Stracone lata - Nekroskop

Transkrypt

Stracone lata - Nekroskop
NEKROSKOP 9
Brian Lumley
Stracone Lata
Tytuł oryginału: The Lost Years vol. I
Tłumaczenie: Jarosław Rybski
Dla Bonnie Jane Johnson, która zabrała mnie na nowe wyżyny, i Zahanine za imię (jeśli nie
za jej imię); lecz najbardziej dla Silky - tak ważnej na mojej drodze życia...
HARRY KEOGH Streszczenie i chronologia
Ochrzczony w Edynburgu w 1957 roku, mały Harry Snaith był synem wrażliwej
emocjonalnie matki, Mary Keogh (córki obdarzonej darem rosyjskiej damy) i Geralda Snaitha
- bankiera. Ojciec Harry'ego zmarł rok później na wylew, a w zimie 1960 roku jego matka
ponownie wyszła za mąż, tym razem za rosyjskiego dysydenta, Wiktora Szukszina. W zimie
1963 roku Szukszin zamordował matkę Harry'ego, topiąc ją w skutej lodem rzece. Uniknął
kary, twierdząc, że cienki lód się pod nią zapadł podczas jazdy na łyżwach, a potem ją
wciągnęło pod spód. Szukszin odziedziczył po niej oddalony dom w Bonnyrig i niezłą sumkę,
którą ona sama odziedziczyła po pierwszym mężu.
W pół roku młody Harry Keogh pojechał mieszkać u swego wujostwa w Harden na
południowo-wschodnim wybrzeżu Anglii. Stało się tak w wyniku umowy z Wiktorem
Szukszinem, któremu była ona bardziej niż na rękę, bo nigdy nie mógł znieść bachora.
Harry zaczął uczęszczać do szkoły razem z niesfornymi dziećmi z osady górniczej, ale
będąc zamkniętym w sobie marzycielem, nie miał wielu kolegów - nawiązał ledwie kilka
przyjaźni - jednak nie z rówieśnikami ze szkoły - i dlatego stał się łatwym łupem szkolnych
łobuzów. Później, kiedy wszedł w wiek młodzieńczy, duch Harry'ego błądzący na jawie,
wyposażony przez naturę w psychiczne zdolności i instynkty, doprowadził do konfliktu z
nauczycielami.
Problem polegał na tym, że odziedziczył po matce talenty medium, które to rozwijały
się w nim w niesłychanym tempie. Nie potrzebował kolegów „prawdziwych" czy też z krwi i
kości, ponieważ miał już wystarczającą liczbę przyjaciół chętnych zaspokajać jego wszystkie
zachcianki. Kim byli jego przyjaciele - całe miriady martwych spoczywających w grobach!
Stając na wprost szkolnego łobuza, Harry pokonał go przy pomocy telepatycznego
porozumienia z byłym, byłym trenerem zaprawy wojskowej - ekspertem walki wręcz.
Ukarany dodatkowymi zadaniami matematycznymi otrzymał korepetycje od byłego dyrektora
szkoły. Ale potrzebował jedynie nieznacznej pomocy, ponieważ sam wykazywał talenty
matematyczne. Kiedy Harry skłaniał się ku metafizyce, jego intuicyjne poczucie liczb
osiągało niespotykany poziom. Potrafił liczyć - ta zdolność była tak odmienna od
standardowej nauki, jak odległymi od zwykłej rozmowy były jego stosunki ze zmarłymi.
W 1969 Harry dostał się na politechnikę i aż do czasu ukończenia formalnej (i
ortodoksyjnej) nauki robił, co mógł, by stonować nieco wykorzystywanie nadprzyrodzonych
talentów i być „zwykłym, przeciętnym studentem". Świadomy, że wkrótce będzie na
własnym garnuszku, zaczął pisać i kiedy okres szkolny dobiegał już końca, kilkanaście
krótkich form jego autorstwa ujrzało światło dzienne.
W trzy lata później ukończył pierwszą książkę - Pamiętnik siedemnastowiecznego
hulaki. Pomimo że książka nie dostała się na listę bestsellerów, to i tak nieźle sobie radziła.
Atutami tej książki nie były ani sama narracja, ani też historyczna wierność, co jest zupełnie
oczywiste, zważywszy na kwalifikacje współautora i współpracownika Harry'ego - konkretnie
siedemnastowiecznego hulaki, który został zastrzelony przez wściekłego męża w 1672 roku!
Latem 1976 roku Harry posiadał już własne, niewyszukane mieszkanie na ostatnim
piętrze trzypiętrowego budynku na nadbrzeżnej drodze wyjeżdżającej z Hartlepool w
kierunku Sunderland. I jak to zwykle bywa, dom stał na wprost najstarszego miejskiego
cmentarza, tak że Harry nie mógł narzekać na brak towarzyszy rozmów. W tym samym czasie
jednak jego były dyrektor odkrył niezwykłą tajemnicę Harry'ego i ujawnił ją innym, w jeszcze
większym sekrecie...
Całkowicie nieświadomy faktu, że znajduje się pod czujną obserwacją, Harry rozwijał
dalej swój talent. Stał się Nekroskopem, jedynym człowiekiem, który mógł rozmawiać ze
zmarłymi i zaprzyjaźniać się z nimi. Kiedy tylko jego umiejętności rozwinęły się w pełni,
mógł rozmawiać z nieżyjącą osobą nawet na duże odległości. Po zaprezentowaniu się
członkowi Ogromnej Większości mógł już później stale się z nim kontaktować. Według
Harry'ego jednak zwykła ludzka przyzwoitość nakazywała, o ile to było możliwe, stawienie
się osobiście u ich grobów. On nie „pokrzykiwał" na przyjaciół.
Umarli zaś (z wdzięczności za jego przyjaźń) uwielbiali go. Był wśród nich jak
latarnik - dostarczyciel jedynego światła w wiecznej ciemności. Punktem widokowym na
świat, o którym myśleli, że porzucili go na zawsze. Ponieważ, wbrew popularnym
wierzeniom żyjących, śmierć nie jest Końcem Ostatecznym, lecz jedynie stanem
przejściowym ku zbiorowemu bezruchowi. Wielcy malarze po śmierci dalej mają wizję
wyśmienitych płócien, których nigdy nie namalują. Architekci planują ciągnące się po
horyzont wizjonerskie miasta, których nikt nie zbuduje. Naukowcy kontynuują badania
rozpoczęte za życia, lecz nigdy ich nie ukończą...
W swoim mieszkaniu w Hartlepool, w chwilach wolnych od pracy, Harry zabawiał
swoją szczenięcą miłość, Brendę. Wkrótce po tym, kiedy zaszła w ciążę, ożenił się z nią. Lecz
cień z przeszłości Nekroskopa wkrótce stał się jego obsesją. Śnił o swej biednej, utopionej
matce, odwiedzając w koszmarach zamarzniętą rzekę, w której Mary Keogh odeszła przed
czasem. W końcu Harry postanowił zemścić się na swym złym ojczymie. Podobnie jak
wszystkie inne, to jego przedsięwzięcie otrzymało błogosławieństwo umarłych, ponieważ
znając grozę śmierci, uważali morderstwo z zimną krwią za zbrodnię, której porządny
nieboszczyk nie może tolerować.
Zimą 1976/77 wywabił Wiktora Szukszina, by pojeździł z nim na łyżwach na
zamarzniętej rzece, tak jak kiedyś morderca jeździł z jego matką. Lecz jego plan spalił na
panewce, ponieważ obaj wlecieli przez pęknięty lód do lodowato zimnej wody. Rosjanin miał
siłę szaleńca - mógł bez problemu utopić pasierba... ale nie, w ostatnim momencie Mary
Keogh -albo też to co z niej pozostało - wstała z wodnistego grobu i wciągnęła mordercę w
odmęty!
Wraz z tym wydarzeniem Harry odkrył w sobie nowy talent, czy też raczej dowiedział
się, do czego mogą posunąć się zmarli, by go chronić - wiedział odtąd, że dla niego mogą
powstać z grobów...
Nietypowe umiejętności Nekroskopa nie przeszły niezauważone. Ściśle tajna
organizacja brytyjskiego wywiadu, znana jako Wydział E (E jak ESP lub ESPionaż), i jej
sowiecka odpowiedniczka były w pełni świadome jego mocy. Ale kiedy tylko Wydział E
skontaktował się z nim, jego szef i jednocześnie kontakt został zdjęty „ze szczególnym
okrucieństwem" przez Borysa Dragosaniego, rumuńskiego szpiega i nekromantę. Potworny
talent Dragosaniego polegał na rozpruwaniu ciał wrogich agentów i wykradaniu tajemnic
wprost z poszatkowanego mózgu, krwi i wnętrzności!
Harry ślubował wytropić Dragosaniego i wyrównać rachunki, a Wielka Większość
zaoferowała mu pomoc w tym zadaniu. Oczywiście, że tak, ponieważ nawet zmarli nie byli
bezpieczni przed kimś, kto profanował zwłoki! Harry i przyjaciele nie wiedzieli jednak, że
Dragosani był zainfekowany wampiryzmem. Co więcej, zamordował swego kolegę, Mongoła
Maksa Baru, by poznać sekret jego złego oka. Nekromanta mógł teraz zabijać jednym
spojrzeniem!
Czas się kurczył. Harry musiał podążyć za wampirem do ZSRR, do siedziby
sowieckiego wydziału E, mieszczącej się w zamku Bronnicy na południu Moskwy, i tam go
zabić... ale jak? Brytyjski wizjoner - który przy pomocy poznania pozazmysłowego potrafił
zobaczyć fragmenty przyszłości - przewidział nie tylko udział wampirów w przyszłych
posunięciach Nekroskopa, ale również zobaczył symbol leżącej ósemki lub nieskończoności
we wstędze Möbiusa. By dopaść Dragosaniego, Harry musiał najpierw zyskać łączność z
Möbiusem. Ale przynajmniej tutaj znajdował się na swoim podwórku. Astronom i matematyk
August Ferdynand Möbius zmarł w 1868 roku, a zmarły zrobiłby dla Harry'ego wszystko...
W Lipsku Harry odwiedził grób Möbiusa i zastał go przy pracy nad równaniami
czasoprzestrzennymi. Nie niepokojony przez nikogo kontynuował to, co robił za życia: przez
stulecie zredukował fizyczny wszechświat do zbioru symboli matematycznych. Möbius
wiedział, w jaki sposób można zagiąć czasoprzestrzeń! Teleportacja do zamku Bronnicy to
pestka.
Przez wiele dni Möbius uczył Harry'ego, aż w końcu Nekroskop był pewien, że
odpowiedź na wszystkie pytania leży w zasięgu ręki - na wyciągnięcie ręki. Ale obserwowali
go funkcjonariusze enerdowskiego GREPO (Grenz Polizei) i na rozkaz Dragosaniego chcieli
go aresztować przy grobie Möbiusa... kiedy nagle równanie Möbiusa rzuciło ich w dziwaczny
niematerialny świat kontinuum Möbiusa! Używając jednego z takich portali, Harry uciekł
przed GREPO i w końcu mógł przenieść się na teren kwatery sowieckiego wydziału E.
Po wezwaniu z grobu armii od dawna nieżywych Tatarów Krymskich Nekroskop
przedarł się przez obronę zameczku, po czym odszukał i zabił Dragosaniego. Ale w walce on
również został zabity... jego ciało umarło, lecz w ostatnim przebłysku świadomości przeniósł
się do metafizycznego kontinuum Möbiusa.
Podążając wstęgą Möbiusa, tożsamość Harry'ego została wchłonięta przez jeszcze
nieuformowaną osobowość dziecka - jego własnego syna!
Sierpień 1977
Tożsamość Harry'ego Keogha, przyciągana przez umysł Harry'ego Juniora jak żelazna
plomba przez magnes, znalazła się w niebezpieczeństwie całkowitego wchłonięcia i
wymazania. Jedynie prawdziwie wolny był w kontinuum Möbiusa. Wolności tej jednak mógł
zażywać wyłącznie wtedy, kiedy jego synek spał. Ale kiedy badał nieskończony strumień
czasu przyszłości, Harry zauważył wśród miriad błękitnych linii życia Ludzkości nić
szkarłatną - linię życia kolejnego wampira! Co gorsze, w niedalekiej przyszłości, którą
zobaczył, czerwona linia krzyżowała się z niewinną, błękitną linią małego Harry'ego!
Nekroskop przeprowadził dochodzenie. Był unieruchomiony, to prawda - był
bezcielesny, ale również inni zmarli nie mieli powłoki cielesnej. Wciąż mógł się z nimi
porozumiewać, a oni wciąż mieli dług wobec niego. We wrześniu 1977 rozmawiał z duchem
Tibora Ferenczy - niegdyś wampirem - u jego grobu w Karpatach, również z „ojcem" Tibora,
Faethorem Ferenczy, który zginął w drugiej wojnie światowej po nalocie na Ploiesti.
Harry był ostrożny. Nawet po śmierci wampiry są najgorszymi łgarzami na świecie i
są podstępne ponad miarę. Ale Nekroskop nie miał nic do stracenia (dosłownie), a wampiry
miały wiele do zyskania. Harry był ich ostatnim łącznikiem ze światem, którym kiedyś
zamierzały rządzić. Tym samym metodą prób i błędów, grając w niesłychanie niebezpieczną
słowną grę z plemieniem Wampyrów, poskładał fragmenty układanki, by poznać straszną
prawdę. W latach pięćdziesiątych Tibor „zaraził" ciężarną Angielkę, Georginę Bodescu, która
później powiła syna. I to Julian Bodescu, pokłosie działań Tibora, stał za tą czerwoną linią!
W Rumunii Alec Kyle i Feliks Krakovitch, obecni szefowie siatek ESPionażowych
obu stron, połączyli siły i zniszczyli szczątki Tibora w jego mauzoleum w Karpatach. Spalili
potworne szczątki wampira, lecz Tibor zdążył przedtem wysłać Julianowi wiadomość i
ostrzeżenie przez sen. Tibor miał nadzieję wykorzystać swego angielskiego „syna" jako
naczynie niezbędne do powstania z martwych i kontynuowania swego wampirzego żywota.
Ale ponieważ jego doczesne szczątki uległy zniszczeniu, mógł wykorzystać go, by zemścić
się na Nekroskopie, Harrym Keoghu.
Jeśli chodzi o zabicie Keogha - zadanie to było niezmiernie proste. Nekroskop był
bezcielesnym, pozbawionym powłoki ID, szóstym zmysłem swego syna. Wystarczyło tylko
wyeliminować chłopca, a ojciec sczeźnie wraz z nim...
Tymczasem w ZSRR Alec Kyle został fałszywie oskarżony o morderstwo. Rosyjscy
agenci ESP starali się przy pomocy swych zdolności i wysublimowanej technologii odsączyć
go z wiedzy... dosłownie całej wiedzy! Ten proces spowodowałby całkowite zniewolenie
umysłu, martwicę mózgu, co wkrótce sprowadziłoby na niego śmierć fizyczną. W Anglii
natomiast Julian Bodescu był na wolności. Z zamiarem zabicia Harry'ego Juniora wyruszył do
Hartlepool.
Jego ślad znaczyły krew i trupy, aż w końcu stanął w domu Brendy Keogh i zszedł po
schodach do mieszkania. Matka starała się obronić dziecko... została brutalnie rzucona w kąt!
...Harry Junior obudził się. W jego umyśle przebywał Harry Keogh... potwór już miał się na
nich rzucić, wyciągając szponiaste dłonie!
Harry nie mógł nic na to poradzić. Uwięziony w wirze ID dziecka wiedział, że
obydwaj zginą. Ale nagle:
- Idź - usłyszał, jak przemawia do niego mały Harry. - Dzięki tobie dowiedziałem się
tego, czego miałem się dowiedzieć. Już nie potrzebuję cię w tej postaci. Ale potrzebuję cię
jako ojca. Odejdź więc, wyjdź ze mnie, ratuj się! - Harry był wolny. Przyciąganie umysłowe
wiążące go z synem zostało przerwane. Mógł uciec do kontinuum Möbiusa.
A co był w stanie zrobić ojciec, syn potrafił wykonać koncertowo. Był Nekroskopem
posiadającym potężną moc! Z cmentarza po drugiej stronie drogi umarli odpowiedzieli na
wezwanie młodego Harry'ego. Wyszli z grobów, przyczłapali z cmentarza do domu i weszli
po schodach. Wampir Bodescu spróbował swej pierwszej i zarazem ostatniej przemiany.
Przyjmując postać wielkiego nietoperza, wyleciał przez otwarte okno... i strzała z kuszy
ugodziła go w kręgosłup.
Kiedy spadł na teren cmentarza, bezcielesny Nekroskop poinstruował umarłych, jak
dokonać dzieła zniszczenia: przy pomocy kołka, dekapitacji, oczyszczających płomieni...
Harry Keogh był wolny, lecz cóż miał robić? Był umysłem bez ciała. Tylko że teraz
poczuł inną moc, przyciąganie odmienne od tego, jakie było udziałem ID jego syna, próżnię,
którą należało wypełnić. Badając ją, został wciągnięty i nie mógł się nawet bronić - wciągnęła
go pustka w osuszonym umyśle Aleca Kyle'a!
Przy pomocy niezwykle silnych środków wybuchowych i mocy Nekroskopa usuwania
innych anomalii Harry w końcu za sprawą Möbiusa odnalazł drogę do domu. Jego zadanie,
przynajmniej na razie, dobiegło końca. Była późna jesień 1977 roku, kiedy znalazł stałą
siedzibę w ciele innego człowieka. I rzeczywiście, realizując te same cele i zadania, dla
kogoś, kto nie znał go bliżej, był zupełnie innym człowiekiem. Lecz był także naturalnym
ojcem niezwykłego dziecka, dziecka o potężnych nadprzyrodzonych mocach.
Teraz Harry musiał stawić czoła bardziej przyziemnym obowiązkom: ojca i męża. W
jaki jednak sposób miał tego dokonać, będąc innym mężczyzną, o innej twarzy i tożsamości?
A co z jego biedną żoną, Brendą, która już wycierpiała sporą dawkę wyobcowania i grozy?
Jak mógł prosić ją, by dzieliła życie z mężem, który był zupełnie obcym człowiekiem? I w
końcu, co z dzieckiem... o ile oczywiście można było młodego Harry'ego uważać wciąż za
dziecko. Ale być może najtrudniejsze pytanie, jakie musiał zadać sobie Nekroskop brzmiało:
na ile umiejętności jego syna przewyższają jego własne? Czym się różnią? I, co było być
może najważniejsze: w jaki sposób ma zamiar je wykorzystać? Świat Harry'ego Keogha był
niesłychanie skomplikowany... I nic nie wskazywało na to, żeby miało być prościej...
Niniejsza historia dotyczy pewnych epizodów z życia Nekroskopa z okresu
poprzednio zapisanych wydarzeń w tomach Wampiry! i Źródło. Ale nie jest to tylko opowieść
o Harrym Keoghu. Można powiedzieć, że bez Wampyrów, którzy żyli przed nim (pomijając
paradoks, że po nim zaczęli się szybko mnożyć), sam Harry byłby zbyteczny: gdy nie ma
choroby lekarstwo nie jest potrzebne.
Mówiąc krótko, ta opowieść należy również do nich: jest częścią zaginionej historii
Wampyrów...
PROLOG
Olbrzymia, srebrnoszara limuzyna, niezwykła i choć niespotykana - na pewno nie
unikalna - ostrożnie sunęła po rozklekotanych kocich łbach pod barokowym łukiem
wiodącym
na podwórze kawiarni i restauracji „U Julia", manewrując wśród powodzi starych
fiatów i rozlatujących się lambrett we wschodniej dzielnicy Palermo. Jedyny pozostały przy
życiu świadek bombardowania podczas drugiej wojny światowej, otoczone murem podwórko
było kiedyś najmniejszym z czterech ogrodów z willą pośrodku. Z trzech innych zostały
wyłącznie kratery wypełnione gruzem, naprawiono tylko ich ściany, by stworzyć widok
dających się zaakceptować frontonów w dzielnicy Via Della Magione.
Podwórko przypominało ustawioną w wachlarz szachownicę: na czarnych płytach
pochodzenia wulkanicznego stały kwadratowe stoły przykryte białymi obrusami, a pośrodku
układały się na podobieństwo sardynek w puszce „zawiasy" szachownicy, ułożone z
samochodów, w miejscu gdzie niegdyś biegła szeroka droga dla powozów. Prowadziła przez
wąską bramę na ulicę, przez którą samochody, niemal ocierając się o ścianę, wyjeżdżały w
zapadający właśnie zmierzch.
Przy stolikach siedziały trzy grupy kilkunastu klientów, którzy jedli, pili, rozmawiali,
choć niezbyt głośno. Dwójka spoconych kelnerów w białych fartuchach uwijała się wokół
stolików, biegając do baru i kuchni i obsługując swój rewir. Nawet jak na trzeci tydzień maja
panował niezwykły o tej porze roku upał. O dwudziestej trzydzieści temperatura sięgała
dwudziestu pięciu stopni.
Przy wschodniej ścianie stały pozostałości dawnej willi: dwupiętrowe skrzydło domu
o trzech pokojach od frontu i trzech z tyłu, z tarasem wspartym na doryckich kolumnach,
który stanowił jedynie wspomnienie czasów świetności. Środkowy pokój na parterze otaczała
marmurowa balustrada rozciągająca się między wspornikami. Pomieszczenia kuchenne po
lewej stronie baru były otwarte na widok patronów. Zadziwiające, lecz zbombardowany relikt
przeszłości zachował szerokie łuki w ścianie po prawej stronie ukazujące oryginalną,
pysznego gatunku, marmurową klatkę schodową której kręte schody wiodły do pokoi na
piętrze i na taras. Zaiste, piękne to były czasy!
Z tarasu - gdzie rezerwowano stoliki wyłącznie dla „klientów z klasą" - Julio Sclafani
wychylał się na tyle, na ile pozwalał mu brzuch, by powitać wzrokiem pojawienie się jego
ostatnich, najszacowniejszych gości: Antoniego i Francesca Francezcich, którzy przyjechali
specjalnie aż z wysoko położonego Madonie, by spożyć posiłek u Julia.
To wspaniale, że tak ważni goście przyjechali do niego, omijając tak zwane
„restauracje z klasą", by spożyć prosty lecz wykwintny posiłek u Julia. I goszczą już tu od
sześciu tygodni, od pierwszych oznak poprawy pogody. A może... jeden z nich albo nawet
obaj zauważyli Juliettę Julia? Ponieważ najmłodsza, wciąż niezamężna córka rodziny Sclafani
była istnym zjawiskiem. A że bracia Francezci byli niewątpliwie statecznymi mężczyznami...
Szkoda tylko, że nie widzą jej w pełnej krasie! Nie wyglądała ostatnio zbyt dobrze. To
chyba przez zanieczyszczenie powietrza nad Palermo. Spaliny samochodowe i wyziewy ze
skuterów, zaduch panujący we wszystkich starych zaułkach, wdychanie zatęchłego powietrza
i wpływ zimowych osadów przywiewanych znad Morza Tyreńskiego. Ale wiosna rozkwitła
w pełni i nadchodziło lato - Julietta znów rozkwitnie tak jak cała wyspa.
Tylko że... jej stan mógł być powodem zmartwienia - cokolwiek by go nie
spowodowało jakieś cztery, pięć tygodni temu. Straciła wszystkie kolory, tak samo jak radość
i witalność, wszystko, co sprawiało, że była światłem życia Julia. Teraz leżała wykończona na
łóżku w towarzystw ie starej panny, pielęgniarki, która przebywała z nią „czuwając" - jakby
to było łoże śmierci! Co? Julietta? Boże uchowaj! Co do starej - Julio mógł uważać się za
szczęśliwca, ponieważ stać go było na jej usługi. A wszystko dzięki rodzinie Francezcich,
ponieważ pielęgniarka była zatrudniana przez rodzinę.
Ale już są. Uśmiechają się do niego - do niego? - idąc po marmurowych schodach.
Tacy eleganccy... tacy stateczni kawalerowie! Julio pospieszył, by ich powitać i ulokować
przy stole na tarasie...
Prawie równo godzinę wcześniej Tony i Francesco Francezci wyruszyli z Le Manse
Madonie w górach nad Cefalu do lokalu Julia, by zaznać domniemanych uciech podniebienia.
Jakość potraw serwowanych u Julia była pozornie jedynym powodem cotygodniowych
odwiedzin Francezcich, w walącym się, w żadnym razie nie dekadenckim, lecz zdecydowanie
rozpadającym się mieście. Tak, pozornie.
W rzeczywistości braci zupełnie nie interesowały potrawy serwowane u Sclafaniego,
ani tym bardziej umiarkowane ceny. Mogliby równie dobrze spożywać posiłki w Le Manse
Madonie i to o wiele wykwintniejsze, bez konieczności zajeżdżania tutaj. W Manse mieli
własną służbę, kucharzy, własnych... ludzi.
A więc kiedy Mario, ich szofer, wiózł braci cienkim jak nitka, często zablokowanym,
wyboistym, pozbawionym asfaltowej nawierzchni szlakiem, który na południu łączy Petralię
z kurortem Termini Imerese na wybrzeżu - gdzie zgodnie z legendą zakopani Cyklopi „sikają
ludziom do kąpieli, by ją rozgrzać" - myśli Francesca pobiegły ku prawdziwej przyczynie ich
zainteresowania podupadającym lokalem Sclafaniego: córce grubasa, Julietcie. Przyczynie
zainteresowania głównie Francesca...
To stało się równo sześć tygodni temu. Bracia przebywali w Palermo, by uczestniczyć
w zebraniu Donów, głów najpotężniejszych rodzin na świecie oraz kilku gałęzi europejskich
rodzin królewskich i arystokracji oraz innych tak zwanych „przywódców" z dziedziny
biznesu, polityki i przemysłu, głównie ze Stanów Zjednoczonych. Ale jest władza i władza.
Władza Francezcich była ugruntowana i poparta bogactwem... oraz starożytna i zła.
Jej podstawy leżały w ziemi (terytorium i nieruchomościach); w bogactwie, jakie
odziedziczyli całe lata temu, oraz dodatkowych dobrach, jakie wytwarzał posiadany majątek,
jak i tych, które zgromadzili dzięki swym talentom i umiejętnościom, również tym
szczególnym.
Bracia Francezci byli doradcami, doradcami mafii, wciąż głównej siły i ośrodka
władzy we Włoszech i na Sycylii. I poprzez doradzanie mafii doradzali CIA, KGB i innym
firmom tej samej proweniencji. A przez nich - rządom, które podobno kontrolowały te
organizacje. Ponieważ ich doradztwo było niezmiennie doskonałe, odnoszono się do nich jak
do Donów z Donów, tak jak do wszystkich Francezcich przed nimi. Ale żeby mówić o nich w
takim kontekście... byłoby to niewybaczalne. Było to zrozumiałe, ich status społeczny...
Jeśli chodzi o to ostatnie - mieli reputację najwytworniejszych z wytwornych!
Łakniono ich obecności, nawet o nią walczono, ponieważ każde wydarzenie towarzyskie i
społeczne, jakie miało miejsce na wyspie od piętnastu lat, kiedy to odziedziczyli posiadłość
Le Manse Madonie, nie mogło się bez nich obejść. A jeśli chodzi o ich ród, to zawsze kiedyś
byli jacyś bracia Francezci, odkąd pamiętają najstarsi mieszkańcy. Rodzina znana była z
bliźniaków płci męskiej i z rodu sięgającego czasów zatartych w zamierzchłej oraz
zdecydowanie mrocznej historii. Ale o tym wiedzieli wyłącznie sami bracia.
Dlatego też nikt nie podejrzewał ich o powiązania, które utrzymywali od
niepamiętnych czasów z pewnymi dużo mniej arystokratycznymi elementami na wyspie (i w
praktyce na całym świecie); albo też nikt w szlachetnych kręgach o nich nie wspominał.
Jednak pomimo tego ich działalność jako agentów - wolnych strzelców dla mafii i innych
organizacji przestępczych - oraz doradców w dziedzinie międzynarodowej zbrodni, różnych
form szpiegostwa i terroryzmu była pasmem sukcesów. To, w jaki sposób i kiedy Francezci
zdobyli wiedzę z tak odmiennych, a jednocześnie pokrewnych dziedzin, wiedzieli wyłącznie
oni, a pozostali mogli się jedynie domyślać. Ale dla Donów było oczywiste, że korumpowali
niekorumpowalnych na skalę ogólnoświatową...
...Myśli Francesca odeszły od meritum. Kiedy tylko limuzyna wjechała, obijając się
nieznacznie po autostradzie A-19, do Palermo, ponownie wrócił do wydarzeń tego wieczora,
ledwo sześć tygodni temu:
Po spotkaniu z Donami (którym doradzali, jak rozwiązać problem z Aldem Moro i
jego porywaczami z Czerwonych Brygad we Włoszech i co zrobić z prezydentem Leone,
który stał się niewygodny) zrobiło się już późno. Kiedy jechali przez Palermo, a pojechali
objazdem, ponieważ na zwykłej trasie trwały roboty drogowe, Tony zauważył lokal Julia i
zaproponował, żeby się zatrzymali na chwilę na jakieś napoje i przekąskę.
Wewnątrz, w pomieszczeniu z marmurową klatką schodową bracia zamówili
„specjały greckiej wyspy". Dobrali ostre sosy, gołąbki z liści winogron i rozmaite przekąski
zanurzone w oliwie z oliwek - ale bez czosnku - a wszystko popili niewielką ilością
Mavrodaphne oraz Vecchia Romagna z wielkich koniakówek. O dwudziestej pierwszej
trzydzieści zamykano kuchnię, bracia samotnie spożywali posiłek. Julio musiał ich przeprosić
- złapał go niesłychanie silny ból zęba! Wezwał dentystę, który pomimo późnej pory zgodził
się go odwiedzić. Jego córka, Julietta, miała pożegnać braci, kiedy skończą posiłek.
Być może Frank wypił zbyt wiele Mavrodaphne i zbyt wiele brandy. A może to przez
mrok i dojmującą pustkę tego miejsca. Jedzenie już wystygło na półmiskach i niebo schodziło
coraz niżej pod łukami, a dziewczyna wyglądała tak promiennie, tak jasno... tak niewinnie.
Francesco popatrzył na nią znacząco, a ona oddała mu spojrzenie. Wtedy Anthony Francezci
poszedł sobie do limuzyny, a jego brat...
Wtedy właśnie podobny do stalowoszarego karawanu samochód skręcił gwałtownie,
by uniknąć zdechłego zwierzęcia na drodze - kozioł, pomyślał Mario - i znów Francesco
wciśnięty w róg tylnego siedzenia został wybity z rytmu. Może i dobrze. Przejeżdżali właśnie
koło miejscowości Bagheria. Za chwilę będzie ostry zakręt w prawo. O, tak, Tony na pewno
na chwilę zechce przystanąć w swoim ulubionym miejscu: Villa Palagonia.
- Co, znów cię przyciągają te potwory? - uwaga Francesca była ostra, niemal gniewna.
Był zirytowany faktem, że nastrój prysł razem ze wspomnieniami.
- Nasze potwory! - błyskawicznie i ostro odpowiedział Tony. Była to prawda: obaj
bracia znali inspirację, z której powstała szalona oprawa wszystkich tych potworności wokół
ścian domu. Wykute w kamieniu karły i rzygacze, stworzenia z ludzkimi stopami i dłońmi, i
inne stwory wymykające się wszelkim skojarzeniom. Około dwustu lat temu, właściciel willi,
książę Ferdinando Gravina nalegał na odwiedziny w Le Manse Madonie, domu Ferenczinich,
jak brzmiało ich ówczesne nazwisko. Sam bogaty jak Krezus podczas odwiedzin u nich nie
był w stanie pojąć, dlaczego równie bogatym Ferenczinim wystarczy za mieszkanie
„oddalona od wszystkiego austeria, miejsce nieomal nieprzyjazne". I to zamiłowanie
Ferdinanda do groteski - czy też, jak mawiali niektórzy, szaleństwa - zaowocowało na
ścianach tego domu pokłosiem jednej wizyty.
Francesco wzruszył ramionami i pojednawczo zauważył:
- Według Swinburne'a symbolika tych rzeźb ma swoje źródło w opowieści Didorusa o
dziwacznych stworzeniach, jakie wyszły ze spieczonego słońcem mułu Nilu. - I dodał, zanim
brat zdążył mu przerwać: - Zbyt dawno, byśmy mogli to spamiętać!
Na co Tony żachnął się i odparł:
- Ferdinando spojrzał w studnię, bracie - studnię w Le Manse Madonie - i wiesz o tym
tak dobrze jak ja! - A po chwili dokończył szyderczo: - Całkowicie rozumiem potrzebę
dyskrecji, ale w zaciszu naszego samochodu, w takim miejscu, któżby mógł podglądać?
Następnie, jak na dany sygnał, Mario skierował się w stronę Palermo...
I tak oto pojawili się na miejscu, w Cafe Julio, gdzie ten mały, gruby pierdziel usadza
ich na zabytkowym tarasie, zachwalając swe podłe „menu", z którego musieli wybrać kilka
pozycji: trochę tego, nieco tamtego i karafkę wina. Wszystko na pozór, żeby pokazać, że coś
im smakuje. Bracia nałożyli sobie potrawy, czekając, aż Sclafani wspomni o Julietcie. I w
końcu wróci na górę do drobnych obowiązków w kuchni.
- Panowie, jestem panów dłużnikiem! - Zbliżając się ponownie do stolika, Julio kłania
się i miętosi koniuszek ręcznika na przedramieniu. - No, mam na myśli panów troskę i
znalezienie... eee... no... towarzyszki dla mej córki. Nie jestem w stanie mówić o starszej pani
jako o pielęgniarce - wciąż nie dopuszczam do siebie myśli, że moja córka jest naprawdę
chora - lecz i tak ta pani jest darem z niebios. Pomaga i krząta się wokół niej i dogląda jej
stale, tak że mogę zająć się swoimi sprawami.
- Julietta? - Francesco udaje zatroskanego. - Pańska córka? Czy nastąpiła jakaś
poprawa? Zastanawialiśmy się, czemu jej nie widać... - Spojrzał w dół na podwórze,
omiatając je ciemnymi oczami, jakby czegoś szukał.
Julio spojrzał na nocne niebo i załamał dłonie w geście rozpaczy czy też błagania.
- Och, moja urocza córka! Słaba jak woda, blada jak chmurka! Julietta wyzdrowieje,
jestem pewien. Ale na razie... rzuca się na łóżku, ma cienie pod oczami i cały czas narzeka na
słońce wpadające do pokoju, tak że musimy cały czas trzymać zaciągnięte story! Wpadła w
jakiś dziwny letarg, ma napady dziwnego lęku przed światłem.
Bracia spojrzeli po sobie - miało to wyglądać na zdziwienie - i wreszcie Francesco
energicznie pokiwał głową. Powiedział do Julia:
- Sclafani, mamy dziś jeszcze pewną sprawę do załatwienia. Nasz człowiek wraca z
bardzo ważnej wyprawy z zagranicy. Teraz, po drodze chcieliśmy zabić nieco czasu. Tak w
ogóle to bardzo przyjemny wieczór. Niestety mogą nas w każdej chwili wezwać i właśnie
dlatego nie zamawiamy zbyt wiele z twojej karty. Ale jeśli chodzi o Juliettę: obydwaj...
martwimy się razem z tobą.
- W rzeczy samej. - Tony kiwnął potakująco. - My, Francezci, sami jesteśmy na to
uczuleni - chodzi o mocne światło słoneczne. Dlatego właśnie nie przyjeżdżamy, kiedy słońce
stoi za wysoko.
- I - Francesco mówił dalej z namaszczeniem - któż to wie, być może będziemy w
stanie udzielić dalszej pomocy?
(Julio mało nie zemdlał! Co, bracia Francezci będą mu udzielać pomocy? Dalszej
pomocy?)
- Bo widzisz - mówi Tony - za trzy dni przyleci z Rzymu pewien człowiek. Jest to
lekarz - specjalista. Masz rację: jest jakieś choróbsko, co wisi w powietrzu, albo i nawet
anemia. Zmogła nasze sługi w Le Manse Madonie, sami czujemy się jak muchy w smole.
Nasza krew wydaje się... słaba? Ale przynajmniej na dużych wysokościach możemy cieszyć
się czystym powietrzem! A tutaj, w mieście... - wzruszył ramionami.
Julio z otwartymi ustami spoglądał to na jednego, to na drugiego z braci.
- Ale co panowie proponują? Znaczy nawet nie ośmieliłbym się zasugerować...
- Żeby nasz przyjaciel lekarz zbadał Juliettę i być może poobserwował ją przez jakiś
czas? - Francesco przerwał mu w pół zdania. - Ależ czemu nie? To nasz prywatny lekarz i ma
najlepsze rekomendacje! Co więcej, już mu zapłacono. W takich okolicznościach to na pewno
nie zaszkodzi! A więc jesteśmy umówieni. - Pokiwał głową, potwierdzając ten fakt
ostatecznie.
- Umówieni?
- Wyślemy po Juliettę samochód za trzy dni - tak, to będzie sobota. I oczywiście
starsza pani zostanie z nią przez cały czas. Ale to na wypadek, gdyby niestety nie
wyzdrowiała do tego czasu, na co oczywiście mamy nadzieję...
- Brak mi słów! - wykrztusił Julio.
- Nie ma najmniejszego powodu - powiedział Tony, dyskretnie przysłaniając usta. Proszę, oto nasza wizytówka. Jeśli u Julietty nastąpi poprawa, zadzwoń do nas. Jeśli nie,
przyślemy samochód w sobotę. Poza tym możesz swobodnie dowiadywać się o jej stan
zdrowia. Ale pamiętaj: cenimy sobie prywatność. Nasz numer telefonu jest zastrzeżony.
Julietta będzie miała spokój i pełną opiekę.
- Załatwione.
Nie dowierzając w ten podarunek od losu, grubas poszedł jak otumaniony do swoich
wieczornych obowiązków, a bracia, na których nie zrobiło to zbytniego wrażenia, wrócili do
przebierania na talerzu... aż zobaczyli, jak Julio zaczyna doglądać, czy wszystko jest w
porządku przy stolikach na podwórzu. Wtedy Franco powiedział:
- Obserwuj schody. Jak zacznie wchodzić, ostrzeż mnie albo zajmij go czymś.
Wstał i odszedł na krok od balustrady tarasu.
- I kto jest teraz nieostrożny?
Tony uśmiechnął się, ukazując stanowczo za długi, ostry jak igła kieł w zdecydowanie
za szeroko otwartych ustach.
Francesco wyciągnął się w kierunku brata pod nienaturalnym kątem i odpowiedział
mu przez zaciśnięte zęby głosem, który nagle stał się czarny i bulgoczący jak roztopiona
smoła:
- Co, a ty nie czujesz stąd tej suczki? - Już po chwili się wyprostował, odkaszlnął i
mówił dalej normalnym głosem. - Tak czy inaczej musimy dopilnować, żeby ten gruby
głupek przyjął naszą propozycję. Więc dopij wino... i obserwuj schody!
Odwrócił się. W dwóch krokach wyszedł z tarasu i przeszedł zasłonięty kotarą łuk
drzwi na korytarz. Minął toaletę dla panów na lewo i toaletę dla pań na prawo, a następnie
wszedł w drzwi, oznaczone tabliczką „Private", do biura Julia. Mijając biurko, wszedł w
drugie drzwi, do pokoju, gdzie przebywała chora Julietta. I leżała tam w towarzystwie
czuwającej nad nią tej starej ropuchy, ponad osiemdziesięcioletniej Kateriny. Starucha kiwała
się. Zaskoczona spojrzała na nowo przybyłego ślepnącymi oczami.
- Kto? Co? - Następnie stara rozpoznała go, uśmiechnęła się, kiwnęła głową i chciała
wstać.
- Nie, zostań - powiedział. - Lepiej, żebyś tu była, jakby wpadł ten tłustawy kurdupel.
- Katerina znów kiwnęła głową i usiadła bez ruchu. W mroku pomieszczenia jej oczy lśniły
żółtym światłem jak oczy kota obserwującego swego pana.
Usiadł w połowie łóżka Julietty i ten gwałtowny ruch obudził ją. A może już nie
spała... i czekała. Miała oczy wielkie jak spodki, otworzyła szeroko usta. Zrozumienie i groza
odmalowały się momentalnie na jej uroczej, owalnej i dziwnie bladej twarzy. Dla Francesca
nie było w tym nic dziwnego. Przemówił do niej, zanim zdążyła krzyknąć, jeśli w ogóle
zamierzała:
- Myślałaś, że cię porzuciłem? Ach, nie! - mówił do niej. Jego ręka wpełzła pod koc,
pod nocną koszulę, sięgając do jej ud. Czuła jego nerwowe palce na swym ciele. - Nie, bo jak
cię raz pokochałem, to będę cię kochał przez wszystkie dni twoje. - Nie powiedział moje.
Ręka wędrowała coraz wyżej po udzie i Julietta zamknęła usta, a oddech jej uspokoił
się. Zaczęła oddychać głębiej -jego oddechem. Czuła w nim jego jestestwo, którym teraz
ogarniał ją całą. Patrzył na nią czarnymi jak smoła oczami, jakby w twarzy miał dwa
wilgotne, nieruchome marmurowe kamyki lub jakby wpatrywały się w nią nieruchome oczy
węża przed atakiem. Tylko że on już zaatakował. Sześć tygodni wcześniej. I wsączył jad do
rany.
Na przystojnej, podobnej diabłu twarzy zagościł uśmiech i groza od razu opuściła ją
bo uniosła ramiona i chciała go objąć za szyję. Nie można było do tego dopuścić.
- Wkrótce - powiedział jej - wkrótce, w Le Manse Madonie! Poczekasz? Dzień lub
dwa, moja Julietto. Tylko dzień lub dwa, obiecuję.
Westchnęła i jej oddech nagle przyspieszył i zamrugała powiekami, kiedy dłoń
Francesca zsunęła się na wewnętrzną stronę ciepłego uda. Następnie kiwnęła głową i w
odruchu nieznanej rozkoszy, kiedy głowa odwróciła się w przypływie wstydu, porażki,
poddania, rozsunęła uda.
Przytrzymując jej wargi kciukiem i małym palcem, wsunacł w nią trzy pozostałe. Ręka
wciąż pozostawała w bezruchu, ale palce sunęły w górę z bezwzględnością gąsienicy
przechodzącej metamorfozę w trzy ruchliwe penisy, rozchylające jej nabrzmiałe wargi.
Wpełzły do jej wnętrza, a kciuk i mały palec delikatnie pieściły niewielkie wybrzuszenie
powyżej.
Stara wiedźma obserwowała to wszystko. Wiedziała, co się święci, i śmiała się
bezgłośnie, odsłaniając szczątki zębów, z których jedna para była biała i ostra. Francesco
odnalazł żyłę w miękkim wnętrzu Julietty i przeciął ją paznokciem, w miejscu gdzie nikt jej
nie odnajdzie, a jeśli w dalszym ciągu będzie pojawiać się krew, to będzie to wytłumaczalne z
innych powodów.
Po kilku chwilach dziewczyna zajęczała: - Ach! Ach! Ach! - miotając się po poduszce,
aż wywróciła oczy i znieruchomiała. Francesco uśmiechał się coraz szerzej i szerzej, aż
kropla śliny pojawiła się w wykrzywionym kąciku ust. W tej samej chwili zapłonęły jego
oczy, pojawiła się w nich żądza krwi. Krwi Julietty! Ale:
Brat! To był Anthony! Nie było to wezwanie (ponieważ bracia nie posiadali daru
prawdziwej sztuki porozumiewania się na odległość), ale zdecydowanie było to ostrzeżenie.
Skurcz końcówek nerwowych, instynktowny spazm. Nadchodził Julio!
W sekundę wyciągnął rękę spod koca, pochylił się, żeby ucałować jej spocone czoło.
Następnie wyszedł z pokoju, wypadł z biura Sclafaniego i drzwi z napisem „Panowie"
zamknęły się za nim łagodnie. W zaciszu kabiny wyciągnął penisa ze spodni i zacisnął go raz,
drugi, trzeci, po czym wystrzelił spermą do muszli. Nawet jego sperma była czerwona, po
tym jak Francesco zacisnął na nim łańcuch spłuczki...
Na korytarzu czekał na niego Sclafani:
- Ach, proszę mi wybaczyć! Myślałem, że pan tu będzie. Pana brat prosił, żeby
przekazać... że wasz wysłannik wrócił z Anglii... a pański szofer, Mario?... rozmawia przez
radio. - Gestykulował, jakby wystarczyło to za wszelkie wyjaśnienia. W rzeczywistości tak
było.
Francesco był już spokojny. Uśmiechnął się z wdzięcznością i wyszedł na taras z
depczącym mu po piętach Juliem.
- To prawdziwy zaszczyt, że mogłem panów gościć. -Mamrotał grubas. - Nie mogę
przyjąć od panów zapłaty. Co? Ale i tak już jestem zadłużony u panów po uszy!
Mario stał przy stole w swoim uniformie i czapce z daszkiem, a Tony rozmawiał przez
radiotelefon. Francesco odwrócił się i wpadł na Julia, nieomal go przewracając.
- Mój przyjacielu - powiedział pospiesznie. - To rozmowa prywatna, rozumiesz? Co
do rachunku: cała przyjemność po naszej stronie.
Wcisnął plik banknotów w rękę właściciela restauracji, które wystarczająco pokryły
koszty tego, czego nie zjedli. Kiedy Julio się oddalał, Tony wstał z miejsca.
- Będziemy na miejscu za czterdzieści pięć minut - powiedział.
- Nawet jeśli wyjedziemy od razu, helikopter wyląduje szybciej w Manse. - Wzruszył
ramionami.
Francesco pokiwał głową i powiedział:
- Porozmawiam z Luigim po drodze.
W limuzynie Francesco usiadł z przodu koło Maria. Za Palermo można już było
rozmawiać przez system komunikacji bez zakłóceń.
- Jak pacjent?
- Spokojna jak baranek - odezwał się beznamiętny, niemal naturalny głos z drugiej
strony. - Trochę rzygała... chyba nie najlepiej znosi podróże. To chyba przez środki
uspokajające.
Z tyłu limuzyny odezwał się Tony:
- Nic jej nie będzie. Zajmą się nią w Le Manse. Francesco posłał mu spojrzenie przez
ramię i powiedział:
- Tak, zostawiłem im szczegółowe instrukcje. - A do głośnika: - Jakieś problemy po
drugiej stronie?
- Najmniejszych. Gładko jak po maśle. Wszystko powinno być takie proste!
- To dobrze. - Francesco był zadowolony. - A u nas? Kontrole?
- Wiedzieli, że jadę do Le Manse Madonie. Bez problemu.
(Oczywiście, że bez problemu. Człowiek Francezcich w kontroli lotów w Katanii
dostał za to więcej, niż zarabia przez rok!)
- Nasi ludzie w Le Manse zajmą się naszą pacjentką. - Zakończył Francesco. Zobaczymy się później. Aha, i... dobra robota.
- Dzięki, out - odpowiedział głos pilota. Wszystko tam w górze przebiegało zgodnie z
planem...
Kiedy bracia dojechali do Le Manse Madonie, ich ludzie już wyciągnęli dziewczynę z
maszyny. Wciąż pod wpływem środków uspokajających została do ich przyjazdu rozebrana i
wykąpana. Pozostałe czynności zajmą całą noc. Przez jakąś godzinę obserwowali, jak robią
jej przy pomocy mechanicznych pomp oczyszczające lewatywy - ale potem przestało ich to
interesować. Manicure, oczyszczanie zębów, nałożenie silnie działających środków
grzybobójczych do naturalnych otworów ciała (środków, które zmyje ostatnia kąpiel) i tak w
nieskończoność. Miało to znaczenie czysto higieniczne, nie o zdrowie pacjentki tu chodziło.
Wyłącznie o czystość.
- I wszystko na nic - Tony Francezci potrząsnął głową w geście obrzydzenia, kiedy
udawali się do swych pokoi około północy. Nie będą spali, a jedynie odpoczywali. Czas na
sen przyjdzie, kiedy będzie po wszystkim.
- Na nic? - zapytał brat. - Wcale nie. Może sama dziewczyna tak, ale nie nasz cel. Poza
tym on lubi, kiedy są czyste. I nie będzie mu w stanie skłamać, niczego przed nim nie ukryje.
Będąc poza jej umysłem, możemy jedynie szukać wskazówek. Wewnątrz... będzie miał
wszystko jak na dłoni na poziomie elektronów z jej mózgu, przeszłości i wspomnień
wyciśniętych z szarej masy.
- Jakie to poetyckie! - brat Francesca wydawał się zadowolony, ale jego głos nagle
przybrał zgryźliwe tony: - Ach, ale czy zechce nam ujawnić to, co odkryje? A może też nie
zechce i będzie tajemniczy i enigmatyczny jak zwykle? Za każdym razem jest coraz gorzej.
- Przynajmniej coś nam powie - drugi z braci kiwnął głową. - Już trochę czasu minęło,
a on na pewno zgłodniał. Będzie wdzięczny, a z niej też jest całkiem wyszukana przekąska.
Sam bym się skusił! Tony parsknął tylko.
- Co? Możesz się skusić na starą Katerinę, ot co!
Na górze schodów rozdzielili się i szli każdy w stronę swego pokoju.
- Aha, tak a propos: dobrałeś się do Julietty w mieszkaniu
Julia?
- Coś na kształt - rzucił za nim brat. - Jeśli pytasz, czy ją tu przywieziemy... to tak,
poślemy po nią. A czemu pytasz? Chciałbyś też nieco uszczknąć?
- Wcale nie - odpowiedział Tony. - Nie będę dosiadał się do zaczętego posiłku. - Nie
było w tym stwierdzeniu najmniejszej złości, podobnie jak w odpowiedzi Francesca:
- Wcześniej nie przeszkadzało ci jedzenie z jednej miski - powiedział pojednawczo...
Na godzinę przed świtem bracia Francezci spotkali się ponownie w tajemnym sercu
Le Manse Madonie. Spotkali się pod bogato zdobionym sufitem w otoczeniu fundamentów
budynku osadzonych w litej skale - w miejscu zwanym „studnia" - zjawili się razem, by
osobiście uczestniczyć w ostatniej fazie operacji: opuszczenia dziewczyny w głąb starej,
wyschniętej studni.
Brzeg studni miał około czterech metrów średnicy od ściany do ściany, cembrowina
miała metr wysokości i była zrobiona z dużych, ciężkich cegieł. Na górze leżały podnoszone
dwie połówki klapy pod napięciem, zawieszone na zawiasach po obu stronach cembrowiny
jak pokrywa dużego grila. W studni panowała cisza, która nawet Francescowi wydawała się
zbyt głucha i złowróżbna. Gdzieś tam w dole, na głębokości dwudziestu pięciu metrów
studnia otwierała się jak duża gruszka, w miejscu w którym kiedyś stała woda. Teraz
przebywał w niej ich ojciec.
Po jednej stronie cembrowiny stał mechaniczny dźwig, którego żelazne ramię wisiało
nad studnią. Metalowy stół zawieszony na łańcuchach obracał się z wolna. Na stole leżała
naga dziewczyna z dłońmi złożonymi na brzuchu. Tylko raz w czasie swego krótkiego życia
była czystsza i bardziej pozbawiona toksyn niż teraz - w łonie matki, tuż przed porodem,
zanim spoczęły na niej pierwsze ludzkie dłonie. Ale najpierw wypytywanie, nie dziewczyny
oczywiście, lecz Starego Ferenczyego, potwornie zniekształconego Francezciego w jego
norze. W pomieszczeniu obecni byli tylko dwaj bracia. Nie było to zadanie dla umysłów
niższych, łatwo dających się opanować lub też bardziej zdegenerowanych i słabych. No bo w
jaki sposób można było zawładnąć umysłami Francezcich?
Jaskinia zawierająca studnię była naturalnym wgłębieniem, jeśli nie brać pod uwagę
jej zupełnie nienaturalnego mieszkańca. Kamienne ściany nikły w mroku, lecz sama studnia
była dobrze oświetlona. Ze ściany pokrytej naciekami wapiennymi zwisała cała bateria
reflektorów nakierowanych w dół. W miejscu w którym wypełzał cień, kamienne schody
układały się spiralnie w sztolnię wiodącą do Manse - wiszącą wysoko nad głowami. Na dole
schodów strzegły wejścia pneumatyczne drzwi zrobione z grubych żelaznych sztab pod
napięciem. Panel kontrolny drzwi znajdował się w znacznym oddaleniu w kręgu jasno
oświetlonego szybu. Podobnie jak pokrywa starej studni, metalowe drzwi do sztolni wiodącej
w górę nie zostały zaprojektowane, by więzić kogokolwiek lub cokolwiek.
Miejsce to nie było więzieniem, lecz raczej samotnią, schronieniem... azylem. I tym
razem jednomyślni bracia stali na brzegu studni, kiedy Francesco powiedział:
- Tak jakby ktoś celowo nazwał to miejsce Madonie od „mad"...
Tony od razu ostrzegł brata:
- Pamiętaj, braciszku, on cię słyszy. Nawet kiedy śpisz -albo barłożysz się z jakąś
wywloką - on jest z tobą. I nawet teraz jest tu z nami.
Francesco wiedział, że to prawda. Tu w lochu wszędzie czuć było obecność ich ojca.
Była dostrzegalna w echach ich słów i pomimo ostrego światła - lub właśnie dzięki niemu -w
najczarniejszych cieniach widać było poruszenie, chociaż powinny trwać w bezruchu.
Przesiąkała aurę tego miejsca, jakby nawiedzały ją zmory. Ale Stary Ferenczy nie był
duchem. I dopóki był ich wyrocznią dopóty będzie żył.
Francesco popatrzył na brata.
- No, gotowy jesteś?
Tony oblizał mięsiste wargi i kiwnął głową. Nigdy nie był na to „gotowy", ale trzeba
to zrobić. Zawsze był ulubieńcem Starego, który miał dla niego czas i rozpieszczał go. Co do
Francesca: od dziecka był zbyt dojrzały - ojciec nigdy nie miał dla niego czasu! Być może
znając przyszłość - jakieś jej istotne fragmenty - mieszkaniec studni przewidział, że nadejdzie
moment, w którym Francesco z radością... ulży mu w cierpieniach.
Wyłączono prąd i można było już dotknąć klapy.
- Ojcze - Tony zaglądnął do studni, błądząc wzrokiem po rozpadającej się zaprawie
łączącej wielkie kamienne bloki. - Przynieśliśmy ci coś. Wyraz szacunku, prezent dziewczynę!
Dziewczynę... dziewczynę... dziewczynę - powtórzyło echo wewnątrz kamiennego
tunelu spowitego w oparze. Opary, tutaj? Ze studni unosił się trujący opar. Pod wpływem
ciepła reflektorów zniknął, pozostawiając jedynie odór. Może i to coś w dole nie żyło pełnią
życia, ale było tam. Oddychało i...
- Słyszy cię! - powiedział Francesco, który wyczuwał takie rzeczy. - Och, słyszy cię
doskonale!
- Ojcze - Tony przechylił się jeszcze bardziej w dół. - Przynieśliśmy ci podarek, ale też
mamy swoje potrzeby. Musimy się czegoś dowiedzieć...
Przez chwilę nie było słychać niczego, a po chwili zdawało im się, że studnia
westchnęła! Było to doznanie fizyczne -jakby powiew odoru uniósł się z dna czeluści - ale
było to również doznanie mentalne: zdolności telepatyczne Starego Ferenczyego ominęły
jedno pokolenie. I mimo że bracia nie posiadali zdolności pozazmysłowych, ojciec miał ich za
dwóch - dysponował taką mocą, że wkrótce go „usłyszeli":
Proś, o co chcesz, mój synu... po tym jak złożysz mi hołd.
Ale o ile wiadomość była prosta, to sposób, w jaki została przekazana, był
prawdziwym szokiem. W ich głowach zabrzmiało to jak krzyk i towarzyszył jej zgiełk
oszalałych, obłąkańczych głosów w tle, z których każdy należał do ich ojca. Część jego
umysłu skoncentrowała się na odpowiedzi, ale reszta zajmowała się innymi działaniami... jak
u szaleńca, który jest na pozór spokojny, ale wrze w środku. I rozliczne osobowości tej istoty
- jego odmienne osobowości - były jak nie dająca się kontrolować, rozwrzeszczana, tupiąca
publika, oglądająca dokonania tej cząstki, która teraz starała się porozumieć ze światem
zewnętrznym czyli z synem.
Tony zachwiał się na krawędzi cembrowiny. Brat złapał go za ramię, by go
podtrzymać. Umysłowy bełkot wyciszył się tak jak echo ich prawdziwego i zdrowego na
umyśle ojca. Po chwili Tony wyszeptał:
- Niebezpieczeństwo! Nie kontroluje się.
- A może po prostu igra sobie z nami? - gorzko zauważył Francesco. - Te jego
rozdwojone jaźnie, zapętlone osobowości - już nieraz wykorzystywał je, by nas zmylić...
Tony przytaknął, skrzywił się i zawołał na dół:
- Ojcze, najwyraźniej nie jesteś dzisiaj sobą. Zatrzymamy dziewczynę i przyjdziemy
do ciebie później. - Zmusił się, żeby zabrzmiało to wiarygodnie, również w myślach - na
wypadek gdyby ojciec się w nie wsłuchiwał. I kiedy następnie chwycili metalową platformę
zwisającą nad studnią tak jakby chcieli ją odsunąć na bok, odezwał się głos: NIE! Z dołu
dobiegło rozkazujące warknięcie przekazane za pomocą myśli. NIE, ZACZEKAJCIE! I
chwilę później, kiedy się zatrzymali, usłyszeli dużo łagodniejszy głos, nieomal błagalny:
- Czy przyszła tu z własnej, nieprzymuszonej woli? Czy jest niewinna? Czy jest...
czysta?
Bracia uśmiechnęli się do siebie triumfująco, energicznie potakując. Tym razem nie
było słychać żadnego tła, żadnego bełkotu głosów z drugiego planu. Kiedy miała na to
ochotę, istota ze studni potrafiła kontrolować się i je wyłączyć.
Tony odczekał chwilę, po czym powiedział:
- Ona nie ma woli. Co do niewinności, to trudno w dzisiejszym świecie orzec to ze
stuprocentową pewnością ojcze. Ale czystość? Jest tak czysta, jak to tylko być może, tylko...
- Taaaak?
- Ona wie o rzeczach, o których my też chcielibyśmy wiedzieć. Jest cała twoja, ale
zanim jej użyjesz według woli twojej, może byś ją najpierw przebadał? Dla nas?
Przez dłuższą chwilę zaległa cisza, aż głos odezwał się znowu:
- Ale... czemu ty jej nie przebadasz, mój synu? Czemu tego nie zrobiłeś, zanim mi ją
ofiarowałeś? - Głos starca był teraz przebiegły i emanował złowieszczą inteligencją.
- On wie - warknął Francesco w zimnej furii. - Wie, że nie możemy jej zapytać, bo
zabroniono jej mówić! Jej umysł został zaryglowany, zamknięty od środka i tylko on może się
do niego dostać. I to też wie, bądź pewny! Stary diabeł chce, żebyśmy go błagali!
Rozległo się: O, cha, cha, cha, cha! Można było nieomal dotknąć jego oddechu
unoszącego się w postaci oparu nad studnią.
- Ależ słyszą cię teraz, mój synu, mój... Francesco? -Śmiech ucichł i głos wewnątrz
mózgu stał się zimny jak lód. - I wciąż nie masz szacunku dla starszych...
- Ha! - Żachnął się Francesco. - On myśli, że jest Donem!
- Był - przypomniał mu Tony. - Donem Donów, jednym z pierwszych. Więc go nie
denerwuj, nic nie myśl, pozwól, że ja to załatwię! - I skierował swój głos oraz myśli do
studni:
- Ojcze, to ty nadałeś słowu wymiar groźby. Działaliśmy na twe słowo. Przez dwa
stulecia wykonywaliśmy twoje polecenia i teraz wreszcie my przejęliśmy schedę po tobie. Ta
dziewczyna strzeże tajemnicy zakopanej gdzieś głęboko w jej umyśle. Nie możemy w żaden
sposób do niej dotrzeć. Ale ty...?
I po chwili, w której nieomal słyszeli, jak mózg na dole gorączkowo rozmyśla i ciało
drży z niecierpliwości, rozległ się głos:
- Potrafią to zrobić, o taakl
- Ale czy zrobisz?
- Taaak! Opuśćcie ją.
- Nie wolno jej uszkodzić, - ostrzegł Tony. - Jej wiedza nie może ulecieć.
Ryzykowaliśmy wiele, przywożąc ją tutaj, zapłaciliśmy za nią i może już nigdy nie trafić się
taka okazja. Poza tym pamiętaj, ojcze, że to, co zagraża nam, zagraża również tobie...
- Rozumiem, taak. Opuśćcie ją na dół.
- Ale jesteś głodny, jak wiemy, i dodatkowo... niecierpliwy? A jeśli...
- OPUŚĆCIE JĄ NA DÓŁ - ALE JUŻ!
Co było robić. Francesco przy pomocy dźwigni otworzył jedną połowę kraty i
wspólnie przesunęli platformę z leżącą na niej dziewczyną nad czeluść. W końcu Tony
podetknął jej pod nos sole trzeźwiące, a dziewczyna jęknęła i potrząsnęła lekko głową. Lecz
zanim zdążyła się w pełni obudzić, wysłali ją wprost do piekła.
Panel kontrolny zaznaczał jej wagę. Zjeżdżała piętnaście, dwadzieścia, dwadzieścia
dwa metry w dół... i po chwili waga wskazywała „zero".
- Podnoś! - zaskrzeczał Tony, a Francesco przesunął wajchę w drugą stronę. Platforma
wróciła pusta. Zaś w dole:
Nagle doszły do nich strumienie mentalnej energii - podmuchy pierwotnej, strasznej
mocy - jakby w ich głowach rozpętał się huragan! Bracia zatoczyli się, szybko doszli do
siebie i błyskawicznie zamknęli kratę oraz włączyli prąd. W ich umysłach rozległo się
wołanie i mimo że nie byli szczególnie obdarzeni mocą, po raz pierwszy w duchu dziękowali
za to.
Ciało, krew i kości! Otwory w jej ciele, jej twarz! Wrota do nieba i piekła! Och, jestem
potworem! Taaak, bo człowiek nigdy by tego nie zrobił! Ale ja nie jestem człowiekiem! Jestem
Wampyyyrem! Wampyyyyyyrreeeeem!
I ponad tym wszystkim rozległ się jeden krzyk - nieopisany wrzask, jaki rzadko się
słyszy - dziewczyna obudziła się i poczuła... co? Płacz, rozpacz, niedowierzanie wydawało się
bez końca trzeć po końcówkach nerwowych. Odgłosy cichły i pojawiały się ponownie, kiedy
usta, uszy, nozdrza zatykało to coś, wypełniając jej głowę po brzegi, podobnie jak całe ciało.
Docierały do nich jeszcze uderzenia jak obuchem myśli Starego i towarzyszące im
obrazy: pełzania, pienienia, pływania czegoś, co nigdy nie było istotą ludzką, lecz miało tyle
rąk i gąb i ślepi, i wszystkie obejmowały, wtapiały, wsiąkały i zagarniały dziewczynę.
Następnie wybrzuszyło się, rozciągnęło i podzieliło!
A mgiełka nad studnią stopniowo zabarwiała się na różowo, wydzielając nieznośny
zapach, kiedy jej cząsteczki stykały się z klapą pod napięciem...
W chwilę później zaskoczeni Francezci zobaczyli, że stoją blisko siebie dotykając się,
drżąc jak osika. Z wolna dochodzili do siebie. Mijały minuty. Znów spokój zapanował w
jaskini, czy też raczej niepokój, a studnia... ot, zwykła stara cembrowana studnia.
Francesco spojrzał pytająco na brata, ale Tony tylko potrząsnął głową.
- Nie będę. Nie mógłbym z nim teraz rozmawiać. Niech wypocznie. Może później...
Ale kiedy ruszyli w stronę żelaznych prętów drzwi do szybu ewakuacyjnego, rozległo
się wołanie:
- ON WSTANIE! ON WSTANIE! ON WSTANIE! -Brzmiało to niemal jak
triumfalny aplauz, lecz szybko zmieniło się w przepełnione grozą zawodzenie. - O... oon
wstanie, tak - w piąć lat, może trzy, a może dwa - i wtedy... wtedy mnie odnajdzie... nas
odnajdzie... wszystkich nas!
- Kto taki? - Tony starał się dowiedzieć. Ale otępiały po uderzeniu myśli wydał z
siebie jedynie skrzek. Nie miało to znaczenia, ponieważ już wiedział, poza tym i tak ojciec go
słyszał.
- Kto? - w ich umysłach rozległ się niknący, przepełniony czcią i nabożeństwem głos.
- A któżby inny, jak nie Radu? Kto, jak nie Radu Lykan, co?!
I nagle rozległ się okrzyk jakby duszy potępionej lub zaginionej w zewnętrznych
kręgach piekła: Raaaaduuuu!
I ponownie, tym razem jako bezgłośny szept: Raaaaduuuu!... który drżąc zniknął w
głuchej ciszy, jaka zapadła w jaskini.
CZĘŚĆ PIERWSZA:
Nekroskop... Harry Keogh?
1.
Przewrotna istota
Poranne wstawanie było najgorsze. Musiał wtedy opuścić krainę snu. W swoich snach
był przeważnie sobą, ale w rzeczywistości Nekroskop Harry Keogh stawał się kompletnie
inną osobą. Może niezupełnie, ponieważ wewnątrz był wciąż sobą. Ale na zewnątrz...
...Było to uczucie wytrącające z równowagi, otępiające, przerażające, szaleńcze...
szczególnie szaleńcze. I to nie tylko dla Harry'ego, ale również dla jego żony. W istocie
bardziej dla Brendy, ponieważ nie potrafiła i nie chciała tego zrozumieć. Pragnęła wyłącznie,
żeby wszystko było po staremu. Co do jej synka, małego Harry'ego - któż mógł powiedzieć?
Kto wiedział, co on na ten temat myśli, co planuje, nad czym tak się zastanawia? Ale znów,
kto oprócz głupca czy wariata mógłby przypuszczać, że półtoraroczne dziecko może
cokolwiek planować czy się nad czymś zastanawiać?
Naturalnie skupiał się na karmieniu, przewijaniu i domaganiu się opieki jak każde inne
dziecko w identyczny sposób - krzykiem. Opracował identycznie sposoby na zgromadzenie
wokół publiczności, która go podziwiała - bekaniem, puszczaniem bąków i uśmiechaniem się
szczerze i radośnie, jak to mają w zwyczaju bezbronne niemowlaki, przekrzywiając buzię na
jedną stronę, robiąc zeza i śliniąc się po tłuściutkim podbródku. Oczywiście całkowicie
rozbrajająco i uroczo. Po półtora roku wszystkie te sposoby odeszły w cień, a jeśli chodzi o
bezbronność...
Mały Harry był aniołkiem - i to takim, który stanął twarzą w twarz z diabłem i wygrał
to starcie! On i jego tata. Ale była to dopiero pierwsza bitwa. Większe, krwawsze wojny
miały dopiero nadejść. Jednak teraz każde z nich o tym nie wiedziało i to również było
pocieszające. Gdyby było inaczej, nie mieliby siły do dalszych zmagań. Przyszłość całkiem
słusznie chroniła swych tajemnic...
Ale ponieważ jego ojciec nie był zwykłym człowiekiem, młody Harry również nie był
zwykłym dzieckiem. To było wtedy, kiedy był... no, tym drugim - kiedy jego reakcje były
odmienne od dziecięcych, a jego myśli nie krążyły wokół dziecięcych trosk i żądań
niewprawnego umysłu zamkniętego w słabym ciele - wtedy właśnie agenci Wydziału E
szczególnie się nim interesowali. Wtedy właśnie, kiedy poczuli, rozpoznali i doświadczyli
niesłychanej, obcej mocy, jaka emanowała z niego, kiedy eksperymentował czy też robił to,
co robił, byli pewni, że nie jest to tylko zwykłe dziecko. A kiedy temu bobasowi niebieskie
oczy rozświetliły się tak jak niegdyś wyłącznie w spojrzeniu jego ojca, wiedzieli, że to on i
Harry Keogh rozmawiali z Ogromną Większością, tak jak to tylko oni potrafili...
Wstając rano, Nekroskop rozmyślał o tym i podobnie jak Brenda wspominał, jak to
było kiedy indziej. Kiedy świat był inny, tak jak on sam. Łatwo było wspominać, ponieważ w
snach wciąż był tą samą osobą. Do diabła, był tą samą osobą nawet na jawie! Ale wyłącznie
w środku, to znaczy w umyśle. Jeśli chodzi o zewnętrze - twarz i ciało Harry'ego i cała jego
postura należała do innej osoby, co było szczególnie uciążliwe, kiedy patrzył w lustro. Stał
tam człowiek o nazwisku Alec Kyle. Do czego należało przywyknąć.
Prawdopodobnie dlatego tak kurczowo trzymał się swych snów i nie chciał z nich
wyjść: ponieważ były spełnieniem marzeń, czasem i miejscem, w którym świat był inny, a
Nekroskop był inną osobą - sobą.
Tego ranka było tak samo, czy też raczej powinno być...
Dla niektórych, szczególnie dla młodych ludzi, przebudzenie jest odrodzeniem, jakby
człowiek rodził się na nowo. Jest pierwszym dniem z reszty ich życia. Mimo że życie nie
szczędziło Harry'emu wrażeń, wciąż był młodym mężczyzną - miał dwadzieścia jeden lat. Ale
jego ciało - czy też ciało Aleca Kyle'a - było o dziesięć lat starsze. I wiedząc, do czego się
musi obudzić, Harry naprawdę nie miał na to ochoty. Nie wywoływało to u niego skrajnej
rozpaczy, w istocie po otrzymaniu starszego, obcego ciała nie spieszył się na drugi brzeg (nie
Nekroskop Harry Keogh, który na własnej skórze przekonał się, jak to jest być nieumarłym,
który wiedział, co to naprawdę oznacza być bezcielesnym). Jedynie z większą rezerwą
podchodził do życia, bo bezpieczniej było mu we śnie...
Przynajmniej czasami. W zależności od tego, o czym śnił. Obecnie dane mu było śnić
o powracającym motywie z życia (z jego życia, przed tym wszystkim), w którym jak
przysłowiowy tonący chwytał się ostatniej deski ratunku minionej egzystencji, tylko by
poczuć, jak nabiera wody i centymetr za centymetrem wysuwa mu się spod palców. Każdy
centymetr to scena z czasów minionych i życia, jakie wiódł - chronologicznie ułożony zapis
jego przedziwnych przygód. I tak jak tonący stający w obliczu niechybnej i nie dającej się
oszukać śmierci, tonący we śnie Nekroskop widział, jak wszystko przelatuje mu przed
oczami, jak w podrapanym, nienaturalnie przyspieszonym, źle zmontowanym niemym filmie.
Było tam jego dzieciństwo w Harden na północno-wschodnim wybrzeżu Anglii, gdzie
uczęszczał do podstawówki i gimnazjum z łobuziakami z sąsiedztwa, jego ucieczka z
nijakiego świata żyjących do umysłów i „istnień" Ogromnej Większości, odkrycie przez Sir
Keenana Gormleya, szefa Wydziału E, oraz jego powrót do świata rzeczywistego...
pogodzenie się z tym stanem, z faktem posiadania tak wielkiego daru i jego niecierpliwe
pragnienie, by wystąpić przeciwko strasznemu złu zakorzenionemu w ZSRR i Rumunii.
W tych przyspieszonych obrazach z przeszłości przewijał się cały czas motyw jego
długoletniej znajomości z Brendą. Prostą dziewczyną z górniczej rodziny, której miłość
stworzyła najsilniejszą z możliwych więzi pomiędzy Harrym i tradycyjnym światem. Jedyną
istotą, która pomogła mu twardo stanąć na ziemi, podczas gdy często jego umysł błądził pod
jej powierzchnią. Nakładał mu się również inny obraz - jaśniejący obraz jego matki świetlisty tak samo, jak każdy wizerunek matki w oczach dziecka: jej mydło i różany zapach,
słodkie ciepło jej westchnienia, otaczająca ją złota aura, jakby słońce specjalnie wstało za jej
plecami, by odciąć od tła jej sylwetkę - i wszystko to przekreślone za sprawą maniaka,
którego Harry później sam skreślił.
W tym momencie błękitne, lekkie sny Nekroskopa zmieniały barwę na mroczny,
wściekły karmin. Bo po Wiktorze Szukszinie występował w nich Tibor Ferenczy, Dragosani,
Julian Bodescu, Theo Dolgikh, Iwan Gerenko... lista była długa. A co z Faethorem
Ferenczym, „ojcem" lub raczej dziadkiem wampirów? Faethor od dawna nie żyje, to prawda...
ale Tibor zginął przed nim, a nawet martwy i pogrzebany wampir stanowi zagrożenie. Harry
wciąż nie był stuprocentowo pewny, czy Stary Ferenczy nie zostawił po sobie jakichś jeszcze
innych szczątków (czy też raczej zaczątków?), by wzrosnąć w glebie tak jak Tibor, czekając
na odpowiedni moment na wielki powrót...
Ubarwiony lękami i strachami sen Nekroskopa szybko mętniał. Miał umysł Harry'ego
Keogha, lecz goszczący go mózg kiedyś należał do Aleca Kyle'a, agenta Wydziału E. Prawdy
Harry'ego - jego myśli, wspomnienia i uczucia - znalazły schronienie w tych samych
przepastnych zakamarkach umysłu, w których tkwiły ukryte głęboko myśli Kyle'a, nie
mogące się pogodzić z obecnością obcej osoby. Niespotykane umiejętności i zdolności Kyle'a
wciąż zarządzały tym organem. Jego prekognicyjne przebłyski wiedzy dochodziły do głosu
podczas tych pustych okresów zamętu między snem i dobudzeniem, w chwilach kiedy umysł
świadomy i podświadomy oddzielały się od siebie, pozwalając śpiącemu dopaść brzegu
rzeczywistości. Nic teraz nie zostało z Aleca Kyle'a, lecz kształt jego mózgu nie uległ jeszcze
zmianie - być może tliła się gdzieś resztka jego talentów.
W chwili przebudzenia nagle sny Harry'ego zmieniały się w koszmary, ulegając
gwałtownej transformacji! A ponieważ prekognicja jest niespójną sztuką postrzegania
przyszłości - a przyszłość nie jest snem, lecz serią jeszcze nie zrealizowanych wydarzeń było tak, jakby wszystko, czego Nekroskop doświadczał, działo się naprawdę. A różnica
pomiędzy tymi dwoma stanami była diametralna! Większość ludzi, łącznie z Harrym, wie,
„że to tylko sen", ale w tym wypadku ta wiedza nie była mu dana.
Poprzednie obrazy stanowiły kalejdoskop szybko przesuwających się wydarzeń, nad
którymi miał kontrolę. Ale o ile wcześniej uważał się za osobę przyzwyczajoną do dziwnych
wydarzeń, to...
Stał w miejscu nienależącym do tego świata, na krawędzi wypiętrzonej wyżyny
pokrytej głazami, która rozciągała się z jednej strony aż po rozświetlony zorzą horyzont, a z
drugiej biegła do krawędzi wzgórz wznoszących się u podnóża stromych gór. W pobliżu widać
było wielką świetlistą kopulę rozciągniętą na ścianach krateru jak oko upadłego cyklopa w
zakopanej w ziemi czaszce dającą zimne, białe światło. Kopuła była jak latarnia morska nie z
tego świata, wskazująca drogę jakimś dziwacznym podróżnym. Powyżej tarcza wiszącego nad
wyżyną księżyca była w połowie rozświetlona złotym światłem niewidocznego słońca, a w
połowie błękitną gwiezdną poświatą. Wzór pokrywający jego powierzchnię był zamazany na
skutek nietypowej orbity i ciągłego ruchu.
Trzymając się ziemskiej geografii, instynkt Harry'ego podpowiadał mu, że zorza
oznacza północ. Dziwne, ponieważ oznaczałoby to jednocześnie, że niewidoczne słońce leży
daleko za górami na południu. Ale przecież był to obcy świat - do którego został zesłany...
zesłany przez... Faethora?
Tu zawiodły jego dociekania. Wystarczająco niebezpieczne jest widzieć przyszłość,
lecz starać się ją jeszcze zapamiętać!...
A jednak przez chwilę Harry wiedział, że Faethor Ferenczy zesłał go tutaj, że jego
tutaj obecność została przynajmniej doradzona czy wskazana przez ojca wampirów, Pana
Kłamstw. I także... Möbiusa? Ale z jakiego powodu? Jest to najwyraźniej jakaś misja — ale
czemu jest to tak oczywiste? A jeśli misja, to jaka, dla kogo?
Rozejrzał się bacznie wokół. Z jednej strony góry, z drugiej pozornie bezkresna
wyżyna usiana głazami, a pośrodku tajemnicza Brama, której zimne światło wylewa się na
zewnątrz, odcinając sylwetki potrzaskanych, podobnych menhirom głazów i rzucając
nierówne kręgi cienia w gwiaździstą noc.
Brama? Gwiaździsta noc? Ale te słowa i stojące za nimi znaczenia nie miały dla niego
najmniejszego znaczenia... czy na pewno? A teraz co zno...?
Na północnym wschodzie dostrzegł odległe krawędzie fantastycznych formacji
skalnych zakończone... wieżyczkami? Wieżami? Kamieniarką?... Flankami? A może był to po
prostu efekt działalności obcej natury? Harry odrzucił tę myśl, ponieważ na górze paliły się
światła. Dym unosił się w kłębach z wysokich kominów, w mroku widać było kłęby kurzu
niesione wiatrem wokół górnych poziomów budowli. Z tej odległości przynajmniej wyglądało
to jak kłęby...
Nagle Harry zorientował się, że ktoś go obserwuje. Odwrócił się na pięcie i opadł na
kolana. Na wyżynie usianej głazami, zupełnie niedaleko stała postać szczupłego mężczyzny o
złotej twarzy, na której tańczyły odbłyski światła Bramy. Wyciągnął w górę dłoń, uczynił jakiś
gest i coś powiedział, lecz Harry niczego nie usłyszał. Pozwolono mu patrzeć, lecz nie
wiedzieć... przyszłość pilnie strzegła swych tajemnic.
Harry wiedział instynktownie, że nie ma tu żadnego niebezpieczeństwa, przynajmniej
nie z jego strony. Przepełniony dziwacznymi emocjami zbliżył się do niego. I chociaż był w
stanie zbliżyć się do niego, jego ruchy były niewprawne, płynące, w irytujący sposób
powodowane nieskoordynowaną senną mechaniką, czy też raczej mechaniką wizji
prekognicyjnej. Lecz człowiek o złotej twarzy powstrzymał go przed wykonywaniem
gwałtownych ruchów, wskazując na niebo na wschodzie. Harry spojrzał w tym kierunku.
I tu się kryło niebezpieczeństwo! Owe kłęby krążące wokół już nie były kłębami! Były
ciemnymi plamami gwałtownie przyjmującymi groteskowe kształty i opadały z nieba z
kierunku zamczyska na skale i...
- Zamczysko?
Śniący Harry wzdrygnął się na dźwięk tego słowa, ale jego przyszłe ja szło dalej w
kierunku Mieszkańca.
- Mieszkaniec?
W końcu przyjął, że nie będzie mu dane wiedzieć wszystkiego i skoncentrował się na
dotarciu do oczekującej go postaci. Ale spoglądając za siebie, zobaczył niezwykłe poruszenie
i to, co się zbliżało, nigdy wcześniej nie pojawiało się w jego koszmarach. Jedno stworzenie
miało kształt podobny do morskiej manty. Drugie natomiast... było niesamowite, monstrualne,
olbrzymie! Poruszało się po niebie jak kałamarnica w wodzie. Teraz Harry dostrzegł, że ktoś
jedzie na pierwszym stworzeniu - czy to Szaitis z rodu Wampyrów? — i wiedział, że drugie
stworzenie on sam stworzył i że było wojownikiem.
Harry zbliżył się już teraz znacznie do Mieszkańca... Szaitis na latającej płaszczce
pikował prosto z nieba... wicher wywołany potężnymi płatami nośnymi manty wzniecał kurz i
pył z podłoża, który dął wprost w twarze Harry 'ego i Mieszkańca... cień stworzenia spadł na
nich i przesłonił gwiazdy!
Mieszkaniec wyciągnął w górę połę swego płaszcza. Harry spojrzał na niego, na jego
złotą maskę, gorejący szkarłat oczu pod nią, na umysł, który skrywała... i poznał go! A jednak
nie mogło to być! W obliczu tego kuriozum nie był w stanie powstrzymać się przed
zmierzaniem - czy też raczej płynięciem - w kierunku cienia płaszcza Mieszkańca i poczuł, jak
owija się wokół niego...
...i zmienił się obraz jak w kalejdoskopie. Harry wiedział, co się teraz stanie - ale się
nie stało! Zamiast znaleźć się w ogrodzie Mieszkańca (gdziekolwiek on się znajdował),
nieokiełznany talent Aleca Kyle'a rzucił go w objęcia kolejnej wersji przyszłości, a może też
tej samej, lecz dalej w dół strumienia czasowego.
Znajdował się teraz w ostatniej iglicy wielkiego zamczyska Wampyrów... Wieżycy
Karen? Skradając się jak złodziej, szedł za Lady Karen, kiedy schodziła po drabinie.
Złowieszcza i cicha jak kłąb dymu Karen wpływała w mroczne odrzwia. Idąc za nią, Harry
trzymał się w cieniu, kiedy uaktywniała troga i wyciągała go z kokonu. Obserwował, jak
prowadzi powłóczącego nogami uśpionego jeszcze neandertalczyka do kamiennego stołu,
gdzie kładzie go, a on rozciągnięty na krzywych plecach wyciąga ku niej swoją paskudną,
prehistoryczną głowę.
Szczęki Lady Karen otwierają się... szerzej... na oścież! Krew ścieka z karmazynowej
gęby, kosy zębów wystają z dziąseł, przesłaniając robaczo tętniącą ssawkę. Marszczy nos tak,
że staje się nieomal płaski, a oczy jej płoną czerwienią jak latarnie w przyciemnionym pokoju.
- Karen! - Harry słyszy, jak próbuje krzyknąć - w chwilę zanim kalejdoskop zmienia
się, znów rzucając go w czasie, lecz tym razem ledwo nieco w przód...
...Nekroskop siedzi w całkowitej ciszy i czeka... (nie wie na co, nie jest w stanie
powiedzieć, tylko tyle, że nie doświadczył czegoś takiego wcześniej) w najgłębszym,
najmroczniejszym cieniu zamczyska. I w końcu doszło do niego: Karen jest wampyrem! Harry
nie wiedział i nawet nie chciał wiedzieć, w jaki sposób opuściła swoje ciało, wystarczyło, że
wiedział, że jest, tam gdzie... tam gdzie chciał, żeby była? Przybrała postać długiej pijawki z
głową jak u kobry. Była ślepa i miała całą masę ostrych kłów.
Kiwając głową na prawo i lewo, zbliżała się... po czym wyczuła go i rzuciła się do
panicznej ucieczki! Zwijając się i prężąc jak dżdżownica, chciała szybko znaleźć się w
bezpiecznym miejscu, powrócić do nieumarłego ciała Karen. Ale Nekroskop nie miał zamiaru
do tego dopuścić.
Spalił to przy pomocy miotacza ognia... zdychając wydała z siebie skrzek, dziesiątki
jajek, które potoczyły się w konwulsjach w jego stronę po kamiennych płytach. Spocony, lecz
wewnętrznie całkowicie opanowany Harry spalił również jajka - jedno po drugim. Usłyszał,
jak z odległości milionów kilometrów - w czyimś innym śnie - rozlega się straszny wrzask i
wiedział, że to krzyczy Karen.
Następnie przed oczyma zdezorientowanego i otępiałego Harry'ego znów zmienił się
obraz:
Stał teraz na balkonie, przechylał się przez barierkę i patrzył w dół i wiedział, czemu
kręci mu się w głowie: stał na straszliwej wysokości! Tam w dole na kamieniach zobaczył
zmiętą białą suknię Karen... już nie była nieskazitelnie biała, ałe również czerwona.
Karen (bądź to, co Harry w przyszłości uważał za Karen) miała ją na sobie. W
straszny, bolesny sposób nic z tego nie układało się w sensowną całość, a nawet nie zbliżało
się do niej - minęła minuta i obraz się zmienił.
I znów zmiana:
Zimny płyn pali go w twarz, wlewa się do płuc i boleśnie rani, wywołując kaszel. Czy
to... alkohol? Na pewno była to substancja lotna. Zamieniała się w opar wokół niego. I...
widział, że leży w tym czymś!
Podniósł się na kolana, starając się nie wdychać oparów, które wznosiły się,
gromadząc jak chmura nad głową... poczerniała chmura... od ognia? Harry klęczał w niecce
czy też zagłębieniu w litej skale, klęczał w oparach lotnego płynu.
Bardzo szybko pojawiły się obrazy wokół: musiał znajdować się we wnętrznościach
zamku (jakiego zamku?) na litej skale... w olbrzymiej jaskini. Na przeciwległej ścianie na
wykutych w skale stopniach wiodących na wyższe, niewidoczne z dołu poziomy... stał Janos
Ferenczy, Wampyr, i obserwował go! Potwór trzymał rozgrzane do czerwoności żełazo do
znakowania, a jego płomień odbijał się w purpurowych oczach Wampyra.
Ich spojrzenia spotkały się i zwarły... usta Janosa odsłoniły w złowróżbnym uśmiechu
niewiarygodnie długie zęby.
Przemówił... ale Nekroskop nie słyszał go, jedynie wyczuwał groźbę. Spojrzenie
Janosa pobiegło ku żełazu trzymanemu w dłoniach ze szponami i ku podłodze. Harry podążył
wzrokiem za jego spojrzeniem i zobaczył płytką rynnę czy też kanał wykuty w skale, który
biegł od stóp Janosa, przez całą podłogę, do krawędzi zagłębienia, w którym klęczał Harry. I
Janos z wolna opuszczał płonącą pochodnię!
Jezu! Harry musi wykorzystać kontinuum Möbiusa - ale nie był w stanie! Zabrano mu
jego moc! Już nie był panem czasoprzestrzeni Möbiusa! I znów Harry wiedział o tym, nie
wiedząc, skąd wie. Wciąż mógł się posługiwać Mową umarłych, ale...
...Mowa umarłych? Od kiedy to się tak nazywa? Ale nie, nie wolno mu starać się
zapamiętać czegoś, co się jeszcze nie stało! Należy to po prostu przyjąć za dobrą monetę: że
pomimo iż nie mógł skorzystać z kontinuum Möbiusa, to wciąż miał Mowę umarłych umiejętność porozumiewania się ze zmarłymi. A właściwie dlaczego miałby jej nie użyć?
Czemu nie miałby zapytać ich - bezcielesnych umarłych, Ogromnej Większości - o co w tym
wszystkim chodzi?
Za późno! Janos opuścił płonącą głownię i ogień pomknął błękitnym płomieniem!
Dojmujący żar buchnął z hukiem, kiedy rozgrzany żarłoczny płomień wpadł do kanału nad
jego głową. Płynny ogień dopadł włosów Harry'ego, jego twarzy i zapalił na nim ubranie.
Skoczył na równe nogi i zmienił się w ludzką pochodnię!
Aż w końcu - tym razem litościwie - czas ponownie wykonał woltę, przenosząc go
nieco w przyszłość...
...Gdzie stał w starożytnych ruinach, gdzie było ciemno, choć oko wykol, on jednak
widział wszystko jak w dzień! Nekroskop nieświadomy tego, co się dzieje, zmieniał się cały
czas - tym razem wewnątrz siedziało mu coś obcego.
Czekał czujnie, cierpliwie w ruinach Zamku Ferenczych, czekał tu z... nieboszczykiem!
Ze wskrzeszonym wojem trackim, Bodrogkiem.
I nagle, gwałtownie dotarła do niego świadomość, wiedział, dlaczego się tu znalazł.
Przynajmniej jego prekognicja odkryła mu chociaż tyle. Po chwili zeszły z góry dwie kobiety.
Jedna z nich to Sofia, od stuleci żona Bodrogka, która pofrunęła w ramiona męża. Zarówno
Sofia jak i Bodrogk nie żyli - zostali wezwani z popiołów. Ale nie byli tak martwi jak druga
kobieta! To była Sandra i była kiedyś dziewczyną Harry'ego - a później Janosa Ferenczy!
Różnica była aż nadto widoczna.
Ponieważ Sandra przybyła, tak jak pojawia się wampir, z żółtymi oczami
rozświetlającymi mrok. Ale Harry w jakiś sposób wiedział, że to tutaj nie było już Sandrą. Już
nie. Kiedyś go kochała i pożądała dla siebie, teraz pożądała wszystkich - dla ich krwi!
Wpadła mu w ramiona i szlochała na piersi. I kiedy trzymał ją mocno - żeby zarówno
opanować siebie, jak i przytrzymać ją - popatrzył nad jej mglistym ramieniem na objętych
Bodrogka i Sofię. Gdyby tylko ich uścisk mógł być taki sam. Ale oczywiście nie mógł być.
Ponieważ kiedy się do niego przyciskała, czuł, że nieomal nagie ciało Sandry było zimne jak
glina i wiedział, że w żaden sposób nie jest go w stanie rozgrzać.
Wyczuła jego myśli i cofnęła się odrobinę, ale niewystarczająco. Ostry kołek, wycięty
ze starego dębu, wbił się w jej pierś i przeszył serce. Wydała ostatnie tchnienie, chwiejąc się
zrobiła krok w tył i upadła.
Bodrogk, widząc rozpacz Harry'ego, dokończył dzieła.
I Harry znów przeskoczył gdzie indziej...
Tym razem było inaczej, ponieważ nie było tam Harry'ego ze snu. Albo też był, ale stał
z dala, obserwując, co się stanie dalej z jego przyszłym ja. Ale czy taki miał go właśnie czekać
koniec? Jednak pomimo że był teraz tylko obserwatorem, starano się, by coś zrozumiał... i
żałował, że tak było.
Ponieważ w Krainie Gwiazd, blisko jaśniejącej Bramy do hemisfery, Nekroskop Harry
Keogh płonął. Będąc wampirem, w końcu zapłacił wampirzą cenę za fatalny błąd: za zbytnie
zbliżenie się do Wampyrów!
Płonął na zewnątrz i w środku; płomieniem na zewnątrz i pochłaniającą go
nienawiścią w środku. Ponieważ Szaitis, nawet teraz, na oczach Harry'ego posiadł Lady
Karen (ale Karen...?). Kiedy Szaitis maltretował ją i poniewierał, mimo że wydawała się
wycieńczona, zupełnie się nie broniła.
Harry ze snu pospieszyłby na pomoc... tylko że był przykuty do tego jednego miejsca.
Był obserwatorem, któremu zakazano się wtrącać. I kiedy płomienie coraz wyżej zaczynały
lizać stos całopalny Nekroskopa, Szaitisi zbliżyli się do niego - wszystko w kompletnej ciszy,
jak w jakiejś złowieszczej pantomimie - a ogień trawił dolne partie ciała Harry'ego. Była to
najprawdopodobniej najokrutniejsza wizja, jaką kiedykolwiek Harry ze snu miał i potrafił
sobie wyobrazić.
Być może nawet zbyt okrutna - ponieważ nawet obserwator którym był, zaczynał
odczuwać nieopisany ból!
Wszystko błyskawicznie się rozmazało - furia strachu, ogień i oszalałe ciała! Światło!
Oślepiające światło!
Brama była źródłem tego światła: kula pochłaniającego wszystko światła w ciszy
zwiększała stale swoją objętość. Pochłonęła Szaitisów, Karen, Nekroskopa - całą scenę - i
posłała Harry'ego ze snu...
...w inne miejsce w czasie.
Znów Harry i jego przyszłe ja - jeden śniący i drugi w fizycznej rzeczywistości z
przyszłości - znajdowali się w metafizycznym kontinuum Möbiusa, pędząc w dół strumienia
czasoprzestrzeni, cofając się w pędzie do czasów, które dawno minęły i zostały już dawno
zapomniane pośród miriad niebieskich, zielonych i czerwonych linii życia w Krainie Gwiazd Krainie Słońca, do samych ich zamierzchłych początków.
I ponownie Harry ze snu był tylko obserwatorem, który nic nie mógł poradzić na to, że
jego przyszłe ja nie żyje. Ani nie śpi, ani nie jest wskrzeszony, po prostu nie żyje, naprawdę
nie żyje (przynajmniej w tej postaci) i odszedł na zawsze... albo właśnie odchodzi. Odchodzi
tam, gdzie nikt już nie będzie mógł go odnaleźć - ku odległej przeszłości obcego,
równoległego wampirzego świata. Ale będąc Nekroskopem, śniący Harry wiedział, że to nie
tak: ciało z przyszłości było martwe, to prawda, ale umysł był w stanie dalej funkcjonować.
Tylko że tym razem... cóż, kto mógł określić, do czego miało to doprowadzić? A może to
bezwzględny kres drogi, na samym jej początku. Paradoks - ale czy życie nie składało się z
paradoksów?
Przerażony, ponieważ wiedział, że to był lub będzie on sam, Harry we śnie
obserwował swe własne przyszłe ciało, jak wpada nogami do przodu do przeszłości.
Okopcony i nadpalony, z rozrzuconymi ramionami i głową odchyloną do tyłu w agonii był
jedyną ponurą anomalią w ciemności poprzecinanej neonowymi nitkami w kolorowych
niebieskich, zielonych i czerwonych nitkach życia, ponieważ one wszystkie pędziły naprzód, a
jedynie martwy Harry zapadał się do tyłu. I wtedy...
...Przedziwna rzecz! Ponieważ kiedy nadpalona karykatura jego samego odłączyła się,
w przestrzeni, którą przed chwilą zajmowała, wybuchła jaśniejąca bomba złotych drzazg,
jakby słoneczne włócznie wystrzeliły z tego miejsca i pędziły w kierunku...
....setek różnych światów i czasów!
Harry wiedział, bez świadomości, skąd ma tę wiedzę: pomimo że Nekroskop już
odszedł, jego dzieło trwa nadal. Wiedział, że on - sam śniący Harry - będzie je kontynuował!
Ale na razie:
Wciąż pędząc w bezcielesnej formie wzdłuż strumienia, wiedział, że zmierza ku
przeszłości. Ale... czy była to przeszłość Harry'ego z przyszłości? Która w oczywisty sposób
wiedzie do dnia dzisiejszego! Nawet w kategoriach snu, było to wszystko bardzo
skomplikowane...
Dzień dzisiejszy, teraz, jego teraz. (A jeśli nie teraz, to najbliższa przyszłość. Ponieważ
oczywiście jego sen był wizją prekognicyjną.) W tym czasie Harry był sobą. Nie wyłącznie
częścią czy też obserwatorem samego siebie, ale samym sobą. I to wszystko działo się z jego
udziałem.
Gwałtowność wydarzeń postawiła mu włosy na głowie, wydusiła z niego zimny pot na
szyi i twarzy. To działo się naprawdę, a on był... ofiarą? Jak dotąd we wszystkim, na co
pozwolono mu patrzeć - w każdej fazie - była jakaś ofiara. I Harry podejrzewał, że tak samo
będzie teraz. Samo przeświadczenie tego faktu mogło wywołać symptomy najgłębszego lęku.
Doskonale: ofiara. Być może. Ale czego? Mógł tylko czekać i obserwować.
A gdzie się znajdował:
Był pod ziemią w wielkiej jaskini, lecz niezbyt daleko od powierzchni. Promienie czy
też strugi światła, jednak nieco przyciemnionego, spadały na podłoże z kilku różnych źródeł,
oświetlając wzniecone chmury kurzu, które w świetle nieostrych szperaczy wyglądały jak małe
srebrne galaktyki.
Harry był w ruchu: poruszał się w półmroku jaskini w jakimś celu, nieco jednak
niepewnie, do miejsca z którego padało silniejsze światło. Spojrzał w górę i zobaczył
sklepienie rozorane dziwacznymi bruzdami z przedziwną stratyfikacją, jakby lita skała została
przewrócona do góry nogami. Na górze sterczały w zaciśniętej paszczy poszarpane kły, w
niektórych miejscach wbijając się twardszymi końcami w powierzchnie, z których odpadły
bardziej kruche fragmenty. Jeszcze wyżej, skąd odpadły nawet większe kamienie, wąskie,
nierówne szczeliny wychodziły na światło dzienne lub też - jak po chwili zauważył Harry - na
gwiazdy. Szczeliny te wypełnione gwiazdami tkwiącymi w bezruchu na tle migotliwego
diamentowego nieba były owymi źródłami światła w jaskini. Bezruch gwiazd mógł być
spowodowany tym, że Nekroskop obserwował je z podziemia, rozrzedzonym powietrzem albo
jednym i drugim. Nie śmiał zgadywać.
Wciąż pocąc się (pomimo że odczuwał chłód w jaskini), Harry rozejrzał się po swoim
poziomie. I teraz, kiedy oczy już mu przywykły do dymnego półmroku, dostrzegł wznoszące się
od podłoża do sufitu potężne kolumny, kominy i ściany, i kamienne płyty, chaotycznie
porozrzucane i wspierające się o siebie. Jaskinia była w istocie labiryntem ustawionych
pionowo pokruszonych kamieni - geologicznym dziwolągiem, którego sufit podtrzymywały
jedynie kolumny utworzone z twardszego tworzywa. Wokół i pod tymi Schodami Olbrzyma,
utworzonymi przez naturalne wsporniki i górującymi nad rumowiskiem potrzaskanych skał,
tkwiła sieć pęknięć w skale jak puste kamienne oczodoły, wystające parapety i ziejące
otchłanie - wszystko to tworzyło wrota do odstręczających, nieznanych tras przez zakazany i
najpewniej zdradziecki labirynt o nieznanej wielkości. Mówiąc krótko, było to miejsce, w
którym można się było z łatwością zgubić.
Tylko że... Harry zdaje się wiedział, dokąd zmierza. Oczywiście, że tak, ponieważ była
to prekognicyjna wizja. Był tu już, ale w jakiejś niedalekiej przyszłości. Nic w tym dziwnego,
ponieważ czas, czego Nekroskop był w pełni świadomy, jest względny. Tak czy inaczej: nie
miał czasu by się nad tym dłużej zastanawiać, ponieważ szedł dalej. Szedł po rumowisku,
zdając się dryfować we śnie po hałdach odprysków skalnych i kamieni, które odpadły od
sufitu i zostały później ułożone naprędce w coś na kształt ścieżki wiodącej przez wielki
labirynt. I ponieważ wydawało się, że jest to najbezpieczniejsza droga, Harry podążył nią.
I nagle znalazł się w miejscu, do którego szedł... na spotkanie? Było to miejsce, w
którym hałdy powalonych kamiennych kolumn tworzyły naturalne schody wiodące ku
wyżłobionym ścianom jaskini do kamiennej platformy szerokości sześciu i głębokości pięciu
metrów, gdzie stał... stół? Ołtarz? Jakiś neolityczny sarkofag?
Ale Harry wiedział, że było to to ostatnie i że nie zgadywał. Wiedział, że był tu już
wcześniej
i
że
rzeczywiście
solidny
na
oko
kamienny
blok
stojący
pośrodku
wypoziomowanego, wyłożonego płytami podestu w kamiennej niszy był... potężną kamienną
trumną!
Znów zimny pot zrosił mu czoło — skraplał mu się na brwiach, przyklejał do koszuli i
do pleców między łopatkami. Zatrzymał się w pół kroku, by się rozejrzeć, wstrzymać oddech,
nasłuchiwać, wczuć się w atmosferę tego miejsca. Miał, wrażenie, że nie jest tu sam, i
wszystko zdawało się potwierdzać jego podejrzenie. Przynajmniej dowód na to, że ktoś inny
był tu ostatnio.
Pomimo że w snach (nawet prekognicyjnych) nic nie rozwija się chronologicznie i nie
poznaje się kolejnych szczegółów w miarę rozwoju akcji, tu było inaczej. Harry zobaczył
pochodnie - albo też stał się świadomy ich obecności - wetknięte w uchwyty na ścianie,
zwłaszcza u podstawy wielkiej trumny. Nasączone oliwą bądź żywicą lampki, umieszczone w
szczelinach w podłodze, paliły się tak blisko sarkofagu, że osmalały jego podstawę.
W powietrzu rozchodził się znany słodki zapach. Woń zapamiętana skąd... z Zante?
Albo z Samos? Na pewno z wysp greckich. Czuć go było wyraźnie w dymie: zapach... lasu
sosnowego? Cóż, przynajmniej pochodnie miały przyjemny zapach. A wkrótce okaże się, kto
je zapalił - Harry był pewien. Mogą tu wrócić, ci... czciciele? Jacyś akolici. Wrócą, by być
świadkami „ Wielkiego Powrotu ".
Co? Wielki Powrót? Nekroskop skrzywił się i poczuł przypływ woli. Ha! Wskrzeszenie
obcej ohydy, a raczej - wskrzeszenie starożytnego zła. I dlatego właśnie się tu znalazł - by
temu zapobiec! Wciąż się pocąc, lecz poruszając już bardziej naturalnie, z obawą wspina się
po kamiennych stopniach ku platformie i kamiennej trumnie - i nagle staje, słysząc żałobny
dźwięk odbijający się echem po sklepieniu olbrzymiej jaskini. Tak, żałobny... jest to
szlochające pienie... wycie! Na dźwięk czego wszystkie włosy stają mu dęba.
Było mało czasu i Harry zmusił się do szybszej wspinaczki. Schody przekrzywiały się
raz w jedną, raz w drugą stronę, niektóre są tak wysokie jak on, więc musi dosłownie się na
nie wspinać, na każdym poziomie dostosowując tempo. Po dwudziestu metrach drogi pod
górę po zwalonych kolumnach i przewróconych kamieniach staje w końcu w rogu
złowieszczego mauzoleum.
Ściana górnej półki oparta o ścianę jaskini jest utworzona z wielu prawie pionowo
ułożonych czarnych wiązek minerału, które ściśnięte razem tworzą nieomal krystaliczną
formę. Pozioma rysa spowodowała wykruszenie się słabiej umocowanych fragmentów,
tworząc zygzakowate krawędzie i kominy, a jeszcze głębiej — szczeliny i otwory przechodzące
przez skałę i wychodzące na otwartą przestrzeń. Krawędzie tych szczelin i pęknięć otacza
nikła nocna poświata. Harry dochodzi do przekonania, że cała jaskinia znajduje się na brzegu
osypującego się klifu. Tylko że... nie tylko sobie tak wymyślił, on wie...
...Że jest gdzieś w Szkocji, gdzieś w wysokich partiach Grampianu, w masywie
Cairngorms na wschód od Kingussie!
Wiedza ta przychodzi... i znika błyskawicznie. Ale uczucie naglącego pośpiechu
Nekroskopa - nienazwany lęk - pozostaje z nim. Kiedy rozlega się drugie wycie, rusza do
akcji. Oblizuje wysuszone usta i zbliża się do wielkiej kamiennej trumny. Cierpki zapach
żywicy jest tu znacznie wyraźniejszy. Wije się w strużkach dymu z pochodni u podnóża
sarkofagu.
I wtedy po raz pierwszy Harry zauważa „zdobienia" w postaci niewielkich otworów
wywierconych w dolnych krawędziach czterech kamiennych płyt tworzących trumnę. Widzi je
i od razu wie, do czego służą - nie jest to prymitywne zdobienie, lecz ujścia dla zawartości
sarkofagu. Naliczył ich sześć na dwuipółmetrowej przedniej krawędzi sarkofagu i trzy wzdłuż
każdego trzyipółmetrowego boku. Z rzędu otworów wycieka do podstawy trumny zielonkawa
substancja rozgrzana przez płomień pochodni do postaci gęstego płynu, stopniowo
wypełniając szczeliny pomiędzy kamiennymi płytami i tworząc kleiste kałuże na podłożu. I ta
właśnie substancja jest prawdziwym źródłem owego „zapachu" - gorąca żywica, no jasne.
Sarkofag ma prawie wysokość dorosłego człowieka. Nekroskop wyciąga jedną z
pochodni z uchwytu na przedzie sarkofagu i nachyla się, by przyjrzeć się jego zawartości.
Przy półmroku, dymie, ostrym swędzie oczy odmawiają mu posłuszeństwa i nie jest w stanie
dojrzeć, co jest w środku. Ale słowa, których używa - „sarkofag" i „trumna" - wystarczająco
precyzyjnie określają jego zawartość. Cóż innego można odnaleźć w grobie, jak nie ciało czy
ciała? Tylko że, czego Harry Keogh był w pełni świadom, są ciała i ciała.
Odblaski światła z pochodni na ścianach rzucają migotliwe ślady na podłogę.
Pochodnia w ręku Harry'ego oświetliła powierzchnię zastygłej, na wpół roztopionej żywicy
wewnątrz trumny, która błyszczy jak wypolerowany brąz wokół... wokół czegoś w środku. Coś
zupełnie nieprawdopodobnego i groteskowego, co nagle ukazuje się w pełnej krasie. I właśnie
w tym momencie sen - prekognicyjna wizja - zmienia się w koszmar!
Postać uwięziona w żywicy ma przynajmniej dwa metry dwadzieścia wzrostu, ponad
metr w ramionach oraz wąską talię i biodra. Wciąż jest ledwo widoczna, ale widać, że to
potężny mężczyzna i będąc człowiekiem, ma jednocześnie w sobie wiele nieludzkich cech. Leży
na plecach, ma ramiona skrzyżowane na piersiach i mimo jego widocznych rozmiarów Harry
czuje, że jest jakiś skurczony, skarlały, jakby czas zrobił swoje.
Dopiero po jakimś czasie podczas swych snów Harry poznaje istotę Wampyrów. Jako
Nekroskop wie więcej niż ktokolwiek na świecie o wampirach, prawdziwych wampirach.
Widział Dragosaniego w pełnej plugawej postaci Wampyra. Stanął też oko w oko z Julianem
Bodescu, kiedy trwała metamorfoza. Dokładnie wiedział, jak wygląda wampir w swej
nienasyconej postaci, a wygląda tak jak... to coś! A jednak ma wrażenie, że jeszcze czegoś
takiego nie widział. Ale jedno jest pewne - wydzielał aurę zła, tak jak jego wielki sarkofag
wydzielał cuchnącą żywicę.
I w tym momencie skończyła się prekognicyjna część snu Nekroskopa, zmieniając się w
czysty koszmar. Przynajmniej miał taką nadzieję, ponieważ jeśli reszta jego przyszłości
układała się równie różowo, to nie chciał jej znać!
Nagle zdał sobie sprawę, że pełzające cienie pojawiły się tam, gdzie ich wcześniej nie
było. Harry odszedł od sarkofagu, przykucnął i rozejrzał się wokół. Gdzieś tu się coś ruszało,
tego był pewien, na wykładanej płytami ścieżce przechodziło pod niewiarygodnie
poukładanymi blokami skalnymi... i w cieniach na ścianie... pośród niezliczonych stert
kamieni. Cichaczem płynęły ku niemu szare cienie...
...I znów rozległ się skowyt, na początku blisko, ale potem odpowiedział mu drugi tuż
obok. Na wyciągnięcie ręki!
Lewa dłoń Harry'ego trzymała płonącą pochodnię, oprawa spoczywała na krawędzi
sarkofagu. I kiedy znów zajrzał w głąb trumny, patrząc na nieomal nierozpoznawalne rysy i
ledwo zaznaczony kontur postaci, coś z bulgotem wyskoczyło z kleistej mazi i złapało go za
nadgarstek!
To nie była dłoń, nie całkiem. Była czarna, miała szpony -trzęsła się i targały nią
dreszcze, lecz była silna jakąś wewnętrzną gorączką. Pół dłoń, pół łapa - cała groza! Kiedy
sięgnęła po Harry'ego, z niedającą się odeprzeć siłą wciągnęła go do połowy kamiennej
trumny i zanurzyła w żywicy. Lecz kiedy wróciły mu zmysły, targnął się do tyłu z całej siły i w
końcu wyzwolił z mocy trzymającego go stworzenia. Czy też raczej uwolnił je od niemal
urwanej ręki!
Harry miotał się na wszystkie strony, by uwolnić się od obcego uścisku nieziemskiej
ręki, wciąż zaciskającej się na nadgarstku. Ale szarpał tak mocno, że w końcu wyciągnął
właściciela szponów z jego wielkiej trumny. I, niech mu Bóg dopomoże, zobaczył, jak z wolna
otwierają się na zmumifikowanej twarzy trójkątne oczy ociekające płynną żywicą... a jego
sobaczy pysk rozchyla się w monstrualnym grymasie zadowolenia!
- Jezu, Jezu! - Harry krzyknął, kiedy to coś sięgnęło po niego.
- Jezu? - powtórzyło, ohydnym głosem przypominającym odcharknięcie, zaciągnięcie i
połknięcie uwięzionej przez stulecia flegmy i śluzu. - Jak już musisz do mnie mówić, to
nazywaj mnie Lykan... Lord Lykan z Wampyrów! A może w twoim wypadku (przytrzymywał go swoimi wielkimi łapami, oczyska świeciły mu jak żółte latarnie, piętnując
jego duszę z każdym charknięciem) - w twoim wypadku zrobię wyjątek. A jakże, najlepiej, jak
będziesz mi mówił... ojcze?
Harry nie zrobił tego. Budząc się wzywał swoją mamę, cały jej muł, kości i zielsko z
jej mokrego grobu oddalonego prawie o czterysta mil w odległej Szkocji. Bo o ile może się
ona wydawać zimna i straszna (obcej osobie), była najcieplejszą i najbezpieczniejszą istotą w
świecie Harry'ego.
Ale jak wielokrotnie mówiła, przyszłość jest najbardziej przewrotną i najtrudniejszą
rzeczą, nieskorą do ukazywania dla zwykłej ciekawości. Nawet Nekroskop, najmniej zwykły
z ludzi, nie mógł poznać ani zapamiętać zbyt wiele. I jak to się zwykle dzieje w snach, to
zdarzenie już zatarło się w pamięci. Po chwili pozostanie jedynie lęk, gdziekolwiek się
skrywał. Lęk, zimny pot i zmierzwiona pościel Harry'ego.
Oraz jej pełne troski i słodyczy pytanie poprzedzone metafizycznym westchnieniem z
odległej Szkocji:
- Co się stało, synku?
Harry przestał dyszeć, wziął głęboki wdech i wolno wypuścił powietrze.
- Nic takiego, mamo. Miałem zły sen, koszmar.
- Cóż - powiedziała po dłuższej chwili. - Czy nie tego należało się spodziewać?
(nieomal widział jej zatroskaną zmarszczkę na czole). Przecież przeżyłeś wiele trudnych
chwil, Harry.
O tak, tu miała rację! I były też takie chwile, kiedy mama Nekroskopa była mistrzem
(czy też mistrzynią) niedopowiedzenia. Ale:
- Dziwne chwile, tak - odpowiedział sucho i spokojnie Harry.
Następnie po chwili, widząc, że synowi nic nie dolega, poczuła lekkość na sercu.
- Kiedy przyjedziesz do mnie z wizytą, Harry? Nie ma jak u mamy, sam wiesz.
Jej słowa mogłyby z łatwością zmrozić najodważniejszego, ale Harry czuł jedynie
bijące z nich ciepło.
- Wkrótce, jak sądzę. - powiedział jej. - Już niedługo. Ale teraz... - Westchnął i
przeszedł go dreszcz, ponieważ pot wywołany lękiem zaczął na nim wysychać. - Och, wiesz
przecież... mam problemy.
Wyczuł, że kiwa głową ze zrozumieniem.
- Zawsze te problemy, Harry, problemy wśród żyjących. I, jak wiesz doskonale, nawet
wśród zmarłych! Tak czy inaczej będą tu czekała, wiedząc, że wkrótce będziesz koło mnie...
Jej bezcielesny głos z wolna niknął w oddali.
Problemy z żyjącymi i wśród Ogromnej Większości. I ostatnio zbyt często Harry był
ich problemem. Koszmar ulotnił się całkowicie, zapomniany, wepchnięty na powrót do
podświadomości... a jednak jedno matczyne słowo poruszyło właściwą strunę.
Problemy z żyjącymi i zmarłymi.
A co z... nieumarłymi?
2.
Ale gdzie jest Harry Keogh?
- Eee, Harry?
Darcy Clarke wetknął głowę w drzwi „gabinetu" Nekroskopa w Wydziale E długiego, wąskiego pokoju, urządzonego na podobieństwo pokoju hotelowego na potrzeby
Harry'ego, aż do momentu, kiedy znajdzie czas, by rozejrzeć się za miejscem dla siebie i
rodziny w Londynie... jeśli oczywiście przekona żonę, żeby z nim została. Obecnie sprawy
miały się tak, że Clarke uważał to za cholernie...
Rzeczywiście, w minionych latach całe górne piętro należało do hotelu, który
znajdował się poniżej, więc pokój Harry'ego był w istocie pokojem hotelowym. Na przedzie
była to zwykła sypialnia, długa i szeroka na jakieś cztery, pięć kroków. Z tyłu, oddzielone
rozsuwanymi drzwiami, znajdowała się umywalka, prysznic i toaleta. W głównym
pomieszczeniu na długości całej ściany stał sprzęt komputerowy z fotelem obrotowym i
miejscem na nogi. Nekroskopowi było to niepotrzebne, bo miał własne sposoby
rozwiązywania problemów. W rogu stała otwarta garderoba. Niektóre fragmenty odzieży
Harry'ego wisiały w środku, pozostałe leżały złożone na półkach po jednej stronie.
Harry miał się właśnie golić. Był przewiązany w pasie ręcznikiem, miał piankę do
golenia na twarzy i pochylał się nad umywalką z plastikową golarką w ręce. Wyglądał na
nieco chorego: bladego i zmęczonego. Cóż - pomyślał Darcy - wygląda blado od dnia kiedy
go poznałem... od kiedy go znam jako Harry'ego! Ponieważ oczywiście ta znajomość trwała
jedynie niecałe półtora roku, lecz kiedyś znał go o wiele dłużej niż ktokolwiek inny. To była
ta poprzednia osoba, na którą Darcy teraz patrzył - przynajmniej na zewnątrz.
Harry miał lat dwadzieścia jeden, ale jego ciało (Alec) było o dziesięć lat starsze.
Włosy Nekroskopa miały barwę ciemnego miodu, było ich mnóstwo i układały się w fale,
lecz zaledwie w kilka miesięcy straciły naturalny połysk i na bakach pojawiły się siwe
pasemka. Podobnego koloru duże, zdradzające wielką inteligencję oczy miały (choć to
dziwnie zabrzmi) niewinny wygląd! Nawet teraz, po tym, co widziały - po tym wszystkim,
czego doświadczył i co wiedział - były niewinne. Darcy jednak wiedział, że niektórzy
psychopatyczni mordercy również mają takie wejrzenie. Ale niewinność Harry'ego była
prawdziwa. Nie prosił o to, by być tym, kim jest, ani nie chciał robić tego, co robił - a jednak
to się stało.
Miał mocne, nie całkiem białe, nieco nierówne zęby. Były osadzone w ustach, które na
co dzień subtelne, potrafiły być też okrutne i jadowite. Wysoka brew, prosty nos, policzki,
może nieco zbyt zapadłe. Nic dziwnego, ponieważ Nekroskop spadł na wadze. Alec Kyle
miał kiedyś lekką nadwagę. Przy jego wzroście była prawie niezauważalna. Nie dla Aleca,
którego praca w Wydziale E polegała na siedzeniu przy biurku. Ale miała znaczenie dla
Harry'ego Keogha. Wystarczająco już zmagał się z brzemieniem tych dodatkowych lat, żeby
jeszcze mieć nadwagę! Próbował znaleźć czas, by wyćwiczyć swoje nowe ciało i odzyskać
właściwą kondycję. Lepiej żeby to zrobił - pomyślał Clarke - jeśli najpierw dojdzie do ładu z
umysłem! Podejrzewał, że umysł Harry'ego zachowuje się jak nerwowy kot w nowym domu kręci się w kółko i stara się przywyknąć do nowego otoczenia. Ale trwało to już od roku.
- Co jest, Darcy? - zapytał Nekroskop równie beznamiętnym głosem jak jego wygląd beznamiętnym, lecz nie zagubionym. Ten człowiek może i ledwo wyrósł na mężczyznę, ale
ma olbrzymi bagaż doświadczeń. Ton jego głosu, głębia badawczego spojrzenia i widoczna
inteligencja niosły ze sobą władczość.
Lecz jego wygląd, wygląd Harry'ego Keogha! Jego wygląd wprawiał w zakłopotanie
nie tylko Clarke'a, ale wszystkich agentów w Wydziale. Za każdym razem, kiedy odzywali się
do Harry'ego - czy nawet myśleli o nim - na końcu języka mieli imię Alec, tak jak Clarke,
który przed chwilą ledwo uniknął zwrócenia się do niego tym imieniem. I to pomimo że
powtarzał sobie wciąż w myślach - Harry, Harry, Harry, idąc korytarzem.
Clarke zmusił się do mówienia.
- Późno jest - powiedział. - Aha, jeden czy dwóch naszych zauważyło, że może... no
wiesz, nie czujesz się najlepiej? - Wszedł, zamknął za sobą drzwi i usiadł na niezasłanym
łóżku Harry'ego.
Nekroskop wzruszył ramionami i nastroszył się.
- Hę! Tak po prostu zauważyli, hm? Bo przecież nie penetrowali mi umysłu, tak? Do
diabła, nie! Ale po prostu podejrzewali, że mogę mieć dzisiaj rano dołek. - Zmarszczył brwi i
parsknął zniecierpliwiony. - Na Boga, Darcy, możesz już mi dać spokój?! Mam nadzieję, że
wiesz, że od roku czuję, jak grzebią mi w mózgu rankiem, w południe i wieczorem!
Clarke'owi opadły ręce.
- Ale to... no, pozazmysłowcy, Harry! - powiedział tak, że brzmiało to jak przeprosiny.
- I potrafią trzymać na wodzy swoje umiejętności. No bo mamy przecież swój kodeks
postępowania, prawda? Ale nie możemy się o ciebie nie martwić... Ani nie możemy nie myśleć
o tobie i Alecu. Zastanawiając się, co z ciebie za dziwoląg i jak to wszystko odczuwasz. I co z
tą biedną dziewczyną z dołu, jak ona się czuje. Bo powiedzieliśmy jej, że zginąłeś! A ty sobie
żyjesz, lecz nie w swojej postaci! Co do Aleca, to odszedł na zawsze. Wiemy, jak to się stało powiedziałeś nam, a Ben Trask potwierdził twoją wersję - ale i tak się zastanawiamy...
Wzmianka dotyczyła Bena Traska, kolejnego funkcjonariusza Wydziału zajmującego
się wykrywaniem kłamstw.
Nekroskop popatrzył na Clarke'a, a ten oddał spojrzenie. Patrzył na człowieka, którego
znał jako precoga Aleca Kyle'a. Czy też raczej patrzył na postać Kyle'a z umysłem Harry'ego!
I tak w kółko Macieju: całkowicie popierdolona sytuacja! I Clarke znów pomyślał: Ale skoro
ja czuję się zupełnie rozwalony, to jak się czuje on i jego rodzina?
Clarke wciąż patrzył na Harry'ego, który zdrapywał pierwszy pasek pianki do golenia
z twarzy, po czym przerwał golenie i wpatrywał się w odbicie w lustrze nad umywalką.
Clarke zupełnie nie wiedział, o czym myślał Nekroskop (telepatia nie była mocną stroną
Darcy'ego), ale mógł jedynie domniemywać: Patrzy na siebie i zastanawia się, kim jest... i
gdzie jest! Wie, że Ruscy dawno temu porżnęli go na kawałki, by zbadać jego wnętrzności i
mózg. I że dowiedzieli się o wiele więcej - i to bardzo ważnych informacji - niż nekromanta
Borys Dragosani z wnętrzności każdej ze swych ofiar.
Starając się skoncentrować na skomplikowanej czynności golenia, Harry przekrzywia
twarz i mówi:
- Wiesz, że jak się zatnę, to dziwię się, że mnie boli? To
prawda: Muszę nauczyć się postępować dużo uważniej. To jakbyś pożyczył książkę z
biblioteki: niezbyt o nią dbasz, bo nie jest twoja. Tylko że teraz jest inaczej, ponieważ stało
się tak, że muszę o nią dbać. I nie mówię o jakiejś cholernej książce, ale o ciele: obecnie o
moim ciele! I prędzej w piekle zejdzie lawina, niż dostanę nowe. Więc muszę o nie dbać mimo że mam je dokładnie gdzieś!
Skończył się golić: było to mozolne zadanie, ale przynajmniej się nie zaciął. Rzucił
golarkę do umywalki, opłukał twarz, osuszył ją i wszedł do sypialni. Świadomie pozwolił, by
ręcznik opadł na ziemię, i zaczął się ubierać, zadając jednocześnie pytanie:
- No i jak sądzisz? I jak wyglądamy, Darcy? - Darcy wiedział, że to nie było tylko
pluralis majestaticus. Nekroskop pytał o dwie osoby w jednym ciele.
Cóż, oczywiście, nowo wybrany szef Wydziału mógł skłamać, ale postanowił tego nie
robić.
- Jak wyglądasz? - Potrząsnął głową z niekłamaną troską. - Nie za dobrze, Harry.
Mówiąc wprost, wyglądasz jak kupa gówna!
I w końcu nawet Harry musiał się uśmiechnąć. Tak właśnie wyglądał. I mówił to do
Darcy'ego Clarke'a! Nie żeby Darcy wyglądał jak kupa gówna, nie - bo Darcy w ogóle nie
wyglądał. Był chyba najbardziej wymykającym się wszelkim opisom mężczyzną na świecie.
Natura pomogła mu utrzymać pełną fizyczną anonimowość, wynagradzając go jednak
niezwykłym i niespotykanym talentem. Był uziemiaczem - przeciwieństwem pechowca
ściągającego wypadki. Wystarczy, żeby znalazł się w pobliżu miejsca zagrożenia, a coś,
parapsychologiczny anioł stróż, interweniuje za niego. Nie miał nad tym kontroli: był jedynie
świadomy swego oddziaływania i celowo stawał oko w oko z niebezpieczeństwem. Lub też
kiedy czasami niebezpieczeństwo zachodziło go od tyłu.
Talenty pozostałych - telepatia, wróżenie z kryształu, prekognicja, oniromancja,
wykrywanie fałszu - dawały się o wiele łatwiej kontrolować i stosować: lecz nie talent
Darcy'ego. Po prostu umiejętność ta włączała się w pewnym momencie i chroniła Darcy'ego
za wszelką cenę. Nie miała żadnych innych zastosowań. Ale ponieważ strzegła
długowieczności Darcy'ego, doskonale nadawał się on na szefa Wydziału. Ciągłość była
bardzo ważna w Wydziale E. Najdziwniejsze było to, że nie wierzył w to, co się wokół niego
działo, dopóki nie czuł efektów działania swego talentu. Nawet wyłączał prąd, zanim zmienił
żarówkę! Ale może był to jedynie kolejny dowód na obecność jego mocy.
Patrząc na Darcy'ego Clarke'a, nikt nawet nie podejrzewałby, że może być szefem
czegokolwiek, a już na pewno nie najtajniejszego wydziału brytyjskich służb specjalnych!
Było to zadanie, które wbrew wszelkim przesłankom chciał przekazać Harry'emu! Średniego
wzrostu, o myszowatych włosach, już nieco zgarbiony i z lekką nadwagą był w każdym calu
średniakiem. Miał nijakie piwne oczy. Twarz, na której nigdy nie gościł uśmiech. Wyraziste
usta, które można było jako jedyne zapamiętać, co sprawiało, że momentalnie zapominało się
o Darcym. Nawet jego sposób ubierania się był... konserwatywny.
I Harry, patrząc na niego, pomyślał: Jest bardzo zwyczajnym, niezwykłym człowiekiem!
I pomimo że Nekroskopowi nie podobała się cała ta rozmowa, bardzo trudno było gniewać się
na Darcy'ego Clarke'a. Zapytał więc, patrząc na zegarek:
- Co mamy dzisiaj w planach?
Była dziewiąta czterdzieści pięć i Darcy miał rację - zrobiło się późno. Już na pewno
cały Wydział był na nogach. Lecz zanim Darcy odpowiedział Harry'emu, ten zadał kolejne
pytanie:
- A co z Brendą? Widziałeś się z nią rano?
- Zjedliśmy rano śniadanie na dole. - Odpowiedział Darcy. - Wszystko... w porządku. Ale nie zabrzmiało to zbyt zdecydowanie. Dlatego szybko zmienił temat: - Masz wspaniałe
dziecko! Naprawdę, świetnie się chowa...
Harry posłał mu ostre spojrzenie. Teraz nie interesowało go, jak się chowa jego syn.
- Wciąż nie chce mnie widzieć, prawda? Darcy załamał dłonie.
- Harry, to ledwo...
- ...półtora roku. - Nekroskop uciął mu w pół zdania. I miał rację - czas płynął szybko.
- Dobra. - Darcy pokiwał głową. - Ale daj Brendzie - daj sobie - jeszcze trochę czasu!
No bo skoro ty, my nie potrafimy sobie z tym poradzić, to czego oczekujesz od niej? Jest tylko zwykłą dziewczyną,
która przeżyła piekło.
Nekroskop w dalszym ciągu patrzył na niego gniewnie, po czym pokiwał głową
wzruszył ramionami i westchnął głęboko. Wiedział, że Darcy ma rację. Życie musiało się
toczyć dalej, a życie Harry'ego obecnie było ściśle związane z Wydziałem E. Musiał się
włączyć w jego działania, stać się ich częścią. Wszystko będzie dobrze dopóty, dopóki będzie
miał co robić. No, może z wyjątkiem tych niekończących się pierdolonych odpraw!
Darcy zdawał się czytać Harry'emu w myślach.
- Zdaje się, że mamy dla ciebie zadanie, Harry - powiedział, oddychając swobodniej,
ponieważ poczuł, że Nekroskop rozluźnił się nieco. - Zadanie, które jest jakby dla ciebie
stworzone.
Ale Harry skomentował to w myślach jedynie: Kolejna rozmowa z podziemiem?
W całkowitej zgodności z wnioskami, do jakich doszedł Harry, w Wydziale panowało
ogólne przekonanie, że należy zająć czymś Nekroskopa, bo będzie to jedynie z korzyścią dla
niego i dla wszystkich innych. Na polecenie wydziału telepata Trevor Jordan wbrew
niepisanemu kodeksowi postępowania Wydziału wszedł w kontakt z jego chaotycznymi
zalęknionymi myślami, podobnie namierzacz myśli Ken Layard, którego umiejętności
przyciągały go do Nekroskopa jak ćmę do świecy, i empata Ray Betts, który boleśnie
odczuwał burzę uczuć kłębiącą się w umyśle Harry'ego. Ale to nie były odosobnione wypadki
- na wszystkich pracowników Wydziału E obecność Harry'ego oddziaływała w taki czy inny
sposób. Ponieważ wszyscy, kobiety i mężczyźni, w Wydziale byli utalentowani w szczególny
sposób i odczuwali oddziaływanie kłopotów kolegi z pracy.
Wiedzieli, kim jest Nekroskop, byli świadomi jego niesamowitych, nawet
przerażających mocy. Ale również wiedzieli, co Harry dla nich zrobił, dla nich i dla świata, i
jak wysoką cenę przyszło mu za to płacić. Gdyby zdołali zająć go czymś, by znów poczuł
łączność z nimi wszystkimi, byliby w stanie opanować rozliczne przeżycia traumatyczne z
przeszłości i teraźniejszości. Z całą pewnością najlepiej pracowało mu się pod presją.
Wykorzystując sprawę, z którą tylko Nekroskop był sobie w stanie poradzić, Darcy Clarke
miał zamiar wytworzyć taką presję. W swoim biurze, na końcu korytarza, nowo powołany
szef Wydziału wskazał Harry'emu krzesło i powiedział:
- To... będzie paskudne zadanie. Harry potaknął i stwierdził kąśliwie:
- Czyli w sam raz dla mnie, co? - Czekał, aż Darcy przejdzie do rzeczy, ale zanim
zaczął:
Intercom ożył serią trzasków i wyrzucił z siebie pospieszne - Sir? - Jednocześnie
sygnalizator sytuacji alarmowej rozbłysnął na czerwono na konsoli Darcy'ego. Wduszając
przyciski łączności z Oficerem Dyżurnym, zapytał:
- Co jest?
- Jeden z naszych, jak sądzę. - Czuć było wyraźne napięcie w głosie funkcjonariusza.
- Daj mi to na ekran - polecił Darcy. I chwilę później ekran na biurku pokazał
wiadomość od łącznika z ministerstwa. Harry siedział na wprost Darcy'ego i widział, jak
opada mu szczęka i blednie twarz.
- Jezu! - wysyczał Darcy.
Nekroskop wstał, podszedł do Darcy'ego po drugiej stronie biurka i spojrzał na ekran.
Nadawca: Min. S. Wew. Adresat: Dyrektor Wyw. ESP
Oficer dyż. Wyw. ESP
Wszyscy agenci Wyw. ESP
Alarm bombowy IRA! Kilka minut temu Policja Miejska otrzymała anonimowy
komunikat o podłożeniu urządzenia wybuchowego na Oxford Str. Nastawionego na godzinę
10:25. Czy może pan coś zrobić, panie Clarke? Przepraszam za pośpiech. Proszę nie
odpowiadać - wystarczy jak coś zrobicie...
- Pański minister ma poczucie humoru! - powiedział sucho Harry. Następnie...
Nekroskop zamrugał, zachwiał się i złapał za brzeg biurka, by utrzymać równowagę! Darcy
nie zauważył tego, wstrzymując oddech, skoncentrował się na działaniu:
- Czy jest już Trevor Jordan?
- Już działa - przyszła natychmiastowa odpowiedź. - Złapałem go w drodze do biura i
zawróciłem.
- Ja też tam jadę - rzucił Darcy. - Ale tylko ja! Podstawcie samochód i przejmijcie
stanowisko dowodzenia.
- Samochód czeka przy tylnym wejściu.
Kiedy Darcy poderwał się z krzesła i pospieszył do drzwi, Nekroskop zapytał:
- A co ze mną?
Darcy stanął w miejscu i obrócił się na pięcie.
- Nic z tego! Jest tylko jeden Harry, a to jest...
- Niebezpieczne? - Harry znów był sobą, uśmiechnął się złowieszczo i nieco chłodno.
- Widziałem dużo gorsze miejsca niż Oxford Street, Darcy.
Darcy potrząsnął głową. Mówił szybko, lecz bardzo wyraźnie.
- Możesz zostać ranny, Harry. Możesz zginąć! A ja nie. Moje umiejętności nawet nie
dopuszczą mnie w pobliże tej bomby, co znaczy, że mogę pomóc policji ją odnaleźć. Tam,
gdzie nie będę w stanie ruszyć dalej, będzie miejsce, w którym ją podłożyli! Co do Trevora
Jordana: on jest świadomy ryzyka - ale również zna na wylot umysł każdego terrorysty z IRA
działającego w Anglii! Jeśli ten facet wciąż jest w pobliżu, Trevor go znajdzie. Ale ty...
Mógł tak jeszcze długo, ale Harry powstrzymał go gestem dłoni.
- Powiedziałeś swoje. Masz rację. Nie zatrzymuję cię. W sekundę później Darcy
zniknął w korytarzu. Pozostał
po nim jedynie chyboczący się staroświecki wieszak na płaszcze, z którego Darcy
zgarnął okrycie. Kołysał się na prawo i lewo. Mógł się przewrócić, ale nagły powiew
zatrzymał go w miejscu.
Drzwi jeszcze się nie zatrzasnęły za Darcym, na korytarzu wciąż rozbrzmiewało echo
jego kroków, na ekranie wciąż widać było wołanie o pomoc z Ministerstwa. Ale biuro już
opustoszało.
Wbrew rozkazom Darcy'ego, wbrew wszelkiej logice i zdecydowanie wbrew
zdrowemu rozsądkowi Nekroskop przeniósł się na skróty, przez kontinuum Möbiusa, na
Oxford Street. Harry wcale nie uważał, że wystawia siebie na niebezpieczeństwo. I również
nie wystawiał na niebezpieczeństwo Aleca Kyle'a. Ponieważ Kyle też już nie żył...
nieprawdaż?
Umarł wraz ze swym talentem?
Jeśli tak, to co to było, w chwilę po tym jak Harry przeczytał wiadomość z
Ministerstwa? Jak wyjaśnić to, co pojawiło się i znikło w ułamku sekundy, jak błyskawica
oświetlając fragment mózgu i powodując, że na sekundę utracił równowagę?
Zobaczył bowiem... drzwi Möbiusa, lecz poziome! Drzwi Möbiusa, falujące, unoszące
się w poprzek w powietrzu, przesłaniające rzeczywistość. Następnie, tak szybko jak się
pojawiła, niezwykła wizja znikła. Ale w ułamku sekundy Nekroskop zobaczył, jak przejście
trzęsie się i rozwiewa jak opar dymu wciągnięty ciągiem powietrza...
...I zobaczył, co wypluły jak bezlitosny wulkan, w gwałtownie poczerniałe niebo!
Harry bardzo słabo znał Londyn. Mimo że Nekroskop odbywał dalekie i długie
wyprawy w różne miejsca, Londyn nigdy nie był celem podróży. Był jednak kiedyś na
Oxford Street, więc znał podstawowe wskazówki wystarczające, by nie pojawić się nagle na
jezdni pośród sznura samochodów. Nigdy to się nie zdarzyło. Jeśli miał wątpliwości, mógł
zawsze wyjrzeć przez bramę, zanim przez nią przejdzie. Ale jeśli chodzi o samą ulicę, to przy
jej rozlicznych skrzyżowaniach i rozgałęzieniach - „osobowości" - nie potrafił rozróżnić,
gdzie się kończyła, a gdzie zaczynała.
Wyłonił się w drzwiach sklepu obuwniczego mniej więcej w połowie ulicy.
Niesłychanie wysoki mężczyzna w okularach wychodzący w pośpiechu ze sklepu wpadł na
niego i wyglądał na zaskoczonego, po czym natychmiast przeprosił. Ale Harry już się
rozglądał, badając okolicę.
Był środek tygodnia, lecz wokół kręciło się mnóstwo ludzi. Po obu stronach ulicy już
widać było wielu policjantów. Gdzieś tam znajdował się Trevor Jordan, prawdopodobnie w
towarzystwie dwóch policjantów po cywilnemu. Co do Darcy'ego Clarke'a - prawdopodobnie
jeszcze nawet nie wsiadł do samochodu. Ale kiedy tylko siądzie za kółkiem, będzie tu w oka
mgnieniu! I prawdopodobnie wścieknie się na Harry'ego, który nawet nie był w stanie
powiedzieć, dlaczego wbrew dobrej radzie pojawił się w tym miejscu. Znak drogowy
informował, że do Hyde Parku idzie się w prawo, a do Oxford Circus, Holborn i Central na
lewo. Patrząc w kierunku Hyde Parku, zobaczył szczególne zagęszczenie policjantów. Panika
jeszcze nie wybuchła, ale zmierzało ku temu: znikąd pojawiły się policyjne barierki i ruch
uliczny skierowano w drugą stronę. Obszar zagrożenia musiał znajdować się gdzieś na
wschód, blisko centrum miasta.
I już ruch uliczny i piesi idący w kierunku Holborn zostali skierowani bocznymi
uliczkami, a kilku policjantów trzymało w rękach tuby. Większość ludzi na ulicach była do
tego przyzwyczajona - zaczęli poruszać się nieco szybciej, lecz wciąż szli bez większego
pośpiechu. Większość przyjęła to z irytacją towarzyszącą zakłóceniom w podążaniu obranymi
trasami, lecz pomimo tego, w miarę zwiększania się liczby policjantów, posłusznie schodzili z
obranej drogi. Z drugiej strony niektórzy nie przejmowali się tym zbytnio i zajmowali się
swoimi sprawami, jakby nic nie robiło na nich wrażenia.
Sznurek sześciu odzianych w łososiowe szaty krisznowców z ogolonymi głowami, z
paciorkami i dłońmi schowanymi w szerokie rękawy, jak jeden mąż, jedno za drugim, w
nieomal mechanicznym korowodzie dreptali po chodniku. Z opuszczonymi głowami zdawali
się zwracać uwagę jedynie na dynamiczne, rytmiczne ruchy stóp poruszające się w
niewidzącym ciągu. Harry był zadziwiony, że w przedziwny sposób unikają wpadania na
ludzi i przedmioty! Ich przywódca i ten, co zamykał pochód, nosili miniaturowe złote
dzwonki, których dźwięk wyznaczał ich precyzyjne i dokładne ruchy...
Harry jednak nie zjawił się tutaj, by obserwować różne przejawy życia, lecz by
zapobiec śmierci. Doskonale, ale jak miał tego dokonać? Stał tak niezdecydowany, aż
podszedł do niego młody policjant, nieomal w jego wieku, i powiedział:
- Proszę odsunąć się od barierek, sir. Za chwilę będziemy ewakuować całą ulicę.
Harry spojrzał mu w oczy i powiedział:
- Proszę posłuchać, moi znajomi - ludzie z Wydziału E -Trevor Jordan i Darcy Clarke
- pomagają wam tutaj. Prawdopodobnie nigdy pan o nich nie słyszał, ale pańscy przełożeni
tak. Ponieważ moi koledzy będą dużo bliżej, ja też muszę się tam dostać. Będę więc
wdzięczny, jeśli wskaże mi pan drogę. Gdzie jest centrum działań?
Słuchając Harry'ego, policjant na początku był zaskoczony, następnie jego wzrok stał
się oficjalnie obojętny. Po chwili spojrzenie stwardniało, a zmarszczone brwi nieomal zlały
się w jedno.
- Wydział E? Wybacz, stary, ale masz rację - nigdy o nim nie słyszałem. Znaczy jesteś
z gazety? Tak czy inaczej nie mam innych rozkazów i musisz stąd iść.
Chodnik jeszcze był pełen ludzi. Harry wskazał na nich i powiedział:
- Czemu tylko ja? No... nie możesz ich najpierw usunąć? A co z tymi krisznowcami?
Teraz młody funkcjonariusz naprawdę się wzburzył. Stwardniały mu usta i
powiedział:
- Słuchaj, koleś, musimy od kogoś zacząć i wypadło na ciebie! Daruj sobie więc te
gadki i zabieraj stąd swój tyłek!
Harry głęboko ukrył irytację. Po prostu skinął głową otworzył drzwi Möbiusa i wszedł
w nie. Już był gdzie indziej. Młody policjant zaczął mówić:
- A jeśli mogę ci coś doradzić, to... - i zatrzymał się w pół słowa. Mówił do siebie i
ludzie zaczęli spoglądać dziwnie na niego. Zrobił kilka kółek na sztywnych nogach w
poszukiwaniu Harry'ego i nie znalazłszy go, zniknął w końcu w drzwiach sklepu...
Nekroskop wyłonił się z kontinuum Möbiusa na skrzyżowaniu Oxford i Regent i
wiedział, że musi być bardzo blisko. Wszędzie stali mundurowi, nerwowo usuwając ludzi z
ulicy. Harry, zerkając na zegarek, zrozumiał dlaczego: była dziesiąta szesnaście. Jeśli
rzeczywiście była tu bomba, to wybuchnie za niecałe dziewięć minut.
Złapany w tłum pędzony w dół Regent Street zszedł na bok i rozejrzał się. Zanim
ponownie dostał się w tłum, zobaczył Trevora Jordana na wysepce pośrodku jezdni, jak
energicznie rozmawiał z dwoma umundurowanymi wyższymi rangą oficerami policji.
Wydostając się z kordonu, podbiegł do Jordana, wołając:
- Trevor, jak mogę ci pomóc?
Jordan zobaczył go i pospiesznie powiedział coś do inspektorów: jeden z nich machnął
do policjanta, który deptał już Harry'emu po piętach. Kiedy już stanął, powiedział
przepraszająco:
- Myślałem... pomyślałem sobie, że może będę w stanie ci pomóc - przełknął ślinę.
Jordan wzruszył ramionami i powiedział:
- Teraz to zupełnie nie wiem, na co mógłbyś się przydać...
Znów wzruszenie ramion. Jordan był na co dzień bezkonfliktowym człowiekiem, ale z
jego tonu wyraźnie można było wyczytać, że w zaistniałych okolicznościach uważał
Harry'ego za piąte koło u wozu. Nie było tu żadnych trupów, z którymi można by było
zamienić dwa słowa... przynajmniej jeszcze nie było.
Doświadczony, choć niejednokrotnie mylący się telepata
Jordan miał trzydzieści dwa lata. Jego wygląd doskonale współgrał z charakterem:
zwykle był przeźroczysty, otwarty jak ulubiona książka. Tak jakby sam chciał być czytelny
dla innych, tak jak inni są czytelni dla niego, jakby chciał się odwdzięczyć za swój
metafizyczny talent. Miał to wypisane na twarzy - owalnej, czerstwej, otwartej, niemal
chłopięcej. Miał cienkie, szare włosy opadające na szare oczy i skrzywione usta, które
prostowały się za każdym razem, kiedy był zmartwiony lub zły. Ludzie w większości darzyli
go sympatią. Mając przewagę nad innymi, bo wiedział, kto go nie lubi, Jordan po prostu
omijał takie osoby. Był również wysportowany i silny i błędem było nie zauważać tego pod
jego ewidentną subtelnością. Miał również w sobie niezmierzone pokłady determinacji.
Harry zapytał go:
- Czy to ma się stać tutaj? - Omiótł wszystko wzrokiem, starając się zorientować w
sytuacji.
W swoim czasie (ledwo siedemnaście miesięcy temu) Nekroskop sam był autorem
znacznej liczby zamachów bombowych, ale tłumaczył sobie, że to było coś innego i było to
konieczne. A może tylko patrzył na to przez pryzmat swojej osoby? Cóż, być może, tylko że
to nie było tętniące serce Londynu, tylko gniazdo szpiegów umysłu, megalomańskich zbirów
w zamku z koszmaru nocnego w ZSRR. Świadkowie tego zamachu mogli zostać ranni, zabici
i jedyną ich zbrodnią było to, że znaleźli się w tym miejscu. I wciąż było ich o wiele za dużo.
Fala klientów sklepów nawet jeszcze teraz wylewała się z ulicy po zachodniej i po
wschodniej stronie, dobijając do wstęgi nadciągającej z ulic Regent, Portland i New Bond.
Działania policji stały się jeszcze bardziej nerwowe. Byli tam funkcjonariusze z psami, które
ciągnęły za smycz, policjanci z tubami wydający raz po raz instrukcje ostrym głosem, a
kierowcy zostawiali zablokowane samochody i na piechotę oddalali się w kierunku, który
uważali za bezpieczny.
- Chaos! - powiedział Harry, zgadując, że Jordan nie odpowiedział na pytanie,
ponieważ nie znał odpowiedzi.
- Dzień jak co dzień, sir - dopowiedział ostro jeden z inspektorów. - Zawsze tak jest sieją panikę, śmierć i zniszczenie. Chaos, owszem. Ale skoro jest pan z Wydziału pana
Clarke'a i to jest dla pana jakaś nowość, to gdzie pan się do tej pory podziewał?
- Och, w rozmaitych miejscach. - Harry spojrzał na niego we właściwy sobie sposób,
ciesząc się, że Alec Kyle był typem faceta, który potrafi trzymać pewne rzeczy dla siebie. I
zwrócił się do Jordana: - Zostało tylko sześć minut, a tu wokół jest pełno ludzi!
Ale Trevor Jordan nie słuchał go. Opierał się o radiowóz, zaparkowany na wysepce, z
bolesnym wyrazem twarzy, obejmując głowę rękami. Policjanci popatrzyli po sobie i chcieli
go o coś zapytać, ale Harry powstrzymał ich, mówiąc:
- On pracuje. Zostawcie go.
Kordon policyjny na Regent Street przepuścił samochód przez blokadę. Wóz przeciął
ulicę, podskoczył na resorach, wjeżdżając na wysepkę, i zaparkował obok radiowozu.
Wysiadł z niego Darcy. Od razu zobaczył Harry'ego i zaczął protestować.
- Jezu, Harry...!
Ale Nekroskop przykląkł przy Jordanie, który mamrotał:
- To... na pewno... Sean!
- Sean?
Harry złapał go za ramię, wpatrując się intensywnie w skurczoną twarz.
- Sean Milligan - Darcy wysyczał do ucha Harry'ego. - Jest jednym z najlepszych,
czyli z najgorszych!
- Uzbrojony - wyrzucił z siebie Jordan. - Ma nie tylko bombę! On... on jej jeszcze nie
nastawił. Zbyt wielu policjantów wokół. Sean wie, że go zauważymy, wie, że go złapią.
Chce... chce dokonać dywersji. Tak, to akt dywersji! - Oczy Jordana otworzyły się szeroko. O kurwa! Teraz ją nastawił! - Nastawiona! - Darcy rzucił do dwóch oficerów, którzy
błvskawicznie odeszli od grupy i zaczęli gadać coś do krótkofalówek. Harry dostrzegł błysk
metalu na dachu budynku, gdzie strzelec wyborowy zajął pozycję do strzału.
- Tak, jest nastawiona... - Oczy Jordana znów zacisnęły się w szparki, a pot wystąpił
mu na czoło. - I ustawił zegar... tylko na półtorej minuty!
- Boże! - Darcy trząsł się, wyglądał, jakby miał się zerwać do biegu, co powiedziało
jemu i Harry'emu Keoghowi bardzo dużo.
- Trevor - Nekroskop przemówił miękko. - Mając tylko dziewięćdziesiąt sekund, Sean
musi się gdzieś przemieszczać. Dokąd idzie?
Ale to Darcy Clarke odpowiedział:
- Och, to ja ci mogę powiedzieć! Harry wciąż mówił do Jordana:
- Czy wciąż ma ze sobą bombę?
- Tak! - Jordan wykrztusił w odpowiedzi, ściskając sobie skronie jeszcze mocniej. Ale wie, że musi się jej szybko pozbyć! Jezu! Osiem kilo semtexu!
- Chryste! - nagle zawył Darcy. - Przepuśćcie mnie do samochodu. Muszę się stąd
wydostać! - Ruszył do samochodu, potknął się i upadł jak długi z tyłu radiowozu.
I stało się. Wysoki, chudy mężczyzna z wyraźnymi śladami po ospie na twarzy, w
długim prochowcu, trzymający pod pachą pakunek w kształcie parówki, zaczął biec przez
środek jezdni. Jordan podniósł wzrok, zobaczył go i zaskomlał:
- Sean! - Tamten też wiedział. Nie żeby Milligan wiedział, że to Trevor Jordan, ale
zobaczył radiowóz, wyższych rangą oficerów i trzech cywilów na wysepce pośrodku drogi - i
wszyscy patrzyli w jego stronę - wiedział, że został rozpoznany.
Prawa poła płaszcza uchyliła się, ukazując paskudny, krótkolufowy pistolet
automatyczny. Harry wyczuł gorączkowy ruch na dachu i przeładowywanie broni. Milligan
też to wyczuł i broń w dłoni powędrowała w górę, cienkie wargi rozciągnęły się i zarówno on
jak i pistolet maszynowy wyrzucili z siebie obelgę w kierunku policjantów! Kule dosięgły
parapetu dachu, tak że snajper musiał się schować. Przez terkot broni Milligana Harry
usłyszał, jak Jordan krzyczy:
- On ucieka! Szuka samochodu do ucieczki!
Milligan był oddalony o jakieś piętnaście metrów od nich, kierując broń to tu, to tam i
starając się obrać główny cel. Ostatnia grupa ludzi wyszła właśnie z dużego sklepu na ulicę,
ale nie stanowiła zagrożenia dla człowieka z IRA. Z drugiej strony podłużny pakunek z całą
pewnością stanowił zagrożenie dla nich. Oraz szybko stawał się zagrożeniem dla samego
Milligana.
Kiedy Nekroskop ponownie spojrzał na zegarek i stwierdził, że ma mniej niż minutę
do eksplozji, zdarzyły się dwie rzeczy. Darcy Clarke w końcu dopadł swego wozu, włączył
silnik i właśnie miał zamiar odjechać. Jego wóz wyskoczył z wysepki na ulicę, a drugi
samochód - ciemny, niski i szybki - przeciął barierkę zabezpieczającą przy zgrzycie metalu.
Dwa wozy zderzyły się - samochód Darcy'ego wepchnęło na powrót na wysepkę, a groźna
fura w pełnym poślizgu ścięła dwa pachołki, wyskoczyła na krawężniku i wbiła się maską w
wystawę sklepową. Plany ucieczki Seana Milligana spaliły na panewce.
Wiedział o tym i nadszedł czas, by do akcji wkroczyła oszalała logika terrorysty.
Snajper na dachu nie mógł oddać strzału z powodu ludzi na ulicy. Sean musiał się w ciągu
dwudziestu sekund pozbyć pakunku i spieprzać gdzie pieprz rośnie, ale najpierw musiał
usunąć tych wszystkich, kurwa, ludzi z drogi, a nie mógł ich wszystkich zastrzelić.
Wymierzył broń w kierunku strzelca wyborowego na dachu, pociągnął za język spustowy i
udekorował ścianę szlaczkiem z kul. Następnie, kiedy ludzie rozbiegli się w poszukiwaniu
kryjówki, Sean wybrał swój cel. Nie było to zbyt trudne, ponieważ cel był jeden - środek
miasta oraz wysocy funkcjonariusze policji.
Wiedział również, że dawno powinni go zastrzelić. Co oznaczało, że w bezpośredniej
bliskości nie było żadnego uzbrojonego policjanta. Może więc ma jakąś szansę... jeśli
wystarczy mu czasu.
Dysząc ciężko, pocąc się i przeklinając, podbiegł do grupy stojącej na wysepce i
obracając się w miejscu jak dyskobol, już miał wyrzucić pakunek. Wtedy zobaczył Harry'ego
Keogha. Harry wyszedł na jezdnię, stając pomiędzy kolegami i Seanem Milliganem. Wciąż
obracając się, by wypuścić śmiertelny ładunek, Sean posłał wściekłą serię w stronę Harry'ego.
Harry odgadł wcześniej intencje terrorysty - już wywołał drzwi Möbiusa pomiędzy
sobą i Milliganem. Zbłąkane kule świsnęły mimo, ale linię ognia Seana przesłaniały drzwi,
których nie widział nikt poza Nekroskopem. Główny snop kul przeszedł przez próg i zniknął
z tego świata. Na dachu zaś strzelec wyborowy w końcu namierzył Milligana i posłał jeden
pospieszny strzał.
Trafiony w biodro członek IRA zachwiał się i zaczął padać. Wraz z pakunkiem leciał
prosto w drzwi Harry'ego!
I Nekroskop wiedział, co musi zrobić. Gdyby po prostu zamknął drzwi, pojawiłoby się
mnóstwo pytań, bo ludzie tak po prostu nie rozpływają się w powietrzu. Ale Harry miał już w
głowie nie dający się zmienić obraz, który podpowiedział mu, jak to zrobić. Mając tylko trzy
sekundy, przesunął się na bok drzwi.
Jego umysł musiał się zmagać z obcą metafizyczną matematyką bramy... i w końcu
wygrał! Drzwi jakby zawieszone na zawiasach uniosły się na dziewięćdziesiąt stopni do
poziomu i kiedy Harry odskoczył do tyłu, opadły i przyjęły nową zawartość.
Osiem kilo semtexu wpadło do kontinuum Möbiusa, do miejsca, w którym nawet myśl
ma swój ciężar, a wypowiedziane na głos słowo było w stanie ogłuszyć. I do tego jedynie
słabe, chociaż podłe ciało mające stawić czoła eksplozji. Z jednym wyjątkiem wszystko
odbyło się tak jak w wizji prekognicyjnej w biurze Darcy'ego Clarke'a. Tym wyjątkiem był
odgłos. Ponieważ pomimo że kontinuum zadziałało jak tłumik, to i tak rozległ się zduszony
odgłos eksplozji, kiedy niematerialna framuga zamknęła się, zatrzęsła, by zniknąć w niebycie.
Jednak najpierw kontinuum pozbyło się ohydnych szczątków - masy wilgotnych,
cuchnących czerwonych ludzkich szczątków, które wypluło jak wulkan, rzucając flaki, mózg,
kał, potrzaskane kości na ściany i okna wokół.
A następnie jakby w rewanżu za wiele popełnionych zbrodni oslizły, kleisty deszcz
cuchnący kordytem i miedzią...
Było po wszystkim, lecz ulica zamarła w bezruchu i głuchej ciszy. Zamówiono
pojazdy czyszczące, które już zmierzały na miejsce. Gdzieś niedaleko rozległy się nie dające
się z niczym pomylić syreny karetek i policji, kilku mających pecha umundurowanych
funkcjonariuszy zbierało... wystarcząjąco duże kawałki ciała z ulicy. Powłóczącego nogami,
okrwawionego mężczyznę wyciągnięto z potrzaskanego okna wystawowego, z którego
wystawał tył jego wozu pod dziwacznym kątem.
- Pan - powiedział jeden z inspektorów do Harry'ego, kładąc mu rękę na ramieniu - to
ma cholerne szczęście. Stał pan najbliżej, kiedy wybuchła ta bomba. - Ale nagle jego głos
przycichł raptownie. - Co... pan widział? Chodzi mi o to, co dokładnie się tam stało? Dokładnie ścierał plamy krwi i resztek ciała z czoła.
Darcy Clarke w pełni doszedł do siebie. Włączył się do rozmowy z czymś, o czym
sądził, że będzie pożytecznym kłamstwem. Powiedział:
- Wszystko widziałem. Kiedy Seana postrzelono, upadł na swój pakunek. Potem
nastąpił wybuch. Ciało stłumiło odgłos wybuchu, ale też przyjęło jego pełny impet. Po
prostu... rozleciał się na kawałki.
Harry pokiwał głową.
- Coś w ten deseń - powiedział. - Tak w ogóle patrzyłem w inną stronę.
Na całe szczęście jak większość zebranych. Ale na dachu wysokiego budynku strzelec
wyborowy o bladej jak ściana twarzy zastanawiał się, co naprawdę zobaczył.
- Co do diabła...? Postrzelić faceta to jedno, ale postrzelić, patrzyć, jak pada i jak
znika, rozpływa się w powietrzu?!
W niecałe trzydzieści metrów od wysepki krisznowcy pojawili się w drzwiach sklepu.
Jak wryci w ziemię patrzyli w skupieniu na to, co mogło się stać olbrzymią tragedią. Harry
widział, jak na to patrzą. Stali w bezruchu, ale przymrużone oczy wciąż analizowały sytuację.
Jeden z nich - przywódca? - opuścił aparat. Harry zastanawiał się, co takiego fotografował i
dlaczego...
Co dziwniejsze: samochód Darcy'ego wyglądał, jakby wciąż był na chodzie, chociaż
cokolwiek niepewnym. Inspektorzy nie byli pewni, czy to wystarczy, ale zanim zdołali
odradzić to Darcy'emu, ten wepchnął Trevora i Nekroskopa do wozu i odjechał. Po drodze do
kwatery Wydziału E powiedział:
- Zdaje się, że nie powinniśmy cię nie doceniać, Harry. Nie wiem, co zrobiłeś, ani jak
to zrobiłeś, ale wiem, że to twoja sprawka Jordan dodał: - W porównaniu z twoimi
zdolnościami, moja telepatia to
betka!
- Wszyscy spełniliśmy swoje role. - Harry wzruszył ramionami. - Pracowaliśmy ze
sobą już wcześniej, a teraz zdaje się tworzymy już zgrany zespół. - Lecz zanim opacznie
zrozumieli jego słowa i być może przyszłe intencje, dodał: - Cóż, tym razem przynajmniej
poszło dobrze.
Darcy chrząknął, decydując się na wyznanie:
- Czasami czuję się... jak cholerny tchórz i tyle!
- Na twoim miejscu bym tak nie mówił - powiedział mu Jordan. - Oczywiście to Harry
uratował sytuację, w porządku, ale czy sam? Skąd wiesz, czy nie podpowiedział mu czegoś
twój anioł stróż, Darcy, ten, który zawsze cię strzeże?
Dało im to do myślenia podczas drogi powrotnej...
Kiedy ponownie znaleźli się w biurze Darcy'ego i kiedy Harry doprowadził się do
porządku, wszystko potoczyło się spokojniej. Szef Wydziału E podjął przerwaną rozmowę z
Harrym, w miejscu, w którym pojawił się komunikat z ministerstwa:
- Harry, wiemy, że nie można cię zbytnio przeciążać. Mam tu na myśli fakt, że możesz
nam dać wskazówkę dotyczącą każdej nierozwiązanej zbrodni, a szczególnie takich, w
których ofiary znały swego mordercę. Tylko że...
- Masz na myśli takich, które znają swego mordercę -przerwał mu Harry.
I Darcy wiedział, że ma rację. Ponieważ Harry był Nekroskopem i rozmawiał ze
zmarłymi. Dla niego zmarły istnieje dalej. Umierało jego ciało, tak, lecz umysł istniał dalej. I
talent Harry'ego dawał mu dostęp do ich bezcielesnych umysłów. Zwykły policjant znajdował
poszlaki i ślady i dowody, by postawić zabójcę przed sądem. Ale Harry miał informacje
prosto ze źródła. Dla niego umarli nie byli nieobecni - nie całkiem - jedynie usunięci w cień.
Tak jakby przebywali w drugim pokoju i mógł z nimi rozmawiać przez próg swego
niezwykłego talentu. Po prostu mógł zapytać ofiarę, kto ją zabił!
...Ale jednak nie było to takie proste. Nie, zdecydowanie nie takie proste. Dar, który
posiadał, był unikalny i wciąż by takim pozostał, gdyby nie pojawił się Harry junior. I tu
pojawiało się pytanie - w jaki sposób najpełniej wykorzystać czyjś unikalny talent? Na
przykład zatrudnienie Alberta Einsteina na stanowisku księgowego byłoby bezsensowne! A
Nekroskop, Harry Keogh? W świecie, w którym brutalne morderstwa i akty terroru stały się
chlebem powszednim (Boże dopomóż), Harry z łatwością mógł się odnaleźć. Czy dlatego
urodził się w tym miejscu i czasie? Czy takie miał zadanie w życiu? I tylko tyle? Darcy tak
nie uważał.
- Chcę przez to powiedzieć - ciągnął dalej - że od ciebie, od nas, od Wydziału nikt nie
oczekuje, żebyśmy wyręczali policję. Przynajmniej nie we wszystkim. Czasami to robimy:
pomagamy rozwikłać im jakąś szczególnie trudną zagadkę lub rozwiązać problem „na
zapalenie płuc", jak dzisiaj na Oxford Street. Ale głównie zajmujemy się szpiegowaniem...
szpiegowaniem umysłu. Nasza praca polega raczej na ochronie kraju niż jednostek, naszego
stylu życia - „zachodniej cywilizacji" jeśli wolisz - przed siłami mu wrogimi. Ale ponieważ
wiem, że to już słyszałeś i to od kogoś o wiele bardziej elokwentnego...
Harry pokiwał głową, wiedząc, że Darcy ma na myśli Sir Keenana Gormleya,
pierwszego szefa Wydziału E, który zwerbował go do służby. Zupełnie przez przypadek.
Ohydna sprawa, bo Borys Dragosani zmasakrował go! Lecz bez Sir Keenana, bez rozmowy z
jego szczątkami, Harry nigdy nie odkryłby kontinuum Möbiusa i nie odrodziłby się w ciele z
obumarłym mózgiem Aleca Kyle'a. Tylko że musiał przestać myśleć o nim w ten sposób,
ponieważ Kyle'a już nie było, a on, Harry Keogh... żył.
- Więc zastanawiasz się teraz, czy to twoje zadanie, jakiekolwiek jest, nie jest zbyt
prozaiczne dla mojej skromnej osoby - powiedział. - Obawiasz się, żebym nie potraktował
tego jak zasłony dymnej, czegoś, co miałoby mnie odciągnąć od innych, osobistych
problemów - i prawdopodobnie tak jest. Ale ty i ja mamy więcej ze sobą wspólnego, niż
myślisz, Darcy. Prawda jest taka, że potrzebuję tej roboty, jakakolwiek by była. Dlatego
właśnie wkroczyłem dzisiaj do akcji na Oxford Street - tak, wiem, wbrew twojemu zakazowi
- ponieważ oderwało mnie to od innych myśli... No i może jeszcze z kilku innych powodów.
Dobra, więc to zadanie, które mi proponujesz, to nic wielkiego. Przynajmniej będę czymś
zajęty. Tak sobie przynajmniej to tłumaczę. Ty chyba też, jak sądzę. No to może przejdziemy
do rzeczy? Darcy potaknął z ulgą. - Dobrze. Ale nie przypadkowo wspomniałem o policji. To
właśnie oni poprosili nas o pomoc. Och, dostaliśmy od nich prośbę... dobrze! Tak jak dzisiaj,
wiedzą że mamy kogoś, kto może im pomóc. Mówię tu o Jordanie, który pomagał im już
wielokrotnie. Ale nawet dla najwyższych szarży w policji jest facetem z poluzowaną klepką,
który ma szczęście. Tak nas postrzegają, jako bandę wróżów, „psychicznych" w
najpopularniejszym znaczeniu tego słowa. Pewnie wydaje im się, że siadamy w kółko przy
okrągłym stole i wróżymy z kart czy coś takiego... co oczywiście nie jest tak odległe od
prawdy, jak sądzę! Tak czy inaczej zawsze jesteśmy ich ostatnią deską ratunku.
- Ale nie tym razem. - Harry pokiwał głową. - Bo tym razem... jest to sprawa, która
dotyczy bezpośrednio policji?
Darcy popatrzył mu prosto w oczy.
- Racja, bo to policjanci giną Harry. Zabija ich jakiś szaleniec. Dosłownie, czystej
wody świr! Seryjny morderca, który ma jakąś zadrę do policji.
Nekroskop zastanowił się nad tym przez chwilę i w końcu powiedział:
- Na pewno jest cała kupa ludzi mających coś do policji.
- Na przykład każdy kryminalista w kartotece - odpowiedział Darcy. - Dlatego tak
trudno złapać tego gnoja! Akta są ich pełne. Podejrzani? To może być każdy, kto
kiedykolwiek popełnił brutalne przestępstwo. W ciągu ostatniego roku odnotowano ich
trzynaście tysięcy! Więc jak widzisz, jest to przełomowa sprawa w naszych kontaktach z
policją. Mamy już dobre stosunki z Wydziałem Specjalnym i innymi tajnymi służbami, ale
nie stoimy zbyt wysoko w notowaniach zwykłego „Bobby'ego". Możemy im pokazać, że
mamy coś więcej niż tylko staruszkę o imieniu Zaza pochyloną nad kryształową kulą w
cygańskim taborze... możemy dzięki temu wiedzieć o wszystkich dziwnych sprawach, na
jakie trafia policja, o których nawet nie wiemy. To może być przełom.
- Dziwnych sprawach? Myślałem, że to jakaś nuda.
- Nie, to ty tak do tego podszedłeś. Jeśli chcesz nazwać dziwaczne brutalne
morderstwa nudą, to proszę. Tylko że... to może być coś więcej. Jeśli wyczułeś w moim
głosie jakieś wahanie, to dlatego, że nie jesteśmy gotowi uwierzyć, że to... wygląda jak
wygląda.
Harry zmarszczył brwi.
- To lepiej powiedz mi, jak to wygląda. Co przede mną ukrywasz?
Darcy również zmarszczył brew, w końcu spoglądając w bok.
- Och, bo ja wiem - odpowiedział w końcu, lecz dużo spokojniejszym, bardziej
ponurym i nieco roztrzęsionym głosem. - Ale może... mówię może... zrozumiesz, że to
naprawdę sprawa dla ciebie...
3.
Martwy punkt
- Za każdym razem ma to miejsce przy pełni księżyca -powiedział Darcy.
- Co takiego? - Teraz Harry również mówił ciszej.
- Morderstwo - odparł Darcy. - Zawsze przy pełni księżyca. A po każdym morderstwie
rozlegało się wycie i znajdowano rozerwane ciała ofiar.
- Rozerwane? Darcy pokiwał głową.
- Jakby dopadło ich jakieś zwierzę. Duży pies albo może...
- Wilk? - Nekroskop dokończył za niego, chociaż nie powiedział dokładnie tego, co
miał na myśli. Wzmianka Darcy'ego o wyciu i dużym psie kojarzyła się zdecydowanie
niedobrze. Mogło być to coś z jego snu. Nawet jeśli tak, to zatarło się w pamięci i
pobrzmiewało jedynie złowieszczym echem. Wziął głęboki wdech, bezwiednie zanucił „tamtaram-tram" i znacząco spojrzał na Darcy'ego bez uśmiechu. - No i co my tu mamy, Darcy?
Wilkołaka?
- Kogoś, kto wierzy, że jest wilkołakiem. - Darcy wzruszył ramionami. - Albo chce,
żebyśmy my w to wierzyli. - Uspokoił się nieco, przyjemnie zdziwiony, że Nekroskop od razu
przeszedł do sedna. Harry Keogh zawsze był bardzo ostrożny w wydawaniu sądów, ale
oczywiście było w tym coś więcej. Były w tym wspomnienia, jego wiedza o mroczniejszej
sferze życia.
- Przecież nie wierzymy w wilkołaki. (Czy w głosie Nekroskopa usłyszał ironię?)
- Jesteśmy Wydziałem E - pomimo wszystko Darcy przyjął postawę obronną. - Nie
możemy tak po prostu wszystkiego odrzucać i negować - nie w obliczu tego, co wiemy i co
widzieliśmy. Ale w tym przypadku powinniśmy...
- Znaleźć jakiś dowód? Że musisz wiedzieć tak czy tak. Bo jak jest to coś
niewiarygodnego, nie mieści ci się to w głowie? Darcy znów wzruszył ramionami, nieco
nerwowo, lecz nie mniej lekceważąco.
- Dwa lata temu nawet byśmy o tym nie rozmawiali. Ale od tego czasu... - podał tyły,
ale Harry oczywiście wiedział dlaczego. Od tego czasu mieli Nekroskopa i wszystkie
zdarzenia, jakie towarzyszyły jego pojawieniu się. Te całe wampiry! Kiedyś ludzie również w
nie nie wierzyli.
- Ale wilkołak... to coś innego. - Harry był teraz skoncentrowany, jego spojrzenie stało
się ostrzejsze, mniej zamyślone. I patrząc tak na Darcy'ego, zapytał: - Powiedziałeś, że nasz
morderca to ktoś, kto sądzi, że jest wilkołakiem. Ale słusznie zauważyłeś, że jesteśmy w
Wydziale E. A jak ty uważasz?
Twarz Darcy'ego przybrała ponury, nawet złowróżbny wygląd. Nagle oczy stały się
puste jakby we wspomnieniu minionych wydarzeń.
- Wydaje się, jakby to było wczoraj - odparł. - Nie mogę uwierzyć, że minęło już - ile
to - półtora roku?
I znów Harry wiedział, co ma na myśli - sprawę Bodescu.
- Zajmowałem się tym w hrabstwie Devon. - Darcy mówił dalej. - Widziałem...
widziałem, co stało się z biednym Peterem Keenem. Do diabła, to ja go znalazłem, czy raczej
to co z niego zostało! Ale jak wiesz, nigdy nie zastanawialiśmy się nad tym, co mu to zrobiło.
Julian Bodescu? Cóż, może i on. A może to był ten jego paskudny kundel, to coś było czymś
więcej niż tylko psem? Nie zaprzeczam, wciąż mi się to śni, Harry, i chyba będzie mi się śniło
do końca życia. Wydawało nam się, że mamy dom Harkleya pod kontrolą. Ha! Jak się można
jednak pomylić. Julian uciekł, a jego cholerne psisko prawie też się wydostało na wolność!
Ale to stało się dopiero na samym końcu, podczas grand finale. A ja od tamtej pory zadaję
sobie pytanie...
- Wiem - Nekroskop znów mu przerwał. - Wiesz, jak trudno jest zabić te stworzenia.
Zastanawiasz się, czy coś - może takie stworzenie jak ten pies - uciekło, zanim wkroczyliście
i przydusiliście Harkleya do gleby.
Darcy przytaknął, po czym zmienił zdanie i powiedział:
- No, niekoniecznie. Byliśmy wcale zadowoleni, że przyskrzyniliśmy wszystko, co
dało się przyskrzynić. Ale sprawa Dragosaniego, potem Bodescu, i wszystko to - cały łańcuch
wydarzeń - ukazało nam prawdę, że my obdarzeni nadnaturalnymi mocami, nie jesteśmy
jedynymi istotami wymykającymi się standardom stworzenia. Jesteśmy jedną stroną medalu,
ale tam gdzie jest białe, jest i czarne, a gdzie jest dobro, musi być i zło. Wiedzieliśmy o tym,
oczywiście, lecz nie mieliśmy świadomości istnienia różnorodnych oblicz zła. Albo też jak
bardzo te oblicza mogą być przesiąknięte złem.
- A teraz, kiedy już wiesz, to co myślisz? To znaczy o tym tak zwanym wilkołaku?
- Osobiście? Jest tak, jak mówiłem. Mam nadzieję, że to człowiek - lecz tylko
człowiek! Szaleniec, na którego księżyc w pełni wywiera przemożny wpływ i który stara się
zabić jak najwięcej policjantów, zanim go złapią.
- Ale czemu akurat policjantów? Czemu „wilkołak" dyskryminuje innych? Kiedy przy
pełni skacze mu ciśnienie, to przecież w końcu ofiara to ofiara? To znaczy w naszym
rozumieniu „legendy" bestii.
- Ale właśnie dlatego sądzę, że to człowiek! - Darcy potaknął. - Przynajmniej jest to
jeden z powodów. Poza oczywiście logiką i zdrowym rozsądkiem, które mówią mi, że to
człowiek! To ktoś, kto rozumuje i wybiera ofiary, ktoś, kto wie, że policja go będzie ścigać.
Więc skoro musi zabijać, czemu nie miałby eliminować tych, którzy stanowią dla niego
zagrożenie, ścigając go?
Harry zainteresował się sprawą i to nie tylko dlatego, żeby znaleźć jakieś zajęcie.
Ponieważ ze wszystkich ludzi Nekroskop miał największe doświadczenie uczestnictwa w
dziwnych wydarzeniach na świecie i wiedział, że niektóre z nich trzeba definitywnie
przerwać.
W końcu powiedział:
- Dobrze, przekonałeś mnie. Przynajmniej zyskałem przekonanie, że coś z tym
należałoby zrobić. A szczegóły?
- Nie mamy na razie żadnych. - Darcy potrząsnął głową. -Tylko zestaw wyjątkowo
bezsensownych zbrodni. Z jednej strony dwóch policjantów trzy metry pod ziemią, trzeci w
kostnicy czekający na swą kolejkę. Z drugiej ich przyjaciele, koledzy i rodziny opłakujący ich
i pogrążeni w bólu. A w oku cyklonu ziejąca dziura z napisem „motyw" i „dowody". Wiem,
Harry, to oklepane stwierdzenie, ale tym razem to również fakt: nie mamy żadnego śladu.
- Ale od czegoś musimy zacząć - powiedział ponuro Nekroskop. - I mamy trzy punkty
zaczepienia...
- Mogę to znieść - powiedział Jim Banks Harry'emu - dużo śpię, jakbym był
wykończony emocjonalnie, wiesz? Ale kiedy się budzę, to jest trudno. Oni starają sią mnie
pocieszyć... przynajmniej tyle. Ale i tak jest ciężko. Och, wiem, że jeszcze wiele przede mną, a
droga jest trudna i wyboista. Moje życie nie było usłane różami i wcale nie miało być lepiej,
ale przynajmniej było to życie!
Banks był twardym gliniarzem, Nekroskop wyczuwał szloch, wydobywający się z
bezcielesnego istnienia, ale Banks nie pozwolił sobie, by emocje wzięły górę przy obcym. Jak
sądził Harry, już wcześniej płakał i przeklinał, lecz w końcu zmarli i sytuacja, w jakiej się
znalazł, dotarli do niego. Oczywiście umarli, członkowie Ogromnej Większości, na długo
przed nim zostali złożeni do zimnej gleby lub ulecieli w niebo z dymem.
Banks należał do pierwszej grupy. Został pochowany na cmentarzu w północnym
Londynie z nagrobkiem, na którym zostało umieszczone imię, nazwisko, daty i motto i
nostalgiczne pożegnanie wybrane przez rodzinę. Łacińskie motto brzmiało: Exemplo
Ducemus. Harry zastanowił się nad tym przez chwilę.
- Byłem funkcjonariuszem ŻW— Żandarmerii Wojskowej od dwunastu lat - mówił
Banks. - Członkiem Specjalnego Wydziału Śledczego — SIB. To motto gliniarzy - Exemplo
Ducemus: Za naszym przykładem. Teraz jest na właściwym miejscu. Jestem kolejnym idącym
przed szeregiem, przed wszystkimi fuksami, którym na razie sią upiekło! Może powinienem był
się trzymać prostego Niech Spoczywa w Pokoju, co?
Tylko że, o czym doskonale wiedział Harry, martwi tak łatwo nie spoczywają w
pokoju, lecz uczą się, jak zająć swe bezcielesne umysły. Droga Jima Banksa będzie polegała
na kontynuowaniu jego drogi życiowej. Jako gliniarz mógł sam poprowadzić śledztwo w
sprawie swej śmierci, nawet jeśli miałby tego dokonać jego bezcielesny umysł. Oczywiście,
będzie prowadził to śledztwo - lub przynajmniej będzie się starał - lecz podobnie jak jego
żyjący koledzy nie miał wielu punktów zaczepienia. Wyłącznie to, że był bardzo blisko tego
czegoś. Zbyt blisko.
- Ale powie mi pan to, co wie?
- Nie ma o czym się rozgadywać, Harry. Miesiąc temu prowadziłem śledztwo w
sprawie kręgu złodziei samochodów. Pewnej nocy trafiłem do pubu na East Endzie, gdzie
ginął mój trop. Ale aż do chwili, kiedy ten mnie dopadł, kimkolwiek był - no nie wiem, to
było... dziwne! Czułem, że ktoś mnie wciąga w pułapkę, że jestem robiony. Nie było
najmniejszego powodu, żeby się tak działo. Nawet nie wiedziałem, że się do czegoś zbliżyłem!
Harry rozejrzał się wokół, patrząc na stare nagrobki, z których niektóre leżały prawie
przechylone do ziemi. Jego wzrok podążył śladem wysypanej białym żwirem ścieżki, wijącej
się pomiędzy rzędami zmęczonych płyt nagrobnych ku wysokiej kamiennej ścianie
cmentarza. Za nią w oddali widać było sylwetkę niewielkiego wzniesienia, odcinającą się na
tle mglistego wieczornego nieba, na którym pojawiały się raz po raz światła z grupy
spowitych mrokiem domostw. Cmentarz leżał na uboczu, w oddali jak zawodzenia duszy
potępionej słychać było odgłosy samochodów na drodze. Był koniec lutego, wieczór tak
wilgotny i paskudny, jak to może być tylko w Londynie. Z drugiej strony Harry musiał
przyznać, że było tu bardzo spokojnie. Cóż, dla zwykłych ludzi...
Lecz ziemia emanowała bólem, który Nekroskop dobrze znał, bólem jej mieszkańców.
Banks był jednym z nich i Harry już podjął decyzję, że należało go pomścić. Ponieważ tylko
trupy w mogile - i jedyny człowiek mający zaszczyt z nimi rozmawiać - wiedzieli, jak
prawdziwie bezcennym darem jest życie i jakim strasznym czynem jest odebranie go komuś.
Myśli Harry'ego, poza chwilami, kiedy je skrywał, były słyszane przez zmarłych, tak
jakby wypowiadał je głośno. Banks usłyszał je i szybko dopowiedział:
- Ten oszalały świrus nie tylko mi je „odebrał", Harry! Na pewno był to okrutny czyn,
ale odebranie to nie jest właściwe słowo. Dopadło mnie coś o wielkiej sile, niesłychanej
szybkości i wściekłe jak diabli. Coś wbiło mi się w pierś, jakby mnie kto widłami pomacał, i
przebiło mi serce na wylot, i tak zginąłem!
- Zechcesz mi to pokazać? - Nekroskop wiedział, że tak będzie łatwiej. - Jeśli nie
chcesz o tym rozmawiać, to po prostu... daj się ponieść. W ten sposób będę dokładnie
wiedział,
co się stało. Poznam smak tego wydarzenia.
- Smak? - Bezcielesny głos Banksa przybrał gorzki ton. -To nie były lody, Harry.
- Może źle się wyraziłem - powiedział Harry pojednawczo, przeklinając się
jednocześnie w duchu. Ale nic się nie stało: Banks zrobi wszystko, by zabójca stanął przed
sądem.
- Chcesz poczuć coś z tego, co się stało, tak? Chcesz się w to wczuć?
- Tylko w atmosferę tego wieczora, kiedy to się zaczęło - powiedział Harry.
Zapomniał na chwilę, że rozmawia z byłym policjantem, ale Banks mu szybko
przypomniał:
- Lepiej, żebyś się przekonał, do czego to doprowadziło - powiedział. Harry kiwnął
głową co, jak wiedział, również dostrzegł zmarły w grobie. - Bo mam takie wrażenie, że
wszystko zaczęło się w tym pubie, do którego doprowadziło mnie śledztwo. Tu kończył się mój
trop, to prawda, ale sądzę, że właśnie tutaj on mnie przydybał! Jak na to patrzę teraz, to
widzę, że popełniłem prosty błąd. Chodzi o to, że nie szukałem z nikim zwady, wiesz?
Ścigałem złodziei samochodów, a nie jakiegoś oszalałego gnoja z majchrem! Więc... być może
zagubiłem się nieco w moim śledztwie, straciłem czujność.
- Wystawiłeś się?
Nekroskop wyczuł westchnienie niematerialnego umysłu w grobie. Prawdopodobnie
tak... nie, ja wiem, że się wystawiłem.
- W jaki sposób? Nie jestem policjantem, Jim. Gdybym wiedział, w jaki sposób
ściągnąłeś na siebie uwagę, może mógłbym to powtórzyć i zrobić swoje.
Po drugiej stronie wyczuł nagłą panikę.
- Co? Wystawiłbyś się na przynętę? Nic z tego, Harry! Jezu! Ja byłem przeszkolony.
Wiedziałem, czego mogę się spodziewać. Ale nie spodziewałem się tego skurwiela! No dobrze,
jesteś Nekroskopem. Ale powiedziałeś mi, że żaden z ciebie James Bond. A już na pewno nie
Muhammad Ali!
- Nie, ale mam licznych... przyjaciół. Wiesz, o czym mówię? Nigdy nie jestem sam,
Jim, i nigdy nie lekceważę wskazówek od tych, którzy odeszli wcześniej. Uwierz mi, potrafię
o siebie zadbać.
- Naprawdę? Cóż, ja też potrafiłem, tak mi się przynajmniej zdawało. - Banks znów
się uspokoił, lecz emanowała z niego gorycz i złość... na siebie, nie na Harry'ego. Harry był
jedyną istotą która przypominała mu, co utracił, że gdzieś tam w górze jest całkiem znośny
świat z kilkoma porządnymi ludźmi. Tam w górze, poza ostateczną ciemnością, tak. I zaczął
mówić:
- Dobra, zaczęło się to tak...
Właścicielowi nocnego klubu skradziono porsche. Banks nie przejął się zbytnio
kradzieżą bo wiedział, że właściciel, niejaki Geordie King, miał swoje za uszami. Swego
czasu bvł prawą ręką starego Jacka Chłopaka - szefa gangów za starych dobrych czasów.
Jednak było to dawno temu i teraz był „biznesmenem", który działa „legalnie".
Lecz wciąż mając kontakty w podziemiu, Geordie King sam rozpoczął swoje
śledztwo. Nie dowiedział się wiele, ale lepsze to niż nic. Informator, który był winien
Geordiemu przysługę, powiedział mu, że powinien zwrócić uwagę na faceta o ksywie Skippy,
którego można rozpoznać po wytatuowanym pająku czy czymś podobnym na wierzchu
prawej dłoni. Pająk miał pięć nóg i żądło. Co więcej ten Skippy był z północy - ze starego
terenu Geordiego z Newcastle, gdzie interes z „używanymi samochodami" kwitł w najlepsze.
Od razu zdradziłby go północny akcent, szczególnie wobec krajana.
Dlatego King rozpowiedział, że chciałby sobie pogawędzić z tym całym Skippym z
Północy. Rozliczni kumple w pubach i klubach szukali faceta z wytatuowanym pająkiem.
Wkrótce zaczęły pojawiać się pierwsze doniesienia - przybierając formy ostrzeżeń! Skippy
był tylko jednym z całego gangu, z którym nie należało zadzierać. Innymi słowy, Geordie,
weź sobie odszkodowanie i odpuść.
W tym czasie jednak Geordie usłyszał, że ten Skippy odwiedza taką jedną winiarnię,
mordownię niedaleko jego własnego klubu na East Endzie.
Cóż, pomimo bogatej historii Kinga był on już całkowicie po okresie gwarancyjnym.
Poszedł więc za dobrą radą i od tej pory trzymał się z dala od tych spraw... co nie
przeszkadzało mu przekazywać informacji dalej, a konkretnie Jimowi Banksowi. Była, jakby
to powiedzieć, kwestia zasad. Złodziejski honor i tym podobne.
Tak właśnie Banks wszedł do tego pubu, żeby zasięgnąć języka, miesiąc temu...
- Ale nikomu nie powiedziałeś o swoim tropie? - Harry zdziwił się nieco.
Bezcielesny Banks wzruszył ramionami.
- Konkurencja. To była moja sprawa. Może trochę przegiąłem, bo chciałem w ten
sposób czegoś dowieść - nie wiedziałem, na co się piszę. Ale to wciąż jest Anglia, a nie Stany,
i były takie czasy, kiedy niewielu policjantów ginęło na służbie, wiesz? Jeśli o mnie
chodzi, wciąż prowadziłem śledztwo w sprawie złodziei samochodów. Może powinienem pójść
przykładem Kinga Geordiego i postępować nieco ostrożniej.
- Myślisz więc, że za tym kryje się coś więcej? Więcej niż tylko kradzieże
samochodów?
- Nie, uważam, że to po prostu złodzieje samochodów, jak w podręczniku. Młodzi i
szurnięci i prawdopodobnie na prochach. I najwyraźniej przynajmniej jeden z nich ma
głęboko w dupie ludzkie życie! Szczególnie życie policjanta...
- Opowiedz mi o tym wieczorze - zachęcił go Harry.
- Zdaje się, że mówiłeś, że chciałbyś to „zobaczyć"?
- Możemy to zostawić na później? Na przykład na... koniec?
Po chwili milczenia.
- Moje morderstwo?
- Jeśli nie byłoby to zbyt... o cholera! (Harry prawie powiedział „bolesne".)
Wyczuł, że Banks uśmiecha się cokolwiek ponuro.
- Ej, Harry, wyluzuj! Spójrz na to tak - ja również nie przebieram w słowach! - Po tej
uwadze mówił dalej:
- Było to proste zadanie w cywilkach. No bo od dłuższego czasu nie wychodziłem już w
teren w mundurze. Poza tym nie było sensu, bo pub miał reputację niezłej speluny. Noc była
paskudna: deszcz, mokry śnieg i całe to gówno waliło z nieba jak trza. Był piątek i pub
wypełniały wszelkie gatunki mętów społecznych. Wziąłem sobie rum na rozgrzewkę i
postawiłem jednego barmanowi, a potem zapytałem, czy nie pokazał się Skippy. Dobre
pytanie - złe wyczucie czasu!
Trzy hokery dalej jakiś koleś podniósł się z miejsca, jakby go kto dźgnął pod żebro!
Już wcześniej zobaczyłem go w lustrze - miał jakieś dwadzieścia sześć lat, był blady i miał
pryszcze, był biały i brzydki, miał końską szczękę, opadłe wary i rozkalibrowane ślepia oraz
włosy powycinane jak kępki włosia z pędzla do golenia. Ale mi przebranie! Powiedzmy tak:
nie chciałbyś, żeby twoja siostra się z nim umawiała na randki. Jego dłoń trzymała szklankę
piwa i od razu wszystko stało się jasne.
Dotarło do mnie: Prawdopodobnie to „ Skippy " było skrótem od rozbuchanej ksywy nieco melodramatycznej - bo ten koleś pochodził z Newcastle. Kumple pewnie skrócili sobie
wymyślonego przez niego „Skorpiona" i tak powstał "Skippy". I taki obrazek miał na dłoni:
nie pająka, ale skorpiona.
Pięć włochatych odnóży (co, licentia poetica?), wyciągały się wzdłuż palców i kciuka i
były bardziej widoczne, kiedy zaciskał pieść - ogon z kolcem znajdował się o kilka
centymetrów wyżej, na nadgarstku.
I jeszcze coś: Skippy miał na sobie kombinezon poplamiony farbą i olejem. Miał
brudne ręce, a za paznokciami widać było świeżą farbę. Ale od kiedy wymieniłem jego imię,
gapił się na mnie - wślepiał intensywnie - w lustrze. Nagle dłoń znikła razem ze Skippym.
Wyszedł stamtąd.
No to jak mówiłem, cały bar był zatłoczony. Nie mogłem skoczyć za nim jak Kojak. (Po
pierwsze, całkowicie bym się ujawnił, po drugie, koleś był młody i szybki - prawdopodobnie
dużo szybszy ode mnie, a wiedział, dokąd idzie. Po trzecie, na pewno miał wcześniej coś za
uszami - dowiedziałbym się o nim wszystkiego na podstawie akt z policji w Newcastle albo w
New Scotland Yard.) I dlatego... wziąłem kolejnego drinka, posiedziałem tam jeszcze jakiś
kwadrans i w końcu wyszedłem w paskudną noc na zewnątrz.
I to chyba był mój drugi błąd. Powinienem był od razu stamtąd wyjść. Rozumiesz, te
dzisiejsze gangi są bardziej bezwzględne niż stara wiara. Wczasach Kinga Geordiego gdyby
jakiś wiracha zorientował się, że jest namierzony, to nie oglądając się za siebie, spieprzałby
gdzie pieprz rośnie. Ale dzisiaj... załatwiłem go, więc postanowił załatwić mnie.
Banks przerwał, a Harry postawił kołnierz, chroniąc się przed coraz silniejszymi
podmuchami wiatru i mżawką. Dotarło do niego, że gdyby go ktoś zobaczył, jak siedzi na
płycie i gada do siebie, to pomyślałby, że zwariował i zadzwonił po policję!
- Ja jestem policja. - Przypomniał mu Banks z całkowicie niematerialnym i wypranym
z wesołości uśmiechem, który Harry wyczuł, a nie zobaczył. - 1 prawdopodobnie naprawdę
ci odbiło! Czemu nie przyszedłeś do mnie za dnia?
- Bo chciałem już sprawę pchnąć do przodu - odpowiedział Nekroskop. - Widzisz,
mam swoje problemy i to pozwoli mi o nich zapomnieć. Przynajmniej na jakiś czas.
- Rozmowa z trupami jako forma terapii, tak?... - Ale po chwili odezwał się
pojednawczo: - A jakie ty możesz mieć problemy, Harry? Paskudne jakieś?
- Nie cierpiące zwłoki - odpowiedział Harry. Ale przynajmniej niezwiązane ze
zwłokami! Pomimo że ostatnia myśl była przepełniona zwykłym współczuciem, jakie
towarzyszyło mu w takich rozmowach, to jednak zachował tę myśl dla siebie. Po chwili
powiedział: - No to jedźmy dalej.
- Kiedy wyszedłem z pubu, miałem już ogona - kontynuował Banks. - Wtedy jeszcze nie
byłem tego pewien, ale teraz wiem. No bo ostatnio mam dużo czasu na przemyślenia, wiesz? I
wtedy właśnie zaczęło się robić dziwnie. To było jakby... Bo ja wiem... było to coś takiego, jak
ta nasza rozmowa tutaj. Poczułem, że... jakby ci to wyjaśnić? - jakbym nie był już sam...
wewnątrz!
- Wewnątrz?
- W głowie.
- Rozmawiałeś z kimś w myślach? (Bezcielesne ciało pokiwało głową.)
- Nie, nie rozmawiałem, słuchałem! I nie siebie, lecz kogoś innego. Jakby ktoś nieznajomy - był w środku! Siedział tam w zakamarkach umysłu i szczerzył się do swoich
myśli, słuchał moich myśli i... obserwował mnie! Takie to było uczycie, Harry: ja po prostu
wiedziałem, że jestem obserwowany! I od tamtej pory to uczucie mnie nie opuszczało, aż do...
no, aż do smutnego końca. Dziwne, co?
Swego czasu Harry widział jeszcze dziwniejsze rzeczy, ale trzymał je dla siebie. Po
wysłuchaniu jednak tego, co mu powiedział Banks, doszedł do wniosku, że Darcy Clarke
prawdopodobnie miał rację w obu przypuszczeniach.
Po pierwsze: już zajęła go ta sprawa do takiego stopnia, że nie zagłębiał się w
psychologiczne zagwozdki sprowadzające się do nieistotnych obecnie pytań w stylu kto, co i
gdzie. I po drugie: wyglądało na to, że naprawdę będzie musiał zająć się tą sprawą, którą
może wyłącznie rozwikłać Nekroskop (ale on, Harry Keogh) - wyłącznie on ma do tego
kwalifikacje. I im dłużej słuchał Jima Banksa - czując jego szok, jego strach - tym bardziej
przekonywał się, że...
- I tak to się zaczęło, no a dalej było już tak samo. - Mówił dalej Banks po chwili. - Nie
towarzyszyło mi to cały czas, tylko wtedy, kiedy zajmowałem się tą sprawą. Ale im bardziej
zbliżałem się do rozwiązania, tym byłem bardziej świadomy tej obecności. Tylko że nie było to
„coś", ale „ on "! Ktoś z krwi i kości, tak jak ty, Harry, i tak rzeczywisty jak ja... byłem.
- Mówisz mi o jakimś telepacie. - Powiedział mu Harry. - Mentaliście. Kimś, kto
potrafi dostać się do umysłu drugiej osoby, tak jakby był to...
- Fragment jego własnej wyobraźni? Taa. Wiem. - Banks zamilkł na chwilę. - Tak mi
się przynajmniej wydawało.
- Nie... niekoniecznie - powiedział do siebie z rozmysłem Harry. Nekroskop pamiętał
bowiem historię Borysa Dragosaniego: jak wampir Tibor Ferenczy, Staruch spod ziemi,
nawiedził jego umysł, by zawładnąć wolą Dragosaniego. Wiedział również, że szpiedzy
umysłu z Wydziału E byli w stanie w ten sposób podsłuchiwać czyjeś myśli. Telepatia była
sprawą realną a nie jedynie wytworem czyjejś fantazji czy wymysłem wybujałej wyobraźni.
Jego myśli na ten temat były tym razem z oczywistych względów zupełnie odmienne od tych,
które podsłuchał Banks.
- A więc miałem rację - powiedział po chwili. - Możesz sobie to nazywać, jak chcesz,
ale to co w tej chwili robisz, to właśnie to samo.
- No, niezupełnie - odparł Harry, potrząsając głową. - O ile mi wiadomo, istnieje tylko
dwóch ludzi potrafiących rozmawiać ze zmarłymi. Drugi to... mój syn! Zdaje się, że
przekazałem mu ten talent. A poza tym: ja cię nie szpieguję! Wiesz, że tu jestem, i wcale nie
musisz ze mną rozmawiać ani nawet znosić mojej obecności. Z drugiej strony prawdziwa
telepatia polega na mentalnej komunikacji osób żyjących...
A czasami na komunikacji z nieumarłymi? Tę myśl również zachował dla siebie, by
nie komplikować całej rozmowy.
- Nie, ponieważ to był gwałt na umyśle! - Banks oświadczył dobitnie. -1 co więcej,
było to przerażające. Gdyby nie skończyło się to tak, jak się skończyło, to nie wiem. ale
prawdopodobnie bym zwariował. Ha! Zamiast tego... skończyłem tutaj! Ale z początku
naprawdę myślałem, że mam pierwsze symptomy manii prześladowczej! Myślałem, że to
wszystko to wymysł mojej wyobraźni! Dosłownie! Dopiero ostatnio zobaczyłem, że to coś
więcej.
- Co takiego?
- Odciąganie mnie od śledztwa! - odparł Banks.
- Ktoś celowo wszedł ci do umysłu, by odciągnąć cię od prowadzonego śledztwa? To
chcesz powiedzieć?
- Tak jakby wypuszczał zasłonę dymną, tak - powiedział Banks stanowczo. - Ale
walczyłem z tym, parłem do przodu, nie poddawałem się. I ponieważ nie był w stanie mnie
odstraszyć, to w końcu...
- Zastraszył cię na dobre.
- Tak, ale nawet na końcu pomógł sobie kolejną telepatyczną sztuczką. No bo wiedział,
że go dopadnę, i wiedział, skąd nadejdę! I dowalił mi...
- A więc czego się o nim dowiedziałeś? Znaczy o tym gościu z wytatuowanym
skorpionem?
Harry wyczuł, że Banks kiwa głową.
- Tak jak podejrzewałem, miał za sobą bogatą przeszłość. Ale były to jedynie drobne
sprawki. Siedział tam u siebie na północy, mnóstwo wyroków, wszystkie bardzo krótkie. Ale
zdobyłem ważny atut: Skippy był na warunkowym, ale pozwolili mu przenieść się do Londynu,
by podjął pracę w zakładzie samochodowym swego kuzyna na East Endzie. To typowy dęty
program resocjalizacyjny: zobaczmy, czy przyzwoita praca naprostuje bandziora. Jezu,
Harry! Gówniana terapia polegała na przygotowywaniu do sprzedaży skradzionych fur!
- Stąd ta farba pod paznokciami? - Harry pytająco uniósł brew. - Wszystko składało
się w jedną całość.
- Jasne jak słońce!
- Co było dalej?
- Dalej? Cóż innego, musiałem się dokładnie przyjrzeć temu zakładowi. Znajdował się
na parterze zamkniętego parkingu miejskiego. Zabezpieczono wyższe piętra, zamieniając je w
żelbetowy szkielet, ale pomieszczenia z parteru i piwnic przekształcono, umieszczając w nich
warsztat, kanały naprawcze, komory lakiernicze i co tam jeszcze. Był tam cały sprzęt postawiono tam olbrzymi warsztat naprawczy. Większość prowadzonych tam prac miała
charakter legalny i stanowiła przykrywkę dla prawdziwej żyły złota: szykowania skradzionych
wozów do sprzedaży. Ale musieli się spieszyć z tą robotą. Przebicie numerów
bajeranckiego wózka, lekka zmiana wyglądu i do klienta w ekspresowym tempie. W dziesięć,
do dwunastu godzin, najczęściej w nocy, po godzinach.
- Sprawdziłeś to? Tego się dowiedziałeś, zanim...?
- Nie, nie miałem czasu. Tylko poukładałem sobie to wszystko w myślach i
przygotowałem się, żeby zacząć tę akcję, i to mnie zabiło! Bo on, szpieg gangu...? Nie
pozwolił mi posunąć się za daleko. Siedział we mnie jak kleszcz i dopadł mnie w wieczór
poprzedzający uzyskanie nakazu rewizji.
- Zanim zdążyłeś zawiadomić kogokolwiek... - Harry był spokojny, ale nie mógł
pozbyć się karcącego tonu i przebijającego z niego złości z powodu utraty dla świata takiego
człowieka, jakim był Jimmy Banks.
Banks przyjął to ze spokojem.
- Przeszarżowałem. Chciałem sam dopaść drania, to wszystko. Współzawodnictwo, to
mnie zgubiło, jak już ci mówiłem. Po coś miałem tę odznakę, nie chciałem nosić jej tylko od
parady. Ale zamiast przestępcy dostałem widłami w serce!
- I dlatego nie było najmniejszych poszlak dotyczących twej śmierci - poza tymi, które
mi podałeś. Bo chciałeś sam to rozgryźć.
- Racja. - Banks był przybity. Tak brzmiał jego niematerialny głos i Harry wiedział, że
policjant nie czuł się tak wyłącznie z powodu zapłacenia najwyższej ceny za swój błąd.
Oczywiście Banks skrywał swe prawdziwe odczucia i w końcu wydał z siebie pojedynczy
szloch, który Harry Keogh usłyszał jako jedyna osoba na świecie. Trzeba płacić frycowe za
ryzyko, Harry. Lecz głos w umyśle Harry'ego był również pełen... czego? Winy?
- Jim, nie katuj się - powiedział mu Harry. - Nie zrobiłeś niczego złego.
- A moja rodzina? Moja żona i dzieci? Czym sobie na to zasłużyli? Ale i tak wciąż za
to płacą, Harry. I... inni też, a ich rodziny? Co z nimi? Ale nie, musiałem zgrywać kowboja,
zawsze w pojedynkę przeciwko wszystkim. Ale również pozostali biedacy musieli za to
zapłacić. Wszystko przeze mnie!
- Przez ciebie? Nie rozumiem, Jim. Po prostu wykonywałeś swoją pracę i po prostu
inni podjęli trop w miejscu, w którym ty przerwałeś. Nie miałeś nic wspólnego z...
- Ależ tak! I teraz cały czas dręczy mnie pytanie, czy gdybym znał cały obraz tej
sprawy, czy byłoby inaczej...?
Nekroskop potrząsnął przecząco głową. - Nie rozumiem. Co masz na myśli, mówiąc
„cały obraz"? Twoi koledzy przecież nic o tym nie wiedzieli, prawda?
- Czy nazwiska Stevens i Jakes coś ci mówią? - Umarły starał się w jakiś sposób
kontrolować, ale panika przebijała z jego głosu.
- Pozostałe ofiary? Banks przytaknął.
- To byli moi najbliżsi przyjaciele z policji. To znaczy miałem innych przyjaciół, ale ci
dwaj... byliśmy bardzo blisko. Zapytałem ich, czy chcą uczestniczyć w zlikwidowaniu
największego gangu złodziei samochodów w Londynie. 1 jak idiota powiedziałem Derekowi
Stevensowi, który był moim najlepszym przyjacielem, o tym warsztacie. A ten skurwiel przez
cały czas podsłuchiwał moje myśli!
Teraz Harry zrozumiał żal, jaki opanował Banksa. Nie był to żal z jego powodu, lecz z
powodu śmierci przyjaciół. I wyczuł nieme potwierdzenie zmarłego.
- Powiedziałem im zbyt późno, zbyt mało. Ale wystarczająco dużo, by postanowili
dokończyć, to co zacząłem po... po tym, jak ja...
Przez chwilę nie był w stanie mówić. Więc Harry dokończył za niego:
- Po tym, jak zostałeś zamordowany?
- Tak (stłumiony szloch).
- Kontynuowali śledztwo w sprawie garażu, nie zdając sobie sprawy, jakie to
niebezpieczne, narażając się jednocześnie na atak?
- Tak... Boże, tak.
- I nie wiedzieli niczego o tym mentaliście, jego telepatycznych sztuczkach, bo ty sam
nie byłeś tego pewien. Mówiłeś sobie, Jim - nie myśl tak, bo zwariujesz.
- Nie staraj się mnie wytłumaczyć, Harry.
- Nie staram się, bo nie trzeba ci żadnych wymówek. Starałeś się tylko działać zgodnie
z prawem, tak samo jak oni i tak jak ja to zrobię. - Już w tym tkwił, czy mu się to podobało,
czy nie. - Dobra, Jim, dałeś mi wystarczająco dużo wskazówek. Przynajmniej mam od czego
zacząć. Ale teraz muszę to poczuć: twój ból, twój gniew. Muszę się dostatecznie rozzłościć,
by pójść twoim śladem. Możesz to nazwać zanętą z braku lepszego słowa.
- Tego wieczora kiedy to się stało? Jak się stało? Co widziałem?
- Tak, wszystko.
- Daj mi chwilkę - powiedział Banks. I po dłuższej chwili, nawiązując metafizyczny
kontakt z umysłem Nekroskopa,
zaczął przebiegać myślami po wydarzeniach owej fatalnej nocy, ujawniając
szczegółowo to, czego wtedy doświadczył. A Harry cały czas podążał za nim...
Dom Banksa znajdował się o rzut kamieniem od Peckham High Street. Nic
specjalnego: wysoki dom ze schodkami do wejścia i ogródkiem z przodu, balkon na
pierwszym piętrze, niewielkie, okrągłe okienko na poddaszu i grządka warzywna z tyłu
wciśnięta w otaczające ją inne ogrody. Wszystkie przyległe do siebie domy w rzędzie
wyglądały identycznie, różniąc się jedynie nieznacznie drobnymi wariacjami wystroju
zewnętrznego. Ale pokoje były duże i wysokie, dzięki czemu dzieci miały mnóstwo
przestrzeni.
Nie było jednak miejsca na samochód Banksa, dlatego parkował w garażu pośród
tuzina innych, źle poskładanych betonowych pudełek krytych azbestem na końcu rzędu
domów. Oznaczało to stumetrowy spacer (bądź bieg, kiedy padało) z garażu do domu. A
kiedy pogoda była naprawdę zła, jak tego wieczora, był wściekły, że musiał gnać,
rozbryzgując wodę jak pies spuszczony ze smyczy.
Kiedy wyłączył silnik i wyciągał kluczyki ze stacyjki, przez głowę przelatywało mu
kilka myśli. Łokciem zatrzasnął drzwi samochodu i podbiegł do otwieranych do góry drzwi
garażu, kiedy pojawiła się kolejna:
Kurwa mać! Czemu nigdy nie pamiętam, żeby zdjąć klucz od garażu z pierdolonego
breloka kluczy samochodowych?
Teraz (jak zwykle) będę musiał na nowo włączyć silnik, by wjechać do środka! Stojąc
pod przeciekającą rynną garażu, w końcu odnalazł właściwy klucz, włożył go w zamek i
przekręcił - okazało się jednak, że właśnie drzwi, cholera, zamknął!
Kiedy w umyśle rozległ się nagle i złowróżbnie metaliczny dźwięk dzwonu na trwogę,
on już tam był! Złowieszcza istota obserwowała go i wyczekiwała - jej szyderczy uśmiech
zmienił się teraz w cichy warkot rozlegający się w zakamarkach umysłu Banksa!
Boże! Pomyślał Banks w panice. Naprawdę, źle ze mną! I po chwili: Skurwiel, gnojek,
franca! Starał się skoncentrować na przekręceniu klucza w drugą stronę i szarpnął za uchwyt,
podnosząc drzwi do góry. Wnętrze garażu spowijał mrok, a tył wypełniały rozmaite domowe
rupiecie. Włącznik światła... nie działał!
Gnój i kurestwo! Ale nie było tak źle, oświetlając sobie drogę reflektorami będzie w
stanie zaparkować. Ale... co tam się tak rusza w środku?
Dwa cienie odcinające się od mroku wewnątrz poruszały się w jego kierunku i Banks
stanął jak wryty w obliczu niespodziewanego widoku! Ale w jednej chwili dodał dwa do
dwóch, a w umyśle rozległy się alarmowe odgłosy - i warkot - tym razem o kilka decybeli
głośniej.
Drzwi do garażu: zawsze sprawdzał dwa razy, czy je zamknął. Ale takie dwa kluczyki
z szajsmetalu można było kupić w każdym sklepie. A światło: wymieniał żarówkę tydzień
temu! A warkot w umyśle: już nie słyszał go w myślach, ale... tuż przed sobą! Najpierw
zduszony rechot, a później niski ostrzegawczy warkot!
Banks ruszył się... za późno. Dwie postacie wyskoczyły na niego z mroku garażu,
dopadły do niego, unieruchomiły! Jedna z nich, oświetlona przez sekundę przez skąpane w
deszczu światło latarni ulicznej, to Skippy, Banks mógł przysiąc. W sekundę ramię objęło go
za gardło i zobaczył odblask na ostrzu noża trzymanego ręką z wytatuowanym skorpionem!
Potem...
- Nie! - Odezwała się druga postać. - On jest mój. Ten... gnój jest mój! - Ale głos sam
zdawał się pochodzić z dna kanału - był przepełniony odgłosami bulgoczącej flegmy, śluzu i
nienawiści - i Banks wiedział, że należy do intruza, który go nawiedzał. Już nie był
bezcielesny, nie szpiegował jego myśli jako szydzący z niego w żywe oczy duch, lecz stał
przed nim jako żywa, oddychająca cuchnącym oddechem postać.
I na potwierdzenie tego faktu wszedł mu ponownie do umysłu i powiedział tak, że
usłyszał głośno i wyraźnie:
- Trzymam cię za jaja, parszywy gliniarzu!
Następnie Skippy wbił mu kolano w plecy tak, że Banks nadział się na coś, co
rozerwało go jak papierową torbę. Ból! Poczuł niewiarygodny ból! I ciach, ciach, ciach - coś
niczym stalowe sierpy, ostre niczym brzytwa, cięło go na kawałki... a gorący strumień krwi
ściekał Banksowi po twarzy, klatce piersiowej, brzuchu i genitaliach na ziemię. W kilka
sekund stracił litry krwi. Tylko to wystarczyło, by go powstrzymać, sam szok wywołany
atakiem: uczucie cięcia twarzy rozoranej do kości, szatkowania brzucha na strzępy, męskości
rozszarpywanej bezwzględnymi ruchami prących do góry kos!
Ale cięcia nie ustały i w dalszym ciągu szarpano jego ciało, a on osunął się, opadł na
ziemię, w końcu pełzał we własnych wnętrznościach. I ten ból... w cudowny sposób ból
zniknął, tak jak znika po przecięciu końcówek nerwowych. Pozostało tylko natarczywe
szarpanie konającego ciała, które było jedyną oznaką, że morderca wciąż pastwi się nad swą
ofiarą. Ale Banks wiedział, co nadchodzi - jego koniec nadchodził wielkimi krokami wraz z
uciekającą z ciała krwią, mieszającą się z błotnistym pyłem na ziemi i wciąż padającym
deszczem...
Leżał przed swoim garażem, patrząc w górę. Po chwili (mogły to być sekundy albo
godziny) jego spojrzenie utkwiło w zamazanym deszczem obrazie lampy ulicznej. I starał się
zobaczyć to wyraźnie, a może po prostu już nie mógł, ponieważ śluz na odciętych od
nerwowych połączeń gałkach ocznych najprawdopodobniej zacierał mu obraz. Ale kiedy
mózg przygotowywał się do wyłączenia systemu, to coś lub ktoś - jakaś twarz - pochyliło się
nad nim i spojrzało w poszarpane, skrwawione oblicze.
Lecz na Boga nikt nie powinien pod koniec życia cieszyć się takim ostatnim
widokiem! To nie był Skippy - to nie był w ogóle człowiek. To nie było nic, w co
kiedykolwiek Banks byłby w stanie uwierzyć. Lecz to oblicze było tak samo potworne, jak
śmierć, którą niosło. Więc policjant nie umarł tak po prostu, ale odszedł z cichym okrzykiem
trwogi na ustach.
Jakby w drwiącej odpowiedzi, ostatnim dźwiękiem, który usłyszał w życiu, było
odległe wycie...
...Banks wciąż bezgłośnie krzyczał - lecz teraz na wspomnienie tego obrazu. Był to
krzyk wściekłości, przerażenia i trwogi - kiedy widok wściekłego wilka stopniowo znikał z
jego umysłu. Krople deszczu ściekały Harry'emu za kołnierz, a Banks wciąż szlochał zza
grobu, rozpalając wściekły płomień we wnętrznościach Nekroskopa, który mogła ugasić
wyłącznie świadomość ukarania winnego tego nieszczęścia.
Aż do chwili kiedy Harry sam nie zobaczył wilczej mordy, prawie zapomniał o tym,
co mu powiedział Darcy Clarke - o wilkołaku. Po tym, jak sam, na własne oczy zobaczył, co
zobaczył, był tak samo poruszony, jak umysł zmarłego przekazującego mu te obrazy, tak
samo sparaliżowany, jak Banks w noc swego zabójstwa. Nie potrafił się powstrzymać, by nie
myśleć o tym, jak on zachowałby się w takiej sytuacji. Prawdopodobnie zaskoczony nie byłby
w stanie zrobić niczego więcej, teraz jednak już mógł. Trzeba przede wszystkim wiedzieć,
przeciwko czemu się staje.
Zbierając się i uspokajając myśli, w końcu powiedział:
- Jest ich więc dwóch. Skippy i ten... cokolwiek to jest. - Jego głos był zimniejszy od
płyty nagrobnej, i Jim Banks wiedział, że nie zawiedzie go nawet w obliczu zagrożenia
własnego życia.
- I co o tym sądzisz? - Zdołał w końcu zapytać zmarły. -No jak, Harry, oszalałem czy
nie?
- Jesteś tak samo zdrowy na umyśle jak ja - powiedział mu Harry. A w duchu do siebie
dodał: Co obecnie nie jest najlepszą rekomendacją! - A ty co sądzisz?
Banks otrząsnął się z ostatnich wspomnień po koszmarze i odpowiedział:
- Co sądzę? Utknęliśmy w martwym punkcie, no nie, Harry? - Ale w jego głosie nie
było ani krzty wesołości. - No dobrze: myślę, że to był facet przebrany za wilka. No bo wilk
albo duży pies łazi na czterech łapach, ale ten frajer pochylał się nade mną! Więc... po co mu
przebranie? No bo nawet gdybym przeżył, to i tak już by ich nie było. Już rozpoznałem
Skippy'ego. Po co więc tamtemu była upiorna maska?
- Skup się na słowie „upiorna" - powiedział Harry. - To szaleniec, Jim. Ktoś opętany
pełnią księżyca, kto myśli, że jest wilkołakiem.
- Serio? - W uszach Nekroskopa zabrzmiało to jak westchnięcie z ulgą. Pomimo że był
martwy, Jim Banks z zadowoleniem przyjął wiadomość, że nie oszalał. Harry wyprostował
ramiona, jeszcze staranniej postawił kołnierz i gotował się do opuszczenia cmentarza. Czekają na mnie - dodał przepraszająco. - Ale zanim odejdę, chcę ci podziękować, Jim, za to,
co mi opowiedziałeś. Wiem, że nie było ci łatwo. Naprawdę wiem, Jimmy. - W porządku odpowiedział zmarły. - Tylko nie zapomnij powiedzieć mi, jak to się wszystko skończy,
dobrze? Dzięki temu będzie łatwiej... przyzwyczaić się do tego wszystkiego.
- Na pewno cię zawiadomię - powiedział mu Harry. -Jakkolwiek się skończy,
zawiadomię cię...
Za bramą cmentarza Darcy Clarke i umiejscawiacz Ken Lyard czekali w samochodzie
Wydziału E. Darcy siedział za kółkiem, a Lyard drzemał z otwartymi ustami wciśnięty w
tylne siedzenie. Kiedy postać Nekroskopa wyłoniła się z gęstniejącej mgły, Darcy otworzył
przed nim drzwi pasażera.
Wsiadł, spojrzał na Darcy'ego i powiedział:
- Wiesz, nie trzeba się było starać, naprawdę nie potrzebuję transportu. Na pewno
masz mnóstwo innych zadań na głowie.
Darcy wzruszył ramionami i włączył silnik.
- Harry, uważamy, że jesteś naszym największym atutem. Nie wiemy, kiedy i czy w
ogóle coś z tego wyjdzie, ale chcemy, żebyś w końcu stanął na czele tego wydziału. Tylko że
jak wiesz, w ciągu dwóch lat straciliśmy dwóch szefów Wydziału! Więc...
- Więc wlepiacie we mnie swe czujne ślepia... tak, wiem. Kiedy zjechali z krawężnika,
Layardem szarpnęło i się obudził.
- Co? Aaa. Alec!
Harry poczuł, jak Darcy żachnął się na siedzeniu obok i odwrócił się z pobladłą twarzą
spoglądając na Layarda, który już zagryzał wargi. Nekroskop nie zdążył jednak nic
powiedzieć, bo Darcy go wyprzedził.
- Ken, urodziłeś się taki głupi czy długo ćwiczyłeś?
- Ja... - zaczął Layard, spoglądając na Darcy'ego, po czym popatrzył na Harry'ego. W
końcu wzruszył ramionami i westchnął. - Chyba przysnąłem. Co mogę powiedzieć?
Przepraszam... Harry. - I starał się zmienić temat. - A w ogóle jak poszło? No, czy zdołałeś...
porozmawiać z nim?
Nekroskop nie był w nastroju do pogaduszek. W ogóle nie był w nastroju.
- Tak... no, pogadałem z nim - przedrzeźniał Layarda. - Nigdy w życiu nie spotkałem
Jima Banksa, ale dogadaliśmy się. Zabawne, ale zupełnie mnie nie znając, zdołał zapamiętać
moje imię na samym początku! A miał na to ledwo kilka minut, czyli dużo mniej niż półtora,
kurwa, roku! - Być może przesadził, ale samopoczucie usprawiedliwiało ten wybuch.
Tak czy inaczej aż do końca trasy w samochodzie zaległa cisza. Darcy i Layard i tak
wiedzieli, dokąd jadą...
4.
Keenan Gormley i pozostałe ofiary
Banks był pierwszym, który zginął, czy też raczej był pierwszym policjantem, który
zginął. Ale po drodze na drugi cmentarz, tym razem w dzielnicy Muswell Hill, Nekroskop
starał się odprężyć na siedzeniu pasażera z zamkniętymi oczami wtulony w wytartą skórę
fotela.
- Harry? - odezwał się głos zmarłego, który Harry rozpoznałby wszędzie i o każdej
porze: to był Sir Keenan Gormley, pierwszy szef Wydziału E. - Harry? Harry, chłopcze. Nie
wiesz, jak się cieszą, że żyjesz i masz się dobrze... ponownie. Dotarły do mnie słuchy na temat
tego, nad czym teraz pracujesz. Jesteś Nekroskopem i twoje myśli są bardzo intensywne.
Czasami nie możemy nic na to poradzić, że cię słyszymy. I z oczywistych względów
„wstrzymujemy oddech ", od kiedy wiemy, że wróciłeś do świata żywych. Tak naprawdę od
dawna - och, od bardzo dawna - powstrzymywałem się, żeby się z tobą nie skontaktować, bo
wiedziałem, że jesteś zajęty. Ale teraz chciałem cię zapytać, czy możemy coś dla ciebie
zrobić...?
- Sir Keenan? - Nekroskop przemówił ciszej niż oddech, wydając z siebie ledwo
słyszalny szept zagłuszany przez odgłos silnika. - Dobrze wiedzieć, że jest pan tam. - (Czy tak
się mówi do kogoś, kto został skremowany ponad dwa lata temu?) - Chyba pan wie, że
jestem... kim? Nie tym samym człowiekiem co kiedyś? - Rozmowa ze zmarłym potrafi być
skomplikowana.
- Wiemy o tym, tak - bezcielesny głos Sir Keenana był przepełniony żalem za Alekiem
Kyle'em. - I także co nieco o twoich problemach, Harry. Nie czujesz się dobrze w obcej
skórze. Ale wiesz, sprawa Aleca była jedną na milion. Całkowicie sczezł, zarówno jako żywy,
jak i martwy. Lecz bez niego nie odzyskalibyśmy ciebie. Więc widzisz, twój problem jest
błogosławieństwem dla nas. Gdzie byśmy byli, co byśmy poczęli bez Nekroskopa?
- A tak w ogóle to co możecie teraz zrobić? - Pytanie zadane przez Harry'ego nie było
jedynie zdawkowym sposobem na podtrzymanie rozmowy. Wielka Większość składała się z
bliskich Harry'emu przyjaciół i po prostu odwoływał się do ich bezcielesnego stanu. Czy też
raczej zwykłego stanu, w którym nie angażowali się w... działalność na rzecz Harry'ego. Ale
pomijając trudności konwersacyjne, porozumienie z uśpionymi zmarłymi (podobnie jak
telepatia) często wiąże się z przekazywaniem innych treści i Sir Keenan rozumiał, że pytanie
Nekroskopa było jedynie okazaniem zwyczajowej troski i pokory wobec świata zmarłych.
- Cóż, po pierwsze, po pierwsze możemy ci powiedzieć, że zgony, które obecnie
badasz, nie są pierwszymi zbrodniami popełnionymi przez tego maniaka! W samym Londynie
było ich z tuzin, wszystkie w czasie pełni - dzień, dwa przed lub po lub dokładnie w czasie
pełni. Lecz trzeba również dodać, że zgony te nie były wielką stratą dla człowieczeństwa... ani
też nie są dla nas specjalnym zyskiem. Były one wszystkie, szczerze mówiąc, zgonami w
świecie przestępczym!
- Wśród gangsterów? - Harry był zaskoczony. W Londynie zawsze trwała jakaś wojna
gangów, głównie o strefy wpływów. - Z East Endu?
- W prawie każdym wypadku, tak. Ale to zawzięta, milcząca banda, Harry. Złodziejski
honor i tym podobne brednie! I oczywiście nie byliśmy w stanie załatwić tego między sobą.
Ale odkąd ty pojawiłeś się w całej sprawie, wszystko się zmieniło. Jesteś Nekroskopem, to
znaczy, że nie jesteś „psem'' ani „gliną"! Wypytywani przez ciebie nie czuliby się „szpiclami"
i nie jest to „kapowanie" w dosłownym znaczeniu tego słowa.
- Na ile informacje od nich można uznać za wiarygodne?
- Harry był teraz podekscytowany. Ponieważ wcześniej nie miał właściwie się na
czym oprzeć.
- Obawiam się, że nie tak, jakbym ci to ja powiedział - odparł zmarły. - I większość z
nich opiera się na pogłoskach. Ale lepsze to niż nic, prawda?
Harry w myślach kiwnął głową.
- W takim razie proszę powiedzieć, co pan wie - poprosił - a ja ocenię, na ile to jest
coś warte.
Morderstwa miały miejsce w ciągu ostatnich trzech lat. Wszystkie w czasie bliskim
pełni, ale policja nie potrafiła ich ze sobą powiązać, ponieważ zdarzały się w dużym odstępie
czasowym. Jedynym czynnikiem mogącym spiąć je razem był status nierozwiązanego
przestępstwa... oraz fakt, że wszystkie trzy morderstwa (przed zabójstwami policjantów)
zostały popełnione przez pół człowieka, pół wilka lub osobę noszącą wilczą maskę. To
ostatnie mogłoby oznaczać, że przestępca naprawdę wczuł się w rolę wilkołaka. O tym
ostatnim, czyli o masce, śledczy nie mogli wiedzieć, bo tylko ofiary widziały twarz
napastnika. Ofiary i teraz Harry Keogh, Nekroskop... To przerażająca natura tych trzech
zbrodni - modus operandi - morderstwa na Jimie Banksie, Stevensie i Jakesie, zaalarmowały
władze i przekonały je, żeby sklasyfikować je jako serię zabójstw. Faktu, że te okropności
były dziełem wariata, nikt nie kwestionował, ale „seryjne morderstwo"? Sir Keenan Gormley
wraz z Wielką Większością wątpili, że ktoś na górze to przełknie.
Harry miał rację: początkowo seria tajemniczych zabójstw nie została połączona w
jedną całość. Morderczy członek gangu złodziei samochodowych zaczął wykańczać
członków konkurencyjnych grup, jednego po drugim, niemal systematycznie. Ale po jakimś
czasie, może po pierwszych kilku zabójstwach, zasmakował w tym! Może poczuł się silny,
poczuł przewagę, jaką dawał mu jego niezwykły talent, pozwalający wkraść się do umysłu
ofiary i przewidzieć jej każdy krok. Ma jakiś żal do policji? Cóż, być może. Przemożną chęć,
by raz na zawsze usunąć ze swej drogi każdego upartego adwersarza - na zawsze!
Talent ezoteryczny w połączeniu z opętańczym, przestępczym umysłem równa się
krwawym morderstwom. Lykantropia nie jest tylko zjawiskiem z mitów, lecz manią,
rozpoznaną i zbadaną jednostką chorobową. Szaleniec opętany manią rozszarpywania ofiar na
sztuki zaspokaja swoje żądze krwi przy pełni księżyca, przy której lunarna poświata huśta
płynem z jego mózgowia z nie mniejszą siłą, niż robi to z falami oceanów. Kiedy wewnętrzne
emocje znajdują w końcu ujście, rozlega się jego przerażające wycie po dokonaniu aktu
brutalnej jatki!
Szaleństwo zwierzęcia chorego na wściekliznę tworzy przerażającą kombinację ze
sprytem recydywisty. Temu właśnie miał stawić czoła Nekroskop. A jednak ani odrobinę nie
zbliżył się do poznania tożsamości zbrodniarza...
- Więc co pan sugeruje? - Harry zapytał Sir Keenana Gormleya, kiedy samochód
zbliżał się już do cmentarza w Muswell Hill.
- Co? - Darcy Clarke spojrzał na Harry'ego kątem oka. - Coś mówiłeś?
Harry dopiero po chwili wymamrotał:
- Ee, tak sobie mówię... do siebie. - Wiedział, że pracownicy Wydziału E nawet przy
ich całej wiedzy parapsychologicznej uważają jego zdolności za nieco niepokojące. Zagłębił
się w fotel i już wyłącznie w myślach zapytał:
- Sir?
A Keenan Gormley zachichotał:
- Co sugeruję? Cóż, po pierwsze, na twoim miejscu nie odstępowałbym go na krok!
Darcy Clarke jest najbezpieczniejszym kompanem, jakiego znam - czy też znałem. Ale oprócz
posiadania tak niezwykłych umiejętności, Darcy jest również dobrym kolegą. Lepiej mieć w
nim przyjaciela, a nie wroga, Harry, razem z jego aniołem stróżem! Na pewno nie chciałbyś
stanąć z nim w szranki, prawda? Więc skoro Darcy chce mieć na ciebie oko, nie buntuj się
przeciwko temu.
- Postaram się o tym pamiętać - powiedział Harry. - Ale nie o to mi chodziło. Nie
mówiłem o Darcym.
- Nie, oczywiście, że nie. Ale uważałem, że warto o tym wspomnieć, tylko tyle. Po
prostu bardzo się cieszę, że wciąż jesteś związany z Wydziałem.
Na chwilę zamilkł, zastanawiając się, w jaki sposób zadać kolejne pytanie.
- Chyba... (pozbawiony ciała głos Sir Keenana był teraz zdecydowanie poważniejszy)
prawdopodobnie walczyłbyś z całą mocą, oddając wet za wet. Ponieważ rozmowa z tobą o
Darcym i Wydziale przypomniała mi dokładnie, jakim talentem władasz. I dokładnie właśnie
tak - władasz. Jeśli tego pragniesz.
- Tak? - Harry czekał. Po chwili usłyszał dalej:
- Twój poszukiwany jest zdaje się telepatą, co do tej pory zapewniało mu przewagę.
Ale masz do dyspozycji w pełni wykształcone talenty Wydziału E. Dlaczego by więc nie
poczęstować go tym samym, Harry? Z tego co o tobie wiem, tak właśnie postępujesz, prawda?
Oko za oko i ząb za ząb? Harry zainteresował się tą poradą.
- Czy powinienem skorzystać z usług telepaty z Wydziału E? - Teraz, kiedy wiesz,
przeciwko czemu stajesz? Byłbyś głupi, gdybyś z nich nie skorzystał. - I Sir Keenan wyjaśnił
Harry'emu dokładnie, o co mu chodzi.
Harry zastanowił się nad tym przez chwilę, po czym powiedział:
- Może i tak, jeśli dojdzie do tego. Ale teraz muszę się pożegnać. Za chwilę będę
rozmawiał z Derekiem Stevensem, drugą ofiarą szaleńca zabijającego policjantów.
Lecz Keenan Gormley już się wycofał. Harry poczuł, jak kurczy się jakby pod
wpływem krzyku czy uderzenia. Musiał zapytać:
- Czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć?
Wyczuł kiwnięcie głową i po chwili wahania Sir Keenan odpowiedział:
- Czasami... niektórzy... nie są jeszcze gotowi, Harry. Niektórzy nie są w stanie tak od
razu pogodzić się ze śmiercią. A inni... nie są w ogóle sobie w stanie dać z tym radę. Kiedy
odkryłem, że będziesz musiał sobie z tym poradzić, sam próbowałem pogadać ze Stevensem,
tak jak rozmawiałem z pozostałymi ofiarami: żeby zaoszczędzić ci nieco czasu, rozumiesz?
(Harry wyczuł westchnienie) Przepraszam cię, chłopcze, ale... Derek Stevens jeszcze się nie
przyzwyczaił do swego stanu.
Harry poczuł, że Darcy Clarke szturcha go delikatnie łokciem. Podniósł wzrok i
zobaczył, że samochód stanął już przed cmentarzem Muswell Hill. I ponieważ już tu byli,
postanowił jednak spróbować.
- Skoro musisz, chyba musisz. - Powiedział mu Sir Keenan, którego echo duchowego
głosu nikło w zakamarkach metafizycznego umysłu Nekroskopa. - Lepiej ty niż ja, o wiele
lepiej niż ja...
Patrząc z tej strony Muswell Hill, od razu widziało się, że dzielnica leży wyżej. Na
południu widać było nocne ulice Londynu, rozciągające się jak gigantyczna sieć rozpięta na
krawędzi świata. Deszcz chwilowo ustał, lecz w bogatej wyobraźni Harry'ego Keogha pojawił
się zimny blask odległych latarni w zawilgotniałym powietrzu, układający się w miriady
klejnotów z rosy na zaciemnionych festonach wielkiej pajęczyny. A samochody pełzły
drogami, na których dzieci wielkiej pajęczycy uczyły się skomplikowanych węzłów na
jedwabnej nici.
Lecz pomimo że był to niezwykły widok, nie dla niego Nekroskop się tu stawił. Kiedy
przechadzał się po cmentarzu, jak zwykle w jego metafizycznym umyśle rozlegał się pełen
zaniepokojenia, skoncentrowany, rosnący klekot bezcielesnych głosów, ściągając go na
ziemię - czy też raczej pod ziemię. Tak, pełen niepokoju, niepokoju o Stevensa. Nie mówili
do Harry'ego (jeszcze nie, ponieważ nie wiedzieli, że tu jest), ale do siebie i do Stevensa.
Przynajmniej starali się do niego mówić.
Znalezienie miejsca spoczynku Stevensa nie było trudne. Leżał po środku w samym
centrum niesłyszanego na zewnątrz, lecz psychicznie wyraźnego zawodzenia, które rosło z
każdym krokiem Harry'ego. Nowy nagrobek, czysty żwir i świeże kwiaty potwierdziły jego
przypuszczenia. Oczywiście podobnie jak nazwisko Stevensa i epitafium:
Strażnik Prawa i Porządku
Walczył do końca.
Na służbie zmogło go
Bezprawie.
Jego śmierć jest niepowetowaną stratą
Ale żyje
W naszej pamięci,
Na zawsze
Bardzo to było smutne. Ale nie tak smutne, jak zawodzenie dobiegające z grobu...
Było tak, jak Sir Keenan mówił: zmarli nie byli w stanie go pocieszyć. Derek Stevens
nie potrafił się pogodzić ze swym zejściem, nie akceptował go, nie chciał spokojnie leżeć. I
mimo że wewnątrz swego jestestwa wiedział, że był martwy, wciąż z tym walczył i krzyczał z
grozy, a cały cmentarz rozbrzmiewał jego pojękiwaniami, a trumna zmieniła się w celę w
podziemnym więzieniu. Więzieniu, które przybrało najgorszą postać - domu wariatów.
- Czy to szaleniec? - Zapytał umarłych wokół. - Jest oszalały z żalu, rozpaczy i grozy,
Nekroskopie! -odezwał się drżący głos. - Ponieważ nie tylko żyjący potrafią odczuwać żal. My
także rozpaczamy - z powodu tych, których opuściliśmy, którzy nie wiedzą, że wciąż tu
jesteśmy... i nigdy nie powinni się dowiedzieć! Bo siedzieliby przy naszych grobach przez cały
dzień i ich krótka droga po świecie żywych byłaby tak samo bezsensowna, jak nasze
przebywanie w mroku śmierci...
Nekroskop zaniemówił w obliczu takiej szczerości, poczucia beznadziei przebijającej
z tego głosu, ale po chwili
odezwał się:
- Przepraszam pana, ale nie znamy się. (Harry natychmiast osłonił swoje myśli przed
innymi mieszkańcami cmentarza, by porozmawiać wyłącznie z tym jednym.) Ale mimo że
wiem, że jest pan w większości, to jednak jest pan tu mniejszością jako pesymista wśród
optymistów. Pomimo że rozmawiałem z wieloma zmarłymi, to muszę uczciwie przyznać, że
pan jako pierwszy znajduje się w takim... stanie depresji i beznadziei. Nawet wampiry, które
tracą nie tylko życie, lecz również nieśmiertelność i życie po życiu, wydają się o wiele bardziej
pogodzone z losem niż pan! I nie pozostaje mi nic innego jak zapytać... cóż, co sprawiło, że
tak się dzieje?
Przez chwilę zaległa głucha cisza, być może w wyniku szoku. Czy to naprawdę ten
Nekroskop, którego troska o zmarłych była powszechnie znana? Harry wyczuł rezerwę w tej
niespokojnej nocy i ulżyło mu, kiedy stopniowo znikła. Aż w końcu zmarły odezwał się:
- Oczywiście masz rację - powiedział nieznajomy głos, tym razem pozbawiony nut
beznadziei, stoicki w nowoczesnym znaczeniu tego słowa, lecz pogodzony ze światem w
obliczu prawdy. - Musisz wybaczyć mi te wątpliwości i żale, Harry, mój brak przekonania.
Ach, ale trudno jest prawić kazania kaznodziei, trudno jest człowiekowi Wiary odkryć, że jest
jej pozbawiony! I kto to sprawił - młody człowiek! A jednak jesteś taki - przekonujący! Tak
doskonale to ująłeś! Może sam powinieneś przywdziać sutannę i zostać księdzem? A może
jeszcze lepiej filozofem. Studiowałeś filozofię, Harry?
- Trochę - odpowiedział Nekroskop, co przynajmniej w części było prawdą. - Czy też
raczej swego czasu grałem w gierki słowne. Również z ekspertami. Wiem, jak toczyć spór,
jeśli o to chodzi. - Nie rozwijał tej myśli. Z drugiej zaś strony to, co powiedział zmarły, wiele
wyjaśniało.
Przez całe swoje życie ten człowiek wygłaszał kazania o Bogu i życiu wiecznym. Ale
teraz, po śmierci... gdzie się znalazł? Czemu nie może zaprowadzić tych dusz przed Jego
oblicze? Ani Nekroskop, ani też ksiądz nie potrafili odpowiedzieć na to pytanie, ale w końcu
On się o nich upomniał lub w końcu to zrobi. Tylko że Harry był jak zawsze sceptyczny, a
zwłoka w zaznaniu obiecanego szczęścia wiecznego jedynie pogłębiała jego wątpliwości.
Dopiero w swoim czasie odkryje całą prawdę, chociaż będzie to w innym świecie, innym
czasie.
Myśli Harry'ego odnoszące się do położenia księdza były jak wypowiedziane głośno
słowa, na które zmarły odpowiedział:
- I znów masz rację. Ponieważ przekonanie mojej trzódki za życia było trudne, a teraz
po śmierci jest jeszcze trudniej, kiedy obiecane wskrzeszenie nie nadchodzi.
Harry kiwnął głową.
- To na pewno bardzo trudne. Ale wciąż mówisz jak ksiądz. - 1 wciąż myślę jak ksiądz,
w głębi duszy! Tylko że teraz moja egzystencja jest tak miałka, tak pusta. Czasami nawet dla
mnie! A co najgorsze, nie mogę określić czasu, w którym to nastąpi, nie jestem w stanie podać
godziny ich zbawienia. Ale rozmawiając z kimś takim jak ty i czując bliskość ciepła żyjącej
istoty, oczywiście, że wierzę! Ponieważ jeśli wokół nie ma niczego poza tym mrokiem,
swoistym czyśćcem, to czemu możesz pojawiać się tu i przypominać nam o minionych dniach,
jeśli nie po to, by zapowiedzieć świetlaną przyszłość? On był, jest i zawsze będzie...
- Ja, posłańcem bożym? - Harry zupełnie nie czuł się do tego powołanym.
- Ależ tak! - ksiądz był uparty. -To ty rozświetlasz wieczny mrok, Harry, i dajesz
nadzieję tam, gdzie jej nie ma. To ty... na nowo rozpalasz płomień w ciemności! Tak, i chyba
wiem, czemu tu jesteś: z powodu niszczącego duszę płaczu przedwcześnie zabranego. Jesteś
tu, by go pocieszyć. Powiedz, że jest inaczej?
- Niezupełnie tak. - Harry potrząsnął głową i wiedział, że tamten to wyczuł. - Jeśli
będę w stanie go pocieszyć, to doskonale. Ale jestem tu, by go wypytać o parę rzeczy. Chcę się
dowiedzieć, kto go zabił, abym mógł naprawić zło. - Zemsta? - Głos księdza był teraz o wiele
spokojniejszy. - Oko za oko. - Warknął Harry. - Nie jesteś w stanie nadstawić drugiego
policzka? - Żeby morderca uszedł sprawiedliwości i znowu zabił? - Ja bym tak nie zrobił,
Harry.
- Ja też nie mam na to zbytniej ochoty. Ale zrobię, co będę musiał.
- I czyniąc to, zniżysz się do poziomu mordercy?
- Powiedz to tym wszystkim, których posłał do piachu!
- Nie mogę ci błogosławić. - Ksiądz potrząsnął bezcielesną głową.
- Daj mi do niego dostęp, tylko o to proszę. Odwołaj innych, bo tłoczą się tu, a nic z
tego nie wynika.
To była prawda. Derek Stevens miał ich wszystkich na głowie. Każdy - mieszkaniec? tego miejsca wpędzał go na skraj tego, co u zmarłych można określić załamaniem nerwowym.
Nie dawał im spokoju - nie mogli z nim ani rozmawiać, ani nie byli w stanie usłyszeć siebie
przez ten hałas. Zgromadzili się wokół niego, starając się przemówić łagodnie, a niektórzy
posuwali się nawet do gróźb, lecz nic nie było w stanie wyciszyć zrozpaczonej duszy. Dla
świata zewnętrznego, świata żywych, cmentarz w Muswell Hill był opustoszałym miejscem
spoczynku, lecz dla zgromadzonych na nim umarłych miejsce to przypominało dom
wariatów.
Cóż - powiedział do siebie w myślach Harry - Sir Keenan starał się mnie ostrzec. Ale
kiedy usiadł na płycie obok, tumult opadł nieco, jakby zmarli wyczuli jego obecność i
odstąpili, robiąc mu miejsce. Następnie stopniowo bezcielesny jazgot zmienił się w szept i w
końcu w ciszę wyczekujących pomocy Harry'ego.
Na sekundę stanęła przed oczami Harry'ego ilustracja z jakiejś starej książki (być
może wywołana obrazem starego domu wariatów), na której widniał człowiek w pozycji
embrionalnej na barłogu z zarobaczywiałym siennikiem, na starych kafelkach w otoczeniu
otępiałych, śliniących się postaci z niewidzącymi oczami kręcących się w te i z powrotem.
Dodając do tego protesty, błagania i nawet groźby ze strony Ogromnej Większości, Harry
bezwiednie zastanowił się - czy tak widział to Derek Stevens?
Dla nieboszczyka jawne myśli Nekroskopa były doskonale słyszalne.
Taak! Załkał Stevens i pospieszył do niego w myślach, przyciągnięty jego ciepłem
osoby żyjącej.
Każdy inny odskoczyłby z odrazą do tyłu. Obejmowanie, nawet w myślach, przez
trupa nie należy do przyjemności. Ale Harry był Nekroskopem, a zmarli byli jego
przyjaciółmi. Nie mógł podejść do Stevensa inaczej niż do chorego kolegi w szpitalu. I
dlatego instynktownie otoczył zmarłego swym ciepłem i pozwolił, by przez chwilę wpił się w
niego... ale po chwili odtrącił go, ponieważ coś mu podpowiadało, żeby nie próbować leczyć
nieuleczalnego chłodu tamtego.
Wywołało to oczywistą reakcję:
- Nie! Nie odchodź! Kim jesteś? Pielęgniarzem? Lekarzem? Żyjesz, wiem to, ponieważ
jesteś ciepły. Czuję twoje ciepło! Ale inni... tutaj, są zimni! No powiedz, powiedz, proszę...
musisz mi powiedzieć, że oni kłamią! Muszę to wiedzieć, że ja... ja... żyjęęęę! - Pod koniec
słowa zmieniły się w zawodzenie, w przepełniony szlochem wrzask, który zniknął w ziemi,
skąd się wydobył.
- Ja żyję, to prawda - powiedział na głos Harry, choć nieco ciszej niż zwykle, co było
łatwiejsze, a zupełnie bez znaczenia dla Wielkiej Większości. - Ale to... nie jest szpital,
Derek. Nazywam się Harry Keogh i choć czasami nienawidzę tego, niektórzy nazywają mnie
Nekroskopem. To właśnie jedna z takich chwil. - Nie można było tego inaczej zrobić. Jego
słowa mówiły wszystko, a znaczyły wiele więcej, ale nawet w jego uszach zabrzmiały jak
zdrada.
- Nieeeee! - Skowyt umarłego był gwałtowną reakcją na usłyszaną nowinę. - Moi
rodzice, żona, rodzina, przyjaciele, wszyscy. Mój cały świaaat!... wszyscy odeszli? - Lecz tym
razem ostatnie słowa zostały wypowiedziane szeptem.
- Nie odeszli - twarz Harry'ego była mokra od łez, a w głosie przebrzmiewały nuty
cierpienia. - Wciąż tu są, Derek, wszyscy i wszystko. Przyjęli to, czego ty nie możesz przyjąć.
Bo widzieli, czuli, dotykali cię i wiedzieli, że muszą się z tobą pożegnać. Ich zmysły
powiedziały im, że ty już... nie żyjesz.
Szloch umilkł, przez dłuższą chwilę słychać było wyłącznie głuchą, pełną zaskoczenia
ciszę. Jakby zmarli wstrzymali oddech w oczekiwaniu, czy Derek Stevens nie powróci do
swych szaleńczych zawodzeń. Nekroskop wyczuł, że za chwilę wybuchną znowu i zdusił je w
zarzewiu: - Mogę im powiedzieć, że masz się dobrze - powiedział.
- Twojej rodzinie, przyjaciołom - Jimiemu Banksowi i George'owi Jakesowi. Tylko ja
mogę im to powiedzieć. Będzie im lżej, podtrzymam ich na duchu i dam im siłę, by stawić
czoła rzeczywistości. Nawet oni, którzy tak jak ty nie mogą żyć dalej, przyjęli to do siebie.
Mogę też niczego nie mówić. Albo... mogę im powiedzieć, że się tak zachowujesz. Niechętnie
bym to zrobił, bo wpędził bym ich w to samo piekło, w którym teraz tkwisz, i zamartwialiby
się o ciebie...
- To nie może być takie samo piekło, ani odrobinę! - odpowiedział w końcu zmarły.
Ale teraz w jego bezcielesnym głosie pojawiło się coś, czego wcześniej Nekroskop nie
słyszał, i Harry poczuł się jak inkwizytor, który przy pomocy gróźb starał się zmusić go do
współpracy. - I tak właśnie jest! - Stevens powiedział mu z czymś na kształt szyderstwa. Groziłeś umarłemu! I tyle by było na temat „litości" i „pochylania się z troską "przez
Nekroskopa! A jeśli to kłamstwo, to jakimi jeszcze łgarstwami mnie nakarmiłeś?
Harry rozluźnił się nieco na to stwierdzenie i być może nawet uśmiechnął się przez
łzy. W końcu gierki słowne doprowadziły go do upragnionego celu. Powiedział:
- Nie oszalałeś, Derek. Wariat na pewno by tak logicznie nie rozumował!
- Wariat? - Zmarły był zaskoczony. -Niby ja miałem zwariować? - Wciąż był
zgorzkniały, ale Harry wyczuł, że zdecydowanie oddalił się od przepaści. - Oczywiście,
oszalały z żalu (tak jak powiedział ksiądz). Oczywiście umęczony w rozpaczy Ale nie szalony.
Jedynie uparty jak kozioł, niepotrafiący przegrywać, broniący do ostatka przegranej sprawy.
Do diabła, zawsze taki byłem!
Oczywiście. I w życiu po życiu będzie dalej taki, jakim był za życia. Ale nawet
największy uparciuch musi przyjąć to co nieuniknione.
Harry poczuł lekkie westchnięcie zmarłego, ponieważ ten ostatni argument dopiero
przemówił mu ostatecznie do rozumu. Tylko że Harry wiedział, że pójdzie na dno, jeśli
zostanie w ten sposób przybity. Zawsze powinno się zostawić wentyl bezpieczeństwa, aby
dumny przegrany mógł odejść z klasą. Dlatego też dodał:
- No i w końcu będziesz górą - powiedział nieco zdawkowo.
- Co? Jak to? - Stevens znów „stanął na nogi". Szloch zniknął na dobre z jego głosu.
Sprawiła to perspektywa wygranej, w chwili w której, jakby się wydawało, przegrał
wszystko. Ale jak mógł przegrać wszystko, skoro wciąż tu był i walczył? - Co? Wciąż mogę
wygrać?
- Potrafisz i wygrasz - zapewnił go Harry. - Ponieważ w końcu... cóż, wszyscy
wylądujemy w tej samej dziurze! W końcu wszyscy.
- Co? (Zastanawia się.)
- Śmierć to cholernie długi okres czasu - wyjaśnił Harry - Niczego nie utraciłeś,
Derek. W najgorszym wypadku to czasowa depresja. Ale wszystko i wszyscy, z czym się
pożegnałeś, zjawią się tu w niedalekiej przyszłości. A może do tego czasu wcale tego nie
będziesz chciał!
- Nie będę chciał? (Zdziwienie.) Nie będę chciał się ponownie złączyć z...
- Zestarzejesz się, Derek, tak jak oni. Będziesz stary w kategoriach śmierci, a oni w
kategoriach wieku. I czasami trudno to znieść. Będą mieli nowych przyjaciół i będą... inni.
Tak samo jak ty. Ale kto to wie, kto może wiedzieć? Może będą cię dalej lubili takiego
zbuntowanego i będą cię potrzebowali, byś ty im wszystko pokazał, kiedy w końcu... kiedy w
końcu się tu zjawią. Tak jak pozostali zmarli ci pokażą, jeśli im na to pozwolisz.
- Mogę mieć nowych przyjaciół?
- Nawet starych! Jim Banks nie leży wcale daleko. Będziesz mógł z nim rozmawiać,
jak się trochę wyciągniesz.
- Czy postępowałem... samolubnie?
- Nie, byłeś tylko przerażony. I przeraziłeś też innych zmarłych, bo od czasu do czasu
tracą kogoś takiego jak ty. Od czasu do czasu, kiedy ktoś zatraca się w swoim nieszczęściu i
jest stracony na zawsze. Myśleli, że tak się stanie z tobą, Derek.
- I dlatego cię wezwali...
Harry potrząsnął przecząco głową.
- Nie przybyłem tu, by ci pomóc, ale prosić cię o pornoc! Tak jak pomógł mi Jim
Banks i jak mam nadzieję pomoże mi George Jakes.
- Jim, George i ja... - i nagle zmarły zrozumiał, o co chodzi, i Harry poczuł jego
wzburzenie. - Można by w ten sposób wyrównać rachunki, mam rację? Walnąć kogoś zza
grobu! Więc co chcesz wiedzieć?
Harry powiedział mu, jak niewiele się dowiedział, jak zwykle siedząc w pierwszym
rzędzie na makabrycznym seansie...
Po wszystkim Nekroskop żegnał się z Derekiem Stevensem i już miał wyjść z
cmentarza, kiedy usłyszał księdza:
- Harry - powiedział - to po prostu cud! I naprawdę wiesz, jak rozmawiać z ludźmi.
- A nie mówiłem? - odrzekł Harry. - Ale tak naprawdę miałem nad wami przewagę.
Wiedziałem o czymś, o czym wy nie mogliście wiedzieć.
- Tak?
- To było coś na nagrobku, coś, co wyryli ci, którzy znali Dereka lepiej niż ktokolwiek
z nas. Napis brzmiał: „Walczył do końca". Tylko że, jak widać, walka się jeszcze nie
skończyła...
Nekroskop musiał odwiedzić jeszcze jednego policjanta. Ale tym razem nie kwapił się
ani do miejsca, ani do okoliczności. Musiał pojechać do policyjnej kostnicy w Fullham, gdzie
leżało na stole wypatroszone ciało George'a Jakesa i czekało na niego. Bo jedno to rozmawiać
ze zmarłymi, a co innego konwersować z poszarpaną plątaniną mięśni i kości, która cuchnie
krwią flakami, kałem, które zwykle znajdują się pod skórą!
Harry zmusił się do tego zadania i po drodze powiedział swoim kolegom, czego
dowiedział się od Dereka Stevensa.
- Powiedział niestety mniej niż Banks. Po zabójstwie Banksa Stevens nie od razu
powiązał ten fakt z prowadzonym przez niego śledztwem. Tak, Banks ścigał złodziei
samochodów, ale został zabity przez jakiegoś wariata, który prawdopodobnie był
odpowiedzialny za szereg podobnych zbrodni. Może Banks też nad tym pracował? Jedynej
rzeczy, jakiej Stevens był pewien, to tego, że trop Banksa kończył się w zakładzie
naprawczym na East Endzie. I wiedział, że z ochotą podejmie jego trop. Czekał więc i
obserwował, i wraz z Georgem Jakesem opracowywali plan. A ponieważ Stevensa i Jakesa
łączyła z Banksem przyjaźń, to śledztwo w jego sprawie przekazano innej, bardziej
bezstronnej ekipie. Nie żeby kto inny był bardziej bezstronny - zabito policjanta, a policja w
takich sprawach jest bardzo solidarna. Tak czy inaczej wyłączono ich ze sprawy.
Ale jak przypuszczał Stevens, jeżeli istnieje jakieś powiązanie pomiędzy śmiercią
Banksa i garażem na East Endzie to wszystko przycichnie na jakiś czas. Gang będzie schodzić
policji z oczu, aż wszystko nieco przyschnie. I z tego punktu widzenia nie było sensu robić
najazdu na warsztat, ponieważ na pewno będzie „czysty".
I rzeczywiście przez kolejne trzy tygodnie znacznie spa dły kradzieże samochodów.
Mogło to być jednak dziełem przypadku czy zbiegu okoliczności, a Stevens wciąż nie potrafił
powiązać zabójstwa Banksa z podejrzanym warsztatem. Jednak po miesiącu, kiedy księżyc
zaczął przybierać na wadze, znów nasiliły się wypadki zuchwałych kradzieży samochodów.
Zapoczątkowały ten okres kradzieże samochodów marki Porsche i najazd na warsztat miał
mieć miejsce, kiedy... księżyc był nieomal w pełni.
Tymczasem Stevens i Jakes obserwowali to miejsce. Warsztat znajdował się w
zrujnowanym, wielopoziomowym byłym parkingu miejskim i zajmował dużą przestrzeń w
betonowym szkielecie budowli. Wyższe pietra były jednym wielkim rumowiskiem, a jedynie
parter i piwnice nadawały się do tego typu działalności. Jednak dostęp do budynku nie był
łatwy. Nie było tu okien na parterze, a jedno z dwóch wjazdów/wyjazdów zostało
zablokowane. Jedyny wjazd na nieużywane rampy był strzeżony przez szlaban i otwierane
elektrycznie zbrojone drzwi. W pomieszczeniach pracowniczych nie było naturalnego światła,
a jedynie sztuczne, do środka zaś mieli dostęp tylko klienci, których wozy naprawiano w
warsztacie. Nakaz przeszukania był w tej sytuacji konieczny.
Ale w czasie kiedy Stevens i Jakes przyglądali się podejrzanemu warsztatowi,
doświadczyli takiego samego najazdu, jakiego wcześniej doznał Jim Banks: coś lub ktoś
wszedł do ich umysłów! Było to jednak tak dziwne i nienaturalne uczucie, że żaden z nich
nawet nie wspomniał o tym drugiemu! Może podejrzewali, że coś im się dzieje niedobrego z
głową - szczególnie Stevens miał z tym problemy - ale żaden z nich nie pisnął o tym ani
słowa, a przynajmniej nie swemu partnerowi. Zamiast tego Derek Stevens spuścił to na karb
napiętych nerwów i emocji wywołanych śmiercią Jimiego Banksa.
Ale po rozmowie z nimi wiem, że mieli obydwaj identyczne objawy.
Ten niby-wilk, samoistny lykantrop dobrał im się do głowy. Może zaalarmowały go
obserwacje warsztatu przed najazdem Jednak cokolwiek to było, nigdy nie doszło do
przeszukania...
Pięć miesięcy temu, na dzień przed pełnią, Stevens jechał do domu po mokrej drodze i
w siąpiącej mżawce. Zatrzymał się na czerwonym świetle przed robotami drogowymi na
wiadukcie nad torami kolejowymi... ale ciężarówka jadąca za nim nie zatrzymała się! Jako
jedyne ostrzeżenie rozległ się w jego umyśle obleśny rechot tego czegoś, co tkwiło w jego
głowie od dawna. Rozległ się w niej bulgoczący głos, który powiedział: „A teraz możesz mi
skoczyć, pierdolcu!" Po czym rozległo się wycie, jakby szaleniec starał się udawać wilka.
Uderzony z tyłu w prawą stronę samochód obrócił się w lewo, rozwalił barierkę i
zleciał dziesięć metrów w dół na trakcję elektryczną...
Darcy pokiwał głową.
- Czytaliśmy o tym w gazecie. Prawdopodobnie to by wystarczyło - upadek na linię
wysokiego napięcia - lecz nadjeżdżający z przeciwka dwie minuty później pociąg nie
pozostawił niedomówień. To cud, że pociąg się nie wykoleił i że nie było więcej ofiar.
Harry przytaknął.
- Derek Stevens mógł mi powiedzieć tylko tyle. Został mi tylko George Jakes. Czy też
raczej to co z niego zostało!
- Harry - Darcy mówił bardzo spokojnie. - Wiem, że wiele w życiu widziałeś, ale
policja przekazała nam, że to naprawdę wygląda, no wiesz - paskudnie. Jakes nie miał żadnej
rodziny, więc nic z nim nie robili. Policja zajmie się nim jednak i zostanie spopielony
pojutrze. Jakes chciał odejść w ten sposób. Uważał, że i tak w ziemi jest mało miejsca i nie
ma sensu wkładać do niej padliny. To jego słowa, Harry, nie moje! Tak mi przynajmniej
powiedział jego szef.
Harry zastanowił się nad tym przez chwilę i powiedział:
- Masz rację, Darcy, wiele widziałem. Zamek Bronnicy... był pełen tego! Ale i tak
dziękuję za ostrzeżenie. Prawdopodobnie mógłbym z nim porozmawiać stąd, albo z mojego
pokoju w Wydziale, ale ja tak nie działam. Widzisz, według mnie szacunek powinien
obowiązywać obustronnie: jeśli go oczekujesz, musisz go okazać. Więc i tak pójdę się z nim
zobaczyć.
I po chwili zajechali na miejsce...
Nie ma dwóch takich samych zwłok, Harry wiedział o tym. Jim Banks był twardy,
lecz nie do końca. Derek Stevens miał twardy łeb - nie chciał przyznać się do porażki, ale
również nie był gotów się poddać, nawet w obliczu klęski. Dla nich mundur był głównie
powodem do dumy. Byli po prostu ludźmi pod ziemią, którzy kiedyś byli policjantami. Tacy
byli oni. Ale George Jakes był kimś zupełnie innym. George był prawdziwym twardzielem. I
wciąż nim jest.
Był też gdzieniegdzie miękki, w niektórych częściach ciała, gdzie nie było już rigor
mortis. Ale w chwilach takich jak ta, Nekroskop zachowywał tego typu myśli dla siebie...
Harry z kolegami zostali zaprowadzeni przez patologa policyjnego w białym kitlu do
Wydziału Nienaturalnej i Podejrzanej Śmierci. Fartuch był oczywiście nie tak dawno biały,
ale ich przewodnik skończył właśnie kolejną autopsję w drugim pomieszczeniu... Gawędząc z
nimi w zdawkowo uprzejmy sposób, umył ręce i ściągając gumowe rękawiczki, poprowadził
trójkę do innego zamkniętego chłodzonego pomieszczenia. Kiedy ich zostawiał w środku,
dodał: - Podrzućcie mi klucz do pokoju, kiedy skończycie. - I było to jedyne zdanie, jakie w
ogóle usłyszeli z całej gadaniny. Reszta paplaniny utonęła w niesamowitej atmosferze całego
tego miejsca.
Clarke i Layard cicho szli za Harrym, a on podchodził do kolejnych szuflad,
sprawdzając kartki z nazwiskami. Kiedy jednak stanął przed szufladą oznaczoną nazwiskiem
Geroge Jakes, odsunęli się nieco. Darcy przyznał, że wciąż jest mu nieco niedobrze po jatce
na Oxford Street, a Layard nie miał ochoty patrzeć na coś, na co nie musiał. Ale gdyby Harry
ich naprawdę potrzebował... Potrząsnął głową i pozwolił im wyjść, następnie otworzył
szufladę.
- Co u ciebie, Nekroskop? - Powiedział George Jakes ze strasznym uśmiechem, który
będzie nosił na zawsze lub przynajmniej do chwili, kiedy mu całkiem nie zgnije twarz. I
zanim Harry zdołał odpowiedzieć, dodał już nieco spokojniej, kiedy przebiegł po myślach
swego zaskoczonego gościa: - Ej, jest tak źle? Zabawne, bo ja nic nie czuję! Ale pamiętam
wszystko - i to jak! A oglądanie tego w technikolorze nie jest najlepszym pomysłem. Możemy
więc wyłączyć wizję, Nekroskop, co? No bo nigdy też nie lubiłem oglądać siebie na
amatorskich filmach, wiesz, o czym mówię? - Teraz dowcipne tony znikły zupełnie z głosu
George'a i Harry zdał sobie sprawę, że zmarły patrzy na siebie jego oczami!
Szybko zamknął szufladę, złapał się stalowego krzesła, by utrzymać równowagę,
ciężko opadł na siedzenie i powiedział:
- George... ja... co mogę powiedzieć? Przykro mi. - Nie było to wiele, ale co mógł
powiedzieć więcej?
Mimo że szuflada była zamknięta, Harry wciąż widział jej zawartość. Obraz ten
wtłoczył mu się do mózgu w całej okazałości. Ale Darcy mylił się - ktoś zajął się ciałem, żeby
poprawić nieco jego wygląd. Szwy były... mniej niż kosmetyczne. Ktoś jakby zacerował
bukłak - ciało Jakesa zostało zszyte, by mógł trzymać się w całości, by się nie rozpadł i nie
otworzył.
Harry z rozmysłem usunął ten obraz z umysłu - by usunąć również z umysłu Jakesa - i
wziął głęboki wdech. Wtedy odezwał się, pamiętając o tym, co mu mówił Jim Banks:
- Ale przynajmniej nie czułeś tego, George - powiedział. - Nie mogłeś czuć tego
wszystkiego.
- Wystarczająco dużo poczułem - odparł Jakes. - Więcej, niż potrzeba, by mnie
wtłamsić tu pomiędzy te umarlaki! - W oczywisty sposób chciał zapomnieć o tym wszystkim,
choć wiedział, że nie może. Przynajmniej przez chwilę. Dlatego odezwał się konkretnie: - No
to jedziemy z tym koksem, Harry. Wiem, czego chcesz, więc zaczynajmy...
Nie mam żadnej rodziny (Jakes rozpoczął opowieść). Jedynych przyjaciół i kilku
prawdziwych miałem wyłącznie w policji. Byłem gliną jako chłopak i później mężczyzna, od
osiemnastego roku życia do czterdziestki, kilka tygodni temu.
I podobnie jak ty, Harry, zawsze dostawałem paskudne sprawy. Tak jakoś wychodziło:
gwałciciele, mordercy, podpalacze, alfonsi, zboczeńcy i wszystkie te miejskie śmieci pchały się
i lazły prosto na mnie. Stąd moja niechęć do nawiązywania przyjaźni, ożenienia się i cieszenia
się życiem rodzinnym. Będąc blisko tego całego bagna, nie chciałem zanieczyszczać nim
innych. Albo też... może była to kwestia zaufania. Tak wielu ludzi robi to za wszelką cenę,
nawet po trupach, a ja nie chciałem wystawiać się niepotrzebnie na strzał. To znaczy, jasne,
wiedziałem, że będę najlepszym gliniarzem, ale wiedziałem też, że doskonale jest mi samemu,
kiedy nie muszę polegać na nikim innym. I tak też zostało.
A ludzie - nawet inni gliniarze, chyba że moi kumple - nie zadzierali ze mną. Miałem
złą reputację - paliłem za dużo i piłem tanią whisky, być może... ale robotę zawsze
wykonywałem wzorowo. Szczególnie jeśli to była robota, jakiej nikt nie chciał. I byłem
twardy, bo pomimo wszystkich swych złych nawyków dbałem o dobrą kondycję. Ten, co mnie
położył, to musiał być niezły skurwysyn. A było to...
Zwykle nie ruszyłoby mnie to tak, ale to nie było „zwykle". Lubiłem Dereka Stevensa.
No bo jednego dnia siedzieliśmy w tym razem, a nazajutrz... jego już nie ma! Parszywy
wypadek z udziałem kierowcy, który zbiegł z miejsca zdarzenia. Ale również potwierdził moją
teorię - że lepiej jest być samemu, choćby tylko dlatego, że nie ma kto takiego opłakiwać,
kiedy zginie. Wiesz, chyba zgorzkniałem nieco. I w żaden sposób nie mogłem powiązać
śmierci Jima i Dereka ani sprawy Jima z handlem skradzionymi furami.
Jedno było pewne - z nakazem czy bez, na drugi dzień miałem zamiar wpaść do
warsztatu na East Endzie. I nic ani nikt nie był mnie w stanie powstrzymać! Problem w tym,
że myślałem o tym, idąc sobie po ulicy z łapami w kieszeniach i fajką w zębach, tuż przy tym
cholernym warsztacie, na który się gapiłem przed wpadnięciem do środka, a ten gość
podsłuchiwał moje myśli! Czułem, że gdzieś tam jest, ale podejrzewałem, że to dziwna
odmiana chandry.
Cóż, człowiek uczy się całe życie, a potem umiera...
Zanim ruszyłem z tego miejsca, zobaczyłem, jak z wyjazdu wyłania się furgonetka i
skręca na drogę. W środku siedziało dwóch facetów, a z wnętrza na cały regulator
wydobywała się jazgotliwa muzyka jungle. No, takie pitu pitu, które śpiewał kiedyś twój
imiennik Harry Belafonte, tylko po zbóju bardziej rozwrzeszczane. Ej, ja nigdy nie wyszedłem
poza Billa Haleya, Little Richarda i Fatsa Domino, więc nie każ mi tego dokładnie streszczać!
Ale to było coś z Karaibów - z Jamajki czy skądś tam, to na pewno. Tak samo jak ten, co
siedział na fotelu pasażera.
Od stóp do głów Rastaman - tłuste dredy i w ogóle, a oczy miał takie smoliste jak
warkocze i wlepił je we mnie, kiedy furgon mnie mijał. Te ciemne oczy wydawały się mówić: Siema, no to narka, białasie! - I to naprawdę było „do zobaczenia ".
Kierowca był młodszy o jakieś trzy, cztery lata - był biały, no, chorobliwie blady - miał
pryszcze, miał takie pokrzywione wary jak jakiś wioskowy kretyn i miał na sobie kombinezon.
Taak, Harry, wiem. A co myślisz, że gapiłem się tam w niebo? Słyszałem ostatnio co nieco od
Jima Banksa, i to na pewno był ten Skippy. Ale wtedy tego nie wiedziałem. No bo niby kim
byli ci kolesie - dwa nieroby zatrudnione w warsztacie do pomocy, tak to widziałem. Tak, dwa
nieroby czekały na mnie w mieszkaniu, kiedy wróciłem do domu.
Jak mówiłem, gdybym nie był taki przybity, to bym to wyczuł. Ale kiedy wyniuchałem,
co się święci, było już za późno.
Moje mieszkanie znajduje się na parterze, a lokatorzy z góry pracują do późna. Więc
cały dom stał pusty. Było - bo ja wiem - jakoś przed siódmą, kiedy wróciłem do domu. Na
ulicy już zapalili latarnie. Ale kiedy przekręciłem klucz (który utknął nieco w zamku),
otworzyłem drzwi, wszedłem do środka i chciałem włączyć światło...
...Nagle wiedziałem! Ale już było za późno.
Do środka przez szparę w zasłoniętych kotarach wpadał niewielki strumień światła z
latarni przed drzwiami. Ale zorientowałem się, że są w środku, zaraz po wejściu. Miałem takie
uczucie, zapach, smak, zobaczyłem mrugające światło i cienie tam, gdzie ich nie powinno być.
Nie wiem, co lub kto walnął mnie w głowę. Ale dywan był mokry od mojej krwi, kiedy
doszedłem do siebie i namacałem bolące miejsce za lewym uchem. Mogłem leżeć z sekundę
czy dwie, ale zbierałem się z podłogi, i kiedy starałem się usiąść, usłyszałem ten ohydny głos:
- Twardy skurwiel, no nie? - Słowa te miały północny, rozwlekły akcent. I kolejny, glęboki i
gardłowy powiedział wewnątrz mojej głowy:
- Taa. Ale w środku będziesz na pewno miększy, no nie, mały?
I otworzyłem oczy, by spojrzeć na twarz mówiącego...
...Oczywiście zobaczyłem znaną Jimmiemu Banksowi wilczą mordę, ale oszalałe oczy
patrzące na mnie były czarne i lśniące jak węgiel i też ludzkie... i jednocześnie nieludzkie!
Następnie kopniakiem przewrócił mnie na plecy, usiadł mi na udach i pokazał mi swoje
pazury - pięć lancetów osadzonych w rękawicy!
W mieszkaniu było ciemno, jak mówiłem - jedyne światło sączyło się ze szpar w
kotarach z latarni na ulicy, ale nie było na tyle ciemno, żebym nie zobaczył, jak Skippy
wygląda zza ramienia tego wariata i jak mu twarz blednie i jak nie może znieść tego widoku i
odwraca twarz!
I ten ból, kiedy to coś rozszarpywało mnie, głębiej i dalej...
- Ale masz rację, Harry - westchnął po chwili Jakes. - Nie czułem wszystkiego do
końca. Nie można było wszystkiego poczuć, wiesz? I zabawne, ale moją ostatnią myślą, jaka
przebiegła mi przez głowę, zanim zemdlałem i obudziłem się tutaj, było: - Jezu, ale mi
zapaskudzą mieszkanie!...
Znów zamilkł, być może odtwarzając wszystko od początku w myślach. Ale kiedy
Nekroskop miał mu już podziękować i wyjść, Jakes dodał:
- O, i jeszcze jedno. Prawdopodobnie nie ma o czym mówić, ale sam zdecyduj. Tam
była jeszcze dziewczyna.
- Dziewczyna? - Harry powtórzył za nim.
- Stała na zewnątrz garażu i przechadzała się tam i z powrotem po ulicy. Widziałem ją
dwa razy i tamtego wieczora też... kiedy to się stało. - Otrząsnął się po ostatnim wspomnieniu
i wreszcie z tym skończył. - Była naprawdę niezła. Wysoka, szczupła, zgrabna i jakaś taka
naturalna. Może była Azjatką? Mogła być, sądząc po kształcie oczu - były jak lekko skośne
migdały. Włosy sięgały jej do ramion i były kruczoczarne, choć w świetle zyskiwały srebrzysty
poblask. Była typową kobietą bez ustalonego wieku, Harry. Mogła mieć od dziewiętnastu do
trzydziestu pięciu lat. Ale laska, o tak!
Opisał ją Nekroskopowi, który zgodził się z nim: tak, na pewno było na co popatrzeć.
- Klientka czekająca na naprawę samochodu? - Może i tak - Jakes wzruszył ramionami i
zamilkł. Rozmowa skończyła się...
5.
R.L. Stevenson Jamieson i jego brat...!
Po powrocie do siedziby Wydziału E właściwie można już było zakończyć dzień, czy
też raczej noc, ale Darcy wspomniał coś o papierkowej robocie, jaką musi wykonać przed
powrotem do domu. Tak samo Ken Layard, który również miał jakąś pracę. I tak pojechali
windą razem z Harrym i odprowadzili go do drzwi. Jest całkiem możliwe, że robota
papierkowa była tylko wymówką. Obydwaj wyczuwali, że dla Nekroskopa wieczór się
jeszcze nie skończył.
W budynku panował spokój. Większość agentów poszła już do domów i można było
pomylić korytarz siedziby Wydziału E z korytarzem londyńskiego hotelu wyższej klasy. Ale
przy windzie na trójkę czekał Oficer Dyżurny. Kiedy Nekroskop wszedł do pokoju i zamykał
drzwi... mógłby przysiąc, że ktoś wyszeptuje jego imię! Zagotował się cały i wyszedł na
korytarz, krzycząc:
- Słuchaj! Jak o mnie mówisz, to mów przy mnie! Nie mów o mnie, mów do mnie! Co
ja jestem, jakiś parchaty?
Layard już był w swoim biurze, ale Darcy i Oficer Dyżurny John Grieve - łysiejący
okularnik, nikłej budowy z podwiniętymi rękawami koszuli, w kapciach z oszczędnym,
dokładnym precyzyjnym sposobem wypowiadania się, znanym z wojska lub po prostu „ze
starej szkoły", który zapewniłby mu bez problemu posadę w skarbówce, czego na pewno by
nie chciał - stali jak konspiratorzy, nachylając się do siebie.
- No? - rzucił, kiedy zwrócili ku niemu zaskoczone twarze.
- No, co? - Darcy był już nieźle zdenerwowany. - Nie rozmawialiśmy o tobie, Harry!
- No, ale zaraz porozmawiamy - John Grieve był mniej pewny siebie i miętosił prawe
ucho. - A raczej nie o tobie, a o twojej żonie. I tu masz całkowitą rację: rozmowa powinna
odbyć się z twoim udziałem. Ale najpierw chciałem zasięgnać opinii Darcy'ego.
Teraz Darcy popatrzył na Grieve'a zdziwiony.
- Co? Co się dzieje?
- To o czym starałem się powiedzieć. Chodzi o Brendę. I dodał szybko, zanim Harry i Darcy zaczęliby rzucać gniewne pytania: - Zdaje się, że
zniknęła - razem z dzieckiem. Suchy, oficjalny, prawie oziębły głos Grieve'a rozbrzmiał w
umyśle Nekroskopa jak wystrzał. Tak samo usłyszał to Darcy. Być może spowodowała to
pusta przestrzeń korytarza i pokoi - pomyślał - i dał przebrzmieć tej informacji. Ale żeby
Brenda i mały Harry? To dopiero awantura!
- Zniknęli? - powtórzył Harry za Grieve'em. - Moja żona i dziecko? Co to znaczy
„zniknęli"?
To zdanie było zbyt starannie sformułowane, zbyt ostateczne. Zmęczone oczy
Harry'ego otwarły się szeroko i znieruchomiały.
- Czy coś... im się stało? - chwycił oficera dyżurnego za łokieć.
Grieve popatrzył mu prosto w oczy i powiedział:
- Nie, nic na ten temat nie wiemy. Czy możesz teraz mnie puścić, żebym mógł z tobą
porozmawiać w normalnych warunkach?
Harry zgrzytnął zębami, ale go puścił. Czekając na to, aż Grieve mu odpowie,
przypomniał sobie, co wie o tym człowieku. Grieve miał dwa talenty - jeden z nich nieco
kulejący z uwagi na nierozwiniętą jeszcze w pełni zdolność ESP, a drugi wspaniały i
prawdopodobnie unikalny. Jego pierwszy dar polegał na zdolności widzenia na odległość był ludzką kryształową kulą. Jedyny problem polegał na tym, że musiał dokładnie wiedzieć,
czego i gdzie szukać, ponieważ bez tego nic nie widział. Jego talent nie działał wybiórczo,
lecz musiał zostać nakierowany: musiał mieć obrany cel.
Jego druga umiejętność sprawiała, że był podwójnie cennym nabytkiem. Mogła to być
równie dobrze wariacja pierwszej umiejętności, lecz przypadkowo stała się nieocenionym
darem od Boga. Grieve był telepatą, potrafił w pewnych szczególnych okolicznościach czytać
ludzkie myśli. Znów musiał "ukierunkować" swój talent, ponieważ czytał myśli danej osoby,
kiedy z nią rozmawiał... ale jeśli wiedział, od kogo ma się czegoś dowiedzieć, bez problemu
wchodził do jego umysłu - włącznie z osobą, z którą rozmawiał przez telefon! Mając w biurze
Johna Grieve'a, Wydział nie potrzebował mechanicznych urządzeń namierzających. Między
innymi z tego powodu tak często powierzano Grieve'owi funkcję Oficera Dyżurnego.
Ale... czy Nekroskop otrzymał przed chwilą próbkę talentu Grieve'a? Czy to możliwe?
- Nie rozmawialiście o mnie? - Harry zmarszczył brwi i oblizał wyschnięte usta, a jego
umysł wrócił do dziwnego doznania, jakiego doświadczył przed chwilą wchodząc do swego
pokoju, jakby ktoś wyszeptał jego imię. I wciąż w gło. wie miał pogłos, jakby była pusta w
środku, albo jakby była... zamieszkała? Przez kogoś innego? Kogoś, kto podgląda jego myśli?
- Czy myślałeś wtedy o mnie? A jeśli tak, czy będę w stanie usłyszeć twe myśli? - Nagle
Brenda i dziecko zeszły na dalszy plan. Nawet jeśli nie do końca, to Harry dostrzegał
możliwość powiązania ich zniknięcia z nowym problemem. Nikłą (jak żywił nadzieję), ale
jednak realną możliwość.
Harry ponownie chwycił Grieve'a za ramię, a następnie, kiedy zobaczył wrogie
spojrzenie tamtego, złapał go za drugie ramię. Nie, nie był w stanie usłyszeć, co myśli o nim
Grieve. Rzucił pospiesznie:
- John, chciałbym, żebyś odczytał me myśli. Wejdź i zobacz, co tam zastaniesz.
Zobacz, kogo tam zastaniesz! Teraz, jak tylko szybko potrafisz.
Grieve prawie instynktownie zajrzał do umysłu Harry'ego i od razu się wycofał!
Wyrwał się z uścisku Harry'ego, zrobił kilka chwiejnych kroków do tyłu i powiedział:
- Co...?
- No i? - Harry podszedł do niego i przytrzymał przy ścianie. - Co zobaczyłeś? - Jak
można było przypuszczać, echo znikło, głosy wszystkich obecnych były znowu czyste i
zwykłe, a z umysłu Nekroskopa zniknął tajemniczy szept.
Darcy patrzył z troską to na Harry'ego, to na Grieve'a.
- Co tu się dzieje...? - zaczął mówić. Ale Grieve uciął mu w pół zdania:
- Dwie osoby - (to do Harry'ego). - Chwilę temu miałeś w głowie dwie osoby. Ale
teraz jest jedna. Tylko... ty!
Znów Harry go puścił i odwrócił się cały roztrzęsiony. Przeżył najazd, ktoś dostał się
do jego umysłu. Tak jak dostał się do umysłów Banksa, Stevensa i Jakesa. Przez chwilę
atmosfera w pomieszczeniu zgęstniała, po czym:
- No, może ktoś mi spróbuje to wyjaśnić? - krzyczał już Darcy.
Na co Harry zabrał ich do swego pokoju i wysłuchał wiadomości o zniknięciu Brendy
i małego Harry'ego. Grieve nie marnował czasu, a Nekroskop chłonął każdą sekundę.
Słuchając Grieve'a, wsłuchiwał się również w siebie w poszukiwaniu tego drugiego, który
mógł też słuchać. Ale nie pojawił się ponownie. Przynajmniej nie teraz.
- Robiła zakupy w Knightsbridge - zaczął Grieve. - Była z małym. Oczywiście
pilnowało jej trzech z naszych najlepszych agentów. To ci sami ludzie, którzy pilnowali jej tu
na miejscu - Wydział Specjalny, najlepsi z najlepszych. Bez zdolności pozazmysłowych, ale
naprawdę dobrzy. - Potrząsnął głową. - Gdyby to był kto inny, podejrzewałbym, że ich raport
został sfabrykowany. Ale oni tego nie robią. Wiedzą co jest grane. I skoro mówią że zniknęła,
to zniknęła...
- Ale nie w tłumie, rozumiesz, chociaż na ulicy było mnóstwo ludzi. Zabrała Harry'ego
do sklepu z ubraniami dziecięcymi, a ochroniarze czekali na zewnątrz. Czekali i czekali... i w
końcu weszli do środka, żeby sprawdzić, co się dzieje. Nie było tam tylnego wyjścia, a
Brenda i mały...
- ...Zniknęli. - Harry był teraz o wiele spokojniejszy. -Tak, rozumiem. Kiedy to się
stało?
- Mniej więcej wpół do szóstej po południu. Wyjechaliście z budynku z Kenem
Layardem. Nie chciałem wywoływać paniki i przerywać wam tego, co zaczęliście. Wydawało
się, że odnajdziemy Brendę. Nie szukaliśmy jej specjalnie z powodu jakichś gróźb czy innego
zagrożenia, bo czasami... czasami...
- Bo czasami wydaje się zagubiona i nie potrafi zatroszczyć się o siebie? - Harry znów
mu przerwał. - Nic się nie stało, powiedz to. Wiem, ma swoje problemy. - A w duchu
dodał: Brenda? Ma problemy? Łagodnie powiedziane! Przez całe tygodnie i miesiące
narad związanych ze sprawą Bodescu i później podczas metempsychozy Harry'ego - wejścia
w inne ciało. W ogóle jego istnienie, przy tym jak Brenda była przekonana, że nie żyje, czy to
nie za dużo na jej wątłe barki? I stopniowo podczas przesłuchań i rehabilitacji Harry'ego
okazało się, że Brenda wpadła w nieliche tarapaty. Ale należało się tego spodziewać, było to
niemal nieuniknione.
Pomijając wszystko inne, Brenda niedawno została matką i wciąż dochodziła do siebie
po trudnej ciąży i skomplikowanym porodzie, podczas którego lekarze myśleli, że ją stracą.
Do tego dziwna umiejętność męża potrafiącego rozmawiać z umarłymi, o której wiedziała i
która żerowała na jej umyśle od dawna, i fakt, że jej dziecko odziedziczyło podobną lub
posiadło jeszcze bardziej przerażającą moc, tak że nawet wśród pracowników Wydziału E jej
mąż uchodził za dziwoląga, oraz fakt, że Harry był teraz (dosłownie) zupełnie inną osobą. On
był kiedyś jej Harrym z całym bagażem doświadczeń, z przeszłością i przyzwyczajeniami,
lecz teraz mieszkał w obcym ciele. Ale prawdziwą grozę przeżyła Brenda, stając twarzą w
twarz z potworem Julianem Bodescu, czego nie była w stanie sobie wcześniej wyobrazić,
nawet w najstraszliwszym koszmarze...
Nic dziwnego więc, że jej umysł pod presją zaczął fiksować. Jakby jeszcze tego było
mało: nienawidziła Londynu, a nie mogła wrócić na północny wschód, do Hartlepool, poza
tym jej stare mieszkanie przywołałoby tylko potworne wspomnienia. To właśnie w nim
przerażający Bodescu ją zaatakował, chcąc zabić ją i dziecko!
Tym samym, kiedy więzy z rzeczywistością zaczęły szwankować, odwiedzała coraz
większą liczbę specjalistów od psychiatrii i klinik psychiatrycznych. A teraz... co się stało?
Czy doszła do przekonania, że co za dużo, to niezdrowo. A może to sprawka jakichś innych
służb? A czy to możliwe, żeby samo dziecko...?
- No i tak - kontynuował Grieve zadowolony, że nie jest już na widelcu. - Nie było tak,
jak przypuszczałem, że się stanie - wciąż ich nie ma. Przydzieliliśmy do poszukiwań tylu
agentów, ilu było można. W tej chwili przeczesują City i robią co mogą.
Jego słowa ściągnęły Nekroskopa na ziemię.
- Jaki jest adres tego sklepu? - zapytał z bardzo ponurą miną.
Grieve zabrał Darcy'ego i Harry'ego do pomieszczenia operacyjnego i przy pomocy
klawiatury wywołał na ekranie mapę Londynu. Pokazał Nekroskopowi dokładną lokalizację
sklepu.
Harry powiedział:
- Dobra, teraz mam coś do zrobienia. - A po chwili odezwał się do Johna Grieve'a. To nie potrwa długo, a może w tym czasie Darcy wprowadzi cię w szczegóły naszej sprawy. Do Darcy'ego: - Mam nadzieję, że zniknięcie Brendy nie ma nic wspólnego z naszym
wilkołakiem, ale od kiedy wróciliśmy tutaj - nie wiem, nie jestem pewien - ale sądzę, że
doświadczyłem takiego samego wtargnięcia, jakie opisał
Banks i inni.
- Jezu! - wyksztusił Darcy, kiedy dotarło do niego znaczenie lub przypuszczalne
znaczenie jego słów. - Ale jeśli on wie, że go ścigasz... czy myślisz, że wziął zakładników?
Harry wyciągnął ręce w geście bezradności, ale chwilę później ponuro pokręcił
przecząco głową.
- Nie, nie sadzę, żeby mój syn mu na to pozwolił! Miejmy nadzieję, że to zbieg
okoliczności. Ale jedno jest pewne - nie wolno tracić czasu. Więc kiedy mnie nie będzie,
może zechcesz wezwać Trevora Jordana? A jeszcze lepiej, daj mi jego adres i powiedz, żeby
na mnie czekał. Tak radził mi Sir Keenan Gormley...
Posługując się wskazówkami, Nekroskop udał się do sklepu w Knightsbridge, do
którego wszedł, posługując się kontinuum Möbiusa. Jego pojawienie się od razu uruchomiło
alarm w sklepie, ale nie przejmował się tym - jeśli jego plan się powiedzie, nie będzie tu
siedział długo.
W czasach bezcielesności Harry'ego, przed „pozyskaniem" Aleca Kyle'a, był w stanie
podróżować w przeszłość i „materializować" się w niej. Potrafił wywołać widmo siebie
samego w dowolnie wybranej minionej rzeczywistości. Teraz, ponownie cielesny i w pełni
żywy, nie mógł już tego robić. Wywołałoby to nieprzewidywalne paradoksy i być może
nawet uszkodziłoby czasową powłokę. Wciąż potrafił podróżować w czasie, ale nie mógł
opuszczać kontinuum Möbiusa, by znaleźć się w rzeczywistości.
Ponownie wszedł w kontinuum, odnalazł właściwe drzwi do przeszłości i przez chwilę
unosił się przed progiem, patrząc w przeszłość. Był to widok, który nigdy nie przestanie go
zadziwiać - miriady niebieskich linii życia skręcające się i prężące w metafizycznej „próżni"
czwartego wymiaru. Neonowe włókna, które można połączyć z „pamięcią" czasu, ślady
ludzkiego życia, które zawędrowały do tego miejsca, a jeśli nie tutaj, to do zwykłego życia po
drugiej stronie kontinuum Möbiusa.
A tam w przeszłości kłębiła się niebieska mgiełka początków człowieka, supernowa
życia ludzkiego, z której wyłaniały się pojedyncze włókna, by zniknąć w bezkresnej
przyszłości. Harry'emu wydawało się, że słyszy głośne westchnienie -aaaaach, które brzmiało
jak pojedyncza nuta zagrana na nieziemskim instrumencie, albo jednogłośnie brzmiący chór
w przestronnej katedrze, ale wiedział, że wokół panuje cisza, a dźwięk powstał w jego
zadziwionym umyśle. Ponieważ gdyby miał naprawdę usłyszeć odgłos przeszłości, brzmiałby
w jego umyśle jak wybuch i ogłuszyłby go na zawsze.
Nieomal niechętnie Nekroskop powrócił do czekającego go zadania. Był w miejscu, w
którym ledwie kilka godzin temu zniknęła jego żona i syn. Miał swoją teorię na temat tego, co
się z nimi stało, i teraz, tak czy inaczej, miał zamiar jej dowieść. Bez dalszej zwłoki rzucił się
w dół tunelu czasowego.
Zdarzyła się rzecz dziwna i niezwykła. Ponieważ nigdy nie było go w tej
czasoprzestrzeni, Harry nie mógł iść za swoją linią życia, lecz musiał po prostu szukać po
omacku, a ponieważ ten rejon przeszłości był teraz jego teraźniejszością (a może nawet
przyszłością!), jego prawdziwa linia życia rozciągała się za nim i rozwijała się jak motek
przędzy w kierunku drzwi do przeszłości. I Harry'emu bardzo podobało się to, że może
wrócić do miejsca wejścia po rozwiniętej linie...
Po chwili dotarł do miejsca przeznaczenia, do punktu, w którym potwierdzi się, że
jego syn Harry wywołał niesłychane, prawie unikalne zjawisko. Ale dotyczyło przyszłości, a
nie przeszłości!
Od razu rozpoznał linie życia Brendy i syna. Coś go w nich przyciągnęło - wessało
przez ich pęd - kiedy wyłoniły się z przeszłości jak dwa błękitne meteory i przemknęły koło
niego ku prawdziwej przyszłości. Jedna błękitna, dojrzała komórka na przedzie szlaku,
torująca sobie drogę pomiędzy alternatywnymi odgałęzieniami, i druga, mniejsza, lecz
jaśniejąca nowym życiem! To byli oni, czy też raczej ich nietrwałe echo, jakie wzbudzili po
wejściu do sklepu, ale Nekroskop miał zamiar zbadać ich drogę zaczynającą się tutaj.
Szybko zmieniając kierunek podróży, Harry podążył za nim i dobił do nich, ponieważ
miał przewagę wiedzy, że czas jest względny i w metafizycznym kontinuum Möbiusa jedynie
wola przynosi pożądany skutek. I rzeczywiście dzięki woli doszedł do nich dokładnie na czas.
Pędząc za nimi do miejsca, do którego młody Harry chciał zabrać matkę, Nekroskop
był świadkiem wydarzenia, które zadziwiło nawet jego i nie przestało zadziwiać przez
kolejnych siedem lat - lub też przez „stracone lata" - za każdym razem, kiedy przyjdzie do
syna w odwiedziny. Harry bowiem zapomniał o jednej prostej rzeczy: to co on potrafił zrobić
w kontinuum, jego syn bez trudu wykonywał na jawie!
A wyglądało to po prostu tak: w przestrzeni w pewnym momencie w czasie linie życia
Brendy i małego Harry'ego zupełnie niespodziewanie gwałtownie się urwały! Oślepiony
nagłym blaskiem wybuchu dwóch miniaturowych bomb Harry zamknął oczy i poszybował w
kierunku tego, co musiało być szczątkami jego rodziny, rozszczepionych atomów światła
zajmujących miejsce, w którym ostatnio przebywali. Ale po chwili, patrząc za siebie, szukał
pozostałości po zbyt bezwzględnej, zbyt całkowitej anihilacji, by cokolwiek mogło przetrwać.
Przynajmniej nie w tym świecie...
.. .Czy też raczej nie w tym miejscu?
I być może można wybaczyć Harry'emu, że uwierzył, iż jego syn przeniósł swoją
matkę do jakiegoś bezpiecznego miejsca w zwykłym świecie i że z łatwością ich później
odnajdzie i będzie mógł do nich trafić.
Ale „później" mogło być dużo później, o czym miał się wkrótce Nekroskop
przekonać. A w jego wypadku mogły być to nawet lata...
Po powrocie do sklepu z odzieżą dziecięcą wciąż słyszał alarm. Harry zatrzymał się
tutaj, by odnaleźć współrzędne, kiedy usłyszał telefon. Przez chwilę nie zwracał na niego
uwagi, a potem się zastanowił. No bo kto dzwoniłby do sklepu z artykułami dla dzieci w
środku nocy? Odpowiedź sama się nasuwała.
Harry odnalazł biuro, biurko i stojący na nim telefon, po czym podniósł słuchawkę. Na
drugim końcu linii Darcy Clarke zapytał:
- Czy to ty, Harry?
- Tak.
- Dobrze, cieszę się, że cię zastałem! Słuchaj, nie jedź do mieszkania Trevora.
Rozmawiałem z nim i już do nas jedzie. Ale, ee, powiedział mi, że nie będzie - pod żadnym
pozorem - towarzyszył ci w podróży twoim środkiem transportu. Czy to jasne?
Harry uśmiechnął się do siebie, nieco jednak chłodno i pokiwał głową.
- Tak, jak słońce - powiedział. - Możesz się z nim połączyć w samochodzie?
- Tak.
- Powiedz mu, żeby pojechał pod ten adres i spotkał się tam ze mną. - Podał mu adres
warsztatu na East Endzie. - I niech się zbytnio nie pokazuje.
- Harry? Czy to rozsądne? - Troska Darcy'ego stała się jasna i wyraźna. - Myślisz, że
powinieneś to ciągnąć? To znaczy dzisiaj w nocy?
- Chyba nie, ale ja tego nie zacząłem.
- Może potrzebujesz wsparcia policji, albo Wydziału?
- Wykluczone! Tylko Jordana, żadnego wsparcia. Chciałbym, żebyś nawet ty się
wycofał!
Przez chwilę zaległa cisza, po czym Darcy zapytał:
- Czy ja słyszę alarm?
- Prawdopodobnie nie jeden - odparł Harry i odłożył słuchawkę. Pomyślał: I syreny!
Widziany przez szybę policyjny radiowóz zatrzymał się z piskiem opon przed
sklepem. Syrena wyła na całego i na niebiesko świecił się obrotowy kogut. Młody policjant
podszedł do okna, osłonił brzeg czapki i zaglądnął do wnętrza sklepu. Zobaczył, jak Harry
wychodzi z biura, skoczył w bok i zaczął mówić coś do radiotelefonu. Harry pomachał mu
pogodnie, następnie poszedł na tył sklepu, gdzie wciąż było ciemno, przywołał drzwi
Möbiusa i opuścił pomieszczenie.
Stróże prawa dostatecznie już dzisiaj napsuli Harry'emu krwi. Niech teraz oni się
potłumaczą, szczególnie po tym, jak włamią się do sklepu bez ważnej przyczyny...
Harry przeszedł szlakiem Möbiusa na East End i wyszedł| z drzwi, stając w lekkiej,
dokuczliwej mżawce, która wypełniała noc, sprawiając, że kocie łby lśniły ciemno w słabej
nocnej poświacie. Harry postawił kołnierz i przeszedł czterysta metrów przez dzielnicę do
wyburzenia do miejsca, w którym stał garaż, i z pobliskiej uliczki przyglądał się temu
miejscu. Garaż wyglądał dokładnie tak, jak opisano Harry'emu.
Podtrzymywał sześć pięter betonowego szkieletu powyżej. Wybito boczne ściany,
więc poszczególne piętra wyglądały jak przepastne parapety na gigantycznych framugach z
betonu i stali. Sylwetka budowli na nocnym niebie przypominała Stonehenge z XX wieku lub
jakąś surrealistyczną "instalację".
Poniżej na parterze rampy biegły od miejsca, w którym stał Harry, i w ogólnie
zaniedbanym budynku kończyły się ceglanym murem. Ale za trzymetrowym ceglanym
murem znajdował się teren warsztatu ciągnący się jeszcze jakieś dwadzieścia metrów poza
bryłę budynku. Upewniając się, że nie jest obserwowany, Harry wykonał szybki möbiusowy
skok na podwórze, by się rozejrzeć...
...I tak szybko wyskoczył, jak wskoczył, bowiem zobaczył, że drzwi warsztatu są
otwarte, a zza nich widać było światło i dobiegały głosy ludzi i odgłosy maszyn. Podwórko
również pełne było luksusowych samochodów, zobaczył kilka porsche i nawet jednego
lotusa! Najwyraźniej robotnicy pracowali w nadgodzinach i Nekroskop wiedział, nad czym
pracują. Miał jedynie nadzieję, że nie będą pracowali do późna i Trevorowi nie zejdzie cała
noc na dotarciu tutaj.
Bo jeśli „wilkołak" był na straży, to wcześniej czy później odkryje Harry'ego
czającego się w mroku, co może wywołać jedynie komplikacje. Ale Sir Keenan Gormley
poradził mu iść wet za wet i w odpowiedzi na tę radę Harry miał zamiar wystawić przeciwko
nieznanemu przeciwnikowi telepatę Trevora Jordana. Może Jordan będzie w stanie
zablokować tamtego, dając potrzebną Nekroskopowi przewagę. Nie znaczyło to, że Harry nie
miał przewagi - miał wiele asów w rękawie, ale widział oczami zmarłych, z czym przyszło
mu się zmierzyć.
Miał prosty plan:
Dostać się do warsztatu, sprawdzić tablice rejestracyjne, numery silnika, wydostać się
i zameldować o wszystkim policji. Wydział mógł przekazać informację o oszalałym
człowieku-wilku i morderstwach, które popełnił. A gdyby nie było niepodważalnych
dowodów winy tamtego... to Harry wymyśli coś na pewno, by wyrównać rachunki. Może
nawet posunie się do tego, że wystawi się tamtemu na przynętę.
Ale prawo jest prawem i pomimo że często Nekroskopa mierziła przesadnie
rozbuchana biurokracja, to nie będzie grał kata. Wiedział, że zamordowani, szczególnie Jim
Banks i pozostali policjanci, nie chcieliby takiego rozwiązania. Cóż... jeśli będzie można tego
uniknąć. A jeśli nie będzie można...
...Kiedy nie będzie można zrobić inaczej, Harry przyjmie zasadę Sir Keenana
Gormleya. Wtedy będzie musiała się stać również zasadą Harry'ego. Oko za oko...
Teraz jednak Harry uznał, że stojąca w deszczu oświetlonym zamglonym światłem
samotna postać jest zbyt oczywista i poszedł alejką odchodzącą od drogi i skrył się w cieniu.
Kiedy tylko to zrobił, zorientował się, że nie jest sam na, jak się spodziewał, opustoszałej
uliczce. Wpatrując się w mrok, dostrzegł postać kobiety idącą w jego kierunku, ale po drugiej
stronie jezdni, osłoniętą ścianą garażu.
Pomimo że miała na sobie czarne buty na płaskim obcasie, wydawała się wysoka i
gibka. Zarówno jej rękawiczki jak i kostium ze spodniami były czarnego koloru. Włosy miała
związane w koński ogon i beztrosko machała reklamówką z drogiego sklepu, jakby chciała
oznajmić całemu światu, że właśnie wraca z drogiego butiku, dokąd poszła po jakiś gustowny
drobiazg - i do diabła z deszczem! Harry nie był w stanie dostrzec jej rysów twarzy, a chciał,
bo był pewien, że wygląda wspaniale... Na co przypomniał sobie, co powiedział mu George
Jakes.
Czy to mogła być ta sama dziewczyna? Pasowała jak ulał do opisu Jakesa. Ale skoro
tak, to co tu teraz robiła? Czy była osobą stojącą na czatach przed warsztatem
samochodowym? Wydawało się to prawdopodobne.
Dlatego też kiedy ciemne, skośne oczy o kształcie migdałów spojrzały przez ulicę w
kierunku Harry'ego, kiedy dziewczyna doszła do ściany warsztatu, Nekroskop skrył się w
cieniu uliczki.
I kiedy jego plecy zetknęły się ze ścianą - dokładnie w tej chwili - nagle ostro
zadźwięczał w głowie dobrze znany głos:
- Harry? Dzięki Bogu cię znalazłem! Mój chłopcze, tak szybko się ruszasz, że trudno
jest cię odszukać! - Sir Keenan przemówił do niego w chwili najwyższej koncentracji, kiedy
nerwy miał napięte jak struny. Więc stojąc w ciemności, Harry odruchowo podskoczył.
Zmarły poczuł to i powiedział: - Och, przeszkodziłem ci w czymś? Czemu jesteś taki
nerwowy?
Harry postanowił szybko wyjrzeć zza rogu. Ale dziewczyna... znikła? Ale jak? W
pobliżu nie było żadnej innej uliczki, a ulica była długa. Harry widział, że jest pusta od
jednego końca do drugiego. Nawet olimpijczyk nie był w stanie przebiec przez ulicę tak
szybko! A zupełnie nieprawdopodobne było, że przeskoczyła przez mur... czy na pewno? - No
i ? - Sir Keenan naciskał go. - Co się dzieje? Odkładając sprawę zniknięcia dziewczyny na
bok, Harry szeptem wyjaśnił najistotniejsze szczegóły:
- Tak więc rozumie pan, spodziewałem się człowieka, który wchodzi do ludzkich
umysłów, ale nie spodziewałem się pana! - Z drugiej strony, nawiązując rozmowę z
bezcielesnym Sir Keenanem Gormleyem, nie był narażony na podsłuchanie ze strony osoby
żywej. Nawet wilkołak-telepata nie był w stanie przechwycić myśli zmarłych.
Jednak Sir Keenan doskonale słyszał jego myśli i powiedział mu:
- Harry, nie przeszkadzałbym ci, gdybym nie sądził, że to ważne. Co więcej, myślę, że
tego szukałeś - tożsamości mordercy!
Harry momentalnie sztywnieje i od razu mówi:
- Zdaje się, że już ją znam. Nawet jeśli nie jest to dokładna tożsamość, to mam jego
szczegółowy opis. Ale tak, dobrze byłoby się upewnić.
- Coś się stało po twojej wizycie u Banksa, Stevensa i Jakesa - mówi Sir Keenan. Ktoś się zgłosił.
- Ktoś martwy?
- O tak, i również ofiara jak pozostali. A jednak ofiara zbrodni gorszej niż inne,
ponieważ został zabity przez swego własnego brata! - Nekroskop wyczuł, że Sir Keenan
potrząsa smutno głową. - Harry, chciałbym, żebyś poznał R.L. Stevensona Jamiesona i żeby
teraz już on dokończył tę historię...
Harry posiadał umiejętność rozróżniania głosu osoby dobrej i złej niemal po
pierwszych słowach wypowiedzi zmarłego.
Kiedy przemówił do niego ten człowiek, na początku drżącym głosem, później nieco
pewniej, od razu wiedział, że jest dobry i uczciwy.
- Chyba tak, taki byłem - zgodził się rozmówca nie bez nuty skromności. Przynajmniej na tyle, na ile maglem. Ale mój brat... nie był taki. Czy też raczej, nie jest!
Zechcesz wysłuchać mojej opowieści, Nekroskopie? No bo uważam, że to zaszło już za daleko.
Słyszałem, jak rozmawiałeś z innymi o tej sprawie, i mimo że byłem daleko i nie ze mną
rozmawiałeś, to czułem twoje ciepło. Wiem teraz, dlaczego zmarli tak cię kochają. I gdyby
stało ci się Bóg wie co, moje nazwisko i kości byłyby przeklęte na wieki. Nie chcę tego! Nie
ma mowy! Więc... czy masz czas, by mnie wysłuchać, Nekroskopie?
I Harry oczywiście pokiwał twierdząco głową...
Będę się streszczał (R.L. Stevenson zaczyna swoją historię). Urodziliśmy się na Haiti
w Port-au-Prince. Mówiąc „ my", mam na myśli siebie i brata - A.C Doyle'a Jamiesona. I
zanim zapytasz: tak, nasz tatuś był niesłychanie oczytany! Mieliśmy też starszą siostrę Shelley, albo M. W., jak ją nazywaliśmy, bo Wollstonecraft to o wiele za długo.
Urodziłem się w 46., a Arthur Conan przyszedł na świat siedem lat później. Więc jak
widzisz, był moim małym braciszkiem. Ale na Antylach jest podobnie jak w Anglii czy
gdziekolwiek indziej na świecie, jak mi się zdaje: siedem lat to olbrzymia różnica! Chodzi o
to, że zostałem, podobnie jak Shelley, wychowany w szacunku dla rodziców. Ale kiedy Arthur
Conan przyszedł na świat, wszystko stanęło na głowie. Po pierwsze, tatuś się zestarzał. Już
nie był tak dobry w ksztaltowaniu charakteru dziecka.
Mamusia zmarła przy porodzie Arthura Conana, a trzy lata później Shelley wyszła za
mąż i wyprowadziła się na Jamajkę. I zostałem tylko ja - dziesięciolatek, tatuś i A.C. Było to
na nic, bo nie było mamusi, która nauczyłaby A.C. odpowiednich manier - tylko
rozpuszczający go tatuś i ja... a byliśmy w tym dobrzy. Wtedy tatuś już był bardzo stary, a
A.C. był jego ostatnią latoroślą, że tak powiem, jeśli wiesz, o czym mówię.
O tatusiu: Miał w sobie krew obeah, ja też, a A.C. miał jej mnóstwo! Wiesz, co to obi,
Harry? Strzelaj, jasne, że będziesz wiedział! No bo to jest to, co robisz teraz... no to jest
obeah, wiesz? Czarna magia! Obi! Na naszych wyspach jest tego pełno, jak słyszałem! Na
niej wzrastały wszystkie reżimy. A było tego jeszcze więcej, kiedy A.C. i ja byliśmy dziećmi. To
pojawiło się wraz z czarnym ludem z Afryki, wiesz? Ksiądz mówił, że obi zrodziło się z
grzechu i wzrastało na ignorancji i nie ma na to miejsca w bogobojnym świecie. Ale ja zawsze
bardziej balem się obi niż Boga!
Tylko że obi tatusia było łagodne, służyło wyłącznie ochronie, niczemu więcej. Tatuś
nawet muchy by nie skrzywdził!
Był szczęśliwy, mając swoje zaklęcia i napary miłosne, i nigdy nie zajmował się
robieniem trucizn czy też zaklinaniem umarlaków - czyli zombie, Harry, z całym szacunkiem!
Ochrona, tak! Ale tatuś miał coś więcej niż tylko proste zaklęcia i mógł tego użyć, by stać się
wielkim człowiekiem. No bo całe rządy opierały się na tych sprawach - na Haiti i nawet w
Indiach! Taak! Ponieważ tatuś miał moc, która pozwalała mu zajrzeć do mózgu wroga, aby
poznać każdy jego ruch.
No ale było nawet jeszcze lepiej - kiedy stawał naprzeciwko złego człowieka, to
wiedział, że on jest zły! I wtedy to coś od razu zaskakiwało i mógł od razu odczytać złe albo
niebezpieczne myśli, jakie ktoś miał przeciw niemu. I wiedział, kto tak myśli! Nie żeby to
zdarzało się często, rozumiesz, bo tatuś wrogów nie miał za dużo.
Czasami tatuś sprawdzał swoje obi i bardzo często robił to podczas pełni.
Mieszkaliśmy w małym domku z ogrodem, osłoniętym klifem w małej zatoczce koło Port de
Paix na południowym wybrzeżu. Trzymaliśmy kilka kurczaków, jedną czy dwie świnki, a w
prądzie pomiędzy Haiti i Tortue Island pływało mnóstwo ryb. Z zieleniną z ogródka i
pobliskiego lasu wiodło nam się całkiem dobrze. Ale kiedy tatuś się starzał, a A.C. podrastal,
przekonałem się, że bratu to nie wystarcza.
Przed nim stał otworem cały świat, a nasz ogródek przy plaży nie był za wielki...
Podkradaliśmy się do tatusia podczas pełni. Miał coś, co nazywał swoim „domem
Obeah " - była to drewniana szopa na końcu ogródka, gdzie głównie siadywał na starym
fotelu bujanym i przechylał dzban. Ale czasami palił zioła, mamrotał jakieś zaklęcia, obracał
się w kółko i rozglądał się wokół, by dowiedzieć się, co na świecie w trawie piszczy. Na drugi
dzień zawsze mieliśmy kurczaka na obiad, bo wykorzystywał te ptaki do swoich praktyk.
Gdyby nas wtedy przyłapał, o jejku, dopiero by się wściekł! Nie chciał, żebyśmy mieli
cokolwiek wspólnego z obi! Powiedział kiedyś do mnie, jak byłem sam:
- Masz dobrą aurę, Robert, jesteś jak czekolada - to znaczy, że jesteś naturalny. Las
jest zielony, ryba jest srebrna, ty jesteś czekolada. Tak jak kłoda jest brązowa, niebo jest
niebieskie, może jest zielone na głębokości, ty jesteś kolorem swej duszy. Ale, synu, mówię ci,
że brat twój to mrok. I to o wiele ciemniejszy niż jego skóra! Ale Arthur jest młody i może się
to zmienić - lepiej, żeby się zmieniło, bo inaczej nic dobrego go nie czeka! Tylko wiem, że
zabraknie mnie, by tego dopilnować, więc zostawię wszystko na twoich barkach. W końcu ty
jesteś jego bratem.
I tak mi powiedział. Nie żebym miał mu za złe, nie wtedy...
Ale nadszedł moment, kiedy A.C. skończył siedemnaście lat. Ja pracowałem cały czas i
nie miałem dla niego czasu. Tatuś był na ostatnich nogach i widziałem, że staruszek ledwo się
trzyma! A mój brat... to było dopiero ziółko!
Pewna dziewczyna w porcie de Paix wpadła przez niego w kłopoty (nie żeby się tym
przejęła, bo i tak miała złą reputację), a A.C. popalał mnóstwo złego ziela. Również
podejrzewałem, że wysoko stoi w hierarchii w gangu po złej stronie prawa. I musisz pamiętać,
Harry, że za dawnych czasów prawo nie było takie jak w Anglii! Nie, proszę pana! Ludzie
ginęli za przekonania polityczne albo po prostu znikali z powierzchni ziemi, co mniej więcej
znaczyło to samo. Ale jeszcze gorsze było to, że A.C. próbował swych sił w obeah.
Pomówiłem z tatusiem o tym, a on powiedział: - Synu, jest tak, jak się obawiałem.
Krew dała znać o sobie. Obeah jest w mej krwi, tak jak i w twojej i twego brata. Tylko że
wiem, że A.C. użyje jej w niecnym celu. Ale też wiem, że ty musisz mu w tym przeszkodzić. Tak
długo jak żyjesz, moje obeah dziełi się pomiędzy ciebie i brata. Więc gdziekolwiek idzie,
cokolwiek robi, bądź tam, by wyrównać Moce Które Są. Czyli moce, co rządzą obi. Po prostu
bądź tam, a Arthur nie będzie miał pełni władzy nad swymi umiejętnościami. Ale, synu, muszę
ci też powiedzieć... że brat twój jest mocny w obeah. Wiedziałem o tym od, och, wielu lat.
Chyba dlatego jeszcze staram się trzymać, bo wiem, że nie dojdzie do pełni mocy, dopóki ja
żyję...
I teraz Harry, powiem ci o nocy, którą będę zawsze pamiętał, bo kiedy wychodziłem z
domu Obeah staruszka, zobaczyłem, jak jakiś cień przemyka się przez ogród, jakby był to cień
mojego brata... Cóż, tatuś zmarł kilka dni później, zmarniał i skurczył się jak zwiędły liść,
trzymając się za brzuch, jakby mu coś zaszkodziło. Coś podejrzewałem, ale na Boga, nie
dopuszczałem myśli, że to sprawka A.C. Po prostu nie mogłem...!
Minęło kilka lat i okazało się, że tatuś miał rację - jego obi przeszło na mnie i na A.C.
Ale jak mówiłem wcześniej, ja dostałem niewiele, a mój brat mnóstwo - i wszystko było bardzo
złe!
A.C. miał lat dziewiętnaście i był poszukiwany przez Prawo. Nie za coś konkretnego głównie za bycie przeciw tak zwanym „władzom". Gdyby go dopadli, to na pewno by zniknął,
i A.C. wiedział o tym. Już to samo mogło go w ogóle skłonić przeciwko wszelkiej władzy.
Chciał wynieść się potajemnie z kraju i miał odpowiednie znajomości, by to zrobić.
Potrzebował tylko papierów, co komuś, kto się potrafi odwdzięczyć, nie nastręczało żadnych
trudności. Poza tym miał obi i używał tego, by omamić ludzi. Dla mnie też załatwił papiery.
Widzisz, pamiętałem o przysiędze złożonej tatusiowi, że będę stał przy A.C,
dokądkolwiek by nie poszedł, i będę go zawsze strzegł. W końcu był moim młodszym
braciszkiem. I tak przyjechaliśmy do Anglii. Zdaje się, że staliśmy się nielegalnymi
emigrantami, bo papiery były sfałszowane. Tak czy inaczej nigdy nas nie złapali. Szczęście - i
obeah - były z nami. A tutaj jest mnóstwo ludzi z wysp, wiesz? Zawsze jest ktoś, kto pomoże,
schroni i obroni człowieka obi. Jak sądzę, zaopiekowano się mną, bo ludzie lubili mnie i bali
się A.C.
Ale nieszczęścia chodzą stadami, Harry, a tutaj w Wielkiej Brytanii A.C. nie mógł
siedzieć na miejscu, tak jak w domu. Czarne gangi, drobne kradzieże, narkotyki... rzucał się
we wszystko jak w ogień! Mogłem oczywiście go zostawić i dać sobie spokój z opieką, ale
obiecałem tatusiowi. I wiedziałem, że byłoby dużo gorzej, gdybym nie stanowił przeciwwagi
dla jego uczynków. Ale zdaje się, że moje obi równoważyło jego i trzymało go z dała od
poważniejszych kłopotów. Cóż, przynajmniej od najpoważniejszych z poważnych.
Ale w końcu rozdzieliliśmy się. Dostałem dobrą pracę i poznałem dziewczynę... ale to
nieważne.
Pewnego wieczora A.C. przyszedł do mnie, bo wypił o wiele za dużo. Powiedział, że
chce pogadać. No wiesz, jak się gada w pijanym widzie. Ale są pijackie wynurzenia i pijackie
wynurzenia. Mój brat patrzył na mnie dziwnie, oddychał ciężko i wolno. I wiesz, Nekroskopie,
przypomniała mi się rozmowa z tatusiem, kiedy powiedział mi o równowadze naszych obi i jak
A.C. Doyle Jamieson nie mógł dostać w pełni swojego obi, póki tatuś żył, a nawet po tym będę
ja, by ściągać go na dobrą stronę. I przyznaję, że pomyślałem: Cóż, wygląda na to, że A.C.
jest gotów, by pójść w swoją stronę! I pomyślałem: Ten chłopak chce też mojego obi!
Tak czy inaczej zapytałem, w czym problem, a on mi powiedział, że szef
konkurencyjnego gangu chce go dopaść. Ale A.C. mógł jedynie zobaczyć „przebłysk" tego
chłopaka. Znaczy „przebłysk" obeah, rozumiesz? Skąd niby A.C. miał wiedzieć, że ktoś go
ściga? Ale to było na poważnie i A.C. musiał znać każdy ruch swego wroga. Ale nie mógł, bo
moje obeah blokowało jego! A ja słyszałem coś niecoś o tamtym chłopaku i wiedziałem, że to
poważna sprawa.
Cóż, jak głupiec powiedziałem A.C. o wszystkim. Od czasu mojej ostatniej rozmowy z
tatusiem nawet nie myślałem o obi, ale teraz skoncentrowałem się, by oczyścić przedpole dla
A.C. Nie było w tym żadnego działania fizycznego, bo wszystko odbyło się w umyśle. Po
prostu uwolniłem swoje obi. Chyba wiesz, o czym mówię, Nekroskopie, bo ty też to potrafisz.
Ale... och, przez kilka nocy dręczyły mnie koszmary, aż A.C. ponownie mnie odwiedził.
Wtedy na niebie była pełnia, czas obi, i w gazecie zobaczyłem, że tamten chłopak nie
żyje, został cały rozerwany. 1 tak mój brat, A.C. Doyle Jamieson, znalazł się na szczycie, nie
był tym, kim dawniej. Tylko że po prostu nie mogłem uwierzyć, że to zrobił mój brat. Na
wszelki wypadek znów uwolniłem swoje obi, nie wysłałem go, żeby kogoś namierzyć, ale żeby
stanąć przeciwko Arthurowi! I oczywiście on się dowiedział, że to zrobiłem. Jak? Ponieważ
obrał sobie nowego wroga - mnie!
Cóż, minął miesiąc... znów na niebie pojawiła się pełnia... i po tym... to właśnie
wtedy... Harry, było po wszystkim! Ale nie proś mnie, żebym ci o tym opowiedział, bo nie
powiem.
Poza tym słyszałeś już dość od innych. I ponieważ ci to powiedzieli, to wiedziałem, że
to Arthur. Widzisz, to co się im stało, stało się tak samo mnie. Dokładnie. I w końcu musiałem
sobie to uzmysłowić, ale jak sobie ciągle powtarzam, A.C. był mimo wszystko moim bratem...
- Oczywiście wiesz - po chwili powiedział Harry R.L. Stevensonowi Jamiesonowi - że
w najlepszym wypadku twój brat spędzi resztę swych dni za kratkami? I podkreślam jeszcze
raz - w najlepszym wypadku.
- A w najgorszym?
- R.L., on sądzi, że jest wilkołakiem, i według mnie nie będzie bezpieczny nawet za
kratami czy w izolatce! Ale w najgorszym czeka go śmierć. Jeśli dojdzie do walki... cóż, nie
może jej wygrać. Bo jeśli wygra, to przegrają inni ludzie. Stracą życie.
Wyczuł, że R.L. potakuje.
- Chyba wiedziałem o tym od początku. Oczywiście, że tak, bo inaczej nie
przyszedłbym do ciebie. Ale myślę, że jeśli ma zginąć, to niech to się stanie z twoich rąk,
Nekroskopie.
- Zrobię wszystko, żeby się tak nie stało, R.L. - Harry potrząsnął głową. - Szczególnie
po rozmowie z tobą. Ale jeśli do tego dojdzie...
- Rozumiem - powiedział R.L. - I, Harry, jeśli mogę ci w czymś pomóc...
- Zdaje mi się, że możesz w jednej sprawie - powiedział Nekroskop, bo nagle wpadł
mu do głowy pewien pomysł. -Jak się ma twoje obi, R.L.?
- Co? (Harry nieomal zobaczył wyraz zaskoczenia na twarzy rozmówcy.) Chyba
zakopano je wraz ze mną w ziemi!
- Naprawdę? - Harry wiedział, że tak nie jest. Wiedział, że cokolwiek człowiek robi za
życia, zwykle robi to również i po śmierci. Równie dobrze obeah R.L. mogło pomagać
ukrywać tożsamość jego brata przed Ogromną Większością!
- Tak sądzisz? - R.L. najwyraźniej nie zastanawiał się nad tym wcześniej. - O jejku!
Znaczy że wciąż się opiekowałem
A.C., nawet po tym, jak mnie zabił?!
- Tak właśnie mogło być - powiedział mu Harry. - Na swój sposób miałeś prawo go
chronić - przynajmniej jego dobre imię.
- Niech mnie! - powiedział R.L. - To ci dopiero dobre imię!
- No to w takim razie twoje - odpowiedział Harry. - I teraz możesz również ochronić
mnie.
- Co? Jak? (Tym razem był zupełnie zaskoczony!) Harry wyjaśnił mu i R.L.
zrozumiał. Nie żył i miał swoje obi... a może nie. Mógł ponownie go użyć, przez Nekroskopa!
I tym samym odmówić swych mocy bratu. Ale tylko jeśli zajdzie potrzeba - jak powiedział
mu Harry...
...I w sekundę później aż podskoczył! Zajęty rozmową z umarłym w ciemnych
zaułkach uliczki nie usłyszał cichych zbliżających się do niego kroków. Za późno je usłyszał w tym samym momencie poczuł rękę na ramieniu!
- Harry? - powiedział Trevor Jordan, a Nekroskop zachłysnął się i rzucił do tyłu. Wystraszyłem cię?
- Jezu Chryste! - wyszeptał Harry, opierając się ciężko o ścianę. - Trevor... Trevor, co
ty wyrabiasz?!
- To, co mi kazano - odpowiedział Trevor, wzruszając ramionami. Wyglądał na
zagubionego. - Cóż innego, staram się być dyskretny.
6.
...i jeszcze jeden
Umysł Harry'ego uwolniony z rozmowy z R.L. znów stał się potencjalnym celem
ataku, podobnie jak umysł telepaty Trevora Jordana. Ponieważ on również stał się wrogiem
A.C. Doyle'a Jamiesona. Pozazmysłowa obecność ich obydwu osiągnęła masę krytyczną, ich
połączona aura - niezauważalna dla szarej masy zwykłych ludzi - emanowała z nich w
deszczową noc we wszystkich kierunkach. Wystarczył jeden kierunek - do garażu przez ulicę.
I pojawiło się... najście! Nekroskop poczuł to od razu. Ale zamiast uniknąć go czy też
zablokować stanął mu naprzeciw, starając się przedostać do umysłu, który go zaatakował.
Trevor Jordan również to poczuł - tępe pulsowanie dziwacznego i przedziwnie obdarowanego
umysłu - i powiedział:
- Co...?
Ale Harry wyciągnął dłoń, by wyciszyć pytanie Jordana, i powiedział szeptem:
- Wsłuchuj się, jeśli chcesz, ale staraj się unikać kontaktu z tym umysłem. Powiem ci,
kiedy możesz odblokować umysł.
- Co jest? - Intruz chrząknął jak świnia w umyśle Harry'ego. Już nie był to szept, lecz
otwarte zdziwienie, wynikające z tego, że Nekroskop rozpoznał jego obecność i zareagował
na nią, lecz nie tak, jak spodziewał się przestępca. Po chwili dodał, już nie kryjąc się:
- To znowu... ty! - Rozległ się nie dający się pomylić z niczym zaflegmiony, groźny
głos, zdradzający megalomańskie ciągoty mówiącego. Każdego człowieka, poza urodzonym
telepatą - i praktykującym, który wcześniej już spotykał równie oszalałe umysłowości odrzuciłby jego smród, mentalny odór, który jak trujący śluz sączył się z tego mózgu.
Telepata... lub Nekroskop, Harry Keogh. On już rozmawiał z wampirami i to nie tylko
martwymi. W porównaniu - wyłącznie w porównaniu z nimi - ten umysł był niemal uroczy.
Jeśli zaś chodzi o samo z nim zetknięcie:
W rzeczywistości kontakt z umysłem żyjącej osoby nie różnił się wcale od kontaktu z
umysłem osoby martwej. Tylko że Harry nie był telepatą - nie mógł „wysyłać", a jedynie
„odbierać" informacje - odpowiedzi mogły być jedynie odczytane przez telepatię drugiego.
Co w tym wypadku sprowadzało się do tego samego.
A tym razem ten drugi to... nikt inny, tylko A.C. Doyle Jamieson, który słyszał
„odpowiedzi" Nekroskopa. Lecz nie były to lękliwe odpowiedzi zastraszonego człowieka, a
na pewno nie takiego, który wątpił w stan swego zdrowia psychicznego!
- Kim jesteś? (W głosie pojawił się gniew i być może podskórny lęk.) Czym jesteś?
Kim ty... kurwa... jesteś?!
- Kresem twej drogi, Arturze - odpowiedział Harry. - Wielką dawką twojego własnego
obeah, które odbija się prosto w twoim kierunku. Jestem srebrną kulą lecącą ku twemu sercu.
Jestem sprawiedliwością wymierzoną za wszystkie istnienia, które zabrałeś, która zawieszona
w próżni przez długi czas wybuchnie ci prosto w oczy! - Ale w metafizycznym umyśle
Harry'ego pojawiła się niepowstrzymana, jeśli nie celowo, uwolniona myśl: - Jestem tym,
którego zwą Nekroskop.
A.C. odczytał wszystko, a szczególnie łapczywie to ostatnie. I pomimo że nie
wiedział, kim jest Nekroskop, zabrzmiało to w jego umyśle jak groźba i zupełnie mu się to nie
podobało.
- Co? Nekroskop? (Ostatni człon tego słowa zrozumiał jednak opacznie.) Skop?
Gliniarz! A lubisz pałować czy tylko „z kopa"? Chcesz zrobić nalot? Och, naprawdę? - A.C.
starał się szydzić, ale w rzeczywistości był spanikowany, bo poczuł niebezpieczeństwo! W
końcu padło kolejne szyderstwo: - No to się pierdol, brachu! - Jego obecność znikła
gwałtownie z umysłu Harry'ego.
Mijały sekundy, po czym:
Na końcu uliczki, po drugiej stronie garażu, zazgrzytały metalowe drzwi. Długie,
metalowe zęby otwierały się z chrzęstem. Były oddalone od nich o dobre dwadzieścia
metrów, ale w ciszy nocy Harry i Trevor wyraźnie słyszeli wulgarne przekleństwa. Ciemność
została nagle rozświetlona reflektorami i z rampy zaczął zjeżdżać z rykiem silników konwój
aut i jeden wóz za drugim zaczęły pojawiać się na drodze. Białoniebieskie iskry rozświetlały
noc, kiedy koła ocierały się z piskiem o rampę, a skręcające ostro wozy lśniły w mroku. Z
piskiem opon jedne skręcały w lewo, a drugie w prawo. Wraz z Jordanem skryli się w cieniu
ściany w uliczce, obserwując, jak dwa samochody i furgon przemknęły obok. Bladolicy
kierowcy kurczowo trzymali się kierownic. - Jak gówniane szczury opuszczają tonący statek!
- powiedział Trevor Harry'emu do ucha. Harry popatrzył na niego i zobaczył zmrużone oczy i
spiętą twarz. - Ale gnojek, który ich pognał, jest wciąż w środku!
- Co? - Harry zmarszczył brew. - Masz z nim łączność? Prosiłem cię, żebyś się
trzymał z dala! Nie wiemy, z czym mamy do czynienia.
- Mamy do czynienia z potężnym telepatą to masz jak w banku - odparł Jordan. - I jest
dodatkowo jeszcze przerażający. Coś jednak mu przeszkadza. Stara się ponownie cię
namierzyć, ale coś mu staje na drodze. A poza tym nie zignorowałem celowo twego
ostrzeżenia, Harry. Ale przy tak potężnej mocy... trudno go uniknąć.
- R.L. Stevenson - Harry przytaknął ponuro. - To go najbardziej gryzie - obeah jego
brata. Nieomal czuję jak przechodzi przeze mnie! - Nic to Jordanowi nie mówiło - nie potrafił
wyłowić z tego żadnego sensu, ponieważ celowo nie czytał umysłu Nekroskopa.
Ale w tym właśnie momencie natręt powrócił i odczytał myśli Harry'ego.
- Co?!... (Wydał z siebie pełen zaskoczenia skrzek.) R.L.? Ale on... nie żyje! Słuchaj,
ty biały śmieciu, kimkolwiek jesteś - mój brat nie żyje! Załapałeś? Nie żyje! Wiem, bo to ja go
zabiłem! Tak w ogóle, to ty też nie żyjesz... tak samo jak ci dwaj, co są z tobą!
- Dwaj? - Harry zastanowił się nad tym: - Co? Czyżby również potrafił wyczuć R.L. ?
Nie tylko jego obeah ...ale również samego R.L. ?
- Komu wciskasz ten kit, Pierdoskop? Nie mogę wyczuwać R.L., bo on nie żyje! Mam
na myśli twoich dwóch kumpli! Wszyscy trzej jesteście moimi wrogami - ale jest was tylko
trzech. No to chodźcie tu i zaczynajmy, jak macie trochę ikry w sobie. Trzech na jednego... na
co czekacie? Ale pamiętajcie: mam po swojej stronie księżyc! - Jego cichnący mentalny
śmiech brzmiał jak szczekanie wściekłego psa.
- Już się nie boi - wysyczał Jordan. - Jest za to wściekły jak jasna cholera i
najwyraźniej kopnięty w głowę!
- Wymienił trzech wrogów, ale nas jest tylko dwóch. - Harry był w kropce. - Jeśli jest
w stanie odczytać obecność R.L., to sam jest kimś na kształt Nekroskopa!
- Kimkolwiek by nie był, łaknie krwi... głównie twojej! - dopowiedział Jordan. - Ale
również mojej, jeśli odczytuję poprawnie to, co myśli! Powinniśmy teraz się zatrzymać i
wezwać posiłki.
- Tchórzliwe gnojki! - zaryczał głos w głowie Harry'ego.
- No to się walcie. Powalczymy sobie kiedy indziej! - i przed oczyma Harry'ego stanął
wyraźny obraz mordercy przygotowującego się w garażu do drogi. Ale padło wyzwanie, co
gorsza ktoś szydził z Nekroskopa, nazwał go tchórzem. I w głębi duszy wciąż tliło się
przekonanie, że nie stanowi zagrożenia. Przynajmniej nie Harry Keogh, jakim kiedyś był.
W tym czasie Jordan ponownie się „włączył", tym razem celowo, i powiedział:
- W środku jest nie tylko on. Jest z nim jakiś kompan. Albo... kompani?
- To Skippy - odpowiedział Harry, wyciągając złe wnioski lub też półprawdy. - Obaj
tam są. I jeśli tym razem uciekną, kto wie, kiedy będzie ich można zapuszkować.
Jordan czuł, co teraz będzie, i powiedział: - Harry, ja...
- Idziesz ze mną? - Nekroskop przytrzymał go za ramiona. Jordan cofnął się.
- Na twój sposób? Niekoniecznie! Widziałem to w twoich myślach, Harry. Niewiele
wiem o tym całym kontinuum Möbiusa! Przejdę przez płot. - Nie dopuszczając do sporu,
wyszedł szybko z kryjówki w uliczce i przebiegł przez drogę, na chwilę zatrzymując się,
odwracając i rzucając coś stalowo-błyszczącego Harry'emu. Harry złapał przedmiot: był to
pistolet Browning 9 mm. - Ponieważ będziesz tam pierwszy
- zawołał przyciszonym głosem Jordan - to może ci się przydać. - Kiedy dotarł do
muru, popatrzył w tył... i zobaczył, że miał rację, Harry'ego już tam nie było...
...Był natomiast w garażu. I A.C. Doyle Jamieson wiedział o tym! W umyśle
Nekroskopa jego zdziwienie przybrało formę trzech wykrzykników, za którymi pojawiło się
przerażenie i chaotycznie rzucane pytania: Co? Gdzie? Jak? Kto?... zakończone powracającą
falą wściekłości. Jego umysł był w pełni i łaknął krwi. I dzisiejszym celem był Harry. Nastała
fizyczna i mentalna cisza...
Ktoś wyłączył światła - Harry usłyszał trzask przełącznika. I zapanowała ciemność. Po
środku pomieszczenia świeciła się jedynie jedna mała żarówka pośrodku cementowego sufitu.
I rzucała cienie.
Poruszające się cienie!
Harry zobaczył, czy też wyczuł, ruch... zagrzechotał jakiś kawałek metalu, jakby ktoś
się o niego potknął lub kopnął go na bok. Po lewej stronie. A po prawej pojawiły się pełzające
cienie - ruch był nieznaczny, lecz wystarczył, by Harry'emu podniosły się wszystkie krótkie
włoski jak sierść kotu. Oczy patrzyły na przemian w górę i w dół. Nad głową miał system
wsporników rampy dźwigowej wraz z kabiną i wyciągiem - ciężkie łańcuchy kołysały się,
nieznacznie zwisając z kół kołowrotu. A może to ktoś wprawił je w ruch?
A.C. i Skippy... któżby inny? Harry pamiętał to, co powiedział przed chwilą Trevor
Jordan: W środku jest nie tylko on. Jest z nim jakiś kompan. Albo... kompani?
- Wspaniale! Ale ilu ich jest? Jordan miał rację: nie musiał to być tylko Skippy.
Trzech! Rozległ się głos w umyśle, czy też raczej w metafizycznej ciemności, przed
oczami Nekroskopa. I od razu wiedział, że to głos R.L. Stevensona Jamiesona. Trzech
wrogów. Ale czyich, to trudno powiedzieć! Dwóch jest przeciw tobie, to pewne. Co do
trzeciego... Harry wyczuł wzruszenie ramion umarłego.
- R.L. - wyszeptał Harry - powinieneś używać swego obi, by zrzucić je na brata.
Powinieneś zachować je do tego zadania. Nie marnuj go na rozmowę ze mną.
- Ty masz wszystko naprawić, Nekroskopie, a ja zrobię wszystko, by ci pomóc powiedział mu R.L. - Nie martw się o moje obi. Działa, wierz mi. I właśnie odczytałem z
twego
umysłu, jak mój brat się przechwalał zabiciem mnie! Nie będę wymagał więc od ciebie
żadnych obietnic, Harry. Nie powstrzymuj się ze względu na mnie. Dorwij tego sukin... Oczy
Harry'ego przywykły już do półmroku wypełniającego garaż. Skorupy samochodów leżały w
różnych stadiach naprawy, przemiany i rekonstrukcji w dwóch rzędach stanowisk
wyposażonych w kanały naprawcze, wyciągi i rozmaite narzędzia. Podnośniki i inne maszyny
kołowe stały po środku na wysepce, a wokół wszędzie zwieszały się łańcuchy. Warsztat
opuszczano w pośpiechu i teraz jego wyposażenie stanowiło groźną pułapkę. Nawet ktoś, kto
doskonale znał rozkład pomieszczenia, poruszając się pospiesznie, wpadał w pułapkę.
Harry stał osłonięty potężnymi stalowymi wspornikami wspierającymi wysoki sufit.
Znajdował się w jednym ze stanowisk naprawczych, do którego wszedł z kontinuum
Möbiusa. Jakieś dwadzieścia pięć metrów na lewo od niego drzwi wiodące na zewnątrz na
podwórze, jak przypuszczał - otwarte... były jednak zamknięte! W tej chwili pewno Jordan
krąży wokół nich, co znaczyło, że Harry jest sam. I wiedział, że nawet jeśli drogą Möbiusa
wyjdzie na podwórze, to telepata i tak odmówi podróżowania w ten sposób. Ale w ogóle to
jaki byłby pożytek z Jordana w środku? Żaden: wystawiłoby go to tylko na
niebezpieczeństwo. Oczywiście, Harry mógł po prostu umyć ręce i wyjść stąd. Ale to było do
niego niepodobne.
Problem polegał na tym, że w ciemności i w obliczu niebezpieczeństwa Harry zaczął
się czuć bardziej sobą - o wiele lepiej zaczął sobie zdawać sprawę z niebezpieczeństwa w
jakim się znalazł - on, umysł Harry'ego Keogha w nie swoim ciele. Ale co, do diabła, przecież
to to samo - czyż nie? Nagle zdał sobie z całą mocą sprawę, że to przecież on sam! I
naprawdę sam...
- Niekoniecznie, Nekroskopie - odezwał się głos George'a Jakesa z oddali, nieco go
zaskakując. - Harry, użyj, jak mu tam - kontinuum Möbiusa. - Jakes był podekscytowany,
„słysząc" myśli Harry'ego. - Użyj tego, mówię ci, ale nie tylko po to, by zrobić ciach i w nogi!
Potrzebujesz prawdziwego wsparcia, Harry, i być może właśnie to jest właściwy sposób. Następnie szybko (naprawdę bardzo szybko) wyłuszczył mu swój plan. A ponieważ George
Jakes był martwy, to urnysł intruza nie miał dostępu do tych informacji, ponieważ wyłącznie
Nekroskop mógł rozmawiać ze zmarłymi.
Harry wysłuchał go, podobało mu się to, co usłyszał, i zaczął działać. Pomysł
narażenia sprzymierzeńca, jakim był Trevor Jordan, na niebezpieczeństwo, sprawił, że
zawahał się nieco, to prawda, ale Harry nie był głupi, wiedział, w jaki sposób może
wykorzystać George'a Jakesa, nie martwiąc się o konsekwencje. I w ten sposób spełni
obietnicę daną R.L. Stevensonowi i ogólnie wszystkim zmarłym. Wykonał skok do policyjnej
kostnicy w Fullham i w dosłownie kilka sekund powrócił do garażu na East Endzie. Lecz nie
wracał sam...
- Mam je - R.L. triumfował. Jego bezcielesny głos witał Nekroskopa w drzwiach. Miałeś rację, Harry. Moje obeah wróciło do mnie, przyciągnięte przez ciebie. Daje mi siłę i
osłabia A.C. Teraz niełatwo mu będzie cię odnaleźć. Równowaga jest zachowana, ty to
wyrównałeś. Przynajmniej na tak długo, jak będę go w stanie powstrzymać.
- Dziękuję, ci R.L. - wyszeptał Harry, lecz w pustym, przestronnym garażu jego słowa
rozległy się wyraźnie. Nieomal od razu po prawej i po lewej stronie pojawił się zauważalny
ruch... i nad głową?
Harry nie przejął się ruchem po prawej stronie, który był nie tak energiczny, lecz
zdecydowany i celowy. Wiedział, że odgłosy szurania, jakie słyszał, pochodziły od George'a
Jakesa, który, powłócząc nogami, zmierzał ku wypełnieniu swej misji zemsty. Lecz kształt
Jakesa i jego cień przybierały groteskowe formy, co jeszcze dobitniej uwidaczniało nikłe
światło pojedynczej żarówki, w którego bladej poświacie jego niezdarna postać odcinała się
niesamowicie na tle kątów maszynerii i zwisających festonów łańcuchów jak pajęczak z
koszmarnego snu.
Ale ruch po lewej stronie? Po lewej stronie znajdowały się drzwi na dziedziniec. Czy
Trevorowi Jordanowi w jakiś sposób udało się wejść do środka, czy też coś czaiło się tam na
niego w ciemności? Harry wywołał drzwi Möbiusa i pojawił się przy bramie warsztatu. Stojąc
w niemal absolutnej ciemności, prawie nie oddychając, nie był w stanie usłyszeć
najmniejszego nawet dźwięku. Ale na zewnątrz:
- Harry? - to był telepatyczny szept Jordana, wynik olbrzymiego telepatycznego
wysiłku. - Możesz mnie... wpuścić?
- Nie. - W myślach odmówił. - Bądź ze mną w kontakcie. Jeśli coś się wydarzy,
spieprzaj stąd co sił w nogach i dzwoń po policję!
- Masz to u mnie - wyczuł wyraźną ulgę w myśli Jordana. Ale ta „rozmowa" również
zdradziła ich pozycje!
- Ej, ty, Jeboskop! (W myślach Harry zobaczył zarys zwalistej, groźnej postaci w
labiryncie warsztatu.) Wiem, gdzie jesteś, gnoju! Jesteś w środku, a kolejny palant jest na
zewnątrz. Idę do ciebie, Jeboskopie! - Szaleniec zawył jak ogar, lecz w dudniącej ciszy na
zewnątrz.
- Trevor, słyszałeś? - Harry zapytał przez dziurę w wiązaniu w głównej bramie. Możesz go zlokalizować?
- Tak. - W odpowiedzi usłyszał zalękniony szept Jordana. - Jest na dole w piwnicy,
gdzie trzymają swoje samochody. Ale idzie w twoim kierunku. Idzie do ciebie, Harry!
- Tak, ale A.C. to nie Nekroskop (Harry zatrzymał tę myśl dla siebie.) I nie ma
najmniejszego pojęcia, co szło po niego! - Nie wiedział też Jordan, dopóki nie zobaczył tego
w umyśle Harry'ego, i aż odrzuciło go na ten widok, jakby dostał w twarz! - Jednak - „mówił"
dalej Harry - skoro A.C. Doyle wie, gdzie jestem, to może dobrze by było zmienić lokum.
Tym razem poszedł pieszo i ukrywając się za stanowiskami naprawczymi, doszedł do
samego środka garażu. Lecz kiedy znajdował się w połowie drogi do jedynego źródła światła
w pomieszczeniu... nagle zgasło! Rozległ się tylko cichy brzęk pękającej żarówki.
Harry zamarł. Ktokolwiek rozbił żarówkę, nie był to George Jakes, ponieważ nie
miało dla niego znaczenia, czy się świeciło, czy nie. Jakes kierował się... nieważne, czym się
kierował! Głównie sympatią do Nekroskopa, czy też władzą, jaką posiadał Harry nad
zmarłymi, jak tam kto sobie chce. Mógł być to więc wyłącznie A.C. lub Skippy - a może ktoś
inny?
Ktoś inny - tak jak mówił Jordan. Ale nie potrafię go zlokalizować... a może jej? Ma
jakiś dziwaczny umysł. Już takie spotkałem. Nie można ich łatwo odczytać. Tak jakby
odrzucały próby telepatycznej ingerencji. Jakby w ich umyśle gęstniała mgła, wiesz? Nie
sądzę, żeby to robili naumyślnie, ale...
- Już rozumiem. - Uciął Harry i odbezpieczył dziewięciomilimetrowego browninga.
Kiedy to robił, tuż nad głową zagrzechotały mu łańcuchy!
Spojrzenie Nekroskopa powędrowało błyskawicznie w górę. Zobaczył nad sobą
błyszczące oczy, wpatrujące się w niego z galerii podnośnika. Zjeżdżając po wysmarowanym
towotem łańcuchu zwinna postać odziana na czarno wykopnęła mu broń z ręki, nie tylko
rozbrajając go, ale jednocześnie wprawiając ramię w odrętwienie. Harry w szoku, całkowicie
zbity z tropu, poczuł, jak jego myśli podążają w wielu kierunkach. W panice zdołał otworzyć
drzwi Möbiusa, potknął się jednak, przewrócił i wylądował za pudłem z narzędziami na stosie
świeżych stalowych strużyn. Poczuł, jak rozdziera mu się nogawka i ostre krawędzie
przecinają dłonie, kiedy starał się złagodzić upadek. W sekundę później odziana na czarno
postać stała nad nim -oczy płonęły pod maską z pończochy, a w miejscu ust pojawił się
ciemny zarys grymasu na twarzy. Następnie usta wycharczały:
- Kolejny pierdolony gliniarz, który już nie będzie więcej węszył! - Głos z północnym
akcentem - to Skippy - i Nekroskop nieomal zobaczył tatuaż skorpiona, kiedy dłoń zamierzyła
się, by zadać śmiertelny cios, lecz nie musiał domyślać się, jakiej użyje broni. Harry widział
ją ostro i wyraźnie -paskudnie zakrzywione ostrze srebrzystej maczety!
Ostrze uniosło się do góry, przymierzając się do opadnięcia łukiem - i nagle rozległ się
odgłos uderzenia pięści wystrzelonej w ciemności i dźwięk ostrza przecinającego powietrze!
Ale nic nie przecięło Nekroskopa!
Maczeta wyleciała Skippy'emu z ręki, jego czarna sylwetka stojąca w rozkroku została
wybita w powietrze i rzucona w tył, jak się miota zużytą szmaciana lalką. Został pociągnięty
przez przedmiot wystający mu z piersi, wykaszlnął coś czarnego, co - jak Harry był pewien było czerwone, i bezgłośnie opadł w mrok. I tak został.
Cień zbliżył się po łuku. Harry usłyszał odgłos rozciągania - jakby coś napinało się
pod dużą siłą - i głuchy odgłos towarzyszący zatrzaskiwaniu się zapadki. Ponieważ kusza
była mu nieobca, wiedział, co stało się ze Skippym. Chwilę później:
Jasny strumień światła z latarki zaświecił mu prosto w oczy. Wciąż tkwił zaplątany w
kawałki metalu i ociekał krwią podnosząc rękę, by osłonić wzrok. Ale zanim światło zgasło,
zobaczył browninga leżącego nieopodal i zdołał go złapać. Tym razem zanim się uwolnił,
przygotował broń do strzału. Po tym zobaczył cień - czy na pewno cień kobiety? Tej, którą
widział poprzednio? Ale nie był pewien, ponieważ omiatając wzrokiem środkowe
stanowisko, wciąż miał mgłę w oczach.
- Zbierz myśli, dobrze! - rzucił mu w myślach Trevor Jordan. I kiedy Harry w końcu
wstał, dodał łagodniejszym, pełnym troski głosem: - Mocno cię zranił? Nic ci nie jest?
- Przeżyję - odpowiedział Nekroskop, mając nadzieję, że Jordan go słyszy. - Ale robi
się tu niezły bajzel i już nie wiem, o co tu chodzi. Przejdź przez mur i dzwoń po wsparcie.
Niech policja się włączy do akcji.
- Centrala nas namierzała - odparł Jordan - wezwałem posiłki, kiedy... co, doznałeś
szoku? Myślałem, że już po tobie, Harry!
- Nie , jeszcze dycham - odpowiedział Harry. - A teraz, na miłość boską, zostaw mnie!
Muszę się skoncentrować!
Po opuszczeniu telepatycznego eteru przez Jordana Harry ruszył do działania.
Przemówił do R.L. Stevensona Jamiesona:
- R.L.? Mam nadzieję, że twoje obi jest na najwyższych obrotach. A. C. się naprawdę
wścieknie, kiedy odkryje, że stracił swego ulubionego kolesia!
- Się nie bój, Nekroskop - R.L. odpowiedział od razu. -Jesteś sam, a moje obi
utrzymuje równowagę, to wszystko. Ale teraz równowaga zmienia się na twoją korzyść!
Jakbyś chciał wiedzieć, to właśnie powitaliśmy kolejnego nieznajomego w szeregach Wielkiej
Większości. Czy też raczej w końcu powitamy, kiedy przestanie wierzgać i wrzeszczeć i będzie
tego godny.
- Skippy'ego? - rzucił Harry i wiedział, że R.L. poczuł doskonale jego pogardę, po tym
jak się wzdrygnął. - Nie jest tego wart! - Ale kiedy wypowiadał te słowa, poczuł, że nie tylko
R.L. się wzdrygnął. Intruz, A.C. Doyle Jamieson wrócił. Tylko że teraz skomlał jak zbity
pies, kuląc się w metafizycznym umyśle Harry'ego - jakby chciał się tam skryć!
- Wyłaź stąd, A.C. - powiedział spokojnie i chłodno Harry. - Nie chcę dzielić z tobą
bólu, kiedy w końcu umrzesz!
- Pokażę ci coś, Jeboskopie. - Groza przeciwnika momentalnie ustąpiła miejsca furii i
wściekłości. Teraz już nie łapał lękliwie powietrza, lecz dyszał z nienawiści i żądzy krwi. Pokażę ci, co stało się z tymi skurwielami, którzy starali się, żeby wilkołak robił „siad" i
„waruj"!
Ale zanim zdołał zacząć, Nekroskop uciął mu ostro: - Nie! Widziałem, jak to się stało,
A.C. Dokładnie wiem, jak to się stało. Zamiast tego więc ja chciałem ci coś pokazać:
(mentalny obraz Skippy'ego przebitego strzałą z kuszy, zastrzelonego na miejscu i
rozciągniętego w krwawej kałuży, w miejscu, gdzie padł.) Ale ponieważ to nie wystarczyło:
Harry otworzył swój metafizyczny umysł, by pokazać nieznane głębie, ziejące szeroko
próżnią całkowitą odmienność nieskończonego kontinuum Möbiusa. A.C. zobaczył, w jaki
sposób Harry jest jego częścią, jak jest z nim połączony, by w końcu wyczuć przedwczesny
dreszcz Wielkiej Niewiadomej wpełzającej mu w kości. Następnie, kiedy psychiczny eter
przetarł się nieco:
- 1 jak? - Nekroskop był teraz całkiem spokojny. - Wciąż chcesz mnie dopaść,
Arturze?
W odpowiedzi usłyszał wycie - pełne przerażenia opętanego chorobą umysłu na skraju
przepaści - które odbiło się kilkakrotnie od ścian garażu w ciemności, by zniknąć w dudniącej
ciszy. Nie, A.C. nie szedł po niego, A.C. uciekał!
Gdzieś poniżej rozległo się astmatyczne krztuszenie się silnika, wrzaski męczonej
maszyny, i Harry wiedział, że A.C. chce stąd wyjechać. Na zewnątrz prowadziła tylko jedna
droga - przez rampę starego parkingu i przez zaporę. Ale jeśli zapora jest opuszczona?
Harry sprawdził współrzędne i wykonał pospieszny skok do wyjazdu z garażu, tuż
przed otwieranymi do góry drzwiami. Po lewej stronie zobaczył dwupasmowy tunel rampy
prowadzący do piwnicy. W dole widać było przebłyski reflektorów i słychać było coraz
wyraźniejsze piski protestu umęczonych opon w miarę zbliżania się cierpiętniczego ryku
samochodu.
Harry pospiesznie obrzucił kontrolnym spojrzeniem ściany po obu stronach wyjazdu
w poszukiwaniu przycisku uruchamiającego podnoszone drzwi - bez skutku. A było za późno,
żeby pokonać jakieś piętnaście metrów do budki kontrolnej, by włączyć i opuścić szlaban.
Pojazd A.C. już z rykiem wjeżdżał po rampie z piwnicy! Ale:
- Nie wysilaj się, Nekroskop - powiedział niematerialny głos George'a Jakesa w jego
głowie. - Nie słyszałeś sygnału do ataku? Kawaleria już tu jest, Harry!
Harry rozejrzał się i zobaczył coś, w co nawet Nekroskop ledwo był w stanie
uwierzyć. Ale rozmowa ze zmarłymi często niesie więcej przekazu niż wypowiedziane słowa,
a Jakes pokazał mu pełny obraz, w czasie jaki zajęło poobijanemu furgonowi wjechanie na
rampę, czy też raczej pokazał mu to, co działo się jakąś minutę wcześniej:
A.C. Doyle Jamieson - wysoki, barczysty, w masce wilkołaka i z zabójczą rękawicą na
dłoni, zataczał się jak pijak w ciemności piwnicy warsztatu, gdy, klnąc jak szewc, zbliżał się
do furgonetki. Samochód parkował przylgnięty miejscem dla kierowcy do ściany. A. C.
otworzył więc drzwiczki od strony pasażera i głową rzucił się do środka. Ale zanim zdołał
dotknąć stacyjki, silnik z kaszlem zaskoczył! Ktoś już siedział za kierownicą, pochylony nad
nią, i A.C. wiedział, że mógł to być wyłącznie jeden z jego wrogów! Dlaczego więc nie był w
stanie czytać mu w myślach?!
Odpowiedź była prosta, ale z oczywistych względów A.C. nie mógł jej znać, ponieważ
jedynie Nekroskop Harry Keogh potrafił odczytywać myśli zmarłych!
Samochodem zakołysało przy cofaniu do środkowego stanowiska naprawczego, a
kierowca przestawił biegi i skierował wóz w kierunku nikłego światełka znaczącego wyjazd z
rampy. Następnie rozbłysły reflektory pojazdu, oświetlając stojącą bez ruchu postać - kobiecą
postać z uniesionym ramieniem, wskazującą prosto na kabinę!
To był zmasowany atak - wszyscy wrogowie A.C. sprzysięgli się przeciwko niemu i
działali jak jeden mąż! Zaskowyczał, pochylił się, odwrócił i uderzył stalowymi pazurami wszystko płynnie - w kierunku twarzy kierowcy samochodu. Twarz otworzyła się jak banan,
skóra opadła w strzępach, a sam kierowca odwrócił się ku niemu, w upiornym uśmiechu
ukazując przekrwione dziąsła, zbryzgane krwią zęby i oczy ociekające ropą!
A.C. chciał krzyknąć pełnym głosem, lecz z jego gardła wydobył się jedynie głuchy
charkot: Urrgh, urggh, urrrrgh! Kiedy upiór siedzący koło niego odchylił głowę i wygulgotał:
- Auuuuuu, wilczku, czas na srebrną kulę!
Ale w istocie nastał czas kuszy - bełt, który wpadł przez roztrzaskaną szybę, przyszpilił
ramię A.C. do tapicerki siedzenia i zaklinował się ostrzem w oparciu z drugiej strony...
Harry widział to wszystko oczami Jakesa. Jak furgon dojechał do końca rampy,
wypadł na parter i skręcił w lewo, nie, w prawo, by z piskiem opon wjechać na rampę
wiodącą na kolejne piętro i na następne, i jeszcze jedno. Na sam szczyt. I Harry widział to
przez martwe oczy Jakesa, ale słyszał własnym słuchem nawet przez grzmiący odgłos silnika:
Wszędzie rozlegał się wrzask A.C., paraliżujący, szaleńczy wrzask, i w końcu do
Harry'ego dotarło, że człowiek, którego zabił, teraz chciał zabić swego mordercę! I:
- Dzięki wielkie, Nekroskop! - Zaskrzeczał Jakes w metafizycznym umyśle Harry'ego i
skierował samochód na krawędź szóstego piętra. - Dzięki za włączenie mnie do akcji. To za
Jimmy'ego Banksa i Dereka Stevensa, ale głównie za mnie. Bak tego złomu jest pełny, a ja
zawsze chciałem odejść w ten sposób - w ogniu chwały! Aha, i tak a propos, tu masz pysk tego
wszawego chuja, który to wszystko zrobił.
Sięgnął trupią ręką i zerwał wilczą maskę z twarzy A.C. Mniej więcej w tej samej
chwili, kiedy furgon walnął w ścianę i przebił się przy wtórze pisku metalu przez rumowisko
pogiętych prętów i pokruszonego betonu.
Harry zatoczył się na ścianę z wjazdem do garażu i oparty o nią z opadłą szczęką
patrzył na A.C. wlepiającego wzrok w George'a Jakesa. Na szaleńczą, czarną wrzeszczącą
twarz, zasłaniającą pazurzastą rękawicą widok siedzącego obok trupa. Dredy furczały mu w
nocnym wietrze, kiedy drzwi furgonu zostały wyrwane z zawiasów. Oszalałe oczy niemal
wychodziły z orbit. Widać było grube, pokryte pianą wargi i zaczynający opadać w dół
korpus, który jednak wciąż był przyszpilony bełtem z kuszy do fotela.
- Porozmawiajmy jeszcze kiedyś, Nekroskop - powiedział Jakes. - Teraz muszę się
trochę ogrzać...
Harry wzdrygnął się, wstał wolno, wyprostował się i spojrzał na ulicę... gdzie właśnie
coś rozbiło się na samym jej środku. I Jakes miał rację - bak furgonu musiał być pełny po sam
korek.
Pod przecierającym się z chmur niebem, na którym opuchnięty księżyc oświetlał
zroszone deszczem londyńskie ulice, samochód A.C. spadł na asfalt jak bomba, maską w dół,
roztrzaskał się z rozdzierającym łoskotem i wybuchnął, gwałtownie rozświetlając okolicę
blaskiem stosu całopalnego mordercy. I George'a Jakesa.
I tak właśnie chciał odejść przynajmniej jeden z nich...
Harry znów się wzdrygnął. Odrętwiały umysł podniósł się do życia i usłyszał... syreny
policyjne? Oczywiście, będą tu za kilka minut.
- Harry, nic ci nie jest? (Był to głos Trevora Jordana, jednak teraz bez towarzyszącej
im presji brzmiał dużo ciszej.)
- Tak - odrzekł Harry. - Już się pozbierałeś?
- Na dobre - odparł Jordan, wydając z siebie mentalne westchnienie.
- Do zobaczenia później - powiedział Harry potakując. Ale teraz... musiał coś zrobić,
czegoś się dowiedzieć. Widział dziewczynę przed garażem. Później widział ją w środku (ale
pewien nie był), kiedy uratowała mu życie. I trzeci raz zobaczył ją oczami zmarłego Jakesa,
więc w końcu się upewnił! Teraz chciał ją zobaczyć ponownie, dowiedzieć się, kim jest i co
tu robi. Oczami Jakesa widział ją na samym końcu piwnicy. Według tego, co Nekroskop
wiedział, nie było innego wyjścia z piwnicy, a brama była zamknięta. Weszła przez te drzwi,
ale wyjść już nie mogła. Pozostawała jedyna droga ucieczki. Musiała wyjść tędy. I wyszła.
Nadeszła, dysząc ciężko, gotowa do działania - słyszała przecież wybuch i zbliżające
się syreny. Ale Harry czekał na nią w garażu, na podeście, na którym rampa zrównywała się z
podłożem. Wbiegła na rampę, wciąż dźwigając swoją „reklamówkę". Nekroskop wiedział, co
było w środku - kusza. Wystrzeliła dwa śmiertelne pociski i prawdopodobnie zabrakło jej
bełtów - gdyby tak nie było, wciąż trzymałaby broń w ręku. Ale on miał wciąż browninga.
Odnalazł główny włącznik światła ukryty w niszy na ścianie przy samej rampie.
Kiedy dziewczyna stanęła na górnym poziomie, przekręcił wyłącznik i wyszedł z
ukrycia. Dziewczyna wydała cichy okrzyk zaskoczenia, stanęła w miejscu i zamrugała od
ostrego światła. - Kto...? Co...?
- Nie bój się - powiedział Harry. - Już po wszystkim. Chciałem ci tylko podziękować
za uratowanie życia.
- Ach, to ty - powiedziała i odetchnęła z ulgą. - Ja... nie wiedziałam, do kogo mam
strzelić! Chyba... miałam szczęście. - Mówiła z wyraźnym dialektem edynburskim w głosie,
seksowną „przeciąganą" paplaniną, który Harry rozpoznał po swoim dzieciństwie spędzonym
w Szkocji i późniejszych wizytach na północy.
- Ja też - uśmiechnął się nieco jednak oschle. - Dużo szczęścia! - I po raz pierwszy
poczuł, jak zakrzepła krew sztywno przylega do rozerwanych spodni.
- Ale tamten miał maskę z pończochy - mówiła dalej - no i wyglądał na potencjalnego
zbira. - Oblizała nerwowo wargi i popatrzyła to tu, to tam, najwyraźniej szukając drogi
ucieczki. Wcześniej już zobaczyła broń w dłoni Harry'ego.
- A ten w furgonie? - Harry teraz był skupiony i wpatrywał się w nią. - Pasażer?
Dlaczego nie zastrzeliłaś kierowcy? - Nie miało to żadnego znaczenia, ale i tak chciał
wiedzieć. Jej oczy wciąż gorączkowo poszukiwały drogi ucieczki.
- Ja... zobaczyłam coś, co wyglądało jak wielki pies albo wilk, jak siedzi w wozie, ale
to był człowiek w masce. Zaatakował kierowcę, rozdarł mu twarz. No i ja... ja...
- ...Wystrzeliłaś do tego, który wyglądał groźniej. - Harry pokiwał głową. - A więc...
polowałaś na nich czy jak? -Zbliżył się do niej, ale dziewczyna nie cofnęła się. Na zewnątrz
dźwięk syren był już bardzo głośny i czuł, jak emanuje z niej nerwowa niecierpliwość.
- Tylko na jednego - odparła, edynburski akcent stawał się coraz wyraźniejszy wraz z
jej rosnącym lękiem. Zbliżyła się do Harry'ego. - Z policji jesteś? - Wymówiła słowo „policji"
tak, że brzmiało jak „plicji".
- Nie - Nekroskop potrząsnął głową i w tej samej chwili postanowił. Dziewczyna
powinna odpowiedzieć na parę pytań - przedstawicielom prawa, nie jemu - ale w końcu
uratowała mu życie. - Ja też na nich polowałem.
- No to dopadliśmy ich, no nie? Ale teraz, muszę już... - Przemknęła koło niego i w tej
samej chwili radiowozy zatrzymały się przed garażem z piskiem opon, tam, gdzie
pomarańczowe płomienie rozświetlały noc, a czarny dym zasłaniał księżyc.
- Powiedz mi jedno, a ci pomogę. - Złapał ją za ramię, a ona spojrzała na
przytrzymującą ją dłoń. - Obiecuję, wyciągnę cię z tego.
- No to lepiej się pospiesz - rzuciła, kiedy na wyjazdowej rampie zadudniły kroki.
- Dlaczego na niego polowałaś?
- A czemu ty na niego polowałeś? - Odsuwała się od niego i była zadziwiająco silna.
- Zamordował moich przyjaciół.
- A moich dobrych przyjaciół naraził na... niebezpieczeństwo. Ale zdaje się, że już nie
zdążysz nas stąd wydostać!
Harry sięgnął do tyłu i wyłączył światło w garażu, który momentalnie spowiły
egipskie ciemności. Następnie wywołał drzwi Möbiusa i wepchnął w nie dziewczynę.
Zapytał:
- Dokąd?
Jej myśli rozbrzmiewały jak odgłos pękniętego dzwonu z oddali:
Co... Co?... Co?
- Ciii! - powiedział Harry. - Po prostu obejmij mnie i powiedz, gdzie mieszkasz. Dokąd
chcesz jechać?
Przywarła do niego najściślej jak mogła! I wyszeptała ochryple:
- Obojętnie gdzie, byle daleko stąd! - Szept ten brzmiał jak wystrzał w pierwotnej
pustce kontinuum Möbiusa.
Udał się do miejsca, które znał, wyszedł z kontinuum i trzymał ją w pionie dopóty,
dopóki nie poczuła gruntu pod nogami i przestała się trząść. Następnie z wolna otworzyła
oczy... zachwiała się na chwilę i usiadła gwałtownie...
...na śliskich od deszczu kocich łbach w uliczce na wprost garażu. Ale deszcz już nie
padał, a mgła położyła się na wysokości kostek jak mleczna rzeka po całej alejce, rozwiewana
jedynie gwałtownym pojawieniem się Nekroskopa.
Harry nie chciał teraz odpowiadać na żadne pytania, ale później chciał jej zadać kilka
swoich.
- Teraz muszę iść - powiedział do niej w jej własnym dialekcie. - Gdzie cię mogę
znaleźć? No, gdybym chciał... albo gdybyś ty chciała?
Wyciągnął dłoń i pomógł jej wstać.
- Ja... nie mogę uwierzyć, co się ze mną stało! - wysapnęła. - Naprawdę nie wierzę! Dłońmi otrzepywała strój z wody na udach i siedzeniu.
- Naprawdę muszę już iść - powiedział jej Harry, odchodząc alejką od ulicy, na której
wciąż dopalał się z hukiem czerwono-pomarańczowy piec.
- B.J. - wydyszała. - Znajdziesz mnie u B.J.
- Naprawdę? - Spojrzał w tył z mrocznego progu tylnego wejścia opuszczonego
magazynu, przekrzywiając pytająco głowę.
- To winiarnia - znaczy się moja winiarnia - w Edynbur-gu. - Miała rozchylone usta i
słowa pojawiały się tak niezauważalnie jak oddech.
Ale Harry miał już dość tych wszystkich inicjałów. A.C., R.L. i teraz B.J.
- A co to B.J. oznacza?
- Co? - Wciąż wyglądała smakowicie z rozchylonymi ustami. - A, moje inicjały.
Bonnie Jean - odparła.
Coś mu świtało w głowie. Harry pamiętał stary musical oglądany w starym
mieszkaniu, jeszcze w Hartlepool - kiedy to było? Teraz przypomniał sobie tytuł i słowa
pewnej piosenki:
Do domu, do domu, Do domu z Bonnie Jean. Do domu, do domu, Zabioooorę...
Bonnie Jean.
Cóż, może i tak... ale nie dzisiaj, Bonnie Jean.
- Tak jak w Brigadoon! - powiedział.
Oczywiście zrozumiała. Ponieważ teraz przyjęła bez słów dziwaczną sytuację,
zamknęła usta i uśmiechając się z nieznacznym zaciekawieniem powiedziała:
- W rzeczy samej, mój dzielny chłopcze, dokładnie jak w Brigadoon. A imię waści...?
- Ale na chwilę rozkojarzona przejeżdżającymi na sygnale radiowozami odwróciła się i
spojrzała przez ramię.
I pytanie B.J. zawisło w wilgotnym nocnym powietrzu, bo kiedy ponownie odwróciła
się w stronę Harry'ego... pozostał po nim jedynie kłąb mgły, opadający w miejscu, w którym
stał jak wyegzorcyzmowany duch...
Harry zatrzymał się na chwilę w kilku miejscach - na wszystkich cmentarzach - zdając
relację z wydarzeń nocy.
Główne szczegóły były już znane, jednak głównie dzięki wysiłkom niejakiego R.L
Stevensona Jamiesona. Przed powrotem do siedziby Wydziału E Harry rozmawiał z samym
R.L. i powiedział:
- Cóż, zdaje się, że ogólna zasada działa. To, co się robiło za życia, robi się również i
po śmierci. I w tym działaniu zyskuje się wdzięczność całej populacji umarłych. Nie musisz
się teraz martwić o dobre imię, R.L.
- Mówisz o moim obi, Nekroskopie? Harry potwierdził.
- Wiesz, że tak. Ponieważ w życiu zajmowałeś się, najlepiej jak potrafiłeś, swoim
bratem, utrzymywałeś równowagę. I teraz po śmierci też będziesz to robił.
- To nie żadne trudne zadanie, Harry - powiedział R.L. - Szczególnie że znów się
spotkałem z tatusiem! Widzisz, wcześniej nie chciałem mu zawracać głowy. Ale teraz, że tak
powiem, jesteśmy już razem...
Znów Harry pokiwał głową.
- Nie splamiłeś się hańbą ani ty, ani twój tatuś, i jak mówiłem: umarli zawsze będą ci
wdzięczni za sprowadzenie tu A.C. Co znaczy, że umarli rozmawiają z sobą dobrowolnie, nie
muszą wcale czuć, że coś takiego jak świadomość A.C. sączy się im do umysłu!
- Aaa, z A.C. nie będzie teraz najmniejszych problemów, Harry. Wilkołak odszedł na
dobre. Żadnego wycia, tylko skowyt małego zagubionego szczeniaczka. Wydobrzeje, kiedy
tylko przekona się, że jest bezpieczny w tej ciemności i ciszy.
- I dobrze - odparł Nekroskop. - Niech tak zostanie...
CZĘŚĆ DRUGA:
Poszukiwanie
1.
Dla Brendy i dla niego
Pomimo kilku przystanków Harry był szybciej w siedzibie Wydziału E niż Trevor
Jordan. Biuro było w takim stanie, jak przedstawił to telepata: wszyscy w pełnym pogotowiu,
pod kierownictwem Darcy'ego Clarke'a, gotowi w błyskawicznym tempie dać mu pełne
wsparcie... jeśli nie fizyczne, to na pewno psychiczne. W tym wypadku, dzięki pomocy nowo
poznanych przyjaciół, nie potrzebował dodatkowej asysty. Co więcej, od samego początku
prosił Darcy'ego, by się do tego nie mieszał. Na wszelki wypadek szef Wydziału był gotów na
każdą ewentualność, co wiele mówiło o wartości, jaką przedstawiał dla nich Harry.
W końcu Nekroskop był w stanie przekazać raport i po kilku zaledwie godzinach
siedział z Darcym w jego biurze. Mając już pracę za sobą Harry w końcu znalazł czas, by
dowiedzieć się czegoś o Brendzie i małym Harrym. Nie dlatego, że nie troszczył się o nich
czy też miał do nich obojętny stosunek, ale dlatego, że wiedział, iż gdziekolwiek przebywa
jego żona z synem, to nie ma prawa im się stać nic złego. Pomimo że mały Harry był jeszcze
niemowlakiem, posiadał już umiejętności pozwalające ochronić matkę przed nawet
najgorszym zagrożeniem. Harry senior wiedział, że jeśli nawet jego syn nie był w stanie
wykonać sam jakiejś prostej czynności, to Brenda - albo też Ogromna Większość - wykona ją
za niego.
I na jego pytanie: - Czy coś...?
- Nic - Darcy potrząsnął głową zmartwiony. - Ani śladu. Wszyscy wolni agenci,
którzy nie pracowali nad twoją sprawą, szukali Brendy i małego. Niczego nie znaleźli.
Prekognici, telepaci, agenci posługujący się przeczuciem, lokalizujący osoby i przedmioty wszystko do bani, jeśli wybaczysz mi to określenie. Kiedy Brenda przyszła tu po raz
pierwszy, to sprowadził ją właśnie mały Harry, więc założyliśmy, że znów ją dokądś zabrał.
Dlaczego i dokąd... nikt nie potrafi odgadnąć. Oczywiście będziemy ich dalej szukać, ale
teraz... - Ramiona mu lekko opadły. - Przepraszam cię, Harry. Zrobiłeś dla nas tak dużo,
oddałeś nam mnóstwo energii i czasu, a my nie potrafimy nic dla ciebie zrobić.
- Co oznacza, że sam będę musiał coś zrobić dla siebie - odpowiedział Harry, lecz było
to pozbawione goryczy. - Darcy, musiałeś na pewno wiedzieć od samego początku, że
głównym powodem, dla którego dałem się namówić na pozostanie tutaj, była Brenda. Masz
wiele kontaktów i miałem nadzieję, że sprowadzeni przez ciebie ludzie pomogą jej.
Wiedziałem, że na wypadek wystąpienia jakichś zaburzeń związanych z moją pracą będzie tu
bezpieczna. Ale to już przeszłość.
Darcy wiedział, co miało teraz nastąpić.
- Wyprowadzasz się?
- Biorę swój cały cyrk i wszystkie małpy. Wydział E nie jest dla mnie, Darcy. Zawsze
byłem samotnikiem i tak już musi pozostać. A poza tym - jak sam wystarczająco często
mówiłeś - czy naprawdę muszę spędzać życie na włóczędze po mentalnych rynsztokach? Po
prostu nie widzę siebie jako kogoś, kto jest na każde zawołanie policji, jest ich „ulubionym
psychologiem", który rozwiązuje za nich każde najgłupsze nawet przestępstwo jak z
podręcznika. Och, wiem, że nie dokładnie tak, ale coś na kształt tego w końcu by się zaczęło
dziać. Więc wygląda na to, że stało się to szybciej, niż każdy z nas podejrzewał. Tak,
wyprowadzam się.
- Kiedy?
- Nic mnie tu nie trzyma. Z nikim się nie zaprzyjaźniłem ani nic takiego. Mam tu
kolegów, to prawda... mam nadzieję, że wszyscy jesteście moimi kolegami. Ale nikogo, z kim
musiałbym się specjalnie żegnać. Może z wyjątkiem ciebie. Więc, żegnaj.
Darcy po prostu nie wiedział, co powiedzieć.
- Jesteś - czy też raczej byłeś - naszym największym atutem.
- Jestem tylko człowiekiem - odpowiedział Harry i mówił szczerze. - Poza tym
Wydział ma jeszcze wielu innych.
- Ale cyrk i małpy? Harry wzruszył ramionami.
- Nie jest tego wiele. Tak naprawdę to nic. To, co jest w szafie, w pokoju, może na
razie zostać. Może kiedyś się po to zgłoszę.
- Nie to miałem na myśli. Jakiś kontakt?
- Wyłącznie w wypadku odnalezienia mojej żony i syna.
Ale prawdopodobnie to ja ich pierwszy znajdę. - Powstrzymując się od ziewania,
Nekroskop wyciągnął się lekko i skrzywił, czując rwanie pod świeżo założonymi bandażami
na udzie. Miał nietęgą minę, kiedy patrzył na swoje dłonie, które również spowijał bandaż.
- Powinieneś był dać sobie założyć szwy - Darcy powiedział z troską.
- Nienawidzę szwów! - odparł Harry. - Nie wspominając już o bliznach! W ten sposób
może uda mi się uniknąć blizn.
- Więc dokąd pojedziesz? I kiedy? Mam nadzieję, że nie dziś w nocy?
- Mam mieszkanie w Hartlepool, w którym trzeba trochę porobić przed sprzedażą.
Stało puste od ponad roku. I mam jeszcze spadek w Bonnyrig, ten stary dom. Myślę, że
odosobnienie dobrze mi zrobi, poza tym będę bliżej mojej mamy. A jeśli chodzi o to kiedy: to
co masz przeciwko „dzisiaj"?
- Słuchaj - powiedział Darcy poważnie zaniepokojony -obydwaj jesteśmy zmęczeni.
Szczególnie ty. Wyglądasz jak cień człowieka! I nie widzimy wszystkiego we właściwym
świetle - nikt nie widzi, kiedy jest zmęczony. Zostań tu na noc, zjemy razem rano śniadanie,
wtedy podejmiesz decyzję.
Harry znów wzruszył ramionami.
- Już podjąłem - odparł. - Z drugiej strony, masz rację -jestem zmęczony. Dobra, jutro
też jest dzień...
Darcy zadowolony powiedział:
- I będziemy w kontakcie, to znaczy jak się zagospodarujesz.
Harry westchnął.
- Jeśli obiecasz mnie nie niepokoić bez potrzeby... to może. Ale powiedzmy sobie coś
tutaj i teraz - skończyłem z Wydziałem E, Darcy. To nie dla mnie. I tak nie miałbym czasu dla
Wydziału, nie będę miał czasu na nic, dopóki nie odnajdę Brendy i Harry'ego.
Darcy pokiwał głową.
- No dobrze... - i po chwili zastanowienia dodał: - Co mam powiedzieć policji?
- Że jak?
- Znaleźli dwa ciała w wypalonym furgonie. Jednym był nasz wilkołak, prawda, ale
ten drugi...? Wiesz, że w końcu go zidentyfikują. I jest jeszcze jeden w garażu, zastrzelony
czym... kuszą?
- Zajmijmy się najpierw George'em Jakesem - powiedział Harry. - Będą pytać: w jaki
sposób Jakes wyszedł z kostnicy w Fullham i znalazł się w wypalonym furgonie na East
Endzie, mam rację?
- Jesteś ostatnią osobą która go widziała, w... hm, potwierdzonych okolicznościach.
Gdybyśmy mieli podać jakieś nazwiska... znaczy nie zrobimy tego, ale gdybyśmy musieli...
- To padłoby moje, wiem... - Harry zastanowił się przez chwilę i powiedział: Powiedz im, że A.C. Jamieson to obeah z Haiti. Z łatwością mogą to potwierdzić. Na pewno
wykradł ciało Jakesa, by móc go użyć do jakichś rytuałów przeciw policji. A dlaczego
popełnił samobójstwo, kto to wie? Przecież był wariatem. Powiedz im także, żeby poszukali
stopionej lub spalonej maski wilkołaka i rękawicy z pazurami. Wtedy będą mieli komplet.
- Więcej niż komplet - zgodził się Darcy. - Garaż był pełen szykownych bryczek i
większość z nich miała już nowe numery i lakier!
- Co do tego w garażu „Skippy'ego"... może to robota samego Jamiesona. Był
oczywiście wariatem, lecz przebiegłym jak lis! Zabicie Skippy'ego to po prostu zacieranie
śladów. Proste...
- A broń?
- Nie znajdą jej. - Harry potrząsnął głową.
- Czy na pewno wszystko mi powiedziałeś?
- Jest coś, co muszę jeszcze sprawdzić.
- No to - powiedział Darcy, kiwając głową w zamyśleniu - zdaje się, że mamy
wszystko. - Następnie uśmiech, który pojawił się na jego twarzy, zniknął pod zmarszczonym
czołem. - Wciąż oddycham z ulgą, że Jakes nie zostawił nikogo. Znaczy rodziny...
- Wiem, o co chodzi - odparł Harry. - Trudno by to było wszystko wyjaśnić, co? Ale
nie martw się o Jakesa, Darcy. Z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę zaświadczyć, że Jakes
nie użala się nad sobą, a tylko cieszy się, że dopadł tego faceta, chociaż po fakcie.
Twarz Darcy'ego zbielała, kiedy dotarł do niego sens tych słów. Pamiętał sprawę
Bodescu, Hartlepool na północno-wschodnim wybrzeżu i trupy wychodzące z grobów. Ale
pomimo faktu że co... lubił Nekroskopa? ufał mu? wiedział, że nie stanowi zagrożenia? - jego
anioł stróż powinien wrzeszczeć i wyć w niebogłosy, żeby spierdalał jak najdalej od tego
człowieka!
- Po prostu to się w głowie nie mieści - powiedział cicho. - Cóż, skoro już musisz powiedział mu Nekroskop - to pomyśl sobie tak: Jakes zrobił tylko to, co robił za życia, i
zrobił to doskonale. Uznał za los na loterii, że ponownie może zająć się tą sprawą. I zajął się
koncertowo. Śmiem twierdzić, że wszyscy powinniśmy mieć takie szczęście...
- Z tego co wiem - odparł Darcy - to kiedy już zejdę z tego świata, będę chciał
wyłącznie leżeć, i to bardzo spokojnie!
- Tak teraz tylko mówisz - powiedział mu Harry od niechcenia, jednak z tym
charakterystycznym błyskiem w oczach, które widziały zbyt wiele.
Darcy prawie go nie słuchał ani na niego nie patrzył, woląc analizować wydarzenia
minionego dnia. Na przykład myślał o martwym złodzieju i mordercy w garażu. Harry miał
rację: jak dotąd policja nie znalazła broni, z której go zabito, ale mieli bezpośrednie narzędzie,
które wywołało śmierć - bełt z kuszy wykonany z twardego drewna. Rozmawiano z nim już
na ten temat i należało tę kwestię przynajmniej poruszyć.
- Na pewno nie chcesz czegoś dodać, Harry? - zapytał. -Może coś na temat tej kuszy?
No bo kusza jest w dzisiejszych czasach dość niezwykłą bronią. Ale przyjrzeli się bełtowi i
bardzo ich zdziwiło samo ostrze.
To coś nowego. Harry uniósł brew.
- I co z tym ostrzem?
Darcy wzruszył ramionami.
- Jest wykonane ze stali, jak podejrzewałeś, ale żeby była pokryta srebrem? Srebrem
zabija się wilkołaki, nieprawdaż?
Harry był co najmniej niezły w ukrywaniu swych myśli, emocji i tak jak tym razem
zaskoczenia. I co jeszcze bardziej go zaskoczyło, to swoboda, z jaką potrafił wypowiadać
kłamstwa i półprawdy! Nigdy nie kłamał zmarłym... ale żyjącym?
- Nie wiedziałem, kogo mam przeciw sobie - powiedział. - Oczywiście razem
doszliśmy do wniosku, że to była robota... kogo, lykantropa? Jakiegoś wariata? Ale jeśli się
pomyliliśmy? Są na tym świecie bardzo dziwne zjawiska i my to wiemy najlepiej.
Darcy pokiwał głową.
- W takim razie ty go zabiłeś? Stąd ta zaginiona broń'? Nekroskop odwrócił wzrok i w
końcu wymamrotał.
- Nie żyje, prawda?
Lecz dopiero w świetle tych rewelacji musiał się temu dokładniej przyjrzeć...
Wstał lekko chwiejnie i powiedział:
- Zdaje się, że jestem bardziej zmęczony, niż myślałem, ale jak mam zasnąć? Mam
tyle na głowie i wszystko mi kołuje. Czasami nie jestem w stanie przypomnieć sobie czasów,
kiedy było inaczej! Szkoda, że nie możemy się wyłączyć jak maszyny.
Darcy lekko podskoczył, jakby przypomniał sobie coś i odezwał się:
- Ależ możemy! Co, myślisz, że jako szef tej cholernej firmy zostawiam sen
przypadkowi? Boże, na okrągło byłbym na nogach!
Harry popatrzył na Darcy'ego, a ten wyjął niewielką fiolkę z szuflady, wstał i podszedł
do zbiornika z wodą.
- Jesteś na coś uczulony? - Wrzucił jedną białą pastylkę do szklanki i napełnił ją wodą.
Po chwili się rozpuściła.
- Nie - Harry potrząsnął głową. - Nie jestem uczulony na nic. Ale... tabletki na sen?
- Tylko jedna - powiedział mu Darcy. - U mnie za każdym razem czyni cuda. Wyłącza
mnie.
Harry wziął szklankę do ręki.
- Może ten jeden raz - powiedział i odchylając głowę, wypił wodę. Jego uwagi umknął
jednak fakt, że kiedy to robił, szef Wydziału E wstrzymał oddech...
Po tym jak Nekroskop poszedł do swego pokoju, Darcy zadzwonił do jednego ze
„specjalistów" Wydziału na jego domowy numer. Nie był to sensu stricte esper, lecz i tak
posiadał niespotykany talent.
- Doktor Anderson? - zapytał Darcy, kiedy w końcu ktoś podniósł słuchawkę. - James
Anderson? Tu Darcy Clarke...
I po chwili, kiedy po drugiej stronie odezwał się cienki zmęczony głosik, mówił dalej:
- Nie, Anderson, nie wiem, która jest godzina, i z góry przepraszam, że tak wczesna
czy też późna. Ale to ważne. Pamięta pan o tej sprawie Keogha, o której mówiliśmy? No to
załatwione. I po kolejnej chwili: - Tak, dwie minuty temu. I w końcu przed odłożeniem
słuchawki: - Dobrze, czekam na pana.
Po telefonie Darcy nie miał nic więcej do roboty, jak czekać na Andersona. Poza tym
cierpiał z powodu obrzydzenia i nienawiści do samego siebie i czuł się jak podstępna
szumowina gromadząca się na powierzchni zdradzieckiego bagna. Z drugiej strony...
obowiązek i sumienie leżały w tej pracy na dwóch odrębnych biegunach. Obowiązkiem
Darcy'ego było strzec wydziału (bagna?) i wiedział o tym. Jego sumienie musiało się na
chwilę zdrzemnąć...
Może w ogóle nastawienie Nekroskopa było zbyt zdawkowe, albo też był zbyt pewny
siebie. Wydział E nie potrafił dowiedzieć się, gdzie jest jego żona i dziecko... i co z tego? Nie
dostaną kontinuum Möbiusa. (Zachowywał się jak małe dziecko nie dające sobie innym
odebrać piłki -nieee! nieeee! nieeeee! Albo był zbyt zaborczy i zadowolony z siebie, że to on
pierwszy dostał piłkę.) Ale jak mówi przysłowie: co ma być, to będzie, i, jak mały dzieciak,
Harry odkrył, że nie można bawić się samemu. Szczególnie nie w chowanego.
Zadzwonił do Darcy'ego Clarke'a ze swego walącego się domu na przedmieściach
Bonnyrig i wylał na niego swe frustracje, lecz Darcy był w stanie jedynie powiedzieć mu to,
co już wiedział (gdyby było inaczej, Wydział E skontaktowałby się z nim od razu).
- Nie mamy bladego pojęcia, gdzie mogą się znajdować, Harry. Tak jakby zapadli się
pod ziemię!
- Ile to już? Miesiąc? Pięć tygodni? - Harry spojrzał na telefon, jakby nie mógł
uwierzyć, co słyszy. - Zajmujecie się tym od pięciu tygodni i nic? Co, Wydział E ze swoimi
wizjonerami, telepatami, czytającymi z kryształu, prekognitami? I nic? Nie macie bladego
pojęcia?
Darcy oburzył się nieco na to stwierdzenie.
- Co chcesz mi powiedzieć, Harry? - rzucił. - Że nie staramy się wystarczająco? Że nie
wierzysz, że naprawdę ich szukamy, czy tak? Cóż, zbierz wszystko do kupy i zastanów się,
jesteśmy tak samo zainteresowani odzyskaniem twego syna - i nie wiem, czy nie z tych
samych pobudek!
I chociaż Harry'emu nie podobało się to ostatnie stwierdzenie, wiedział, że to prawda.
Oczywiście Wydział E chciał odnaleźć młodego Harry'ego. Tylko dlatego, że jego ojciec ich
zawiódł, nie skreślali syna - kiedy nadejdzie jego kolej! Ale być może Darcy zorientował się,
że powiedział za dużo.
- Harry - powiedział pojednawczym głosem. Nie chcę się z tobą kłócić! Do cholery,
nie możemy się kłócić! Szukamy ich, wiesz, że tak jest. I przepraszam cię, że mnie poniosło.
To, co powiedziałem... nie to chciałem powiedzieć.
- Ale powiedziałeś - odparł Harry, lecz on również był już spokojniejszy. - Mój syn kolejny królik doświadczalny Wydziału E! Kiedy? Kiedy będzie miał piętnaście, szesnaście
lat? A do tego czasu będziecie czekać, stać w cieniu i obserwować go, jak rośnie, oceniać jego
umiejętności, zapewniać mu warunki rozwoju? Albo wkroczycie wcześniej i zwerbujecie go,
jak mnie wcześniej: pokazując mu, jak wiele jest zła na świecie, i mówiąc mu, że wraz z nim
Wydział E jest w stanie stawić mu czoła? I co potem, Darcy? Czy to on skończy na
włóczędze po mentalnym rynsztoku? Naprawdę? Po moim trupie...
- Ja też tego nie chcę, Harry! - powiedział Darcy już błagalnym głosem. - Słuchaj, nie
byłbyś sobą, gdybyś mówił inaczej. I naprawdę nie chciałem, żeby to w ten sposób
zabrzmiało. Chcesz, żebym dał ci słowo? Masz moje słowo - nigdy nie będziemy mieszać się
do życia twojego syna. Ale, Harry, skoro nie możemy go znaleźć, to i tak nikt z nas nie może
niczego z nim zrobić wbrew jego woli! A w tej chwili nie możemy go znaleźć.
Nekroskop milczał przez chwilę, po czym powiedział:
- Ale będziecie próbować dalej?
- Oczywiście, że tak.
- Cóż, dzięki i za to. - I Harry odłożył słuchawkę...
Harry rozmawiał ze swoją mamą nad brzegiem rzeki, w miejscu, w którym woda
tworzyła niewielkie wiry. Była to pierwsza rozmowa od dnia - prawie trzy tygodnie temu kiedy Harry po sprzedaniu mieszkania w Hartlepool pojawił się tutaj i mama zaczęła się czuć
zapomniana. Ale jego umysł od dawna zmagał się z problemami, dlatego też jak każda matka
wyczuła, że coś jest nie tak. I dlatego, mimo że mogła porozmawiać z nim kiedykolwiek i
gdziekolwiek, nie odzywała się pierwsza. A poza tym wiedziała, jak lubił odwiedzać
zmarłych na miejscu.
Był środek wietrznego kwietnia, ale przynajmniej nie padało. Harry siedział nad
brzegiem rzeki w płaszczu.
- Chyba i tak się doigrasz i coś złapiesz! - powiedziała mu, czując zimny wiatr w jego
włosach i obserwując zamazane szare obrazy chmur odbijające się w rzece (oczywiście
widziane jego oczami). - To nie dzień na spacery, Harry.
Tkwiła tam w mule i wodorostach - przynajmniej jej duch i prawdopodobnie jej kości,
nawet jeśli resztę rozmył prąd rzeki. Ale była to cała mama (prawdopodobnie jak każda
mama), bo chociaż Harry Keogh już od dawna nie czuł jej chłodu, to ona wciąż była w stanie
odczuć chłód syna.
- Nic mi nie będzie - powiedział jej Harry.
- Właśnie, że będzie. - Ale nie chciała ciągnąć tego wątku, przynajmniej na razie. I
dodała, czując, że nie jest jeszcze gotów do rozmowy: - No to co tam ciekawego na świecie,
Harry? To znaczy w twojej połowie...
Rozpoznał plan: chciała odciągnąć go od problemów, pytając o ogólne problemy na
świecie. Oczywiście zmarli spoczywający w rozmaitych miejscach na ziemi mogli ze sobą
rozmawiać i wymieniać informacje, otrzymując najświeższe wiadomości od nowoprzybyłych.
Lecz wiadomości przekazane przez Nekroskopa docierały najszybciej - mogli wszystko
widzieć i być może nawet nieco odczuwać z tego, co się działo, skoro nie mogli tego
doświadczać na żywo. Harry był ich jedynym łącznikiem ze światem żywych. I tym razem
postanowił „dać się złapać". Ponieważ jego mama miała rację, nie czuł się najlepiej.
Nie było specjalnie wiele pocieszających wiadomości.
- Naprawdę chcesz wiedzieć?
- Jest aż tak źle? - Cóż, dobrze nie jest! - Zrobił minę. - Sama musisz ocenić. - I
streścił ostatnie wiadomości ze świata: - Prawie w całej Afryce wrze: w Zambii, Rodezji, w
Mogadiszu, w Somalii i Etiopii. Biała „wyższość" zdaje się ma kłopoty w Rodezji, bo
głosowanie wypadło na korzyść czarnych.
- Czy nie tak powinno być? Czy ludzie nie urodzili się równi?
Znów wzruszenie ramion.
- Tak długo, jak nowi równi chcą pozostać równymi - to znaczy do momentu, kiedy
nie starają się być równiejsi - to chyba wszystko gra... - I dodał szybko, zmieniając całkowicie
temat, zanim zaczęła protestować czy moralizować: - I nastąpiło stopienie rdzenia w miejscu
zwanym Three Mile Island w Stanach Zjednoczonych. W elektrowni.
- Naprawdę? (nie wydawała się poruszona). Coś się stopiło? Czy to ważne?
Harry nie mógł się nie uśmiechnąć. Kiedy mama została zabita, energia nuklearna była
czymś całkiem nowym, istniała wyłącznie na poziomie laboratoryjnym.
- Tak, to bardzo ważne. I bardzo niebezpieczne. To coś zabija, mamo. Paskudną,
niewidzialną, cichą śmiercią. -Uśmiech zniknął z jego twarzy i mama wiedziała dlaczego.
Dowiedziała się z jego umysłu - zobaczyła grozę. Poczuł jej bezcielesny dreszcz.
- Co jeszcze? - zapytała.
- Cóż, z Kambodży dochodzą naprawdę przerażające wieści, ale...
Ale Harry przecież nie mógł o tym opowiadać mamie! Od razu ugryzł się w język i
zasłonił przed nią swe myśli, zastanawiając się, o czym on do diabła myśli, skoro o tym
wspomniał. Może z powodu rodzaju śmierci, jaką zginęła jego mama, ale lektura dotycząca
wydarzeń znad jeziora śmierci w Stung Treng samego Nekroskopa przyprawiła o koszmary:
dwa tysiące ciał powiązanych ze sobą i obciążonych kamieniami...
Jednak dotarła do niej pierwsza wiadomość o Kambodży i powiedziała cicho:
- Och, nie przejmuj się, Harry. My o tym wszystko wiemy. A co do Pol Pota - to on
też w końcu będzie musiał do nas dołączyć. Ale nie ma pojęcia, co go czeka tu na dole.
- A co na niego czeka? - Harry nigdy nie uważał zmarłych za specjalnie mściwych. No
bo cóż mogą zrobić? Cóż, poza tym, że on, Harry Keogh Nekroskop, stanowił czasem dla
nich inspirację?
- Czeka? - Mama odpowiedziała od razu. - Nie będziemy niczego robić, nic do niego
mówić, nie będziemy chcieli mieć z nim nic wspólnego. I będzie leżał w chłodzie, zagubiony i
samotny, tak jakby w ogóle nie istniał, jakby odmówiono mu nawet tej egzystencji. I wkrótce i
tego nie będzie miał. Zblednie i wtopi się w nicość. Ale będzie wiedział dlaczego... Przez
chwilę Harry wyczuł lodowaty chłód w jej słowach - mróz wewnętrznej przestrzeni, czerń
podziemia - jakby wkroczyły mu do duszy. Ale szybko ten chłód zamienił się ponownie w
ciepło. Dziwne, lecz pośród wszystkich umarłych jedynie od niej biło ciepło! A może nic w
tym dziwnego. Była przecież jego mamą.
- A więc to tak - powiedział po chwili i wzdrygnął się. -Aha, mam jeszcze kilka
informacji, ale może nie był to w ogóle najlepszy pomysł, żeby opowiadać, co się wydarzyło
na świecie. I kiedy się tak człowiek nad nimi zastanawia, to stopienie rdzenia na Three Miles
Island jest najmniejszym z naszych zmartwień!
Jej również zmiana tematu była na rękę. - Ale skoro to „stopienie" jest tak groźne... to
czemu do niego doprowadzili?
- Co? - (Czy jej pojmowanie świata było tak ograniczone?) - Ależ to był wypadek,
mamo! Nie zrobili tego celowo!
- Aaa! (Zaśmiała się cicho.) No to chyba nic na to nie można poradzić, prawda? - Ale
śmiech szybko zgasł i znów nastał czas na powagę. - A więc nic tak bardzo się nie różni od
tego, jak było kiedyś: ludzie popełniają błędy. I chyba nie można na to nic poradzić. Ale teraz
musisz mi powiedzieć, co można zrobić, Harry. Jak mogłabym pomóc. Czy też raczej jak
mogłabym tobie pomóc...
I w końcu ukochana matka Nekroskopa, jego często wszechwiedząca mama
(przynajmniej jeśli chodziło o niego) dotarła do sedna. Wyczuła to, kiedy opadły mu ramiona,
wydał z siebie westchnienie i powiedział: - Jeszcze ich nie znalazłem, mamo - Brendy i syna.
Och, jest z setka miejsc, o których nie pomyślałem, wiem, że jest o sto za dużo, bo ja nie
wiem, od którego mam zacząć! Przez chwilę nie mówiła nic, po czym cicho zapytała:
- Chcesz, żebym rozpytala wśród zmarłych, Harry? Czy sądzisz, że oni...?
Harry nie ośmieliłby się kwestionować jej znajomości tematu, choć wiedział że musi.
- Na pewno nie, mamo - powiedział nieomal błagalnie. - Gdyby tak było, czy nie
wiedziałabyś już teraz? Gdyby oni...?
- Niekoniecznie, synku - powiedziała. - Zależy od tego gdzie i kiedy, no bo gdybyś to
był ty, to wiedzielibyśmy na pewno! Nieważne gdzie ani kiedy, bo jest tylko jeden Nekroskop...
no, teraz dwóch. I wiedzielibyśmy od razu, gdyby zgasło twe światło. Ale śmierć jest
generalnie pospolitą sprawą: ktoś się rodzi, żyje i umiera. Nieuchronnie. Brenda to Brenda kolejna zwykła osoba, kolejne życie. I gdyby zmarła w jakimś odległym miejscu, to chwilę by
trwało, zanim bym się o tym dowiedziała.
- A twój wnuk, Harry Junior? Czy to też kolejna „zwykła" osoba? Nie sądzę - i nie
tylko dlatego, że jest twoim wnukiem. On wie o tobie! Ty wiesz o nim! Czy Ogromna
Większość nie wiedziałaby, gdyby również jego światło zgasło?
- Ale ty przebywałeś z nami przez jakiś czas, Harry - przypomniała mu. - I na początku
Ogromna Większość również nie wiedziała o tobie. Co tu dużo mówić, nie wiedzieli o sobie,
dopóki nie pojawiłeś się na scenie! Och, ja wiedziałam, że jesteś inny, ale jestem twoją matką.
Ale uwierz mi, że trochę zajęło mi przekonanie reszty. W końcu uwierzyli; jakże mogło być
inaczej? Czuli twoje ciepło, kiedy ich mijałeś, słyszeli twoje sny i czuli jak drżysz, kiedy się
bałeś. W czasie twego dzieciństwa kibicowali ci. Nie wiedzieli, że pewnego dnia staniesz się
najważniejszą osobą dla zmarłych!
- Chodzi ci o to, że nie poznali go jeszcze? Że nie żyje dostatecznie długo na tym
świecie? Ale przecież wtedy w Hartlepool - niespełna półtora roku temu? - wyszli z grobów,
by go ratować!
- Zrobili to również dla ciebie, Harry. Tak, mały Harry ich przywołał, ale kogo
przyszli ratować?
- Czy on nie był... ciepły wtedy? Jak ja?
- Tak, ma w sobie ciepło. Umarli odczuwają go jak mały płomyczek. Ale to nie on jest
ich światłem w ciemnościach tak jak ty. Może pewnego dnia tak się stanie, ale jeszcze nie.
- W takim razie nie dowiedziałabyś się, gdyby zmarł... - Nie było to pytanie, a raczej
stwierdzenie faktu. W pewien sposób Harry był zadowolony. Nie chciałby, żeby ktoś
zawiadamiał go o śmierci syna czy Brendy. Czy to żywy, czy martwy.
- Wiedziałabym... wcześniej czy później - powiedziała mu matka. - Ale teraz mogę ci
potwierdzić przynajmniej jedno: nic takiego do mnie nie dotarło. Według tego, co wiem,
wciąż żyją.
Harry odetchnął z ulgą. Skoro matka tak mówiła, to tak było. Ale mimo to gdzieś na
dnie umysłu i tak pozostał cień strachu. Wiedział, był pewien, że jego żona i syn gdzieś żyją.
Ale gdzie?
Mama usłyszała nieme pytanie i powiedziała:
- Dokąd ty byś poszedł, Harry, gdybyś chciał się ukryć? Dokąd udałaby się Brenda?
Na pewno znasz jakieś jej tajemnice, fantazje, marzenia?
Nagle Nekroskop zorientował się, jakim samolubem mógł się wydawać. Nie patrzył
bowiem na całą sprawę z punktu widzenia Brendy, lecz z własnego. A teraz mama w sobie
właściwy sposób sprowadziła go na ziemię i uświadomiła, że Brenda jest samodzielną
jednostką, która ma własne potrzeby, marzenia i tajemnice. Potrzeby, marzenia i tajemnice,
które obecnie zostały przysłonięte czy też skażone przez świat Harry'ego, co doprowadziło do
tego, że w końcu zapragnęła „od tego uciec". Ale:
- Nie to chciałam powiedzieć, synku - pospieszyła z wyjaśnieniem mama. - Wiesz, że
nie! To była po prostu taka... figura retoryczna.
Tylko że Harry wiedział, iż rozmowa ze zmarłym zwykle zawiera ukryte treści, więc
może odczytał coś więcej z tej rozmowy. I rzeczywiście jej wypowiedź dotknęła czułego
miejsca. Czy celowo? Miała ta jego mama sposoby na ukazanie szerszej perspektywy - i
sposoby na pokazanie, co zrobił nie tak!
Ale jednocześnie jej podejście do problemu spowodowało, że Nekroskop zaczął się
nad tym zastanawiać. Ponieważ Brenda w oczywisty sposób różniła się od niego - miała
prawo do innego sposobu kształtowania swoich sympatii i antypatii. Więc teraz Harry zaczął
się na poważnie zastanawiać, gdzie ona by się ukryła, gdyby chciała na jakiś czas „zniknąć".
Nigdy nie przepadała za słońcem, za to bardzo lubiła deszcz! Uwielbiała ogrody, wiatr we
włosach, tajemnicze krajobrazy skryte we mgle. Uwielbiała siedzieć w fotelu przy oknie
mansardowego mieszkania i wsłuchiwać się w bębnienie kropel deszczu rozbijających się na
dachówkach... to było jej ulubione zajęcie.
- W takim razie - mama Harry'ego włączyła się do rozmyślań - to miejsce doskonale
się do tego nadawało! Właśnie to miejsce!
- Nawet nigdy tu nie była - potrząsnął głową.
- A jeśli jest to takie samo miejsce jak to?
- Może tak, może nie. Zawsze podobał się jej określony typ krajobrazu nadbrzeżnego poszarpane klify i zasnute deszczem niebo... i ogród, a szczególnie taki z zapuszczoną,
zarośniętą ostoją. Z wysoką trawą, dziko rosnącymi kwiatami i miejscem, w którym mogłaby
leżeć na trawie i patrzyć na chmury. I na gwiazdy - im większe, tym lepsze. Nie znała nazw
konstelacji gwiezdnych, ale i tak je lubiła. Zarośnięte miejsce skryte w roślinności - dzicz,
ostępy - i mnóstwo gwiazd na czystym nocnym niebie, zawsze to uwielbiała.
- Ale z ciebie poeta, i nawet o tym nie wiesz! - odezwała się mama.
- Ciekawe, gdzie znajdę takie miejsce? - powiedział Harry, a jego mama wyczuła, że
opuszcza go przygnębienie.
- Zdaje się, że powinieneś zacząć przeczesywać te sto miejsc - powiedziała mu. Ponieważ teraz masz zdecydowanie zawężoną listę. - I Harry się z tym zgodził.
Nikt nie przypuszczał, ani też nie zgadłby, że Brenda i Harry Junior mogą być w
miejscu, które zasugerowała mama Nekroskopa, a jej wizja wywołała żywy obraz takiego
miejsca przed oczami Harry'ego. Tajemnicze, pełne dramatyzmu i nieznane miejsce: długie,
mgliste noce, coraz krótsze, słoneczne dni z lekką mżawką wysoka trawa i dzikie kwiaty. I
ogród przewyższający oczekiwania Brendy poza jej tuzinkową wyobraźnię.
Ponieważ w tej chwili wykraczało to nawet poza wyobraźnię Nekroskopa i miało tak
pozostać do chwili, kiedy porzuci już wszelką nadzieję na odnalezienie jej...
Ale teraz: Najpierw w myślach Harry jeszcze raz prześledził wszystkie sprawdzone
już miejsca, zaczynając od domu rodzinnego w Harden - górniczej wiosce na północnowschodnim wybrzeżu.
Kopalnia była już wyeksploatowana i zamknięta od jakiegoś czasu, więc samo miejsce
wydawało się jeszcze bardziej opuszczone niż poprzednio, ale jak od wieków mieszkali w
nim ludzie. Oczywiście, gdyby Brenda czy też dziecko starali się ukryć przed nim, gdyby
rzeczywiście chcieli się przed nim schować - to byłoby ostatnie miejsce, do którego by się
udali. Harry wiedział o tym od razu, ale i tak je sprawdził. To, co zastał, wpędziło go w
jeszcze większą depresję.
Nie mógł tak po prostu pójść do rodziców Brendy, ponieważ nie był już sobą. Co miał
zrobić, pójść do nich i powiedzieć, że to on jest Harrym Keoghiem, i starać się wyjaśnić?
Mieszkańcy północno-wschodniego wybrzeża, którzy stanowili sól tej ziemi i, co więcej,
mocno po niej stąpali, nigdy by nie uwierzyli w to, co mówi! Zamiast tego podszedł do ojca
Brendy w pubie, przedstawił się jako przyjaciel Harry'ego i zapytał, co tam u nich. Dało to
połowiczny skutek.
Mówiąc krótko: Brenda i Harry pobrali się i pojawiło się dziecko. Półtora roku temu
Brenda zabrała dziecko i pojechała do męża, do Londynu. Pracował tam, pisał książkę czy coś
w ten deseń. Ona nigdy nie mówiła o tym, co robi mąż. Nie ma w tym nic dziwnego, bo
prawdopodobnie wstydziła się, że nie ma żadnej porządnej pracy. Co? Harry Keogh? Od
kiedy skończył szkołę, nawet palcem nie ruszył - no, przynajmniej w sensie fizycznym. Coś
tam robił, pisał czy jakoś tak, ale musiał na tym nieźle kosić - Brendzie nigdy nie brakowało
pieniędzy.
Ale potem, kilka tygodni temu, napisała, że zabiera dziecko „za granicę" czy gdzieś
tam. No ale w ogóle nie wspomniała o swoim mężu - tylko o sobie i synu. Wypsnęło się jej,
że mąż wykonuje jakąś tajną łamaną przez poufne pracę dla rządu, może i tak było. Musieli
gdzieś pojechać za morze, do jakiejś ambasady czy coś. Może nie wyszło z tym pisaniem i
musiał złapać się czegoś innego. Może rząd dał mu pracę „kuriera" czy coś: kogoś, kto
przewozi ważne papiery czy przedmioty z kraju do kraju. A może jednak wyszło z tym
pisaniem i to wszystko było po to, by wymigać się od płacenia wysokiego podatku. Tylko
że... cóż, Brenda powinna częściej pisać. Ostatni list przyszedł kiedy? Pięć, sześć tygodni
temu? A oni w końcu są jej rodzicami...
Wynikało z tej opowieści, że martwili się o nią nie mniej niż Harry. I równie
oczywiste było, że nie była to żadna podpucha... Brendy nie było u nich i naprawdę nie
wiedzieli, gdzie się podziewa. To samo powiedzieli wszyscy jej starzy znajomi. Więc Harden
należało skreślić - po prostu jej tu nie było i nikt nie wiedział, gdzie jest.
Pojawiła się kolejna myśl, i to naprawdę niepokojąca. Nekroskop dał się porządnie we
znaki rosyjskiemu Wydziałowi E przez ostatnie dwa i pół roku. Stracili trzech szefów
Wydziału w tym czasie, a z ich podmoskiewskiej siedziby Zamku Bronnicy została kupa
gruzu! A co będzie, jeśli zniknięcie Brendy i małego Harry'ego zostało zaplanowane od czasu
starcia Harry'ego z Borysem Dragosanim? Co będzie, jeśli wiedzieli, że on, Harry Keogh,
żyje, pomimo że ciało - jego własne ciało - rozstało się z tym światem? Jeśli ktokolwiek
posiadał taką informację, to na pewno były to światowe organizacje ESPionażu! Najlepsza
telepatka Radzieckiego Wywiadu Paranormalnego, Zek Föener, na pewno o tym wiedziała... a
po rozbiciu Zamku Bronnicy, Harry puścił ją wolno. Czy powiedziała im? I czy pojmali
Brendę i dziecko, by ułatwić sobie przechwycenie samego Nekroskopa?
Ale nie, większość z tej wersji nie trzymała się kupy - po walce z Dragosanim stał się
bezcielesny i nikt na świecie nie był w stanie uwierzyć, że kiedykolwiek pojawi się ponownie,
nawet on sam! Ale z drugiej strony część z tej wersji miała sens. Pod koniec tego starcia, we
wschodnich Karpatach, Zek Föener wiedziała, że wrócił. Więc mogła go wtedy wydać, co by
oznaczało, że rosyjscy mocodawcy zrekonstruowali Wydział w przeciągu ilu?... półtora roku?
Nawet po tym, jak zdziesiątkował jego skład.
Niemożliwe - pozbawił Sowietów większości mechanizmów działania, by mogli
ponownie w tak krótkim czasie uruchomić Wydział. I tak znowu okazało się, że jest to ślepy
zaułek, co na swój sposób cieszyło Nekroskopa. Nienawistną mu była myśl, że to wina Zek
Föener - po części dlatego, że szczerze ją polubił, ale głównie dlatego, że ostatnie jego słowa
zawierały ostrzeżenie, by nigdy nie stawała mu na drodze. Jeśli groźba jest pusta, przestaje
być groźbą. Ale tym samym nie musiał jej spełniać...
Więc... gdzie mogła być Brenda, do czego chciałaby powrócić? Nic mu nie
przychodziło do głowy. Czy kiedykolwiek chciała dokądś bardzo pojechać? Znów nic.
Ponieważ od kiedy zmieniła się w nastolatkę, zawsze chciała być tam gdzie Harry. A on też
nie był najbardziej spolegliwym chłopakiem. W skrytości ducha często zadawał sobie pytanie,
czy ją naprawdę kochał, czy też był do niej przyzwyczajony. Nigdy nie dał jej odczuć swego
wahania (nie był w stanie jej powiedzieć, ponieważ ona sama była tego całkowicie pewna),
lecz teraz i tak pogardzał sobą w duchu z tego powodu.
Lecz z drugiej strony, jak można powiedzieć komuś, kto cię kocha od tak dawna - tak
długo, jak sięgasz pamięcią - że nie jesteś pewny swych uczuć? To nie takie proste. A jest
dużo ciężej, kiedy dziecko jest w drodze.
Zamglone krajobrazy, malownicza sceneria, ścieżki na klifach i dzikie ogrody pod
gwieździstym niebem...
Wywołało to kolejny, nieznany obraz.
- Wysokie przełęcze, szczyty gór i gwiazdy jak okruchy kryształu wysoko na niebie. I
pole głazów rozciągające się w dal za północny horyzont rozświetlany serią upiornych zórz.
Obraz pojawił się i zniknął jak... jakby był wytworem wyobraźni? Na pewno tak było,
ponieważ nigdy nie był w podobnym miejscu! Tak czy inaczej obraz już się zacierał,
wtapiając się w nierzeczywistą, oniryczną wizję, co prawdopodobnie wyjaśniało wszystko, że
starając się zobrazować idealne miejsce pobytu Brendy, wywołał wizję ze starego snu. Nie tak
znowu starego... raczej nowego, bo samo już pojawienie się tej wizji... jego zakorzenienie w
rzeczywistości... sugerowało, że ma się to dopiero zdarzyć. Ale Nekroskop nie mógł tego
wiedzieć, a obraz po sekundzie czy dwóch po prostu się rozwiał.
Przyszłość zawsze była zazdrosna o swoje tajemnice...
Setka miejsc? Nie, do diabła, to były tysiące różnych miejsc! Ponieważ Brenda nigdy
nigdzie nie wyjeżdżała ani nie robiła niczego konkretnego, mogła dosłownie być wszędzie i
zająć się czymkolwiek! Lecz północno-wschodnie wybrzeże było jej miejscem urodzenia, tam
dorastała, i wciąż było to najbardziej prawdopodobne miejsce jej pobytu.
Harry przeszukał wszystkie miasteczka i wioski pomiędzy Harden i Hartlepool, a
następnie prześledził wszystkie szlaki do Sunderland i Durham City... bez skutku. Był jedynie
zdumiony, jak wiele miejscowości napotkał na swej drodze, w których nigdy nie był, i jak
łatwo można było odnaleźć w nich zaginioną osobę, mimo że jego poszukiwania zakończyły
się niczym. W osiedlach i firmach budowlanych, hotelach i mieszkaniach do wynajęcia oraz
pensjonatach. To były oczywiste miejsca poszukiwań: Brenda musiała gdzieś mieszkać,
musiała mieć dach nad głową. W żadnej z agencji nieruchomości nie zarejestrowano jej
nazwiska - kilkanaście dziewcząt z małymi dziećmi i żadna z nich nie była Brendą. Harry nie
był szczególnie zaskoczony, ale i tak musiał to sprawdzić.
Gdzieś „za granicą" w liście wysłanym do rodziców pisała, że chce wyjechać za
granicę - to już kolejny milion możliwości. Ponieważ w północno-wschodniej Anglii zostało
jeszcze kilkaset niesprawdzonych przez Nekroskopa miejsc i z pięć tysięcy w całym kraju, to
jak się to ma do całego świata?
Gdzieś za granicą.
...Ogród w bujnej dolince pomiędzy poszarpanymi wichrami skałami, gdzie podczas
godzin dziennych nieostre promienie słońca przedzierają się przez wysokie przełęcze, a
gwiazdy świecą jak oszronione klejnoty lub odłamki lodu zawieszone na nieboskłonie
rozświetlane serią upiornych zórz...
Północne stany Ameryki? Kanada? Zamarznięta tundra na północy Rosji? Szwajcaria?
(Czy kiedykolwiek nad Szwajcarią widziano aurorę borealis - i czemu w ogóle miały być to
zorze północy?) Brenda była prostą angielską dziewczyną, naiwną i łatwowierną, zagubioną
nawet we własnym kraju, nawet w swoim hrabstwie! Raz za razem Nekroskop negował w
myślach wymyślane przez siebie kierunki, tak że odległe i obce miejsce ponownie odpadało.
Co oznaczało, że mógł nie znaleźć tego miejsca na ziemi.
Nigdy ich nie znajdę... nie odnajdę swego synka... nigdy ich już nie zobaczę... nie na
ziemi!
Harry obudził się zlany zimnym potem w sypialni starego domu nieopodal Bonnyrig.
Spocił się ze strachu i frustracji oraz z poczucia dogłębnej samotności.
Leżał, dysząc ciężko, cały mokry i czuł, jak serce bije jak oszalałe, powodując
dudnienie krwi w uszach. Czuł przez kilka zaledwie chwil, jakby to nie Brenda i syn
zaginęli... lecz on sam! I oczywiście, pierwszy Harry Keogh zaginął.
Nie było już jego ciała. I kawałek po kawałku znikał jego cały świat. Ale czy musiał
odnaleźć Brendę, by znaleźć siebie samego? W tym wypadku jego poszukiwania były
bezsensowne, ponieważ ona i tak się go wyprze.
Ja pierdolę... przecież głównie dlatego uciekła! Ponieważ nie był sobą!
Uciekła lub została zabrana. Przez dziecko lub... przez kogoś innego? Przez Rosjan?
Ale już się nad tym zastanawiał i wydawało się to bardzo nieprawdopodobne. Więc jeśli nie
Sowieci, nie zdziesiątkowany przez niego ruski Wydział E, to kto? Pot wysechł na nim i
Harry mógł oczyścić umysł i skoncentrować się tak bardzo, jak już nie był w stanie od
dłuższego czasu. Powrócił do punktu wyjścia: do nocy w kwaterze Wydziału E, kiedy po raz
pierwszy powiedziano mu o zniknięciu żony. Wtedy, kiedy odrzucił podejrzenie, że A.C.
Doyle Jamieson - samozwańczy wilkołak - mógł być odpowiedzialny za podwójne zniknięcie.
Ale teraz?
Ten człowiek w końcu był w jego umyśle... ale jak długo? Harry stał się jego wrogiem
w chwili, kiedy zaangażował się w sprawę zabitych funkcjonariuszy i podjął się jej. Czy A.C.
„słuchał" jego myśli, zmartwień i problemów od samego początku? Jeśli tak, to wiedział o
Brendzie, jedynym słabym punkcie Harry'ego. Ale jeśli tak było, jeśli on i jego banda złodziei
samochodów byli odpowiedzialni za zniknięcie Brendy, to w oczywisty sposób, kiedy wraz z
gangiem znaleźli się na celowniku, powinien użyć jej, grożąc zabiciem jej, by odstraszyć
Harry'ego. Tak oczywiście by zrobił... lecz tak się nie stało. Więc...
...Więc, jasna cholera, znów znalazł się w ślepym zaułku! Po rozmowie z mamą wrócił
do domu pełen nowej energii, która teraz ponownie się wypaliła. Ale musi drążyć problem,
póki jego umysł jest skoncentrowany. To było bardzo frustrujące - miał moc, moc
Nekroskopa, a nie był w stanie rozwikłać swego problemu, mógł wyłącznie posługiwać się
metodą prób i błędów.
Wstał z łóżka cały zdrętwiały - to jego cholerne ciało nawet w połowie nie było tak
sprawne, jak poprzednie. Naturalnie, przecież było inne. A może też nienaturalnie?
Światło wpadające było tak szare, jak dzień na zewnątrz.
Spał tylko godzinę czy dwie. Zmarnowane dwie godziny. Przewalone. Do bani. Do
luftu. Naprawdę? Nagle Harry zezłościł się na siebie. Musiał się otrząsnąć i ruszyć na
poszukiwania, ruszyć w świat. Był dziesięć lat starszy, niż powinien być, oczywiście, ale nie
musi się od razu z tym pogodzić, prawda? Wciąż miał jasny umysł, prawda? A umysł rządzi
ciałem, prawda? No to będzie musiał wyrobić sobie w końcu tę jebaną kondycję!
Ubrał się i wyszedł do zarośniętego ogrodu i zrobił z miejsca dwadzieścia wściekłych
pompek, następnie poczuł się głupio i usiadł po turecku w wysokiej trawie, trzęsąc się z
zimna, bo w ogrodzie było o wiele chłodniej niż w domu. Po chwili pomyślał:
Mama ma rację... coś zaraz złapię!
Źle to się skończy, prawda.
Śmierć była bliską towarzyszką Harry'ego i nie przejmował się nią zbytnio.
Przynajmniej nie z dystansu. Oczywiście z bliska to inna sprawa. Gdyby śmierć kiedykolwiek
próbowała go podejść (nawet gwałtownie), to jak nikt inny Harry rzuciłby się, by ją
powstrzymać i żyć! Ale sama idea śmierci jako takiej i zmarłych nie wzbudzała w Harrym
lęku. Przeciwnie, miał setki zmarłych przyjaciół, lecz nikt z nich nie był mu w stanie pomóc,
nie teraz. A wśród żywych... czy miał w ogóle jakichś przyjaciół?
Cóż, było kilku - takich jak Darcy Clarke i koledzy - lecz nie byli tacy jak zmarli,
ponieważ zmarli byli prawdziwymi przyjaciółmi i rzadko domagali się zapłaty. Były ze dwa
wyjątki od tej zasady, było ze dwóch potwornych członków Ogromnej Większości, którzy
domagali się oddania przysługi... ale należeli do przeszłości Nekroskopa i już się nie pojawią.
Taką przynajmniej miał nadzieję.
Starał się przerwać ten chory ciąg myślowy, wyliczając żyjących przyjaciół. Było ich
ledwo kilku, nie, nawet nie tylu, ponieważ nie mógł już się do nich zwrócić jako Harry
Keogh. Nie znali przecież tego drugiego!
Czy to już depresja? Prawdopodobnie. I Harry pomyślał:
Gdybym wierzył w zdobycze psychiatrii, to nawet poszedłbym do psychiatry. Ale jak
wyjaśniłbym mu swoją przeszłość? Byłby stuprocentowo pewien, że mam świra! Gdybym tylko
lubił mocne alkohole, to poszedłbym się upić i przekonałbym się, jak to jest obudzić się na
kacu. Tylko że... nie wiedziałbym, gdzie się upić i prawdopodobnie jakbym znalazł jakąś
spelunkę nie podobałaby mi się. Ale co tam, potrzebuję solidnego kielicha! I rozmowy z
prawdziwym przyjacielem. Nie mam jednak z kim pogadać poza umarlakami, bo tylko ich
cokolwiek obchodzi!
Naprawdę chore myśli...
Ale teraz cały ciąg myśli pojawiających się, od kiedy obudził się zlany potem, zaczął
układać się w jedną całość. Jedno ogniwo wciąż wymykało się wszelkim powiązaniom,
chociaż było integralną częścią całości. Nie pomyślał o tym, ponieważ wydawało się to złe,
szczególnie przy tym, jak starał się odnaleźć żonę i dziecko. Ale mogło to przynieść rezultaty.
Przed oczyma Harry'ego pojawiły się inicjały. Nie były to iniciały A.C. Doyle'a
Jamiesona ani jego brata R.L. Stevensona, ale inne. Osoby, której z rozmysłem Nekroskop
starał się unikać w swoich rozważaniach. Ale teraz... może rzeczywiście miał jednego
przyjaciela wśród żywych. A przynajmniej osobę, której coś zawdzięczał. Tylko może sięgało
to znacznie głębiej. Po pierwsze czas się zgadzał: zniknięcie jego żony i dziecka dokładnie
zbiegało się z pojawieniem się tej osoby. I jeśli byłaby to prawda, to może występowało tu
ważniejsze, bardziej złowrogie powiązanie?
Pomoc psychiatryczna? To na pewno ostatnia rzecz, jakiej Harry potrzebował. Może
potrzebował jedynie odpoczynku, odpoczynku od tego wszystkiego, nawet od myśli o tym!
Potrzebuje odmiany. Czyż nie mówi się, że zmiana najlepiej wpływa na człowieka?
Walnij sobie dużą lufę i odeśpij, niech sen usunie złe myśli. Oczyść atmosferę. Jezu,
jak bardzo chciał się napić! A może to tylko jego ciało - czyjeś ciało - tego potrzebowało?
Ale... umysł kontroluje ciało, zgadza się? Cóż, tak, tylko że ciało ma nawyki i potrzeby
kontrolujące umysł!
Nagle wszystko zaskoczyło w intensywnie myślącym, metafizycznym umyśle
Nekroskopa! Jego umyśle w obcym ciele. I nieco drżąco - na skutek niepotwierdzonego
jeszcze przypuszczenia - wszedł do domu, by zadzwonić.
Darcy Clarke był w Wydziale i od razu wyczuł podniecenie w głosie Harry'ego.
- Co, Alec Kyle? Co robił kiedy znajdował się pod presją? Darcy odpowiedział:
- Cóż, rzucał się w wir, Harry. Kiedy trzeba było coś zrobić, rozwiązać jakiś problem,
pracował do upadłego, aż miał opracowaną każdą ewentualność, po czym słaniał się na
nogach z wyczerpania. A po tym? Co robił, żeby się rozładować? - (Harry nieomal wyczuł
uśmiech rozmówcy.) - Cóż, nie jestem pewien, czy powinienem o tym mówić, rozumiesz? To
znaczy nie wolno mówić źle o zmarłych, ale...
- ...Czy lubił wypić? - W końcu Harry wprost poruszył temat. I odpowiedź Darcy'ego
rozświetliła jego umysł jak promień słońca w letni dzień.
- Czy Alec pił? No wiesz! Kiedy był tak zakręcony, że tylko w ten sposób mógł...
wtedy tak! Zwykle w domu, bo nie było ryzyka, że zwali się gdziekolwiek indziej niż na
łóżko. Pamiętam, jak pewnego dnia zaprosił mnie do siebie i rozpiliśmy butlę Jacka Danielsa.
Zostałem u niego na noc, bo wiedziałem, że nie dam rady wrócić do domu. I drogo za to
zapłaciłem, bo następstwa trwały całe trzy dni. Ale Alecowi nic nie było! Jego organizm
wchłaniał najmocniejszą wódę jak gąbka.
- Nie był alkoholikiem, prawda? - w głosie Nekroskopa pojawiły się alarmujące nuty.
- Na Boga, nie! Upijał się od wielkiego dzwonu. Ale kiedy to robił, dawał z siebie
wszystko.
- Dzięki - wydyszał Harry i odłożył słuchawkę.
Teraz wiedział. Wiedział, jak ma znów być sobą nie będąc sobą. Uczucie dreszczyku
emocji na skutek owocu zakazanego? Wyłącznie chemia. Chemia Aleca Kyle'a. I potrzeba
dużej wódki po dłuższym okresie stresu? Znów, chemia: byłe ciało prekognity robiło swoje czy też raczej jak zwykle to robiło. I pośrodku tego znalazł się Harry, zdecydowany, by
wykorzystać swe nowe ciało, nawet przez chwilę nie zastanawiając się nad tym, że ciało musi
do niego przywyknąć!
Więc może wypad do miasta nie był takim złym pomysłem. Może po tym będzie w
stanie pociągnąć to wszystko - zaprzęgnąć ciało i umysł do roboty i wreszcie ruszyć z
miejsca. I jak się nad tym zastanowić, wiedział, gdzie pójdzie się napić, może nawet za
darmo. Przynajmniej powinna mu jednego postawić.
Chemia ciała Aleca Kyle'a? Owoc zakazany? Dogłębna samotność? Może uda się
chwycić trzy sroki za ogon. A inicjały to oczywiście...
...B.J.
2.
U B.J.
Minęła piętnasta, a dzień w Londynie był tak mroczny jak w Edynburgu, może nawet
mroczniejszy dla Darcy'ego Clarke'a, który od rozmowy z Nekroskopem siedział od godziny
przy biurku, zamartwiając się jak zwykle wszystkim i zastanawiając się dodatkowo, o co do
cholery chodziło z nawykami Aleca Kyle'a? A szczególnie pytania o to, czy lubił się napić?
Co to na Boga miało wspólnego z poszukiwaniami żony i dziecka przez Harry'ego? Na pewno
nic. Co oznaczało, że Harry wciąż borykał się ze swoim głównym problemem, czyli z
przyzwyczajeniem się do nowego ciała.
I jakby tego nie było dosyć - pomyślał Darcy - muszę ruszyć i, kurwa, pogrzebać mu w
umyśle! Czy też raczej wydać polecenie, by ktoś to zrobił za mnie.
To „muszę" było dla Darcy'ego jedyną jasną stroną tej operacji: potwierdzeniem, że
bezpieczeństwo narodowe stało na pierwszym miejscu nad wszelkimi dywagacjami. Lecz
stało się to nieuniknione, odkąd Harry powiedział mu, że będzie musiał iść swoją drogą.
Następnie, pomimo że nienawidził się za to, Darcy musiał wprawić machinę w ruch. Ale
wciąż w głębi duszy wierzył, że może do tego nie dojdzie, i ta wiara legła w gruzach w
momencie, kiedy Harry definitywnie zapowiedział odejście z Wydziału.
Od tej pory wszystko spoczęło na barkach doktora Jamesa Andersona, którego gabinet
lukratywnej prywatnej praktyki znajdował się na prestiżowej ulicy Harley. To szalony skok w
wypadku człowieka, który zaledwie trzy lata wcześniej pracował w nocnych klubach jako
hipnotyzer na scenie! Ale Wydział E odnalazł go i zmienił jego status, co oznaczało ni mniej,
ni więcej, że miał go na własność. I naprawdę tak było. To dlatego zjawił się w pół godziny,
w środku nocy po telefonie Darcy'ego i dlatego zrobił to, co zrobił.
Podłe? Można było stwierdzić, że wszystko, co robił Wydział E, miało jakieś ohydne
implikacje dla wielu ludzi. Tylko że tym razem robiono to przyjacielowi. I to najbardziej
martwiło Darcy'ego: że tym razem Wydział Brudnych Numerów zawziął się na Harry'ego
Keogha.
Jednak mimo że Darcy czuł się winny, to on nie sam zapoczątkował konieczne
działania. Rozkaz nadszedł od góry, z szarego, nieomal anonimowego ciała, znanego
wyłącznie
jako
„Ministerstwo"
Wydziału.
Obowiązkiem
Darcy'ego
było
jedynie
powiadomienie ministra, jak się sprawy mają, a ministra podjęcie stosownych środków
zaradczych.
I (jak ciągle powtarzał sobie Darcy) mogli podjąć o wiele bezwzględniejsze środki,
tylko że on sam odradził ich zastosowania. Więc Harry cierpiał na pomniejsze, a nawet może
i nieco większe zakłócenia, no i co z tego? Wciąż żył, prawda? Darcy wzdrygnął się nieco na
myśl, która pojawiła się w zakamarkach umysłu.
I dlaczego należało to zrobić:
Harry Keogh był potencjalnie posiadaczem najpotężniejszej mocy na świecie, dobrej
czy złej. Był Nekroskopem i Sir Keenan Gormley „wyłowił" go od razu i przygarnął go
wiedziony niezawodnym instynktem, werbując do Wydziału E. Ale skoro Sir Keenan „odkrył
go", to czy o wiele mniej przyjazna agencja nie potrafiła zrobić tego samego?
Na przykład Rosjanie. Teraz na pewno są wysoce zainteresowani (przynajmniej)
rodzajem ESP, jaki posiadał Harry. Była to broń, która użyta przeciwko nim, przyniosła
zatrważające skutki. Nawet jeśli „sam" Harry zniknął, umarł i już go nie było, to uwaga
pozostałych przy życiu sowieckich agentów i tego, co zostało z agentury ESP, była
skierowana na poczynania brytyjskich przeciwników w tej dziedzinie.
Było nawet możliwe (nieprawdopodobne, ale możliwe), że Rosjanie już wiedzieli o
„nowym" Nekroskopie brytyjskiego Wydziału E! I czy to nie wywoływało niepokoju?! A to,
że były szef Wydziału, Alec Kyle, wrócił do pracy? Nie miał martwicy mózgu, nie był
martwy i nie rozleciał się na kawałki razem z Zamkiem Bronnicy, lecz cieszył się dobrym
zdrowiem i mieszkał w Anglii! Nikt mu nie wyssał danych na katafalku podczas jakiegoś
nekromantycznego eksperymentu związanego z działaniem ESP i nie dokonał całkowitej
dewastacji jego umysłu. Nie! Żył i miał się dobrze w gronie kolegów. Dobry Boże! Teraz
pewnie myślą, że każdy brytyjski agent jest niezniszczalny... - i chcą się dowiedzieć, dlaczego
tak jest! I w jaki sposób...
Darcy'emu pojawił się szeroki uśmiech na twarzy, bo zdał sobie sprawę, że ucieka się
do przypuszczeń. A ze wszystkich znanych mu ludzi nikt tak nie potrafił się wymykać, jak
Harry Keogh, Nekroskop. Uśmiech zamarł mu jednak na twarzy, kiedy zdał sobie sprawę z
innych implikacji tego faktu.
Zakładając, że Rosjanie nic nie wiedzieli - że wciąż lizali rany po ataku Nekroskopa to na świecie były jeszcze inne agencje ESP, w których szpony Harry mógł wpaść.
I to nie tylko dotyczyło szpiegów umysłu, lecz syndykatów zbrodni i organizacji
terrorystycznych. Jakim wspaniałym byłby złodziejem, jakim zabójcą czy terrorystą! Zapory,
granice i ceglane mury nie były go w stanie powstrzymać. Mógł zniknąć nieomal w mgnieniu
oka. Poza tym społeczność umarłych była mu wdzięczna i zrobiłaby dla niego dosłownie
wszystko, służąc mu i go chroniąc. I cała wiedza świata, jaka została zakopana bądź uleciała
w przestworza, jak encyklopedia o nieskończonej ilości tomów, stała przed Harrym otworem,
bo mógł w każdej chwili po nią sięgnąć i skorzystać z tej skarbnicy mądrości. Gdyby miał na
to czas, gdyby nie był zajęty poszukiwaniami.
O tak: Harry byłby bezcennym nabytkiem w rękach organizacji przestępczej. I wciąż
była taka możliwość, że za zniknięcie jego żony i syna była odpowiedzialna jedna z takich
organizacji. I może dlatego Wydział tak intensywnie starał się odnaleźć ich kryjówkę.
Oczywiście, robili to również dla Harry'ego, który tyle zrobił i dla nich, i dla całego świata,
ale robili to także dla „wspólnego dobra". I dokładnie z tego samego powodu Darcy Clarke
wezwał doktora Jamesa Andersona.
Anderson był najlepszy w tym, co robił: był hipnotyzerem nie mającym sobie równego
w kraju. Bez narkozy, na pacjentach jedynie ukołysanych dziwacznym zaklęciem oczu i
całego organizmu Andersona lekarze byli w stanie przeprowadzać najtrudniejsze operacje,
kobiety wydawały na świat dzieci, które nie miały się prawa narodzić, przypadki schizoidalne
i maniakalno-depresyjne porzucały swe iluzje i zwielokrotnione osobowości i wyłaniały się
pod wpływem ożywczego spojrzenia doktora zdrowe. A dla Darcy'ego o wiele ważniejsze
było to, że doktor Anderson był mistrzem posthipnotycznego polecenia.
Darcy pamiętał, jak to było tamtej nocy...
Kiedy otwierali drzwi pokoju Harry'ego kluczem uniwersalnym, Nekroskop był
martwy dla świata i prawdopodobnie również dla zmarłych! Lek, który Darcy dał Harry'emu,
był lekiem nasennym, jednak była to nieco zmodyfikowana tabletka. Główny aktywny środek
leku został wyekstrahowany z orientalnego żółtego maku. Był to opiat otwierający umysł na
hipnozę podczas snu. Hipnotyzer mógł umiejscowić się w marzeniach sennych i
podświadomości obiektu, wydając mu polecenia, które obiekt będzie wykonywał jeszcze na
długo po tym, jak lek rozpuści się w organizmie.
Darcy dostał pigułki od Andersona, który używał ich do leczenia chorych psychicznie.
Harry nie był chory psychicznie, lecz pigułki te zapewniały kontrolę Andersona nad nim, tak
że Nekroskop nie wiedział nawet, że to ma miejsce. Ponieważ nie był pacjentem jako takim,
ważne było, żeby tego nie wiedział. Nie była to bowiem kuracja lecznicza, lecz
zapobiegawcza.
Darcy był obecny podczas seansu i zapamiętał wszystko dokładnie. Szczególnie
pamiętał swoją ledwo skrywaną podejrzliwą ocenę samego Andersona. To, jak uważał, że
nastawienie hipnotyzera jest zbyt beztroskie... cóż, w świetle tego, co robił i z kim pracował...
Czy nie wiedział, kim jest jego pacjent? Ale po sekundzie sam się upomniał: nie, oczywiście,
że Anderson nie wiedział, kim jest Harry. Robił tylko to, co mu kazano.
Anderson był młody. Miał może trzydzieści pięć, sześć lat, był wysoki i przystojny
mroczną, pozbawioną cienia wesołości urodą, a może raczej nie był przystojny - był
atrakcyjnym mężczyzną. Możliwe, że była to pozostałość po jego pracy na scenie, kiedy
przedstawiał siebie jako tajemnicze bóstwo umysłu. Jeśli tak, to doskonale mu szło. Przy
wysokich łukach brwiowych, pełnych, zmysłowych ustach - które wydawały się zbyt pełne i
zmysłowe na tle bladej twarzy - z zapadniętymi oczodołami, podkrążonymi po niezliczonej
liczbie bezsennych nocy, wystarczyło dodać mu jedynie rogi i Anderson mógłby uchodzić za
samego diabła. Owszem, przystojnego diabła.
Miał lśniące czarne włosy zaczesane do tyłu i Darcy podejrzewał, że były układane
przy pomocy lakieru. Na wąskiej, niemal spiczastej brodzie nosił niewielką, starannie
przystrzyżoną bródkę, a ostro zakończone bokobrody biegły przez szczęki obok płaskich,
niewielkich uszu i sięgały niemal do kącików ust. I by podkreślić swój wizerunek, nosił
pelerynę, co w oczach Darcy'ego było już gwoździem do trumny. Oczywiście Anderson miał
wielkie, ciemne hipnotyczne oczy.
I miał aksamitny głos.
W pokoju Harry'ego doktor nie zasypywał gruszek w popiele. Darcy pamięta, jak to
się odbyło: najpierw Anderson, siedząc na łóżku Nekroskopa, podnosił mu powieki.
Następnie, kiedy oczy Harry'ego zostały otwarte, zastosował klasyczną technikę - kryształowe
wahadełko bujające się tam i z powrotem i łagodny głos hipnotyzera lekko nakazujący
Harry'emu:
- Patrz na światło, na iskrę, na serce kryształu. Poczuj puls ruchu kryształu i dostosuj
go do własnego... - Następnie dłoń Andersona sprawdza puls na nadgarstku Nekroskopa,
doktor kiwa z aprobatą głową i ruch wahadła zwalnia, i mówi dalej cudownym głosem:
- Harry, możesz teraz zamknąć oczy i spać. Zasypiasz... śpisz teraz, ale dalej mnie
słyszysz. Ja jestem twoim pulsem, twoim umysłem, twoim życiem i duszą. Kontroluję cię:
jestem tobą i ponieważ jesteśmy jednością, będziesz mnie słuchał. Będziesz słuchał siebie, bo
ty to ja. Jesteśmy jednością i śpimy, ale słyszymy, jak umysł mówi do nas, i go słuchamy.
Harry, czy mnie słyszysz? Jeśli mnie słyszysz, możesz kiwnąć głową...
Nekroskop zamknął już oczy na polecenie Andersona. Kiedy z wolna kiwa głową,
Darcy wstrzymuje oddech.
- Harry Keogh, jesteś niezwykłym człowiekiem, posiadającym niezwykłą moc...
niezwykła moc... tak, niezwykła. Wiedziałeś? Że jesteś człowiekiem posiadającym niezwykłą
i cudowną moc?
Anderson nie wiedział, czym była owa „niezwykła moc", wykonywał jedynie
polecenia Darcy'ego Clarke'a. Znów Nekroskop kiwnął głową.
- Jak się inni o niej dowiedzą, będą chcieli ją wykorzystać. Inni mogą chcieć
wykorzystać twoją moc. Inni mogą nawet ją wykorzystać przeciwko nam, by dotknąć ciebie i
mnie i tych, których kochasz. Rozumiesz? - (Potaknięcie Harry'ego.)
- A teraz posłuchaj - Anderson nachylił się bliżej nad człowiekiem w łóżku, jego głos
stał się głębszy i bardziej dźwięczny. - Będziemy bezpieczni, jeśli inni nie poznają tajemnicy
twej mocy. Będziemy bezpieczni, kiedy będziesz chronił tę tajemnicę. Inni nie mogą
wiedzieć, co potrafimy. Nigdy nie będziemy rozmawiać o mocy. Nawet nie wolno ci
wspomnieć nikomu o twojej mocy. Nigdy nie możesz jej nikomu wyjawić. Nigdy nie możesz
jej nikomu pokazać. Rozumiesz? - (Niepewne, wolne potaknięcie Harry'ego.)
- Możesz używać mocy, jak chcesz, ale nigdy o niej nie mów, nie pokazuj, co
potrafisz, i nie ujawniaj innym. Nigdy o niej nie rozmawiaj, nie ujawniaj ani nie pokazuj
innym, nieważne, czy sprowokowany, pod wpływem stresu wywołanego strasznym bólem,
czy na torturach. Rozumiesz? - (Potaknięcie Harry'ego, tym razem bardziej zdecydowane.)
- A teraz posłuchaj, Harry. Wciąż jesteś sobą, ale ja już nie jestem tobą. Teraz mówi
do ciebie ktoś inny - ktoś nieznajomy! Nie znasz mnie, lecz mnie słyszysz. Jeśli mnie
słyszysz, powiedz tak.
Głowa Harry'ego wykonała nieomal automatyczne kiwnięcie, ale zatrzymał się w
połowie gestu, usztywnił i otworzył usta. Przez chwilę język skręcił się w jamie ustnej i po
chwili Harry wydukał:
- T... ta... tak.
- Dobrze! A teraz, mój przyjacielu, serdeczny przyjacielu. Słyszałem, że masz jakąś
niesamowitą moc. Czy to prawda? Odpowiadaj!
Nekroskop nic nie powiedział, ale zbladł, zatrzepotał powiekami i aż zamlaskał.
I wtedy właśnie Darcy pomimo rozwiązania alternatywnego pożałował, że w ogóle to
wszystko rozpoczął.
- Pomówmy szczerze - niesłychanie przekonujący głos Andersona zadudnił znowu. Pomówmy jak kumple, Harry. Już nie czujesz suchości w ustach, normalnie się ślinisz, masz
rozluźniony język i możesz rozmawiać normalnie. Porozmawiajmy normalnie, dobrze? No bo
o co właściwie chodzi z tą twoją mocą? Mnie możesz zaufać, Harry. Opowiedz mi o niej...
Nekroskop wydawał się rozluźniony. Przestał trzepotać rzęsami, zamknął i oblizał
usta, jego jabłko Adama poruszyło się pod wpływem napływającej do gardła wilgoci. I:
- Moc? - zapytał dociekliwie - czyja moc? Jest pan natarczywy. Nie znamy się i nie
wiem, o czym pan mówi. - (Na co Darcy uśmiechnął się szeroko, bo to już było podobne do
ludzi. Harry już się nie miotał - naprawdę uczestniczył w zwykłej rozmowie. I kłamał jak z
nut!)
Anderson rzucił Darcy'emu spojrzenie, pokiwał głową i powiedział.
- To był oporny pacjent. Wiem, że trudno w to uwierzyć, bo wyglądało to zwyczajnie,
ale daję panu słowo: trudno się było tam dostać i czułem, jak ze mną walczy. Zawsze wiem,
kiedy ktoś ze mną walczy, stąd mam te okropne migreny... - Wytarł chusteczką kilka kropli
potu z czoła. - I może mi pan wierzyć na słowo, teraz jest posłuszny jak baranek! Ale
przeprowadźmy jeszcze końcowy test, dobrze? On pana zna, prawda? Wie, że jest pan jego
dobrym i wiernym przyjacielem? To może teraz pan spróbuje zapytać go o jego moc?
- Co? - Darcy został wzięty z zaskoczenia. - Tak po prostu? Mogę... rozmawiać z nim,
kiedy jest w transie?
- Proszę zaczekać - Anderson powstrzymał go i zwrócił się ponownie do Nekroskopa.
- Harry, jest tu z nami twój przyjaciel, Darcy Clarke. Darcy chce z tobą zamienić słowo i
będziesz z nim rozmawiał, tak jak ze mną - całkowicie spokojnie i tak jak na co dzień.
Rozumiesz?
- Oczywiście - odpowiedział Harry i na ustach pojawiło się coś na kształt uśmiechu. I
po chwili odezwał się: - Jak się masz, Darcy?
Przez chwilę Darcy'ego zatkało, nie wiedział, co ma powiedzieć. Po chwili odnalazł
właściwe słowa i powiedział:
- Wszystko dobrze, Harry, a u ciebie?
- Może być. Lepiej by było, gdybym coś wiedział o Brendzie i o dziecku. No, gdybym
wiedział, że nic im nie jest.
To był trop, którego szukał Darcy.
- Jasne. Ale będąc Nekroskopem - no, mając tę swoją moc - chyba szybko będziesz
wiedział, mam rację?
Oczy Harry'ego były wciąż otwarte, ale przechylił pytająco głowę.
- Co? - I w końcu odparł, marszcząc brew: - Zdaje się, że wszyscy się uparli, by
mówić samymi zagadkami! Słuchaj, przykro mi, że tak wyszło, ale jestem, jak to się mówi,
zajęty. Przepraszam! - I mówiąc te słowa, odwrócił się do nich plecami.
Anderson złapał Darcy'ego za łokieć, mówiąc:
- Nawet z panem! Nawet z panem nie chce na ten temat rozmawiać - czegokolwiek
dotyczyłby „ten temat". Jak dotąd idzie dobrze. Ale teraz chciałbym postawić kropkę nad „i".
Chciałbym wzmocnić posthipnotyczne polecenie i upewnić się, że znajduje się tam, gdzie
trzeba. Tylko muszę pana ostrzec: będę się bardzo powtarzał. Obawiam się, że zanudzę pana
na śmierć. A jeśli nie to, to już na pewno pana również uśpię! - Sukces Andersona ucieszył
go, bo dzięki niemu doktor wydawał się cieplejszy i bardziej ludzki.
Jednak Darcy został z nim do końca i widział wszystko. I Anderson miał rację:
powtarzał pewne frazy do znudzenia i kiedy skończył, Darcy nie ukrywał ziewania.
- A teraz może to odespać - powiedział doktor Darcy'emu, po czym wyłączyli światło i
wyszli z pokoju Harry'ego.
Kiedy znaleźli się już w jego biurze, Darcy zapytał:
- I co dalej? Czy możemy zrobić coś więcej? Jutro rano jem z Harrym śniadanie.
Anderson wzruszył ramionami.
- Najprawdopodobniej będzie trochę wytrącony z równowagi i niechętny do zwierzeń.
Prawdopodobnie wszyscy w Wydziale E znają wielką tajemnicę Harry'ego Keogha. Po prostu
musicie tylko chronić go przed światem zewnętrznym, mam rację?
- Najświętszą. - Darcy potwierdził kiwnięciem głowy swoje zapewnienie. - Znamy
jego tajemnicę, i Harry wie, że my wiemy...
- Stąd to rozdrażnienie - Anderson dokończył za niego. - Na pana miejscu nie
sprawdzałbym dalej, nawet nie podnosił tego tematu. A jeśli to konieczne, niech to zrobi ktoś
inny. Jakiś „nieznajomy" może? Ale jak najdalej stąd.
I Darcy dostrzegł w tym głębszy sens.
- I to wszystko? Nie powinienem wiedzieć czegoś jeszcze?
Anderson popatrzył na niego, zacisnął pełne wargi i zapytał:
- Już nie jest z wami?
- No właśnie. Idzie dalej. Ma rzeczy do zrobienia. Ale czemu pan pyta? Czy to ważne?
Anderson ponownie wzruszył ramionami.
- Mogą wystąpić, jak to nazwać... efekty uboczne. - Lecz zanim Darcy zdążył się
zaniepokoić, dodał: - To znaczy byłem w jego umyśle, to znaczy nie do końca w środku, ale
uchyliłem go nieco. U niektórych drzwi do umysłu są nieco zardzewiałe. A drzwi Harry'ego
wyglądały, jakby je ktoś zaspawał! Więc... dodałem nieco smaru. Widzisz, Darcy, bo to nie
chodzi tylko o prochy, moje oczy i głos... ale również mój umysł. Nie, nie jestem esperem jak
ty czy twoi ludzie, ale na swój sposób jestem też niezwykły. Chodzi o to, że mogę zapanować
nad niektórymi ludźmi, pstrykając palcami! Ale nie nad Harrym. On jest trudny. Tylko że po
nałożeniu smaru na zawiasy, jakby to powiedzieć, kolejny raz pójdzie mi z nim łatwiej.
- Następnym razem?
- Jeśli ktoś schwyta Keogha, to możliwe jest - pamiętaj, czysto teoretycznie - że będzie
mógł się dostać do jego umysłu równie łatwo jak ja.
- Będą w stanie odwrócić to, co zrobiłeś?
- Ależ nie, tego nie powiedziałem! - Anderson uniósł oskarżycielsko palec. - To co
zrobiłem, to zrobiłem, i o ile wiem, tylko ja mogę to zmienić. Lecz pozostała część umysłu
Harry'ego może stać się bardziej dostępna. Może łatwiej poddać się sugestii hipnotycznej.
Jednak jest to tylko gdybanie. Na twoim miejscu nie przejmowałbym się tym zbytnio.
Ale Darcy od tamtej chwili nie mógł się właśnie przestać zamartwiać. To straszna
myśl: żeby ktoś się włamał do id człowieka, tak, by ten o tym nie wiedział, do jego wnętrza,
by go bez jego świadomości osłabić i zostawić za sobą trzaskające o futrynę drzwi wejściowe
oczekujące kolejnego mentalnego najścia!
Ale na pewno nie jest tak źle, pomyślał Darcy, wracając do rzeczywistości. Po prostu
znowu przesadzał, to wszystko. Bo przecież to nieprawdopodobne, żeby Harry ponownie
spotkał na swej drodze potężnego hipnotyzera, prawda? Ale i tak Darcy Clarke nie chciał,
żeby coś takiego się stało jemu. I oczywiście nie mogło się stać, bo jego anioł stróż trzymał
wartę na okrągło.
Co do jednego Darcy się mylił, a co do drugiego miał rację. Ale w końcu nie był
prekognitą. I w sumie wychodziło na jedno...
Tego samego wieczora Harry przemieścił się drzwiami Möbiusa do centrum
Edynburga i zatrzymał taksówkę. Padało i nie miał ochoty na spacer, a poza tym nie wiedział,
dokąd ma iść, ponieważ lokalu o nazwie B.J.'s nie było w książce telefonicznej. Ale
taksówkarz powinien wiedzieć.
- Do B.J.'s - powiedział taksówkarzowi, a ten odwrócił się, spojrzał na niego i smutno
pokiwał głową.
- Jest cała masa tańszych miejsc, żeby się zalać, szefie, ale skoro trzeba - powiedział.
Ale wóda w tych cholernych winiarniach kosztuje parę groszy, to pewne! Najwyraźniej trafił
na „oszczędnego Szkota".
- Dzięki za radę - odpowiedział Harry - ale ja chcę do B.J.'s.
- Klient nasz pan - kierowca wzruszył ramionami. - No tak, ale są tam młode cizie,
racja. - I pojechał do B.J.'s.
Nekroskop szybko stracił orientację, kiedy taksówka skręciła z Princess Street w
labirynt alejek, a szara, górująca bryła Zamku Edynburskiego - jego główny punkt
orientacyjny -zniknęła z zasnutego deszczem nieba za grupą pojawiających się sylwetek
błyszczących dachów i arkadowych schodów. Powtarzające się kaniony zupełnie nijakich,
prawie przedmiejskich ulic i alejek migały po obu stronach ulicy i pomiędzy jednym i drugim
zagarnięciem deszczówki, przy wtórze drażniącego nerwy pisku wycieraczek, Harry dostrzegł
przed sobą bladą poświatę miasta odbijającą się w spodach zniżających się chmur.
Czas zdawał się stać w miejscu... nawet lekko przysnął wtulony w lekko zatęchłe
siedzenie. Ale w końcu:
- B.J.'s - warknął taksówkarz, zatrzymując wóz w wąskiej uliczce trzypiętrowych
budynków, których sklepowe witryny zostały zbudowane lub wychodziły z ceglanych fasad
lekko owalnych wiktoriańskich tarasów.
Harry otrząsnął się, wygramolił się z taksówki na sztywnych nogach i zapłacił za kurs,
następnie postawił kołnierz i obrzucił wzrokiem ulicę. Kiedy taksówka odjechała, dostrzegł,
że okolica, zupełnie inaczej niż to sobie wyobrażał, jest więcej niż zapuszczona i zaniedbana.
Zupełnie nie pasowało to do jego wyobrażeń o B.J. Ale co właściwie sobie wyobrażał? Jak
przedstawiał sobie to miejsce? Arabska speluna - ale taka z klasą - nieco jak marokański
Kabash, jak Kasyno u Ricka, w cudowny sposób przeniesiona z przedwojennej Casablanki?
Dokąd, do Edynburga? Oczywiście były tu różne spelunki, tak samo jak w Londynie,
Birmingham, Newcastle, Liverpoolu i Leicester oraz w Berlinie, Moskwie, Nikozji, Nowym
Jorku, Paryżu - nieomal w każdym miejscu - a co do stylu... od Sasa do lasa.
Harry nie miał pojęcia, gdzie się znajduje pod względem lokalizacji geograficznej, ale
wiedział, że nigdy nie będzie miał już kłopotów z ponownym odnalezieniem tego miejsca.
Instynktownie metafizyczny umysł przyswoił sobie „atmosferę" tego miejsca - jego aurę oraz
współrzędne. Od tej chwili zawsze będzie mógł tu trafić, posługując się drzwiami Möbiusa.
Zaczął zacinać drobny deszcz. Ulica była prawie zupełnie pusta, zwykłe sklepy były
już zamknięte i na drugim końcu ulicy świecił się jeden neon. Pośrodku ulicy była jeszcze
otwarta chińska jadłodajnia oraz pub po drugiej stronie ulicy, oświetlający ją
pomarańczowym światłem sączącym się z podrabianych „antycznych" okrągłych okienek.
Ale gdzie był lokal B.J.?
Przez chwilę Harry'emu przemknęło przez myśl, że taksówkarz porzucił go Gdzieś Na
Końcu Świata, aż dostrzegł oświetlony szyld, nie większy niż kinowy znak z napisem
„Wyjście", nad zadaszonymi drzwiami wciśniętymi między sklep z butami z jednej strony i
barem „Ryba & Frytki" z napisem „Na sprzedaż" na zabielonej witrynie z drugiej. Oświetlony
szyld był bladoniebieskiego koloru i z prostotą informował -„B.J.'s".
Harry przesunął się w cień pomiędzy dwoma sklepami w kierunku drzwi. Kiedy to
zrobił, wyczuł ruch po drugiej stronie ulicy. Odwrócił głowę, by kątem oka uchwycić
elektroniczny błysk lampy aparatu z zaciemnionego wejścia do sklepu po drugiej stronie
ulicy. Co jest do diabła?... Ktoś robi mu zdjęcia przed B.J.'s? Ale któżby wiedział, że się tu
zjawi? On sam nie wiedział aż do dzisiejszego popołudnia! I na pewno nie mówił o tym
nikomu.
Odwrócił się w stronę jezdni, wykonując gest, jakby chciał przejść na drugą stronę...
aż niewielka, zgarbiona sylwetka oderwała się od skrytych w ciemności drzwi, kierując sięuli
cą w stronę pubu. Bystre oczy pod szerokim rondem kapelusza rzuciły spojrzenie w kierunku
Harry'ego, po czym rozległo się głośne człap, człap, człap skórzanych podeszew na mokrym
trotuarze.
Harry zapragnął się mu lepiej przyjrzeć. Zatrzymując w kadrze pomarańczowe światło
z niewielkiego okienka pubu, szybko wszedł w cień i wywołał drzwi Möbiusa... i sekundę
później wyszedł z cienia pubu na ulicę i poszedł w kierunku B.J.'s.
Tajemnicza postać w płaszczu przeciwdeszczowym i kapeluszu z szerokim rondem
zaczęła biec, zobaczyła Nekroskopa i nie była w stanie uniknąć zderzenia. Mężczyzna
zachwiał się po zderzeniu i Harry złapał go za ramiona, jakby chciał go przytrzymać przed
upadkiem, i stanął z nim oko w oko, chociaż na moment. Tak, na moment, ponieważ kiedy
Harry spojrzał na niego, człowieczek wykazał się zaskakującą siłą i gibkością bo wyzwolił się
z uścisku Harry'ego, wykręcając się wściekle, i ponownie ruszył w swoją drogę. Harry puścił
niewielkiego mężczyznę i obserwował, jak znika mu z oczu w bocznej alejce...
Harry był niemal pewien, że nigdy go wcześniej nie widział i że nieznajomy nie mógł
go znać i tym samym rozpoznać. Jeśli chodzi o wykorzystanie kontinuum Möbiusa:
nieznajomy nie uwierzyłby, że człowiek, który wpadł na niego, jest tym samym, którego
widział przy wejściu do B.J.'s sekundę wcześniej! Harry nie musiał się więc niczego obawiać.
Ale... o co tu chodzi? Czy stanowiło to jakieś zagrożenie, coś, czym należało się przejmować?
A może wytłumaczenie było o wiele prostsze?
Być może Darcy Clarke postanowił, że należało obserwować Harry'ego - albo
pilnować - dla jego własnego dobra. Ale skoro tak było, to skąd Darcy wiedziałby, że Harry
idzie do B.J.'s?
A może wyjaśnienie było jeszcze prostsze:
Takie, że ktoś obserwował lokal B.J. z innych powodów. A może był to prywatny
detektyw i działał na czyjeś zlecenie? A może to policja? A jeśli lokal B.J. był tylko fasadą
dla innej działalności? I kim w ogóle była Bonnie Jean, że łaziła z kuszą i strzelała z niej do
ludzi? Ale ostatnie pytanie Harry zadawał sobie już wielokrotnie. Chęć poznania odpowiedzi
była jedną z przyczyn jego pojawienia się w tym miejscu: przede wszystkim chciał się
dowiedzieć, czy pojawienie się B.J. miało jakikolwiek związek ze zniknięciem Brendy.
W zamyśleniu wracał przez deszcz do wejścia do lokalu, wywołując z pamięci twarz,
którą widział przez mgnienie oka, zanim - kto? Obserwator? - wyrwał mu się. Widok
zaskoczonej twarzy człowieczka, sprawił, że porzucił wszelkie dalsze działanie. Nie chodziło
o to, że się go przestraszył, tylko był... zdziwiony? Zaskoczony? Może tak samo zaskoczony,
jak sam miniaturowy obserwator? Ale czym?
Ludzie mają wygląd lub wygląd, a mały mężczyzna miał ten drugi. Przypominał
szczura zapędzonego w kozi róg. A każdy wie, że nie należy tego szczurowi robić. Tego typu
wygląd na twarzy człowieczka wystarczył Harry'emu - przynajmniej teraz. Ale następnym
razem, jeśli się zdarzy, będzie chciał dowiedzieć się czegoś więcej.
Zbliżając się do lokalu B.J., ponownie przywołał widok tej twarzy: pooranej
zmarszczkami z zapadłymi w głąb czaszki kaprawymi oczkami. Z oddali ocenił je jako bystre
jak u sokoła, ale z bliska były zupełnie inne. Niesłychanie dziwne, trójkątne oczy przez
chwilę były szare, po czym zalśniły jak kute srebro, jak u nocnego drapieżnika... i znowu
stały się szare, a może tylko tak to widział w bladym świetle latarni. I ten długi, mocno usiany
żyłkami, tępo zakończony nos i zbyt szerokie, opadające wargi odsłaniające wyraźnie
uwidocznione mocne szczęki! Do tego ogólne wrażenie szarości wiekowego oblicza.
Tak, to był tylko rzut okiem i być może coś mu umknęło. Ale wystarczająco dużo
widział, by teraz się nad tym głębiej zastanowić...
Pozwalając wizji z wolna zatrzeć się w umyśle, Nekroskop był zadowolony (choć nie
rozradowany), że nie łatwo mu będzie zapomnieć tego widoku. Mógł na pewno zapytać B.J. o
tego człowieka. Przynajmniej może spróbować. Ponieważ jeśli człowieczek był jej nieobcy jeśli go już widziała - na pewno będzie wiedziała, kogo Harry spotkał.
Było to jedno z kilku pytań, jakie chciał jej zadać. Jeśli chodzi o jej pytania do niego...
cóż, zrobi wszystko, by uniknąć odpowiedzi na nie.
Tak przynajmniej sobie powtarzał...
Były to ciężkie, obite metalem drzwi. Na drzwiach był dzwonek, judasz i otwór, przez
który można było wypytać gościa, w jakiej przyszedł sprawie. Harry nacisnął przycisk
dzwonka, wyczuł ruch za drzwiami i wiedział, że jest obserwowany. W końcu odezwał się
kobiecy głos:
- Jest pan członkiem klubu, sir? Jeśli tak, proszę pokazać kartę członkowską. Jeśli nie,
proszę określić cel wizyty. - Najpewniej to jedna z młodych panienek z klubu - pomyślał
Harry.
- Nie jestem członkiem klubu - odpowiedział. - Jestem zaproszony przez Bonnie Jean.
Przez dłuższą chwilę zaległa cisza, po czym głos powiedział:
- Proszę poczekać.
Harry'emu zdawało się, że czeka bardzo długo, ale kiedy w końcu drzwi się otworzyły,
stała w nich B.J. I znów Harry nie wiedział, czego oczekiwać. Spotkał ją wcześniej, ale wiele
się od tego czasu wydarzyło. Zabawne, ale najlepszy jej opis podał mu George Jakes:
- Była naprawdę niezła. Wysoka, szczupła, zgrabna i jakaś taka naturalna. Może była
Azjatką? Mogła być, sądząc po kształcie oczu - jak lekko skośne migdały. Włosy sięgały jej do
ramion i były kruczoczarne, choć w świetle zyskiwały srebrzysty poblask. Typowa kobieta o
nieustalonym wieku, Harry. Mogła mieć od dziewiętnastu do trzydziestu pięciu lat. Ale laska,
o tak!
I teraz stała znów przed nim. Ale i tak Nekroskop nie widział jej dokładnie, ponieważ
hol oświetlało nikłe, przyciemnione światło. Z drugiej strony ona na pewno widziała go
doskonałe.
- No i mój dzielny chłopak we własnej osobie - wypuściła powietrze i uśmiechnęła się,
pytająco przekrzywiając głowę na jedną stronę. - Mój własny mały bezimienny chłopaczek. Następnie wyprostowała się, ale była wciąż kilkanaście centymetrów niższa niż Harry. Może nie taki całkiem mały! Ale zaczęłam myśleć, że już się nigdy nie zobaczymy! Wejdź,
wejdź!
Hol czy też korytarz był szeroki, wysoki i miał podłogę wyłożoną dywanem. Gdzieś z
góry dobiegała cicha muzyka.
Pop - pomyślał Harry - późne pięćdziesiąte czy wczesne sześćdziesiąte. Nawet lubił
takie starocie. Korytarz wydawał się ciągnąć w nieskończoność, na ścianach wisiały obrazy,
duże kobierce w złoconych ramach, ale nigdzie nie było drzwi wiodących na lewo lub prawo.
Dziwaczny układ.
- Wiem, o czym myślisz - powiedziała idąca na przedzie B.J. - Tak samo pomyślałam,
kiedy byłam tu pierwszy raz -grozi pożarem, prawda? No tak, władze też były tego zdania.
Ale na wypadek pożaru - co Boże broń! - jest wystarczająco dużo dróg ewakuacyjnych z tyłu
do ogrodu. A poza tym jesteśmy na parterze.
- Nie myślałem o pożarze - odparł Harry, nie patrząc dokąd idzie, po czym wpadł na
nią kiedy zatrzymała się przed drzwiami przeciwpożarowymi. - Przepraszam - powiedział,
kiedy dziewczyna zdziwiona i lekko rozbawiona uniosła pytająco brew. - Niezdara ze mnie...
- Nie byłeś taki niezdarny, kiedy się ostatnio spotkaliśmy - odbiła piłeczkę, a w jej
głosie pojawiła się poważna nuta. -Przeciwnie, byłeś szybki jak błyskawica! - Nawet jeśli
oczekiwała jakiejś reakcji, to się zawiodła. Harry jedynie wzruszył ramionami i mówił dalej:
- Nie, nie chodziło mi o bezpieczeństwo przeciwpożarowe. Zastanawiałem się tylko,
czemu ten korytarz jest taki długi?
Stali bardzo blisko siebie. Kiedy odpowiedziała, poczuł jej pachnący oddech.
- Tutaj był kiedyś zaułek pomiędzy dwoma budynkami. Kiedy pobudowano fasady
sklepowe po prawej i po lewej, zakryto zaułek dachem, by zrobić bezpieczne dojście do
posiadłości na tyłach, której ja teraz jestem właścicielką. - Jej edynburski zaśpiew niemal
zupełnie zniknął i zmienił się w coś, czego Harry nie był w stanie rozpoznać. - W piwnicy jest
lokal B.J.'s - mówiła dalej, odwracając się od niego i przechodząc przez drzwi. - Na górze
znajduje się mieszkanie. A na poddaszu... mam sypialnię. Harry szedł za nią, komentując:
- Kiedy słyszysz proste pytanie, musisz od razu opowiadać całą historię, prawda?
Posłała mu kolejne ze swoich spojrzeń.
- Cóż, przynajmniej jedno z nas tak robi! - odparła i słychać było powracający
edynburski angielski. Następnie wskazała ręką: - Oto lokal B.J.'s - oznajmiła.
Wewnątrz wyglądało to o wiele lepiej niż na zewnątrz. Zrzucił z siebie płaszcz, który
wzięła od niego śliczna dziewczyna w stroju niekoniecznie z Playboya i powiesiła w szatni.
Harry rozejrzał się ciekawie wokół. Stał tam mahoniowy, długi bar z podnoszonymi
wejściami po obu stronach, za którym dwie dziewczyny podawały drinki, lub też zwykle
podawały, ponieważ na sali było jedynie dwóch, trzech klientów. Na drugim końcu sali
kolejna dziewczyna siedziała przy szafie grającej, wyglądającej na oryginalny produkt
Wurlitzera, przeglądając kolorowe pismo.
- „Spokojna noc" - skomentowała to sucho B.J., a Harry wdrapał się niezgrabnie na
jeden z pustych hokerów. B.J. przeszła na drugą stronę baru, by mu coś podać. - Zawsze tak
jest, kiedy pada.
Na dwóch krańcach baru siedziało jeszcze dwóch klientów („członkowie klubu" powiedział w duchu Harry), zagadując dziewczyny i dzierżąc drinki w dłoniach, oraz trójka
siedząca przy stoliku w rogu pomieszczenia obok tablicy z rzutkami. Klienci B.J. mieli grubo
ponad czterdziestkę i wyglądali na zasobnych biznesmenów. Ludzi z kasą. Wyglądało na to,
że taksówkarz miał rację: nie było to tanie miejsce, by się napić. Harry w dalszym ciągu się
rozglądał i w końcu odkrył: To jest typowa przerobiona dziupla barowa miedzy ścianami. I
miał rację. B.J.'s było kiedyś rzadko uczęszczanym pubem. Za barem wciąż widać było
staroświeckie pompy do piwa, na dębowym suficie koncentrycznie rozchodzące się czarne
smugi naprawdę pochodziły od prawdziwego ognia. Sam otwarty kominek wciąż tu był - na
tyle duży, że mógł pomieścić mały stolik, lecz komin został zasklepiony, kiedy ciepło
prawdziwego ognia zastąpiło centralne ogrzewanie.
- Ten kominek nie jest wiktoriański! - powiedział: zabrzmiało to niemal jak
oskarżenie! Ale powoli przyzwyczajał się do tego miejsca. I do B.J. Do jej obecności. Lub też
do swej obecności w tym miejscu.
Zrobiło się jej go żal i nie uśmiechnęła się, lecz odpowiedziała w taki sposób, że
zrozumiał, jak w świetle tej odpowiedzi głupia była jego uwaga.
- Masz rację. To nie jest wiktoriański pub. Jest o wiele starszy - ma przynajmniej
dwieście lub trzysta lat. Jak pamiętasz, jest nieco cofnięty w stosunku do „nowych"
budynków - tarasów i frontonów wychodzących na ulicę. Dwadzieścia lat temu został
przyłączony przez pomyłkę do poziomu reszty ulicy, bo zaczęli przekształcać całość w ciąg
sklepów i mieli wyrównać również wejście tutaj. Na szczęście inwestor zbankrutował i
wszystko zostało po staremu. I to dobrze, bo ten budynek stanął tu jako pierwszy. Później
zrobili tu pub, ale w dalszym ciągu był nieco schowany. Kiedy kupiłam to miejsce, nie było
mnie stać na gruntowny remont, ale teraz się z tego cieszę.
I zanim znów rzucił jakąś głupią uwagę (co było takiego w tej dziewczynie, że język
stał mu kołkiem, zastanawiał się Harry), mówiła dalej:
- Tutaj był kiedyś wielki salon. Zajmował większość parteru! Teraz jest podzielony
ścianą, która przechodzi za barem. Z tyłu mamy składzik, pierwotną kuchnię, współczesne
toalety i wyjście do ogrodu. No i schody.
- A co za różnica? - zapytał Harry.
- Że co proszę? - odrzuciła głowę do tyłu i Harry z lubością spojrzał na zarys jej
twarzy, ale nie mógł długo patrzeć. Nie był w stanie się skoncentrować. Chciał na nią patrzeć,
ale jednocześnie nie mógł. Czuł się znów jak uczniak - gdy niezdarnie zalecał się do Brendy.
To, to go tak rozkojarzyło! Czy ta Bonnie Jean to jakaś syrena?
- Różnica? - powtórzyła jego pytanie.
- Aha! - Zebrał się do kupy. - Pomiędzy winiarnią i pubem? Pokiwała głową i
uśmiechnęła się z wyższością. - Zauważyłam, że jesteś średnio pijący, i miałam rację. Ale
skoro jesteśmy przy tym temacie, to na co miałbyś ochotę? - Hmmm?
- Do picia!
Harry wzruszył ramionami.
- Bo ja wiem. A co mamy?
- Wódkę, gin, whisky, brandy, rum - co sobie życzysz.
- No to może brandy.
- Koniak, Courvoisier?
- Co masz dobrego.
- Nie, nie, nie! - zaśmiała się. - To, na co masz ochotę! Mężczyzna na drugim końcu
baru przysłuchiwał się od jakiegoś czasu ich rozmowie. Zawołał bez cienia szyderstwa:
- Zdaje się, że masz tu czystego prawdziwka, B.J.! - Był niskiego wzrostu, krzaczasty i
zdawał się nie mieć szyi. Był dobrze ubrany, lecz nie czuł się dobrze w tym stroju. - Co,
nieoszlifowany diament? Na pewno nieoszlifowany, i tyle.
Uśmiechając się do niego przez całą długość baru, Nekroskop powiedział:
- Prawdziwek? Chyba tak, przez jakiś czas jeszcze. Mężczyzna nie wiedział, co ma z
tym począć. Skrzywił się groźnie i odwrócił do swoich dziewcząt. Bonnie Jean powiedziała
dużo ciszej:
- Zagaduje mnie od czasu do czasu. Typ starszego brata, wiesz o czym mówię? Podsunęła Harry'emu kieliszek koniaku i powiedziała. - Na koszt firmy... A w ogóle jak się
nazywasz?
- Harry - przedstawił się - Harry Keogh. A więc przy mnie i przy nim wydajesz się
dobrze strzeżona, Bonnie Jean.
- Wziął łyk koniaku, który walnął go od razu i to dokładnie między oczy. Teraz
wiedział, jaką fazę miał Alec Kyle - teraz taką fazę miało całe jego ciało!
- B.J. - powiedziała mu. - Kiedy tu jestem, to po prostu B.J. - Ale doskonale wiedziała,
o co mu chodziło, i szybko dodała: - Wciąż jestem ci coś dłużna, Harry.
- Cóż, przynajmniej wyjaśnienie - zgodził się i otrząsnął.
- Wiesz, jest kilka drobiazgów...
- Ale nie tu - odparła. - Nie teraz. Zadziwiające było to, że zaledwie po dwóch łykach
koniaku rozluźnił się! Lepiej byłoby jednak, gdyby to nie poszło za daleko ani za szybko. I w
końcu świadomy jej spojrzenia popatrzył na nią - spojrzał i wypił ją do dna.
W końcu dopadł ją, jej obraz utrwalił się, nabrał życia. I nie była znowu z niej taka
piękność, jak to przedstawiał sobie Harry, a wcześniej George Jakes. Tak, była
niezaprzeczalnie atrakcyjna - nawet można rzec magnetyczna. Ach, te jej skośne oczy, o
wyrazistym kolorze jak migdały poprzetykane złotem - można się było w nich zagubić. Miała
spore, choć nieodstające elfie uszka, które przylegały do głowy i nie skrywały ich nawet
zakręcone pukle lśniących włosów. Miała niewątpliwie śliczny, lekko perkaty nosek. I
wreszcie usta - nieco może za wąskie, lecz zmysłowo zaokrąglone na dole. Co do zębów:
Nekroskop nigdy nie widział tak doskonałych i białych zębów! Ale ona też patrzyła na niego
badawczo.
- Masz zabawne oczy - powiedziała - może nie zabawne, co... dziwne. Jakby
wyglądała z nich inna osoba. Harry mógł jej odpowiedzieć, ale milczał, aż odezwała się
znowu:
- Wyglądają na nieco smutne, współczujące i... bo ja wiem... godne zaufania? Ale w
głębi, są też nieco zimne. Może urodziłeś się taki, Harry? Wiodłeś dziwne życie?
- A co, z dłoni też mi poczytasz? - Uśmiechnął się swoim smutnym uśmiechem, który
zawsze był jego cechą charakterystyczną i nie można było tego zmienić nawet przy pomocy
twarzy Aleca Kyle'a. - Może minęłaś się z powołaniem, B.J.? Może powinnaś być Gypsy
Bonnie!
- No... ciekawe, może i pochodzę z Cyganów - odparła. - Ale jak, sprawdza się?
- Może aż za bardzo - odpowiedział. - Może teraz jesteś aż za blisko.
Odsunęła się nieco w przestrachu.
- Tak? Są z tobą kłopoty, Harry?
- Mam nadzieję, że nie - powiedział jej zgodnie z prawdą. - I mam nadzieję, że nie
będziesz ich miała przeze mnie. Muszę z tobą porozmawiać, B.J.
Odsunęła się jeszcze bardziej, tym razem celowo - nie od Harry'ego, ale od
mężczyzny, który rozmawiał z nim przed chwilą na długość baru. Skończył swojego drinka i
teraz odsunął z rozmachem hoker, idąc w ich stronę. Na twarzy gościło mu nieprzyjazne
wejrzenie: było to pytanie - oskarżenie - skierowane do B.J., ale pośrednio do Harry'ego.
Teraz dał temu wyraz:
- Czy ten palant cię napastuje, słonko?
I Harry pomyślał: Opiekuńczy? Starszy brat? To bardziej zaborczy typ, niż myślałem. I
widząc paskudny błysk w oku mężczyzny, zważył go w myślach: Ponad sto kilo żywej wagi i
każdy kilogram jak wrzód na dupie!
3.
W domu z Bonnie Jean
- Sierżancie - Harry zawołał w myślach swego dobrego przyjaciela odległego o
dwieście kilometrów na cmentarzu w Harden. - Chyba mam tutaj pewien problem. - Jego
zmarły przyjaciel, były wojskowy, trener, nauczyciel WF-u i swego czasu niesłychany
twardziel, od razu znalazł się w umyśle Harry'ego, popatrzył na sytuację jego oczami i ocenił
sytuację, jaką zastał w barze. - Chodzi o to - Harry kontynuował, kiedy sierżant analizował
sytuację - że chcę, żeby to się obyło jak najdelikatniej.
- Odejdź od baru, Harry - powiedział mu sierżant Graham Lane. - Ten facet jest duży i
jest chojrakiem, ale się starzeje. Ile może mieć - czterdzieści pięć lat? 1 popatrz na jego
mięsień piwny: pije za dużo i dzisiaj też. Kiedy następny raz się do ciebie odezwie, jeśli chce
zadymy, to po tym ruszy. Pozwól, że ja się tym zajmę...
Harry odszedł od baru na otwartą przestrzeń i usłyszał, jak B.J. mówi:
- Słuchaj, Duży Jimmy, my tylko rozmawiamy. Mam chyba prawo rozmawiać, z kim
mi się podoba, w moim lokalu, no nie?
- Chodzi o to, jak na ciebie łypał, dziewczyno - odpowiedział jej Duży Jimmy,
jednocześnie patrząc na Harry'ego spod zmrużonych oczu. - Po prostu nie leży mi jego
gadana, jego żarciki!
(No proszę.)
- Ty! - rzucił Duży Jimmy, odwracając się do Harry'ego. - To mówisz, że jesteś
prawdziwek, co? - I dopiero rozpuścił język. - Nie na długo, ty kutaniu pierdolony!
Sierżant siedział mocno w umyśle Nekroskopa, kierując jego ruchami, nieomal
przejmując nad nim pełną kontrolę. Harry pozwolił mu na chwilę rozrywki.
Bar znajdował się po prawej stronie Harry'ego i Duży Jimmy nadchodził z lewej
strony, wciąż roztrącając stołki barowe.
Mężczyzna zamachnął się prawą ręką, wyprowadzając zabójczy cios, w którym było
dużo siły i nic szybkości. Nekroskop wszedł w zasięg jego pięści, złapał go obiema rękami za
nadgarstek, odwrócił się i zgiął w pasie. Impet atakującego wypchnął go do przodu: plecy
Harry'ego były podporą, a ręka tamtego dźwignią - podrzuciło go do góry, przekoziołkował i
spadł jak kłoda na stół, rozbijając go dokumentnie. I Harry powiedział:
- Jezu! Sierżancie, mówiłem: delikatnie!
- A było niedelikatnie? - zapytał zmarły. - Już po sprawie! Jest nabuzowany, ale ma
dość. Może wystarczy mu to ostrzeżenie. Tylko kompletny kretyn miałby ochotę na dokładkę.
Widział, jaką mamy szybkość.
- Cóż, mam nadzieję, że pan wie, co mówi - odpowiedział szczerze Harry, kiedy
tamten chwiejnie podnosił się z ziemi.
- O żesz ty... - Mężczyzna zrobił niepewny krok na przód.
Nekroskop zrobił krok w tył, uniósł ramiona, a jego dłonie wykonały niedający się z
niczym pomylić ruch wyprowadzanego ciosu karate. Przekrzywiając lekko głowę na bok,
powiedział ostrzegawczo:
- Nie rób tego... po prostu.
- Co? - Mężczyzna chrząknął i stanął w miejscu. - Taki więc z ciebie twardziel, co?
- Naprawdę nie chcesz się o tym przekonać - powiedział mu Harry.
Zza baru dobiegł inny głos:
- Wychodzisz, Duży Jimmy! - rzuciła B.J. - Ale już, i nie wracaj!
Duży Jimmy popatrzył na nią przekrwionymi świńskimi oczkami, posłał jeszcze jedno
mordercze spojrzenie Harry'emu i wycharczał:
- No to się wszyscy pierdolcie! - Zatoczył się i ruszył do drzwi, a jedna z dziewcząt
podbiegła do niego z płaszczem.
B.J. zawołała za nimi:
- Podrzyj jego kartę! Niech nikt już nie wpuszcza tu tej świni! - Jej oczy przestały
miotać gromy i spojrzała na Harry'ego, który właśnie dopijał koniak. Odzyskując pozory
spokoju, B.J. powiedziała: - Szybki jak błyskawica, co? Może rzeczywiście nie powinnam się
z tobą zadawać?
- Za późno, B.J. - powiedział jej. - Już się „zadajemy", jak dobrze wiesz. - Rozejrzał
się po sali, ale nikt nie patrzył w jego stronę. Prawdopodobnie uważali, że tak jest zdrowiej.
Jedna z dziewcząt sprzątała pozostałości po stole. - Musimy pogadać - przypomniał Harry
B.J.
Wydęła usta gotowa do sprzeczki. Ale w końcu powiedziała:
- No to dzisiaj, po zamknięciu. O północy, tutaj. A poszedłbyś teraz? W końcu nie
jesteś członkiem klubu. A ja muszę myśleć o swojej licencji.
A powinnaś pomyśleć trochę nad swoim akcentem - dodał w myślach Harry - który się
zmienia jak kierunek wiatru wokół zamku edynburskiego!
B.J. dała znak jednej z dziewcząt, by przyniosła płaszcz, następnie zadzwoniła po
taksówkę:
- Tak na wypadek gdyby Krzaczasty czekał na ciebie na zewnątrz... - Ale nie czekał,
nie było także małego człowieczka z aparatem. Harry nie potrzebował taksówki, ale i tak w
nią wsiadł - tylko do centrum miasta. Następnie drzwiami Möbiusa pokonał resztę trasy do
Bonnyrig.
W domu zrobił niezły kipisz, aż odnalazł niesłychanie starą butelkę szkockiej whisky
słodowej, która z pewnością należała do jego ojczyma. Na dnie wciąż było kilkanaście
centymetrów alkoholu i kiedy nalewał sobie dużego kielicha, nie mógł się powstrzymać, żeby
się nie zastanawiać, co powiedziałby o niej Alec Kyle. Co dziwniejsze, wciąż czuł szumek
wywołany lampką koniaku wypitą u B.J.! I co to ma niby być? Ostrzeżenie?
Naprawdę muszę rozruszać to ciało - pomyślał Harry. Po czym wylał całą szklankę,
podobnie jak i zawartość butelki, do zlewu w kuchni. Kiedy zna się wroga, łatwiej z nim
walczyć.
I tak to się skończyło...
A może powinien był jednak się napić, choćby po to, by się nieco rozchmurzyć. Kiedy
wrócił drzwiami Möbiusa do B.J.'s, było straszno i mroczno. Było już nieco po północy i
chandra dopadła Harry'ego jak rzadko kiedy. Był również przygnębiony miotaniem się w te i
wewte: gdyby B.J. chciała z nim porozmawiać, to dlaczego po prostu nie zabrała go na
zaplecze i z nim nie porozmawiała? A może,.. potrzebowała czasy, by go wystawić?
Cokolwiek to było, wychodząc z drzwi Möbiusa po drugiej stronie ulicy, tam gdzie widział
człowieczka z aparatem, był spięty jak nigdy. Jeśli coś się miało dziać, to przybył za wcześnie
- dwie z dziewczyn B.J. wsiadały właśnie do taksówki przy krawężniku, a odprowadzała je
sama szefowa. Pomachała im w drzwiach i taksówka odjechała. Następnie dziewczyna
schowała się. Podświetlany szyld zgasł i zrobiło się ciemno.
Harry wywołał swoje drzwi i przeniósł się na drugą stronę ulicy, po czym nacisnął
dzwonek. Nie zdążyła na pewno jeszcze zamknąć drzwi na zamek, wyczuł ruch, usłyszał, jak
zagrzechotał łańcuch, i drzwi otworzyły się na oścież. Popatrzyła na niego:
- No niech mnie... - popatrzyła na niego ze szczerym zdziwieniem. - Nie było cię tu
przed chwilą. Pomyślałam, że nie przyjdziesz.
Wzruszył ramionami.
- Widziałem, jak odjeżdżają twoje dziewczyny, i czekałem. Nie chciałem, żeby ktoś
wysnuł, hm, pochopne wnioski.
- Naprawdę? - uniosła brwi. - No to może wejdziesz, zanim cię ktoś zobaczy! - Kiedy
przeszedł przez próg, usłyszał: - Ale możesz mi wierzyć, Harry, nikt nie wysnuje pochopnych
wniosków. Wyjaśnijmy więc coś sobie: to sprawa czysto zawodowa. Nie chodzi o to, że
chciałam, żebyś tu przyszedł, to ty chciałeś, prawda?
Zmarszczył brwi z jedną nogą uniesioną nad progiem.
- Zaprosiłaś mnie.
- Nie - zaprzeczyła. - Nalegałeś na tę rozmowę! - Cóż, oto jestem! - powiedział.
- I wciąż chcesz ze mną porozmawiać? (Stanęła mu na drodze.) - Tak, jeśli mnie
wpuścisz!
Uśmiechnęła się do niego i wpuściła do środka. I poszedł korytarzem, a ona zamykała
dokładnie drzwi. Zastanawiał się: A teraz o co chodzi?
W sali barowej były przyćmione światła. Harry stał i czekał, aż B.J. przyjdzie z
korytarza i je całkiem wyłączy. Stał tak w całkowitych ciemnościach, aż pozioma szczelina
światła powiększyła się, kiedy B.J. otworzyła drzwi z tyłu baru i weszła na zaplecze.
Spoglądając w tył na niego, zapytała:
- No co, nie idziesz? - jej akcent powracał i znikał jak wściekły motyl, co skacze z
kwiatka na kwiatek!
Harry przeszedł przez podnoszoną cześć baru i podążył za nią do jednego
pomieszczenia na tyłach. Był to skład z drzwiami po drugiej stronie, które wychodziły na
schody wiodące do mieszkania B.J. na piętrze. Tu Nekroskop się zawahał... aż u podnóża
schodów B.J. powiedziała:
- Jak na dzisiejszy wieczór mam serdecznie dość widoku baru. Jak mamy pogadać, to
pogadajmy w komfortowych warunkach.
Idąc za nią po oświetlonych schodach, podziwiał jej figu. rę i naturalny hals tyłeczka
w skórzanej, rozciętej z jednej strony na orientalną modłę spódnicy. B.J. była szczupła,
kształtna i... niewątpliwie miała klasę. A może znów dała znać o sobie chemia ciała Aleca
Kyle'a? Nieważne, Nekroskop czuł to. Oraz ich bliskość, którą podkreślał jeszcze fakt, że byli
tu całkiem sami. Ale (szybko się opamiętał) przyszedł tu, bo wiązało się to z poszukiwaniami
Brendy.
- Tutaj mieszkam - powiedziała mu, schodząc na półpiętro, które otwierało się
bezpośrednio na living room. - No wejdź. - I wszedł razem z nią do pokoju: - Siądź sobie,
Harry Keogh - powiedziała.
Zanim usiadł, omiótł wzrokiem pokój i spodobało mu się, co zobaczył. Ponieważ bar
na dole był mieszanką różnych stylów, natomiast ten pokój to była cała B.J. - dokładnie
odwzorowywał jej obraz, czy też jego o nim wyobrażenie. Pokój był urządzony ze smakiem,
ale też nie był pozbawiony odrobiny szaleństwa. Cieszył oko i jednocześnie koił umysł. Był
pozbawiony pretensjonalności czy ostentacji, a jednak wyglądał bogato, wyglądał
prawdziwie... jak sama właścicielka.
Dywan był gruby we wzorki i oczywiście z wełny. Harry nieomal czuł jego ciepło
przenikające przez podeszwy butów. Wzór na dywanie był... turecki? Grecki? Zdecydowanie
śródziemnomorski. Na suficie sosnowe dźwigary tworzyły gwiaździsty wzór zbiegający się w
okrąg na obrzeżach pokoju. Nadawało to pokojowi okrągły, a przynajmniej ośmiokątny
wygląd, pomimo że było to zwykłe prostokątne pomieszczenie. Ale tak naprawdę w tym
pokoju nic nie było zwykłe.
Główne źródło światła stanowił niewielki okrągły kandelabr zwisający ze środka
sosnowego okręgu na długim łańcuchu koloru złota. Kryształowe wisiory skrywały trzy
podłużne żarówki tak, że cały zestaw świecił jak miniaturowe słońce. Światło z kandelabru
było wystarczająco silne, lecz można je było uzupełnić zakrytymi kinkietami naściennymi
oraz długą, stojącą, białą lampą do czytania obok okrągłego stołu pośrodku pokoju.
Trzy wewnętrzne ściany zdobiły dobre, stare reprodukcje w nowych ramach, a w
rogach wąskie, długie oprawne w bambus gobeliny zwielokrotniały wrażenie okrągłości
pomieszczenia. Na zewnętrznej ścianie wykusz i siedzenie zajmowały trzy czwarte
przestrzeni i otwierały się na balkon wychodzący na ogród. Nekroskop widział tam, jak lekko
poruszają się korony drzew i krzewów błyszczące na zielono w deszczu, a w oddali ciemne
wzgórze (Skała Zamku, a może Tron Artura) odcinało się na tle niskich chmur.
Jasnobrązowa kanapa stała na wprost dwóch foteli, pomiędzy nimi stał wypolerowany
sosnowy stół, a dwie wysokie, wąskie, zapchane książkami półki wypełniały wolną przestrzeń
ścian między oprawionymi reprodukcjami. Telewizor stał przy jednym z parawanów
zasłaniających wykuszowe okno i można było weń patrzeć, siedząc na kanapie, a wieża stała
po drugiej stronie parawanu. Za czterema skrzydłami parawanów stała ledwo widoczna szafa
z szufladami - najwyraźniej Bonnie Jean trzymała swoje szpargały skryte przed wzrokiem
gości. Była z niej schludna niewiasta.
Obrazu dopełniał obrotowy barek stojący na samym półpiętrze. B.J. zatrzymała się
przy nim, najwyraźniej szykując się do przygotowania drinków. Zapytała:
- Lampkę Courvoisiera?
Harry niemal machinalnie miał przytaknąć, po czym przypomniawszy sobie swe śluby
niepicia mocnych alkoholi, potrząsnął głową.
- Dzięki, nie.
- Co? - zdziwiła się. - I mam tu tak siedzieć i pić sama?! - Nic, co ma za dużo woltów dopowiedział. - Nie przepadam za mocnym alkoholem. Jeden na wieczór wystarczy. Gdybyś
nie zaproponowała koniaku, prawdopodobnie nawet by mi to do głowy nie przyszło. Ale
słuchaj, przecież B.J. 's to winiarnia, może znajdziesz gdzieś kieliszek wina?
Wydawała się ukontentowana.
- Tak w ogóle - powiedziała - to cieszę się, że nie pijesz. Mocny alkohol ogłupia ludzi,
jak na przykład Dużego Jimmy'ego. Robi z człowieka bełkocącego kretyna, który mówi
zamiast niego!
Nekroskop pokiwał głową: wiedział, jak to jest mieć kogoś innego w głowie, który
mówił i robił coś za niego. Nie było to wcale takie odległe, tylko że ludzie w jego umyśle nie
byli idiotami i zwykle mówili prawdę!
- A jeśli chodzi o różnicę... - B.J. ciągnęła dalej.
- Co? - poczuł się w obowiązku przerwać.
- Pomiędzy pubem i winiarnią - uśmiechnęła się. - Aha!
- To chodzi o koncesję - wyjaśniła. - Godziny otwarcia pubu są ściśle określone,
odwrotnie niż klienci! Ale mój bar jest klubem, którego godziny otwarcia odpowiadają
mnie... w granicach prawa, rozumiesz... i mam klientów, których sama wskazuję i wybieram.
- Jak Dużego Jimmy'ego? - Harry usiadł na sofie.
- To był pierwszy błąd Dużego Jimmy'ego - odpowiedziała - i jednocześnie ostatni.
- No wiesz - powiedział Harry - to był pierwszy szkocki „Jock Jimmy", jakiego
spotkałem. Wiem, że każdy tu mówi na każdego Jimmy, ale czy naprawdę jest tu tak dużo
Jamesów?
Zaśmiała się i wyjaśniła:
- To jak z Johnami w Londynie. Albo z Bruce'ami w Australii. Jeśli nie znasz czyjegoś
imienia, mówisz do niego Jimmy, to tyle. Ale Duży Jimmy naprawdę ma tak na imię.
Harry skrzywił się i przystał na to:
- Ładne kwiatki, nie ma co!
- Chociaż coś ci powiem - mówiła, siadając w jednym z foteli naprzeciw. - Lepiej
uważaj z używaniem tego „Jock". Szkoci za tym nie przepadają.
- Och, bardzo wiele o nich wiesz - powiedział Harry -chociaż nie jesteś jedną z nich?...
B.J. odwróciła twarz i nalewając wino, starała się ukryć chwilowe zmieszanie.
Wyjęła z barku srebrną tacę z kryształową karafką, butelką i kieliszkami. Z karafki
nalała kieliszek czerwonego wina, a deserowe wino z butelki. Wznosząc kieliszek ze słodkim
białym winem, zaproponowała toast: - Twoje zdrowie, Harry Keogh. - I akcent prawie
całkiem zniknął.
Harry uniósł kieliszek i przyjrzał mu się. Kieliszek miał wiele szlifów, jego zawartość
była koloru jasnorubinowego i była nieco mętna.
- Czerwone dla mnie? - zapytał. - Ale zdaje się, że po czerwonym boli głowa? Co to
jest, jakieś „domowe"? - Całe to gadanie o bólu głowy to bajki - powiedziała. - Rzeczywiście
celowo wybrałam czerwone, bo nie jest za mocne Ale ma trochę osadu, dlatego przelałam je
do karafki. Udało mi się prawie wszystko oczyścić. Ale jak ci nie smakuje... - wzruszyła
ramionami - to mogę ci zrobić kawę albo co tam jeszcze...
Harry wziął łyk. Smak nie był nieprzyjemny, miał w sobie coś - może posmak
żywicy? Poszedł za ciosem.
- Zdajesz się lubić kulturę śródziemnomorską.
- Aha! - wykrzyknęła. - Na początku prawiczek, po minucie koneser! Ale masz rację:
mój przyjaciel przywiózł mi całą skrzynkę z Grecji. Prawdopodobnie jest to najtańszy
miejscowy sikacz, co może tłumaczyć jakość, ale...
- ...Jest dobre - uciął jej Harry. - Dobrze smakuje. I jestem ci wdzięczny za gościnę.
Ale B.J., muszę z tobą porozmawiać.
- Wiem. - odparła. - O tamtej nocy? - Tak.
- No to i dobrze, bo ja też chcę z tobą o tym pogadać.
- Prawdopodobnie ocaliłaś mi życie - Harry mówił dalej - i nie zapomnę, że mam u
ciebie dług. Ale to co zrobiłaś, to w dalszym ciągu było zabójstwo, jeśli nie morderstwo!
Przyszpiliłaś „wilkołaka" do siedzenia, co również pomogło wysłać go na tamten świat. I
podczas tej całej rozróby zachowujesz się z opanowaniem, jesteś spokojna i idziesz dalej - to
mnie trochę martwi. Chodzi o to, że nie często spotyka się kogoś, kto strzela do ludzi z kuszy,
a następnie otrzepuje się, jakby coś takiego przydarzało mu się codziennie... Czekała i kiedy
było jasne, że skończył, powiedziała: - Mogłeś mnie o to wszystko wypytać tamtej nocy,
zaraz po tym, jak ty... cóż, po tym jak znalazłam się w alejce... kiedy byłam wytrącona z
równowagi. Spójrzmy prawdzie w oczy, Harry, skoro ja mam się z czego tłumaczyć, masz i
ty. Powiedziałeś, że nie jesteś policjantem, więc... co ty tam robiłeś po nocy, hę? I pozostaje
jeszcze jedno ważne pytanie: W jaki sposób nas stamtąd wydostałeś? No bo wciąż nie mogę
uwierzyć...
- Nafaszerowałem cię lekami - skłamał Nekroskop. - Nafaszerowałem i już. (Wcześniej sobie to przygotował.)
- Co? - Jej oczy zwężyły się w szparki, co nadawało jej prawdziwie koci wygląd. Ty... mnie nafaszerowałeś? Jak? Kiedy? - Na twarzy Bonnie Jean malowała się jawna
niewiara.
- Kiedy złapałem cię za ramię. Lekko je ścisnąłem, przytrzymałem cię, ale i tak się
odsunęłaś. Wysiłek, z jakim się wyrywałaś, miał odwrócić twoją uwagę od urządzenia, które
miałem w dłoni. Miałem gotowy lek na tych, których ścigałem, ale nie miałem go kiedy użyć.
Zastanowiła się przez chwilę nad jego wersją. I w końcu powiedziała:
- To wszystko jest zbyt... naciągane. Co, wyniosłeś mnie sam, nieprzytomną? - Ale
Harry sam widział, że się waha.
- Nie byłem sam - mówił dalej. - Na podwórzu i na tyłach miałem swoich kumpli. I
wyłączyłem światła, pamiętasz? To powstrzymało na chwilę policję. Kiedy wchodzili do
środka, przerzucaliśmy cię przez mur.
- Naprawdę? - Przekrzywiła głowę. - A potem przenieśliście mnie przez drogę na
widoku, do alejki, gdzie doszłam do siebie, tak było? - Słowa te nie ociekały sarkazmem, lecz
można go było wyraźnie wyczuć oczywiście.
- Tak. - Harry potwierdził uradowany, że sama odpowiedziała sobie na najbardziej
newralgiczne pytanie dotyczące jego wersji wydarzeń. - Tak właśnie było. Wokół panował
straszny rozgardiasz, policja była w środku lub zbierała się wokół wyjazdu, pełno było
radiowozów blokujących drogę. I oczywiście wszyscy gapili się w kierunku płonącego
furgonu. A jeśliby nas zobaczyli... cóż... ludzie, dla których pracuję, są bardzo wpływowi. I
jak widzisz, nie było to takie trudne. Narkotyk ma błyskawiczne działanie i szybko się
rozpuszcza w organizmie. Po kilku minutach doszłaś do siebie. Byłaś trochę roztrzęsiona, nic
wielkiego. Na pewno pamiętasz, jak siedziałaś na kocich łbach?
B.J. była w kropce. Mrugała szybko powiekami, starając się to wszystko pojąć.
- Byłam roztrzęsiona - powiedziała w końcu. - Nie... nie wiem, co to takiego było, ale
wyglądało jak czarna magia.
Poszłam do hotelu spać. Rano... cóż, wyglądało to jak sen! I nie mogłam się z tobą
skontaktować, ani nawet nie wiedziałam, kim jesteś. I wciąż nie wiem. - Spojrzała na niego
oskarżycielsko.
- Nie powinienem był ci pomagać - ciągnął Nekroskop, biorąc kolejny łyk wina. - Moi
przełożeni nie byli zachwyceni - ludzie na samym szczycie. Powinienem był cię zostawić w
tym garażu, byś sobie sama radziła, a tym samym policja miałaby główną podejrzaną. Ale... wzruszył ramionami. - Uratowałaś mi życie i czułem się w obowiązku to dla ciebie zrobić.
- No i... jesteś jakimś agentem czy co?
- Tak.
(Nie było to duże kłamstwo. Przecież wtedy był.)
- I pracujesz... dla kogo?
- Dla ludzi - Harry znów wzruszył ramionami. - Kiedy policja sobie z czymś nie radzi,
kiedy bezprawie pokonuje prawo, to ja i moi koledzy im pomagamy. Tylko że już z nimi nie
pracuję. Wywaliłem się na tobie.
Otworzyła szeroko buzię.
- Wywalili cię?
- Tak - odparł. - To moje ostatnie zadanie: dowiedzieć się, czemu się tam znalazłaś i
czemu zrobiłaś to, co zrobiłaś. Jak odpowiesz szczerze na kilka pytań... to wyjdziesz z tego z
czystą kartą. A ja wyprostuję sprawy u siebie.
- Przyjmą cię z powrotem?
- Nie, ale nic nie szkodzi. Mam co innego do roboty. - Znów łyknął wina, które było
rzeczywiście wspaniałe. Łagodził podrażnione gardło, z czego wcześniej nie zdawał sobie
sprawy. Rozwiązywało mu nie tylko język, ale również umysł i sprawiało, że wszystko, co
mówił, brzmiało rozsądnie - nawet dla niego!
- A więc... - (wciąż nie była przekonana) - po tym jak zostawiłeś mnie w alejce, to też
była szybka ucieczka, jeśli mogę powiedzieć! Dokąd poszedłeś? I jak zniknąłeś tak szybko?
- Poszedłem do swoich przełożonych i zameldowałem im, co się wydarzyło. Od
dłuższego czasu polowali na ten gang. A jeśli chodzi o szybkie zniknięcie: w drzwiach do
magazynu jest mała furtka. Po prostu przez nią wszedłem do środka.
(Cóż, może i przeszedł, ale nie przez furtkę.)
Na jej twarzy ponownie pojawiły się zmarszczki.
- Mogłabym przysiąc, że jak się odwróciłam od ciebie i spojrzałam ponownie, to
wydawało się, jakbyś, co? Zniknął!
- To, co ci wstrzyknąłem - odpowiedział - wywołuje takie halucynacje, które wkrótce
znikają. Poza tym w alejce była mgła. A w ogóle co sugerujesz? Gdzie tu tajemnica? Płacą mi
- płacili za to, by być jak duch, by przybywać i odchodzić niezauważonym. - Nagle
Harry'emu zaczął się plątać język. Nie bardzo, ale wystarczająco, by to zauważył - O co
chodzi z tą mgłą i tym, że rozproszyłaś się...
B.J. napełniła ponownie jego kieliszek. Czyżby wypił tak szybko?
- Teraz twoja kolej - powiedział, tłumiąc ziewnięcie.
- Czy moje towarzystwo cię nudzi? - zapytała B.J. z troską. Tak przynajmniej to
odebrał.
- Jestem zmęczony! - powiedział Nekroskop, czując brzemię ołowianych powiek.
Naprawdę nie było w tym nic niezwykłego... wszystkie te pogonie... i picie... i wiszące jak
miecz Damoklesa pytanie: co z Brendą i Harrym. Czy są bezpieczni? Przechylił się na bok,
podpierając się łokciem o oparcie sofy i zapytał: - Dlaczego się tam znalazłaś? Po co była ci
kusza? Czemu zabiłaś tego całego Skippy7ego i starałaś się zabić tego w wilczej masce? Z
zemsty? Powiedziałaś, że narazili twoich przyjaciół na niebezpieczeństwo. - (Słowo
„niebezpieczeństwo" nie wyszło mu za dobrze, ale i tak mówi dalej.) - Czy to wystarczyło,
byś miała ich ścigać i zabijać. Cóż, muszę przyznać, że bardzo dbasz o swoich przyjaciół.
Może zaczniesz w końcu coś mówić?
- Nic ci nie jest? - popatrzyła na niego z troską i szczerym zaniepokojeniem.
- Mnie? Czuję się świetnie! - Ale kieliszek lekko zachybotał mu w dłoni. Nic takiego,
w środku było już niewiele wina.
- Słuchaj, ułóż się wygodnie - powiedziała. - Właśnie zdałam sobie sprawę, jaki jesteś
zmęczony! No daj, pomogę ci... - I zanim zdołał zaprotestować, chociaż nie był w stanie, B.J.
podłożyła mu dwie poduszki pod głowę. - Masz takie wory pod oczami, że kot by się na nich
ułożył i zasnął! -Ale słowo "zasnął" zabrzmiało jak inwokacja; poczuł, jak zamykają mu się
powieki i był zbyt zmęczony, by je otworzyć.
- Twoja... kolej... - powiedział, zapadając w sen... Prawie nie czuł, jak jej ręce dotykają
jego ramion, przewracają go na plecy i układają mu głowę na poduszkach. Cholera jasna! pomyślał i odpłynął w niebyt. I chwilę lub wiek później pojawiła się jeszcze głupsza myśl:
Mam nadzieję, że nie upuściłem kieliszka!
Kiedy B.J. upewniła się, że Nekroskop zapadł w głęboki sen, delikatnie wyjęła mu
kieliszek z zaciśniętych palców, włożyła tacę z karafką do barku, następnie wróciła do
Harry'ego i opuściła kryształowy kandelabr na złoconym łańcuchu. Jego wersja nie była taka
zła. Nie dla kogoś takiego jak Bonnie Jean Mirlu, znała wiele najdziwniejszych opowieści i
robiła naprawdę dziwne rzeczy podczas długiego, bardzo długiego życia. I to, że powiedział,
że ją nafaszerował lekami, również nie było dla niej niespodzianką, tylko że nie była w stanie
rozgryźć, co on z nią wtedy wyrabiał. Co to było? O wiele łatwiej było uwierzyć w narkotyk
niż w to, że w oka mgnieniu przenosi się z miejsca na miejsce, nie pokonując drogi
pomiędzy! Kim on był, jakimś dżinem z baśni z tysiąca i jednej nocy?
Cóż, Bonnie Jean nie wierzyła w taką magię, lecz w „magię" tajnych agencji, jak MI5
czy MI6, to owszem. A szczególnie ochoczo wierzyła w naginające umysł leki. Tak,
ponieważ sama tego doświadczyła!
To czerwone wino naprawdę działa cuda.
Przepis był bardzo stary, z czasów, kiedy nauka była jeszcze w powijakach, a
uczonych nazywano alchemikami. B.J. nie wiedziała, co zawiera, ale wiedziała, skąd
pochodziły ingrediencje i jak się je odparowuje. Wiedziała też coś niecoś o miejscu ich
pochodzenia - wyspach Morza Greckiego - teraz zwanego Śródziemnym - i imperium
bułgarskiego (później Rumunii, Eflaku albo Wołoszczyzny). O tak, i jeszcze dalej - bo pewne
składniki pochodziły z Dalekiego Wschodu, z Hsiung-nu (później państwa Hunów) i miały
postać drogocennych balsamów i lekarstw.
Na pewno wino to było znane w Mandżurii i Sinkiang oraz ezoterycznym Worm
Wizards z pustyni Takla Makan i dużo później arabskim alchemikom w starożytnym Irem,
Mieście Kolumn. W czternastym wieku używali go Bułgarzy - którzy byli zarówno dobrymi
chemikami, jak i robili doskonałe wino - oraz Serbowie i otomańscy Turcy, by odpędzić
Czarną Śmierć, która miała swe źródło na Wschodzie. A po tym jego tajemnice zniknęły w
zawierusze dziejów rodzaju ludzkiego. Zniknęły, lecz nie dla Mistrza Bonnie Jean, który
wszystko pamiętał i powiedział jej, kiedy wezwał ją do siebie. Ponieważ była Jego opoką, w
miejscu spoczynku, Strażniczką Jego Miejsca. A godzina Jego nadejścia zbliżała się...
...Skowyt rozlegający się w jej umyśle przywoła ją nawet z końca świata - ryk
Wielkiego Wilka w Jego tajemnej norze - tętniący gardłowy ryk, który dzicy mieszkańcy
Karpat znali z czasów, gdy Dunaj był szlakiem handlowym, a Alaryk ze swoimi Wizygotami
plądrował Rzym...
B.J. niechętnie oderwała się od umysłowych wędrówek w czasie i przestrzeni. Poza
tym nie były to jej wspomnienia, lecz jej Mistrza i miała do nich wgląd wyłącznie poprzez
Niego. Ale Bonnie Jean strzegła Go od ponad dwustu lat - jak przed nią jej matka - i była
gorliwą a nawet zazdrosną Strażniczką. I nagle pojawia się ktoś, kto mógłby zagrozić B.J. i
tym samym zagrozić Jemu i Jego kryjówce.
Groźby nie były niczym nowym. Były stare jak świat i miały tyle lat, ile żył Mistrz niektóre pojawiły się wraz z nim! Ale natura tego ostatniego zagrożenia była odmienna. Są
bowiem różne niebezpieczeństwa. Musiała teraz dowiedzieć się, jakie zagrożenie stanowił
Harry, i postanowić, co z tym zrobić.
Zabić go? Och, to byłoby szalenie proste. Mogła to zrobić w garażu - prawie to zrobiła
- tylko że myślała, że jest z policji, a wiedziała, że policja nie poddaje się tak łatwo, kiedy
ginie jeden z nich. Mogła to zrobić również teraz, w tej chwili... Tak, ale co się z tym wiąże?
Co zrobić z jego potężnymi mocodawcami, którzy mogą wkroczyć tam, gdzie prawo nie
może? I dlaczego się nią interesowali? Czy było tak, jak powiedział, czy było też w tym coś
więcej? Nie, zabicie go teraz byłoby głupotą, byłoby niebezpieczne. Szczególnie jeśli wysłali
go do niej, jak twierdził. Bezpieczniej było dowiedzieć się czegoś o nim - odkryć, co było do
odkrycia - i pozwolić Mistrzowi zadecydować o jego losie.
W tej chwili wino krążyło już w jego żyłach. Można było zacząć. Bonnie Jean
podniosła Harry'ego na poduszkach, tak że prawie siedział. Zaciągnęła zasłony w
wykuszowym oknie, przyciemniła światło w kandelabrze, redukując je do nikłego żarzenia, a
następnie przekręciła lekko przełącznik, wprawiając kryształy w nieznaczny ruch obrotowy.
Skręcając się w jedną i drugą stronę, posyłały regularne błyski w kierunku zamkniętych
powiek Nekroskopa.
- Teraz moja kolej, tak - powiedziała miękko i po chwili dodała: - A może już nie
jesteś ciekawy? Harry Keogh, nie chcesz mnie teraz posłuchać?
Powieki lekko zatrzepotały i B.J. uśmiechnęła się. Oczywiście, że słyszał jej
hipnotyczny głos, jak w wyjątkowo wyrazistym śnie.
- Nie musisz nic mówić - powiedziała mu. - Po prostu kiwaj głową na tak i na nie w
odpowiedzi na moje pytania. Rozumiesz? - B.J. nie mogła wiedzieć, że Harry zna już tę grę i
dlatego jego opór osłabł. Albo przynajmniej powinien.
Pokiwał głową, lecz powieki lekko zadrgały.
- Chciałbyś zobaczyć? - B.J. zapytała na głos. - Skoro tak, to otwórz oczy. Światło nie
porazi cię, przeciwnie, kryształy pozwolą ci zobaczyć wszystko wyraźniej. Obydwojgu nam
pomogą zobaczyć wszystko wyraźniej.
Nekroskop otworzył oczy i Bonnie Jean z satysfakcją zobaczyła, że jego źrenice
przypominały główki od szpilki, ledwo widoczne na wilgotnej gałce ocznej.
- Teraz posłuchaj - powiedziała, upewniając się, że miękkie plamy światła z wisiorów
kandelabru wisiały dokładnie na wysokości jego oczu i czoła. - Chcę, żebyś uważnie słuchał i
odpowiadał zgodnie z prawdą. Chcesz przecież odpowiedzieć na moje pytania, prawda? Mówiła magnetycznym głosem, któremu trudno się było przeciwstawić.
(Głowa Harry'ego lekko się przekrzywiła: z lewej na prawo, z lewej na prawo. Nie?
Odmawia? Musi być silniejszy, niż podejrzewała! Ale nie, zadano mu pytanie i po prostu
starał się na nie odpowiedzieć zgodnie z prawdą - tak jak tego zażądała!) Jabłko Adama
poruszało mu się w górę i w dół, po czym wygulgotał: - T... twoja... ko... kolej...
No proszę, starał się kontynuować rozmowę „na jawie"! Była to reakcja, jakiej nigdy
nie doświadczyła. Och, dziwny był ten facet, bardzo dziwny! Ale: - Tak, moja kolej —
zgodziła się. Bo niby czemu nie? Czemu nie odpowiedzieć teraz na jego pytania? W ten
sposób, niezależnie od jego dalszego losu, jego ciekawość zostanie zaspokojona i
przynajmniej będzie pewny, że jest niewinna i nie ma drugiego dna w morderstwach z garażu.
Powiedziała mu wtedy, że musiała się bronić - było to oczywistym kłamstwem powstałym z
potrzeby chwili. Miała nadzieję na zyskanie jego współczucia, mówiąc mu, że ci ludzie
grozili jej przyjaciołom. W ten sposób będzie postrzegał ją raczej jako instrument własnej
zemsty. I teraz był doskonały moment i idealna okazja, by podtrzymać i wzmocnić jego
wcześniejsze przekonanie.
- Moja kolej - powtórzyła. - Chcesz mnie przesłuchać, Harry? Chcesz zadać mi
pytania, które zadałeś wcześniej, zanim zapadłeś w sen?
(Wolne, chwiejne kiwnięcie.) I B.J. zastanawiała się: Co za umysł kryje się w głowie
tego człowieka? Na pewno zawzięty!
- Doskonale - poszła tym tropem. - Tylko że... oczekuję. że uwierzysz we wszystko, co
ci powiem. I nieważne, co ci powiem - masz zapamiętać, że nie jestem winna żadnej zbrodni.
Będziesz pamiętać tyle, że jestem niewinna, i chcę, żebyś zapamiętał wszystko, co będę
chciała, żebyś zapamiętał. I dlatego też ze względu na mnie przystąpisz do działania tylko
wtedy, kiedy tego zażądam. Kiedy tego zażądam, będziesz wypełniał moje polecenia co do
joty. Będziesz wypełniał moje polecenia, które ci przekażę... co... do... joty! Zrozumiano?
Kiwnięcie głową było niepewne i chwiejne.
- Jeśli mam ci powierzyć prawdę, musisz mi zaufać - parła dalej. - Czy to nie uczciwe
postawienie sprawy?
- T... tak - powiedział.
- Doskonale - była zadowolona. - Teraz uważaj, będziemy starali się rozmawiać
normalnie, tylko że musisz przyjąć wszystko, co mówię, za dobrą monetę. Możesz jednak
wskazywać na logiczne luki w tym, co będę ci mówić. A więc... możemy rozmawiać
normalnie? Harry łykał ślinę i oblizał usta. Jego twarz rozluźniła się nieco. Powiedział
zupełnie zwyczajnym głosem: - Jasne, czemu nie.
...Ale jego źrenice jak szpilki były utkwione w wolno poruszających się kryształowych
wisiorach. B.J. była szczerze zaskoczona: potrafił być jednocześnie trudnym i łatwym
obiektem! Być może ci jego „ludzie" wyszkolili go, w jakiś sposób uodparniając na sugestie
pod wpływem hipnozy. A sugestie posthipnotyczne? Jeśli jakieś były, to już nie żył. Nie
wolno mu pozwolić wynieść jakiejkolwiek wiedzy z tego pomieszczenia, poza tą, którą
chciała mu przekazać. Ale to później, a teraz: - No dobrze, zabawmy się w pytania i
odpowiedzi - zaproponowała. - Chciałeś wiedzieć, dlaczego posługuję się kuszą.
- To niecodzienna broń - powiedział, starając się wzruszyć ramionami.
- Wcale nie - potrząsnęła głową, pomimo że na nią nie patrzył. - To najzwyklejsza
broń, którą poluję na króliki w górach. Wspinam się, poluję i żyję dzięki temu, co ześle mi
matka natura - takie mam hobby. Ale znam moc kuszy i wiem, że można nią zabijać również
ludzi. A poza tym to bardzo cicha broń! Przecież doskonale spełniła swoje zadanie i ocaliła ci
życie. Czy jesteś usatysfakcjonowany taką odpowiedzią?
- I tak, i nie.
- Tak i nie? Najpierw zajmijmy się tym „tak". Dlaczego „tak"?
- Twoja odpowiedź po części pasuje do zaistniałego zbiegu okoliczności.
- To znaczy?
- Że człowiek, którego pomogłaś zabić - ten w furgonie - wierzył, że był wilkołakiem.
Spadło to na B.J. ja cios. Zapomniała na chwilę, że kontrolowała całą sytuację, nawet
starała się ukryć chwilowe zmieszanie, czego Harry i tak by nie zauważył. Po chwili
odzyskała pewność siebie: - Chcesz przez to powiedzieć, że ty albo też ci twoi „ludzie"
wierzycie w wilkołaki?
- Nie, ale człowiek, którego zastrzeliłaś w samochodzie w nie wierzył. Myślał, że sam
jest wilkołakiem. Gdybyś ty też w to wierzyła, strzeliłabyś do niego srebrną kulą albo...
- Bełtem pokrytym srebrem? (Wiedziała, co teraz nastąpi.) - Tak. I tak zrobiłaś.
Zaśmiała się nieco wymuszenie.
- Ten bełt był zdobiony! Oba takie były. Wzięłam je ze ściennej ekspozycji z domku
myśliwskiego w górach Grampian. Stanowiły dekorację tego miejsca i wisiały nad
kominkiem jak pozostałe stare elementy uzbrojenia. Domek należał do mojego wuja i kiedy
zmarł, zabrałam sobie kilka drobiazgów. Ostrza tych bełtów były pokryte srebrem, bo łatwiej
było je wyczyścić - srebro nie rdzewieje!
Wszystko to były kłamstwa, tłumaczenia zręczne, lecz nieprawdziwe. Ale wiedziała,
że jako tako trzymały się kupy i jej „gość" da się na nie nabrać, tym bardziej że znajdował się
w narkotykowym transie. Tak czy inaczej była to „zwyczajna" rozmowa i dopuszczała
zwyczajne odpowiedzi. I być może Harry oczekiwał takiej odpowiedzi, a może nawet miał
nadzieję, że taką otrzyma. Tak czy inaczej westchnął... jak się wydawało B.J., było to
westchnienie ulgi.
Wciąż jednak była zaniepokojona. Powiedziała: - Ale skoro ty i ci... ci twoi „ludzie"
nie wierzycie w wilkołaki, to czemu myśleliście, że ja w nie wierzę?
- Nie powiedziałem, że nie wierzymy - odpowiedział Harry. - Po prostu ta sprawa
wymagała wyjaśnienia, to wszystko.
- I czy teraz została wyjaśniona? - Tak.
- Doskonale, a teraz ja mam pytanie do ciebie. - Tak?
- Nad czym jeszcze pracujesz? Powiedziałeś, że mało cię obchodzi, że zostałeś
wykluczony przez swoich ludzi, bo masz co innego na głowie. Co to jest?
- Szukam mojej żony i dziecka.
- Z każdą chwilą robi się coraz dziwniej! - pomyślała B.J. Ale nie był w stanie tego
udawać. Nawet powieka mu nie drgnęła, wciąż wpatrywał się w wolno poruszające się
kryształowe wisiory, które obracały się, dążąc do stanu doskonałej równowagi. - W takim
razie twoja żona i dziecko zniknęli?
- Oni... odeszli - powiedział. - Ode mnie, od mojej pracy. Dziecko... on... to był ciężki
poród. Ucierpiało zdrowie mojej żony - fizyczne i psychiczne - czy też raczej psychiczne
zamiast fizycznego.
- Depresja poporodowa?
- Tak, i inne jeszcze problemy. - Więc uciekła? Z twoim synem?
- Tak. - Ale przy twoim zawodzie, z twoim doświadczeniem, możesz ich łatwo
odnaleźć, mam rację? No, tak jak mnie odnalazłeś. Nie ma mnie w książce telefonicznej,
Harry. - Brendy też nie ma - odparł. - Ale nie mogę powiedzieć taksówkarzowi, by mnie do
niej zabrał...
- Tak mnie znalazłeś? - Tak.
- A więc... gdzie będziesz ich szukał?
- Za granicą. W Kanadzie. Może w Ameryce. Na Zachodnim Wybrzeżu. W Seattle.
Tam przynajmniej chcę zacząć. Prawdopodobnie tam.
- I kiedy chcesz wyruszyć?
- Tak szybko, jak to tylko możliwe. Może jutro. Ale zadajesz zbyt wiele pytań, a to
znowu twoja kolej.
Pokiwała pojednawczo głową, mimo że nie mógł jej zobaczyć. Ich rozmowa naprawdę
wydawała się bardzo zwyczajna!
- Pytałeś mnie, czy zabiłam czy też pomogłam ci zabić tych ludzi w garażu z zemsty przypomniała mu. - Cóż, tak było. Zwykła, czysta zemsta. Powiedziałam ci, że to z powodu
tego, iż narazili moich przyjaciół na niebezpieczeństwo, ale było coś jeszcze. Po prostu nie
chciałam o tym mówić, to wszystko.
(Znów kłamała, ale tym razem postarała się, by wypadło to naturalnie.) - Widzisz,
jeden z nich kiedyś się u mnie pojawiał, przychodził do baru. Podrywał jedną z dziewcząt,
moją przyjaciółkę. Później zadzwonił z Londynu, prosił, żeby do niego pojechała. Pojechała i
już nie wróciła. Ale zostawiła kartkę z adresem, pod który się udawała. Czekałam długo, aż
w końcu zobaczyłam w gazecie, że znaleziono jej ciało. Po tym zrozumiałam, że nadszedł
moment, w którym trzeba coś zrobić.
Opiekuję się moimi dziewczętami, Harry. Ich los jest mi bardzo bliski...
Przynajmniej część z tego była prawdą i cała opowieść B.J. nie składała się wyłącznie
z kłamstw. Mniej więcej rok temu jedna z jej pracownic zaginęła na weekendowym
wyjeździe do Londynu. Po prostu nie wróciła i do tej pory nie było wiadomo, co się z nią
stało. B.J. sądziła, że nie żyje. Czy było to dzieło starych wrogów Mistrza? Miała nadzieję, że
nie...
Tymczasem ona skończyła mówić, i Harry również milczał. B.J. podpowiedziała mu: Czy to nie brzmi wiarygodnie?
- Tak - odparł pojednawczo - jak dotąd, tak. - Skippy pochodził z Newcastle. Do
Edynburga był tylko rzut beretem. Skippy wciąż się gdzieś przemieszczał. Mógł przyjechać
tu, by uniknąć wypicia piwa, jakie sobie naważył w Newcastle. Ale... zastrzeliłaś dwóch.
- Jednego dlatego, że starał się ciebie zabić - odparła. -W garażu było ciemno, a on
wyglądał na zbira. A...
- ...a drugi? - Harry wszedł jej w słowo. Jego oczy wciąż były szkliste i utkwione w
jednym punkcie.
- Bo myślałam, że chce mnie przejechać! To znaczy nie strzelałam do nikogo
konkretnego, tylko do samochodu... i musiałam się stamtąd wydostać! Harry, byłam
przerażona! - Było to kolejne sprytne kłamstwo. I kiedy umysł Nekroskopa pod wpływem
narkotyków rozważał to, co powiedziała, rzekła: - Twoja kolej, Harry. Powiedz mi, jak się
nazywa agencja, dla której pracowałeś.
- Nazywa się Wydział E - powiedział beznamiętnie. - Jest częścią Służb Specjalnych.
Najbardziej tajna z łamanych przez poufne.
- A na czym polegała twoja praca w Wydziale E? Milczał, ale na czoło wystąpił mu
perlisty pot.
- Słucham.
- Byłem agentem. - I co robiłeś?
- To, co sama widziałaś. Te zbiry w garażu to zbóje i mordercy. Byli odpowiedzialni
za śmierć niewinnych ludzi, włącznie z policjantami i twoją przyjaciółką! Miałem działać w
imieniu prawa tam, gdzie nie można było zastosować zwykłych praw.
- Co? - przekrzywiła głowę - miałeś licencję na zabijanie? - Nie było to dokładnie to,
co miał na myśli, ale: - Och, śmierć nie jest mi obca - odparł. I zanim mogła coś na to
powiedzieć, ponownie skierował rozmowę na inne tory: - Ale teraz kolej na ciebie. Dlaczego
taka „niewinna" dziewczyna jak ty ma dostęp do prochów, które naginają ludzką wolę - jak
to, co mi wsypałaś na pewno do wina? I dlaczego, skoro jesteś tak niewinna, boisz się moich
pytań? Zamiast polować na tego Skippy'ego i jego kumpla - lykantropa, czemu nie podałaś
policji ostatniego adresu pobytu swojej koleżanki w Londynie, który, jak powiedziałaś,
znałaś? I jeszcze jedno: dlaczego ktoś obserwuje to miejsce, twój lokal? Pomarszczony
człowieczek z twarzą - bo ja wiem - jak u charta?
Ale Bonnie Jean miała już serdecznie dość tej zabawy.
Poza tym był w niej za dobry. A ostatnie pytanie wstrząsnęło nią do głębi! - Dość
tego! - pomyślała. Teraz trzeba przykręcić nieco śrubę...
4.
Harry: Dziwaczne ostrzeżenia
Bonnie Jean: Zastanawia się i martwi
Malejący księżyc, nisko nad odległymi wzgórzami, rozświetlał bladą poświatą
krawędzie chmur za oknem. Pięć dni temu była pełnia. Moce B.J. - niektóre z nich takie jak
metamorfizm - malały wraz z nim. Największymi talentami jej Mistrza były zawsze jego
mentalizm i, z czasem oczywiście, metamorfizm, a B.J. była krwią z jego krwi. Z czasem
osiągnie pełnię umiejętności... nawet jeśli pełnia możliwości pojawi się za jakieś dwa stulecia.
Ale teraz...
...Umiała wpływać na ludzi. To była jej sztuka: hipnoza. W połączeniu z winem jej
oczy i umysł mogły wywrzeć niesłychaną presję, nawet na tak niewdzięczny obiekt, jakim był
ten Harry Keogh. Potrafiła sprawić, że stawał się zabawką w jej rękach: wykonywał jej
rozkazy, robił, co mu kazała. I ponieważ nigdy nie odniosła porażki, B.J. nigdy nie
dopuszczała do siebie takiej możliwości.
I miała dużo szczęścia, bo metafizyczny umysł Harry'ego Keogha nie był w najlepszej
kondycji. Opierał się wpływowi Nekroskopa - echa prekognitywnych umiejętności Aleca
Kyle'a wciąż się kształtowały - jego system obronny został poważnie naruszony poprzednimi
atakami. Ale Bonnie Jean nic o tym nie wiedziała.
Odsunęła ławę na bok, przesunęła fotel tak, że kandelabr wisiał teraz tuż po prawej
stronie, obok jej głowy. Migoczące kryształy obracały się w jedną i drugą stronę na poziomie
jej oczu. W tej pozycji zbliżyła na kilkadziesiąt centymetrów swoją twarz do oblicza
mężczyzny i powiedziała: - Harry, teraz zrobimy coś innego. Kiedy powiem, spójrz mi w
oczy. Nie teraz, ale kiedy powiem. Czy zrozumiałeś?
- Jasne - odparł. - Ale to wciąż twoja kolej.
Och, ten człowiek ma żelazną moc! - ale miała ją również B.J., poza tym miała też
wino, które miało inną moc - potrafiło nagiąć wolę innych.
- Ale już się w to nie bawimy - ucięła. - Na mój rozkaz spojrzysz mi w oczy. - I zanim
mógł coś odpowiedzieć, dodała: - Harry to już nie jest „zwyczajna" rozmowa. Nie masz
kontroli nad swym umysłem. Czujesz wpływ działania wina. Czujesz się chory jak nigdy
dotąd. Twój umysł cały pływa. Pokój wiruje. Tylko ja mogę to powstrzymać. Mogę to tylko
powstrzymać wzrokiem!
Głowa Harry'ego opadała na poduszki, na prawo i lewo, w tył i w przód. Na brwiach
pojawiło się jeszcze więcej kropelek potu, tworząc mokre plamy na stale obecnych
zmarszczkach niepamięci. Ale źrenice jak szpilki nawet na chwilę nie oderwały się od
kołyszących się kryształowych wisiorów, mimo że przewracał oczami, kiedy kiwał głową.
- Wierzysz mi, prawda? - mówiła dalej. - Czujesz opisane przeze mnie efekty działania
wina? - W połączeniu z mruczącym, nakazującym głosem, działanie wywołującego
halucynacje, wzmacniającego sugestie wina przyniosło spodziewany efekt. Był blady jak
śmierć, dyszał ciężko i wstrząsały nim drgawki. Błyskawicznie pojawiły się fizyczne oznaki
choroby - wyglądał, jakby za chwilę miał zwymiotować!
- Teraz! - pomyślała Bonnie Jean, sięgając z tyłu do zamka sukienki. Odnalazła
suwak, pociągnęła go w dół i wyzwoliła ramiona. - Niech to się teraz stanie! - Przez chwilę
sukienka zatrzymała się na jej biuście, następnie opadła do pasa. Wstała, wyszła z leżącej na
ziemi sukienki i zdjęła majteczki. I znów pomyślała: - Teraz! Niech to się teraz stanie!
Będzie to wymagało sporego wysiłku: nie był to najlepszy moment. Najlepszym
momentem dla B.J. byłaby pełnia.
Ale potrzebowała tym razem więcej mocy, więcej siły, niż dawały jej ludzkie oczy.
Och, Harry Keogh słuchałby jej w kobiecej postaci i wykonywał dokładnie polecenia. Ale
jako Inna będzie jeszcze potężniejsza i zapewni sobie nad nim całkowitą kontrolę, albo na tyle
pełną, że opór przestanie mieć znaczenie.
Usadowiła się naga przed nim, zwróciła wzrok na kandelabr i pozwoliła, by jego
światło dotarło do jej głębi. Tworzył teraz --świecący bladym światłem księżyc w jej pokoju, wspaniały księżyc w pełni. Księżyc
dziwnych mocy i przemiany. I Bonnie Jean zaczęła się... zmieniać!
Wyglądało to tak, jakby ciało było rozdzierane na sztuki, jakby wszelkie kolory,
szczególnie z włosów i głowy, wsiąkały do środka. Poszarzałe rysy przybrały bardziej
zdecydowaną barwę: była cała szara, prawie biała. Włosy, sierść, futro były białe! I te oczy przybrały teraz kształt trójkątów, a przynajmniej otaczały je trójkąty białego futra. Stały się
olbrzymie i przybrały barwę - krwi!
A usta Bonnie Jean... jej pysk... jej kły!
Zachodził tu proces metaplazji, lecz był niemal natychmiastowy. Była to potworna i
błyskawiczna metamorfoza. Gdyby Nekroskop był na jawie, nie przebywał w transie -gdyby
to zobaczył, doświadczył tego - wiedziałby, co to było, wykrzyczałby to całemu światu.
Wykrzyczałby jedno, niezwykłe słowo: Wampyr!
Ale on nie widział, nie wiedział. A oddech, jaki poczuł na twarzy, był wciąż słodki nie słodyczą pachnideł, lecz zwierzęcą - a słowa, jakie teraz słyszał, brzmiały bardziej jak
krztuszenie się, chrząkanie czy warkot, lecz wciąż były to jej słowa, których musiał słuchać: -
Moje oczy, Harry. Tylko moje oczy. Jeśli chcesz położyć kres swojej chorobie, swemu
nieszczęściu, spójrz mi w oczy. Nie patrz na mnie... lecz tylko w moje oczy.
I spojrzał. W gorejące spojrzenie, w oczy, które zafascynowały samego Mesmera, w
hipnotyczny wir, który z łatwością dorównałby mocą spojrzeniu doktora Jamesa Andersona,
tylko że doktor Anderson już tu był i jego posthipnotyczne polecenia wciąż działały.
Zagrzebane głęboko, ale były tu i wciąż działały.
- Już - wysapało stworzenie, które było Bonnie Jean, wpatrując się intensywnie w jego
oczy. - I już cały ból przemija, choroba odchodzi w niepamięć, kołatanie w głowie ustaje.
Powiedz, Harry, czy teraz jest dobrze?
Nekroskop starał się odpowiedzieć, ale nie mógł: miał opuchnięty język i gardło
wyschłe na pieprz. Ale usłyszała jego westchnienie i zobaczyła, jak klatka piersiowa unosiła
się coraz spokojniej. I w końcu, poddany całkowicie jej czarowi, pokiwał twierdząco głową.
Jego źrenice rozmiarów szpilki były jak karmazynowe pyłki płonące w odbiciu jej
spojrzenia lub też jak mikroskopijne planety uwięzione na orbicie wokół dwóch słońc...
Rankiem Harry obudził się gwałtownie po zapomnianym już koszmarze z
niesłychanym bólem głowy. Czuł się nieco tylko lepiej od zwłok. Następnie zobaczył, gdzie
jest. Wiedział, że spędził tu noc, nie pamiętając niczego z poprzedniej nocy (cóż może z
wyjątkiem naprawdę ważnych rzeczy), i od razu poczuł się jeszcze gorzej. Salon B.J., jej
sofa... ona sama pojawiająca się na półpiętrze w szlafroku. Brała prysznic i woda z wciąż
mokrych włosów kapała na kołnierz.
Z tacy, którą miała w rękach, dochodził zapach tostów i kawy.
- Boże! - powiedział Harry, siadając i kładąc obok siebie ręcznik, który mu rzuciła. I
dla podkreślenia swoich słów powtórzył Boże! Ponieważ ostatni raz tak się czuł, kiedy
przebudził się w Londynie po wzięciu pigułki na sen Darcy'ego Clarke'a...
Uśmiechnęła się do niego, a on przetarł oczy, przeczesał palcami włosy i zgrzytnął
zębami, na co powiedziała: - Odpadłeś naprawdę szybko, bez świadomości, co cię walnęło.
Ale muszę przyznać, że sama do tego doprowadziłam. W końcu ostrzegałeś mnie, że masz
słabą głowę.
- To przez to wino - mruknął Harry. - Jak to możliwe? Jak coś, co tak dobrze smakuje,
może być jednocześnie takie zdradliwe?
- Czy nie tak jest zawsze? - Roześmiała się na widok jego zbolałej miny. - Tak czy
inaczej to albo wino... albo też życie tajnego agenta jest bardzo stresujące!
- Ach! - powiedział. - O tym ci też mówiłem? (Ile? Czy był aż na tyle pijany,
otumaniony?) - Nic konkretnego, ale i tak bym się domyśliła. No bo podczas tamtej
paskudnej sytuacji w nocy w Londynie byłeś taki opanowany i miałeś wszystko pod kontrolą.
Na pewno nie byłeś zwykłym przechodniem, bo wydostałeś nas wtedy z tej sytuacji
koncertowo!
I z tymi słowami większość szczegółów zaczęła powracać - tak przynajmniej
Nekroskop myślał. Słowa „tamtej paskudnej sytuacji w nocy w Londynie" były jak mentalny
zapalnik, z odpaleniem którego uwolniły się wszystkie zgromadzone „wspomnienia". I już się
pojawiły, gładko wpasowując się na swoje miejsce...
...Motywem jej działania była zwykła zemsta. Była bardzo związana ze swymi
dziewczętami i traktowała je jak matka córki. Wszystkie one były w głębokiej potrzebie do
czasu zatrudnienia przez nią. Wiedziała również, że Skippy był tym złym. Gdyby policja nie
była w stanie udowodnić mu morderstwa, mógłby z łatwością dodać dwa do dwóch i
skojarzyć, kto go wydał. Później nawet mógłby zaczaić się na nią! Wyglądało to na doskonały
i prawdziwy motyw - przynajmniej w oczach Nekroskopa. Ponieważ B.J. powiedziała mu, że
tak jest.
A srebrzenie na ostrzach zdobionych bełtów? Całkowicie do przyjęcia. Nawet ten
dziwaczny, obserwujący mały jegomość mógł być ojcem jednej z hostess, który sprawdzał, czy
córka pracuje w porządnym lokalu. A może był to prywatny detektyw idący śladem jednego z
mniej świetlanych klientów B.J.? Cóż, jeśli miała więcej takich klientów jak Duży Jimmy, to
również ta wersja wydawała się być spójna!
I tak jego wspomnienia złożyły się w całość. Ułożyły się w dobrze znaną melodię i w
niczym nie przypominały pojedynczej fałszywej nuty, która drażniła umysł zawsze czuły na
brak harmonii. Jeśli chodzi o zeszłą noc, to ta strona wspomnień Nekroskopa została
skorygowana i napisana ponownie.
Może i skrzywił twarz raz czy dwa albo zamrugał powiekami, kiedy B.J. siadła koło
niego i nalała mu kawy, ale to wszystko. Głównym zmartwieniem Harry'ego było to, czy nie
był uciążliwym gościem. Ponieważ po wypiciu czerwonego wina... cóż, wydarzenia zeszłej
nocy były ogólnikowo mówiąc zamazane!
- No to czy już postanowiłeś? - B.J. przerwała jego rozmyślania.
Zaniepokojony spojrzał na nią: - Co postanowiłem? Przytaknęła, westchnęła i
powiedziała: - O rany, nieźle dałeś sobie popalić, co? Czy postanowiłeś, kiedy wznowisz
poszukiwania żony i syna! To była ostatnia rzecz, jaką mi powiedziałeś, zanim, no, zasnąłeś.
Nie, widzę, że nie pamiętasz. Powiedziałeś, że musisz się z tym przespać. Powiedziałeś mi, że
może to być równie dobrze jutro. Ale jak patrzę na ciebie o poranku... raczej odradzałabym ci
zbyt dalekie i pochopne wyprawy, Harry Keogh!
Zbyt dalekie i pochopne - ciąg słów otworzył nową furtkę w umyśle Nekroskopa.
Brenda i syn. Przyszedł tu, by dowiedzieć się, czy istniał związek między Bonnie Jean i ich
zniknięciem. Próżne nadzieje! Nie, B.J. była tylko silną młodą kobietą, która lubiła brać
sprawy we własne ręce. I Harry nie był w stanie zaprzeczyć, że gdyby był na jej miejscu, to
najpewniej zrobiłby to samo. Oko za oko. Jej związek tym samym był czysto przypadkowy.
I pomimo zafałszowanych wspomnień tym razem Harry miał stuprocentową rację:
jeśli chodzi o związek z Brendą, pojawienie się B.J. na scenie wydarzeń było całkowicie
przypadkowe.
A więc pytanie.
- Przemyślę to sobie, zastanowię się jeszcze trochę - powiedział. - Może ze dwa
tygodnie. (Dwa tygodnie? Tak postanowił. Przynajmniej trzy ...na zastanowienie.) - Znów
przejechał palcami po włosach: - To znaczy jak będę w stanie myśleć! Ale tyle właśnie
potrzebuję na opracowanie jakiegoś planu - mam rację?
Przytaknęła i wzruszyła ramionami.
- Cóż, to oczywiście nie moja sprawa. Życzę ci szczęścia w poszukiwaniach. Ale
cokolwiek zrobisz, zostaniemy w kontakcie, dobrze? Dasz mi znać, jak ci idzie?
Harry nie patrzył na nią, siedział tylko, trzymając się rękami za głowę, mrugał
obolałymi powiekami i starał się skupić spojrzenie na lewej skarpetce, która zwisała smętnie
na połowie lewej stopy. Ale jej słowa zabrzmiały w umyśle jak dzwon: - Zostaniemy w
kontakcie...
Lekko go bezwiednie odrzuciło. Nie był w stanie nad tym zapanować, kiedy przed
oczyma pojawiło się kilka wyraźnych obrazów: Pełnia księżyca, jasnożółta, jak
wypolerowane stare złoto, sunąca przez pogodne nocne niebo. Tylko tyle powinien był
zobaczyć i wiedział o tym - wiedział, że coś zapamiętane pobieżnie jak imię, które ma się na
końcu języka... rozpływa się w niepamięci. Kiedy księżyc zbliża się do pełni, będziemy w
kontakcie! I to było tyle, co powinno się pojawić, prawda. Ale było tego więcej: Warczące
oblicze; ledwo uchwycony widok ociekających śliną kłów, rozwartych warg, szpiczastych uszu
i szarej sierści i rozkazujące oczy, czerwone jak grzech - pełne grzechu -niosące jakieś
tajemne przesłanie, którego Harry nie mógł odczytać. Następnie znów księżyc z sylwetką
wilczego łba, który unosi pysk w bezgłośnym skowycie!
Sceny pojawiały się jak w kalejdoskopie... i zniknęły. Znikło nawet przeświadczenie,
że kiedykolwiek się pojawiły, rzucając jedynie cień na metafizyczny umysł Harry'ego.
I oczywiście wysnuł mylny, lub też nie do końca prawidłowy, wniosek: to na pewno
prekognicyjne obrazy Aleca Kyle'a! Ale czy miało to być ostrzeżenie, czy coś innego? A
może było to po prostu echo, nie przyszłości, lecz przeszłości, odbicie szaleństwa i rzezi
mających miejsce w Londynie? A jeśli tak było, to dlaczego pojawiło się w tej chwili? Ale już
znikło...
B.J. zauważyła jego niepokój: czuł, że go obserwuje. Uniósł gwałtownie głowę i
spojrzał na nią, wytrącając ją z równowagi. Na jej twarzy gościł uśmiech - lub też ślad
uśmiechu - którego nie potrafiła się pozbyć. I wiedząc, że została przyłapana, potrząsnęła
głową i powiedziała: - No i proszę - nie możesz pić, Harry, chłopie! Stary, robisz się ostry!
A więc uśmiechała się nad jego niedolą - tak? Ale był to bardzo tajemniczy uśmiech.
A może znaczący uśmiech? I znów Harry wysnuł błędne wnioski: B.J. na pewno widziała w
barze wielu tęgo pijących klientów. Nawet alkoholików. Spójrzmy prawdzie w oczy, we
wszystkich barach na całym świecie siedzą alkoholicy. Prawda? Problem polegał na tym, że
Nekroskop niewiele o nich wiedział. Tylko tyle, co słyszał. Na przykład: jednym wystarcza
jeden drink, a inni potrafią pić całą noc i w ogóle po nich tego nie widać. Jakim naprawdę
zawodnikiem był Alec Kyle? Może takim, co za kołnierz nie wylewa? Zbyt często nie
wylewa? Pił do lustra? Na tyle skrzętnie to ukrywał, że wciąż pracował w Wydziale E? I oto
Harry Keogh znalazł się w jego ciele. Z jego nałogiem?
Popatrzył na tacę, którą B.J. ułożyła na sosnowym stole. Kawa wyglądała zachęcająco,
ale na jedzenie zupełnie nie miał ochoty. Gardło miał wysuszone na wiór, za to mózg był
mokry jak gąbka! Ale Bonnie Jean właśnie zadała mu pytanie. Boże, jak głupio się poczuł! O
co właściwie pytała? - Zobaczymy się jeszcze? - nalegała.
- Ja... mam twój numer telefonu - powiedział jej. - Wiem, jak się z tobą skontaktować.
(Ale czemu u diaska miał się z nią kontaktować, poza oczywistymi powodami. Jakie
uzgodnienia zapadły wczoraj w nocy? Był pewny, że do niczego nie doszło.) Zastanawiając
się nad tym, wypił kawę...
Wyszedł po półgodzinie i pomaszerował ulicą na spotkanie ponurego poranka.
Niedługo potem jedna z dziewcząt B.J. zameldowała jej: - Poszłam za nim, jak kazałaś. Ale...
zgubiłam go!
- Co? - B.J. była zła. Dostała numer telefoniczny Harry'ego, ale to wszystko. Było to
niedopatrzenie, błąd z jej strony. Chciała wiedzieć, gdzie mieszka, jak się tam dostać i jak to
wygląda - były to rzeczy, o które mogła go wypytać zeszłej nocy. Zdawało się, że to
klasyczny zbieg okoliczności, że mieszka gdzieś koło Edynburga! Ale wiedziała, że Harry
„pozostanie z nią w kontakcie" i nie rozważała na serio ewentualności, że będzie go ciężko
odnaleźć. Wysłała za nim dziewczynę dopiero po chwili zastanowienia. Teraz jednak
zastanowiła się nad tym nieco głębiej: Harry był (byłym) agentem. A co jeśli ten "jego dom"
nie był jego, tylko stanowił lokal operacyjny? Być może to dobre, że jej dziewczyna go
zgubiła. Ci jego „ludzie" mogli czekać na niego, by go odwołać, a telefon był tylko numerem
kontaktowym. Wiedziała, że telefon był notowany, dlatego nie mogła posłużyć się nim, by
ustalić jego adres. Niesłychanie irytujące! Ponieważ dziewczyna wciąż milczała, rzuciła: - Jak
mogłaś go zgubić?
- Wszedł do kiosku - mówiła dziewczyna pospiesznie. -Myślałam, że kupuje gazetę, i
czekałam w samochodzie. Ale on już z niego nie wyszedł.
- Może cię zauważył! - warknęła B.J. - Mówiłam ci, żebyś uważała. On nie jest głupi.
- Wydawało mi się, że uważam - dziewczyna wyglądała na porządnie zmieszaną.
B.J. złagodniała nieco i w końcu powiedziała: - Może wyszedł tyłem. - I tak to
zostawiła. Ponieważ w końcu Harry był jednym z nich. W jego pracy przyzwyczajenie staje
się drugą naturą i odruchowo podejmuje się działania mające zapobiec śledzeniu. Tyle
wywnioskowała z tego, co mówił. Musiał być po prostu dobry w te klocki, to wszystko.
Znów przywołała z pamięci mokrą, niebezpieczną noc w Londynie: akcję w garażu, i
to, jak... coś się jej stało, zanim doszła do siebie w alejce, i potem to, jak Harry zniknął we
mgle. O tak, był naprawdę dobry w te klocki! Tak czy inaczej jakie to miało znaczenie? B.J.
wiedziała, że znów się do niej odezwie i wiedziała nawet kiedy - za trzy tygodnie.
Zadowolona, że się jej upiekło, pracownica B.J. zeszła na dół, by posprzątać w barze.
Ponieważ ona także nie umiała sobie wyjaśnić, jak w tak głupi i nawet idiotyczny sposób
straciła cel z oczu. O ile wiedziała - a sprawdziła to dwukrotnie - rzeczony kiosk nie miał
żadnego tylnego wejścia!
Płaszcz Harry'ego był bardzo obszerny i przypominał ciężką kapotę, jaką John Wayne
zakładał w westernach rozgrywających się zimą. Wydostając się z niego w starym domu koło
Bonnyrig, przypomniał sobie o podłużnym przedmiocie wypełniającym swym ciężarem jego
lewą kieszeń. Zauważyłby to wcześniej, gdyby nie był tego poranka lekko wczorajszy. Była
to mała, płaska butelka wina B.J. - bez etykiety, ale bezbłędnie było to to samo czerwone
wino z osadem w środku.
Najwyraźniej był to prezent. Od kogo? Od B.J.? Przecież po zeszłej nocy powinna
wiedzieć najlepiej. Harry Keogh i czerwone wino nie pasują do siebie! Może po prostu
podrzuciła mu je, żeby nikt inny nie musiał cierpieć tak jak on. Cóż, zdrówko, B.J.! Nie
zastanawiał się nad tym dłużej... bo powiedziano mu, by tego nie robił.
Było coś jeszcze na temat tego greckiego wina, o czym B.J. nie wspomniała - było
silnie uzależniające, o wiele bardziej niż pochodne kokainy. Ale nawet gdyby Nekroskop o
tym wiedział, to w tej chwili nie mógł nawet na nie patrzeć. Przynajmniej nie teraz...
Był późny poranek, a Harry wciąż cierpiał na zmęczenie materiału - miał sztywny
kark od sofy B.J., nie wspominając o piekielnym kacu. Wziął aspirynę i starał się skupić
myśli. Miał rankiem kilka rzeczy do zrobienia, gdyby sobie tylko mógł przypomnieć, co to
było! Ale...
- Zadzwoń do przełożonych. Do ludzi, dla których pracujesz. Wyczyść moje konto. Nie
chcemy przecież, żeby wobec niewinnej dziewczyny toczyło się jakieś śledztwo, prawda?
Nie, oczywiście, że nie. Ale... Bonnie Jean nie była na widelcu, prawda? Nawet nie
wiedzieli o jej istnieniu! Nawet przy tego rodzaju pseudowspomnieniach i myślach
pojawiających się w umyśle Harry wykręcił numer Darcy'ego Clarke'a. Była sobota, ale
Darcy wciąż mógł być w biurze. I był.
- Harry? Co mogę dla ciebie zrobić? - i dodał szybko: - Jeśli dzwonisz w sprawie
Brendy, to przykro mi, ale...
- Nie, chodzi o coś innego - Nekroskop uciął jego przemowę. I teraz wiedział, o co
naprawdę tu chodziło. - Darcy, sprawdź na policji, czy mają jedno takie nierozwikłane
morderstwo, zrobisz to? Chodzi o dziewczynę z Edynburga, młodą kobietę zamordowaną w
Londynie mniej więcej rok temu. Jak mają to im powiedz, że sprawa jest zamknięta. Powiedz,
że Skippy albo aspirujący wilkołak są za nie odpowiedzialni.
- Wciąż nad tym pracujesz?
- Nie, po prostu coś mi się przypomniało. - Aha, cóż... dzięki.
- Ach, i pamiętasz te posrebrzane bełty od kuszy? Tak, te zdobione. Kiedyś wisiały
nad kominkiem w pewnym domku myśliwskim. Srebro miało powstrzymać rdzę.
- A jednak jeszcze nad tym siedzisz!
- Nie - Harry westchnął. - Po prostu sprawdzam wszystko, co się wtedy wydarzyło,
tylko tyle. Wtedy, kiedy Brenda i mój synek... no wiesz.
- Jasne - rzekł Darcy. - Jeszcze raz dzięki, Harry.
- I jeszcze - wyrzucił z siebie Nekroskop, zanim Darcy położył słuchawkę - może
będziesz mi mógł coś jeszcze powiedzieć o Alecu Kyle'u. - Jak będę wiedział, to ci powiem odparł Darcy.
- Zapytałem cię, czy lubił wypić. Powiedziałeś, że nie pił ostro, ale kiedy zaskoczył, to
balował do rana. - To prawda. - Może miał jakiś problem, o którym nie wiedziałeś? Chodzi o
to, że możliwe, że był alkoholikiem i zdawał sobie z tego sprawę, ale mniej lub bardziej się
kontrolował? Z wyjątkiem chwil, kiedy czarka się przelewała i musiał sobie golnąć. Czekaj!
Nie odpowiadaj od razu, ale zastanów się przez chwilę. To może być bardzo ważne, a ja
wiem, jak jesteś lojalny, Darcy...
Minęło kilkanaście sekund, po czym rozmówca Harry'ego odparł: - Cóż, to możliwe,
oczywiście. W tej grze, jak sobie ostatnio uświadomiłem, wszystko jest możliwe! Ale nie
powiedziałbym. Nie znałem spokojniejszego faceta, Harry. Z drugiej strony... jak wiesz, był
prekognitą. Wszyscy to mają wpisane w naturę - wszyscy się tego trochę boją, a niektórzy
bardziej. Gdyby, podkreślam, gdyby Alec miał jakiś problem, to trzymałby go w najgłębszej
tajemnicy. A jeśli tak było, to założę się o ostatni grosz, że był on związany z jego talentem.
Talent! To mi dopiero! Czasami zastanawiam się, czy ktoś na nas wszystkich nie rzucił jakiejś
klątwy!
Harry przemyślał sobie to, co usłyszał, po czym powiedział: - Dzięki, Darcy.
- Nie, to ja, my powinniśmy być ci dozgonnie wdzięczni - odparł Darcy.
- Proszę bardzo - automatycznie odpowiedział Harry i już miał odłożyć słuchawkę,
kiedy coś mu się przypomniało i znów się odezwał: - Darcy, będę jeszcze w pobliżu przez
jakieś trzy tygodnie, a potem będę musiał wyjechać za granicę. Wydaje mi się, że moi bliscy
wyjechali z kraju. Ale kiedy pojadę... to może mnie chwilę nie być. Nie będę przecież wracał
na noc do domu. I potrzebuję jakichś funduszy.
- Mogę to załatwić - powiedział mu bez wahania Darcy.
- Nie - odrzekł Harry. - Nie będę skubał Wydziału E z pieniędzy. Ale jest coś, co
możesz dla mnie zrobić.
- Powiedz tylko co.
- Dowiedz się, gdzie Rosjanie trzymają swoje złoto.
- Co? - (Całkowite zaskoczenie.) - Gdzie Rosjanie...?
- Gdzie mają swój depozyt złota. Jak w forcie Knox. Harry odleciał, kiedy tylko
wypowiedział ostatnie słowo.
Jakby przez jedną sekundę był gdzieś poza swym pokojem. Tak jak wtedy w biurze
Darcy'ego, przed niedawnym zamachem IRA. Tylko że tym razem nic tego nie poprzedzało,
nic nie wyjaśniało, dlaczego Harry...
...Dlaczego Harry stał na dworze, gdzieś indziej w jasnym świetle dnia, i wyciągał
szyję, by spojrzeć na szczyt biało-żółtych klifów... na przysadzisty zameczek o białych
ścianach, posiadłość czy też chateau przycupniętą na krawędzi zapomnienia. Fortecę na stoku
góry (z punktu widzenia Harry'ego) na samej krawędzi stromej ściany opadającej w dół na
kilometr i kończącej się skalnym rumowiskiem. Był to obraz...
śródziemnomorski? Widać było wyblakłe od słońca skały, kruche krzaczki, kilka
karłowatych iglaków, a wokół roznosił się słony zapach pobliskiego morza.
- Ich rezerwa złota? - powtórzył Darcy, momentalnie ściągając Nekroskopa z
powrotem do rzeczywistości. - Cóż, muszą jakieś mieć! I prawdopodobnie mogę się czegoś o
nich dowiedzieć, ale...
Harry szybko wziął się w garść. Niedawna wizja mogła być jedynie śladem
prekognicji Aleca Kyle'a. A jeśli chodziło o to, co przedstawiała... któż to mógł wiedzieć?
Starał się prowadzić rozmowę, jakby nic nie zaszło.
- A jeśli nie Rosjan, to jakiejś wrogiej organizacji - może mafii albo jakiejś innej
podobnej majętnej strukturze - chciałbyś zobaczyć, jak gwałtownie kurczą im się fundusze?
Może będzie to z korzyścią dla nas? U jakichś handlarzy bronią albo narkotykami? Na pewno
wiesz, o czym mówię.
Darcy zaśmiał się w głos... ale Nekroskop nawet nie zachichotał, wciąż otrząsał się z
efektów niewyjaśnionej - wizyty? W końcu szef Wydziału E odchrząknął: - Hkheem! Wiesz,
gdybym cię tak dobrze nie znał, Harry, mógłbym cię podejrzewać o planowanie czegoś
zdecydowanie nielegalnego.
- Podejrzewam, że zależy to od punktu widzenia. Zrobisz to dla mnie?
- Jeśli tego chcesz, to tak - odparł Darcy.
Harry pokiwał głową, pomimo że rozmówca nie mógł go zobaczyć, i powiedział: - No
to się pospiesz, aha, i Darcy - sprawdź, kto może dać nam dobry kurs bez zadawania pytań.
Tym razem, odkładając słuchawkę, Harry uśmiechał się mimo bólu głowy. Wiedział
bowiem, że po drugiej stronie Darcy Clarke był śmiertelnie poważny. Kiedy tylko słuchawka
spoczęła na widełkach...
...Znów się tam znalazł! Ale tym razem stał na górze na krawędzi klifu, a obok
wznosiły się ściany donżonu. Spojrzał w górę, spoglądając na średniowieczne wieżyczki, które
wyglądały jak zaklęci w kamień strażnicy. I poczuł, jak włosy stają mu dęba, być może z
powodu wichru wiejącego z góry.
Wizja pojawiła się i znikła, a Harry znów zasiadł do telefonu. Włosy wciąż mu stały
na głowie...
Bonnie Jean martwiła się. Martwiła się Wydziałem E: na ile udało się jej zepchnąć
Harry'ego, czy też w ogóle "ich", z tropu. Martwiła się też Harrym Keoghiem, ponieważ
wciąż czuła, że jest w nim coś, co się nie zgadza. Jeśli chodziło o niego, to po wyjaśnieniu
jednej tajemnicy pojawiała się nowa!
Na przykład to, jak szybko się poruszał i jak błyskawicznie potrafił zniknąć i się
pojawić, i to, z jaką łatwością zwiódł jej dziewczynę. A jeśli chodzi o naszpikowanie jej
jakimś narkotykiem tamtej nocy w Londynie, to im dłużej się nad tym zastanawiała, tym
bardziej wydawało jej się to idiotyczne, w ogóle niemożliwe! Ale alternatywa wydawała się
jeszcze bardziej idiotyczna i niemożliwa! Więc musiała to być prawda. Gdyby jeszcze mogła
się bardziej do niego dobrać, gdy był w jej mocy. Mogła dowiedzieć się o wiele więcej na
temat Wydziału E, dla którego pracował, to po pierwsze...
A jakby tego było nie dosyć, to jeszcze pojawiła się kwestia obserwatora. Czy mógł to
być detektyw albo ojciec jednej z dziewcząt pracującej u Bonnie? Na pewno nie. Ale z opisu,
jaki podał jej Harry Keogh, B.J. podejrzewała, kto to był, czy też co - co to mogło być. Cóż,
zdarzało się to już wcześniej, kilkanaście razy w ciągu wielu dziesięcioleci.
I równie dobrze mogło się zdarzyć teraz. Powinna chyba być wdzięczna Harry'emu, że
zwrócił jej uwagę na to, tylko że na wdzięczność nie było tu miejsca.
Ale wcześniejsze ostrzeżenie jest jak nowa broń. Jeśli okaże się, że rzeczywiście
wystąpił tu lub miał wystąpić najczarniejszy scenariusz, B.J. musi się tym zająć, ściągnąć ich
ogień na siebie i ochronić Mistrza. Robiła to już wcześniej - pierwszy raz sto siedemdziesiąt
pięć lat temu, by odciągnąć ich od właściwego celu, i dwa razy w międzyczasie. Podczas
pierwszego razu brakowało jej doświadczenia, a jednak się udało, podobnie jak później,
inaczej nie byłoby jej tutaj! Dlatego właśnie trwała na swoim posterunku, by strzec swego
pana w jego głębokim śnie, czekając na adwent Przepowiedzianego Tajemniczego.
I znów chociaż przez krótką chwilę jej myśli wróciły do Harry'ego Keogha...
Czas wezwania był bardzo bliski, moment, w którym będzie musiała przyjść do Niego.
Ale ten obserwator: Skoro on (albo też oni) był tak blisko i skoro pozwolono mu iść śladem
B.J., w tajemnicy, być może do samej jego gawry, to było nie do pomyślenia, że w tak głupi
sposób mogła zdradzić tajemnicę bezpieczną przez sześć stuleci! Cóż, przynajmniej
wiedziała, że Keogh nie jest częścią spisku. Po pierwsze, gdyby był, to nie powiedziałby jej o
obserwatorze. A kiedy była pod wpływem jego narkotyku, mógł z nią zrobić, co chciał, mógł
ją... usunąć, by zająć się samym Mistrzem. Bo czyż bez B.J. jej Mistrz nie był jedynie
bezbronnym biedactwem w kamiennym grobie? Harry jednak nie zrobił niczego złego, a
jedynie wydostał ją stamtąd.
Ale cóż by dała teraz za niezwykłe zdolności Harry'ego Keogha! Móc tak
błyskawicznie zniknąć. Z nim przy boku nie miała się czego obawiać podczas nadchodzących
odwiedzin jej Mistrza! Harry zgubiłby wszelkich, którzy by chcieli podążyć jej śladem,
równie łatwo, jak zgubił śledzącą go dziewczynę.
Z nim po jej stronie... albo z nim u jej boku?
Keogh... Keogh... Keogh!
Czemu nie potrafiła wyrzucić go z myśli? W końcu to ona, Bonnie Jean Mirlu, była
uwodzicielką mającą moc fascynacji swoją osobą! A jednak w przedziwny sposób to on
fascynował ją...
Tak? I czy to coś znaczyło?
Jego oczy były tak ciepłe i niewinne: ani zachłanne, uwodzicielskie czy figlarne (może
w niewielkim stopniu), ani specjalnie piękne, a jednak niezwykłe swoją głębią
odzwierciedlające kryjącą się za nimi duszę. Te jego oczy były tak pełne odbicia pięknej
duszy. B.J. wstrząsnął odruchowy dreszcz, ponieważ myśl o jego duszy była... smakowita! I
jeśli Mistrz tylko jej pozwoli, to będzie mogła zakosztować jej, ukraść mu ją w jednej
skrwawionej posoką chwili! Tak, to na pewno położy kres tej jego całej tajemniczości.
Jego tajemniczości?...
Bonnie Jean podskoczyła na fotelu w salonie w przypływie pewnej myśli. Harry
Keogh: tajemniczy mężczyzna pojawiający się znikąd, jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki. I B.J. czuła to dziwne przyciąganie, dziwaczną, trudną do umiejscowienia
świadomość, jakby go znała od dawna. Była tak intensywna, że zamiast kazać go zabić - lub
zabić go samej - powierzyła mu swoje życie! Następnie później odnalazł ją, by ją ostrzec. Ten
tajemniczy Harry Keogh.
O czym myślała? Że mógłby być owym Tajemniczym, na którego od tak dawna
czekał jej pan. A jeśli nim był, to jak mogła mu tak po prostu pozwolić odejść?...
Bonnie Jean zbyt długo żyła, by panikować, ale w tej chwili była tego bliska. Logika
wzięła górę. Więc Harry Keogh przyszedł i zniknął... i co z tego? Wróci, i ona wiedziała, że
wróci - kiedykolwiek go wezwie! Dokonała tego, posługując się hipnotyzmem i
magnetyzmem - był z nią nieomal tak związany, jak ona ze swym śpiącym Mistrzem. Tylko
że nie wiedział o tym i prawdopodobnie nigdy się nie dowie. Będzie z nim, wykorzysta go,
postąpi z nim podług swej woli, a później będzie pamiętał tylko to, co ona zechce, by
pamiętał.
Gwałtowny impuls, by zadzwonić do niego - teraz, zaraz - stopniowo zniknął. To on
miał do niej zadzwonić, a nie ona! Poza tym nigdzie się nie wybierał przez trzy tygodnie.
Kiedy to zrobi, będzie jechał z B.J. na spotkanie z Mistrzem. Tak, i wtedy wszystko będzie na
swoim miejscu. Harry w cudowny sposób dowiedzie, że jest wybrańcem, a ona odbierze
swoją nagrodę - wieczną wdzięczność swego Mistrza. A jeśli okaże się, że jednak nie jest
wybrańcem, to i tak otrzyma nagrodę, a jej pan zaspokoi gwałtowną żądzę. Ponieważ będzie
to chwila regeneracji, czas karmienia.
Chwila chwały Bonnie Jean, oraz chwila chwały Pana i Mistrza i przodka, wilczego
pana, Radu Lykana!...
Tymczasem powinna zająć się obserwatorem i odkryć, kim jest. Przy pomocy
dziewcząt nietrudno będzie zorganizować grupę obserwacyjną - zasadzkę? - na ulicy przed
winiarnią. Z niewielkiego okienka na poddaszu B.J. można było zobaczyć szczyty dachów,
ale równie dobrze były widoczne drzwi na ulicy, w których Harry go zobaczył. Ktoś mógł tu
usiąść skryty przed wzrokiem innych i obserwować ulicę spoza siatkowych firanek przez cały
dzień. Również w nocy, gdyby B.J. tego zażądała. Gdyby ktoś rzeczywiście obserwował jej
lokal i gdyby była to spodziewana okropna kreatura, B.J. dowie się o tym od razu. A kolejnej
nocy jedna z jej dziewcząt pójdzie za nim i tym razem będzie uważać, by go nie zgubić! Nie
waży się go zgubić!
Nie, jeśli ceni swe życie. Nie, jeśli ceni wiele istnień...
Wciąż tego samego popołudnia, w pracowni domu na przedmieściach Bonnyrig,
Nekroskop Harry Keogh siedział pogrążony w myślach - potakując od czasu do czasu przeglądał listę odległych miejsc, którą w kilka godzin sporządził w miejscowej bibliotece.
Był to podstawowy system, który miał wiele luk: Przy pomocy atlasu świata posuwał się
wzdłuż tych samych szerokości geograficznych, zaznaczając obszary na zachód od Wysp
Brytyjskich o podobnych parametrach pogodowych. Nie zapomniał również o zachodnim
wybrzeżu Wielkiej Brytanii, ale wszystkie regiony nadmorskie miały te same cechy wspólne.
Ten pomysł pojawił się po rozmowie z mamą, która powiedziała coś, nad czym się
później zastanawiał: że Brenda uważałaby to miejsce, Bonnyrig, za idealne dla niej. Harry
poszedł kilka kroków dalej, układając przeciwstawne - choć jak najbardziej realne - miejsca z
malowniczymi krajobrazami, w których nocą opada mgła, za dnia zacina deszcz, rośnie
wysoka trawa, pochyłe drzewa i dzikie kwiaty. I naprawdę można się skryć przed wzrokiem
ludzi w zarośniętych ostępach dzikich ogrodów. Skryć się przed wzrokiem Harry'ego. Gdzież
więc można znaleźć podobne miejsca? I czy klimat na tej samej szerokości geograficznej jest
taki sam? Ponieważ obraz, który stawał mu przed oczami - przynajmniej jeśli chodzi o
warunki pogodowe - nie różnił się wiele od nadbrzeżnego rejonu z dzieciństwa Brendy.
Nekroskop musiał po prostu rozciągnąć ten rejon o trzysta kilometrów na północ, zahaczając
o Edynburg i Firth of Forth. I oczywiście Bonnyrig.
Dało mu to obszar opasujący ziemię pomiędzy 55 i 56 równoleżnikiem północnym, w
którym znalazły się: Antrim, Donegal i Londonderry na północy Irlandii. Harry wcześniej nie
zakładał, że Brenda i jej syn może być tak blisko - w Irlandii. Zatrzymał się na chwilę, bo
zobaczył, że ten pas również zawiera Moskwę, kilkanaście tysięcy kilometrów zamarzniętej
tundry, morze Beringa i Alaskę!
I to by właściwie podważało przynajmniej tę teorię.
Harry potrząsnął głową i uśmiechnął się cokolwiek kwaśno, bo przeklinał się w duchu
za to, że był takim nieukiem z geografii. Gdyby jego wiedza geograficzna była choć zbliżona
do umiejętności matematycznych! Ale przecież niespotykane zdolności Nekroskopa związane
z liczbami miały niewiele wspólnego ze szkolną edukacją. A przynajmniej z wiedzą, którą
poznał od żywych...
Kiedy odrzucił ołówek i odchylił do tyłu głowę, składając ją na oparciu fotela,
zadzwonił telefon.
Harry usiadł prosto, sięgnął po telefon stojący na stoliku telefonicznym, zatrzymał się
w pół gestu i zmarszczył brwi. Stała tam butelka wina B.J., tam gdzie ją zostawił, obok
telefonu. A Nekroskop był spragniony. On - czy też ciało Aleca Kyle'a - był spragniony. Oczy
piekły go, jakby miał kilo żwiru pod powiekami, gardło go bolało, jakby ktoś rozpiął mu w
środku drut kolczasty, a jego umysł był podobnie wysuszony i zbolały. W przedziwny sposób
wiedział, że łyk tego wina, jeden łyk, wyleczy wszystkie dolegliwości i że będzie mógł
ponownie zająć się swoimi sprawami. Ale zająć się jakimi sprawami? Przed chwilą czuł się
dobrze, a teraz?...
Harry zupełnie nie był w stanie określić, dlaczego zamarł tak z ręką wyciągniętą w
kierunku telefonu. Ale nagle pociemniało w pokoju, jak gdyby miała rozpętać się burza. A
może to przez zakurzone okna patia - nie miał czasu ani ochoty ich umyć, a światło
przebijające się z mozołem przez zarośnięty ogród było głównie szare.
Telefon zadzwonił ponownie, natarczywie, przyciągając jego dłoń bliżej miejsca,
gdzie podskakiwał nerwowo na zakurzonym stoliku. A jednak coś go powstrzymywało przed
podniesieniem słuchawki. Poczuł chłód na, czy też raczej w, karku, jakby zimny wiatr hulał
po szpiku kostnym, i zadygotał. W ciągu kilku sekund w całym pokoju zrobiło się zimno jak
w grobie! Co jest, do diabła?...
Odbierz, idioto! - usłyszał własny natarczywy głos z wnętrza głowy. Podnieś ten
cholerny telefon! Co się z tobą dzieje?
Ale przecież nie czekał na żaden telefon, prawda? A może czekał? Było coś, co
powinien był pamiętać o telefonie, ale kiedy próbował sobie przypomnieć co, za każdym
razem mu umykało. Jak słowo na końcu języka, które nijak nie chce się wyłonić z niepamięci.
Umysł skołatany wędrówkami po mapie i planowaniem - miał... dokądś jechać! Czekał na
telefon? Może i tak, ale czy teraz? I w ogóle co to miała być za rozmowa?
Pytania, wciąż te pytania! W głowie miał pustkę, czy też raczej motek drutu
kolczastego. Oczy go piekły... gardło bolało... a obok stała bardzo kusząca butelka
czerwonego wina B.J... i...
DRRRyyyń!...DRRRyń!
- Cholerny telefon!
Harry już sięgnął po słuchawkę, zacisnął na niej palce, podniósł... i w pokoju zrobiło
się ciemno jak w nocy i już wiedział, że będzie burza. Teraz grom! - pomyślał. Teraz
błyskawica! Ale grom i błyskawica nie nadeszły.
Nadeszło co innego.
Bezwiednie Harry zacisnął uchwyt na pokrytej futrem słuchawce telefonicznej, kiedy
podnosił ją z widełek do twarzy... telefon to nie był. Na początku podniósł to, po czym to coś
zaczęło podnosić jego! Napięty, wydłużający się kabel ciągnął go z całej siły, jakby
wyprowadzał niegrzecznego psiego brutala. Po prostu nie mógł uwierzyć własnym oczom,
kiedy spojrzał na rękę i zobaczył, co go tak ciągnęło: To nie był pies, lecz warcząca,
parskająca i zachodząca warkotem wilcza głowa z zaczerwienionymi, drapieżnymi oczami o
żółtych tęczówkach! To coś nie miało ciała, ale wyrastało ze słuchawki telefonicznej. A kabel
był jak smagająca powietrze smycz miotana wściekłymi rzutami żywej głowy, po czym
poluzował się, kiedy paskuda na końcu starała się przyciągnąć ramię Harry'ego do wewnątrz,
by rzucić się do jego otwartych ze zdziwienia ust! Głowa starała się go chapnąć, wgryźć się w
niego, zmiażdżyć mu twarz w uścisku strasznych, podobnych do potrzasku na niedźwiedzie
szczęk!
- Boże wszechmogący! - wykrztusił Harry, zaciskając pięść na szorstkiej sierści,
starając się prawą ręką odciągnąć głowę, a lewą osłonić twarz. W rozwartym, ociekającym
pianą warczącym wilczym pysku tkwiły olbrzymie zęby koloru kości słoniowej, (uszy miał
położone po sobie), które zdawały się wyznaczać kierunek makabrycznego ataku,
uwypuklając tylko kłapiącą, szczękającą potworność pyska sięgającą po Nekroskopa. Po
czym: Garnitur zębisk zbliżył się do machającej lewej dłoni, by zatrzasnąć się na
przynajmniej trzech palcach, czemu towarzyszył trzask pękających kości i okropny ból
rozdzieranego ciała i rozrywanych mięśni!
Z mikrofonu słuchawki wyłoniły się łapy wielkie jak jego dłonie, a za nimi szare,
śliskie od śluzu ciało, jakby telefon rodził to Coś! Szczęki kłapały o kilka centymetrów od
twarzy, rozbryzgując na boki krew i kawałki pogruchotanego, pogiętego palca! Szare futro
wydzierało się spod palców prawej dłoni, w której zostawały strzępy oderwanej sierści!
Nie... nie był w stanie go powstrzymać!
I co najgorsze, dostrzegł w żółtych, morderczych, jakże rozumnych ślepiach
inteligencję, kiedy krwawe żebrowiny podniebienia twardego rozwarły się, by zacisnąć się na
jego twarzy, jego głowie!
Harry wydał gardłowy, jednak niczym nie powstrzymywany krzyk, rzucając się
spazmatycznie do tyłu, odpychając nogami z taką siłą, że przewalił fotel.
Jakby z odległości miliona kilometrów usłyszał odgłos ciężkich kropli na szybie i w
końcu zobaczył błyskawicę. Następnie potężny odgłos gromu nadciągnął z oddali, a powiew
wiatru z łoskotem otworzył drzwi w patio.
Mama Harry'ego wbiegła przez drzwi, wołając: - Harry! Dobry Boże, synku... co to był
za sen?! Postać mamy była plątaniną kości, błota i wodorostów, ale nie było w tym nic
dziwnego, ponieważ zawsze pokazywała się w tej postaci. Wiedział jednak również, że nie
powinno jej tu być, że jej tu nie było... chyba że w jego umyśle?...
- Harry?
- Mamo! - wykrztusił, dyszał i wciągał spazmatycznie powietrze, leżąc na podłodze,
wystawiony na deszcz spadający mu z sykiem na twarz i wiatr wyjący w ogrodzie, który
miotał kartkami wyrwanymi z notatnika w derwiszowym tańcu po pokoju.
Sen? Oczywiście, że to musiał być sen! Ale skąd u niej to pytanie?
- To koszmar, mamo - skierował swoją odpowiedź do miejsca, gdzie jej utopiona
dusza leżała w mule i zielsku w zatoczce rzeki, która była jej grobem. - Pierdolony, paskudny
ko... koszmar! - Po raz pierwszy (i prawdopodobnie ostatni) w swoim życiu Nekroskop Harry
Keogh zaklął w obecności swej ukochanej mamy.
Ale nie miał się czym przejmować, bo jego mama „widziała" sen i rozumiała...
5.
Harry: Złe przeczucia i środki ostrożności
Bonnie Jean: Droga do gawry
- Mamo - powiedział Harry, kiedy przestał się trząść. -Myślisz, że to możliwe, że ja...
trochę może wariuję?
- Masz na myśli chorobę psychiczną? (Jego dawno zmarła matka musiała bardzo
uważać odpowiadając.) Czy ty jesteś szalony? Jest to wysoce nieprawdopodobne. Gdyby w
ogóle miało się to stać, synku, to z pewnością stałoby się jakiś czas temu. Ale po tym
wszystkim, co przeszedłeś - o czym nawet nie można spokojnie myśleć - myślę, że jest bardzo
możliwe, że cierpisz z powodu stresu, lęku i napięcia. I kto wie? Może również jesteś chory
pod względem fizycznym. No, na jakąś zwykłą chorobę.
Na co? Na oczy? Na gardło? Na pustkę we łbie? Zamrugał i przełknął ślinę, starając
się przynieść sobie ulgę.
- Na grypę, jak się znam na rzeczy! - powiedziała mama. - Masz wszystkie klasyczne
objawy. Cierpisz na pozostałości po życiu w Londynie. Ja byłam tam tylko raz - och, jakieś
trzydzieści lat temu, kiedy byłam młodą dziewczyną - i to tylko przez kilka tygodni, a i tak
odchorowałam ten pobyt! Cały ten smog, zadymione pociągi i brudne stacje kolejowe. Nie
tylko to. Czy nie ostrzegałam cię przed przychodzeniem do mnie nad rzekę na pogaduszki?
Nie przy takiej paskudnej pogodzie, Harry! Nie, kiedy możesz z łatwością rozmawiać ze mną
w cieple i wygodzie swego domu.
Harry wzruszył ramionami i powiedział: - Wiesz, że tak nie lubię, mamo. - Następnie
udało mu się wymusić na sobie suchy uśmiech i dodał: - Poza tym Londyn, o którym mówisz,
zniknął dawno temu! Teraz nie jest tak źle. Gdzie ja to czytałem, że jak się wpadło do Tamizy
w latach czterdziestych, kiedy byłaś młodą dziewczyną, to miało się dużo szczęścia, jeśli się
tonęło - bo inaczej czekała śmierć w męczarniach od mnóstwa zarazków, które pływały w
rzece.
Wyczuł bezcielesne mamine potaknięcie. - O ile pamiętam, to tak właśnie było. Ale... ...Ale teraz w Tamizie pływają ryby - poinformował ją. - Nawet łososie! - Cóż, ja tam bym ich
nie jadła! - powiedziała. - A poza tym zmieniasz temat! Bo wiesz, co zaraz będzie. - Że
powinienem pójść do lekarza? - Owinął się szczelniej płaszczem. Kucał nad brzegiem
zatoczki nad połyskującą szarością, wzburzoną wiatrem wodą. Ale było coś w głosie
Nekroskopa (może szyderstwo? niecierpliwość? lub zwykłe znużenie?), co sprawiło, że matka
aż zaniemówiła. - Proszę! - parsknęła. - To tak się dziękuje za dobrą radę? Cóż, twoja babcia
zwykła mówić: Nie można pomóc człowiekowi...
- Który sam sobie nie chce pomóc - dokończył Harry. - Tak mamo, wiem. I wiem też,
że masz rację. Więc pójdę do lekarza - jutro.
- A czemu nie dzisiaj?
- Bo jest późne popołudnie. Nawet jeśli znajdę otwartą przychodnię, to mogę się
założyć, że będzie kolejka. I, mamo, dzisiaj lekarz nie jest zachwycony, jak się go wzywa do
grypy!
- Nie - powiedziała. - I tak będziesz czekał do śmierci, tak? - I zanim zdołał
odpowiedzieć, rzekła: - Harry, mieszkasz tam sam i nie masz żadnych przyjaciół!
Przynajmniej nie wśród żywych. Co będzie, jak stanie się coś poważnego?
Wzruszył ramionami: - Ale mam telef... - i przerwał w pół słowa. Mama
dopowiedziała: - Tak, telefon... którego się boisz. Ale nie mogę cię winić. To był bardzo zły
sen, Harry!
- A może ostrzeżenie? - zastanawiał się na głos... następnie potrząsnął głową i
powiedział: - Nie, mamo, nie boję się swego telefonu, jestem nim tylko nieco
zaniepokojony...
I tak będzie dopóty, dopóki nie dowiem się, o co tutaj chodzi.
Skupiła się na pierwszej wypowiedzianej przez niego myśli: - Ostrzeżenie? Co masz
na myśli?
- Alec Kyle był prekognitą, prognostykiem. To był jego talent: potrafił złapać
przebłyski przyszłości. Zwykle we śnie, tuż przed przebudzeniem. I myślę, że wciąż tak jest.
Czy też raczej...
- Naprawdę? (Czasami była dla niego za szybka.) - Jest to możliwe. Ten sen nie był
moim pierwszym... ostrzeżeniem.
- Ale czy to nie wyjdzie przypadkiem na dobre? - spytała.
- To znaczy na pewno lepiej jest wiedzieć, co człowiekowi grozi, niż żyć w
nieświadomości.
- Może i tak - odparł. - Ale sama wiedza o tym, że zbliża się jakieś okropieństwo, nie
pomoże zrozumieć mi, o co tu chodzi. Czasami rozumiem, a czasami nie. Tak to właśnie było
z Kyle'em. Poza tym on... - Harry przerwał.
- Tak?
- Myślę, że Kyle mógł być alkoholikiem - wydusił to z siebie. - Panował nad tym
bardzo - tak jak to było możliwe - ale niemniej jednak tak było.
- Och, kochanie! - powiedziała mama wolno ze smutkiem w głosie. - I ty?...
- Tak samo muszę to kontrolować.
- Czy doświadczyłeś... potrzeby, chęci wypicia czegoś mocniejszego?
- Więcej niż chęci - Harry przytaknął gwałtownie i wiedział, że mama to wyczuła. - A
dlaczego boli mnie głowa? -westchnął. - Jak widzisz, to nie grypa. - I dodał szybko: -Ale
obiecuję, że i tak pójdę do lekarza.
Nagle przyszło jej coś do głowy.
- Więc twój sen niekoniecznie był pokazem talentu biednego pana Kyle'a?
- Co takiego? - Ale ponieważ rozmowa ze zmarłymi zwykle niesie ukryte treści,
Nekroskop doskonale pojął, o co jej chodziło. - Myślisz, że to jakieś halucynacje?
- Delirium tremens (bezcielesna głowa przytaknęła). Cóż, być może. Więc jak widzisz,
Harry, mamy tu konieczność interwencji medycznej!
Owinął się jeszcze ściślej płaszczem i westchnął z rezygnacją.
- Tak, mamo, chyba tak...
Znów zrobiło się wietrznie i Harry poszedł do domu. Dom: stara budowla, gdzie
mieszkali z matką i ojczymem Wiktorem Szukszinem, dopóki szaleniec Szukszin nie
zamordował jej, topiąc ją pod lodem na rzece. Harry był małym chłopcem, ale „pamiętał" ten
dzień doskonale - i do tego zapamiętał oczami matki! Więc może ta „nowość" była częścią
starszej umiejętności - może był obserwatorem czasów, jak starotestamentowy czarownik.
Ponieważ mógł wyraźnie zobrazować przeszłość, której sam nigdy nie doświadczył, dlaczego
by więc nie miał poznać przyszłości, której nie znał jeszcze żaden człowiek? Być może
przebłyski przyszłości dotarły do niego przez kontinuum Möbiusa i w ogóle nie miały nic
wspólnego z Alekiem Kyle'em!
Tym samym metafizyczny umysł Harry'ego krążył w drugą stronę serią coraz
mniejszych kręgów i wciąż nie mógł nigdzie dotrzeć.
Dom: w najlepszym wypadku nieprzytulne, zaniedbane miejsce. Pewnego dnia
znajdzie czas, by zrobić z tym porządek, zaczynając od ogrodu, który rozrósł się prawie do
samej rzeki. Tylko że nazywanie tego ogrodem było dużą przesadą, w rzeczywistości była to
zarośnięta, zachwaszczona puszcza!
Kiedy znów zaczęło padać, Nekroskop pospieszył powykręcaną wyłożoną płytami
ścieżką do upstrzonych przez muchy drzwi do patia, przysięgając sobie w duchu przez całą
drogę, że kolczasty bluszcz smagający mu nogi pójdzie na pierwszy ogień!
Wszedł do środka i zobaczył ciemniejące niebo, na którego tle widać było słaniające
się drzewa nad rzeką przeginane potężniejącym wichrem. Wspaniały dzień na koszmary,
trzeba przyznać! Ale Harry nie wierzył, że to był tylko koszmar. Pomimo surrealistycznych
właściwości wtedy wydawał mu się bardzo realistyczny. A jeśli zlekceważył inne ostrzeżenie,
tam w Londynie w kwaterze Wydziału E? I tak było ostro, ale gdyby nie był w stanie użyć
drzwi Möbiusa, jak to „przewidział" - nie wymagało to wiele myślenia. Przynajmniej
zrozumiał tamto ostrzeżenie. Co sprawiało, że ta druga wizja - w której był stary zamek na
klifie - była podwójnie podejrzana, bo jej zupełnie nie rozumiał. Mało tego, ponownie włosy
stanęły mu dęba na głowie na jej wspomnienie! Jeśli chodzi o ostatnie ostrzeżenie, koszmarny
telefon: cokolwiek go czekało, czego by miał nie zrobić, Harry wiedział, że tego już na pewno
nie wolno mu zignorować!
Tym razem zamknął drzwi do patia za sobą i włączył pojedyncze, górne światło. I w
zakurzonej graciarni zwanej pracownią, gdzie w rogu leżała otwarta skrzynka z sosnowego
drewna do pakowania różnych przedmiotów, z wysypującą się ze środka trawą, a kilka
„doczesnych przedmiotów" Harry'ego walało się wokół. Sam fakt, że fotel wciąż leżał na
ziemi, gdzie go zostawił, wychodząc w pośpiechu, a ława była wywrócona do góry nogami, i
że telefon sam do siebie mruczał porzucony na podłodze, mówił za siebie... to wszystko było
nieistotne. Przedmioty te były częścią ogólnego bałaganu, to wszystko. Tylko że to nie było
wszystko, ponieważ Harry wiedział, że w rzeczywistości były to okruchy jego snu.
Szczególnie telefon.
Podniósł go z ziemi, podniósł słuchawkę i już miał położyć ją na widełki - ale się
zatrzymał. A co będzie, jak zadzwoni?
Ale jak mógł dzwonić? Nikt, albo prawie nikt nie znał tego numeru. Nie było go tu
przez długi czas i jego nazwisko nawet nie figurowało w książce, a poza tym poprosił o
zastrzeżenie numeru. Miała go B.J., to prawda (chociaż zupełnie nie wiedział, czemu jej go
dał). Ale do cholery, w końcu była tylko niewinną - nawet jeśli upartą czy nawet nierozważną
- młodą kobietą. A jednak w jakiś sposób fascynującą.
Był jeszcze Wydział E...
Czy to oni? Czy przeraził się telefonu z Wydziału E, przeraził się czegoś, o czym nie
chciał wiedzieć? Czegoś takiego jak śmierć żony, dziecka lub obojga? A może wezwania do
sprawy, której nie mógł zignorować? Chodziło o to, że jako składowa krajowych służb
specjalnych Wydział miał własny Wydział Podłych Sztuczek. I gdyby naprawdę go
potrzebowali... nie zawahaliby się ani przez chwilę.
O to chodziło? Jego sen był symboliczny, ubarwiony ostatnimi przeżyciami z
Londynu? Wyjaśniałoby to wilczy fetysz, który w sobie rozwinął, który powiązał się z
ostrzeżeniem, wytwarzając koszmar. Więc wciąż najlepszym typem było powiązanie tego z
pozostałościami po talencie Aleca Kyle'a. Widział przyszłość, coś ostrzegło go przed
odebraniem tego telefonu najprawdopodobniej z Wydziału E, który mógł być niebezpieczny musiał się przed tym bronić.
Cóż, łatwo poszło. Bardziej zdecydowany położył słuchawkę na widełkach, podniósł
ją ponownie i wykręcił numer centrali. Wykonując tę prostą czynność i czekając na
zgłoszenie, pocił się i rozglądał po pokoju. Aż w końcu:
- Tu centrala. W czym mogę pomóc? - Chciałbym zmienić numer, na zastrzeżony powiedział. Po sprawdzeniu powiedziała: - Ale pański numer już jest zastrzeżony, sir.
- Chcę go znów zmienić.
- Dobrze. Przełączę pana pod właściwy numer...
I już. Co do Bonnie Jean... zawsze mógł jej dać nowy numer, jeśli zajdzie taka
potrzeba. I później, czując się ogólnie znacznie lepiej, Nekroskop ogolił się, posprzątał w
pracowni, dokończył rozpoczęte miesiąc temu rozpakowywanie i przyrządził sobie wieczorny
posiłek... I oczywiście pomyślał o Brendzie i małym Harrym.
Martwił się o nich tak bardzo, że był w stanie rzucić się w kontinuum Möbiusa w
pogoni za cieniem i poświęcić tej czynności resztę życia. Pogoń za cieniem? Czemu tak
pomyślał? Ależ oczywiście, wiedział dlaczego: ponieważ moc jego syna była równa jego i
jeśli nie chciał być odnaleziony, to Harry nie miał najmniejszych szans na odnalezienie go.
Jego atutem był fakt, że więcej wiedział o tym świecie i panujących tu zwyczajach. Miał tyle
doświadczenia, ile każdy dorosły. A dziecko... to tylko dziecko.
Ale w żadnym wypadku nie będzie nigdzie się wybierał przez ile, trzy tygodnie?... Mógł
potrzebować tyle, by opracować dokładnie kampanię poszukiwawczą... Tymczasem będzie tu
mieszkał w cieple i wygodzie pomimo złej pogody na zewnątrz, bezpieczny w starym domu.
Harry potrząsnął głową i zmarszczył brwi. Boże, zaczynał mówić jak matka! Zaczął
się o siebie troszczyć - obiecał pójść do lekarza i w ogóle! Ale całe trzy tygodnie na
zaplanowanie poszukiwań? Wzruszył ramionami, zamrugał powiekami i pogładził się po
bolącym gardle. I nagle mentalna pustka wróciła w miejsce, w którym powinien znajdować
się jego umysł. I tyle a propos szybkiego wyleczenia!
Jeśli chodzi o plan poszukiwań: jeśli ma to potrwać trzy tygodnie, niech trwa tyle!
Musiał tylko sobie teraz opracować szczegóły.
Ale gardło go tak bolało! I oczy - piekły jak diabli... prawdopodobnie z niewyspania,
albo też po nocy w pijackim śnie, kiedy miotał się i przewracał na sofie Bonnie Jean. Na tę
myśl przypomniał sobie o winie. Stało tu na stoliku...
... A teraz leżało na podłodze przewrócone obok listwy podłogowej pod półką z
książkami, od czasu kiedy wszystko powywracał. Podpełznął po nie, nie zdając sobie sprawy,
jak bardzo go pragnie, i starając się przekonać samego siebie, że to lekarstwo i że to samo
zapisałby mu lekarz. Jest ciepłe, pachnące żywicą, ma w sobie moc sprowadzania snów,
rubinowe i jak pięknie wiruje w kieliszku. Na pewno ulży jego gardłu.
Tylko łyczek, to wszystko. Tylko ten mały kieliszeczek. Po za tym to nie był jego
nałóg, któremu musiał ulegać, ale Aleca Kyle'a. Tylko że tym razem to naprawdę było dla
kurażu i do celów medycznych. Był przecież taki zmęczony! Niech go szlag, jeśli nie będzie
po tym zdrowo, głęboko spał!
I dwa razy szlag jeśli będzie...
Dwa i pół tygodnia później.
B.J. nie mogła dłużej się powstrzymać i postanowiła, że nie będzie już dłużej czekać,
po czym próbowała dodzwonić się do Nekroskopa, ale przekonała się, że dał jej zły numer!
Wiedziała, że nie mógł tego zrobić celowo. Sprawdziła, ale dowiedziała się, że zmienił swój
zastrzeżony numer. A ponieważ nie zakazała mu tego, to właściwie dlaczego miałby tego nie
robić? Po prostu nie przewidziała, że mógłby coś takiego zrobić, tylko tyle.
Ale nie wszystko stracone. Nakazała mu, żeby pozostawał z nią w kontakcie, i B.J.
wiedziała, że tak będzie, i wiedziała, kiedy - na kilka dni przed pełnią księżyca - Harry się z
nią skontaktuje. Lepiej, żeby to zrobił! A tymczasem postanowiła rozpocząć własne
poszukiwania. Ponieważ istniała nikła nadzieja, że nie jest tylko tajemniczym mężczyzną,
lecz owym przepowiedzianym Tajemniczym...
Harry Keogh stał się dla niej bardzo ważny. Tak ważny, że być może nadszedł czas na
mały urlop B.J. Już zamknęła bar i podzieliła dziewczęta na dwa zespoły: pierwsza dwójka
szukała Harry'ego na miejscu, a druga urządziła kocioł w pobliżu baru, by wyśledzić
obserwatora, przed którym ostrzegał Harry, i dowiedzieć się, jaką ma do niej sprawę. Została
sama B.J. i jedna dziewczyna. Cóż, wybierała się teraz dokądś, z Harrym lub bez niego, i nie
mogła sobie pozwolić, by ktoś ją śledził. I dokładnie wiedziała, jakie zadanie powierzy
ostatniej z dziewcząt...
Tuż nad ranem wilgotnej i wietrznej niedzieli, na mniej więcej cztery dni przed
wezwaniem przez Mistrza, pojechała na północ. Była pewna, że kiedy wyjaśni, czemu jest
wcześniej, Radu ją zrozumie.
Jechała wynajętym samochodem, tanim, starym, solidnym, lecz nie rzucającym się w
oczy samochodem, który na pewno nie zwróci niczyjej uwagi. Nawet jeśli tak, to nie
wyruszyła bezpośrednio spod baru, tylko pojechała taksówką do domu jednej z dziewcząt,
która wynajęła go dla niej. Dziewczyna mieszkała w północnej dzielnicy.
Akcja była dobrze skoordynowana w czasie: Bonnie Jean wysiadła z taksówki i
zapłaciła za kurs, wsiadła do wynajętego auta i odjechała. W lusterku widziała dziewczynę jedną z jej „podkomendnych" - jadącą za nią własnym wozem. Dziewczyna nie miała
wykonywać wyłącznie zadania przynęty, miała dosłownie zablokować drogę, gdyby B.J.
śledzono. Po prostu miała najechać samochodem na prześladowcę! Ale była druga nad ranem
i była zła pogoda, a przy podjętych przez nią środkach ostrożności nie sądziła, by ją ktoś
śledził.
Jej pewność siebie w tym względzie powinien podnieść fakt, że pomimo całej jej
czujności nie odkryła nikogo obserwującego lokal, jak to wcześniej zauważył Harry Keogh.
Więc może był to przypadek odosobniony, zbieg okoliczności, który nie dotyczył jej
bezpośrednio. Cóż, może i tak... ale B.J. coraz ostrożniej podchodziła do wszelkich zbiegów
okoliczności i w żadnym razie nie chciała ryzykować.
Teraz istniało tylko jedno niebezpieczeństwo, jeden próg do przeskoczenia: most Firth
of Forth, jedyna droga wjazdowa i wyjazdowa z miasta na północ. Jeśli ktoś zobaczy, że
wyjechała... Przy założeniu, że wiedzieli, że będzie jechała na północ, most stanowił idealne
miejsce, w którym można było pojechać jej śladem.
Ale przejechała przez most bez większych trudności, tak jak jej eskorta. Jakąś milę za
mostem w kierunku Perth reflektory samochodu zamigotały trzykrotnie we wstecznym
lusterku i wiedziała, co oznacza ten sygnał: nikt nie jechał jej śladem, nikt nie zamierzał
jechać za nią do górskiej ostoi.
Ale nawet po tej akcji jej podkomendna zaparkuje na poboczu i odczeka z godzinę,
obserwując mijające ją samochody oraz, na ile mogła, ich kierowców.
Reszta spoczywała teraz w rękach Bonnie Jean Mirlu...
Świt zastał B.J. w domu przyjaciela w malutkim Inverdruie. Zawsze się tu
zatrzymywała, kiedy trasa wiodła w te strony, co z konieczności oznaczało regularne,
kwartalne wizyty. Ale Stary John zawsze był na miejscu, jak jego ojciec przed nim. John
„należał" do Mistrza nie mniej niż sama Bonnie Jean, ale nie była to krew z krwi, więc był
ledwo sługą -obserwatorem czy też stróżem - tu na szlaku wiodącym do Niego i jego gawry
wysoko w górach. Niemniej jednak po przysiędze złożonej Jemu przy świetle księżyca Stary
John był wiernym człowiekiem swego pana.
Szlak B.J. wiódł przez Perth, Pitlochry, Kingussie i Kincraig i w końcu przez Spey do
Inverdruie. I kiedy prawdziwa świetlna otoczka pojawiła się nad mglistymi górami Grampian
i samochód zajechał przed dom, Stary John wyszedł, by powitać „małą panią", jak mówił o
niej. I: - Lepiej wprowadź samochód do garażu, John - powiedziała mu po pospiesznym
powitaniu. - Ktoś węszył w moim lokalu w Edynburgu i nie możemy sobie pozwolić, by
znalazł to miejsce. - I poczekała na niego przed wejściem do małego domku, prawie
całkowicie niewidocznego z drogi, skrytego w zagajniku brzóz, jałowców i głogów.
- Strasznie zimno było, kiedy ostatni raz przyjechałaś, Bonnie Jean - powiedział do
niej, wchodząc do środka i zamykając drzwi. - Ja nie mógłbym już się z tobą wspinać. Nie
tym razem. Stare mam już kości... i czucia w palcach coraz mniej!
- Jesteś od obserwowania, John - przypomniała mu. - A nie od wspinaczki.
- Tak, ale bardzo bym uradował moje oczy, gdybym Go mógł jeszcze raz zobaczyć powiedział. - Może następnym razem, jak będzie lato. Ale... wcześniej jesteś, dziewczyno.
- Ktoś węszył, jak mówiłam - pokiwała głową. - A może to coś gorszego niż zwykłe
wścibstwo. On musi się o tym dowiedzieć. I o nieznajomym, John. Bardzo tajemniczym. Ale
jeśli chodzi o niego: cóż, jestem pewna, że zobaczysz go wkrótce, jeśli czegoś nie pomyliłam.
Stary przekrzywił głowę.
- Nieznajomy? Tutaj? I, jak mówisz, „tajemniczy"? - Nagle jego spojrzenie wyostrzyło
się.
Znów potaknęła.
- Kto to wie, kto to wie? - Wzdrygnęła się, odwróciła do ognia i zaczęła rozgrzewać
dłonie. - Jest wystarczająco dużo powodów, by przyjechać kilka dni wcześniej. Stary John
miał może z sześćdziesiąt pięć lat i wciąż był sprawny pomimo swych narzekań. Był wysoki,
postawny, poruszał się sprężystym krokiem górala (zupełnie naturalnym krokiem wytrawnego
tropiciela i przewodnika, który nie wykazywał żadnych niedomagań) i miał długie,
przerzedzające się nieco siwe włosy związane z tyłu klamrą, by nie zasłaniały ogorzałej,
wysmaganej wichrami twarzy.
Czasami towarzyszył Bonnie Jean w wyprawach w wysokie Cairngorms, do gawry.
Ale to oznaczało wspinaczkę, do której Stary John już się nie nadawał. Co do ich relacji... to
była tak dziwna, jak to tylko być może. Ponieważ sześćdziesiąt lat temu pałętał się B.J. pod
nogami! Teraz ona była wciąż młodą dziewczyną, a on był stary... Krew to życie!
Stary John, siedząc na wprost swej „małej pani", sięgnął po kłodę drewna i włożył ją
do wielkiego, szerokiego paleniska i powiedział: - Ciało się starzeje. Ciągle starzeje.
- Ale z wolna, John - odparła bardzo powoli. - A ty przeżyjesz większość
rówieśników. Tak... i masz za co być wdzięczny. Ponieważ poznałeś Go.
- Podczas snu, poznałem Go, to prawda. Ale żeby Go tak zobaczyć, jak się podnosi i
idzie!... Czy myślisz, że...? Teraz ściszył głos i zmrużył oczy w świetle ognia. Były wąskie i
drapieżne przy długim płaskim nosie.
- Z Nim wszystko jest możliwe, John - odpowiedziała. -Kiedy gwiazdy i księżyc zejdą
się w czasie i przestrzeni, wolno, lecz nieubłaganie nadejdzie Jego czas. Nie będzie uśpiony
na wieki. Ponieważ tak jak twoje kości z wiekiem więdną, tak samo i Jego - a przetrwał już
całe wieki! Za każdym razem wyliczam, kiedy nadejdzie Jego czas. I zawsze wychodzi to
samo.
- Cztery lata, prawda? - Głos starego był cichy, niemal zmieniał się w warkot, a jednak
był niecierpliwie błagalny. -Czy zostały już tylko cztery lata?
Bonnie Jean znów potaknęła i powtórzyła:
- Trzy do czterech, po sześciu długich wiekach! Tyle, co nic, John.
A potem, a potem?... To była stara historia, ale chętnie wysłucha jej znowu.
- Potem legenda narodzi się na nowo - odparła. - Nowe stworzenie w górach wraz z
małymi drapieżcami na sosnach, złotopiórymi orłami i dzikimi kotami. Ale tylko pomyśl,
John: On w swoich górach znał prawdziwe koty: ostatnie z szablozębnych!
- Nowa istota na górnych perciach - marzycielsko powtórzył za nią, żółte oczy
mrugały w podnieceniu.
- I w miastach! - dodała Bonnie Jean. - Nie zapominaj o miastach. Och, nasz Mistrz
próbował inaczej - w tajemnicy - wiele stuleci temu. I wtedy nie wyszło i teraz to się też nie
sprawdzi.
- Ale - starzec zaprotestował - tylko pokaż człowiekowi coś innego, a na pewno to
zniszczy! Choćby pioruny biły z jasnego nieba, jak coś jest inne, obce, to już po tym. A jeśli
przypomina Jego, tam w górach? - (Głową wskazał szczyty Cairngorms). -Jeśli coś jest takie
jak Mistrz? Wojna, Bonnie Jean, wojna!
- W rzeczy samej - zgodziła się. - I tak jak było wtedy, kiedy pierwszy raz zstąpił
miedzy nas, tak jest teraz. Tylko że ludzie zapomnieli o starych czasach, o legendach i już w
to nie wierzą. A kiedy uwierzą, będzie za późno! Tak i teraz nie ma już Wielkiej Czarnej
Zarazy, John, by wygubić Jego i Jemu podobnych. I tak jak nasz Mistrz został tu
przywiedziony, na zachód i północ, przez czarny, żarłoczny ogień, tak teraz rozpali swe
zarzewie i pociągnie na wschód. Tylko że nie zatrzyma się, lecz pójdzie też na południe i
zachód. Ponieważ w Jego czasach świat był tak niewielki, a teraz są całe kontynenty, o
których wcześniej nie wiedział ani ich nie widział. Ale dowie się, zobaczy...
- Czarna Śmierć powstrzymała go, wpędziła w wieczny mrok... - Stary John zadrżał.
- ...Nie wieczny, John - zaprzeczyła. - A kiedy wstanie, Szkarłatna Śmierć rozświetli
Jego drogę! Ale nie będzie to tak jak u pana Poe, chociaż będzie podobnie. Koniec z
ukrywaniem się, John, kiedy po raz wtóry zejdzie z gór. A nazwa stada...
- ...Będzie brzmiała Ludzkość!
(To jego kolej na wtrącenie.) - A będzie ich legion - odrzuciła włosy, siwe jak u Johna
w świetle płomienia z paleniska. - A Jego wrogowie, czy też to, co z nich zostanie...
- ...Zaznają prawdziwej śmierci - pokiwał głową. - Ani życia po śmierci, ani snu, jaki
dobrze sam poznał, lecz śmierci na zawsze!
- Amen - powiedziała i uśmiechnęła się.
- Kiedy do Niego pójdziesz?
- Daj mi na drogę zupy, twego zacnego rosołu, kilka liści herbaty i nieco dziczyzny,
bym zabrała to ze sobą. Inverdruie jest pogrążone we śnie, kiedy się obudzi, mnie już od
dawna nie będzie. Odprowadzisz mnie do szlaku u podnóża gór, jak zawsze, potem wróć i
czekaj na mnie. Może mnie dłużej nie być, więc się nie martw.
- Nie będę - zapewnił ją.
- A mój sprzęt?
- W porządku, sprawdzony. Ale na pewno go potrzebujesz? - W jego głosie
zabrzmiało rozbawienie. Odparła, sama się śmiejąc: - Jak wiesz, mogę się wspinać z
zawiązanymi oczami! -Po czym jej śmiech ustał i zamarł na chwilę. - Tylko że nie mogę się
potknąć. Moje życie niewiele znaczy, ale Jego...
- Tak, dziewczyno, tak - pochylił się i wziął ją za rękę. -Zbyt długo żył, by teraz
umrzeć: opuszczony, wychłodzony, samotny w swej gawrze.
Bonnie Jean nic nie mówiła, patrzyła tylko w płomienie. Wkrótce John poszedł
przygotować jedzenie i gotować się do drogi...
Umiejętności wspinaczkowe B.J. były nadzwyczajne. Niesłychana sprawność i wielka
szybkość, zmysł równowagi oraz naturalna cecha w postaci długich palców u rąk i nóg
zdawały się zaprzeczać prawom ciążenia, ponieważ dzięki nim potrafiła nieomal przylgnąć do
skały. I tak naprawdę nie potrzebowała lin, czekanów i karabińczyków Starego Johna,
stanowiących wyposażenie profesjonalnego wspinacza. Ale i tak wzięła je z sobą.
Było tak, jak mówiła: jako Jego strażniczka i opoka nie mogła pozwolić sobie na
wypadek. Ponieważ mimo że dla Bonnie Jean wspinaczka była zwykłą rozrywką - i posiadała
wiarę absolutną w swe umiejętności - to jednak mogła spaść.
Co dla Niego w jego kilkusetletnim śnie mogło oznaczać przejście od stanu życia po
śmierci do śmierci całkowitej. Ponieważ równowaga, jaką musiała zachować B.J. na ścianie,
była niczym przy równowadze Jego dalszego istnienia.
Stary John wiedział o tym i chociaż nic nie mówił na szlaku wiodącym przez las, jego
myśli wciąż krążyły wokół Bonnie Jean i wokół Mistrza.
- Trzymaj się w górach, dziewczyno.
- Nic mi nie będzie, John.
- Ze dwie skały spadły ostatnio.
- Dobrze! Zawsze szukam nowej trasy.
Światło słoneczne wczesnej wiosny - ostre i jasne - znaczyło ich ścieżkę wśród brzóz i
szkockich sosen. B.J. nie przepadała za słońcem. Schodząc z drogi większym żółtym plamom
cieszyła się, że wspinaczka odbędzie się głównie w cieniu masywu gór.
W Inverdruie większość ludzi jeszcze leżała w łóżkach dopiero co przebudzona przewracali się z boku na bok... lecz głównie wystawiali plecy do światła, wpadającego przez
okna tego pięknego, lecz chłodnego, niedzielnego poranka. Oczywiście pójdą do kościoła,
nakarmią zwierzęta w pobliskim ogrodzie zoologicznym: niedźwiedzie brunatne, bizona,
antylopę i renifera. I może nawet pojawi się kilku turystów, klientów w sklepach z
pamiątkami w wiosce. Nie będzie to jednak taki najazd jak kilka miesięcy temu, kiedy na
Aviemore leżał głęboki śnieg i stok pokrywali narciarze jak miriady pędzących dokądś
owadów na oślepiającej zimowej bieli.
- A tak, i wspinacze też byli - przypomniał sobie Stary John. - Ale nie tutaj. - Nie,
ponieważ tutaj jest Rezerwat Przyrody Cairngorms: ponad sto mil kwadratowych wysokich
gór i ostępów leśnych, ostoja jeleni i dzikich kotów, lisów, wydr i innych dzikich stworzeń,
ale z rzadka ludzi. I była to też ostoja Johna. To on był przewodnikiem na tym terenie, co
oczywiście oznaczało, że tajemne szlaki przez las nadal będą trzymane w sekrecie. Och,
czasami, nawet w zimowe miesiące, jakiś wspinacz-kretyn ignorował znaki ostrzegawcze i
wraz z ekipą podążał w tę stronę... a czasami nie mogli odnaleźć drogi. To oczywiście
zależało od tego, dokąd szli, a szczególnie gdzie się wspinali - a również od tego, kto jeszcze
wspinał się w tym miejscu...
Teren się podnosił. Podczas postoju w zagajniku Bonnie Jean i Stary John spojrzeli za
siebie, patrząc na przebytą drogę wiodącą obok Loch an Eilein ze zmurszałym zamkiem na
cyplu. Bonnie Jean doskonale znała miejscową historię: stary zamek na jeziorze był często
przypisywany synowi z nieprawego łoża Roberta Drugiego zwanego Wilkiem z Badenoch Badenoch zaczynało się na wschód od Spey i ciągnęło do podnóża Cairngorms. Aha,
wiedziała jeszcze, że ten „Wilk" zmarł na sto lat przed zbudowaniem zamku, co wywoływało
jej stałe pytanie, jakiego to wilka pamiętają w okolicy i w jaki sposób dwa sprzeczne
przekazy tak dobrze ze sobą współgrają. Lub jak źle?
Pośród drzew zaczynają się pojawiać porośnięte mchem granitowe skałki: łzy górskich
tytanów - jak nazywał je często Stary John. I w końcu przeszli przez podgórze do podstawy
niemal litej granitowej skały.
- Granit - niepotrzebnie poinformował ją Stary John... i to ponad tysiąc dwieście
metrów i do tego pionowo! Cóż, nie całkiem.
John niósł jej plecak, teraz pomógł jej go założyć, spiął jej włosy swoją klamrą i
napełnił niewielki woreczek sproszkowaną kredą by mogła osuszać palce podczas
wspinaczki. I w końcu: - Jak będzie ciężko, użyj liny - poradził, bo nie śmiał nakazywać.
I poszła w górę...
Tysiąc dwieście metrów granitu. Ale na pewno nie pionowo, przynajmniej nie
wszędzie. Czasami było całkiem płasko lub prawie płasko: w osypiskach, występach
skalnych, skalnych półkach i siodłach porośniętych sosnami. Naturalnie w kilku miejscach
było bardzo stromo, a w najgorszych ze wszystkich stromizn trzeba było się nieźle napocić,
zwisając sto metrów na półce, której sam widok przyprawiłby najwytrawniejszych wspinaczy
o palpitację serca i zastanowienie się nad życiem przed przypuszczeniem ataku na skałę. Ale
według Bonnie Jean na tym właśnie polegała wspinaczka: było to wyzwanie.
Jednak niezbyt trudne dla niej, ponieważ na tym polegało jej zajęcie, jej obowiązek,
by wspinać się po tych skałach przynajmniej raz na trzy miesiące co roku, przez ponad sto
siedemdziesiąt trzy lata! Już jakieś sześćset osiemdziesiąt razy - ostatnio straciła rachubę B.J. wdrapywała się na te skały i znała każde pęknięcie, każdą szczelinę, każdy przerys, półkę
i komin po drodze.
Wiedziała, gdzie biegną różowe żyły kwarcu, czasami błyszczące różem i purpurą na
bruzdowatej granitowej powierzchni, znała komin, gdzie dymne, stożkowate kryształy
oderwane od skalnej powierzchni leżały w hałdzie u jego podnóża. Wiedziała, jak unikać
wysokich gniazd złotych orłów, szczególnie teraz w sezonie godowym i lęgowym, i
posługiwała się muzealnymi pokrzywionymi i zardzewiałymi hakami częściej niż własnymi z
czasów, kiedy była mniej doświadczona.
I z każdym metrem z całej tej wysokości przemieszczała się w głąb masywu ponad
kilometr w poziomie do przypominającego labirynt ciągu skał, dokąd wcześniej zawędrowało
kilku wspinaczy. Bo przez sto siedemdziesiąt lat - a szczególnie przez trzydzieści ostatnich pojawiali się tu wspinacze, z których niektórzy podeszli zbyt blisko.
Cóż, Cairngorms znane były ze swej bezlitosnej natury, a w niektórych miejscach były
po prostu niedostępne. Niektóre ciała nigdy nie zostały i nie zostaną odnalezione. Ale Bonnie
Jean przynajmniej wiedziała, gdzie leży kilka ich kości, wiedziała też, co się stało z ich
ciałami...
Dwie godziny po południu odpoczywała na półce, spoglądając na ciemną przepaść z
wodospadem i na białą wodę, która waliła kaskadami wprost do pobliskiego Spey. Prawie
cały zimowy śnieg stopniał i wsiąkł w ziemię i skały, by przesączyć się do wodospadów i
katarakt. Obfite deszcze padające przez kilka miesięcy spiętrzyły jeszcze bardziej masy wody
spadające w dół sto pięćdziesiąt metrów, gdzie rozbryzgując się opryskiwały skały. Wyżej
kilka jaskiń przechodziło w dużo większy system jaskiniowych połączeń: gawrę.
B.J. mogła - może powinna była - wybrać łatwiejszą drogę do gawry: w górę na
popękany dach wyżyny i w dół przez którykolwiek szyb do zapylonego, pokrytego
rumowiskiem serca jaskiń Ale trudniejsza droga stanowiła wyzwanie, chociaż nie tak wielkie,
ponieważ skała była zwietrzała i kruszyła się pod stopami. Mogła tym samym sprawdzić
swoje inne umiejętności, tym razem przy pomocy generalnie pogardzanego sprzętu
profesjonalnego wspinacza. Zjadła co nieco, wzięła łyk wody, po czym - po raz pierwszy
podczas wspinaczki - do gry weszły haki, młotek, karabińczyki i doskonała lekka nylonowa
lina. Użyła ich do zrobienia podciągu, następnie odbiła się od ostatniej półki, gdzie zdradliwie
popękane okno otwierało przed nią mrok gawry. Opierając się stopami na półce, zawisła
całym ciężarem na linie, spojrzała w dół zabójczej jamy, gdzie skalne kły poczerniały od
nalotu, a szczelina wyglądała jak szczerząca się paszcza, o wiele straszniejsza niż każda z
bestii mroku... ...Niż prawie każda. I zeszła do gawry, co podczas wszystkich wizyt B.J. było
dla niej tak samo przerażającym krokiem, jak sama wspinaczka...
Kiedy znalazła się w środku, przedarła się szybko przez pajęczyny, na których
zbierały się proch i ostre skalne odłamki. B.J. nie marnowała czasu. Z łatwością każdego
widzącego po ciemku zwierzęcia jej oczy szybko przyzwyczaiły się do półmroku. Nawet
gdyby panowała tu najczarniejsza z ciemności, to i tak poradziłaby sobie. Tak więc po
wydostaniu się z uprzęży mogła od razu określić swoje położenie w systemie jaskiń, który
zbadała już dawno temu. Wiedziała, gdzie jest, i tym samym wiedziała, gdzie jest On.
Pomiędzy nimi znajdowało się sześćdziesiąt metrów usypisk, walących się ścieżek
skalnych, stert powalonych heksagonalnych kolumn i powykręcanych schodów nad
przepaściami, które, z tego co wiedziała, mogły kończyć się u podnóża gór. Zbadała jaskinię
na tym jednym poziomie, ponieważ była to jego gawra. A czy były jeszcze inne poziomy i jak
wyglądały - nie wiedziała, nie mogła ich znać.
Poza naturalnymi przeszkodami wielkiej jaskini jeszcze jedna rzecz stała pomiędzy
nią i jej Mistrzem. Tak, w istocie, Rzecz, Coś, i wzdrygnęła się na myśl o tym... nawet sama
"mała pani".
Było to coś z Jego świty, wiedziała o tym, ale i tak nie mieściło się jej to w głowie. W
jej głowie. Ale było myślące: wiedziało i wyczuwało. Będzie wiedzieć, że tu jest i zakotłuje
się, kiedy będzie przechodzić. I wiedziało, czemu tu jest...
to coś, dla czego również tu przychodziła. Ponieważ jeśli Mistrz by głodował,
głodowałby również jego stwór...
Teraz będzie to, czego nie lubi, jedyny aspekt jej służby, który się jej nie podobał.
Potrzeby Mistrza to jedno, lecz potrzeby Jego stworzenia to zupełnie inna sprawa. Ona... nie
lubiła go karmić, nawet krwią zwierzęcą. Nigdy również nie mogła się nadziwić, jak niewiele
mu było potrzeba. Ale czy będzie tak samo, kiedy to Coś zostanie przebudzone? Oczywiście
On chciał Coś przebudzić, bo jakiż inny cel miałoby spełniać? Ale Bonnie Jean nigdy o to nie
pytała: nie miała pytać, lecz chronić i informować, tak samo jak jej obowiązkiem było
słuchać.
Miejsce było niespokojne, wystarczyło jednak zrobić krok od szczeliny, przez które
światło wpadało przez zakurzony, nieregularny otwór „okna", by zapadła cisza jak makiem
zasiał - jakby ktoś wyłączył dźwięk - poza echem samej jaskini, kapania wody w wielu
niewidocznych miejscach, oddechu B.J. i odgłosów jej własnych, tłumionych ruchów.
Spokojnie i jednocześnie niespokojnie... lecz w żaden sposób nie było tu sprzeczności. Hałas
wodospadu cichł tutaj - nie mógł znaleźć wejścia - coś go blokowało.
Przynajmniej było tu nieco światła, przez rozmaite szczeliny w niedającym się
dostrzec suficie wpadały do środka snopy zakurzonego światła - były to szyby, przez które
mogła się opuścić na dół, gdyby wybrała inną drogę. Światło przynajmniej docierało tutaj, ale
nie do miejsca, gdzie On leżał. Ponieważ Mistrz B.J. już nie mógł znieść światła słonecznego.
Księżyc był Jego światłem, a pełnia Jego chwałą! I tym samym stanie się dla B.J., ponieważ
ona również była dzieckiem luny. Nawet teraz unikała światła słonecznego, pomimo że
jeszcze nie było w stanie jej zabić - przynajmniej nie w jej ludzkiej postaci.
Często zastanawiała się: Dlaczego właśnie tutaj? Czemu zakładać gawrę tak wysoko,
skoro Radu mógł znaleźć sobie miejsce całkowitych ciemności? Ale jak dobrze wiedziała,
było to dziełem przypadku, a nie wyboru. A poza tym On był przyzwyczajony - w innym
wieku, w innym świecie - do prawdziwie godnej siebie siedziby. Ale też w Jego czasie był
przyzwyczajony do wielu rzeczy...
Z zawieszonym plecakiem na ramieniu i idąc po śladach niezdarnie "ułożonych" płyt,
które już dawno odpadły od sufitu, Bonnie Jean przeszła przez labirynt skalnych rumowisk.
Miejscami ścieżka była zakryta, prawie niewidoczna, gdzie ostatnio spadłe skały powodowały
wgłębienia w płytach lub roztrącały je na boki, tworząc regularne granitowe słupy i
rumowiska skalne, które przybierały niemal krystaliczne formy w kanciastych kształtach. Ale
w słowniku B.J. słowo "ostatnio" znaczyło co innego niż u człowieka o zwykłej żywotności.
Mogło to oznaczać dziesięć dekad! Jednak dobrze, że czas Mistrza nadchodził wielkimi
krokami - że On nadchodził - ponieważ to miejsce również nie mogło trwać w
nieskończoność. A we współczesnym świecie... hm, „naprawy" były wykluczone! Naturalnie
pozostało jeszcze kilka sług w różnych miejscach i oczywiście dziewczyny B.J., ale
przetransportowanie ich tu bezpiecznie byłoby nieomal niemożliwe, a samo zadanie
wykraczałoby poza ich możliwości. To miejsce zostało „zbudowane" przed nastaniem B.J., a
słudzy, którzy je budowali dla Niego, pomarli przy pracy. Ale w minionych czasach cała
okolica była dzika i niezamieszkała i nie było w niej tak wielu wścibskich oczu...
Jej myśli rozproszyły się, kiedy dotarła do miejsca przebywania Rzeczy: była to
niewielka jaskinia na ścianie dużej jaskini, gdzie nigdy nie docierało światło, a cisza była
niemal ogłuszająca - przynajmniej cisza fizyczna. Ale atmosfera tego miejsca czy też eter jeśli coś takiego istniało w przyrodzie -zdawała się aż tętnić życiem: niemal od razu poczuła
wrogie brzemię tego miejsca na swych barkach.
B.J. nie była mentalistką (wyłącznie potężna moc jej Mistrza pozwalała na
komunikowanie się z Nim, tak jak z Jego stworzeniem!), ale jak zwykle w tym miejscu, tak
blisko Rzeczy, wyczuła dziwne emanacje tej istoty, embrionalny badawczy dotyk tego, co
miał się narodzić. I ponieważ należało to do jej obowiązków, mimo że nienawidziła tego
robić, zawróciła ze ścieżki, weszła szybko do jaskini Rzeczy i tym samym "zaanonsowała"
swoją obecność.
I kiedy oczy przywykły do jeszcze głębszej ciemności, zobaczyła aurę ohydnej
obecności - pustej, choć już dzikiej świadomości - stawała się coraz bardziej namacalna i
cielesna... tak samo jak fakt, że została rozpoznana.
Zarys sylwetki pojawił się w ciemnościach. Emanował z prawie niezauważalnej
czerwonej poświaty, jak pozostałości po niemal wygasłym płomieniu w ciemnym
pomieszczeniu. Konstrukcja była cylindrycznego kształtu uformowana z granitowych
heksagonalnych kolumn, stojących jak beczki ustawione jedna na drugiej. U podstawy słupy
były zakopane w gruzie, a wsporniki z głazami na górze uniemożliwiały rozpadnięcie się tej
konstrukcji, tworząc olbrzymich rozmiarów pojemnik lub kadź. Niektóre z nich były
popękane, stały lekko przekrzywione lub przesunięte czy też ruszone przez geologiczne
napięcia w środku góry, przez co żywiczny uszczelniacz czy łącznik wyciekał spomiędzy
nich, tworząc kałuże, które z czasem stwardnieją na bursztyn u podstawy otaczających to
miejsce głazów.
B.J. zbliżyła się do kadzi, na początku sięgnęła ostrożnie, lecz w końcu kładzie dłonie
na dwóch z kolumn. Kamień jest zimny pod jej dotykiem - nie zdradza niczego poza swoją
kamienną naturą a już na pewno nie to, co kryje we wnętrzu. Ale coś tam jest. B.J. pomyślała:
- Tak jakbym słuchała szumu morza w muszli. Tylko że morze szumi naturalnie, bez śladu
żywotności i całkowicie obojętnie. Nie reaguje, nie odpowiada.
Ale to Coś, stworzenie jej Mistrza, nie jest obojętne. Kiedy nasłuchiwała tego czegoś,
to Coś nasłuchiwało jej.
Łup! (Głucha wibracja, jakby z oddali, dociera do opuszków palców.) Poczuła,
usłyszała lub odebrała dotykiem to coś i nie cofnęła się. Za pięć, piętnaście lub dwadzieścia
minut, jeśli będzie chciała zaczekać, usłyszy to ponownie.
Spowolniony, niemal statyczny, hibernacyjny puls Rzeczy. Nie, nie hibernacyjny
(poprawiła się sama), lecz zawieszony, rozciągnięty w czasie... wyczekujący! I, o tak, pełen
życia!
Przyszłość jej Mistrza, żywa, zamknięta w środku... co, strażnik? Coś, co zajmie jej
miejsce, kiedy On znów wstanie? Ta myśl już wcześniej lękliwie pojawiła się w jej umyśle.
Jego własne drapieżne stworzenie, które będzie Go chronić w gawrze...
Łup!
Stała tak zamyślona - roztrząsając być może niewarte tego myśli, bo nieraz On
zapewniał ją, że zawsze będzie stała u jego boku - po czym Bonnie Jean przestraszyła się i
cofnęła dłonie.
Zastanawiała się, czy to ma taką inteligencję jak jej Mistrz?
Czy to nienarodzone Coś będzie o nią zazdrosne?
Szybko podeszła do boku kamiennej kadzi, weszła na górę po zakrzywionych
kamiennych schodkach i w końcu spojrzała na gęstniejący ciemny wir już w większości
stężałej i nieprzeźroczystej żywicy. Klęcząc na krawędzi, penetrowała krystalizującą się
powierzchnię przeszywającym mrok wzrokiem, by głębiej, gdzie żywica była płynna,
dostrzec Rzecz zwiniętą w pozycji embrionalnej.
Widoczna z profilu masywna głowa. Długie, psie szczęki. Czarna orbita oka wielkości
spodka!
Ostatnim razem, kiedy tu była, puls Rzeczy był wolniejszy, a powieka oka była
całkowicie zamknięta, uśpiona. Ale teraz: Łup!
Rzecz niewątpliwie przyspieszała, jej powieki wydawały się zaciśnięte, kiedy nagle
pomiędzy nimi pojawił się pasek zielonego światła, mocniejszy niż poblask ochronnej
żywicznej warstwy...
Bonnie Jean wstała, zeszła po schodach, wyszła z małej jaskini ku mniej
przerażającemu labiryntowi jaskini i w końcu pobiegła bez tchnienia do swego Mistrza...
...do Radu Lykana.
CZĘŚĆ TRZECIA:
Wampirzy Genesis
1.
Szaitan: Wzlot i upadek
Sapiens: Wilkołacze ogniwo
Upadły Szaitan Nienarodzony wyszedł z wampirzych mokradeł, bardzo dawno temu.
Pierwszy i najgorszy z Wampyrów - pierwszy z Wielkich Wampirów - Szaitan był źródłem
letargicznej nie-śmierci.
Przyszedł z Zachodu i zobaczył, że mrok Krainy Gwiazd jest wystarczający, lecz
poczuł przez rozwiewającą się mgłę, że rodzące się promienie gorącego słońca, rozświetlające
wysoko położone przełęcze niedostępnych gór, uczyniły jego skórę szorstką i spaloną na
czerwono. Poszedł więc w lewą stronę, obchodząc góry, by wyjść na ponure i posępne pole
głazów Krainy Gwiazd, gdzie nie żyło nic, co mogło stanowić zagrożenie; na południu zaś
świeciło boleśnie raniące (i najprawdopodobniej śmiertelne) słońce, szkodliwe dla niego, jak i
dla wszystkiego, co mógł sprowadzić na świat. Z tej krainy, z biegiem czasu, mógł zawsze
wybrać mroczną i złowróżbną ścieżkę życia...
Kiedy doświadczał dziwnego, mrocznego pragnienia, pił słodką wodę spadającą z gór
- gasiła pragnienie, lecz w pełni go nie zaspokajała. Kiedy poczuł dziwny mroczny głód, jadł
trawy, zioła i niektóre gorzkie owoce. Dobrze wypełniały żołądek, lecz nie zaspokajały głodu.
Był to głód zarodka zła, pijawki, która zrodziła się w ciele, umyśle i duszy Szaitana... gdyby
miał duszę.
Szaitan chodził nago, lecz nie znał wstydu, bo wiedział, że jest piękny i chętnie
eksponował to piękno. Porównał się więc do dziko żyjących zwierząt na bagnach, wzgórzach
i pagórkach i zobaczył, że ich piękno pochodzi od ich niewinności. Z którego to powodu
bezużytecznym było pokazywanie się im czy nawet nakłanianie ich do swej woli. Pozbawione
inteligencji, niewinne nie mogły zaprzeczyć temu, że on wiedział lepiej - zbyt łatwo naginały
się do jego woli.
Mógł narzucić swoją, własnego pomysłu wolę innym. Tylko... gdzie były te istoty?
Szukał ich, podróżując na Wschód, lecz jeszcze ich nie odkrył. Powodowany samotnością
przyjął nietoperze, którym szczerze zazdrościł umiejętności latania, na swe sługi.
W końcu natknął się na trogów, jaskiniowych ni to mężczyzn, ni kobiet, którzy nie
bywali piękni i niezbyt podobni jemu. Ale Szaitan i tak ich zepsuł, piętnując ich wadami,
naznaczając chorobami i czyniąc z nich zmarłych i niezmarłych. Brał kobiety trogów do
swego łoża i tu pojawił się problem. Dzieci urodzone z tego związku były ohydne, szalone i
wiecznie głodne! Ssały krew, a nie mleko, i rosły zbyt szybko. Ich matki kładły się na nich,
by je zadusić. Szaitan pożarł jedno z nich, by poczuć smak ciała. Zaspokoiło to głód jego
pijawki... przynajmniej na chwilę.
Tak więc mając nietoperze i trogów, Szaitan zebrał swoje sługi. Ale czy było to tylko
tym, czym było? Pasożyt w jego wnętrzu był już dojrzały, domagał się więcej, pożywiał się
krwią Szaitana, tak jak on sam pożywiał się krwią innych, lecz Szaitan nie przepadał za
wymaganiami swego „gościa". I szukał w dalszym ciągu innych ludzi, którym mógłby
narzucić swą wolę. Tylko czasami się zastanawiał: Czyja to była wola? Jego czy
pasożytniczej pijawki? Od tamtej pory kwestia wolnej woli i jedności ducha stała się sprawą
niezwykłej wagi dla Szaitana, nawet biorąc pod uwagę rozmiary jego szaleństwa. I u
wszystkich jego kolejnych wampirów.
Trogi powiedziały Szaitanowi o jakichś „ludziach" na drugim krańcu gór, w Krainie
Słońca. Postanowił podbić Krainę Słońca, która to inwazja miała być tak samo podstępna jak
wszystkie jego działania. Najpierw miał zbliżyć się do mieszkańców Krainy Słońca jako ich
przyjaciel, a później jako Mistrz.
I tak o zmierzchu, przed nocą, Szaitan poszedł do Krainy Słońca i na skąpo
oświetlonych zboczach gór zbliżył się do ognisk myśliwych. Na wschodzie i zachodzie, tak
daleko, jak sięgał wzrokiem, ogniska rozświetlały noc jak tysiące gwiazd na niebie. Plemiona
Krainy Słońca były jak legion! Szaitan radował się w swoim czarnym sercu, wierząc, że w
końcu odnalazł prawdziwych ludzi, którym będzie mógł narzucić swą wolę.
Jego marzenia o podboju szybko legły w gruzach. Łatwo było poskromić trogów z
Krainy Gwiazd, ale ci ludzie („Cyganie z Krainy Słońca") byli zupełnie odmienni... W
odróżnieniu od kobiet trogów ich niewiasty były cudownymi stworzeniami. Szaitan był
Wielkim Uwodzicielem - uwodził i mordował! Lecz jego zbrodnie zostały ujawnione i został
wygnany z obozów Cyganów.
Jego prześladowcy poszczuli go wilkiem i musiał po raz pierwszy użyć swej zdolności
do przemiany, by stać się zwierzęciem wścieklejszym niż sam wilk! Oszalały z furii
rozszarpał nie tylko zwierzę, ale również kilku ludzkich prześladowców, a innych zabrał dla
swoich sług. Ponieważ żyjąc pomiędzy jaskiniowymi trogami z Krainy Gwiazd, Szaitan
odkrył swą władzę nad ludźmi, jak jego ugryzienie wywołuje niemożliwą do opanowania
gorączkę, aż ugryziony zostaje na zawsze jego sługą, jego porucznikiem.
Skryty w wampirzej mgle unoszącej się z jego ciała i z zakamarków ziemi Szaitan i
jeden z jego sług weszli na mroczne zbocza gór, znajdując schronienie w jaskini. Musiał się
skryć, gdyż purpurowy świt zmieniał się w dzień i złoty blask wyłaniał się na południowym
horyzoncie za lasem. Symbiont Szaitana bronią obosieczną - niemożliwe było przyjęcie zalet
wynikających z jego obecności bez pogodzenia się z wadami.
Słońce: ścigało go do samej kryjówki, wzniecając widoczne w spojrzeniu pokłady
bólu! Paliło go, w widoczny sposób odparowując wilgoć z ciała, i pozbawiało go wielkiej
siły! Na kilka sekund mógł wyjść z jaskini, ale kilka minut poraniłoby go znacznie, godzina
zaś zabiłaby zarówno jego jak i jego pijawkę. Podejrzewał, że tak było, dlatego właśnie
wybrał się do Krainy Słońca wieczorem. Ale teraz miał na to dowód: słońce było jego
śmiertelnym wrogiem.
Długi dzień ciągnął się w nieskończoność - wielu Cyganów, których Szaitan
zwampiryzował, przyszło do niego, by mu służyć. Kiedy zapadła noc, pognał tych biedaków
za góry, do Krainy Gwiazd, gdzie kilkanaście trogów czekało na powrót swego pana. Teraz
jego świta liczyła trzynaście osób i Szaitan nazwał ich swymi uczniami (chociaż w istocie
byli niewolnikami krwi). A trzynastka od tego czasu miała się stać feralną liczbą w więcej niż
jednym świecie...
Wkraczając do Krainy Gwiazd, Szaitan zobaczył światło na nocnym niebie, które, jak
mówił jeden z jego świty, musiało być spadającym białym słońcem, które ktoś nazwał bramą
do piekła. Szaitan zaciekawił się i powiedział, że musi zobaczyć te piekielne wrota.
Wspięli się po ścianie krateru, stanęli na jego krawędzi i wpatrywali się w kopułę
zimnego, białego ognia poniżej. Oślepione trogi słaniały się na nogach w przód i w tył. Jeden
z nich potknął się, spadł i wylądował na półce skalnej nie opodal białego światła. Bojąc się
dziwacznego światła, wyciągnął dłoń, by się zasłonić - dotknął ruchomej powierzchni i zapadł
się w nią... krzyknął głośno gardłowym głosem, a brama piekieł wciągnęła go do środka i
całego pochłonęła!
I Szaitan powiedział: „Taka będzie kara dla każdego, który obrazi mnie po trzykroć.
Jak widzicie, daję wam trzy szanse, bo jestem litościwy. Będą też inne kary, o tak. Jam jest
Lord Szaitan, który może sprawić, że człowiek staje się nieumarły! Każdy, kto zechce
podnieść na mnie rękę, niech się zastanowi, bo wyssam z niego całą krew i zakopię głęboko
w ziemi. I będzie w niej leżał i krzyczał po kres czasów albo też w ziemi w kamień się
zmieni. A ta ziemia na północy - widzę, że jest lodowato zimna i nie nadaje się do
zamieszkania. Niech się więc strzeże ten, kto się mnie wyprze. W mym domu nie będzie dla
niego ciepłego łoża ani kobiecego ciała: żaden mistrz nie poprowadzi go i nie nauczy, nie
będzie świadkiem cudów ani nie objawi mu się żadna tajemnica. Bo wygnam go na północ,
by zamarzł samotnie w lodzie. Lecz tych, co będą mnie słuchać we wszystkim i będą moimi
wiernymi sługami, nagrodzę wiecznym rozpasanym życiem pełnym uciech... tak, nawet po
śmierci - i później! Niech tak się stanie..." Lord Szaitan i jego wyznawcy stanęli w miejscu
olbrzymich bloków skalnych, które deszcz i wiatr wyrzeźbiły ze stoków górskich. U
podstawy były wzmocnione odłupaną mieszaniną kamieni, ściany usiane były szczelinami,
półkami i jaskiniami, z których wiele było olbrzymich i przestronnych. Szaitan podziwiał to
rumowisko za jego ogrom i potęgę.
- Tutaj będzie mój dom - powiedział. A jeden z jego sług rzekł: - Są jak gniazda orłów
górskich!
- Tak - rzekł Szaitan. - Jak gniazda rodu Wampyrów! I zbudował sobie dom. Zadanie
było ogromne; mogli je wykonać jedynie wampir i jego sługi. Tylko że Szaitan nie zbudował
wyłącznie domu, lecz wampirze imperium. Wyciągnął trogi z ich jaskiń i posłał swoich
poruczników do Krainy Słońca, by polowali na Cyganów. A w zakamarkach powstającego
domu Szaitan eksperymentował na swym metamorficznym ciele, by dostosować je do
wszystkich swoich wymogów.
Hodował trogi na stworzenia dostarczające chrząstkę, istoty o małych umysłach i
elastycznych ciałach. Z nich robił skórę i osłony na zewnętrzne schody prowadzące do
zamków lub części umeblowania swych komnat. Całe tworzywo jeszcze żyło na swój sposób,
po czym kamieniało i stawało się stałym elementem wyposażenia. Parzył ludzi z kobietami
trogów, co już samo w sobie było niestosowne. Z tych związków powstawały złe, opuchnięte
istoty, duże i bezmózgie, które hodował na źródło gazu, którym ogrzewał skałę i przeznaczał
dla Stworów, Które Pochłaniają (Syfonidów) w kanałach na odpadki.
Szaitan brał bezmózgie wampirze ciało i przekształcał je: potrafił tworzyć latające
istoty (lotniaki) i rzucać je na wiatr ze swego zamku na podobieństwo nietoperzy. Na
początku nie powiodło mu się, później wyposażył latające istoty w zmieniony ludzki umysł,
który miał mieć coś na kształt (ale nie za wiele) woli. Wszystkie te stworzenia rodziły się w
pełni uformowane i były jego sługami.
Wieści o jego czynach przedostały się za granicę do Krainy Słońca. Kraina Gwiazd
stała się teraz przeklęta i była całkowicie unikana - przynajmniej przez ludzi. Ale teraz
Cyganie mieli większy problem niż Szaitan i jego jeźdźcy. Daleko na zachodzie bagna stały
się wylęgarnią dla potworów! Głupi ludzie i niewinne istoty poszły do wodopoju, by pić
mętną wodę, i powstały inne stworzenia niż ludzie i wilki!
I we wczesnych latach wzrostu potęgi Szaitana wiele stworzeń przybyło z Krainy
Słońca, by budować domy w niedostępnych skalnych zamkach Wampyrów. I ponieważ były
prawie tak silne jak sam Szaitan i podobne jemu, nie protestował i pozwalał się im osiedlać.
Ponieważ miejsca na skale było mnóstwo i nawet Szaitan nie był w stanie zająć je w całości.
Również w górach granicznych było mnóstwo pożywienia i rozrywek. Jednak na
wszelki wypadek Szaitan stworzył okrutne stwory bojowe, by przepełnić każdego
potencjalnego wroga grozą...
I w ciągu kolejnych dwustu lat Wampyrów zrobiło się dużo. Zbyt wielu...
W Krainie Słońca Cyganie stali się klanem „Wędrowników", którzy przenosili się jak
nomadowie z miejsca na miejsce za dnia, a spali w gęstym lesie lub w jaskiniach nocą.
Pomimo tego Lordowie z Krainy Gwiazd nie dawali im spokoju, a cena krwi, którą płacili,
była olbrzymia!
Wtedy Szaitan spostrzegł swój błąd, bo pozwolił obrosnąć innym Lordom w bogactwa
i dopuścił, by było ich coraz więcej. Postarał się mieć synów krwi z urodziwych niewiast, by
przy ich pomocy pokonać innych Lordów i panować nad nimi. Wiele jego synów i córek
pojawiło się wtedy. Co do córek: po kolei wykorzystywał je, ponieważ jego własne ciało było
najsłodsze.
W miarę rozradzania się Lordów i Dam Wampyrów degenerowali się i popełniając
coraz to ohydniejsze występki, staczali się po równi pochyłej w otchłań bez nadziei...
W końcu wszystkie z większych skał miały swych panów i panie: niższe zamki były
wszystkie zamieszkałe - na wyżynach nie było już miejsca dla ludzi, ich synów, córek, sług i
zwierząt. I w końcu zaczęli toczyć wojny o siedziby, aż całe niebo Krainy Gwiazd wypełniło
się podniebnymi wojownikami ścierającymi się pod gwiazdami oraz w umocnieniach
wielkich zamków. Rozbrzmiewały cymbały, dudniły bębny wojenne i flagi łopotały na
wietrze na chwałę swych panów. Wampir zabijał wampira - nawet ojca, syna i brata - aż
usiane głazami wyżyny wokół ociekały krwią, usiane pokracznymi, rozkawałkowanymi
trupami pokonanych bestii.
Nawet Szaitan stał się obiektem ataku, lecz był sprytny, zaszywając się w swym
zamku i nie wychodząc na otwarte pole walki. Ale kiedy rozmaici Lordowie osłabli w
pobliskich skałach, napadał na nich i wykańczał ich. W ten sposób grupa zamków przeszła
pod władanie Szaitana.
Kiedy dostrzeżono jego strategię, pozostali ogłosili rozejm i stanęli wspólnie
przeciwko niemu, niemal przygważdżając go w jego wieżycy. Uratowała go zdolność
przemiany, kiedy jak upadły anioł zmienił się w nietoperza i sfrunął z wyższych umocnień do
tajemnej kryjówki. W tym czasie jego armia pod rozkazami poruczników przegrupowała się i
odparła atak, tak że Wieżyca Szaitana nie została zdobyta...
Wojny krwi trwały sto lat. Tworzenie lotniaków i wojowników stało się sztuką samą
w sobie. W bezrozumnej, cuchnącej i ohydnej rzezi Wampyry zostały zdziesiątkowane. Była
to epoka, w której Cyganie z Krainy Słońca wrócili znad przepaści i znów mogli trochę
odetchnąć, starając się urządzić sobie życie, by ocalić tę cząstkę, która została z ich
społeczności. Nie mogło to trwać wiecznie.
Ponieważ Szaitan stał się teraz niekwestionowanym Lordem Wampirów, „wysokim
sędzią", do którego pomniejsi Lordowie udawali się w spornych sprawach. Kiedy ucichł
zgiełk pól bitewnych, tym samym skończył się okres sporadycznych wypadów na Krainę
Słońca i koszmar wybuchł ze zdwojoną siłą. Teraz bowiem Wampyry musiały zająć się
zaopatrzeniem splądrowanych zamków o opustoszałych spiżarniach, a w Krainie Słońca były
całe pokłady zaopatrzenia.
Było tak przez kolejne sześćdziesiąt lat, a Szaitan wydawał zgodę na łowy, pobierając
swój haracz w postaci części drżących ciał przywiezionych przez innych. Ale pomniejsi
Lordowie nienawidzili go szczerze i obaliliby go przy najbliższej, nadarzającej się okazji. Był
tego świadom i kiedy w końcu przewrót doszedł do skutku, był nań przygotowany. Wszyscy,
którzy spiskowali przeciw niemu, zostali osądzeni - nawet jego własny syn, którego wygnał
do Krainy Lodów: była to najłagodniejsza z kar.
Co do innych spiskujących - było ich kilkunastu, a kary przeróżne. Niektórzy zostali
pochowani żywcem (czy też „nieumarłem") na polu głazów, by „zesztywnieć na kamień" w
lodowatej ziemi. Jeden z nich, Nonari Wielgus, został rzucony wraz z całym swym dworem i
cygańskimi sługami do bramy Krainy Piekieł. I o ile imię istoty krwi Nonari - Ferenczy było
przekleństwem dla Cyganów z tego świata, o tyle miało się stać kolejnym przekleństwem na
drugim świecie.
Tak samo bracia Drakulowie zostali wygnani przez Bramę - Karl i Egon, którzy
rywalizowali z Szaitanem w czynieniu zła, oraz jeszcze jeden, który jak wielki cierń tkwił w
boku Szaitana. Od najwcześniejszych dni od nadejścia Szaitan starał się nagiąć do swej woli
takich jak Radu Lykan, ale na próżno. Szarzy bracia z gór granicznych nie uznawali żadnej
zwierzchności poza Przywódcą Stada i nie posiadali żadnej pani oprócz srebrzystej luny w
pełni. A Radu Lykan pochodził z podrodu Wampyrów - był wilkiem czy też raczej
wilkołakiem! Lord Szaitan pogardzał takimi Psimi Lordami, synami wilków, i nawet gdyby
nie było Wojen Krwi, znalazłby sposób, żeby pozbyć się takich jak Radu.
Tak więc w Krainie Gwiazd ponownie zapanował pokój, bo podpisano traktat między
Lordami i Damami Wampyrów. A ponieważ należeli do Wampyrów, nie mógł trwać długo.
Zachłanni, zawistni, broniący własnego terytorium sami stanowili dla siebie zgubę. I w końcu
Szaitan został pokonany i upadł, po czym został wywieziony z Krainy Gwiazd i strącony do
mroźnej i niegościnnej Krainy Lodów.
Wszystko to są dawne legendy. Ale to, co należało dopowiedzieć, było wcześniej
nieujawnione...
Prawdopodobnie wilki, tak jak ludzie i niedźwiedzie, lisy i nietoperze oraz inne
gatunki, były stworzeniami dwóch krain: Krainy Słońca i Krainy Gwiazd. Być może
pochodziły z jednego kosmicznego zarazku, międzygwiezdnej mieszanki genezy, i były
podobnymi formami życia zaprojektowanymi w początkowej fazie istnienia wielu światów.
Zapis skamielin ziemskich na to wskazuje. Ale jeśli nie poszczęści się (czy na pewno
poszczęści?) jakiemuś paleontologowi, który będzie dokładnie wiedział, gdzie ma kopać, na
całym świecie nie znajdzie niczego choćby odrobinę przypominającego Wampyry z Krain
Słońca i Gwiazd. Nie odkryje ich w warstwach prehistorii ziemi, ponieważ na początku
ziemia nie była ojczyzną Wampyrów. Ale gdyby nie zrządzenie losu i Natury (Brama w
Krainie Gwiazd i późniejsza druga brama powstała na skutek błędu i ignorancji człowieka),
Wampyry nigdy by tu nie trafiły. W dzikich ostępach naszego świata spotykalibyśmy
wyłącznie wilki, ale nie wilkołaki.
Na ich temat: Powiedziano, jak ludzie i zwierzęta chodzili na wampirze bagna do
wodopoju i jak stworzenia odmienne od ludzi - najpewniej bestie - stamtąd wróciły. Do
momentu kiedy się nie zorientowali, szarzy bracia z gór byli pierwszymi ofiarami zrodzonej
na moczarach grozy. Zatruty wampirzym jadem chory wilk wracał do stada. Ale był już inny i
zmieniony na zawsze. Jak każdy ludzki wędrowiec, czy też odkrywca cierpiący ten sam los,
stawał się wyrzutkiem własnego rodzaju. Ludzie masakrowani przez takie zwierzę zwykle
umierali, by powstać z martwych jako sługi wampirów - lecz bez pana! Następnie musieli
uciekać od swych rodzin i przyjaciół, by jako wyrzutki błąkać się, aż wytropią ich byli bracia
lub też dopadnie ich palące słońce. Mogli też udać się przez góry do Krainy Gwiazd, gdzie
czekał ich niepewny los.
Różnili się jednak od ofiar ludzkich wampirów: również bali się słońca, lecz
rozkwitali przy pełni księżyca! Było w nich coś z szarych braci, których panią jest srebrzysta
luna. Poza tym zachowywali się jak opętani - pod wpływem księżyca - lub przynajmniej
całkowicie tracili kontrolę nad zmysłami. W tej postaci i mimo że byli bardzo niebezpieczni
stanowili łatwy łup dla ludzi, słońca i ludzkich wampirów Krainy Gwiazd. Tym samym w
języku i psychologii świata za Bramą Krainy Gwiazd byli tak samo traktowani jak ci, którzy
byli prawdziwymi lykantropami: jak szaleńcy, którzy myśleli, że są wilkami!
Tylko że... był to inny gatunek.
Paradoksalnie u wszystkich form życia cierpiących na tę chorobę wampiryzm był
źródłem niesłychanej żywotności. Ponieważ o ile choroba miała charakter duchowy i dotykała
duszy, to życie dotkniętej nią osoby opierało się na fizyczności i na krwi. Co oznaczało, że
niezmiernie rzadko, litościwie rzadko, wilk dotknięty wampirzą zarazą żył tak długo jak
prawdziwy wilk, a jego pijawka... mogła dorosnąć! Prawdziwe niebezpieczeństwo
występowało wtedy, kiedy taki wilk zmasakrował człowieka!
Ponieważ wampiryzm jest chorobą przewlekłą i ukąszenie takiego wilka mogło
przenieść o wiele więcej niż tylko jadowitą ślinę. Mogło również przenieść jajo pijawki
nosiciela, co oznaczało, że prawdziwy wampir przedłużał sobie życie o całe stulecia. I
niezależnie od tego, czy ofiara umierała, odradzała się jako nieumarły Wampyr! Tak było u
ludzi. Byli ludźmi - lecz wampirze jajo wilka tkwiło w nich ze wszystkim, co odziedziczyło
po byłym nosicielu.
I w odróżnieniu od biednych lycanthropes, znanych w wielu cywilizacjach świata
(których krew mogła być nieznacznie zainfekowana śladową ilością pozostałości z Krainy
Gwiazd) wilkołaki świata równoległego miały prawdziwą moc transformacyjną - umiejętność
metamorfozy do postaci swych przodków. By zmienić człowieka w człowieka-bestię,
potrzeba było tylko pełni nad kamiennym polem. By przemienić niektórych Lordów
Wampyrów w ludzi o pyskach, kształtach i wilczych apetytach dzikich psów!
Homo sapiens. Canis sapiens, loup-garou... wilkołak! Radu Lykan - wygnany przez
Lorda Szaitana przez Bramę Piekielnych Krain, jak to opisaliśmy - był taką istotą. Lecz zanim
stał się Lordem, Radu był człowiekiem. Oto jego historia: Radu był samotnikiem,
człowiekiem gór... aż do czasu, kiedy wraz z towarzyszącym mu wilkiem zawędrowali na
wschód gór granicznych na wielkie czerwone pustkowie. Był człowiekiem, którego w
zasadzie nie obchodzili ludzie, który wolał towarzystwo dzikiego psa. Kiedyś wyleczył mu
złamaną łapę, kiedy znalazł zwierzę na wpół zakopane w osuwającym się lodowatym śniegu.
Od tamtej pory byli nierozłączni.
Lecz o ile inni cygańscy samotnicy zwykle byli tępymi, leniwymi próżniakami
wykluczonymi z obozowego życia lub też pozbawieni byli umysłu czy ducha, co sprawiało,
że stawali się okrutni, zaczynali kraść, stawali się zabijakami i w końcu byli wyrzucani z
obozów Cyganów, ponieważ nikt nie chciał z nimi przebywać - o tyle Radu był zupełnie inny.
Urodził się w grupie, której przewodził Giorga Zirescu, bezwzględny wódz szczepu,
którego synowie - bliźniacy byli nie lepsi niż ojciec, a stawali się jeszcze gorsi pod wpływem
i ochroną Giorgi. Ion i Lexandru Zirescu dorastali wraz z Radu, czy też raczej to on dorastał z
nimi, cierpiąc wciąż rozmaite niegodziwości z ich strony - lecz nie mniej i nie więcej niż
reszta szczepu pod rządami Giorgi i jego synów. Ponieważ pomimo że Cyganów Zirescu było
wielu, to byli słabi i niezbyt rozgarnięci, dzięki czemu ich wódz z łatwością narzucał im
swoją wolę. Nienawidzili Giorgi, ale były z nich olbrzymie chłopiska o twardych pięściach.
Matka Radu umarła przy porodzie jego młodszej siostry, Magdy. Siedmiolatkowi
odtąd skończyło się dzieciństwo, bo musiał zajmować się małą dziewczynką, kiedy jego
ojciec, Freji, polował, zbierał owoce lub też poszerzał granice terytorium Giorgi. A przy
ciągłej nieobecności Frejiego Radu był łatwą zdobyczą dla braci Zirescu.
Bliźniaki były o dwa lata starsze od Radu, a rozliczne szykany, jakie wobec niego
stosowały, wahały się od obrazy słownej do ciężkiego lania. Były nawet w stanie skrzywdzić
małą Magdę, gdyby Radu nie znalazł się na miejscu i nie skierował na siebie ich złości,
chroniąc jednocześnie siostrę. Zawsze ją chronił - wywoływało to jeszcze więcej obelg ze
strony Iona i Lexandra, którzy znęcali się nad Radu, przezywając go „Radu-sradu!" i tak
dalej.
Radu był wysoki, naprawdę wysoki, i chociaż jego ojciec był człowiekiem
postawnym, wzrost jego syna był ponadprzeciętny. W wieku lat dziewięciu był tak duży jak
piętnastolatek, chociaż wiotki i wątły jak osika - „co się zsika", jak utrzymywali Ion i
Lexander! Być może i w jego naturze leżała owa wiotkość, ale najprawdopodobniej posturę
utrzymywał mu brak dobrego jedzenia i dużo ciężkiej pracy, o którą w obozie nie było trudno.
Nie był słaby fizycznie - ciało miał silne, podobnie jak charakter, lecz głęboko to skrywał.
Zwykle miał twarz bez wyrazu, z ciemnymi, głęboko zapadłymi i pozbawionymi cienia
radości oczami, miał długie kości policzkowe i szczękę oraz mocne, proste zęby skryte pod
cienkimi, zawsze mocno zaciśniętymi ustami. Nauczył się bowiem już jako dziecko, że lepiej
jest nic nie mówić, szczególnie w towarzystwie braci Zirescu.
Kiedy był małym chłopcem, włosy Radu były czarne - czarne jak noc, jak skrzydła
kruka! - lecz już u progu młodości zaczęły siwieć - siwizna przyprószyła jego usiane żyłkami
subtelne skronie. Miał długi, lecz prosty nos... aż Ion Zirescu złamał go mu w nierównej
potyczce, tak że po zaleczeniu był płaski u podstawy i zakrzywiony w środku, co nadało Radu
drapieżny wygląd człowieka o żelaznej woli, którą musiał sam trzymać na wodzy.
Kontrolowanie się było koniecznością, chociażby po to, by postępować zgodnie z wolą swego
ugodowego ojca, który był oględnie mówiąc pacyfistą a mówiąc wprost tchórzem i nie chciał
nigdy postawić się rodzinie Zirescu. Tłumaczyło to również fakt, dlaczego Radu zawsze
przegrywał starcia z braćmi (w jego sytuacji przegrana mogła świadczyć o skromności!).
Sami bracia byli wystarczająco kłopotliwi, a do tego mieli jeszcze wielu kumpli wśród
młodzieży, którzy nieraz przytrzymywali Radu, kiedy bracia go kopali i tłukli. Dlatego też
młody Radu nauczył się samokontroli, chociaż wydarzenia potoczyły się zupełnie
nieprzewidzianym torem.
Kiedy Radu był już nastolatkiem, szykany trwały w najlepsze, kończąc się często
krwawieniem, obolałymi kośćmi i obitą twarzą, lecz on ani razu nie poskarżył się ojcu, który
ostatnio bardzo podupadł na zdrowiu. Lecz kiedy Freji Lykan zaczął uskarżać się na brzemię
mozolnego życia i wielu nieprawości pod rządami swego szefa - świni, również Giorga
podupadał... tylko że w jego wypadku miała na to wpływ śliwowica i tłuste mięcho, których
nadużywanie zaczęło mu doskwierać po całym wystawnym życiu. Oczywiście jego okrutni
synowie zaczęli jak sępy, zgodnie ze swą naturą, zastanawiać się, gdzie i kiedy w końcu
padnie i kto będzie teraz gnębił Cyganów Zirescu, kiedy zabraknie Giorgi. Może obydwaj,
powodowani wspólnym lękiem i podejrzeniami. Och, doskonale obaj wiedzieli, że większość
plemienia nienawidzi ich.
Wszystkie te wydarzenia zbliżają nas mniej więcej do chwili w dziejach Szaitana, w
której przyszedł z zachodu do Krainy Gwiazd i zbudował swój zamek na polu głazów, a
bagna i ugory zaraził wampirzymi zarodnikami. Lecz ich złe pokłosie w Krainie Słońca było
jeszcze odległe i sporadyczne. Jednak, jak to wśród ludzi, obecne było inne zło. A u Cyganów
Zirescu zło występowało pod postacią najznamienitszej rodziny - samych Zirescu.
Nadszedł taki poranek, kiedy Freji nie był w stanie wstać do pracy. Wzrok mu uciekał
i w żadnym wypadku nie byłby w stanie niczego upolować. Plecy go tak bolały, że ledwo
mógł chodzić, a nadeszła jego kolej, by iść do lasu i zbierać orzechy i owoce. U Cyganów
Zirescu człowiek pracował do póty, dopóki mógł ustać na nogach. Kiedy padał, szczep szedł
dalej i tylko od niego zależało, czy miał dość siły, by się podnieść. Wśród Zirescu było kilku
trutni (oczywiście pomijając Giorga, jego synów i kilku znajomków), którzy nie musieli
pracować. I mimo że Freji był niemal kaleką, wódz wysłał go z koszykiem do lasu - z którego
nie wrócił. Dni w Krainie Słońca były czterokrotnie dłuższe niż w równoległym świecie,
który trwał niezbadany za Bramą Krainy Słońca, jednak noc zapadła, a Freji wciąż nie wracał.
Tego dnia Radu miał swoje obowiązki, tak samo jak jego siostra Magda, która wyrosła już na
piękną dziewczynę, może nawet tak piękną jak jej zmarła matka. I kiedy w końcu Radu
wyszedł z obozu i poszedł do lasu, by poszukać ojca, nie wiedział, ani też nie podejrzewał, że
to Magda - jej uroda i jej strata - w końcu wleje żelazo w jego krew, która zmieni się w zimną
twardą stal.
Magda - i oczywiście bliźniaki Zirescu...
Ale kiedy odnalazł ciało ojca i poznał prawdę o jego śmierci - która była
nieprzypadkowa i zupełnie nienaturalna - reszta przemknęła przez umysł Radu z szybkością
płonącego meteorytu na nocnym niebie Krainy Słońca!
Od ponad roku bracia Zirescu smalili cholewki (na tyle, na ile mogli) do Magdy, która
nie miała jeszcze piętnastu lat...
Magda gardziła nimi, bo wiedziała, że byli postrachem wśród dziewcząt i młodych,
niezamężnych kobiet Cyganów Zirescu i również wśród niektórych zamężnych...
Jej ojciec, Freji, który miał ojcowski głos w tych sprawach, zwodził bliźniaków i ich
ojca, mówiąc, że Magda jest jeszcze za młoda na te rzeczy. Ale u Cyganów nie było niczym
nienaturalnym wzięcie sobie za żony trzynastolatki i Freji wiedział, że nie będzie mógł
odkładać tego w nieskończoność. Giorga złościł się, przeklinał, groził! Chciał doczekać
wnuków (prawdziwych wnuków, a nie bękartów), by mogli odziedziczyć nazwisko. Freji Lykan
kluczył i zwodził, ale wciąż nie chciał do tego dopuścić...
Bliźniaki drwiły z Magdy, mówiąc, że zostanie starą panną lub też dziewką dla
każdego. W głębi duszy Radu gotował się cały...
A teraz to: Freji sztywny i martwy - zamordowany i pozostawiony na pastwę much w
rzadko odwiedzanym zakątku lasu. Wrzucono jego ciało w gęstwinę - Radu je odkrył, kiedy
spłoszona lisica odbiegła od trupa. Następnie, kiedy rozpalił niewielkie ognisko, dostrzegł
przyczynę śmierci ojca: długie, złamane ostrze z twardego drewna wciąż tkwiło... w
wychudzonych plecach Frejiego! Tchórzliwy cios - typowy dla podstępnych bliźniaków
Zirescu. Ale nie było nigdzie wiklinowego koszyka Frejiego ani też żadnych owoców czy
orzechów, które zbierał od rana... Po powrocie do obozu Radu poszedł prosto do strażnika
żywności zwanego Podstolim Borysciu i zapytał go, czy ktoś tego dnia przynosił owoce z
lasu. Ale mimo że Radu trzymał się dzielnie, Borysciu zobaczył coś na jego twarzy.
Odpowiadając ostrożnie na pytania Radu, powiedział mu, że dzień był wyjątkowo obfity, co
na pewno zauważył, bo przecież jest jednym z myśliwych, prawda?
- Z lasu - powtórzył Radu, chwytając dłoń tamtego bez przesadnej serdeczności. Mówię o zieleninie, a nie mięsie Podstoli. - I teraz Borysciu był pewien, że widzi coś
zimnego, twardego i niespotykanego w oczach Radu.
- Tak, owoce - odparł. - Czyż las nie jest dla nas zawsze łaskawy? - I dodał szybko,
jakby chciał zmienić temat: - Lecz dzisiejszy połów ryb również był niezwykły! Dobry dzień
nad rzeką, Radu! Nie mów nikomu, a znajdę ci tłustego pstrąga, by twoja siostra mogła go
upiec tobie i ojcu na kolację... -Na chwilę się zawahał, przypominając sobie, że ktoś mu
mówił, że Freji się spóźnia.
- Owoce - uścisk Radu stał się jeszcze mocniejszy, a głos zmienił się w warkot. Powiedz mi o owocach i orzechach. Czy ktoś przynosił śliwki, jabłka i migdały? Wiklinowy
koszyk z owocami, z lasu? Mów szybko!
- Radu, ja...
- ...Kto dzisiaj tam zbierał? Rozumiesz, o co cię pytam? A może sam w tym
wszystkim tkwisz, Podstoli Borysciu?
- Co? - Borysciu otworzył usta. - Ja w czymś tkwię? No, rodzina Govasci zbierała
dzisiaj i jeszcze Andreas Tuvi i...
Znów zamilkł.
- I?
- I twój ojciec, teraz sobie przypomniałem. - Ale nagle Podstoli rozwarł szeroko oczy bał się o swoją skórę. Coś go dzisiaj zaskoczyło, a kiedy bliźniaki Zirescu przyniosły cicho i
bez rozgłosu wielki koszyk owoców, wydało mu się to jeszcze dziwniejsze. A może nie. - O
czym tak myślisz, Radu? - zatrząsł się w uścisku młodzieńca. - Co się stało z twoim ojcem?
- Nie żyje! - Radu wysyczał odpowiedź, odpychając jego rękę tak, że Podstoli
Borysciu zachwiał się za swoją ladą stojącą wzdłuż wozu. - Nie żyje! Zamordowany w lesie, i
ktoś wziął jego koszyk!
- Bez wątpienia przez jakiegoś wroga Cyganów Zirescu! - wykrztusił Borysciu. Tych, co chcieliby się tu osiedlić, bandytów i zagarniaczy ziemi, na terytorium Giorgi!
Ale Radu przechylił głowę na bok i powiedział: - Wrogowie Cyganów Zirescu? Tak to
prawda, to byli sami bliźniacy! - I Borysciu wiedział, że Radu ma rację, ale bał się do tego
przyznać nawet przed samym sobą. I Radu zobaczył to w oczach Podstolego.
Z wolna kiwając głową młody człowiek powiedział posępnie: - Powiedz mi, czy
przynieśli kosz pełen owoców?
Miał głos chłodny jak wicher na górskich przełęczach. Pomimo tego że oczy nie
zdradzały żadnych uczuć, usta miał blade i ściśnięte, jego klatka piersiowa unosiła się i
opadała, unosiła się i opadała, jakby biegł. I nagle Borysciu zobaczył wszystko w pełnej
krasie - morderstwo z zimną krwią - i już nie był w stanie zachować spokoju.
- To oni - wykrztusił w końcu. - Kosz pełen owoców i orzechów. I zwróciłem na to
uwagę, bo od kiedy pamiętam, bracia Zirescu nigdy nie pracowali!
- W lesie się napracowali, tak - wymamrotał młodzieniec odwracając się. - Są albo
szaleni, albo mają nie po kolei w głowie, że przynieśli tu ten kosz.
- A może mają to w nosie - cicho zawołał za nim Podstoli. - Ponieważ od dawna wraz
ze swym ojcem stoją ponad prawem, nawet własnym. Ale ty... wyrosłeś na dużego
mężczyznę w swoim prawie! Tylko ostrożnie, chłopcze, i poszukaj ich koło wozu Hzaka ze
śliwowicą. Kiedy przechodziłem tamtędy półtorej godziny temu, mieli już nieźle w czubie.
Teraz już pewnie lecą przez ręce, nie powinni ci sprawić większych kłopotów. Ale co to jest?
Pójdziesz tam rozgorączkowany i bezbronny? Lubię cię, Radu Lykan, może tak, jak lubiłem
twego ojca. Szkoda, gdybyś teraz zginął.
Dobra rada. Radu poszedł do wozu Frejiego Lykana, gdzie jest... i zobaczył, że jest w
środku ciemno i spokojnie. Lampy pogaszone, drzwi trzaskały o framugę przy wieczornej
bryzie. Ale na zewnątrz leżał na trawie pusty gliniany dzban, a w powietrzu wciąż unosił się
zapach śliwowicy: paskudny oddech potwora, który był tu przed nim.
Magda... leżała w krzakach nieopodal, tam, dokąd ją zaciągnęli, wykorzystali i
zostawili splugawioną, nagą, martwą. Radu nie był w stanie w to uwierzyć. Siedział tylko,
trzymając ją w ramionach, kołysząc ją i potrząsając głową. Po chwili ochłonął, później
zagorzał, po czym znów stał się zimny niczym lód i zatrząsł się jakby w gorączce - czy też z
furii palącej go od środka, kiedy przed oczami stanął mu obraz, którego nie był w stanie
znieść: Miała krew między połamanymi palcami, widomy znak, że broniła się zaciekle. Na
szyi miała zadzierzgniętą chustkę, którą dławili jej krzyki i w końcu zadławili na śmierć.
Sińce i inne... znamiona widniały na całym ciele. Wiele dłoni przytrzymywało Magdę, by
przygiąć ją do ziemi (tak jak wielokrotnie przytrzymywały Radu). Ich palce zagłębiały się w
ciało, zostawiając krwawe wybroczyny na tym, co było najczystsze ze wszystkiego. I wszyscy
używali sobie na niej - używali w niej! I to nie byli tylko bracia Zirescu...
Radu wrócił do wozu, nogi same go poniosły, bo jego umysł był gdzie indziej. Sięgnął
do drewnianej skrzynki pod łóżkiem, gdzie schował popołudniu swoją kuszę do następnego
razu, wcześniej czyszcząc ją i zawijając w naoliwioną szmatę. Teraz nadszedł kolejny raz,
tylko że nie będzie polował na kozice, ale na świnie.
Następnie poszedł do ogniska, gdzie rozbrzmiewał gardłowy rechot pijanych
mężczyzn głośniej niż odgłosy pękających szczap. Siedziało ich tam sześciu, gdzie już żaden
porządny człowiek nie śmiał usiąść, bo Cyganie Zirescu się wstydzili. Ale ci tu nie znali
wstydu, były tylko szepty i obleśne przechwałki, pośród których padało imię! Imię Magdy!
Lecz wymawiano je w pijackich uniesieniach i obleśnych, zaprawionych śliwowicą żartach
jej gwałcicieli i morderców! A mówili tak: - To jebanko, którego nigdy nie zapomnę! Była
tak ciasna jak skóra na tamburynie - no, przynajmniej do czasu, jakeśmy jej dogodzili! Mówił to Arlek Bargosi. Wybuchnął śmiechem na swój własny, rubaszny dowcip, następnie
zakrztusił się, zadławił i podskoczył na równe nogi. Pozostali patrzyli, co mu się stało...
...I zobaczyli bełt z kuszy do połowy zagłębiony w jabłku Adama Arleka, a z drugiej
strony wystawał ociekający krwią grot! Arlek łapał się spazmatycznie za krzepkie drzewce
bełtu, bezskutecznie starając się coś powiedzieć. - Uk! Uk! Uk!
Następnie splunął krwią i upadł twarzą do ogniska. Kiedy wokół latały wzniecone
upadkiem iskry, Radu Lykan wszedł w krąg światła, naciągając cięciwę i kładąc drugi bełt na
prowadnicy.
Ale Radu zmienił się, jego twarz już nie była bez wyrazu, lecz miała oblicze
człowieka złamanego i gościł na niej koszmarny uśmieszek. W oczach płonęło czerwone
światło ogniska, zęby błyszczały bielą, a w kącikach ust widać było spienioną ślinę. Wyższy i
bardziej śniady niż kiedykolwiek, wyglądał jak drapieżny ptak - tylko że jastrząb złapał trop i
przechodził właśnie do drugiej ofiary.
Bliźniacy Zirescu poderwali się z miejsc. Opaśli, brodaci, zaczerwienieni od gorzałki
od razu wytrzeźwieli. Tym razem w głuchej ciszy wyraźnie usłyszeli głośny furkot, kiedy
Radu wypuścił drugi bełt, i syk, kiedy leciał w kierunku serca Iona... i dotarłby do celu, gdyby
kolejny z ich kumpli nie wstał i chwiejnym krokiem nie stanął na jego drodze.
Nazywał się Kherl Fumari. Bełt Radu przedarł się przez jego kręgosłup i po przedarciu
się przez tkankę wybrzuszył mu kurtę na piersi. Kherl zarzęził i opadł na kolana, a Ion
zobaczył, jak był blisko końca. Kherl wczepił się w niego i zjechał na ziemię, a wlepione w
twarz Iona oczy zgasły na zawsze.
Radu stał z obłąkańczym uśmiechem na twarzy, chłodny jak noc, lecz zwinny jak
rzeka. Przeładował broń i umieścił trzeci bełt na prowadnicy... który nigdy nie miał dojść do
celu.
Z ciemności za nim wyłoniła się potężna postać: samego Giorgi Zirescu! W ręku
trzymał pałkę - podniósł ją, wziął potężny zamach i walnął Radu w tył głowy. I było po
wszystkim. Giorga odrzucił maczugę; spojrzał ciężkim wzrokiem na ogłupiałych synów i ich
zataczających się kolegów.
- Ha! - warknął. - Okazuje się, że ja też mam ze dwóch przyjaciół, mimo że zrobiłem z
was paniczów!
- Ojcze, my... - zaczął mówić Lexandru.
- Cicho bądź! - zakrzyczał go ojciec. - Myślisz, że nie wiem, dlaczego tak się stało?
Otóż wiem! Obudził mnie przyjaciel, jak mówiłem. Bo podsłuchał, jak mówicie o tym przy
ognisku. Siostra Radu, Magda, nie żyje z waszej ręki! Was sześciu na jedną dziewczynę!
Zrobiły to te dwa zdechlaki, Kherl Fumari i Arlek Bargosi, bracia Ferenczy, Rakhi i Lagula -
(Giorga wskazywał oskarżycielsko na Ferenczych, a ci przestępowali ze stopy na stopę,
rzucając ukradkowe spojrzenia na siebie) - i oczywiście wy dwaj!
- To nie tylko nasza wina - Ion potrząsnął rozczochraną głową. - To przecież ty
posłałeś nas za Frejim, byśmy go załatwili. No i w oczach Radu było coś takiego, jakby
wiedział! Musiał odnaleźć ojca w lesie. Co do dziewczyny... to był wypadek. Nie chciała
spokojnie leżeć.
Podchodząc bliżej do ogniska, starzec kopnął Arleka Bargosi w bok, tak że wytoczył
się z żaru. Dym i smród pieczonego ciała pojawił się nad nadpalonymi zwłokami - jego
poczerniała twarz popękała. Giorga obszedł ciało i zatrzymał się nad ciałem Kherla Fumari
leżącym na udeptanej trawie.
- Ha! - powtórzył. - Kupa roboty przed nami! - I zwrócił się do Iona: - Pomóż mi z
Kherlem.
Ion postąpił do przodu... i napotkał ciężką pięść Giorgi, która walnęła go w twarz!
- Nigdy więcej mnie nie oskarżaj! - Giorga stanął nad leżącym synem. - Nigdy więcej
nie pyskuj do mnie. Rozumiesz?
Ion spojrzał otępiałym wzrokiem na ojca, wytarł okrwawione usta i kiwnął głową.
Giorga też potaknął i spoglądając to na jedną to na drugą twarz zmrużonymi oczami,
wycedził: - A teraz słuchajcie, powiem wam, co trzeba zrobić. Czwórka zgromadziła się
wokół niego i czekała, a on się zastanawiał przez chwilę. Po tym odezwał się: - Najpierw
dziewczyna. Gdzie jest?
Lexandru miał odpowiedzieć, ale Giorga uciął mu w pół zdania.
- Nie, lepiej mi nie mów. Nie chcę wiedzieć. Wy dwaj zabierzecie ją z tego miejsca,
gdzie leży, zaniesiecie ją do lasu i pochowacie. I to głęboko! - Posłał synom surowe
spojrzenie. - Później, wy dwaj, kiedy wszyscy już się położą, zrobicie to samo z Frejim
Lykanem. Tylko żeby tym razem nikt go nie znalazł - już nigdy! Co do Radu: jeśli moje
walnięcie go nie wykończyło, to zrobi to rzeka. Zaciągnijcie go na wysoką skarpę nad rzekę,
przywiążcie mu kamień do szyi i wrzućcie go w wodę. Rankiem będziemy ruszać w drogę;
kiedy pojawimy się tu kolejny raz, nie będzie już żadnych śladów. I już - zajęliśmy się całą
rodziną. I mamy czyste ręce...
Ion powiedział: - I nikt nie będzie zadawał żadnych pytań?
Giorga pokiwał głową: - Raczej nie. A nawet jeśli, to powiemy tak: Radu oszalał.
Zawsze był dziwakiem, wszyscy o tym wiedzą, cichy, podstępny i co tam jeszcze. Słyszano,
jak kłócił się z ojcem. Na pewno poszedł za Frejim do lasu i załatwił go. Jego siostra odkryła
prawdę i oskarżyła go o zabicie ojca. Groził jej śmiercią, dlatego uciekła. Wiedząc, że może
wrócić i ujawnić swoje podejrzenia, Radu podążył jej śladem. Zanim zdołał wyjść z obozu,
Kherl Fumari i Arlek Bargosi, którzy dowiedzieli się o wszystkim od dziewczyny, stanęli mu
na drodze. Radu ich zabił -w tym jednego jak tchórz, strzałem w plecy - i uciekł. Na
potwierdzenie tej wersji mamy tu biednego Arleka z bełtem Radu w szyi. A tutaj Kherla z
kolejnym bełtem, a kusza Radu leży tam, gdzie ją upuścił. I byli świadkowie - wasza
czwórka.
Wszystko stało się dziś wieczorem... musicie sami uzgodnić szczegóły między sobą,
bo od tej pory nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Tak czy inaczej, ponieważ nie zobaczymy
już żadnego Lykana, nikt nie będzie mógł wam zadać kłamu.
Kiedy Giorga skończył mówić, Ion i Lexandru spojrzeli po sobie. Zrozumieli się bez
słów: powinni zamienić słowo z Podstolim Borysciu, by upewnić się, że już nic nikomu
więcej nie powie. Na zawsze.
- No, na co czekacie? - zapytał Giorga. - Lepiej ruszajcie, zanim coś się rozniesie.
I cała czwórka zabrała się do pracy...
Radu nie zdawał sobie sprawy z tego, że wrzucają go do rzeki i że wielki głaz
pociągnął go w dół w muł i wodorosty.
Zirescu już wytrzeźwieli i bardzo się spieszyli, dlatego węzeł na szyi Radu rozplątał
się i sznur zsunął się z szyi, zanim doszedł do dna. Następnie wpłynął w prąd, który go uniósł
i porwał w dół rzeki.
O północy obudził się na plecach, w miejscu, w którym drobne fale chlupotały na
białych otoczakach na zakręcie rzeki. Był omotany wodorostami wokół kobierca z gałęzi.
Guz na głowie miał wielkość kurzego jaja, ale poza kilkoma zadrapaniami i siniakami nic mu
nie dolegało i kiedy wypluł wodę z płuc od razu poczuł się lepiej. Pamiętał... cóż, coś
pamiętał z poprzedniej nocy (dokonane zabójstwo z zemsty, oczywiście i to, że dostał w
głowę w ciemności przez listowie, oraz jakieś fragmenty szeptanych rozmów), ale niewiele.
Na razie wystarczało. Radu najbardziej potrzebował teraz snu i ciepła, by zagoić wielki guz
na głowie.
Zdołał rozpalić ognisko, wysuszyć ubranie i ponownie je założyć oraz zrobić
legowisko z gałęzi i mchu, by przespać noc. Przespał również większość następnego dnia,
starając się zapomnieć o ojcu i siostrze. Było ciężko, ale i tak próbował. Ponieważ już wtedy
postanowił zapomnieć o całym rodzaju ludzkim i żyć samotnie jako jeden z dzikich ludzi,
którzy przychodzą ze wzgórz, by siedzieć w nocy samotnie przy ognisku. Tylko że Radu
Lykan stanie się prawdziwym samotnikiem - będzie siadał wyłącznie przy swoim ognisku,
bez jakiegokolwiek towarzystwa ludzkiego.
Przez całe życie doświadczał okrucieństwa „bratnich" ludzi i wiedział, że w każdym
szczepie będzie tak samo jak u Cyganów Zirescu. I tym samym Radu Lykan skończył z
Cyganami Krainy Słońca i przystał do krainy lasów i dzikich wzgórz. Sam był sobie
przyjacielem (przynajmniej na razie), sam troszczył się o siebie, towarzyszami były mu
słońce, księżyc i gwiazdy. Po raz pierwszy w życiu był wolny.
I przemieszczał się z miejsca na miejsce, z jednego obszaru do drugiego, jakby nie
było granic, jakby obowiązywały go wyłącznie pierwotne prawa. Tym samym Radu stał się
stworzeniem natury, samotnym człowiekiem, który szedł tam, dokąd miał ochotę. Nie
zostawiał za sobą śladów, obchodząc lub w jakiś inny sposób omijając siedziby ludzi.
Ślubował sobie z całą mocą unikać szczególnie Cyganów Zirescu, bo wiedział, że gdyby
wrócił do nich, polałaby się krew... obojętnie, jego lub ich.
Ale zdawał sobie również sprawę, że zakosztowanie krwi wroga spodobało mu się, co
łatwo mogło przerodzić się w nałóg. Dwójka z jego rodziny została zabita i dwóch z jego
wrogów zapłaciło za to. Niech to wystarczy, niech Giorga, Lexandru i Ion Zirescu i bracia
Ferenczy kiszą się w swojej własnej marnej egzystencji, i jeśli sądzą, że Radu nie żyje, to
niech tak będzie, nie żyje - przynajmniej dla nich. Na wschód leżały tereny Cyganów Hagi,
Cyganów Tireni, Mirlusów, Lidescich i wielu innych grup lub szczepów. Radu często słyszał
ich trajkotania, widział blaski ich ognisk odbijających się od nisko pędzących nad knieją
chmur, odczytywał znaki graniczne terytoriów i przecinał ich szlaki, ale poza tym nie miał z
nimi nic wspólnego, a oni ani razu nie zorientowali się, że jest w pobliżu.
Wędrował więc wzdłuż i wszerz przez lasy Krainy Słońca wspinał się po stokach
górskich ku granicy lasu, skręcił na zachód i zbadał tamtejsze przełęcze i szczyty. Przez
pierwszy rok, dwa, trzy chodził samotnie, aż do dnia, kiedy odnalazł wielką białą wilczycę
uwięzioną w ośnieżonej szczelinie skalnej, w miejscu, gdzie odłupał się niewielki fragment
skały. I było to niezwykłe, rzadkie wydarzenie...
Radu był głodny i mógł zabić i zjeść wilczycę. To byłoby proste, podczas swych
wędrówek ukradł dobrą kuszę i mógł z łatwością posłać jej bełt, następnie wyciągnąć zwierzę
i rozpalić ogień, by upiec. Była wilkiem, to prawda, ale miała też mięso.
Ale kiedy Radu spojrzał w żółte oczy drapieżnika, postanowił zrobić inaczej. On
również został swego czasu okaleczony - apatią i tchórzostwem i wstydem Cyganów Zirescu,
niepotrafiących wyjść z cienia swego bezwstydnego wodza -ale wyleczył się o własnych
siłach, urósł w siłę w swej wolności i przetrwał. Skaleczenie wilczycy było czysto fizyczną
raną: przednią łapę miała złamaną. Sterczała jej pod nienaturalnym kątem z osypiska kamieni
i żwiru i wilczyca nie była w stanie sama się uwolnić. Ale Radu dostrzegł podobieństwa i nie
mógł się zmusić do zabicia jej. Był to jeden z owych dziwacznych paradoksów; gdyby biegała
w stadzie, nie namyślałby się nawet nad zastrzeleniem jej. Ale teraz: Podszedł niebezpiecznie
pochyłym stokiem, dotarł do szczeliny i cierpliwie odkopał jej łapę. W każdej chwili
zdradziecki kawał skały mógł się odłamać i osunąć razem z nimi, miotając ich w paszczę
przeznaczenia, suka mogła też rzucić się na niego i złapać go za gardło. Lecz góra wstrzymała
oddech, a wilczyca nie wyładowała na nim wilczej furii. W końcu Radu owinął ją liną i
odciągnął na bok.
I w tym samym momencie popękana skała wydała głuchy łoskot i spadła w kierunku
Krainy Słońca!
Cóż, być może wiedziała, że Radu ocalił jej życie. Tak czy inaczej pozwoliła mu
nastawić łapę i dała się nakarmić ludzkim jedzeniem z ręki, po tym jak upolował i upiekł
królika. Dzień później, kiedy Radu pomyślał, że już sobie poradzi i wyruszył znów na zachód,
wilczyca utykając pobiegła za nim. Ponieważ o ile jej stado ją porzuciło, o tyle ten człowiek
tego nie zrobił i dlatego ona też go nie porzuci. Później, stopniowo odzyskując siły, wyleczyła
się całkowicie.
I od tej chwili wędrowali we dwójkę.
W całym życiu Radu to wydarzenie było jednym z najszczęśliwszych momentów,
jakich kiedykolwiek doświadczył. Któż mógł przypuszczać, że zaowocuje najgorszą rzeczą z
możliwych?
2.
Przemiana!
We śnie Radu jego ojciec i siostra znów żyli i chodzili, rozmawiali z nim, wspominając
przeszłość. Przebudzenie niezmiennie należało do nieprzyjemnych chwil, kiedy nagle
przypominał sobie, że przecież nie żyją i że jest sam jak palec. I gdyby nie towarzystwo
Śpiewaczki (nazwanej tak po tym, jak Radu śpiewał sobie pewnego wieczora, a ona dołączyła
ze swoją serenadą do księżyca), jak podejrzewał, mógłby bardzo szybko stracić zmysły. Nie
byłby pierwszym samotnikiem, który postradał zmysły w górach.
Ale Śpiewaczka była tuż obok, polując z i dla Radu, stale u jego boku, lepsza
przyjaciółka i towarzyszka niż większość ludzi, których Radu znał, wyjąwszy matkę, którą
kochał przez zbyt krótki okres życia, i jego rodziny, której już nie miał. Ale pomimo
obecności białej wilczycy coraz częściej rozmyślał o losie ojca i siostry i o tym, że
powstrzymano go w godzinie zemsty. Wtedy dwóch za dwa stracone życia wydawało się
wystarczającą zapłatą... choć teraz poczuł, że szala znów się przechyla i że został oszukany.
Patrzył z wysokości na Krainę Słońca, na miejsce, gdzie góry graniczne wpadały do
mokradeł, i zastanawiał się, czy nie dojrzy obozowiska Cyganów Zirescu. I pomimo
cygańskiej przysięgi, że zniknie w zachodniej kniei na zawsze, czuł przemożną chęć powrotu,
choćby na krótko, by zakosztować ponownie krwi wrogów... Był teraz dorosłym mężczyzną o
mocnych członkach, wciąż szczupły, lecz sprężysty jak trzcina, szybki jak strzała z kuszy i
zabójczy jak myśliwy, nie mniej niż jego wilcza towarzyszka. Zastanawiał się, jak bardzo
utyli i zgnuśnieli bracia Zirescu, Ion i Lexandru, oraz ich obleśny ojciec, Giorga, i czy jeszcze
urośli pryszczaci bracia Ferenczy, Rakhi i Lagula. Być może Giorgia już nie żył. Radu miał
taką nadzieję. Ale najdziwniejsze było to, że miał nadzieję, że bliźniaki Zirescu i bracia
Ferenczy wciąż żyją. I kiedy opanowywały go takie myśli, musiał biegać ze Śpiewaczką i
polować, by zająć czymś umysł.
Aż w końcu mając dość górskich wyżyn pomimo ich wspaniałości (i być może bojąc
się swych uczuć, kiedy tak wpatrywał się w zachodnią Krainę Słońca), szukał nowych
terenów, nowego otoczenia i nowych doznań. Odległe zachodnie niziny były w ogóle
niezbadane. Radu przypuszczał, że muszą tam być ostoje na zielonych krawędziach, gdzie
ptaki śpiewają, baraszkują zwierzęta, a ryby wyskakują z zimnej wody, zanim zdąży wpłynąć
na mokradła.
Ale zawsze śniły mu się mroczne, spowite mgłą knieje, które odwiedzał, będąc
chłopcem, po których jeszcze raz spacerował z ojcem i siostrą i matką (mimo że zmarła przy
porodzie Magdy), idąc cygańskimi szlakami niknącymi na nieznanym nieurodzajnym
terytorium. Gdyby się ośmielił, wolałby wrócić do Krainy Słońca swego dzieciństwa,
jakkolwiek był w niej nieszczęśliwy, ale nie potrafił się przemóc. Był wyjętym spod prawa, to
prawda, ale o ile było mu wiadomo, nikt go nie ścigał. Oczywiście mogło się to zmienić,
gdyby celowo stanął Zirescu na drodze. Owa kraina nie posiadała złej sławy bez powodu.
Na początku wszystko szło dobrze. Strumienie spadały z wysoka, wpadając do
chłodnych głębin pokrytych oparem i Radu wraz ze Śpiewaczką pływali w miejscach, gdzie
wodospady utworzyły niecki, przez stulecia drążąc skałę. Winorośl i dziwaczne kwiaty miały
idealne warunki wzrostu w wodnej mgiełce i słonecznym świetle padającym z Krainy Słońca,
a w żyznych dolinach rosnąca na czarnoziemie roślinność była bujna i pełna życia. Ale wtedy,
kiedy szlak wywiódł ich poza Krainę Słońca, nagle wszystko się zmieniło.
Wciąż było ciepło od słońca padającego z góry, lecz teraz unoszący się opar był
ciemny i lepki i już nie był tak świecący i srebrzysty na krawędziach. Zielsko stało się bujne i
splątane, lecz kwiatów było mniej i nie takich dużych. Noce były zimne, a Śpiewaczka była
dziwnie niespokojna. Radu podejrzewał, że było tak dlatego, bo odwrócili się od Krainy
Słońca, i kiedy tylko miał okazję, podczas schodzenia szedł w stronę południa. Jednak
świeżość wyżyn już nie powróciła i w dole zachodnich nizin, w miejscu gdzie góry krusząc
się wpadały w pustynię mułu, Radu nie odnalazł oczekiwanych zielonych stoków, nie mówiąc
już o ostojach.
Odnalazł natomiast podmokłe torfowiska pełne powalonych, gnijących drzew i
niskich, szaroburych porostów o grubych liściach wyrastających z posępnej mazi spowitej w
oparach bezbrzeżnych bagien. Pełno było tu skrzeczących, skaczących stworzeń, lecz po
ciepłokrwistych, czystych istotach jak w kniejach Krainy Słońca... ani śladu, jeśli nie liczyć
poskręcanej, czarnej, nie dającej się rozpoznać padliny, która momentalnie gnijąc, zlewała się
w jedno z bagnem. Był to zupełnie inny świat, czy też podświat, którego mieszkańcy byli
pierwotnymi mieszkańcami z początku czasów.
Natrafiali na purchawki, czarne jak smoła, które nadepnięte wystrzeliwały pył
czerwonych zarodników ulatujących z bagiennym odorem. Czuło się, jakby powietrze było
zatrute, i coś ostrzegło Radu, który owinął sobie nos i usta chustką, ale Śpiewaczka łaziła na
czterech łapach jak zwykły wilk, chłeptała wodę z mętnej brei i oddychała zainfekowanym
zarodnikami powietrzem. Następnie, kiedy już wycofywali się w kierunku wyższych terenów,
Radu zobaczył poszarpanego, uwalanego w błocie lisa, powłóczącego łapami, który miał
mętny wzrok i już prawie było po nim.
Radu nie chciał marnować bełtów na to biedne wycieńczone zwierzę, chociaż
wiedział, że uwolnienie go od doczesnych trosk będzie aktem łaski. Podczas dwóch lat
spędzonych ze Śpiewaczką wytresował ją przysposabiając do polowania (choć tak naprawdę
kilku rzeczy nauczył się od niej!). Wydał komendę: Bierz! - co było rozkazem zabicia
zwierzęcia.
Skacząc w błoto, od razu dopadła lisa i złamała mu w szczękach kark. Potrząsnęła
biedakiem i wypuściła go z pyska. To powinno wystarczyć, ale... dziw nad dziwy! Szczęki
lisa otworzyły się szeroko i złapały za pysk Śpiewaczki. Zakleszczone szczęki rozpryskiwały
fontanny błota, targały w przód i w tył i Radu, który patrzył na to z boku, wydawało się, jakby
jedno zwierzę przekazywało coś drugiemu - lis wilkowi. Mogło być też tak, że Śpiewaczka
wyszarpywała jęzor lisa, by go połknąć w całości! Cokolwiek to było, zakończyło się po
chwili, lisowi trysnęła jucha z pyska, opadł w błoto i wyzionął ducha.
Ale nie był to koniec dla Śpiewaczki. Wskoczyła na stały ląd, skacząc z boku na bok,
kaszlała i dławiła się, aż w końcu padła bez zmysłów. Nieprzytomna leżała, dysząc ciężko, aż
przestała, i jedynie bardzo ciche bicie serca powiedziało jej panu, że wciąż żyje.
Nie wiedząc, co ma robić, Radu siedział przez chwilę obok Śpiewaczki na krawędzi
bagna, trzymając jej łeb z wywieszonym ozorem na kolanach, aż upewnił się, że nie zdechnie.
Następnie owinął ją sobie wokół ramion i wyniósł z tego miejsca. Przez godzinę wydawało
się, że trzeba będzie zakończyć jej cierpienia. Wkrótce potem jednak, ku uciesze Radu,
odzyskała wigor i wydobrzała.
Przynajmniej tak się wtedy zdawało...
Szli przez całe popołudnie i wieczór - mieli już serdecznie dosyć tego miejsca - po
czym Radu skierował się na południe i nieco na wschód, by omijając góry graniczne, dostać
się do Krainy Słońca. Wiedział, że podążył drogą, która prędzej czy później zaprowadzi go na
terytorium Zirescu, ale do tego czasu już z powrotem wdrapie się w wysokie góry, by go nie
kusiło. Tak przynajmniej myślał.
I zakończył się już złowróżbny zmierzch, i w końcu zapadła noc, Radu bowiem nie
znał tych okolic, które z pewnością obfitowały w nieznane jeszcze niebezpieczeństwa i
składały się z bagien pełnych komarów i innego latającego paskudztwa. Odnalazł u podnóża
góry jaskinię w osypisku i rozpalił ognisko u wejścia, by odstraszyć owady i inne stworzenia.
Skrył się za ogniskiem wraz z dziwnie wycofaną wilczycą i przygotowywał się do snu...
...Gdzieś z gór rozległ się odległy skowyt ku czci opasłego, żółtego księżyca
wychylającego się zza posępnych chmur. I chociaż Śpiewaczka uniosła pysk, a jej ślepia
rozbłysły, bo rozpoznała tę pieśń, to jednak nie odpowiedziała szarym braciom na stokach
gór. I nawet kiedy Radu nucił sobie coś po cichu (czego zwykle nie robił w nieznanych
miejscach), Śpiewaczka nie przyłączyła się do niego, nie wydała nawet warknięcia, nawet nie
ziewnęła długą szczęką o aksamitnym futrze. Wszystko to Radu uważał za dziwne, ale może
miała swoje humory, co w takim miejscu można bardzo dobrze usprawiedliwić...
Nocą Radu kilkakrotnie budził się, by dorzucić drwa do ogniska i wyciągnąć z
lubością nogi, i zobaczył, że Śpiewaczka nie śpi, nie wydaje z siebie żadnego odgłosu i
wpatruje się przez ledwo żarzące się gałęzie w przestrzeń za nimi. Czasem jednak w gardle
pojawił się tłumiony skowyt, trzepała łbem w przypływie irytacji z nieznanego powodu i
drapała ziemię, stojąc przy wyjściu z jaskini.
O wiele bardziej niepokojące ostatnio było, jak leżała na brzuchu z łapami
wyciągniętymi w stronę Radu i intensywnie wpatrywała się w niego - może chorymi? żółtymi, trójkątnymi oczami. Na co jemu dziwnie odechciało się spać i siedział przy ognisku
aż do świtu, następnie tak szybko, jak tylko potrafił, szedł w kierunku słońca, które schowane
jeszcze za górami miało się dopiero zza nich wyłonić. I należy powiedzieć, że Radu cieszył
się, że noc już się skończyła...
O ile noce w Krainie Słońca/Gwiazd są długie, o tyle dni bywają jeszcze dłuższe. Ale
Radu znał ten teren. Zmurszałe skały dolnych gór były bardzo zdradliwe (dlatego musiał się
po nich poruszać ostrożnie i z cierpliwością) i gdzieś tam zawsze był wyższy szczyt, obojętnie
na jakim fałszywym płaskowyżu by nie stanął.
Zdecydował bowiem, że zamiast obejść góry, przejdzie w poprzek niższych grani i
stanie w zachodniej części Krainy Słońca już na pewnej wysokości. Ale z powodu
niebezpieczeństw i trudów na drodze (która zdawała się o wiele niebezpieczniejsza niż ta,
którą schodził do bagien) dopiero po kilkukrotnym obozowaniu dotarł przed nocą do Krainy
Słońca, chociaż nie tak wysoko w górach, jak miał zamiar.
Zmrok zmienił się w noc: wielka pomarańczowa poświata z wolna zachodziła nad
odległą pustynią, a niebo na południu zaznaczały pasy kolorów od ametystowego na
horyzoncie do ciemnego indygo na sklepieniu nieba, gdzie można już było rozróżnić kilka
gwiazd. O ile niebo nad Krainą Gwiazd było od dawna kruczoczarne z zamarzłymi na swych
orbitach kryształami gwiazd, o tyle samą Krainę zasłaniały szczyty górskie. Miriady
niewielkich nietoperzy z Krainy Słońca wraz z kilkoma większymi okazami śmigały w
powietrzu z szumem i łopotem podczas polowania, a w lasach porozrzucane ogniska
cygańskich watr zostawiały za sobą aromatyczne smugi tego, co się na nich piekło.
W Radu narastał trudny do opisania konflikt wynikający z tęsknoty: potrzeby
ponownego przebywania z ludźmi, o tak - ale dobrymi ludźmi, braćmi, ludźmi, którym można
zaufać - i jednocześnie unikania z nimi kontaktu za wszelką cenę, bo niechybnie znalazł się
na terytorium Zirescu. Potrzeby ogrzania się w świetle i cieple ogniska i wgryzienia się w
soczyste, ociekające sokiem mięso z rusztu i popicia go dzbanem zacnego cygańskiego
wina... i mroczna żądza spojrzenia w przerażoną twarz (Iona, Lexandru? a może Rakhi i
Laguli) i wciśnięcia w ciało ostrego, twardego drzewca. Była to mieszanka tęsknot, życzeń,
pragnień i chęci, ale również konkretnej wiedzy, która mówiła, że ulegnięcie tym
pragnieniom wywołałoby skutek najgorszy z możliwych, po którym zostałby dla wszystkich
ludzi nie tylko samotnikiem, ale też i wyrzutkiem.
Cóż, czy to nie było w jego stylu? I czy już nie dość tego trybu życia? Można być
samotnikiem, to prawda, ale nie ściganym mordercą, pomimo że byłby wyłącznie mścicielem
skarżących się nieboszczyków. (Ponieważ w umyśle Radu, w jego pamięci i w jego snach
ojciec i siostra często płakali, również jego prowokując do płaczu.) I tak jak zawsze wyrzucił
to z myśli i zaczął się wspinać, póki jeszcze było widno. Śpiewaczka towarzyszyła mu jak
zwykle, lecz była już zupełnie innym, nieznanym mu zwierzęciem. Ponieważ teraz po
polowaniu wielka biała wilczyca zatrzymywała swój łup i kiedy chciał ją objąć, uciekała,
piszcząc i pokazując zębiska. I cokolwiek stało między nimi, to Radu wiedział, że to nie
dlatego, że on się zmienił.
Przynajmniej jeszcze nie...
Wszystko przebiegło błyskawicznie. Radu rozbił tego wieczora obóz na klifie wysoko
nad szczytami wzgórz, gdzie wielki głaz oderwał się na skutek działań atmosferycznych od
litej skały i potoczył dalej, zostawiając za sobą wgłębienie. Nie była to może głęboka jaskinia,
ale zapewniała schronienie przed deszczem, gdyby nagle spadł. Miękkie porosty posłużyły za
legowisko, a wyprawiona skóra za koc - wystarczy. Zwykle Śpiewaczka kładła się koło niego
i ogrzewała go swoim ciałem. Ale wilczyca nie była teraz skora do pieszczot i szczerze
mówiąc Radu też nie miał na to ochoty. Miała coś takiego w sobie, błysk w ślepiach, to, jak
kładła po sobie uszy, co stanowiło ostrzeżenie przed zbliżającymi się przemianami...
...Które nadeszły, kiedy spał.
To hałas go obudził: pisk, warkot, krztuszenie się i parskanie. Źródłem wszystkich
tych odgłosów... była Śpiewaczka. Siadając na posłaniu z porostów i odsuwając się od niej,
Radu był zaskoczony i przerażony widokiem swego dzikiego psa, którym targały na przemian
lojalność i dziwne, nieznane dotąd emocje. Podczołgiwała się do niego, odskakiwała
spłoszona, skamlała w jakimś niewysłowionym bólu... i od razu przypadała z powrotem
przepełniona nieznanym jej uczuciem i ze zmarszczoną miękką skórą przy pysku odsłaniała
wielkie jak kosy kły. I Radu zrozumiał, że miał się stać jej ofiarą - chociaż pamiętała go jako
przyjaciela i pana! Wyczuł, że coś nią powoduje i walczy z tym przy pomocy tej odrobiny
lojalności, jaka w niej została. Wiedział, jak cierpi, bo musiała być to męka podobna jego
własnej. Ponieważ kiedy on pożądał krwi pewnych ludzi, to wciąż pamiętał, że niektórzy byli
czasami dla niego dobrzy. Tak samo i ona przypadała, żeby go zabić, chociaż kochała go
ostatnią iskierką niegdysiejszej miłości.
I nawet kiedy naciągnął cięciwę kuszy, i nawet kiedy wkładał bełt do prowadnicy,
Radu Lykan bolał nad tym, co będzie musiał zrobić, w imię braterstwa, jakiego oboje
doświadczyli. Ale najwyraźniej Śpiewaczka oszalała i tamte dni należały już do przeszłości i
podobnie jak lisowi z bagien trzeba było pomóc jej rozstać się z tym światem i położyć kres
cierpieniom.
Wycelował jej prosto w czoło - mózg, by szybko to zakończyć, i wiedział, że nie może
spudłować. Mimo że Śpiewaczka znała moc jego broni, podpełzła bliżej, prawie jakby
błagała, by ją zabił! I przez dłuższą chwilę wpatrywała się błagalnie w oczy Radu ślepiami,
które kiedyś znał, lecz już były mu obce. Już prawie była nad nim - żółte reflektory ślepi
zdawały się świecić na niego, potężne szczęki otwierały się szeroko! I: - Zegnaj, stara
przyjaciółko - powiedział do niej Radu, naciskając spust. W ostatniej chwili Śpiewaczka już
miała się na niego rzucić... gdy padła martwa przeszyta bełtem z twardego drewna, który wbił
się jej głęboko w czaszkę, docierając do mózgu, i opadła w drgawkach na piersi Radu, który
się od niej odsunął. Szczęki wciąż miała rozwarte, tak jak Radu, który dostrzegł coś w
ciemnej paszczy! Następnie, nieco za późno, przypomniał sobie chorego lisa na bagnach i to
coś, co przechodziło z jednej ofiary na drugą. Coś, co mylnie wziął za język lisa oderwany u
podstawy przez Śpiewaczkę.
Teraz było tak samo, ale kiedy błyszczące czarne segmentowe ciało tej niby-pijawki
ukazało się w paszczy wilka, Radu dostrzegł już, że to nie był język. Pasożyt rzucił się do
otwartych ust Radu i ten już wiedział: to była myśląca, kalkulująca istota, która mogła mieć
też instynktowną wiedzę - i poruszała się jak błyskawica w poszukiwaniu...
...nowego, lepszego, silniejszego i inteligentniejszego żywiciela!
Nie był w stanie zamknąć ust! W odruchu przerażenia szczęki pozostały otwarte,
jakby zaklinowały się po ugryzieniu zbyt dużego kawałka jabłka - tylko że ta ohydna
poczwara w niczym nie przypominała jabłka. Łbem w dół wcisnęła się mu do środka,
wbijając haki w gardło, by centymetr za centymetrem przesuwać się, wywołując nudności,
krztuszenie i paskudny smak w ustach. Po chwili... to było już w nim i znów mógł oddychać.
Oddychał - łapał powietrze, krztusił się i pocierał palcami gardło, podrywając się gwałtownie
na nogi i próbując zwymiotować, by pozbyć się koszmarnego pasożyta z wnętrza. I to o tym
również wiedziało!
Radu nigdy się nie dowie, co pełzająca groza wtedy zrobiła z jego wnętrznościami, ale
nawet kiedy tracił przytomność, zgadywał, że to samo, co zrobiła ze Śpiewaczką.
Niesłychany ból wybił go w stan błogiej nieświadomości i teraz mógł się cieszyć takim
samym stanem jak Śpiewaczka, kiedy przewróciła się na brzegu moczarów...
...I na pewno tak samo się czuła po przebudzeniu. Paliło go gardło, było suche,
poranione i posiniaczone od przechodzenia stwora do wnętrza ciała. I tak nie była to nocna
mara, żadne podświadome asocjacje pojawiające się od ostatniej wizyty na bagnach, ale
namacalna prawda. Namacalne Coś opuściło ciało Śpiewaczki, by zadomowić się w jego
ciele! Było tam cały czas, schowane w zakamarkach ciała, ukryte w miejscu, w którym nie
mógł ani tego dostrzec, ani poczuć, ani też w żaden inny sposób nie przeszkadzało mu. Tak
jak lis, a potem Śpiewaczka, stał się nosicielem pasożyta, pijawki, która na podobieństwo
tasiemca dostawała się do organizmu.
Cóż, znał na to lekarstwo, aż za dobrze! Widział już, jak cierpiący na taką chorobę
byli głodzeni prawie na śmierć, a kiedy już prawie byli po drugiej stronie, pozwalali się
przywiązać, otwierali usta i pasożyt zostawał wywabiony na zewnątrz smrodem zdechłej ryby
czy gnijącego mięsa! Ale nie można było takiej kuracji przeprowadzać samemu - pokusa
przegryzienia takiej ohydy na pół i wyplucia jej musiała być olbrzymia - bo w ten sposób cały
wysiłek szedł na marne.
Wystarczyło pozostawić w ciele nosiciela cząstkę ciała pasożyta i wyrastał z niej
całkiem nowy okaz! Poza tym tasiemce, które Radu widział, były płaskie i miały wiele
segmentów - można je było przegryźć z łatwością!.
Ale... wiedział, że jego pasożyt był inny. Wiedział o tym, nie wiedząc, skąd to wie.
Czuł to: swoistą złośliwą inteligencję, wrażliwość na bodźce wyższą od podstawowej,
naturalną wiedzę na temat polowania i rozmnażania się dzikich zwierząt czy też kierowaną
moralnością lub duchowością inteligencji ludzkiej. To coś wykorzystało podstępy lisa,
drapieżność polującego wilka oraz jego wyższą wiedzę i inteligencję do własnych celów!
Tylko że... nie było w nim nic duchowego ani też moralnego. I zupełnie nic ludzkiego.
O tym właśnie myślał Radu w pierwszych chwilach po przebudzeniu, lecz nie mógł
przypuszczać, że to nie są całkiem jego myśli czy też że ich źródłem nie jest całkowicie jego
umysł. Ale tak to się odbywało: dostosowując się metamorficznie, mutacyjne DNA pijawki
już dokonywało drastycznych zmian w sobie i robiąc to, wiązało się z jego umysłem, jego
krwią i kośćmi, jego całym jestestwem. To coś stanie się nim i nawet jeśli on będzie wciąż
uważał się za pana swej woli, będzie tylko tym czymś.
Zimno - zabije w nim to co ludzkie, zwiększając obecność tego co zimne i nieludzkie.
Stanie się przebiegłe, rozproszy w nosicielu to, co w nim jeszcze się tliło - miłość i
współczucie, skupiając się na bardziej prymitywnych uczuciach, które może eksploatować do
woli... takich jak żądza, zachłanność i nienawiść. Przybierze formę przewlekłą, wczepi się w
życie - w życie Radu - a nawet przylgnie do witalnych organów i kręgosłupa. I nie będzie się
można go pozbyć, ani przy pomocy prymitywnej medycyny, ani przy pomocy urządzeń
stworzonych ręką człowieka. Ponieważ Radu był wyższą formą życia, której to coś
poszukiwało od rozwoju z zarodka do postaci pijawki w ciele lisa i pozostanie z nim do końca
życia.
Zawsze żarłoczne będzie pożądało wszelkiego źródła życia, pulsującej czerwienią
rzeki krwi, która przepływa przez tętnice ludzi i zwierząt. Tylko że człowiek ma tyle krwi, ile
posiada, tyle w nim życia, ile ma, i by przeżyć, Radu musiał pożerać, by nie zostać pożartym.
Była to pączkująca klątwa wampira, nowa w Krainach Słońca i Gwiazd, tak jak nowy był
Szaitan, lecz Radu nie wiedział nic o tym.
Ale się dowie, dowie się...
W końcu pojawił się dzień i Radu był chory. Wyniósł Śpiewaczkę z jaskini, włożył ją
w skalną szczelinę i przykrył kamieniami. W normalnych okolicznościach nie warto by było
nawet o tym wspominać, ale teraz... zadanie było nieomal ponad jego siły. Wiedział, że
powinien zapolować, by napełnić żołądek czerwonym mięsem, które dałoby mu energię do
czekających go zadań, ale słońce dzisiaj grzało tak jak jeszcze nigdy, wywołując ogniska
zapalne na skórze i paląc doszczętnie włosy na przedramionach. Nawet odwrócony plecami
do słońca nie mógłby wytropić żadnej zwierzyny! Najwyraźniej zachorował. Wiedział, że to
coś w nim siedzi, więc nic dziwnego. Sama myśl o tym czymś sprawiała, że czuł się jeszcze
gorzej.
Odnalazł wodę, niewielki wodospad z niecką z wodą, ochłodził popaloną i
błyskawicznie twardniejącą skórę, po czym zwinął ubranie w zawiniątko i wrócił do jaskini.
Po drodze zobaczył skubiącego trawę królika w cieniu drzewa i nawet w takim stanie nie
mógł przeoczyć takiego celu. Po powrocie do jaskini zrobił się żarłocznie głodny i zjadł
mięso na surowo.
Radu nie po raz pierwszy jadł czerwone mięso - bywało, że padało i trawa na podpałkę
była wilgotna, tym samym nie mógł rozpalić ogniska. Wtedy po prostu skórował zdobycz,
wycinał sobie spory kawałek i napełniał żołądek. Oczywiście Śpiewaczka dokańczała resztę
surowego mięsa, co zresztą bardziej jej odpowiadało. Ale tym razem nie miał takiej
wymówki. Dzień był gorący i suchy. Radu miał krzesiwo - mógł z łatwością ugotować
jedzenie, ale i tak zjadł je na surowo. A może po prostu mu się nie chciało.
A może nie...
I spał... i spał. Nigdy w życiu tyle nie spał. Nigdy wcześniej i nigdy później. Ponieważ
był to Sen Przemiany. Pijawka mogła podczas tego snu dokonać całkowitego zespolenia i stać
się jedną całością z nosicielem. Dostało mu się coś z umiejętności lisa, lecz niewiele, bo
biedne zwierzę nigdy nie miało szansy w pełni ukazać swych umiejętności. Z drugiej strony
mnóstwo cech białej wilczycy przeszło na Radu, bo pijawka lubiła jej siłę i drapieżność, jej
dzikość, kształtną sylwetkę i szybkość. Śpiewaczka była dziecięciem nocy, łowczynią
niższych stworzeń, pożeraczką surowego mięsa, która gasiła pragnienie krwią. Dobrze!
Ale człowiek... wiedział różne rzeczy! Miał coś, czego ani lis, ani wilk nie posiadły:
twórczy umysł zdolny górować nad instynktami. Mógł powiedzieć „nie!" albo „później" w
obliczu zwykle nie dających się stłamsić dziedziczonych z pokolenia na pokolenie pragnień i
już samo to pozwalało mu rozkazywać niższym stworzeniom. A ponieważ mógł kierować i
kontrolować własne działania, to sam mógł być kierowany i kontrolowany.
I tak nawet jeśli wcześniej tresował Śpiewaczkę, to teraz pijawka będzie tresowała
jego. I tak podczas długiego słonecznego dnia wampirza pijawa z mackami zagłębionymi w
jego umyśle leżała wraz z Radu miotającym się i rzucającym na posłaniu, ignorując wszelkie
koszmary wywołane ostatnimi wydarzeniami, i zachłannie „słuchała" jego snów. I uczyła się
z nich.
I oceniała, jakby to było, gdyby...
Radu obudził się tuż przed zmrokiem i był znów sobą...
tak przynajmniej myślał. Wyciągnął się na łożu z porostów i poczuł, że żyje. Gardło
już go nie bolało, podobnie jak nie łamało w kościach. Wszelkie symptomy życia na odludziu
znikły jak ręką odjął. Doświadczał fizycznego komfortu - poczucia życia pełną gębą - czego
nigdy wcześniej nie zaznał. Był jak nowonarodzony. I więcej niż to. I mniej.
Podczas gdy dochodził do siebie, Radu wypróżniał się w drugiej jaskini, do której
wchodziło się u wejścia do pierwszej - smród miał odpędzić dzikie zwierzęta. Było to dziwne,
bo nigdy tego nie robił. Śpiewaczka robiła to od czasu do czasu, ale ona była dzieckiem kniei.
Radu na wspomnienie, że już jej nie ma, posmutniał nieco, kiedy się ubierał.
Krótkie spodnie z pozszywanych rzemieniem kawałków skóry wydawały się wisieć na
nim - najwyraźniej stracił nieco na wadze, ale nie czuł się głodny, przynajmniej nie bardziej
niż zwykle. Sandały Radu były za krótkie, a kurtka nie dosięgała spodni i nie mógł jej omotać
wokół olbrzymiej klatki piersiowej. Na dłoniach wyrosły dziwaczne, czarne kłaczki, które
sięgały powyżej nadgarstków. Zadziwiony odkrył, że na samych dłoniach również ma kępki
sierści! Co więcej, miał dłuższe, grubsze i ciemniejsze palce, na których końcach wyrosło coś
na kształt szponów.
Ale... jak długo tu leżał? Cóż, chyba ma jakieś omamy! Zmiany, które w nim zaszły,
nie mogły się dokonać w ciągu jednej nocy. Ale oczywiście były to naturalne zmiany, utrata
wagi i nieznaczne zmniejszenie się ubrań i rosnące włosy i paznokcie nie mogły zajść w
normalnych warunkach. Ale mogły w leczniczym śnie, na pewno. Była w nim jakaś taka
energia, że...
...Myśli Radu zostały zakłócone odległym, melodyjnym, ledwo słyszalnym, lecz
wyraźnym wyciem dobiegającym z wyżyn i przełęczy górskich, gdzie jego szarzy bracia
rozpoczynali serenadę do pysznego księżyca w pełni tkwiącego na pociemniałym niebie.
Ale...
...Jego szarzy bracia?
Radu nie marnował czasu i nie zastanawiał się dalej nad tym, ponieważ teraz jego
energia zmieniła się w coś zupełnie odległego od ludzkich emocji. Pożądał teraz dzikich
wrażeń: polowania, nagonki i rozszarpywania na sztuki. Ale jego żądza krwi nie była
związana z zabijaniem dzikich zwierząt, lecz... z własnym gatunkiem? Lub przynajmniej z
tym, co było do niedawna jego gatunkiem. A tam, w dole, w lasach zachodu znajdowały się
terytoria Zirescu.
Stanął na chwilę w progu jaskini, węsząc zapach własnych ekskrementów. Tak, to
jego, ale jest całe czarne! Czernią strawionej krwi królika. I być może strawioną esencją
czegoś jeszcze? A co z tą pijawką? Czy to było to? Rozpuszczone w sokach trawiennych i
zamienione w gówno? Radu nie wierzył w to. Ale nie czuł tego w sobie, czegoś tak dużego?
Zmarszczył brwi i wzruszył ramionami. Co było, to było. Czym się stało, tym się stało. A co
będzie... to będzie. W górach jego szarzy bracia wyli na wolności i Radu, odrzuciwszy głowę
do tyłu, zawył wraz z nimi. Było to wspaniałe uczucie, prawie tak wspaniałe, jak chłonięcie
otaczającej go nocy! Zatrzymał się przy sadzawce, opadł na cztery łapy i łykał wodę, patrząc
na swoje odbicie oświetlone blaskiem księżyca. Radu nie zastanawiał się, czemu jego oczy
mają trójkątny kształt i świecą dziką, żółtą poświatą, ani też nad tym, że z lustra wody
patrzyła na niego długozęba morda wilka. Ponieważ w srebrzystej poświacie księżyca
wszystko stało się jasne, kiedy przypominał sobie marzenia o zemście, i wiedział, że nadszedł
odpowiedni moment. Tylko że do ludzi pójdzie pod ludzką postacią by wiedzieli, kim jest i
dlaczego wrócił...
Radu zbiegał do Krainy Słońca szybko i zręcznie jak wilk, lecz wilk, który ma ludzką
zręczność i umiejętności wspinacza. Głową w dół, z brzuchem i klatką piersiową przy ziemi,
rył rękami w ziemi, by wyhamować, zsuwając się i uskakując w miejscach, w których droga
była zdradliwa. W miejscach, gdzie droga była prosta, pędził na dwóch nogach, lecz przygięty
do przodu. Kiedy na drodze stawał mu klif, zwracał się do ludzkich umiejętności i wspinał się
jak człowiek, za każdym razem trzymając się jak najgłębiej w cieniu. Jego wzrok bowiem był
przyzwyczajony do ciemności, widział tak samo wyraźnie jak w dzień! Lub jeszcze lepiej był w końcu Wampyrem! Nawet gdyby ktoś wykrzyczał mu tę nazwę w twarz, nie byłby w
stanie z niczym jej połączyć i nie wiedziałby, że to słowo opisuje jego stan.
Noc jeszcze nie zdążyła zapaść na dobre, kiedy Radu znalazł się u podnóża wzgórz.
Noc była ciemna, rozświetlana jedynie przez gwiazdy, ponieważ orbita księżyca znalazła się
za krawędzią świata. Co miało swoje zalety - jego obraz nie zaprzątał umysłu, Radu był
bardziej sobą... czy też raczej byłby, gdyby nie symbiont. I rzeczywiście jego pijawka była
prawdziwym symbiontem, ponieważ dawała tyle, co brała.
Teraz gdyby Radu został ranny, wampir uleczyłby go. Jego siła była teraz siłą ośmiu,
dziewięciu ludzi - może nawet dziesięciu, gdyby było potrzeba. Nie męczył się teraz prawie w
ogóle, już nie wspominając o tym, że bardzo trudno byłoby go zabić! Mógł oczywiście paść
ofiarą wypadku lub zostać gwałtownie zaatakowany czy też zachorować na przykład na trąd,
czego nawet jego pijawka nie byłaby w stanie wyleczyć, w innych sytuacjach wyszedłby cało
z opresji.
Radu oczywiście nie wiedział tego, były to cuda, które miał jeszcze odkryć, tajemnice
jeszcze niezgłębione czy też głębie istnienia jeszcze niepoznane. Wiedział tylko, że czuje
się... cóż, sprawniejszy, szybszy i zajadlejszy niż kiedykolwiek i że jego ciało płonie
wewnętrznym ogniem i że jest siłą, z którą trzeba się liczyć, lecz jeszcze nie tak jak w
przyszłości. Wiedział głównie, że był zdolny naprawić kilka wielkich niegodziwości.
Tak, zemsta! Na Zirescu i Ferenczych!
I to właśnie ofiaruje swej pijawce; była to część niewypowiedzianej, nie dającej się
wypowiedzieć ani złamać umowy - że to co pozornie robił dla siebie, robił dla wampira! Radu
wiedział, jak zabić, a teraz musiał się nauczyć, jak czerpać z tego radość. Jego życiem
rządziły strach i nienawiść, a teraz jego własna nienawiść spotęgowana dziesięciokrotnie
stanie się instrumentem wywołującym lęk. Jego ludzkie pasje, do tej pory tłamszone,
powstrzymywane przez zaporę człowieczeństwa, mogły teraz znaleźć ujście w nieludzkiej
orgii emocji i przemocy wykraczającej poza ramy człowieczeństwa. Czuł to we krwi!
Wampyry!
A najdziwniejsze było to, że nawet jego pijawka tego nie znała! Wszystko, co
„wiedziała" za sprawą obcego instynktu, to to, że jej żywiciel jest silny i że pożywi się przy
nim. I wszystko, co miała, to metamorfizm, przewlekłość i straszliwy głód. Ponieważ jej
zdegenerowany, regenerujący się szybko organizm napędzany był krwią - dzięki czemu
napędzała żądzę życia Radu i żądzę śmierci. Tak, nawet za cenę odebrania wszelkiego życia,
jakiego miał się odtąd dotknąć...
Radu był ostrożny, wchodząc do obozu Zirescu. Psi strażnicy - wilki chowane od
szczeniaków - mogły czaić się w cieniu lasu, ciche, lecz gotowe do obrony. Wyszkolone, nie
szczekały, by odstraszyć intruza, lecz po prostu go osaczały i szczekaniem czy też wyciem
zawiadamiały, że do obozu wszedł obcy. Jeśli ich ofiara zdecydowała się z nimi walczyć,
podgryzały pod kolanami i szczekaniem przywoływały pana. I wszystkie były odstraszające.
Radu jednak zbytnio się tym nie przejmował. W przedziwny sposób wiedział, że
rozumie wilcze obyczaje - wierzył, że poradzi sobie z nimi, tak jak poradził sobie z wielką,
dziką, białą wilczycą. I teraz... może nawet lepiej, niż poradził sobie ze Śpiewaczką.
I tak kiedy przybiegły, by go obwąchać, Radu wyciągnął do nich ramiona i już
przypadały do niego, liżąc go po rękach, w miejscu gdzie stał w cieniu lasu. Kiedy zaczęły
skamleć z radości, powstrzymał je cichym „ciii!", aż się uspokoiły. I nawet kiedy wiedział, że
są zaniepokojone, i tak były cicho. Bo wszystko to miało miejsce w czasach, kiedy Wampyry
nie były znane w zachodniej Krainie Słońca. Pomijając mrożące krew w żyłach opowieści
przy ognisku przypadkowego samotnego wędrowca (to tylko bajania starych bab), lud Zirescu
nie wiedział nic o grozie, jaka dotknęła zamki Krainy Gwiazd, którą można było jeszcze
spotkać na wschodzie, w lasach. Tym samym lud Zirescu ani jego psy nie byli przygotowani
na pojawienie się kogoś takiego jak Radu - to zmieni się po dzisiejszej nocy.
Wilki były zadowolone (przynajmniej po części), że Radu nie stanowi zagrożenia posłał je, by dalej pilnowały obozu, a sam się weń zagłębił. Jeszcze nie było późno i przy
głównym ognisku siedzieli ludzie. Radu doskonale znał obyczaje ludu Zirescu, wiedział,
gdzie znajdzie wóz starego Giorgi -na obrzeżach obozowiska. To znaczy jeśli ten opasły gnój
wciąż żył! Oczywiście nie było to pewne: przy manierach i przyzwyczajeniach kulinarnych
wieprza i przy nieposkromionej naturze temperamentu Starego Zirescu. Ale jeśli jeszcze żył...
cóż, linia życia urwie mu się wkrótce gwałtownie! Trzeba to zakończyć teraz, dzisiaj, tej
nocy! A już ojciec Radu przywita go jak należy w piekle.
Ale na razie... Radu się powstrzymywał, czekając w cieniu przez chwilę i rozmyślając
nad tym wszystkim. Zbyt śmiałym czynem bowiem byłoby po prostu podejście do
wiklinowych drzwi wozu Giorgi, zapukanie i oczekiwanie na zaproszenie.
Jeśli starzec wyjrzy przez judasza, będzie coś podejrzewał i podniesie raban - to co
wtedy? Gwiazdy świeciły zbyt silnie, noc była za jasna. Szkoda, że nie ma mgły nad ziemią,
która zagłuszyłaby kroki Radu, tak jak każdego innego gwałtownego dźwięku. Szkoda, że
wilgotna, żyzna ziemia i drzewa w lesie nie wydychały wilgoci zebranej za dnia i nie rzuciły
miękkiego, lepkiego kobierca na cały obóz. Tylko że drzewa i ziemia nie mogły tego robić na
zawołanie, prawda?
W niektórych kulturach uważane by to było za czary, magię i moce nieczyste. I
prawdopodobnie również w kulturze Radu. A jednak w Himalajach mnisi tybetańscy znani są
z tego, że zasypiają w wodzie, która zmienia się w lód, a kiedy się budzą, wytwarzają dużo
ciepła, które topi lód. A takie robaczki świętojańskie same włączają wewnętrzne lampki, nie
płoną i kierując się tym światłem, przedłużają gatunek. A pewne stworzenia trwają w stanie
hibernacji, w warunkach których inne spotkałaby niechybna śmierć z wymrożenia. Ale tu, w
tym świecie... mimo że Radu wiedział niewiele lub zgoła nic o podobnych sprawach, nagle
poczuł przypływ mocy -nowej mocy w Krainach Gwiazd i Słońca.
Radu był jak... nie, naprawdę był, gdy tego zapragnął, swoistym katalizatorem! Jego
obecność w tych lasach była obca, nawet on był obcy dla szarej ludzkiej masy. Chemia jego
ciała nie była już ani całkiem ludzka, ani naturalna, miała moc zmiany naturalnego porządku
rzeczy. Czuł, jak kiełkuje to w nim - zapragnął czegoś, a teraz będzie starał się to wymóc.
Wytchnie mgłę i zmusi las, by mu się odwzajemnił!
Przy metamorficznej pomocy pijawki tak właśnie zrobił. Pory jego ciała otworzyły się,
a on sam zdawał się dymić - wylewała się z niego mgła jak suchy lód, ciężki oddech,
wydychany przez usta jak wypływająca z niego esencja zła, wydawał się przyciągać mgiełki z
lasu i z samej ziemi! I na zewnętrznej krawędzi obozowiska Zirescu Radu płynął przez mgłę,
by sięgnąć i zastukać lekko do wiklinowych drzwi wozu Giorgi.
- Co? Kto tam? - (Radu wszędzie poznałby ten basowy, szorstki, gardłowy głos - Stary
Zirescu jeszcze żył.) - No co jest? Czy człowiek już nie może się zdrzemnąć odrobinę? -Ze
środka dobiegł odgłos krzątaniny, niewielkie okienko otworzyło się do środka i za kratami
ukazała się pyzata, brodata twarz, mrużąc przekrwione oczy. Radu stał na schodkach do
wozu, odwracając twarz. Wampirza mgła zasłaniała go nieco, gęstniejąc, kłębiąc się i
wyciągając eteryczne macki. Miała za zadanie ukryć jego prawdziwą tożsamość, chociaż
skromne, poszarpane ubranie człowieka gór dawało wystarczający kamuflaż.
- No? - znów wymamrotał Giorga, tym razem ostrzej. -Cóż to za wędrowiec pojawia
się w nocy, by zakosztować gościnności Zirescu? Po co przychodzisz do mnie? Na pewno
przy ognisku są jeszcze ludzie. Idź, posil się. - Giorga był prawdopodobnie pijany, bo silny
oddech po przepalance walił prosto w nos Radu. Ale zanim starzec zdołał zamknąć okienko: Nie przyszedłem, żeby cokolwiek brać, ale by coś dać -powiedział mu Radu, zmieniając głos
najlepiej jak potrafił. Nie byłoby to w gruncie rzeczy trudne, gdyby nie musiał też ukrywać
warkotu! Mówił dalej: - Giorga Zirescu, przynoszę ostrzeżenie. Ale nie mogę mówić tak na
schodach - pospiesznie rozejrzał się wokół, jakby w obawie, że ktoś mógłby go podsłuchać. Więc mnie wpuść, a powiem ci o zagładzie, która nawet teraz wisi nad tobą i twoim ludem!
- Ostrzeżenie? - wykrztusił tamten. - Zagłada? Co chcesz powiedzieć? - I dodał
ostrzej, rozkazująco: - Mów, człowieku, a może cię wysłucham!
Radu wyprostował się, lecz twarz dalej odwracał w drugą stronę.
- Nie należę do twego szczepu, Giorga, więc nie mów do mnie jak do sługi. Prawda,
jestem samotnikiem, wędrowcem... ach, ale gdzie ja wędrowałem, co ja widziałem i co
słyszałem! Mówią, że Giorga Zirescu zestarzał się, roztył i rozpił, a jego synki są jak prosiaki
w chlewie, a kobiety Zirescu drwią z nich i chętniej rozwarłyby nogi przed obozowymi psami
niż przed świniami, w jakie się zmienili ich mężowie!
- Co? - Giorga wybałuszył oczy przez okienko. - Kto mówi takie rzeczy? Kto waży się
powtarzać takie kłamstwa?
Nie mam sąsiadów w wozie, skąd więc ktoś... ktoś wie, że... I Radu spojrzał na niego z
ukosa, było to pojedyncze spojrzenie, które jednakowoż mówiło wszystko. - Mów dalej. Skąd
ktoś wie, że... Rozmówca uspokoił się nieco i rzucił: - Nie mam czasu na ploty. Kije i
kamienie mogą mnie zranić, ale wyzwiska...
- Tak, kije i kamienie - powtórzył za nim. - I bełty z kuszy, i ludzie, którzy pożądają
twej ziemi, bo nie wierzą, że jesteś w stanie ją utrzymać. - Dał Giorgi czas na zastanowienie
się nad tym.
- Co? - Giorgę znowu zatkało. - O to chodzi? O złodziei ziemi? Ale to moja ziemia i
należała przedtem do mego ojca! A więc ktoś chce mi odebrać moje terytorium, czy tak?
Jakiś wielmoża? Ale nikt nie ma do tego prawa! Powiedz mi coś więcej.
- Z ochotą bym to zrobił - odparł Radu, wzruszając ramionami i odwracając się na
pięcie. - Tylko że zdaje się to prawda, co mówią, że Stary Zirescu jest zbyt dumny, by
pogawędzić sobie ze zwykłym wędrowcem. Jest zbyt dumny i wyniosły! A czy ja muszę stać
tu w tej zimnicy i strzępić język bez nawet łyka przepalanki? Nie, nie muszę. Więc teraz
będziesz musiał zgadywać, gdzie uderzą... i ilu ich będzie... i kiedy. Cóż, życzę szczęścia...
Radu odwrócił się plecami do wozu i zaczął odchodzić. Ale: - Wędrowcze,
wędrowcze, kimkolwiek jesteś, zaczekaj! - Głos Giorga był teraz przepełniony obawą jakby
opadły z niego wszystkie pozory. - I tak masz rację: czasami jest ze mnie strasznie
niewdzięczny bałwan! Ale wejdź, wejdź i ogrzej się. Wspominałeś coś o przepalance? No ja
też bym chętnie wychylił kieliszeczek! Słuchaj, przypadkowo mam tutaj dzban
najprzedniejszej śliwowicy! - Odsunięto kołek i Radu usłyszał, jak ze skrzypieniem uchylają
się wiklinowe drzwi wozu.
W kolejnej chwili odwrócił się bezgłośnie i wszedł po drewnianych stopniach, a część
jego mgły podążyła za nim. Co więcej, Giorga Zirescu zaprosił go z własnej nieprzymuszonej
woli!
Cóż, może z niewielką pomocą kłamliwej pijawy Radu...
3.
Szkarłatna pomsta!
- Ziemia? - Giorga ponowił pytanie po podaniu skórzanego kubka. - Czy o to właśnie
tu chodzi? Radu wziął łyk śliwowicy o ostrym smaku - mały łyk -i odstawił kubek. Minęło
już sporo czasu od ostatniego razu, a dzisiaj chciał mieć czysty umysł.
- Tu chodzi o ziemię oraz o życie i śmierć - powiedział bardzo głębokim, poważnym
głosem i po raz pierwszy odwrócił głowę w kierunku Giorgi. W świetle lampy starego Zirescu
szukał jakichś oznak rozpoznania, ale na czerwonej, opuchniętej od alkoholu twarzy z
wyłupiastymi oczami nie odnalazł niczego. Gdyby tak było - gdyby na twarzy Giorgi pojawił
się choćby przebłysk świadomości - to z pewnością jego czas nadszedłby błyskawicznie. Jego
nocny gość już i tak zadecydował, że nadejdzie, ale wszystko w swoim czasie, kiedy Giorga
będzie wiedział dlaczego.
- No, siedzimy twarzą w twarz - powiedział mu starzec. I była to prawda: w ciasnym
wnętrzu wozu Giorgi nie mogli siedzieć inaczej. - Więc teraz mów: wyjaśnij, o co ci chodziło.
Co do ziemi, życia i śmierci, to stanowią jedność. Kiedy mężczyzna musi walczyć o ziemię,
to walczy. Jego ziemia to jego życie, to tam go chowają kiedy umiera!
- Ale czy jego ludzie będą walczyć u jego boku, czy też uciekną, bo go nienawidzą? Radu przemawiał głębszym głosem i od czasu do czasu zabłąkany warkot wywołany
gwałtownym przypływem emocji wydobywał mu się z gardła.
- Nie - Stary Zirescu przysunął bliżej twarz. - Będą walczyć, bo się go boją! Tutaj, w
zachodnich kniejach, od niepamiętnych czasów Zirescu zawsze był silnym rodem. Za moich
czasów ja, Giorga, byłem najsilniejszy ze wszystkich! Musiałem taki być!
- Tak, za twoich czasów - Radu pokiwał głową. - Ale czy masz na myśli, że byłeś
najsilniejszy, czy najtwardszy? Czy byłeś silny swym ludem, czy też twardy dla nich?
Stary wytrzeźwiał już nieco. Siedząc na drewnianej pace łóżka, z ciekawością
przyglądał się Radu, mierząc go spojrzeniem od góry do dołu. Był pewien, że gdyby widział
wcześniej tego człowieka, to by go zapamiętał. Takiego wysokiego mężczyznę, musiał mieć
grubo ponad dwa metry! I ten jego dziwny wygląd... jego oczy: żółte i gorejące. Siwe włosy
spadające kaskadą za kołnierz jak końska grzywa. Jego lekko szpiczaste uszy i długie,
włochate dłonie... Samotnicy zawsze dziwacznie wyglądali i dziwacznie się zachowywali - a
ten to już szczególnie! Jego słowa były niemal... oskarżycielskie?
I nagle Giorga zaczął podejrzewać, że nie o ziemię tu chodzi. W ogóle temat tej
rozmowy przestał go interesować. Jednocześnie zaczął podejrzewać, że przede wszystkim
zaproszenie tego człowieka do niewielkiego, zagraconego wozu było błędem.
- Jaki byłem i co zrobiłem, to moja sprawa - odpowiedział w końcu i wsunął poduszkę
pod plecy. Ale pod nią trzymał długi nóż z twardego drewna o kościanej rękojeści. Krawędzie
nie były zbyt ostre, lecz klinga zwężała się w szpic. Na ścianie wisiała dobra kusza, ale nie
była naciągnięta i naładowana. A nawet gdyby była, to co? Ten mężczyzna wyglądał na
równie szybkiego jak niebezpiecznego! - Tu nie chodzi... nie chodzi o ziemię?
- Ależ tak! - odparł Radu, siedząc czujnie na drugim końcu łóżka Giorgi i przysuwając
się do niego centymetr za centymetrem. Jego głos pulsował teraz gardłowym brzmieniem...
oczekiwania? - Rzeczywiście, bo chodzi tu o człowieka, który uprawiał tę ziemię dla ciebie,
który polował dla ciebie i poszerzał granice wraz z tobą, rok za rokiem, a jako zapłatę
otrzymywał razy i obelgi od tłustego starucha i jego ohydnych synów. Chodzi o to, jak został
zamordowany, bo stał na drodze jednego z synów chcącego posiąść jego córkę; chodzi
jeszcze o tę dziewczynę, która była tak dobra, jak źli byli twoi synowie! Trzymali ją, Giorga,
gwałcili raz za razem i zamordowali, ponieważ jej ojciec - niewątpliwie odważny człowiek nie chciał oddać jej za żonę ani Ionowi, ani Lexandru!
- Te... teraz... wiem, kim jesteś! - Giorga wyciągnął lewą rękę. Ale Radu wiedział, że
ta świnia jest praworęczna i dostrzegł trzęsącą się prawicę pod poduszką. Trzęsły się również
brzuch Giorga, policzki i każda fałda na twarzy. - Jesteś Radu, syn Frejiego Ly...Ly...Lykana!
- wykrztusił.
- Tak, syn Frejiego, brat Magdy. Ten sam brat, który został wyjęty spod prawa - który
sam się wyjął spod prawa -i który pomścił śmierć swego ojca i gwałt oraz morderstwo swej
siostry. Ale ktoś go powstrzymał w jego pomście... to ty, Giorga, jak sądzę! I czy to Ion i
Lexandru próbowali mnie utopić? I czy bracia Ferenczy byli również na twe rozkazy? Ach,
wiem, że tak! Ale widzisz, nie utonąłem, nawet nie otarłem się o śmierć! I rzeczywiście
chodzi tu o ziemię, o glebę, tę ziemię. Ziemię Zirescu, do której byłeś przywiązany jak wieprz
do bajora całe swe życie, i ziemię, na której umrzesz okropną śmiercią. Tę ziemię, którą
zatrujesz swymi ohydnymi gazami, kiedy tylko cię w nią opuszczą! I nikt nie będzie za tobą
płakał, Giorga, nawet gdyby chciał. Nie, bo twoi synowie będą leżeć koło ciebie!
Giorga dyszał, wyciągnął czarny nóż i trzymał przed sobą. Zły uśmiech zagościł na
twarzy Radu, kiedy chwycił tłusty nadgarstek tamtego swą ręką uzbrojoną w pazury i trzymał
bez ruchu. Jego uśmiech był grymasem wilka. Jego pijawka wlewała metamorficzne soki do
organizmu. Zęby jak brzytwy sterczały z przekrwionych dziąseł, rozwierając się coraz
szerzej!
W dosłownie pięć skurczów serca Radu Lykan zmienił się - zmienił się przed
niedowierzającymi, wychodzącymi z orbit, wytrzeszczonymi oczami Starego Zirescu - w coś
krańcowo odmiennego... w coś, czego nie widział nigdy w życiu! Zniknął człowiek, a w jego
miejsce pojawił się potwór. A sama twarz tego stwora - z gorejącymi ślepiami, ośliniona,
rozwarta i dysząca - była obrazem samego piekła! Ta potworna rozwarta paszcza!...
Giorga wciągnął duszące powietrze i sam otworzył gębę -by krzyknąć! Za późno
jednak. Ból zgasił ten krzyk na wydatnych ustach, zmieniając go w skamlenie, rzężenie i
wreszcie świst wydychanego powietrza, kiedy Radu wykręcił mu rękę i złamał ją w łokciu,
zamknął jego dłoń w swojej i wepchnął nóż przez bezbronne zwały tłuszczu w górę
wybrzuszonych żeber. Och... to bolało i uczyniło wielkie - nawet śmiertelne - spustoszenie!
Lecz nie od razu. Tłuszcz Giorgi ochronił go - czubek noża nie mógł dotrzeć do serca przez
wszystkie warstwy ciała. Lewa dłoń zaprzestała wykonywania chaotycznych ruchów i
sięgnęła po nóż, zaciskając się na wystającej z wnętrzności rękojeści. Giorga dyszał - och!
och! och! - starając się wyciągnąć ostrze, ale nie był w stanie ze względu na ból.
Następnie, wciąż z uśmiechem na pysku, Radu stanął nad nim, przechylając łeb na
jedną stronę jak zaciekawiony wielki pies i spojrzał mu prosto w załzawione oczy, jakby
patrzył w głąb jego duszy. I powiedział: - Żegnaj, Giorga! - po czym chwycił go za brodę,
pociągnął w górę i bez wahania wgryzł się w grdykę starego!
Giorga na przemian opadał i drgał w uścisku Radu, aż wilkołak upuścił go, pozwalając
ciału zsunąć się z łóżka na podłogę, gdzie utkwiło w wąskiej przestrzeni. Było po wszystkim,
przynajmniej w pierwszej części. Stary Zirescu krwawił i próbował krzyczeć (nie mógł ze
względu na brak powietrza oraz siły) i miotał się w swej własnej krwi, która wciąż z niego
wypływała szerokimi, parującymi szkarłatnymi strumieniami, pulsując z rozerwanej grdyki i
przekłutego brzucha. Powietrze świstało w rozszarpanym gardle, w którym pojawiły się
krwawe, unoszące się i opadające pęcherzyki powietrza, coraz wolniej i wolniej, aż ich ruch
ustał.
I zaraz wszystko miało się skończyć...
Na zewnątrz, w mgle własnego tworu, Radu zatrzymał się na krótką chwilę, by
wypluć smak Giorgi z pyska. Smak i ostatni ślad jego krwi. Mimo że Radu był głodny, a jego
pijawa jeszcze bardziej, smak krwi Giorgi Zirescu był mu obmierzły. Jednak wspomnienie
tego, co zrobił, na zawsze pozostanie samą słodyczą - jeszcze słodszą, kiedy dokona się
reszta.
Radu wziął kuszę Giorgi. Naciągnął ją i swoją własną, jedną zawiesił na pasie, a drugą
złapał krzepko w łapę. Ponieważ drzewa i ziemia wciąż wydawały z siebie lepką mgłę, to
wyłącznie pomarańczowy poblask wskazywał miejsce ogólnego ogniska obozu. Radu
wreszcie zdał sobie sprawę ze swej siły, znał swoją niezwykłą moc i nie musiał się niczego
obawiać, ani ze strony człowieka, ani ze strony natury - przynajmniej na razie.
Kiedy tak sunął nisko przez mgłę, jego zmysły żyły wszystkimi odgłosami, zapachami
i doznaniami, jakie niesie z sobą noc. Był dzieckiem nocy! Usłyszał szelest w poszyciu
zarejestrowany przez zmysł myśliwego, wyczuł wielkie oczy sowy mrugające na gałęzi
powyżej, zarejestrował prawie niesłyszalne piski niewielkich nietoperzy, które w jego
wampirzych uszach brzmiały teraz bardzo wyraźnie. I czuł również krew - o tak - krew
Zirescu i Ferenczych! Krew Giorgi nie wystarczała. Jedynie jucha jego synów i ich przyjaciół
mogła zagasić ogień płynący w żyłach Radu...
Znów wyszedł księżyc, pełna, wspaniała tarcza świecąca jak żywe srebro na niebie!
Jego blask spadał jak srebrzysty kobierzec układający się na mgle Radu i wskazujący mu
drogę do ogniska. Sunął wśród ustawionych wewnątrz wozów i już prawie był na miejscu.
Mógł już zobaczyć twarze naznaczone krwawą poświatą ogniska zgromadzone w kupie.
Widniało na nich zdziwienie. Doszły go odgłosy rozmów prowadzonych na temat psówstrażników, czyli obozowych wilków!
Wilki były tam, oswojone istoty z podwiniętymi ogonami i położonymi uszami
skamlały u stóp swych ludzkich panów. Tak, gdyby potrafiły mówić, to powiedziałyby
również o obecności Radu! Prawdopodobnie właśnie o tym mówiły, na swój sposób, lecz
ludzie byli zbyt głupi, by zrozumieć!
Tylko że o ile ludzka krew miała swój zapach, o tyle miała go również krew
Wampyrów - krew Radu! I teraz wilki wokół ogniska zwęszyły ją. Co więcej, wyczuły
również śmierć, której tak niedawno został sprawcą. Były trzy - przestały się ocierać o nogi
siedzących i jak jeden mąż zwróciły się w kierunku Radu. Ich uszy wskazywały go w cieniu
wozów. Stały w towarzystwie ludzi, bezpieczne na tyle, że mogły wydawać z siebie serię
warknięć i skomleń.
- Co jest? - ktoś się zaniepokoił. - Czy jest tam coś? -I w rzeczy samej, coś tam było.
Radu wyszedł pewniej z ukrycia w krąg światła padający z ogniska, zatrzymał się i
wyprostował. Bez zwłoki przebiegł wzrokiem po twarzach zebranych przy ognisku i
zobaczył, że są tutaj Ion i Lexandru! Również Ferenczy i trzech innych. Łajdacka kompania,
jak mógł się domyślać, lecz pierwszych czterech nienawidził ponad wszystko.
Szczęki wszystkim opadły ze zdziwienia, wszystkie oczy skierowane były na Radu,
który teraz uśmiechnął się po swojemu i zawarczał.
- To sprawa między mną i Zirescu - tymi dworna Ionem i Lexandru - gwałcicielami i
mordercami! - wskazał kuszą. -I także Ferenczymi - znów wskazanie. - Zabiłem właśnie
Giorgę, a teraz zabiję jego synów i ich przyjaciół. Co do reszty - nie musicie umierać, jeśli nie
chcecie. Dość gadania, nawet za dużo. - Już nie wskazując ich kuszą, ale celując do Lexandru,
Radu nacisnął spust.
Zaczęło się tak po prostu, bez ostrzeżenia innego niż to, które starały się przekazać
wilki. Lexandru skoczył na równe nogi, kiedy Radu mówił, a widząc wypuszczony bełt
lecący do celu, wyciągnął przed siebie ręce, jakby starając się go zatrzymać. Bełt ominął je i
uderzył go w lewą pierś, zagrzebując się po lotki.
- Co? - zapytał głośno, jakby to do niego nie dotarło. -I to kto, Radu? Żywy? No to jest
jakiś stwór! - Następnie zakrztusił się krwią, padł na kolana i upadł na twarz.
Jeden z mężczyzn jednak zachował na tyle zimnej krwi, że zdołał krzyknąć do
wilków.
- Bierz!
Kiedy Radu zawieszał pustą kuszę na pasie i brał drugą, wilki od razu skoczyły do
niego. Przywódca uwiesił mu się ręki, która trzymała broń, warcząc i zagłębiając kły w ciele.
Radu złapał kufę zwierzęcia wolną dłonią, zakręcił nim w koło i rzucił zdezorientowanym
zwierzęciem do trzaskającego ognia! Miotając nim oddarł dwa pasy skóry i ciała
zakleszczone zębiskami wilka, ale nawet tego nie poczuł. Był teraz w ogniu walki i robił to, o
czym marzył od tak dawna. Tylko że teraz Ion i dwaj Ferenczy musieli zaczekać na swoją
kolejkę, bo były jeszcze dwa wilki.
Jeden z nich był w powietrzu z rozwartą zaślinioną szczęką i wyciągniętymi łapami.
Radu nie mógł chybić - wystrzelił bełt i się usunął. Trafiony wilk zaskomlał, przeleciał mu
nad głową, odbił się od ziemi, starał się podnieść na przednich łapach, lecz przewrócił się i
tak został. Trzeci z wilków zarył w miejscu łapami, zatrzymując się pod wpływem spojrzenia
Radu, który wlepił w niego żółte ślepia i powiedział warcząc:
- Tak? Też chcesz zginąć? No to chodź, miejmy to za sobą. Jest jeszcze miejsce w
ognisku. - Ale szary widział wystarczająco dużo i wycofał się ze skomleniem. Radu wyczuł
zbliżające się kłopoty, kontratak - zbyt wiele czasu zmitrężył z tymi oswojonymi wilkami!
Tak szybko, jak to możliwe, opadł na cztery łapy i poczuł, jak bełt z kuszy mija go dosłownie
o włos, i spojrzał przez ogień na ściśniętych ludzi. Ferenczy już się zmyli, Ion Zirescu
wycofywał się wśród wozów do lasu. Człowiek, który strzelał do Radu, naciągał cięciwę,
chcąc najwyraźniej spróbować ponownie. Pozostali zdezorientowani kręcili się bez ładu i
składu - zupełnie nie wiedzieli, co się stało.
Radu skoczył do ognia, schylił się, by wziąć palącą się głownię. I kiedy człowiek z
kuszą zakładał bełt, Radu rzucił polano, które uderzyło go prosto w twarz. Broda mężczyzny
zapłonęła, wzniecając kłęby dymu, po chwili głowa zmieniła się w kulę ognia! Upuścił broń i
pląsał wokół ogniska, wył i walił głową i zaczął się tarzać po pobliskich porostach. W tym
czasie już wszyscy uciekli. Ale Radu widział, jak znika Ion, i wiedział, w którym kierunku.
Księżyc zawędrował nad drzewa na skraj polany i widząc go, Radu ponownie opadł na
cztery łapy, odrzucił łeb do tyłu i zawył. Wyglądało to na najbardziej naturalną rzecz na
świecie, mimo że dźwięk wydobywający się z jego gardła brzmiał straszliwie. Ponieważ
mimo że był wyciem zwierzęcia, dobiegał z gardła człowieka! A włożył w to wycie wszystkie
swoje zaszłe uczucia. Było to wycie bólu i zniewolenia pełnego męki dzieciństwa, które
doskonale pamiętał, i teraz z dziką rozkoszą uwalniał się od tego jarzma, wydając z siebie
dźwięki, które na podobieństwo powodzi dopadały do tych, co byli tego przyczyną. Wycie
przyniosło ulgę za lata szykan, lub przynajmniej zaczęło przynosić. Bo Ion i bracia Ferenczy
wciąż żyli i sama świadomość tego, że żyją, sprawiała wielki ból. Ich śmierć jednak
przyniesie niezrównaną rozkosz: jakby westchnięcie duszy Radu Lykana - westchnienie ulgi!
- o ile oczywiście Radu miał wciąż duszę! I wilkołak doskonale wiedział, czego chce od Iona!
Ponieważ od czasu do czasu śnił mu się sen, który, jak się teraz przekonał, był raczej
wspomnieniem niż snem:
O tym, jak leżał twarzą w dół na ugniecionej trawie na polanie, i o głosach, które
słyszał jakby z oddali, chociaż wyraźnie, jakby w ciemności rozbłyskały ostre smugi światła, i
był pozbawiony innych wrażeń poza okropnym bólem z tyłu głowy, i wtedy opanowywał go
wielki gniew i żądza prawie tak wielka jak obecna: by rozerwać żyjące, parujące jeszcze serca
tych, co wypowiadali owe słowa: - Siostra Radu, Magda, nie żyje z waszej ręki! Was sześciu
na jedną dziewczynę! Zrobiły to te dwa zdechlaki, Kherl Fumari i Arlek Bargosi, bracia
Ferenczy, Rakhi i Lagula i oczywiście wy dwaj!
(Niedający się z niczym pomylić głos Giorgi. I odpowiedź:) - To nie tylko nasza wina.
To przecież ty posłałeś nas za Frejim, byśmy go załatwili. No i w oczach Radu było coś
takiego, jakby wiedział! Musiał odnaleźć ojca w lesie. Co do dziewczyny... to był wypadek.
Nie chciała spokojnie leżeć.
To mówił Ion. I śmierć Magdy to był „wypadek", ponieważ starała się z nimi walczyć,
gdy kłębili się wokół niej jak bestie!
Ale są oczywiście bestie i bestie, a dalsza część wieczoru nie będzie miała nic z
przypadku, bądźcie pewni! Giorga nie żył, Lexandru też, ale Ion i Ferenczy wciąż żyli.
Przynajmniej na razie. Radu znów zawył, tym razem wyrażając palącą żądzę krwi i przysięgę
składaną bogini Lunie, która unosiła się wysoko na niebie: że Magda zostanie pomszczona w
sposób, jaki będzie stosowny do jej smutnego końca! W odpowiedzi księżyc oświetlił drogę
przez las naznaczoną wydeptaną w panice ścieżką Iona Zirescu... do miejsca, w którym
ukrywał się ostatni przedstawiciel plugawego rodu.
Później Radu nie mógł sobie przypomnieć, jak poszedł jego śladem, przedzierając się
przez mroczny las i opadając na cztery łapy, by podjąć trop, znaczony zmiętą trawą i
gałązkami oraz ohydnym smrodem potu i strachu. Ale po chwili wyszedł na polanę otoczoną
wysokimi drzewami i przedzierając się przez chaszcze i wpadając na nią, Radu wyczuł...
bezruch! Wszystko stało w miejscu, nie było słychać najmniejszego odgłosu ani nie można
było wyczuć żadnego ruchu -ani pohukiwania sowy, ani też dźwięków wydawanych przez
małe żyjątka w trawie. Dlaczego? Bo stanęły zmartwiałe po gwałtownym pojawieniu się
zbiega? Możliwe...
Mgiełka Radu już opadła, lecz księżyc wisiał wysoko, wciąż dostarczając mu mocy.
Tylko że była to nowa, jeszcze nieokiełznana przez niego moc - nie miał doświadczenia w
korzystaniu z niej. Ale stojąc w całkowitym bezruchu -zachowując całkowity spokój i starając
się usłyszeć najcichszy nawet dźwięk - usłyszał coś, co jednak nie było dźwiękiem! Była to...
myśl! Myśli! Przerażone myśli Iona Zirescu!
Na początku Radu potrząsnął głową, wiedział, że to wyobraźnia płata mu figle - jak
można słyszeć czyjeś myśli?! Ale kiedy skoncentrował się jeszcze bardziej, myśli stały się
wyraźniejsze, więc na pewno je słyszał! A oto, co usłyszał: ...Idzie za mną! Ale jak to
możliwe? Czy jest człowiekiem, czy psem, że idzie moim tropem? Radu Lykan, żywy! A może
to jego mściwy duch? Ale duch, który zabija? A jaki jest silny! A jaki szybki! Nie, to nie duch,
ale Radu we własnej osobie. Myśleliśmy, że jest takim tchórzem jak jego ojciec, ale
młodzieniec, który zabił Kherla i Arleka tamtej nocy, nie był tchórzem. I teraz wrócił. Ale czy
na pewno mój ojciec, Giorga, nie żyje? Cóż z tego... Lexandru i ja powinniśmy się nim zająć
już dawno! Aaaach!... (To był okrzyk grozy, oznaczający, że Radu został dostrzeżony.)
Zamknął oczy i skoncentrował się jeszcze bardziej i zobaczył... wszystko oczami tamtego!
Oczami Iona! Zobaczył siebie, czy też swój cień przyczajony na skraju polany, głowa
wysunięta do przodu, czujne uszy strzygące to jedną to w drugą stronę. I zobaczył - i nawet
poczuł - jak opada na cztery łapy i kieruje się do kępy drzew, ponieważ spojrzenie Iona
zdradziło go, a mętlik myśli potwierdził, że to właściwy kierunek.
...Idzie tutaj, prosto na mnie! Ale mam swoją maczetę!...
O tak, Radu nadchodził. Lekko zgięty i pochylony do przodu pognał w kierunku kępy
drzew. Ale, zaraz... Ion ma maczetę? Naprawdę? I schowany w kępie ciernistego jałowca
Radu naciągnął kuszę - w zaledwie cztery sekundy - i poszedł w innym kierunku, wyraźnie
odchodząc od Iona. W głowie usłyszał: ...Przejdzie koło mnie! Nie widział mnie. (Rozległo się
westchnienie ulgi, niemal szloch - żałosny odgłos! Z tym że próżno było szukać żalu u Radu
Lykana.) Radu zobaczył Iona kątem oka, jak kuca w gęstych jeżynach pod drzewem. Nie były
jednak wystarczająco gęste. Radu zakręcił się w miejscu, wymierzył i wystrzelił; Ion wydał z
siebie okrzyk szoku i bólu, kiedy bełt, przedarłszy się przez zarośla, uderzył go w prawe
przedramię, zawirował, aż zaplątały mu się stopy, i padł na ziemię. Maczeta wyleciała z
bezwładnych palców. I nagle stał się samotnym, nieuzbrojonym człowiekiem stojącym na
wprost potwora...
Ze wszystkich mrocznych cieni nocy wyłonił się jeden i kiedy księżyc skrył się za
chmurę, pojawił się Radu Lykan, a jego oczy płonęły jak żółte latarnie w ciemności.
- Wstawaj! - Jego podobny do szczeknięcia głos niósł ze sobą wyraźną groźbę. Wstawaj, Ionie Zirescu, albo zdechniesz tu na miejscu. - Załadował ostatni ze swych bełtów.
Szlochając Ion podniósł się i zarzuciło nim do tyłu, aż oparł się o drzewo.
- Doskonale! - wywarczał wilkołak Radu, przyciskając broń do ofiary i naciskając na
spust. Bełt z twardego drewna strzaskał lewy obojczyk Iona i przyszpilił go do drzewa; jak
nóż nocną ciszę rozdarł jego wrzask i zemdlałby, gdyby się tak nie bał. Ciężar ciała rozorał
mięśnie ramienia i przedzierając się przez ścięgna, okaleczył go na całe życie. Radu usłyszał
jego myśli i zapytał: - Jakie życie?
- No to mnie zabij! - wyszlochał Ion. - Zabieraj się do roboty, jeśli tego chcesz. - I z
bełtem w ramieniu i drugim przygważdżającym go do drzewa zasłonił się, a jego ciałem
wstrząsały drgawki.
Radu odpowiedział głębokim, dudniącym głosem: - Ale to nie wszystko, czego chcę! C... co?
- Zamordowałeś mojego ojca, a potem zgwałciłeś i zamordowałeś moją siostrę. Freji
został pomszczony: Giorga zapłacił. Ale nigdy nie będzie można zadośćuczynić temu, co
zrobiliście Magdzie, bo ona była bezcenna. Ale ty i twój brat, Ferenczy i te dwie świnie
przytrzymywaliście i braliście moją siostrę raz za razem. Może we dwóch naraz... może we
trzech? Widziałem jej ciało, jakie ślady zostawiliście na nim, cuchnący śluz na skórze Magdy.
Dobrze, że zmarła, bo nie sądzę, żeby chciała z tym dalej żyć. Cóż, ja też nie potrafię. I ty też.
Jego ostatnie słowa zmieniły się w warkot. Szponami zakrzywionymi jak haki sięgnął
do spodni Iona i rozdarł je jednym ruchem. Ion rzucił się do tyłu i sterczący bełt zatargał po
rozoranych nerwach. Był na krawędzi utraty przytomności i trzeba było temu przeciwdziałać.
Radu zbliżył swój wilczy pysk do Iona i zawarczał: - Ten bezwartościowy flak był twoim
narzędziem tortur... i przyjemności? - Kiedy zbliżał łapę z pazurami do Iona, ten mógł tylko
załkać i zatrząść się pod drzewem. - I ty, i inni, cała szóstka, na zmianę zniewoliliście jej
niewinność. Teraz moja kolej. Tylko że ty jesteś winny.
Przydusił Iona do drzewa, zacisnął swą dłoń jak imadło i wykorzystał swą siłę
Wampyra, by go wykastrować, choć było to coś więcej. W ułamku sekundy Ion stracił
wszystko, bo nawet włókna podbrzusza zostały wyrwane, wykręcone i zwisały teraz w
krwawych festonach. Stracił też przytomność, a krew wypływała z niego tak szybko, że mógł
się więcej nie obudzić. Radu nie mógł pozwolić na takie marnotrawstwo. W szyi ofiary wciąż
jeszcze tętniła krew, zatopił więc kły w szyi Iona, przypieczętowując jego los. Pił długo i
łapczywie, zabierając tamtemu wszystko do ostatniej kropli.
Krew... tego właśnie potrzebował, tego potrzebowała jego wampirza pijawka. To był
nektar życia... to było życie! Był to narkotyk, który nieomal go nie zabił, bo prawie - nie do
końca jednak - zatopił się w rozkoszy. Ponieważ czysta przyjemność samego aktu - lecz nie
całkowicie - otępiła go na wszystko dookoła. Aż do chwili, kiedy jak we śnie usłyszał
przerażony głos: - Tam! No zobacz, tylko popatrz!
Radu znał ten głos: to był Rakhi Ferenczy, młodszy z dwójki degeneratów. Znał
również drugi głos - był to brat Rakhiego, Lagula: - Widzę go, i mam tego oszalałego od
księżyca łajdaka! Wynurzył się z delirium żądzy krwi, opanował potworne łaknienie i
potrząsnął głową by zarówno oczyścić rozhulałe zmysły, jak i przekrwiony wzrok...
...I ruszył się - ale niewystarczająco szybko!
Bełt Laguli smagnął go po szyi, wyciął w niej bruzdę i zarył się głęboko w drzewie.
Radu zaśmiał się gardłowo jak zanoszący się szczekaniem pies... aż bełt Rakhiego zagłębił się
po lotki w jego lewe udo i utkwił, zakleszczając się o kość pomiędzy kolanem i pośladkiem.
Radu wystrzelił już ostatni bełt. Nie miał już czym walczyć poza dziką siłą Wampyra.
Tym razem błyskawicznie wywołał mgłę, już zdając sobie sprawę ze swej umiejętności, by
zakryła go podczas ucieczki. Nieopodal zwisającego z drzewa poszarpanego ciała Iona
odnalazł jego maczetę i przez chwilę zastanawiał się, czy nie ruszyć do frontalnego ataku. Ale
mądrość (czy też raczej podstępny, złowrogi instynkt?) zakazała mu tej głupoty. Na razie
najważniejsze było - przeżyć.
Raz, blisko skraju polany, Radu zatrzymał się, by spojrzeć za siebie, i zobaczył
Ferenczych wciąż przeczesujących jego mgłę w poszukiwaniu (jakże ostrożnym) tego
dziwnego stwora w zaroślach przy kępie drzew. Głupcy pozwolili mu wymknąć się ot tak!
Nie wiedzieli, nie przypuszczali, że po nich wróci? Najwyraźniej nie. Radu pomyślał, że
dobrze byłoby im przypomnieć o sobie i kiedy księżyc wychylił się zza koron drzew, odchylił
głowę do tyłu i zawył.
I od tamtej chwili, kiedy bracia Ferenczy słyszeli wycie wilka, trzęśli się jak osika i
sięgali szybko po broń...
Na zachodnich wzgórzach, z dala od obozu Zirescu, Radu przeciął lotki bełta, który
utkwił mu w udzie, i przepchnął go na drugą stronę. Na początku go bolało, ale zacisnął zęby
i ból zmienił się w tępe pulsowanie, a po chwili pozostało jedynie zdrętwienie, jakby udo
zapadło w sen.
Były pewne lecznicze zioła, które znał Radu, ale tym razem nie zaprzątał sobie nimi
głowy. Coś mu mówiło, że nie będą potrzebne. Jego pijawka już się nim zajęła przy pomocy
niezwykłej umiejętności metamorficznej.
Radu stał się teraz stworzeniem zmieniającym kształt, lecz jego umysł w dalszym
ciągu pozostawał umysłem człowieka i dlatego nocą dręczyły go koszmary. Śnił o tym, w co
się zmienił, i obudził się zlany zimnym potem, niezdolny do pogodzenia się z faktem, że nie
jest już do końca istotą ludzką. Oczywiście, jego wampir starał się stłamsić tego rodzaju żale i
lęki. Niejasno był świadomy jego wpływu: nikły rozkazujący głos „sumienia"
podświadomości, który nalegał i doradzał mu - zupełnie bezgłośnie, ponieważ to substancje
chemiczne i katalizatory w jego krwi i mózgu wpływały na jego myśli. W końcu poddał się
sugestiom, przestał się bać i stracił zainteresowanie tym wszystkim - w końcu zaakceptował
to, kim się stał - nie zastanawiając się nad tym, że takim chce go widzieć jego pijawka.
Kiedy księżyc zachodził lub był w nowiu, był człowiekiem - człowiekiem o wyglądzie
wilka, lecz człowiekiem.
Kiedy księżyc wschodził i była pełnia, trudno było pozostać człowiekiem. Zawsze
jednak był już Wampyrem, choć wciąż nie rozumiał i nie rozpoznawał tego stanu... Przez
kilka lat mieszkał pomiędzy wzgórzami i górami granicznymi, za dnia śpiąc w głębokich
jaskiniach i szczelinach, a w nocy stopniowo poruszał się na wschód. I mimo że nie
dokończył dzieła w obozie Cyganów Zirescu - obecnie Cyganów Ferenczy - które mogła
zakończyć wyłącznie śmierć braci, to trzymał się na dystans. Wiedział, że powrót będzie
oznaczać pewną śmierć - cały szczep będzie go wyglądać i na pewno łowcy mają rozkaz, by
zastrzelić go na miejscu. Musiał poznać do końca swe niesamowite możliwości: mentalizm,
metamorfizm i źródło jego bezgranicznej, witalnej energii. Jeśli chodzi o ranę w udzie:
zagoiła się przez dobę, nawet nie było śladu.
Będąc adeptem sztuki unikania obozowisk i siedzib ludzkich, rozwijał swoją
umiejętność - niestety, oni nie potrafili unikać jego. Ale im Radu posuwał się dalej na
wschód, tym bardziej stawał się świadomy przemiany. Tym razem nie swojej, lecz przemian
Cyganów w Krainie Słońca.
I tak w oddaleniu unikając ludzi, unikał także ich wyzwania, czy też raczej wyzwania
swej żądzy krwi. Zaspokajał swoje pragnienie (i swego pasożyta) przy pomocy dzikiego
mięsa zwierząt leśnych. Pod tym względem i nie zdając sobie z tego sprawy, Radu użalał się
nad sobą wbrew swej pijawie! Ale obok przewlekłości, jaka charakteryzowała wampirzą
chorobę, pijawka miała niesłychaną cierpliwość i mogła czekać długo. Przy wampirzej
długowieczności nie trudno być cierpliwym.
A tymczasem pijawka pozwoliła wierzyć Radu, że rozkosz, jaką czerpał z
zaszlachtowania Iona Zirescu, pochodziła z faktu zabicia go, gdy w istocie pochodziła z faktu,
że wypił jego krew! Zemsta? To był jego motyw, lecz konieczność pochodziła od jego
pijawki. Cóż, Radu dowie się tego z czasem. A do tego momentu jego wampir musi się
zadowolić krwią zwierząt. Tylko że, jak już powiedziano, są zwierzęta i zwierzęta.
I rzeczywiście, wielkie zwierzęta wystąpiły wśród Cyganów z Krainy Słońca, co było
przyczyną zmian, jakie zauważył Radu. Ponieważ podczas długich godzin słońca na stokach i
skałach gór granicznych pojawiły się istoty o ponurym wejrzeniu, które ścigały i
szlachtowały... ludzi! I naprawdę była to niezła rzeź. Radu zobaczył to na własne oczy.
Zdarzyło się to w dwa lata i dziewięć miesięcy (sto trzydzieści pięć lub sześć
wschodów słońca) od zemsty, jaką wziął na Zirescu w najdalej wysuniętych na zachód
lasach...
W czasie poprzedzającym prawdziwy wschód znikający księżyc zmienił się do bladej
tarczy na ametystowym niebie nad Krainą Słońca. Wkrótce wstanie palące słońce, lecz Radu
nie będzie na to czekał. Jego fotofobia przybrała pełną postać; wiedział, że ostre,
nierozproszone słońce może go zabić, nawet jeśli wciąż nie wiedział dlaczego.
Ale kiedy tylko usadowił się w płytkiej jaskini, gdzie zjawiska atmosferyczne
wykruszyły pojedynczy blok kruchej skały z klifu, usłyszał ciężki oddech i chrzęst kamieni na
zewnątrz jego schronienia. Mężczyzna biegł i dyszał ciężko z wysiłku i przeklinał, opętany
grozą która go ścigała. Wysuszony i lśniący od potu nawet w pierwszych nieśmiałych
promieniach pojawiających się na południowym horyzoncie wtoczył się, skrzecząc z
zadowolenia, do jaskini Radu.
Skryty w ciemnym kącie Radu zasłonił jaśniejące żółcią ślepia i poczekał, aż
mężczyzna - obszarpaniec z Krainy Słońca, najpewniej samotnik - opanował się nieco i
uspokoił oddech. I kiedy oddychał już coraz spokojniej i ucichły jego zawodzenia, Radu
odezwał się miękko: - Kto cię ściga i dlaczego?
Człowiek od razu podskoczył na równe nogi, wciągnął powietrze i splunął, tam gdzie
wcześniej siedział, na zapylone podłoże.
- Co? - zaskrzeczał. - Kto?
I wtedy zobaczył oczy Radu i ciemny kształt leżący na legowisku z porostów z tyłu
jaskini. Radu miał załadowaną kuszę i celował nią w gościa, podniósł się nieco - lekko tylko z
powodu niskiego sufitu - i podszedł do przybysza, który wciskał się w kamienną ścianę.
Człowieka jakby zamurowało: grdyka poruszała się nerwowo, a jabłko Adama wędrowało w
górę i w dół, ale nie był w stanie nawet zacharczeć. I w końcu wskazał na twarz Radu, na jego
oczy. - Co jest? - warknął Radu, tracąc cierpliwość. Chciał się dowiedzieć, o co tu chodzi.
Jeśli ten człowiek był zbiegiem, to chciał wiedzieć dlaczego, co go ścigało? - Głuchy jesteś
czy głupi, a może jedno i drugie? Pytałem, czemu uciekasz?
- T... ty pytałeś? - w końcu przybysz przemówił.
I być może wtedy Radu zrozumiał. Zmrużył drapieżne oczy i podejrzliwie pociągnął
nosem.
- Jesteś Ferenczy, czy to o to chodzi? Słyszałeś o mnie i o tym, co zrobiłem i co
jeszcze zrobię? - Wycelował kuszę dokładnie w gardło przybysza. Ale już wypowiadając te
słowa wiedział, że się pomylił. Po prostu Ferenczy stali się jego obsesją.
- Czy jestem Ferenczy? - Ścigany zmarszczył brwi. - Nie, jestem Romani - Bela
Romani z Cyganów Mirlu. Czy też byłem... - I znów w głosie pojawiły się płaczliwe tony.
- Jesteś więc wyrzutkiem? Co, trędowaty? - Zirescu mieli w zwyczaju skazywać na
wygnanie osoby, nawet tylko podejrzane o trąd. A gdyby wrócił, posyłali mu strzałę, a ciało
palili!
- Trąd? - Nowoprzybyły spojrzał na Radu zmęczonymi, zaczerwienionymi oczami. Ach, nie. O wiele gorzej!
Radu cofnął się w pół kroku. Co? Czy coś może być gorsze od trądu?
- Wyjaśnij! - warknął.
- Kim... czym ty jesteś? - Teraz Bela Romani się zaciekawił. - Jesteś samotnikiem?
Dzikim człowiekiem gór? Gdzie ty się uchowałeś, że nie... że nie wiesz, o co chodzi?
- A o co ma chodzić? - Radu już miał dość. - Dość tych zagadek! Czy możesz mi
wreszcie powiedzieć?
Człowiek z Mirlu, siedząc wciąż w kucki, cofnął się.
- Mówię o... o Wampyrach! - Ale jak on wymówił to ostatnie słowo czy tez imię!
- Wampyry? - Radu powtórzył za nim i zmarszczył czoło. - Kim oni są?
Przybysz oblizał usta i potrząsnął głową. - Ale ty... twoje oczy! I mówisz, że nie
jesteś... nie jesteś jednym z nich?
I po raz pierwszy Radu zastanowił się nad tymi słowami. Był więcej niż tylko
zwykłym człowiekiem, to pewne. Ale Wampyr?
- Opowiedz mi o nich - kiwnął zachęcająco wielką, szarą wilczą głową. I Bela Romani
mu powiedział: Zaczęło się to na wschodzie, za wielką przełęczą wiodącą do Krainy Gwiazd i
na nieurodzajne pola głazów. Na tych wyżynach były skały i poorane kolumny skalne,
niektóre wysokie na kilometr, ukształtowane tak przez tysiąclecia przez pogodę czy też przez
jakąś potężną prehistoryczną siłę uderzającą od dołu. Równiny głazów były pozbawione
życia, zimne i martwe, dlatego ludzie tam nie zaglądali.
Tak przynajmniej było kiedyś, ani Cyganie, ani żadne inne istoty nie mieszkały tam,
poza nieludzkimi trogami o twardej skórze żyjącymi w jaskiniach pod granicznymi górami.
Ale od kilku lat rozchodziły się plotki o światłach widocznych w niedostępnych wysokich
zamkach, a szary dym unosił się z kominów skalnych, a na wiatrach z Krainy Lodów unosiło
się coś w powietrzu, wokół potężnych szczytów niedosięgłych skalnych iglic.
I sto wschodów słońca temu pierwsze z Nich najechały na obozy Cyganów. Przybyły,
by szukać zaopatrzenia dla swych rodów w niebotycznych wieżach, sług do swych zamków i
paszy dla swych zwierząt. Ale one same, Wampyry, były największymi bestiami ze
wszystkich: krwawymi bestiami Krainy Gwiazd!
Wszystkie bardzo potężne, Wampyry wyglądały jak ludzie, choć ludźmi nie były. Ich
siła była niesłychana! Brały silną młodzież cygańską na swych poruczników i sługi, a piękne
dziewczęta na odaliski. Ich przywódcą był Ten, którego natura błyskawicznie stała się
synonimem wszelkiego zła. Szaitan! Był piękny jako złoty człowiek, lecz jednocześnie
mroczny i nieodgadniony jak bagniska, co go wydały. I jego żądza była nienasycona.
Na początku Szaitan ograniczał swoje wypady do regionów na wschód od wielkiej
przełęczy i usadzał tam szczepy cygańskie swych uczniów. Lecz kiedy inni potworni
Lordowie wspięli się na swe zamczyska, potrzeby Wampyrów zwielokrotniły się i rozszalały
się i przeniosły z terenów wschodnich na terytoria Zestos, Lidesci, Tireni i Mirlu na zachód
od Przełęczy i czasami jeszcze dalej. Ale Cyganie Zestos, Lidesci, Tireni i Mirlu nie mieli
służalczej natury - oddawali wszystko z nawiązką! I podróżowali za dnia - stali się
Wędrowcami - bo było to kwestią przeżycia, a nie tylko poszerzania granic terytoriów. Ale
podczas nocy: - Chowaliśmy się w głębokich jaskiniach w lesie, nigdy nie rozpalając ognisk
dla wygody czy światła - mówił dalej Bela. - Ale i tak Wampyry znajdowały nas. Zeszłej
nocy -tuż po zmierzchu - znów nas znaleźli! Biliśmy się, ale cóż ludzie poradzą przeciw nim?
Rozbili Cyganów Mirlu... ja również uciekłem do lasu! Ale i tak mnie złapali.
Hengor Pruk Hagi, przesiąknięta beka krwi, dopadł mnie, walnął maczugą aż
zobaczyłem gwiazdy, wypił krew z mych żył i zaraził mnie swoją trucizną. Kiedy wróciłem
przed świtem, pamiętałem jego polecenia jak przez sen: że muszę iść za nim do Krainy
Gwiazd, by być jego sługą w Wietrznej Wieżycy. Nigdy! Powrócę do żony i dzieci i będę
znów Mirlu! Naprawdę? Ha!
Byłem - jestem stworzeniem wampirycznym w służbie Hengora Pruka! Słońce jest
mym śmiertelnym wrogiem, noc moją jedyną przyjaciółką. Kiedy trucizny na dobre obejmą
mnie we władanie, mój stan się pogorszy. Chciałem wrócić do Mirlu - zobaczyli znak
Hengora wygryziony na szyi; teraz jak mnie znajdą zabiją mnie! Ale ty, twój wygląd. - Bela
zwrócił się poufale do Radu. - Jesteśmy tacy sami, na pewno. Tylko że... ty zdaje się
nauczyłeś się z tym żyć!
Radu potrząsnął głową.
- Nie wiem. Ale jedno jest pewne: nie umrę przez to! Kiedy rozmawialiśmy, ja
słuchałem, ale nie tak jak ty. I masz rację: Nadchodzą łowcy Mirlu. A ta jaskinia... jest moja.
Byłem tu pierwszy.
Na chwilę w oczach Beli pojawiło się szaleństwo. Warcząc ukazał małe ostre ząbki i
rzucił się na Radu...
...Który po prostu złapał go jedną ręką, zaciągnął do wejścia do jaskini i wyrzucił na
zewnątrz!
Przy wejściu rosły niewielkie zarośla i kilka drzew i słońce nie spadło na Belę od razu.
Starał się trzymać w cieniu, szukając drogi w górę klifu. Była tam ścieżka kozic i mogło się
udać! Wygramolił się powyżej linii drzew i tym samym znalazł się w zasięgu wzroku
ścigających go mężczyzn, którzy szli za nim po rumowiskach skalnych.
Zabrzęczały cięciwy kusz i rój bełtów dopadł go jak rój wściekłych os. Radu widział
wszystko: to, jak ścigany został zapędzony jak mucha na skalnej ścianie, stopy ślizgały mu się
na wąskiej skale, plecy wyginały mu się w łuk, kiedy raz za razem dosięgał go pocisk. Słaniał
się, po czym spadał niespiesznie, odbijając się od jednej skały i od drugiej i wreszcie walnął z
łoskotem na kupę ostrego żwiru u podnóża klifów.
Myliłby się ten, kto by przypuszczał, że to wystarczy prześladowcom Beli najwyraźniej nie wystarczyło! Zabrali jego ciało, wbili mu kołek w serce, odcięli głowę i
rozpalili stos, by spopielić jego szczątki! Co najwyraźniej wystarczyło. Musiało, gdyż
niewiele z niego zostało. Trochę to trwało, lecz w końcu mężczyźni odeszli i Radu wpełznął
na powrót do jaskini, by bezpiecznie spać poza zasięgiem słońca.
Zaśnięcie też trochę trwało, ponieważ Radu miał teraz o czym rozmyślać. A jednak w
jakiś sposób podczas snu wiele problemów rozwiązało się samych. I można nawet
powiedzieć, że niektóre z nich rozwiązał sam...
Tuż po zapadnięciu zmroku zwiastującego noc Radu przebudził się, poczuł
magnetyzm chudnącego księżyca i wyszedł na chwilę przed jaskinię, by złożyć mu pokłon. I
kiedy jego niepokojące zawodzące wycie odbiło się od górskich szczytów i popłynęło w
kierunku Krainy Gwiazd, on wiedział. Wiedział w końcu, na pewno, że był Wampyrem!
Pożeraczem ludzi, tak, Wielkim Wampirem. Co więcej: był także wilkołakiem! Pół
człowiekiem, pół wilkiem, z mózgiem tego pierwszego i całą szybkością sprytem i
morderczym instynktem drugiego! A skoro zmieniający postać ludzie - zwykli ludzie! radzili sobie w Krainie Gwiazd, gdzie nigdy nie świeci słońce i są tam Lordowie i panowie
wielkich zamków, to czemu Radu nie miałby sobie poradzić? I tak odwracając się od Krainy
Słońca (przynajmniej na razie), wspiął się na szczyty i skierował swe kroki ku Krainie
Gwiazd oraz oczekującego go przeznaczeniu.
Radu przepełniała tak potworna radość - radość mrocznej wiedzy, ohydne oczekiwanie
pożywiania się krwią innych - że nie potrafił tego ukryć. Ponieważ Bela Romani mylił się,
Radu zupełnie go nie przypominał. Oczywiście, ta sama gorączka trawiła ich krew, lecz o ile
Bela był ledwo sługą zainfekowanym chorobą wampiryzmu, Radu był samą zarazą! Przez
swego pasożyta był Lordem Radu Lykanem! I był tego świadomy. Ponieważ gdzieś z głębin
wilkołaczego ciała i wampirzego serca usłyszał pierwsze dysonansowe nuty dziwacznej,
dzikiej i jednocześnie cudownej pieśni. I to, jak ta cicha pieśń krwi przejęła go do głębi, kiedy
w końcu przeszedł, dysząc ciężko, przez wysoką górską przełęcz i stojąc na niej, spojrzał w
dół na Krainę Gwiazd.
Kraina Gwiazd, tak. Majacząca się w oddali, a jednak widoczna na mrocznym tle
strzelających w niebo północnych zórz, tam... w zimnym świetle Gwiazdy Północy... widniały
owiane mgłami wieżyce wampirzych Lordów! Pomimo swej ulotności scena ta nie była dla
Radu ani dziwna, ani zimna. Przeciwnie, poczuł się... swojsko? Nie, o wiele bardziej: poczuł
się jak w domu!
I kiedy zwrócił twarz ku niebu i znikającemu księżycowi i wydał głos z pulsującego
gardła, wydawało się, że nawet jego wycie niosło z sobą nową treść i bardziej przypominało
pieśń, choć niesamowitą i straszną: Wampyry! Wampyyyyry!
4.
Wygnany - na ziemię!
Schodząc w dół gór granicznych do Krainy Gwiazd, Radu natrafił na obszarpaną
gromadkę żałosnych „ocalonych" z polowania na wampiry, jakie miało miejsce ostatniej
nocy: ludzi z Mirlus, rodu Beli Romani i Cyganów Tireni i Zestos. Powiedział im, kim jest i co
zamierza zrobić: zająć zamek w jednej z wolnych wieżyc i zapełnić go swymi sługami. Nie
chcieli się do niego przyłączyć, bo „należeli" do Hengora Pruka Hagiego lub do Lorda
Lankari lub do braci Drakulów lub też do Lorda Laguli Ferenczyego?!
Co? Lagula Lordem Wampyrów? Ale... czy to ten sam Lagula? Cóż, Radu musiał
poczekać, żeby sprawdzić. Tymczasem zaproponował wampirzej zbieraninie układ: zapewni
im osobistą ochronę, przystaną na jego służbę i razem pójdą przez pola głazów... mogą też
zginąć tu od razu u podnóża nieurodzajnych wzgórz z bełtami dziurawiącymi ich bezgłowe
ciała. Bez zbędnych ceregieli poszli za Radu.
Dostrzeżono ich obecność - wielkie nietoperze Desmodusy z różnych zamków
donosiły o przemieszczaniu się grupy. Byli uważani za niewolników „miernej jakości",
ponieważ ich panowie nie zapewniali im transportu, ani na plecach, ani w kieszeniach na
brzuchu swych lotniaków. Ale kiedy grupa skierowała się do środkowej, niezamieszkałej
wieżycy na zewnętrznym kręgu strzelających w górę zamczysk, to przyciągnęło uwagę.
Jednak było zbyt późno, by temu zaradzić, bo Radu i jego świta maszerowała całą długą noc
Krainy Gwiazd, by przejść przez góry i pole głazów, a słońce już paliło na umocnieniach
najwyższych wieżyc.
Był to czas, kiedy Lordowie spali zwykle w komnatach wychodzących na północ na
stale zaciemnionych ścianach swych zamczysk. Nie był to sprzyjający moment na wypady na
lotniakach, tylko po to, by zbadać dziwne zachowanie grupy „napiętnowanych" niewolników!
Być może sami niewolnicy byli ostrożni i szukali schronienia przed słońcem. Wszystko w
porządku: przynajmniej dowodziło to jakiejś ich szczątkowej inteligencji. Kiedy słońce się
skryje, z pewnością podążą do zamków swych prawowitych Lordów, którzy skaptowali ich w
Krainie Słońca.
Ale tak się nie stało. Radu, o wiele mniej obawiający się słońca niż inni Lordowie
wampirów, od razu zaprzągł swych ludzi do pracy. Zajęli jaskinię u podnóża wieżycy,
wzmocnili wejście do niej, odnaleźli wąskie przejścia na inne poziomy i na pole głazów i
ogólnie mówiąc, zadomawiali się. Nie były to przesadne luksusy, ale Radu wciąż się uczył.
I miał jeszcze wiele nauki przed sobą, to na pewno...
O zmierzchu Lord Egon Drakul wysłał sługę i lotniaka, by zobaczyć, co to takiego.
Miał zwierzęta do wykarmienia, a dwóch z zaginionych sług należało do niego z
przeznaczeniem na zaopatrzenie Wieżycy Drakulów. Sługa wylądował na lotniaku u stóp
podejrzanej wieżycy, wszedł po osypującym się stosie kamieni i zniknął. Już po chwili
zobaczono dziwną postać z długimi włosami, która niepewnie siedząc na lotniaku, wzleciała
do góry nad guzowatą kopułą nowego zamczyska! Ale co to miało znaczyć? Jakiś żółtodziób
świeżo przybyły z Krainy Słońca już chce zostać Lordem?
Klaus Lankari wysłał dwie sługi, by to zbadały. Było to dwóch śmiałych podrostków
aspirujących do pozycji poruczników... wynik był ten sam. Teraz zainteresował się sam
Szaitan: obserwował i „słuchał" pilnie rozwoju wydarzeń, kiedy Hengor Pruk Hagi wyleciał
ze swym głównym porucznikiem ze swej wieżycy. Ach, lecz Pruk wolał pozostać w
powietrzu, podczas gdy jego człowiek, Emil, wylądował na miękkim usypisku u podnóża
wieżycy Radu i pieszo poszedł naprawiać świat. I wkrótce: - Panie mój? - Emil Hagisman
posłał w kierunku swego Pana lekko drżący myślowy komunikat.
- Tak? - Pruk kołował na lotniaku, który żeby unieść jego wielki ciężar, był
zaopatrzony w potężne mięśnie i „skrzydła" jak u manty. - Jakie wieści?
- Mój panie, jest to człowiek ze sługami, który twierdzi, że jest Wampyrem. Po
prawdzie ma właściwy wygląd i zapach. Ma bardzo rozwiniętą pijawę!
- Naprawdę? Zrodzony z bagien, jak sądzę? Z pominięciem jaja? Więc jest
Wampyrem, i co z tego? Nie został wyniesiony; nie zaakceptowaliśmy go. Przynajmniej
jeszcze nie. A będzie trudno, bo jest złodziejem! Sługi, o których wspomniałeś, należą do mnie,
do Ferenczych, do Klausa Lankari i do Drakulów. No i on nam ich przyprowadza - jeśli tak,
to cholernie miło z jego strony! Ale jak chce ich sobie przywłaszczyć, o, to już zupełnie inna
sprawa.
Teraz jednak dołączył się kolejny „głos" - Radu.
- Hengor, mogę wiele rzeczy robić sam, łącznie z mówieniem! Nie potrzebuję
tłumacza. Mam pijawę; jestem "zrodzony z bagien", tak, jeśli tak się tu na to mówi, ale to było
już jakiś czas temu. Och, wiem: wieżyca, którą dla siebie wybrałem, nie jest nawet w połowie
tak wspaniała, jak niektóre wasze zamczyska, ale to dopiero początek, bo ja pójdę wyżej! A
jeśli potrzebuję twojego uznania, to poczekam na nie. A jeśli nie nadejdzie... cóż, i tak tu
jestem! Tymczasem co moje, to moje. Jeśli chodzi o te sługi, to nie jestem złodziejem: to tylko
pomocnicy! Potrzebuję ich teraz, to wszystko. Ale w swoim czasie z radością odpłacę to, co
jestem winien, z procentami.
- O, naprawdę? - Pruk zaszydził. - Więc bierzesz i mówisz, że tylko pożyczasz, co? A
lotniaki, które zagarnąłeś, są też twoje, hm?
- Na razie, aż nauczę się robić własne. I to się tyczy również twego... ale oddam ci
twego Emila. Jest lojalny do obrzydliwości i tym samym bezużyteczny dla mnie.
- Naprawdę? - Hengor nie wiedział, czy ma wybuchnąć wściekłością, czy śmiechem!
Ale czuł, że zaczyna lubić przybysza - przynajmniej jego sposób przemawiania - nawet bez
pierwszego spotkania. - A jeśli poślę kolejnego lotniaka po Emila, to czy jego też zabierzesz?
- (Wyczuwalne wzruszenie ramion i:) Może latać, może też iść, to twoja sprawa.
- Czy wiesz - powiedział Hengor, zaczynając się dobrze bawić w perwersyjny
wampirzy sposób - że nawet nie spotkawszy cię na żywo, zaczynam już lubić twą gębę. I na
pewno spodoba mi się jeszcze bardziej, kiedy udekoruję nią ścianę w mojej wielkiej hali w
Hengorowej Wieżycy!
- Czy cię uraziłem? (Głos Radu zdradzał naiwne zaskoczenie - oczywiście udawane.)
No to przyjdź tu i załatwimy to po męsku!
- A skocz mi na pukiel! - wybuchnął Hengor, lecz już minęła mu wesołość. - To ma być
wyzwanie? Słuchaj, młokosie: Ferenczy, Drakule, Klaus Lankari i ja mamy czterystu ludzi,
trzydzieści dwa lotniaki i siedem wampyrzych bestii bojowych! Jak sądzisz, jak na tym tle
wypadasz ty ze swoją zbieraniną głupków, co?
- Źle - odpowiedział Radu - dlatego poświęcam czas na negocjacje.
Ale w eterze Krainy Gwiazd pojawił się inny głos, potężny i władczy tak jak i groźny,
który przerwał rozmowę tych dwóch: był to głos Lorda Szaitana: diabła we własnej osobie!
- O co ci chodzi z tym zrodzeniem z bagna, Hengorze Hagi?
Pogardzasz człowiekiem, bo nie jest zrodzony z jaja? Czy zarodek jest czymś gorszym
niż jajo czy pijawka? Spójrzmy prawdzie w oczy: czy wampir jest zrodzony z kobiety,
zmieniony przez zarodek czy pijawkę czy przez ugryzienie, to wszyscy mamy jedno źródło
pochodzenia, to znaczy bagno. Nie droga, którą podejmujemy, która jest zrządzeniem losu, się
liczy, ale sam fakt dotarcia na miejsce. Cóż, a ten tu dotarł... Hengor wydawał się lekko
zaskoczony.
- Czyżbyś go przyjmował, Lordzie Szaitanie? Tylko za sprawą jego słów? Bo przecież
nie wiemy, co my tu mamy! Wiem na pewno, że to złodziej i pyskaty szczeniak!
- Tak? (Teraz mentalny głos Szaitana otwarcie szydził.) Ale czy wszyscy nie jesteśmy
złodziejami? Czy nie kradniemy z Krainy Słońca? Co do jego niewyparzonej gęby - czy jest
większa od twojej? Mojej? Czyjejkolwiek? Jego pozycja również nie jest podejrzana: z
pewnością wiemy, kim jest - jest Lordem Wampyrów, i to takim, którego trzeba się strzec, to
oczywiste! Ale jeśli jesteś odmiennego zdania, to przyjrzyj się faktom. Doskonale gra w gry
słowne - lepiej od ciebie, Hengor, bo to ty straciłeś panowanie nad sobą! Również, twój
własny sługa mówi, że on ma pijawkę: nie zarodek, jajo ani znamię na szyi, ale dojrzałą
pijawkę! I wyruszył do Krainy Gwiazd, żeby zająć swój zamek, czy też na razie tymczasowe
miejsce! I proszę: musi być Lordem. Co więcej, ma zdolność mentalizmu, którego brakuje
wielu twoim kolegom lub posiedli ją w mniejszym stopniu. Lecz mentalizm tego tutaj to czysta
moc - czuję to!
Szaitan zamilkł, być może oczekując komentarzy, lecz telepatyczny eter ożył dopiero
po chwili: - Teraz mówi Klaus Lankari — odezwał się drewniany, niemal mechaniczny głos,
chociaż słychać w nim było oddźwięki przelęknienia. - Co mamy robić? Coś trzeba zrobić, bo
zdaje się, że nowo przybyły zabrał mojego niewolnika, którego powołałem w Krainie Słońca. Klaus był kiedyś samotnikiem i był znany z niezbyt lotnego umysłu. Lecz był wielkim,
potwornym niszczycielem życia i zajadłym krwiopijcą.
- Ma też naszych ludzi - odezwali się Drakulowie, w syczących głosach roznosząc
telepatyczny jad. - Czy ma ich tak po prostu sobie zatrzymać i ma mu to ujść na sucho? My
uważamy, że trzeba ich od razu odbić i jego zabić! Ma pijawkę - i co z tego?
- Nawet lepiej - dodał Pruk. - Nie ma nic lepszego niż soki innego wampira - a
szczególnie jego pijawka! Ponieważ jestem najbliżej, przystaję na to!
W końcu odezwał się Radu: - Co? A Ferenczy nie mają nic do powiedzenia? Nie chcą
mnie też napocząć? Jeśli tak, to doskonale, bo ja chcę napocząć ich!
Otwarcie wyznał swą nienawiść - krwawą zadrę - pomiędzy nim i rodem Ferenczych.
I lepiej było to zrobić w ten sposób - odważnie i otwarcie, ponieważ pasowało to do obrazu
Radu w nowej społeczności. Ponieważ słyszał to w ich głosach (i we własnym mrocznym
sercu), coś, co mówiło mu, że tak się tu postępuje, wśród Wampyrów. Czerpali rozkosz z tych
słów: perwersyjnych, z przewrotnych argumentów i zaprzeczeń. Nie było w tym nic
dziwnego, ponieważ oni sami byli zaprzeczeniem... natury!
Ale taki również był Radu - równie groźny jak najgorszy z nich. Miał teraz lotniaki i
mógł na nich jeździć do woli -gdyby został zaatakowany z pełną mocą mógł uciec w
graniczne góry, znaleźć kryjówkę i rozważyć swe położenie. I mógł ze sobą zabrać kilku
niewolników, by przynajmniej ocalić cząstkę swego gniazda. Tym samym jego przechwałki
nie były do końca czcze. Nie stanąłby do walki z krwiożerczymi hordami wampirzych
Lordów i ich wojsk, ale mógł w każdej chwili salwować się ucieczką!
Okazało się, że to, jak się zachował i co powiedział, było najlepszym wyjściem z
możliwych. Szaitan był zafascynowany, zaintrygowany i jego własny więcej niż
niebezpieczny umysł głowił się nad tym jeszcze długo. Między nowo przybyłym i
Ferenczymi jest zła krew? To prawda, bracia byli stosunkowo nowi wśród Wampyrów, ale
już stanowili zagrożenie. Byli jak chmury burzowe na horyzoncie Szaitana, gęstniejące,
ciskające pioruny z oddali i niezmiennie podążające w tę stronę.
Po pierwsze było ich dwóch, a jako zespół stanowili większe niebezpieczeństwo niż
Drakulowie. Szaitan pamięta, jak zostali wyniesieni: Dwa lata temu Lord Peter Stakis poszedł
z niewielką grupą swych poruczników, sług i zamkowym wojownikiem na zachód wzdłuż
łańcucha gór granicznych i w dół, do uprzednio niezbadanych regionów Krainy Słońca.
Niezbadanych, tak... dlatego dziwne było, że otrzymał tak ciepłe powitanie! Ale tak to
właśnie wyglądało. Cyganie z zachodnich lasów bowiem byli gotowi, czekali przygotowani
na taką inwazję -lub przynajmniej na coś na kształt inwazji! Bracia Ferenczy byli członkami
(już wtedy wybrani na wodzów) tego samego szczepu, dawniej Cyganów Zirescu. I tej nocy...
cóż, Lord Stakis nie miał zbyt wiele szczęścia, mówiąc oględnie.
Jego wojownik miał czasową kontuzję, co spowodowało, że szpetnie wylądował na
szczytach gór. Zostawiając na miejscu dwóch poruczników, by sprawdzili, co można zrobić,
Stakis parł naprzód z okrojonymi siłami przyciągany dymem z cygańskiego ogniska i znalazł
się u podnóża pagórków. Pieszo wdał się w krwawą potyczkę sił Rakhiego i Laguli i dostał
jeden postrzał w oko i drugi w serce. Jego pijawka uznała, że to koniec, i przygotowywała się
do opuszczenia jego ciała - Ferenczy byli w pobliżu i wspaniali byliby z nich nosiciele.
Ale nawet na krawędzi śmierci Stakis miał moc, z którą należało się liczyć. Złapał
Rakhiego, który pochylał się nad jego ciałem, i zmasakrował go, wpuszczając esencję swej
krwi do jego organizmu. Lagula, widząc, że brat walczy o życie z "trupem", zamachnął się na
Stakisa maczetą i odciął mu głowę, jednocześnie raniąc śmiertelnie jego pijawkę, która
przygotowywała się do opuszczenia ciała! Zdychając pijawka wydała jajo, które przekazała
Laguli. I tak Lagula stał się Wampyrem, a jego brat zmienił się w wampira. Dwie pieczenie
na jednym ogniu!
Tyle przynajmniej dowiedział się Lord Szaitan od szpiega wśród sług Stakisa. Reszta
opowieści - o tym, jak Ferenczy skryli się w mrocznym lesie, przespali sen przemiany i
kolejnej nocy wyruszyli, by skaptować jak najwięcej byłych poddanych Zirescu, i jak
przedostali się do Krainy Gwiazd - była nieistotna. Zasady gry były tak proste, jak ustanowił
je Szaitan: nie liczyła się droga, lecz dotarcie na miejsce.
Cóż, dotarli, i odtąd uczynili swoją obecność znaczącą... prawie jak cierń w boku
Szaitana! Był pewien, że działali przeciwko niemu, lub robiliby to, gdyby nadarzyła się
okazja. Był zadowolony, że brak mentalizmu nie pozwalał się im wypowiadać, co w
naturalny sposób sprawiało, że nie byli wtajemniczani w to, co się tu działo. A teraz pojawił
się nowy gracz i miał z nimi na pieńku, tak się przynajmniej wydawało. Była to interesująca
konfiguracja i można ją było wykorzystać. Ponieważ skoro Ferenczy i nowo przybyły będą
rzucać się sobie do gardeł, to nie będą się rzucać Szaitanowi do grdyki. I dlatego właśnie
zaproponował rozwiązanie problemu przedstawionego przez Radu: - Wysłuchajcie mnie powiedział. - Dajmy temu oto kredyt zaufania. Mówi, że zrekompensuje wam straty.
Doskonale, a jeśli zapomni o danej obietnicy, jest wystarczająco dużo czasu, by wyprostować
wszystko i zabrać - zabrać mu wszystko, co posiada. Tylko że... nie możemy wciąż myśleć o
nim w trzeciej osobie. Wśród Wampyrów ja jestem jedynym Nim, jako pierwszy i jedyny Lord
Lordów. Czy ty, nieznajomy, przyjmujesz to? Jeśli tak, wyjaw nam swe imię i co cię tu
przywiodło.
I Radu odpowiedział: - Moim jedynym pragnieniem jest być przyjętym przez moich
współbraci. Skoro jesteś największym z nich, to z ochotą przystanę na twoją propozycję rozumiejąc, że będę miał środki, by żyć i się bogacić, oczywiście! Moje imię i stan: Jestem
Lord Radu Lykan, który przyjął pijawkę na bagnach na dalekim zachodzie.
- I to wszystko jest w mych oczach zgodne i sensowne -odparł niewidoczny Szaitan
chcący skończyć z oficjalnymi procedurami. - Doskonale, więc ci zaufamy, lecz jest to
zaufanie, które musisz odwzajemnić. Czy gdybym zaprosił cię na audiencję do Wieżycy
Szaitana, to stawiłbyś się, wszedł do mej siedziby z własnej i nieprzymuszonej woli?
Uprzednio, w psychicznym eterze, w tle rozlegał się szmer bełkotliwych głosów, teraz, kiedy
Szaitan zaprosił Radu do siebie, atmosfera nieomal zgrzytała elektrycznością, wszystkie głosy
ucichły i nieomal dało się słyszeć, jak wszyscy wstrzymują oddech. I Radu wyczuł, że to
pytanie dotyczące wolnej woli było niesłychanie istotne dla Lordów - jak również z jakiegoś
wypaczonego powodu było ważne również dla niego. Lord Szaitan tym samym proponował
mu ostateczny sprawdzian (czy też wyzwanie?) i jak nic do tej pory odpowiedź Radu
zadecyduje o jego dalszym losie. Dlatego też odpowiedział: - Mój panie, po prostu wyznacz
godzinę audiencji, zapewnij mi bezpieczne przybycie i powrót oraz wskaż mi drogę... - Dużo
tych „po prostu "! - odpowiedział Szaitan. - Ale... niech tak będzie. I tak się stało...
Ustalono czas: trzy godziny przed świtem. Tak postanowił Szaitan, co oczywiście było
dla niego dogodne. Spotykając się tak blisko wschodu słońca, miał pewność, że audiencja nie
będzie za długa i tym samym atmosfera nie zdąży się podgrzać. Ponieważ oczywiście miało
to być coś więcej niż zwykła audiencja: miała to być swoista ceremonia powitania nowo
podniesionego Lorda Lykana.
Szaitan nie wspomniał Radu o tym, że będą na niej obecni równie znaczniejsi
Lordowie i przynajmniej dwie Damy. I rzeczywiście, otwarcie domagano się udziału w
audiencji, naturalnie zasłaniając się protokołem, lecz głównym ich celem było dopilnowanie,
by pomiędzy Szaitanem i nieznajomym nie powstał żaden pakt bez ich wiedzy. U Wampyrów
podejrzenie było kwintesencją życia... nie wspominając o nieżyciu czy też o prawdziwej
śmierci.
Radu wciąż niewiele wiedział o Wampyrach. Ponieważ Hengor nie był skłonny
wysłać kolejnego lotniaka po swego porucznika, Radu podczas długich nocnych godzin
wypytywał Emila Hagismana, zaznajamiając się z kodeksem i zwyczajami wampirów. I co
dziwne (a może nie), aprobował nieomal wszystko, co było w nich zawarte, bo w końcu on
sam również był Wampyrem! Lecz ich natura była taka, jakiej oczekiwał - taka, jaka wkrótce
również stanie się jego udziałem.
Byli dumni, próżni, chutliwi, zachłanni i przewrotni a bestialstwem górowali nad
wszelkimi innymi stworzeniami, byli okrutni ponad ludzkie okrucieństwo i bardziej
krwiożerczy i łasi posoki, niż mogła wytoczyć z żył niewinnych najkrwawsza jatka. Ich
zarozumiałość i rozmaite próżności były być może najdziwniejszymi z ich cech. Wszyscy
uważali się za „przystojnych" bądź „pięknych" do przesady i uważali, że nie przesadzają,
szczególnie według własnego mniemania! Wina za każde niepowodzenie była zwalana na
„nic nie warte" jaja lub pijawki, a każdy sukces, nawet najmniejszy, przypisywano własnym
wysiłkom. Stało to w jaskrawej sprzeczności z tak zwanym kodeksem wolnej woli, który
rządził wszelkimi kontaktami i traktowaniem współbraci, niewolników, zwierząt i ofiar.
Ponieważ Wampyry same nie posiadały wolnej woli, to ideologia czy koncept wolności i
samostanowienia u innych były wydumane. Skoro ludzkie stado kierowało własnym losem, to
czyż potężni Lordowie wampirów nie mogli robić tego samego? Oczywiście, że tak!...
Wampyry były krwiożercami. Krew stanowiła o ich życiu, a życie mogło być wieczne
przy sprzyjających warunkach. Młodość i krew szły ręka w rękę; jeśli Lord miał takie
życzenie, mógł zachować młodzieńczy wygląd, wstrzymać nieubłagany zegar i zachować na
zawsze potencję seksualną. Mniejsi ludzie mogli - ba, musieli - uschnąć po jego ugryzieniu i
umrzeć prawdziwą śmiercią jeśli nic z niego nie przedostało się do ich organizmów, lub też
wstać z martwych jako nieumarli i odnawiać się w wampirycznej postaci zniewoleni przez
esencję swego pana, podczas gdy on niezmieniony, za to coraz silniejszy (silniejszy ich stratą)
stale ewoluował, zawsze czerpiąc życiodajne soki ze swych ofiar.
A ludzie, Cyganie z Krainy Słońca i ich potomstwo... służyli do konsumpcji. Nie byli
niczym więcej niż tymczasowymi wasalami, od których pochodziły wszystkie dobre rzeczy w
życiu, włącznie z samym życiem, które zabierano od razu lub też, co częściej, sączono po
kropelce. I Wampyry nie robiły nic złego, nie w ich czerwonych drapieżnych ślepiach,
ponieważ nie posiadały sumienia! Być może pierwszych kilku Lordów odmieńców - oprócz
Szaitana - zastanawiało się nad tym od czasu do czasu: jak ci, co kiedyś byli Cyganami, mogli
żyć jak pasożyty, żerując na krewnych i pociotkach, i wpędzać ich w tak niesamowitą grozę.
Być może się nad tym zastanawiali... lecz z rzadka. Ponieważ mając własne pasożyty,
ciała nosicieli stawały się i robiły dokładnie to, czego one zapragnęły...
Następnie Radu dowiedział się o poszczególnych Lordach i Damach: O Szaitanie
Nienarodzonym, zwanym tak, ponieważ nie miał ani matki, ani ojca (a przynajmniej nie
pamiętał) i zdaje się, że sam się wyłonił z wampirzych bagien!... czemu nie, przecież był
pierwszym wampirzym Lordem. Nie było takiego stworzenia przed nim, ani też po nim, nie
licząc tych, których sam stworzył, lub tych stworzonych przez niego, co tworzyli kolejnych,
lub tych, których droga zawiodła na pełne zarodników zachodnie moczary. Utrzymywał, że
był ofiarą jakiegoś Wielkiego Wypędzenia, ale skąd ani kiedy, nie wiedział - jego sędziowie
ograbili go ze wszelkich wspomnień dotyczących poprzedniego istnienia! Ale uważał, że jego
„zbrodnią" była duma i niespotykane piękno - ośmielił się być piękniejszy niż panowie owego
niepamiętanego miejsca, co w ich oczach było niewybaczalne.
I rzeczywiście Szaitan był „piękny", tak jak powinien być przystojny Lord wampirów.
- Sam oceń - Emil Hagisman powiedział Radu - kiedy go tam zobaczysz. Szaitan jest
tak przystojny, że wiesz, że musi być najgorszy. Nie robi z tego ceregieli i nazywa to
„doskonałością zła": kiedy tak jak w jego wypadku wygląd zewnętrzny sięga wyżyn, to
zgnilizna musi zżerać go od środka. A Lord Szaitan zaczął gnić od pierwszego dnia swego
istnienia!
Szaitan był tu panem, niekoronowanym królem tych stworzeń. Ale wśród jego
najbliższych sprzymierzeńców podejrzewano od dawna, że taka korona i tron były jego
ambicją. Ponieważ jednak był tak potężny, miał niewielu sprzymierzeńców. Być może
dlatego tak chętnie zaakceptował Radu... jako przyszłego sprzymierzeńca? Tak czy inaczej
Radu Lykan musiał uważać na każdy krok w Wieżycy Szaitana.
Co do pozostałych Wampyrów: Radu zwracał uwagę na to, co mu mówił Emil
Hagisman - szczególnie na to, co mówił o Ferenczych, ale ich opis, zwyczaje i pochodzenie
mogły stanowić jedynie drobną przypowiastkę po samym Szaitanie.
Hengor był nazywany Prukiem z powodu swych gwałtownych, grzmotliwych
wybuchów i dudniącego śmiechu. Nie żeby było w nim przesadnie dużo „jowialności" napady gniewu występowały u niego równie często jak wesołości, a jego wampirzy apetyt -
na cokolwiek plugawego - dorównywał wielkością jego brzucha. Hengor nie był prawdziwym
Hagim - nazwisko wziął od Cyganów Hagi, pierwszego szczepu w Krainie Słońca, który
odwiedził Szaitan Nienarodzony podczas odkrywczej wyprawy z zachodnich bagien do
Krainy Gwiazd. Przybywając wśród niczego nie podejrzewających Hagich, Lord Wampirów
uwiódł dziewczynę, która później nawróciła Hengora, podobnie jak wielu innych, zanim
przywódca szczepu, Heinar Hagi, zabił ją. Hengor mieszkał w Krainie Gwiazd tylko rok
krócej niż sam Szaitan; jego zamek rywalizował z Wieżycą Szaitana pod względem
monumentalnego i nieco dekadenckiego wyglądu. Tymczasem Cyganów Hagi już
prawdopodobnie nie było.
Klaus Lankari był człowiekiem gór, samotnikiem i nierozważnym głupkiem, który
postanowił zbadać mokradła... tylko by wrócić z nich czymś więcej niż człowiekiem. Jeszcze
bardziej pozbawiony „skrupułów" niż Szaitan i inni. Większość z jego sług stanowiły trogi
zabrane z jaskiń pod granicznymi górami. Trzymał u siebie trogowe odaliski i zawsze
podkreślał z dumą, że chędożył o wiele szpetniejsze samice niż te podczas wielu lat w leśnej
głuszy.
Thereza „Trzyoczka" Lugosi w każdym świecie uchodziłaby za pomyłkę natury!
Urodzona w Krainie Słońca jako odmieniec miała na tyle szczęścia, że wyszła z tego z
życiem. Cyganie mieli wystarczająco ręce pełne roboty w tych niespokojnych dniach, żeby
jeszcze obarczać się potworkami. Ale rodzice ubłagali szczep, cokolwiek niechętnie, lecz
zgodzono się, by się nią zajęli, chociaż i tak bojąc się o jej bezpieczeństwo, stali się
odludkami żyjącymi na zboczach i w przełęczach gór Krainy Słońca. Źródło jej wampirzego
zakażenia jest znane wyłącznie jej samej, lecz troskliwi rodzice zapłacili najwyższą cenę,
pozwalając ogrzycy dożyć dorosłości: trzymała ich zęby i kości palców na złotym łańcuchu
zawieszonym wokół szyi!
Thereza była silnie zdeformowana. Jedno ramię jakby w ogóle zniknęło; zdrowe za to
trzymało się wyżej, co sprawiało wrażenie garbu. Jej lewe ramię miało normalną długość, ale
prawe zwisało do kolan. Jej piersi przypominały plaskate worki różnej wielkości, natomiast
skóra była upstrzona purpurowymi znamionami i bliznami.
Jej trzecie oko jednak było najgorszym bluźnierstwem. Urodziła się z dodatkowym
oczodołem na tyle głowy, w którym tkwiło szczątkowe oko. Od czasu przemiany Thereza
przekształciła swoją anomalię w receptor wzroku, w oko, które gapiło się bez wyrazu, jeśli
nie martwo, w miejscu, w którym miała wystrzyżone włosy. Była to najprawdopodobniej
prawdziwa miara jej potworności: przy jej rozwiniętym metamorfizmie, kiedy nie musiała
być dalej brzydka i mogła z łatwością zmienić swe ciało, ona wolała taka pozostać! Co do
oka: oświadczyła, że ze wszystkich Wampyrów jedynie ona posiada umiejętność patrzenia
czujnie wstecz przez cały czas... Następnie mamy Lady Rushę Basti - pod każdym względem
smakowitą niewiastę! Ale kto mógł o tym zaświadczyć? Według tego, co wiedział Emil
Hagisman, nikt nigdy nie widział jej całkowicie... rozdzianej. Nawet jej okresowi
kochankowie! Włosy Rushy były czerwone jak płomień i dłuższe niż jej kształtne ciało.
Nosiła je w kilkunastu zmysłowych uczesaniach, strategicznie zebrane lub spięte klamrami,
by zasłonić lub odsłonić to i owo zgodnie z jej kaprysem. Czasami odsłaniała kształtną pierś,
czasem jeden pośladek lub swe długie, kuszące nogi... lecz nigdy twarz. Być może była
jednak niezłą wiedźmą. Plotka mówiła, że nienawidzi swoich oczu - które były czerwone jak
włosy, oraz nosa, który wyglądał jak kosznica i nie można było tego nawet zamaskować
wampirycznym metamorfizmem. Co rzadkie, Rusha przyznawała się do tych niewielkich skaz
- czy też raczej nie była się w stanie do nich przyzwyczaić i dlatego musiała je zakrywać.
Przy odrobinie szczęścia Radu mógł znaleźć się z Lady Rushą Basti na „bardzo dobrej
stopie". Z wyjątkiem Szaitana Nienarodzonego, który chciał mieć całkowitą kontrolę nad
swymi odaliskami, i Hengora Hagi, z powodu olbrzymiego brzuszyska, o który Rusha nie
chciała się zbytnio poobtłukiwać, brała wszystkich wartych grzechu Lordów na kochanków. I
rzeczywiście miała w zwyczaju rozkochiwać ich i rzucać jak zużyte rękawiczki!
Ale z drugiej strony... Rusha nie była taka łatwa, jak ktoś mógłby przypuszczać.
Wykradziona z Krainy Słońca cztery lub pięć lat temu została wyniesiona bardzo szybko. A
młody Lord, który ją zabrał... gdzież on się podziewał? Oczywiście miała jego jajo, to na
pewno, ale czy zabrała też jego głowę? Według Rushy zmarł z wyczerpania w jej miłosnym
uścisku. Jeśli tak, to najprawdopodobniej wydal ostatnie tchnienie szczęśliwy - lecz
zdecydowanie odwalił kitę! Emil Hagisman słyszał, że pewne pajęczyce, które... ale wszystko
było jasne i Radu zapewnił go, że usłyszał dość.
Byli jeszcze Drakulowie - Karl i Egon. Zaliczali się do pierwszych rodów w Krainie
Gwiazd. Młodsi synowie krwi pewnej rodziny samotników, którzy zostali zwampiryzowani
na bagnach, musieli zajmować się sobą od dzieciństwa. Ponieważ rodzina Drakulów
mieszkała w górach, gdzie tak długo jak przebywali w Krainie Gwiazd, byli w stanie
wyprawić coś na tamten świat.
Ale, jak się mówi, w tamtych czasach było wielu Psich Lordów na wzgórzach - ludzi
takich jak Radu, lecz było w nich o wiele więcej wilka i o wiele mniej inteligencji - ale
zarówno ci jak i Drakulowie wyginęli. Pewnej nocy ścigani przez wilkołaki mężczyzna, jego
żona i jeden starszy syn zostali zagnani do Krainy Słońca tuż przed świtem. Nie potrafiąc
znaleźć schronienia, zginęli zdmuchnięci pierwszymi ostrymi promieniami słońca. Ale młodsi
bracia - bliźniacy, co nie było znów taką rzadkością u Cyganów - zostali z tyłu i wychowali
ich dzicy Psi Lordowie oraz pół stada zwykłych szarych braci.
Kiedy osiągnęli już odpowiedni wiek (nawet teraz byli młodzi, mieli po siedemnaście,
może osiemnaście lat, lecz zachowywali ostrożność daleko wykraczającą poza ten wiek),
zeszli do Krainy Gwiazd, by zbudować zamek pośród wampyrycznych menhirów. Obaj
demoniczni wojownicy byli wściekle przywiązani do swego terytorium, chyba jeszcze
bardziej niż pozostałe Wampyry. Być może było to naturalne, gdyż ich rodzice żyjący w
górach nie mieli niczego. Obecnie bracia zajmowali Wieżycę Drakulów, którą Egon uważał
za swoją własną, a jego brat przygotowywał sobie siedzibę w Karlowej Szramie. Na obu tych
wieżycach można było osadzić wspaniałe zamczyska, które razem mogły pomieścić
wampirze armie, mogące stawić czoła wszystkiemu, co zdołałby wystawić Szaitan. Jednak on
sam był świadom drapieżności Drakulów i nie trzeba dodawać, że bracia nie należeli do jego
ulubionych pomniejszych Lordów. Nie byli również niczyimi ulubieńcami, ponieważ nawet
jak na standardy Wampyrów mieli zbyt mroczne przyzwyczajenia...
I w końcu porucznik Pruka zaczął opowieść o Turdze Zolte, tak zwanym synu
Szaitana. Przyłapany przez Szaitana na zdradzieckim czynie Turgo został strącony z siedziby
swego „ojca" na pole głazów, by zmagać się z życiem w szczelinach, rumowiskach i
tumanach kurzu. Mówiono, że mieszka teraz w Krainie Słońca, śpiąc w głębokiej jaskini
skryty przed promieniami słońca i stale uciekając przed Cyganami. Jeśli tak, to naprawdę
dopisało mu szczęście, o wiele bardziej niż innym spiskowcom. Jeden z nich został wrzucony
w Gwiezdną Bramę, cierpiąc męki w nieznanym piekle, drugi leżał nieumarły w głębokim
grobie na polu głazów, z wolna upodabniając się do leżących wokół kamieni...
Co do pomniejszych Lordów i Dam: byli tak różni, jak uprzednio wspomniani, ale
Emil Hagisman z ochotą opowie o nich Radu, gdyby ten chciał. Nie chciał, ponieważ odkrył
w sobie próżność i pewność własnych mocy i umiejętności i nie miał ochoty słuchać o
niższych personach. Jednak pewne rzeczy wciąż go zastanawiały, a już na pewno, dlaczego
tak długo nie zdawał sobie sprawy z tego, że żyją tu Wampyry.
- Lordowie przez długi, długi czas żyli tylko na trogach - powiedział mu jego
przewodnik. - Aż do chwili, kiedy ukończyli budowanie zamków. Jeszcze niedawno Lord
Szaitan hodował swoje pierwsze lotniaki, swoich wojowników, pokazując innym, jak to się
robi. Ale teraz... wszystko idzie w zawrotnym tempie. Zgromadzili posłuszne plemiona na
wschód od wielkiej przełęczy, które robią dla nich ich rękawice bojowe, oraz innych
poddanych, którzy stanowią po prostu zapas pożywienia. Zabierają ich tutaj, biedaków, nawet
ja zostałem tak zabrany. Wypady na zachód od przełęczy są sporadyczne i odległe w czasie -
niektóre z cygańskich plemion stawiają opór! Szczególnie Lidesci wściekle bronią Krainy
Słońca! Mówisz, że byłeś samotnikiem, który żył górach i trzymał się z dala od ludzi?
Najwyraźniej tak było, bo masz w sobie charakter wilczego samotnika. Góry graniczne to
potężny łańcuch - nic dziwnego, że nie widziałeś Wampyrów, z rzadka napadających na te
rejony. Zadaj sobie pytanie: po co robić wypady na zachód, kiedy na wschodzie jest pokorne
bydło? Również po co mieliby się pokazywać? Czym jest dla nich czas? Ale to było wtedy, a
teraz jest teraz. Kraina Słońca zostanie wkrótce zaatakowana z całą bezwzględnością...
I jeszcze jedno: - Mentalizm? - zapytał Radu. - Czy wszyscy to mają? Który z nich jest
najzręczniejszym złodziejem myśli, na którego muszę najbardziej uważać? I który jest
najmniej biegły, któremu mogę zajrzeć do umysłu?
- Chcesz żeby mnie zabili?! - zaprotestował Emil Hagisman. - Być może już
powiedziałem za dużo!
- I dlaczego to zrobiłeś?
- Masz coś takiego w oczach, badawcze spojrzenie. A może twoja otwartość... twoja
„niewinność"? Traktujesz mnie jak człowieka, a nie jak niewolnika. Podejrzewam, że dlatego,
że wszystko jest dla ciebie nowe - ale wkrótce będzie z ciebie prawdziwy Lord! Być może
stało się tak dlatego, że masz coś więcej niż tylko dar mentalizmu. Mówią, że Rusha Basti jest
też zwodzicielką.
- Zwodzicielką? Hipnoza? - Radu sam nie zdawał sobie z tego sprawy.
- Jest coś w twoim głosie, co kołysze, koi - powiedział Emil. - Sprawia, że staję się
senny i wyciąga ze mnie słowa.
Radu przytrzymał go blisko i wpatrywał się intensywnie w jego oczy, które również
były zwierzęcymi ślepiami, jednakowoż bez czerwonych źrenic.
- No to mów dalej i powiedz mi, co powinienem wiedzieć - ponaglił.
I Emil Hagisman powiedział mu - powiedziałby. Ale dokładnie w tej samej chwili
sługa Radu nadszedł z chrzęstem z punktu obserwacyjnego wychodzącego na północnozachodnią stronę, na największe wieżyce Wampyrów. Pokazywał coś za siebie, bełkocząc w
te słowa:
- Lordzie Lykan! Na niebie wokół potężnych zamków pojawili się wojownicy i
lotniaki niosące zbrojnych! Jest ich cały rój i pewnie uderzą na nas!
Radu i porucznik Pruka wspięli się w jednej chwili do niszy widokowej, skąd patrzyli
poprzez pęknięcie w zewnętrznej powłoce w górę i w kierunku serca sięgających chmur
wieżyc. W jednym sługa Radu na pewno miał rację: chmura ludzi i stworów roiła się wokół
jednej ze środkowych wież. Tylko że nie wylatywali z niej, ale ją atakowali.
- Wieżyca Szaitana! - wykrztusił Emil Hagisman. - Atakują samego Lorda
Wampyrów, Szaitana!
Radu popatrzył na niego.
- Za dwie godziny miałem się z nim spotkać. Teraz... chyba spotkanie nie dojdzie do
skutku!
- Prawdopodobnie zaproszenie cię na audiencję wywołało ten atak - powiedział mu
gość, zakrywając oczy przed światłem północnych zórz, starając się rozpoznać kształty
miotające się wokół Wieżycy Szaitana.
- Tak? Jak to?
- Bo odciągnęło uwagę, oczywiście. Doskonały moment, by przeprowadzić
przygotowany uprzednio atak! Przyjęcie w Wieżycy Szaitana? Wszyscy Lordowie są zajęci
upiększaniem się, nie wspominając o Damach! Pycha. Tak! A sam Szaitan jest najpyszniejszy
z nich wszystkich: chciałby, żeby jego pałac wyglądał najlepiej. No bo nie często zdarzają się
takie spotkania wszystkich wampirzych Lordów, ale kiedy ma to miejsce... jest to wielka
parada słów, wystudiowanych gestów, póz i popisów!
- I to wszystko dla mnie?
- Dla nich samych! Lekko skrywanych zaczepek i wzajemnie rzucanych wyzwań,
gróźb i insynuacji. Uwielbiają to! Ale na przyjęciu nie można nosić broni. Mogą złorzeczyć,
obrzucać obelgami i kląć ile wlezie, i to bez uszczerbku na zdrowiu. No, chyba że później.
- Z tego, co mówisz, to jest... banda idiotów? Bufonów?
- Tak się wydaje, kiedy są między sobą bo każdy zna możliwości drugiego. Mniej
więcej. Ale wśród ludzi? O, co to, to nie. Wielkie niedźwiedzie na zboczach wzgórz Krainy
Słońca też się bawią w takie zapasy i nikomu nic się nie dzieje. Ale gdyby się tak bawiły z
ludźmi, to połamałyby im wszystkie kości. - Emil dostrzegł coś i podekscytowany wskazał
ręką. - Aha, rozumiem!
Radu spojrzał w tym kierunku: - Rozumiem, co?
- Zobacz, pojawia się więcej lotniaków... z Wieżycy Kirka, Wieżycy Antona i z
Wrzodowej Wieżycy. Posiłki! I popatrz, ranny lotniak leci w tę stronę. To jedno ze stworzeń
Lorda Ehriga, nie mogę się mylić, bo widzę jego znak na fladze. Wrogami Lorda Szaitana
są... Kirk Nunosti, Anton Zappos i Ehrig Wrzód!
- Wszyscy to pomniejsi Lordowie?
- Tak - Emil przytaknął bardzo podniecony. - Wszyscy pomniejsi Lordowie - wszyscy
sprzymierzyli się przeciw Szaitanowi i wszyscy jak jeden mąż polegną!
- Polegną?
- Ma ich jak na widelcu! - Emil znów wskazał ręką i wtedy Radu zobaczył.
Ze stanowisk startowych Wieżycy Szaitana, krztusząc się i kaszląc, wyłoniły się
Stwory napędzane energią biologiczną. I nawet z tej odległości widać było, że są to o wiele
bardziej zaawansowane konstrukcje niż napastnicy. Pozostałe stanowiska wypuszczały
lotniaki z porucznikami i niewolnikami-jeźdźcami: ich wypolerowane skórzane zbroje i
żelazna broń rzucały błękitne poblaski w świetle gwiazd. Ruszyli jak liście miotane
gwałtownym podmuchem - siły Szaitana wdzierały się w szeregi napastników, rozrywały
flanki na strzępy i masakrowały wrogów. I już po chwili, po mniej więcej dwóch minutach,
szczątki wojsk Lordów Nunotsiego, Zapposa i Ehriga Wrzoda spadały, wirując w powietrzu
miotane wichrem, i roztrzaskiwały się o pole głazów.
Ci nieliczni, którzy przeżyli - naprawdę niewielu, ledwie garstka, wszyscy w bezładzie
- uciekali do swych domostw, do pomniejszych zamków Wieżycy Kirka, Wieżycy Antona i
Wieżycy Wrzodowej. Doborowe jednostki armii Szaitana ścigały ich całą drogę.
- Jeśli zbuntowani Lordowie znajdują się wśród tych, co przeżyli - wydukał Emil Szaitan powiesi ich na srebrnych łańcuchach z murów ich zamków, gdzie usmażą się w
złotych promieniach wschodzącego słońca.
Nagle w stanowiskach startowych innych zamków i siedzib zaczął się jakiś ruch. Tam,
gdzie wcześniej Lordowie przypatrywali się starciu, być może nawet zakładając się o jego
wynik, teraz, by okazać solidarność z Szaitanem, ruszali na pomoc. Lotniaki startowały z
pragnącymi pomóc swemu panu, gotowymi do walki, Lordami i Damami. Ale nie było już
takiej potrzeby.
Radu aż zatoczył się na swym punkcie obserwacyjnym, kiedy potężny głos
zadźwięczał w jego głowie (i wszystkich wampirów): - Trzymajcie się z dala! Ten, kto odważy
się tu zbliżyć, uczyni to na własne ryzyko! Krew się we mnie gotuje! Zdradzono mnie! 1 jak się
domyślam, ci tutaj to tylko zasłona dymna, kierowana podstępną tchórzliwą ręką jakiegoś
machera. Czy już nie ma honoru w szeregach Wampyrów?
Oczywiście, że nie ma, i Szaitan wiedział o tym... wiedział również, że zaraz rozlegną
się pełne urażenia protesty w proteście wobec jego insynuacji czy też raczej oskarżeń. Ale
zanim ktokolwiek zdołał zaprotestować, znów rozległ się głos Szaitana: - Wieżyca Szaitana
jest niedostępna. Nie byłbym w stanie znieść waszego widoku. Odwołuję wszystkie
zaproszenia i ustalenia. Muszę teraz dokonać spisu strat oraz moich nie takich znów małych
zysków! Muszę również przemyśleć, co robić dalej - i przeciw komu! Jednak najpierw
domagam się aktu poddaństwa. Macie zaraz odpowiedzieć: Kto trwa przy Szaitanie i uznaje
go za swego jedynego i prawdziwego pana?
Radu odpowiedział od razu: - Ja, Radu Lykan, stoję, Szaitanie, u twego boku. (Chociaż
tak naprawdę obojętne mu było, kogo wspierał, jeśli zapewniało mu to minimum kłopotów.)
Inni zaś przez chwilę się zawahali... aż Lord Wampirów odezwał się: - A kto nie trwa przy
mnie, to w naturalny sposób jest przeciwko mnie...
Na co rozległ się głośny szmer koszmarnych głosów „gwarantujących" poddańczą
przysięgę. Gdyby tak się nie stało, Szaitan wyłuskałby ich jednego po drugim! A już widzieli,
ile warte są pomniejsze przymierza. Znów rozległa się mentalna paplanina ucięta przez
Szaitana: - Radu Lykanie - Lordzie Lykanie, bo nim od tej chwili się stajesz - jako pierwszy
stanąłeś u mego boku. I teraz już bez wahania ogłaszam wszem i wobec twoje wyniesienie...
jesteś Lordem Lykanem! Co więcej, ten, kto podniesie na ciebie rękę, podniesie ją na mnie.
(Przerwał na chwilę.) Tylko... z twojego wilczego jestestwa i wycia w twym umyśle wnioskuję,
żeś jest Psim Lordem. (Znów zaległa cisza i ktoś wzruszył ramionami.) No właśnie. Cóż,
skoro psy Cyganów są wierne, to również od ciebie oczekuję wierności. Niech tak się stanie...
Ale inni zaczęli protestować: - Co? Został wyniesiony? Tak po prostu? Ten bezczelny wilczy
złodziej z Krainy Słońca?
Szaitan zaśmiał się i odezwał się do nich: - A tak, i zatrzyma to, co wziął! Nic nikomu
nie jest winien! Co? Ale macie minimalne straty! Pomyślcie tylko co moglibyście stracić,
gdybym przeprowadził... dokładne dochodzenie. I tak powstanie zostało stłumione. Ci
Lordowie, którzy zostali złapani na gorącym uczynku, zapłacą za to i niech to się wreszcie
skończy. Szaitan jest litościwy...
Kiedy psychiczny eter ucichł, Radu powiedział do Emila Hagismana: - Możesz teraz
zabrać swego lotniaka i wracać do Pruka. Gdyby pytał się, co tu zaszło, to powiesz mu, że nic
mi nie powiedziałeś, i bądź pewien, że nigdy cię nie wydam. Poza tym gdyby w przyszłości
coś się stało Hengorowi Hagiemu, to wiedz, że masz u mnie miejsce. Powiedz mi jeszcze
tylko jedno, zanim odlecisz.
- Co takiego - ulga gościa była aż nadto widoczna.
- Przy wszystkim, co się do tej pory wydarzyło, nie słyszałem ani słowa od
Ferenczych. Nie mają mentalizmu czy jak?
- Najwidoczniej - Emil potaknął. Bez wątpienia to przychodzi z czasem, tak jak
wszystkie umiejętności Wampyrów - chociaż u niektórych wolniej niż zwykle - ale jak na
razie bracia Ferenczy są głuchoniemi w sztuce telepatii.
- Więc nic nie wiedzą o mojej obecności tutaj?
- Och, nie bój się, dowiedzą się, że tu jesteś, a może nawet kim jesteś. I to bardzo
szybko, bo pozostali mają obowiązek ich poinformować. Pozostaje jeszcze kwestia
skradzionych sług Laguli. Ale masz ochronę Szaitana - przynajmniej na razie.
- Jest zmienny?
- Łaska pańska na pstrym koniu jeździ! Jest zmienny jak wichry nad Krainą Lodów!
- Wichry nad Krainą Lodów - Radu powtórzył za nim, kiwając głową w zamyśleniu i
przeczesując palcami swą grzywę. Ale po chwili uśmiechnął się wilczo, poklepał Emila po
ramieniu i warknął: - Które obecnie wieją w plecy! Ruszaj więc do Wierzycy Henga i przekaż
moje ukłony Prukowi.
Powiedz mu, że z lubością przegadywałem się z nim i że z radością jeszcze się z nim
potarmoszę...
I tak Radu Lykan został wyniesiony na Wilczy Szaniec w Krainie Gwiazd, we
wczesnych latach historii Wampyrów...
Reszta jest dobrze znana.
Radu piął się w hierarchii Wampyrów i posiadł wszystkie swe „naturalne" potworne
instynkty Lorda nieomal równe urodzonemu wampirowi. W końcu wywołał gniew Szaitana,
w momencie kiedy był równy statusem nawet z największymi pomniejszymi Lordami, a
Wilczy Szaniec nie był na tyle obszerny, by pomieścić całą jego armię. Przywiązany do
swego terytorium spoglądał łakomym okiem na inne wieżyce -wszystkie były już zajęte - lecz
szczególnie bacznie spoglądał w kierunku Wieżycy Ferenczych!
I wybuchły krwawe wojny! Radu sprzymierzył się z Hengorem Hagim, Klausem
Lankarim i Therezą Lugosi przeciwko Ferenczym, których był teraz legion. Lagula Ferenczy
miał syna krwi, Nonariego Wielgusa, i córkę, Freydę Ferenc, których wyniesiono, by mogli
objąć swoje wieżyce. Podobnie Rhaki Ferenczy został wyniesiony do pozycji Lorda (choć
pomniejszego), ponieważ ostatnie ukąszenie Petra Stakisa było prawdziwie zakaźne i
przeniosło na niego wszystkie substancje. Mówiąc krótko, wykształcił własną pijawkę.
Rakhi padł jako pierwszy. Radu ściął mu głowę, wyrwał mu z wnętrzności jego
pasożyta i pożarł go. Ludzi i zwierzęta Rakhiego rozdzielono wśród zwycięzców, ciągnięto
słomki, kto dostanie Wieżycę Rakhiego, i wygrał Pruk, który od razu splądrował zamek. Po
czym Radu i jego sojusznicy zwrócili swe oczy ku Zgorzeli Ferenczych, Wielgusowej
Wieżycy i Wieżycy Freydy. Ale sama Freyda, tak zwana „Matka Wampirów", już nie żyła.
Umarła, wydając na świat stosy jajek, z których wszystkie były chrome i już martwe.
Zgorzel Ferenczych padła i w końcu Lagula Ferenczy - jedyny żyjący z bandy, która
zgwałciła niewinną siostrę Radu - musiał ponieść karę. Od tamtych wydarzeń minęło sto
siedemdziesiąt lat, ale Radu niczego nie zapomniał i niczego nie wybaczył. Wampyry nie
wybaczają. Naciął ścięgna Laguli, by osłabić wiązadła, na szyję założył mu srebrną pętlę, w
członki wbił żelazne haki i rozciągnął go w powietrzu lotniakami, aż krew jak czerwony
deszcz skropiła zimne pole głazów...
I na tym by się skończyło, gdyby syn krwi Laguli, Nonari Wielgus, nie poprzysiągł
zemsty na Radu i jego ludzie i potomstwie, które pojawi się w przyszłości. Była to klątwa
Lorda Wampyrów, która mogła trwać całą wieczność. Załatwiliby to od razu, gdyby większe
zagrożenie nie zjednoczyło wszystkich Lordów, nawet Radu i Nonariego, przeciwko jeszcze
bezwzględniejszemu wrogowi, któremu było na imię Szaitan!
Lord Wampirów stał z boku, przypatrując się wojnom krwi... aż do teraz. Ale w
końcu, kiedy wszystkie strony się wykrwawiły, Szaitan najechał na pomniejsze wieżyce i
pochłonął je w szaleńczym podboju. Aż w krótkim czasie zostały tylko dwa obozy: z jednej
strony Szaitan, a z drugiej jego Wielcy Wrogowie.
Szaitan kontrolował mnóstwo wieżyc. Zamieszkiwali je synowie i córki krwi - jego
krew z krwi i kość z kości. Ale jeden z nich (prawdziwy syn Szaitana, czy też wykluty z jego
jajka, Turgo Zolte, dawno już powrócił z wygnania i urósł w siłę w Krainie Gwiazd) dołączył
do wrogów ojca w najdłuższej i najkrwawszej z wojen krwi... którą w końcu Szaitan wygrał.
W wyniku tego Hengor Hagi, Klaus Lankari i Thereza Lugosi zostali pogrzebani
żywcem na polu głazów, by skamienieć, a Turgo został wygnany na północ do Krainy Lodu,
tylko że uniknął kary i uciekł do miejsca, gdzie nie sięgała władza ojca, na wschód, na
Wielkie Czerwone Pustkowia, gdzie najpewniej sczeznął. Drakulowie, Nonari Wielgus i Radu
zostali wrzuceni wraz z kilkoma żyjącymi jeszcze sługami i poddanymi Cyganami w Bramę
Krainy Piekieł. Wielu z nich wynurzyło się w Dacji rządzonej przez rzymskich władców przy
wielkiej rzece zwanej Danuvius, w świecie odległym o wiele wymiarów od Krainy Gwiazd, w
roku 371 po narodzeniu Chrystusa.
Wyłonili się koło portu, gdzie rzymscy kupcy i ochraniający ich legioniści oraz kilku
miejscowych Daków gromadzili się, by się targować, wymieniać i handlować niewolnikami.
A ponieważ pojawili się podczas pełni, cieszyło się serce Radu, bo mógł jak opętany trzebić
miejscową ludność...
W końcu Drakulowie ze swymi sługami poszli w góry (później zwane Karpatami), by
odnaleźć miejsce na wybudowanie twierdzy. Nonari Wielgus Ferenczy uciekł przed gniewem
Radu na wschód i przybrał nowe imię. A Radu wraz ze swymi sługami przeprawił się przez
rzekę i osiedlił na rozległych terenach nieopodal. I w wieku legend powstała nowa legenda czy też raczej kilka. O wampirach, wilkołakach i wszelkich mrocznych istotach nocy.
Miejsce, w którym pojawił się Radu, plądrując obóz Rzymian i Daków, przez stulecia
wielokrotnie zmieniało swą nazwę. Lecz dla zabobonnych mieszkańców tej krainy, którzy
mają długą pamięć, zawsze będzie znane pod nazwą Radujevac.
Co oczywiście znaczy: „Tam, gdzie pojawił się Radu"...
5.
Żywiczne sny
Radu śnił zamazane już nieco stare sny i starał się je odbudować i przywrócić do życia
w pamięci. Śnił o minionych stuleciach i o życiu, które wtedy znał, i o wielu istnieniach, które
od tamtych czasów pochłonął. Szkarłatne sny jego początków w odległym wampirzym świecie;
o potwornej przemianie w istotę odmienną od człowieka za czasów wygnania; o jego
trwającej wieki zemście (wkrótce mającej się dopełnić) na tych, którzy ośmielili się zniewolić i
unicestwić tę niewielką cząstkę istnienia, którą pokochał.
Tak, te sny nie były już tak wyraźne jak kiedyś - trzeba je było za każdym razem
odtwarzać i wzmacniać, by przypisać im koszmarną definicję w jeszcze koszmarniejszym
umyśle. Gdyż czas miał moc zacierającą, nawet niszczącą, a były to zdarzenia, które Radu
chciał zapamiętać na zawsze. Podczas trwającego stulecia sny były jego jedyną ostoją,
jedynym wspomnieniem ożywiającym jego nienawiść, kiedy jako nieumarły wyczekiwał
stosownej chwili.
Z zacierającej się pamięci wywoływał imiona, które miały być przeklęte na wieki.
Zirescu: Giorga, Ion i Lexandru i Ferenczych - Laguli i Rakhiego, niegdyś Lordów Starej
Krainy Gwiazd. Tylko że oni zginęli już dawno, w innym czasie, nawet w innym świecie.
Tak, padli z jego ręki! I Radu pielęgnował wspomnienia o tym, jak postąpił z tymi, co nosili
owe imiona, i jak postąpi z każdym kolejnym krewnym, potomkiem, kiedy ponownie
powstanie w nowym świecie, by jego marzenia zmieniły się w rzeczywistość.
To prawda, rozwiązanie zamierzchłych zatargów krwi było jedynie cząstką
opracowanego przezeń planu podczas snu... ale smakowitą cząstką! A tych, co przeżyli,
potomków, spotka tak samo straszny los co ich przodków, lub gorszy.
Jego odwieczny sen...
Odwieczny dla tych, których już nie ma... Poddanych Cyganów, sług pamiętających i
wielbiących go, kiedy był u szczytu - lecz nie dla niego. Ponieważ mimo że marzenia senne
Radu wymagały ciągłego odnawiania i wzmacniania, to wciąż stanowiły najsilniejszą więź z
zamierzchłymi czasami, były jego przewodnikiem w przyszłości... i wciąż miały
krwistoczerwony kolor! Widział to nawet teraz, oczami pamięci: jak było kiedyś w innym
czasie, w innym świecie. I jak będzie w tym.
Giorga, okrutny, stary łajdak! Ba! Miał zbyt lekką śmierć...
Miotał się we własnej krwi wypływającej jak karmazynowa powódź z pulsującego,
rozszarpanego gardła i przeszytego ostrzem bebecha. W rozerwanej grdyce świstało zasysane
powietrze, wypychając na zewnątrz czerwone bąbelki tworzące żywy kobierzec, który plamił
mu brodę i którego odpryski naznaczały zachłannie łapiącą oddech twarz. Lecz parskający
życiodajną krwią szamotający i miotający się Giorga wkrótce ruszał się coraz wolniej, aż
wszystkie te ruchy ustały wraz z uciekającym życiem. O wiele za szybko!
I syn Giorgi, Lexandru: ten, który zgwałcił siostrę Radu, dzieląc ciało Magdy - nawet
po tym, jak uszło z niej życie -ze swym bratem Ionem i z Ferenczymi. On również umarł dużo
za szybko z bełtem z kuszy Radu tkwiącym w jego czarnym sercu i skrwawionym imieniem
Radu na wykrzywionych zdziwieniem ustach.
I Ion, ostatni i najobleśniejszy z całego rodu chamów: Ion z jednym bełtem tkwiącym w
ramieniu i drugim w barku, przyszpilony do drzewa. Ale Radu poprzysiągł sobie, że tym
razem kara będzie równie okrutna jak zbrodnia - nawet tak okrutna i tylko tak okrutna!
Magda została zgwałcona, porwano jej wianek i skazano na śmierć, wyrwano z niej przemocą
jej niewinność i splugawiono ją. Niech się więc tak stanie...
Ion zwisał bezradnie z bełta kuszy, a łapa z ostrymi pazurami zaciskała się na jego
najdelikatniejszym członku. Po czym furia Radu ogarnęła go w jednej chwili i wprawiła w
ruch rękę i ramię!
W jednej chwili Ion Zirescu stracił wszystko, nawet wnętrze podbrzusza, które po
chwili zostało rozerwane, wyszarpnięte, tak że trzewia zwisały jak jeden krwawy ochłap! Nic
dziwnego, że stracił przytomność, i z powodu szybkiej utraty krwi odszedłby w tym stanie,
gdyby Radu dopuścił, by się zmarnował. I kiedy w żyłach wciąż jeszcze kołatał się nikły puls,
zatopił wilcze kły i wyszarpnął to, co pozostało z życia Iona.
Jakże bosko było zagasić olbrzymie pragnienie, wysysając ofiarę do sucha...
Krew! Tego właśnie Radu potrzebował, tego potrzebowała jego pasożytnicza pijawka.
To był nektar życia...
...Była samym życiem i znów nim się stanie, kiedy powstanie, powstanie z grobu! Nie,
nie z grobu - z ostoi, ze schronienia. Schronienia przed ludźmi i przed starymi wrogami,
którzy różnili się od ludzi. Lecz była to ostoja szczególnie chroniąca go przed Największym z
Niszczycieli, który w końcu przypieczętował jego los. Był czarny i nazywał się Black. Czarny
jak rojące się szczury, które przyniosły go ze wschodu...
Jeśli chodzi o ludzi - kiedy po raz pierwszy Radu i inni przybyli z Krainy Gwiazd, byli
naiwni jak dzieci. Ich nauka była jeszcze w powijakach, zabobony kwitły w najlepsze, ich
krew była równie słodka jak mieszkańców Krainy Słońca w odległym wampirzym świecie
młodości Radu. Pomimo tego ich broń była zabójcza i posiedli niewiarygodną odwagę. Przez
pierwsze sto, dwieście lat wampiry i wilkołaki królowały -wzniesiono zamczyska i
wygrzebano jamy w górach, a od ludzi aż roiło się na zboczach Carpatii Meridionali i
ziemiach wokół.
Na początku Radu wraz ze swymi stadami zapuszczał się daleko i pustoszył kolonie
osiadłe na północ od Dunaju - do tego stopnia, że zaatakowali trzy kohorty rzymskie
stacjonujące na stałe w fortach pomiędzy rzeką i zboczami gór jako ochrona dla szlaków
handlowych. Był to stosunkowo łatwy cel. Garnizon stanowił resztkę XIII legionu
stacjonującego w tym miejscu. Legioniści osiedlili się i wtopili w tę krainę, stając się takimi
samymi jej obywatelami jak miejscowi Dacy.
Ale mimo że stanowili tylko trzy kohorty z dawnego legionu, nazwa „Trzynasty"
przylgnęła do nich, a nieszczęście, jakie sprowadził na nich Radu, wkrótce zmieniły tę nazwę
na „Nieszczęśliwy Trzynasty". Od tego właśnie czasu ta liczba stała się synonimem złego
losu pośród Rzymian i innych ludów i w końcu na całym świecie, podobnie jak w Krainach
Słońca i Gwiazd.
Nocne podchody z legionistami wzdłuż rzeki i w dackich wioskach... ach, jaka to była
wspaniała niebezpieczna gra! Pewnego razu Radu wpadł w sidła...
Po ciosie w głowę, który nieomal go zabił, znalazł się na rzymskim statku płynącym
po Dunaju do Morza Czarnego i w rezultacie do samego Rzymu - bez cienia wątpliwości
wioząc bestię na Igrzyska! Kilkoro z jego stada zostało złapanych wraz z nim. Zapakowano
ich w sieci i klatki ze zwykłymi wilkami. Być może ich prześladowcy uważali ich za nowy
gatunek. No bo na swój sposób byli nowym gatunkiem. Trzymali również w klatkach
niedźwiedzie i dziki z lasów wschodniej Pannonii. Statek wiózł też skrzynie złota w
sztabkach wielkości kciuka, beczki przypraw i wspaniałe wina w rzędach amfor na stojakach.
Asortyment mieszany.
Ale wilk jest sprytnym zwierzęciem, wilkołak jeszcze bardziej, a czysta siła fizyczna
Lorda Wampyrów... jest niesamowita!
Dębowe pręty klatki były niczym wierzbowe witki w łapach Radu. Nad pokładem
wzeszedł księżyc w pełni, wysoko nad dackim niebem, a noc się dopiero rozpoczęła...
Statek sam przybił do portu nieopodal Zimnicei: znaleziono całą załogę i kilku
legionistów wracających do domu po zwolnieniu z wojska wiszących za pięty z olinowania.
Byli nadzy, bladzi i pozbawieni krwi. Ale mimo że ich ciała zostały rozszarpane i mieli
rozerwane gardła, nigdzie nie znaleziono krwi. Później Dacy zapłacili za tę rzeź - wioska u
podnóża gór, znana z buntowniczych nastrojów panujących wśród jej mieszkańców, została
wycięta w pień i zrównana z ziemią.
Radu wciąż to bawi, kiedy sobie o tym przypomni: jak uwolnił zwierzęta, które
popłynęły do brzegu, ukradł większość wina i zniszczył wszystko, czego nie dało się zabrać.
Co do złota... cóż, w tych wczesnych latach Lord Radu był jeszcze naiwny. Poza tym złoto
było całkiem pospolite w Krainie Gwiazd. Nie widział żadnego zastosowania dla tego
ciężaru: jego sługi wyrzuciły fortunę za burtę! I pewnie leży tam do dzisiaj (z tego, co
wiedział) na dnie płytkiej zatoczki przy ujściu rzeki od półtora tysiąca lat. Gdyby kiedyś
pojawił się ponownie w tamtych stronach, wiedziałby, gdzie je odnaleźć.
Ale w ładunku na statku Radu odnalazł przedmioty, które wzbudziły jego o wiele
większe zainteresowanie, o których lata później pamiętał i ich użył. Znalazł kilka amfor
wypełnionych ciągliwą złotą cieczą, którą na początku pomylił z miodem, i... skrzynię żółtych
kamieni? Pierwsze to żywica wykorzystywana w całym basenie Morza Śródziemnego jako
konserwant do wina, a drugie to skamieniała żywica, która stała się twarda jak skała po tym,
jak Morze Bałtyckie zmieniło ją w okrągłe bursztynowe kamienie. I Lord Radu - początkowo
niewykształcony nomad, nieco tylko bardziej cywilizowany niż dziki leśny człowiek ze
świata równoległego, następnie zmutowany Lord mrocznego oblicza tegoż świata, a w końcu
wilkołak tego świata - dostrzegł powiązanie między nimi i być może był pierwszym
człowiekiem, który to zauważył.
W Krainie Gwiazd panował zwyczaj wśród Lordów Wampyrów chowania
pokonanych wrogów żywcem na polu głazów, by „skamienieli" i złączyli się z ziemią w
swych głębokich, nie dających się rozkopać grobach. Ale tu było inaczej - tutaj żywica
będąca konserwantem sama „skamieniała", zatrzymując w niezmienionym stanie to, co
wpadło do jej płynnej postaci. Mętne, nieznacznie pobłyskujące kamyki zawierały uwięzione
w nich muchy i żuki, zatrzymane w życiodajnych sokach lasów iglastych, których od
niezliczonych lat już nie było.
Radu nie zdawał sobie sprawy z rozpiętości czasowej tych zjawisk, całych eonach, po
których żywica zmienia się w bursztyn, ale i tak zadziwiła go sama zasada. Szczególnie kiedy
przyjrzał się niektórym okazom uwięzionym w bursztynie -doskonale zachowanej ważce czy
też mrówce z wyraźnie widocznym w załamaniach kamienia kawałkiem liścia. Oczywiście, te
stworzenia były martwe i w kategoriach ludzkich można było powiedzieć, że są martwe „na
zawsze". A co by było, gdyby Lord Wampyrów chciał zakonserwować się w ten sposób?
Metamorficzny wampir z samoregenerującym się ciałem? I od tamtej chwili Radu nosił na
szyi złoty łańcuszek z bursztynowym kamieniem i uwięzionym w nim doskonale
zachowanym owadem...
Bursztyn: końcowa postać żywicy.
Żywica: krew wielkich sosen... które tysiąc pięćset lat temu i w późniejszych czasach
pokrywały całe zbocza gór jak zimowa szuba na grzbiecie zwierzęcia - nie tylko granitowe
stoki niegościnnych gór Szkocji, ale również odległych, zamorskich obszarów. Nie zabraknie
żywicy, o nie! Dwa stulecia po pojawieniu się Radu wszyscy Grecy w basenie Morza
Śródziemnego używali niezliczonych ton tej substancji tylko po to, by polepszyć smak wina!
Skoro współcześni Radu - na przykład Drakulowie - pomyśleli o tym, by zabrać rodzimą
ziemię ze swych zamków w Krainie Gwiazd jako legowiska w tym świecie, to czemuż nie
można było zrobić sobie posłania z bursztynu, by spać przez stulecia?
Przez bardzo długo pomysł ten tkwił uśpiony w głowie Radu, który nawet nie
podejrzewał, że wciąż tam jest. Ale kiedy zaczął być w potrzebie...
Żywica: konserwant z leczniczymi właściwościami. Tarcza chroniąca przed
pustoszącym czasem. Być może nawet lek na straszną klątwę, która w tym świecie była równie
zabójcza jak trąd w Krainie Gwiazd. Cóż, nie ma na to dowodów, ale...
...Co to było?
Obecnie sny Radu zmieniały się w coraz bardziej świadome myśli, nawet
najdrobniejszy wstrząs odczuwał przez ściany sarkofagu i niemal zastygłą żywiczną matrycę
kokonu jak czyjąś obecność w pokoju człowieka, który się właśnie budzi. Wyczuł - coś! A
może kogoś? A może to tylko góry układają się na swych skalnych fundamentach, jak to
robiły od sześciuset lat, odkąd tu leży. Nie wzywał nikogo, prawda? Nie czas jeszcze?
Wkrótce, lecz jeszcze nie teraz. A więc... czyż mógł to być jego własny stwór dający oznaki
życia we własnym, wielkim kotle? Możliwe. Czuł takie ruchy, ponieważ jego umysł i ciało
pochodziło od niego. I tak: Ostrożnie, malutki, ostrożnie. Wymamrotał sennie Radu. Twój
czas wkrótce nadejdzie, bądź pewien... lecz nie przede mną. Nie bój się więc, bo twój pan
stanie przy tobie, by cię uwolnić...
Nie było odpowiedzi i Radu też nie spodziewał się jej. Po prostu był to zwykły wstrząs
w tych starych i pokruszonych skałach, to wszystko. Mógł wrócić do snu: o ludziach i
potworach, czasie plagi i jego końcowej walce z nimi wszystkimi.
Z ludźmi... Z Rzymianami. Lecz imperium chwiało się już w posadach. Przynajmniej w
regionie, w którym pojawili się Radu i jego ludzie. Tak, nadchodzili Goci, a stanowili jedynie
cząstkę tego, co miało nadejść! Jakie wojny, jakie bitwy, ile krwi! Krew to życie! A jaka
panowała tu różnorodność krwi! Nic dziwnego, że pierwszy raz, kiedy stanęli w tej nibyKrainie Piekieł, to wydawało im się, że zostali zesłani do wampyrzego raju! Naprawdę?...
Ludzie i te ich całe wojny... (Radu z wolna powrócił do wielowiekowego snu.)
Podczas długich lat urodzaju Wampyry przeniosły się na górskie wyżyny i rozprzestrzeniły na
terenach wokół, nawet w innych krainach po drugiej stronie morza, na całym wybrzeżu
Morza Śródziemnego wraz z wyspami. Spostrzegły bowiem głupstwo, jakie stało się ich
udziałem, kiedy tylko przybyły: były zbyt śmiałe, i zaczęto opowiadać sobie legendy, które
nie znikną szybko z ludzkiej pamięci. Jeśli pragnęły cieszyć się długim życiem w tej krainie,
musiały stanowić (przynajmniej z pozoru) jedność z tym światem i tymi ludźmi, a nie odcinać
się od nich. I z wolna, lecz konsekwentnie zrozumiały to wszystkie: że powinny wykorzystać
swoją przewagę, by skryć się w tym krwawym i rozdartym wojnami świecie. Tak,
przykrywka była niezbędna.
Ponieważ już się okazało, w jaki sposób ludzie reagowali na obecność Wampyrów: na
początku byli bojaźliwi w zabobonnym świecie - ale później, tak jak Cyganie z Krainy
Słońca, zaczęli na nich polować! Można zabrać ludziom ziemię, można pożreć im dzieci,
uwieść i uprowadzić żony, ale w końcu kiedy nie zostaje im nic więcej, nie mają nic do
stracenia! I wtedy każdy człowiek chwyta za broń!
I tak właśnie było: obcy najeźdźcy na Ziemię początkowo planowali rządzić przy
pomocy terroru, jak to robili w Krainie Słońca/Gwiazd. Ale nawet tam nie udawało się to do
końca. Ponieważ ciągnące się w nieskończoność słoneczne dni zakazywały wejścia do Krainy
Słońca; w ciemne, mgliste noce Cyganie byli już pochowani, a jeśli nie mogli się skryć,
chwytali za broń. Tak samo w tym świecie, tylko że tu było dużo gorzej. Tutaj noce kończyły
się błyskawicznie i uniemożliwiały Lordom wampirów długie polowanie; a dni... były
straszliwe! Palące słońce wędrowało dokładnie nad głowami i nie było gór granicznych, by
pochłonęły jego promienie ani też powstrzymały ludzką furię.
Ach, były góry - i to jakie: rozległe łańcuchy Karpat na wschodzie i potężne Alpy na
zachodzie - ale w odróżnieniu od gór granicznych pomiędzy Krainami Słońca i Gwiazd nie
powstrzymywały orbity słońca, które w zenicie paliło wszystko bez różnicy. W tym czasie
wielkie armie różnych szczepów nomadów przemierzały cały świat: kiedy nie mogły wspiąć
się na góry, to obchodziły je... i tak było. Wojownicy!
Ludzie, którzy wiedzieli, jak zniszczyć wroga, nawet Wampyra, i zniszczyć tak, by
ślad po nim nie został, wiedzieli, jak przeszyć serce bełtem czy piką, zabić i jak zatknięcie
jego głowy na pice przypieczętuje jego śmierć... następnie jak zmienić jego zamek w kupę
gruzów, tak by nikt nie ocalał. Były to po prostu metody stosowane przez wojowników i już
nie były zarezerwowane dla Wampyrów i ich sługi. Ponieważ w przeważającej liczbie
wypadków najeźdźcy, którzy ich używali - najpierw Goci, później Wizygoci i Awarowie nawet nie wiedzieli, że stają przeciw Wampyrom! Nie, ponieważ nie robiło im różnicy, czy
szlachtowali bogatych dackich właścicieli ziemskich w ich posępnych zamczyskach, czy też
dziwnych, dzikich odmieńców w ostrokołach na zboczach gór czy w jaskiniach.
I właśnie z powodu czasów, czasów przemiany, tumultu i konfliktów - kryzysu, który
dotknął cały świat antyczny -jeszcze młoda legenda Wampyrów o oszalałych z żądzy krwi
wampirach i wilkołakach nieomal zniknęła. Kto potrzebuje okropności mitu, kiedy cały świat
zmienia się w jedną jatkę? W czterdzieści lat po przybyciu Radu do nowego świata Wizygoci
splądrowali sam Rzym i w czterdzieści pięć lat później znów upadł, tym razem za sprawą
Wandali, tylko że wtedy Radu przyłączył się do rzezi. Ponieważ jak większość Wampyrów
wygnanych z Krainy Gwiazd przez Szaitana nie był w stanie oprzeć się uczestniczeniu w
rozlewie krwi, nie w takich ogromnych ilościach.
Wojna, która przyciągnęła go jak magnes, toczyła się na północy. Wojen takich nie
toczyli w Krainie Gwiazd nawet starzy Lordowie. Przez lata i dziesięciolecia Radu stał się
wielkim najemnikiem, miotany wichrami wojny to tu, to tam, no i ta krew. Wykorzystywał
dar oniromancji - nie taki rzadki u Psich Lordów - przewidując przyszłość i decydując, do
czyjej zwycięskiej armii ma się zaciągnąć. Równocześnie był czujny na wszelkie wieści o
starych wrogach, którzy podobnie jak on przeszli przez Bramę Krainy Piekieł. Za każdym
razem Radu przeklinał się w myślach, że nie zakończył sprawy od razu, na samym progu
nowego świata, kiedy byli osłabieni. Ale wtedy on również był mocno osłabiony.
Pogłoski dotarły do Radu. Zaciągnął się pod komendę Wandala o imieniu Gaeseric
(który nazywał go „Radu, Ogar Nocy", ponieważ wolał walkę partyzancką przy pełni
księżyca), kiedy dotarły do niego wieści o rzekomej śmierci niejakiego Onariusa Ferengusa,
senatora prowincji (co, Rzymianin?) zamordowanego przez piratów dziesięć lat wcześniej w
Odessusie na wybrzeżach Morza Czarnego. Dowiedział się tego od numidyjskiej niewolnicy,
Utulu, wyzwolonej po ataku Gaeserica na Rzym. Kiedyś należała do Onariusa, ale uciekła w
czasie pożaru i walki tej nocy, kiedy został zabity. I wnioskując z opisu jej byłego pana...
...Radu nie miał wątpliwości, że był to nikt inny, jak Nonari Wielgus Ferenczy!
I w siedzibie Radu, w norze pod Colli Albani, dwanaście mil od Rzymu, gdzie całe
stado odpoczywało, Utulu poddała się czarowi swego nowego pana (choć Radu w mniejszym
stopniu poddał się jej czarowi). I zostali kochankami. Ale ponieważ miał aż nadto przekąsek
w dackich górach, będących obecnie terytorium gockim, i ponieważ przekonał się, że
anonimowość i odosobnienie sprzyja długowieczności, dopilnował, by Utulu pozostała
całkowicie człowiekiem, co oznaczało, że mimo iż on sam wchodził w nią, to nie dopuszczał
do tego, by coś z niego w nią weszło. I czasami, leżąc wymęczona na posłaniu ze zwierzęcych
skór, na prośbę Radu opowiadała mu różne rzeczy o jej byłym panu.
W jaki sposób Nonari Wielgus zdołał uzyskać tytuł rzymskiego senatora in absentia
podczas ponad osiemdziesięciu lat od czasu przybycia Wampyrów do Dacji - nie wiedział
nikt. Dziewczyna opisywała jego zamek, przytulony do wielkiego klifu, z prywatnymi
komnatami, których okna wychodziły na nienasłonecznioną stronę, i jego niewolników - jak
opar nad bulgoczącymi mokradłami poruszającymi się bezszelestnie bladymi i upiornymi
postaciami, które uśmiechając się pokazywały silne, białe zęby... wszyscy sunęli i snuli się,
przyspieszając na wezwanie Onariusa, wzdrygając się pod jego zimnym i groźnym dotykiem.
Jego prawa dłoń była jak maczuga ze złączonymi wszystkimi palcami... Nazywał ją swoją
"małą trożycą" i powiedział, że już wcześniej znał trogi, które mieszkały w wychłodzonych
jaskiniach odległego, zapomnianego świata. Tylko że tamte to były niezdarne stwory o
twardej skórze, a Utulu była pełna wdzięku, a skórę miała gładką. Nigdy nie przestawało go
to zadziwiać: że słońce brązowi jej skórę, „a jednak się nie spala"! Ale wszystkie odaliski
Onariusa były białe - Arabki, Brytonki i Syryjki - i nie miał czasu na zadawanie się z trogami,
nawet jeśli byty tak piękne jak Utulu. I tak nosiła wodę, sprzątała komnaty Onariusa i była mu
wdzięczna. Ponieważ wiedziała, jak postępował z tymi, z którymi się „zadawał". Czy też
raczej nie wiedziała, bo skrywał się przed oczami ciekawskich. Dostrzegała jednak nieraz
ślady jego namiętności, widoczne w wilczych, żółtych oczach zarówno jego męskich, jak i
żeńskich sług, i to jak się snuli i sunęli przez komnaty po ledwie kilku dniach służby u niego,
nawet u niektórych dzieci z willi, które były duże jak na swój wiek. Widziała, w jak
błyskawicznym tempie odaliski i niewolnicy „zużywali się" -wysysani do ostatniej kropelki i kiedy umierali, zakopywano je głęboko w ziemi, w miejscu, gdzie skały wpadają do morza,
w pośpiechu i przy szumie fal, by zagłuszyć... inne dźwięki! Onarius miał syna, który
mieszkał w górach na północy, w miejscu zwanym Khorvaty, w Mołdawii. (Tu Radu
nadstawił ucha. Co, kolejny żywy Ferenczy?) Nazywał się Belos Pheropzis. (Nie Ferengus?
Nie, oczywiście, że nie, jeśli chciało się ukryć krewnych!) Miał tam olbrzymi zamek, na
wyżynach, na samych obrzeżach terytorium Imperium. Wszystko trzymane w tajemnicy
zarówno przed Rzymem, jak i przed nomadami - zamek stanowił kryjówkę Onariusa, na
wypadek gdyby kiedyś jej potrzebował. A jak „mała trożyca" Onariusa dowiedziała się o tym
wszystkim... bardzo obawiała się tego Belosa, bo tak na nią patrzył - tak jak na wszystkie
kobiety, nawet na kochanki ojca! Jednocześnie fascynował ją: był ciemny, przystojny, miał
drapieżne rysy twarzy i masywną, choć proporcjonalną sylwetkę. Trzymając się na uboczu,
podsłuchiwała ich rozmowy, głównie by się upewnić, że Belos nie poprosił o nią. Gdyby tak
się stało, musiałaby uciec.
Ale kiedy Radu spytał ją pewnego razu o jej zauroczenie Belosem: - Ach, nie, mój
panie, źle mnie zrozumiałeś - powiedziała Utulu, leżąc między jego udami i pieszcząc obecnie
oklapłą męskość, ściskała ją piersiami i obsypywała pocałunkami. - Być może źle się
wyraziłam. Nie była to fascynacja, ale przerażenie. Bo ten Belos był jak perszeron, który
ciągnie rzymskie rydwany... a ja jestem tylko małą karą klaczką. Byłam niewolnicą i gdyby
ten syn Onariusa mnie zapragnął... nie wierzę, że mogłabym go pomieścić w moim małym
ciele! - (Od razu spostrzegła swój błąd, ponieważ Radu był niesłychanie dumny.) - Ale skoro
jestem w stanie pomieścić ciebie, mój panie, to widzę, że najwyraźniej się myliłam! Tak czy
inaczej Belos przerażał mnie, bo był więcej niż człowiekiem, był bardziej zwierzęcy niż
ludzki.
- Ale ja przecież jestem też więcej niż człowiekiem, jestem bardziej zwierzęcy niż
ludzki. - Radu sięgnął, by popieścić jej miękkie piersi, i wciągnął bez wysiłku Utulu na
brzuch by móc sięgnąć do jej ciemnych, krągłych pośladków.
- Ty jesteś, panie, wilkiem - powiedziała mu. - Ale Belos... był inny! - I Radu wyczuł,
jak dreszcz przebiega przez jej ciało.
Tak, Utulu miała rację: Belos był inny. Bez najmniejszego cienia wątpliwości
wiedział, że był on synem Onariusa wyklutym z jaja. Wampyrem! Co prawdopodobnie
stanowiło wytłumaczenie dla jego wyglądu i apetytów i było powodem, dla którego syn i jego
przeklęty ojciec byli tak sobie bliscy. A może to ostatnie było wynikiem wojen, drżeniem w
posadach czy nawet waleniem się Imperium Rzymskiego i ogólną niestałością rzeczy.
Ponieważ nawet najlepsze stosunki dwóch Wampyrów trudno nazwać bliskimi, nie w
zwykłych okolicznościach. Ale pomijając to, było całkiem jasne... że ta szumowina z Krainy
Gwiazd wydała jednego ze swoich tu, w tym świecie! Był synem z jaja Nonariego. Był
Ferenczym!
Cóż, niech będzie. Oznaczało to, że będzie kolejnym Ferenczym ściganym przez
Radu, kiedy wojny zostaną już wygrane i zbliży się odpowiedni moment, a świat ochłonie
nieco. Co do tak zwanego Onariusa Ferengusa... martwy, co? Radu był innego zdania.
Bardziej prawdopodobne było to, że atak był zaplanowany, by umożliwić Nonariemu
zniknięcie z willi, by powrócić pod nowym nazwiskiem i w innym przebraniu. Był to ciekawy
pomysł, coś, czego Radu mógł spróbować w niedalekiej przyszłości, kiedy ktoś zacznie się
zastawiać, czemu tak długo żyje...
Marzenia senne Radu sprawiły, że życiodajne soki organizmu przelewały się leniwie.
Sny o nieśmiertelnej nienawiści do Ferenczych, zamiłowaniu do stąpania po polu bitwy, lecz
szczególnie wspomnienia o żarłocznym uwielbieniu dla Utulu. Ach, Utulu! Uwielbiała jego
korzeń i trudno było w decydującej chwili uśmiercać wszystkie zarodniki. Ale gdyby zaszła w
ciążę... to na pewno też by zeszła! Radu nie był taki jak Nonari, zmieniający ludzi w wampiry
na prawo i lewo, by później na starość rzuciły się na niego. Wystarczyły mu jego szczeniaki.
Zaznały jego ukąszeń i nosiły w sobie klątwę -klątwę dziecięcia księżyca, odmieńca,
wilkołaka - lecz nie jego nasienia. Nadejdzie pewnie czas na syna krwi i w końcu, później, na
syna z jaja, kiedy będzie mógł sobie pozwolić na szkolenie, kontrolowanie i naginanie go do
swej woli. Ale w dzikim świecie sprzed półtora tysiąca lat Radu Lykan nie miał kontroli nad
niczym! Jedynie niespożyte siły Natury, Zmiany i Chaosu miały nad czymkolwiek kontrolę...
Wracając do Utulu: Radu ukąsił ją parę razy podczas stosunku, była to zwykła
malinka, ale nie za głęboko. Nigdy nie stanie się Wampyrem - przynajmniej na długo nie, bo
ludzie nie żyli tak długo - lecz stanie się wilczycą przypisaną do Radu jako jego sługa.
Doskonale, może biec wraz ze stadem i być jego samicą tak długo, jak długo to wszystko
potrwa. Niestety, nie trwało długo. Doradcy Gaeserica, którzy wcześniej podczas kampanii
witali Radu z jego stadem z otwartymi ramionami jako „najemników o ustalonej hierarchii w
stadzie, którzy walczą jak stado wilków!", teraz udzielili swemu przywódcy innej rady. Och,
na początku zakrawało to na ponury żart, wspaniały wic, że wielkie miasto założone przez
braci ssących mleko wilczycy zostało rzucone na kolana po części za sprawą człowieka o
wilczym wyglądzie nazywanego "Ogarem Nocy" i stada jego wyjących berserków. Ale
miasto już upadło i Radu wraz z kompanią dostali swoje.
I któż może ocenić, być może nawet dostali... za dużo? Kim w końcu byli? Zwykłymi
najemnikami. I była ich jedynie garstka w porównaniu z wielką armią Wandali. Nie byli
żadnym partnerem dla Gaeserica, gdyby postanowił odebrać w formie daniny to, co im
wypłacił. Tak, poza tym te wilki wojny trzymały wiele pięknych kobiet zdobytych w Rzymie
i mnóstwo czerwonego wina również pochodzącego ze splądrowanego miasta, które trzymali
w jaskini w górach wraz z resztą łupów...
Posłaniec Gaeserica przybył do Radu wczesnym wieczorem z wiadomościami
mówiącymi, że na północy formuje się legion i że rzymskie galery ze Wschodniego Imperium
wyładowują ludzi i zapasy na brzegu na południe od Tiberis. Rozkazy Gaeserica były
następujące: Radu miał wysłać jedną trzecią swoich ludzi, by śledzili rozwój wypadków na
północy, a pozostali mieli uprzykrzać życie najeźdźcom z morza u ujścia rzeki. Jeszcze tej
samej nocy wysłał swoje oddziały, które odkryły, że w splądrowanym mieście nie było
żadnego oporu! Nie było go również wcześniej. Wtedy przypomniał sobie sny o zdradzie,
której skutki zobaczył, gdy pospieszył do swej gawry pod wzgórzami: z największego wylotu
jaskini wydobywał się gęsty dym i płomienie, zniewolone ciała kobiet ze stada walały się
wszędzie wokół w gęstej trawie u wylotu jaskini! Nawet ciało Utulu, które poranione od
walki leżało nieopodal.
Na ten widok Radu nie mógł się powstrzymać od krzyku. Nie chodziło o to, że nie
żyła - w tych okolicznościach mogła się nawet sama zabić - ale przejął go grozą sam obraz jej
śmierci. To, jak zginęła. Ponieważ przywołało to wspomnienia o zgwałconej siostrze
zamordowanej rękami szumowin z rodów Zirescu i Ferenczych, w Krainie Słońca, w innym
świecie.
W końcu wydał z siebie krzyk, z tym że był to raczej skowyt uchodzący w górę ku
zachodzącemu księżycowi. Księżycowi w pełni...
Wandale znajdowali się w górach w pobliżu jaskini i prowadziły do nich wyraźne
tropy. Nie spodziewali się Radu wcześniej niż w środku dnia, co stanowiłoby o ich
przewadze, ponieważ był wojownikiem nocy. A jednak był tutaj, chociaż zmęczony
wyczerpującą podróżą na wybrzeże i z powrotem. W porównaniu z doborowymi oddziałami
Gaeserica, które szykowały się do zastawienia zasadzki, setka wojowników Radu była ledwo
garstką bo na jednego wilka przypadało czterech Wandali.
Lecz pomimo że siły były nierówne i że Wandale usadowili się na wzgórzu, to ich
przewaga nie była tak wielka, jak się zdawało. Nie wobec wściekłych, dyszących żądzą
zemsty ludzi, którzy na dodatek byli wilkołakami! Szykowała się więc najkrwawsza bitwa,
jaką można sobie było wyobrazić. Było tuż przed świtem, czas, w którym oczy wielu ludzi
odmawiały posłuszeństwa. Lecz wilk ma zwierzęce ślepia, widzą doskonale, czy to przed
świtem, czy też w nocy. Podniosła się również mgła... wampirza mgła, wywołana z ciała
Radu i z suchej na pieprz ziemi! Wszystko jednak na próżno - stado zostało rozbite na
początku, zanim jeszcze bitwa rozgorzała na dobre. Ponieważ musieli atakować pod górę, a
wystarczyło, by Wandale tylko ciskali broń z góry. I wilki Radu walczyły: w porozrywanych
ubraniach, z laskami, nożami, toporami, gołymi rękami i długimi kłami. A Wandale byli
wyposażeni w skórzane kaftany, piki, łuki i prymitywne kusze. (I była to ironia losu,
ponieważ to Wampyry przyniosły pierwsze kusze z Krainy Gwiazd/Słońca. W ich świecie
kusza była bronią Wędrowców. Lordowie Wampyrów nie mieli ani umiejętności, ani
cierpliwości, by je produkować w tym świecie. Przybyli z nimi cygańscy, ludzcy słudzy,
którzy rozprzestrzenili się wśród ludzi nowego świata. Tak jak i ich umiejętności i kunszt
rzemieślniczy. Stąd Wandale mieli kusze.) Wciąż jednak szczeniaki Radu szlachtowały po
trzech Wandali, tylko że zawsze po nich nadciągał czwarty. Przekłuwani pikami tryskając
strumieniami czerwonej juchy, wojownicy Radu padali na ziemię. Skradziono im całe dobro,
zgwałcono i zarżnięto kobiety i w końcu oddali też życie, zdradzeni przez Wandali...
Słońce podniosło się na wzgórzach, które zdawały się parować krwią, moczem, potem,
wyprutymi trzewiami i rozlaną posoką. Smród czterystu dziesięciu wojowników parował
wokół w gorącym słońcu. Lecz Radu przeżył wraz z dwoma porucznikami. Widząc, że
wszystko stracone, wdrapał się do ciemnej skalnej szczeliny, by poczekać na zapadnięcie
nocy.
Zwinięty jak wąż w chłodnym, zatęchłym schronieniu, leczony przez swą pijawkę z
odniesionych ran, Radu złożył przysięgę Wampyrów - nie tylko ślubując wygubić wszystkich
Wandali, lecz w ogóle ludzi. Do tej pory Radu był najbardziej łagodnym ze wszystkich
Lordów, najbardziej ludzki z nieludzkiego stada. Ale z tym już koniec. Co, Wampyry były
zdradzieckie? Ha! Teraz Radu doszedł do wniosku, że Starzy Lordowie Krainy Gwiazd byli
ledwo uczniami szkolącymi się dopiero w zdradzie! Jeśli zaś chodzi o okrucieństwo...
Żądza wampira była pochodzenia ludzkiego, zwielokrotniona dziesięć razy przez
pasożyta. Musiał ją zaspokoić! Emocje, wściekłość, rozkosze - wszystko miało proporcje
większe niż normalnie. Nie potrafił się odwrócić od kształtnej niewiasty. Nie potrafił się
oprzeć widokowi krwi. Ponieważ krew to życie! Ale ludzie z tego świata - tak Rzymianie, jak
i barbarzyńcy - rozpierdalali wszystko, bo po prostu było pod ręką bo ciągnęło ich do rzezi,
bo to było prawo zwycięzcy! Zwyciężyć i zniszczyć!
I o ile wampiry bynajmniej nie tworzyły życia, o tyle ludzie z tego świata po prostu je
niszczyli. Radu widział, jak Gaeseric i jego Wandale wpadli do Rzymu, widział, jak nieludzcy
są ci ludzie. Jeśli chodzi o „cywilizowanych Rzymian" to cóż, we Wschodnim Imperium
krzyżowano za kradzież bochenka chleba!
Radu znajdował się pomiędzy jednym i drugim, jak pragnął wierzyć. Tyle w nim było
człowieka, ile wilka, lecz więcej wilka niż wampira. Tak siebie postrzegał: jako
potężniejszego niż człowiek za sprawą siły i niesłychanych wampirzych umiejętności, a
jednak górującego nad Wampyrami za sprawą kołatających się w nim resztek
człowieczeństwa. Paradoksalnie była to prawda. Naprawdę? I znów wydał z siebie bezgłośnie
„Ha!". No to koniec z tym człowieczeństwem! I była to ostatnia przemiana, prawdziwa
przemiana, ostatnia kropla, która przepełniła czarę, zmieniając człowieka w bezlitosnego
potwora.
Był naiwny? Tak, ale to przeszłość. W Krainie Słońca był naiwny. Patrząc w
przeszłość, doszedł do wniosku, że zawsze górował nad Zirescu i Ferenczymi, lecz był młody
i niedoświadczony. A kiedy siedział w swoim zamku w Krainie Gwiazd? Był naiwny, sądząc,
że ma jakąkolwiek szansę w starciu z Szaitanem, a jednak stawił mu czoła. I w końcu w tym
świecie był bardzo naiwny. Złote grzywny wrzucił do rzeki, sądząc, że są bezwartościowe - a
ludzie się dla nich zabijali! I to, jak zebrał swoje wilkołaki, by stanowiły jego stado, a
powinien pozostać samotnikiem. I wreszcie na koniec, zaprzedał się srogiemu wojownikowi
na służbę i oczekiwał, że dostanie zapłatę i będzie traktowany jak równy. Co, równy? Radu
Lykan? Ale miał przewagę nad wszystkimi tak zwanymi wojownikami. Jedyną ich przewagą
było to, że byli ludźmi i mogli tu żyć jak ludzie. Ach, ale czas działał na korzyść Radu. Mógł
przeżyć ich wszystkich... o ile mu na to pozwolą!
Odstawiając na bok takie wartości, jak honor, zaufanie i wiara, trzeba było opracować
nową strategię. Od tej pory Radu nie będzie honorował ani człowieka, ani żadnej innej istoty,
lecz wyłącznie swoje przysięgi. Nie będzie ufał nikomu nawet swym szczeniakom, lecz
konsekwentnie wprowadzał swoją wolę, dopilnowując, żeby jego słowo stało się prawem.
Będzie miał wiarę wyłącznie w siebie i w krew, która jest życiem. I ponad wszystko będzie
najbardziej skrytym i czujnym z ludzi, tak żeby nikt go nie rozpoznał lub nie zbliżył się
niezauważony.
Więc może stary Onarius Ferengus miał rację i Radu powinien znaleźć sobie wysoką
pozycję, wynieść się wysoko w ludzkiej hierarchii i przygotować sobie kryjówki i ostoje w
różnych miejscach wypełnione osobami, które opiekowałyby się nimi podczas jego
nieobecności. I jak Nonari Wielgus Ferenczy będzie mógł iść przez świat jak kiedyś, ciesząc
się życiem jak nigdy dotąd, ze świadomością że w razie potrzeby ma schronienie, albo gdy
przeżyte lata sprawią że będzie musiał na chwilę usunąć się w cień.
A może źle ocenił Nonariego i ten nie skrył się po „morderstwie" rzymskiego senatora
i hulał gdzieś tam, biorąc życie pełnymi garściami. Jeśli tak było, to bez wątpienia zwróci na
siebie uwagę Radu, kiedy nadejdzie czas, by pojawić się w innym miejscu. I któż mógł
przewidzieć, być może wtedy nadejdzie czas, by Onarius zniknął na zawsze? Tak jak jego
zrodzony z jaja syn, ten Belos Pheropzis.
Tak sobie Radu myślał i układał plany, skrywając się przed słońcem w dziurze w
ziemi...
Nadeszła noc. Jeden ze szczeniaków Radu zmarł od zbyt wielu ran w boku, przez
które wyciekła cała krew. Odszedł bez sprzeciwu, po prostu zamierając na zawsze, tam gdzie
siedział.
Szczelina mogła być tak samo dobrym grobem jak każde inne miejsce. Radu wraz z
ostatnim, który przeżył zdradę Gaeserica, zrzucili z góry kilka głazów na szczelinę, by
ochronić ciało kolegi przed zwykłymi wilkami i dzikimi psami.
Następnie wyruszyli pod księżycem w pełni, kierując się na północ do apenińskich
wyżyn, które rozciągały się wzdłuż całej Italii. Ponieważ droga przez tereny opanowane przez
Wandali była najbezpieczniejsza.
Wilkołaki biegły chyżo. Następnej nocy w górach spotkali kolejnych ocalonych
należących do stada, które Radu wysłał, by szpiegowali zbierający się legion. Mieli też swoją
opowieść: o podłej zasadzce zastawionej niecałe dwadzieścia mil od Rzymu w górę rzeki.
Czterdziestu dwóch z nich padło. Poszczęściło się tylko ósemce - jakimś cudem przepłynęli
bezpiecznie przez rzekę, zostawiając za sobą Wandali Gaeserica w ich ciężkich kaftanach i z
bronią, zapadających się w bagnie. Po tym, podobnie jak Radu, przedostali się na wyżyny, bo
zorientowali się, że wysłano ich dla zmyłki.
Była ich więc dziesiątka, dziesiątka ze stu pięćdziesięciu. Cóż, musiało to wystarczyć,
ponieważ Radu nie zamierzał przez jakiś czas pomnażać pogłowia wilkołaków...
Podskoczył... nerwowy tik w członkach zleżałych w żywicznym kokonie dał znać o
sobie. Nie było to wystarczająco silne doznanie, by go obudzić, lecz wywołało senne
zaciekawienie podświadomości.
Co?...
Czy jest tu ktoś, czy ktoś nadchodzi? Czy słyszał odgłosy kroków, czy mu się
zdawało? Ale kroki w tej skalnej głuszy, gdzie słychać tylko pełzanie pająków i łopot
skrzydeł nietoperzy, nie były słyszane od dawna. Być może kolejny kamień zleciał z sufitu i
odgłos jego upadku wywołał sen o dawno minionej przeszłości, kiedy zrzucał kamienne głazy
na ciało zabitego towarzysza... i wtórny szok wywołał to zaniepokojenie? Tak, to na pewno
to.
Taaaak. To... na pewno... to...
Po wyjściu z Rzymu Radu zabrał swoją przetrzebioną grupę wilków na północ od
Dunaju. Następnie na wschód, przez lasy i góry, i w końcu na doskonale mu znane terytoria
Daków. Było to terytorium Longobardów, Ostrogotów i Hunów, lecz na południe od rzeki
zamieszkiwali głównie chrześcijanie. Sam Radu nie wyznawał żadnej religii poza wiarą krwi.
Przesądy i zabobony miejscowych Daków nie robiły na nim wrażenia, poza tym, że na
terytorium chrześcijan podróżowało się bezpieczniej niż na terenach zajętych przez
barbarzyńców.
Tak czy inaczej nie zamierzał zatrzymywać się na południe od rzeki. W końcu ruszył
dalej na północ ku górom, do krainy zwanej później Wołoszczyzną. Uważał, że na
wyniesionym terenie będzie oddalony od krwawych wojen toczonych na żyznych dolinach
poniżej.
Była to prawda. Góry stanowiły niezłą zaporę - były nieurodzajne i niegościnne. Nie
stanowiły łakomego kąska dla najeźdźców - nie przedstawiały dla nich żadnej wartości. Radu
wiedział, że może zaprząc krzepkich górali do pracy nad budową zamku, własnej wieżycy w
najbardziej oddalonym i niedostępnym miejscu z możliwych.
Oczywiście wymagało to nakładu środków, lecz on już wyniósł cenną naukę: że o ile
wino i kobiety podnoszą siły mężczyzny, o tyle złoto potrafi to jeszcze lepiej. I po drodze z
Rzymu do Dacji nie próżnował i zbierał fundusze. Spotykał wielu rzymskich uciekinierów,
umykających przed barbarzyńcami plądrującymi ich ziemie: Radu masakrował ich dla
pieniędzy. Po kraju krążyły grupki Wandali przeczesujących kraj. Radu rabował ich,
odbierając to, co zabrali innym. W końcu na Dunaju napotkał ostatnie grupki rzymskich
kupców i handlarzy. Radu wyhandlował od nich złoto za ich krew i życie.
Podróżując nocą i zatrzymując się na noc w chrześcijańskich obozach i wioskach,
słuchał pogłosek i poznał nowe słowo, którym miejscowi nazywali diabła i wszelkie mroczne
siły. Było to w istocie imię, które trwożliwie szeptano na górskich przełęczach i przy górskich
watrach. Nazwisko rodowe - będące teraz przekleństwem - bardzo dobrze znane Radu.
Drakule!
Niegdyś Karl i Egon byli sojusznikami Radu w walce z Szaitanem. Obecnie stanowili
dla niego niesłychane zagrożenie, gdzie skryci w niedostępnych dackich górach urośli w
niepotrzebną siłę. Odwrotnie niż Radu - który miał niewielką tolerancję na słabe światło
słoneczne, tak że zakapturzony mógł wędrować za dnia - Drakulowie byli prawdziwymi
dziećmi nocy - światło słoneczne zabiłoby ich od razu. Lecz rozwinęli swój metamorfizm do
takiego stopnia, że podobnie jak Szaitan Nienarodzony mogli zmieniać się w nietoperze, by
wylatywać na łowy w poszukiwaniu ofiary. I od kiedy posiedli tę umiejętność, zawsze tak
robili. Co więcej, w Krainie Gwiazd wspierały ich wilki. Znali wilki i w tym świecie trzymali
je jako swoje chowańce. Pilnowały ich dzikie wilki i dzięki nim Drakulowie byli bezpieczni
w swym zamku i nie obawiali się nikogo.
Na razie wiodło im się dobrze, skoro takie plotki dotarły do Radu. Barbarzyńscy
najeźdźcy, którzy osiedlali się na północnych równinach za górami, byli bowiem nie mniej
przesądni niż miejscowa ludność, którą zdominowali. A ponieważ ich żony i dzieci umierały
w tajemniczych okolicznościach lub znikały nocą, nie wiedzieli, kogo mają za to winić:
skrzydlatego diabła w górskiej ostoi, upiora, strzygonia, wampira - Drakula! Bracia już dawno
temu pobudowali zamki na ziemi niczyjej, z których przynajmniej jedna wieża stała na
skalnym wypiętrzeniu nad przepaścią.
Radu dowiedział się tylko tyle. Wystarczająco, by unikać błędu oznajmienia swego
przybycia. Wciąż sobie powtarzał: anonimowość i zwyczajność wpływa na dłuższe życie.
Drakulowie stali się już nieomal legendarni i teraz, kiedy w zjednoczonej Dacji zaczął
panować spokój, ludzie będą pamiętali o tych potworach i pójdą ich szukać. Ale nawet gdyby
miejscowi zapomnieli, Radu Lykan nie zapomni. Wampyry były przywiązane do swego
terytorium, a była to ziemia, na której Radu się pojawił z innego świata.
Poza tym nigdy z Karlem i Egonem nie pałali do siebie przesadnie gorącym uczuciem.
Uśmiechając się do siebie posępnie, mściwy jak zawsze Radu śnił dalej...
CZĘŚĆ CZWARTA:
Wampyry: Starożytne i współczesne
1.
Ciąg dalszy historii Radu
Bonnie Jean: Z wizytą u Mistrza
W tamtych czasach wysokie góry były najbezpieczniejszym miejscem do życia. I na
razie wilkołak Radu miał dość wojaczki. Pod koniec roku 467 wraz ze swym niewielkim
stadem schronił się na zimę w miejscu, które miało stać się ich gawrą na kolejne sześćdziesiąt
lat.
Miejsce to było olbrzymią jaskinią w górach zachodniej Mołdawii, niedaleko obok
powstałego naprędce „miasteczka" czy też raczej wioski, która była obozowiskiem
uchodźców zwanym Krawalu i składała się ze stu pięćdziesięciu mieszkańców o różnym
pochodzeniu i językach.
A wybrał to miejsce z wielu przyczyn. Po pierwsze: góry były niegościnne i prawie
nie możliwe do sforsowania. Co innego, gdy się w nich stopniowo urządzało i osiedlało, ale
czy można było je zdobyć w walce?... Raczej nie. Po drugie: kryjówka była po prostu skalną
szczeliną, nie można jej było zdobyć tak jak wieżycy czy zamku, a jej tylne, najniższe wyjście
kończyło się w szerokim, niesłychanie zimnym górskim jeziorze. W wypadku gdyby zostało
zaatakowane, Radu mógł z łatwością wymknąć się na drugi brzeg jeziora łodzią. Ponieważ
mimo że panował okres względnego spokoju, to ze wschodu będą nadchodzić sporadyczne
ataki (Radu śnił o nich stale)...
Po trzecie: pomimo że z chęcią wybrałby wieżycę na miejsce stałego zamieszkania, to
jej konstruowanie byłoby teraz zbyt drogie. Z drugiej strony, jaskinia nie wymagała
budowania na zewnątrz, lecz jedynie drobnych zmian w środku, a środki, jakie zdołał
zgromadzić Radu, należało odłożyć na trudności wynikające z niepewnej przyszłości - jego
przewidywania zawsze się sprawdzały. Po czwarte: cała siła robocza, jaką dysponował, by
uczynić jaskinię miejscem zamieszkania, składała się z mieszkańców Krawalu. Byli rolnicy zapędzeni w góry przez wojnę i załamanie granic Wschodniego Cesarstwa w wyniku
azjatyckich najazdów - nie mieli pracy. Podobnie jak Radu osiedlili się tu, by przeczekać złe
czasy. By przeżyć, zajmowali się zbieractwem, polowaniem i łowieniem ryb w wodach
jeziora. I właśnie dlatego, kiedy po raz pierwszy pojawił się Radu, uznali go za dar niebios.
Tak, na początku...
A kiedy się osiedlił na dobre... widzieli w nim niemal boga! Tak się właśnie
prezentował ich oczom: ze swym badawczym spojrzeniem, pańskim obejściem, troską i
hojnością. Naturalnie mroczny i przystojny wilczą urodą, wysoki i silny jak wysmukłe
drzewo. Widać było po nim, że nie urodził się w kurnej chacie, ale jako posiadacz ziemski bojar -wysiedlony ze swych włości przez te same nieokiełznane siły, które i ich pozbawiły
domów. I miał złoto oraz rozum pozwalający na zmianę skalnej jaskini w twierdzę! Jego
pieniądze nie miały teraz wielkiej wartości - nie w surowych górach, gdzie nic za nie nie
można było kupić - ale nabiorą wartości, kiedy znów zapanuje spokój. Jeśli chodzi o jaskinię
Radu: kiedy prace zostaną ukończone i gdyby zimy były mroźne, może stanowić schronienie
dla nich wszystkich. Tak im obiecał.
Oczywiście Radu wiedział, że nie powinien się ujawniać, ale tutaj w wysokich górach
odkrycie, kim są, graniczyło z cudem. Kto mógłby ich tu nakryć albo odkryć ich cel? Nikt,
poza ciemnymi wieśniakami w krytych mchem kurnych chatach. Radu wynajmował wielu do
pracy, nakazując swym ludziom nadzorować pracę zmiany jaskini w wilczą gawrę. Kiedy
ktoś do niego przychodził, Radu ustalał stawki i obiecywał premię, jeśli ten po dobrej pracy
decydował się na pójście własną drogą - zwykle do opuszczonych pól na nizinach - by zacząć
wszystko od nowa.
Podczas pierwszej zimy, kiedy śnieg pokrył wszystko, wielu z nich tak właśnie
zrobiło. Przyszli do Radu, mówiąc, że zostawili rodziny w Mołdawii i że chcą tam wrócić, by
sprawdzić, czy ich bliscy żyją... a jeśli tak, to zatroszczyć się o nich przy pomocy pieniędzy,
jakie wypłacił im Radu, i premii, którą im obiecał. Wtedy obiecywał im zapłatę po jeszcze
jednym dniu pracy, po czym pojawiał się wieczorem, życzył im wszystkiego najlepszego i
żegnał o zmierzchu. Ale kiedy zapadała noc, wysyłał za nimi swoje niewielkie stado, by się
upewnić, by ani słowo o nim i jego pracach - nie wspominając o pieniądzach - nie wyszło
poza góry.
A ponieważ codziennie przybywali nowi uchodźcy, kiedy inni starali się opuścić
osadę, nie brakowało nigdy siły roboczej i... zaopatrzenia. (Tym samym fundusze Radu nie
topniały.) Twierdza wyłaniała się z nicości. Radu sam kierował pracami, tak że robotnicy
układali każdy kamień według jego projektu (tak jak to było w Krainie Gwiazd w jego
gawrze). Potężne drewniane dźwigary podpierały niektóre otwarte wejścia, a stosy kamieni
zasypywały inne szczeliny, które Radu chciał zamknąć; w miejscach gdzie sufit był miękki i
kruchy, wyłożono go łukowymi, kamiennymi sklepieniami, a kamienne schody prowadziły do
skalnych półek, pomniejszych jaskiń lub też wysokich okien punktów obserwacyjnych na
porowatych ścianach zewnętrznych; wykładano podłogę nierównymi, lecz pomocnymi
płytami. Budowano też paleniska i piece, od których biegł system kominów wypuszczający
dym na tył jaskini, mieszając go z mgłą unoszącą się z jeziora.
Trwały prace, dzięki którym jaskinia już nie tylko nadawała się do mieszkania, ale
nawet zapewniała odrobinę luksusu. Lord Radu nie zaniedbywał też jej funkcji obronnej: Na
zewnątrz, pomiędzy naturalnymi krawędziami skały, umieścił wiele pułapek czekających na
potencjalnych najeźdźców. Na wypadek napaści na wysokości umieścił spiętrzone kamienie
zagrodzone drewnianymi kłodami lub łatwo dającymi się usunąć kamieniami. I w końcu Radu
uznał, że jego gawra jest bezpieczna. Tutaj bowiem nie było cienkich murów obronnych,
które mogłyby paść pod ciosami tarana - mur obronny stanowiła lita skała! I kiedy
zakończono wszystkie prace na zewnątrz, Radu zamaskował ich efekty, upodabniając je do
innych skał wokół. A w środku: W najważniejszych pomieszczeniach jaskini Radu umocnił
kamieniarkę dobrym drewnem, co niektórym wydawało się dziwne, ponieważ kamień jest
trwalszy niż drewno. Ale Radu pomyślał, że kiedy nadejdzie czas, by opuścić górską
twierdzę, będzie można z łatwością je podpalić, dzięki czemu reszta się zawali lub
przynajmniej wróci do stanu poprzedniego. Wampyry były istotami niesłychanie
terytorialnymi. Radu nie mógł znieść myśli o tym, że ktoś inny mógłby zamieszkać w domu
stworzonym jego rękami! Poza tym wiedział, że jeśli zapragnąłby kiedyś tu wrócić, to posiadł
już wiedzę i umiejętności, by przywrócić siedzibę do stanu świetności.
„Szczeniaki" Radu pracowały wraz z ludźmi z Krawalu, nie ujawniając swej wilczej
natury, może poza oszczędnością w słowach i drapieżczej inteligencji emanującej z ich oczu.
Byli rolnicy nie widzieli w tym nic szczególnego; widywali już skośne oczy (oraz żółtawą
skórę), na długo zanim pojawił się Radu. Wraz ze swymi pomocnikami pochodził po prostu z
innej krainy. Najwyraźniej ten strzelisty bojar w butach i kurcie z futra o długich siwo-białych
włosach spadających za kołnierz ze złotymi kołami w mięsistych uszach był bogatym
repatriantem. Był Lordem Radu dla swoich ludzi!
I był niezwykle prawy. Kiedy jego myśliwi upolowali nocą świnię (mimo że nikt nie
wiedział, w jaki sposób udało im się znaleźć taką zwierzynę w górach), również zwykli
robotnicy dostawali świeże mięso! A Lord Radu śmiał się i żartował z nimi, kiedy pochłaniali
słodkie, uwędzone mięsno.
Radu „powoływał" najsilniejszych z nich - nie na robotników, lecz... przy księżycu w
pełni! Mimo że wcześniej obiecał sobie, że „nie będzie więcej wilkołaków", to wciąż szukał
ludzi o wybitnych cechach. Ci, których wybierał spośród byłych wieśniaków, byli twardzi;
będą doskonałymi porucznikami, kiedy znów pojawi się na świecie...
I tak Psi Lord urządzał się w górach.
Nastała i minęła długa i ostra zima, tak jak kilka następnych, zanim wreszcie „Wilczy
Szaniec" spełnił wszystkie oczekiwania Radu. Ale tylko sam Radu i jego ludzie wiedzieli, że
tak nazywa się to miejsce.
W tym czasie zmniejszyła się znacznie ludność Krawalu. Mieszkańcy wioski zaczęli
się niepokoić, że nikt z ludzi, którzy opuścili pracę u Radu, nie wracał do osady. Schodzili z
gór na wyżyny - podobno - ale nie wracali! Ani jeden. A ten tak zwany Lord w swej jaskini
miał bardziej wilczy wygląd niż kiedykolwiek! A jego ludzie... też mieli taki wygląd. I
poruszali się jak psy na czterech łapach!
A ci trzej czy czterej byli mieszkańcy Krawalu, którzy przyłączyli się do ludzi Radu,
ulegli widocznej przemianie!
W bardzo krótkim czasie nie odróżniali się niczym od jego stada. Urosły im włosy,
przybrali dziki, zwierzęcy wygląd... ich oczy błyskały w mroku... a kiedy na ich twarzach
pojawiał się uśmiech, odsłaniali zęby, co przypominało grymas warczącego wilka!
I tak legendy mające po sto lat - które nie całkiem zapomniano - odrodziły się na
nowo.
Radu słyszał, jak ludzie z Krawalu szepczą coś do siebie, kiedy wykańczali wnętrza
jego gawry. Cóż, niech sobie szepczą, on miał inne problemy. Trwała szósta zima, zapasy się
kończyły, a Psi Lord już ich nie potrzebował...
...No, nie do końca. Mieli jedno, szczególne przeznaczenie!
I kiedy nagle zaczęli uświadamiać sobie lub przynajmniej nabierać podejrzeń, że coś
im grozi, ponieważ zarówno Radu, jak i jego „szczeniaki" rozluźnili nieco dyscyplinę
dotyczącą metod postępowania z robotnikami i zbliżyli się bardziej do natury. Teraz stało się
jasne, że zamysłem natury nie było zachowanie ich człowieczeństwa. A jednak pod pewnymi
względami byli bardzo blisko natury.
Od wielu już lat obywali się bez wina i kobiecego ciała oraz innych radości mężczyznwojowników, co mogło spowodować upadek morale. Radu zdawał sobie sprawę z potrzeb
swych ludzi, bo sam ich doświadczał. Ale teraz, kiedy w końcu się urządził...
Na początku roku Radu, wiedząc, że Hunowie od dziesięcioleci już zajmują
mołdawski step, i zastanawiając się, czy się na nim utrzymają wysłał zwiadowców, by
dowiedzieć się, jak jest naprawdę. Wysłał również ludzi na zachód przez górskie przełęcze i
na dwa krańce masywu górskiego w kształcie końskiej podkowy oraz szpiega do kilku wsi
przytulonych do zboczy górskich nieopodal Wilczego Szańca. Te ostatnie były niewielkimi,
odosobnionymi, samowystarczalnymi osadami. Gdyby długoterminowy plan Radu przyniósł
owoce, z czasem również zaopatrywałyby Wilczy Szaniec. Czekał teraz na powrót swoich
zwiadowców...
Kiedy nadeszły pierwsze śniegi, Radu osobiście poszedł do Krawalu, by zaprosić pół
tuzina swoich byłych pracowników do wielkiej jaskini na zimę. Podziękowali mu cokolwiek
ostrożnie, mówiąc, że skorzystają z jego propozycji... może jutro? Radu usiadł na chwilę przy
ich ogniu - na tyle długo,' że spostrzegli jego krwiste źrenice i łapy z pazurami, których nawet
nie starał się ukryć - i kiedy wszyscy zamilkli, wyszedł.
Ale w godzinę później, dysząc z wysiłku, obszarpani uchodźcy z Krawalu ciągnęli
swój nędzny dobytek na saniach ku górskim szlakom. Wszystko jednak na próżno. Dotarli do
pierwszej przełęczy... gdzie czekał na nich Radu ze swym stadem.
Dzięki czemu zyskali zaopatrzenie - przynajmniej na ponad tydzień.
Kiedy zima zasnuła krainę białym kobiercem, jeden za drugim wracali zwiadowcy
Radu. Całkowicie podporządkowani swemu Psiemu Lordowi nie wydali go ani słowem, ani
czynem. Przynieśli zaś do gawry rozmaite wieści i mnóstwo pogłosek.
Wieści: Widzieli przynajmniej cztery grupy myśliwych polujących w lasach na
wschodzie. Był to zdrowy, czysty i nieustępliwy lud - nadający się na „powołanie"... lub też
do zjedzenia. Założyli zimowe obozowiska, a ponieważ mołdawski step był wciąż
niebezpieczny, sprowadzili swoje rodziny, a co najważniejsze - kobiety!
Był tam mężczyzna, który miał dwóch synów - tak, i ładną tłustą córkę. Kolejna para
miała dwie dorosłe córki, które pomagały przy skórowaniu i w innych pracach. Aha, i byli
jeszcze inni jedzący zdrowe czerwone mięso i handlujący skórami. Informator Radu
obserwował ich zza linii drzew zza rzeki. Zapamiętał miejsce ich obozowisk, dowiedział się,
gdzie mają myśliwskie chaty w skałkach, ale nie ujawniał się, by ich nie zaalarmować swoją
obecnością. Ich obóz stał o kilka kilometrów - około dwunastu na oko. Mógł poprowadzić
grupę jeszcze tej nocy...
Sam Radu objął dowództwo nad wyprawą i w końcu kobiece ciało pojawiło się w
siedzibie Psiego Lorda. Oczywiście zebrał „pierwsze owoce", delektując się wartymi jego
uwagi i zatrzymując dla siebie co najlepsze - jedyną, która chciała mu wydrapać oczy...
przynajmniej na początku - i oddał resztę swoim ludziom. Wiedział, że będą się o nie bić, ale
należało
tego
oczekiwać.
I
rzeczywiście,
Radu
obserwował
zapasy
z
wielkim
zainteresowaniem, by wyselekcjonować najlepszych wojowników. Mieli zostać jego
przybocznymi...
Kolejny zwiadowca pojawił się, przynosząc nowe wieści: Poszedł do wioski w górach
pod przebraniem żebraka (jako szpieg), by sprawdzić, czy dojrzeli już do pożarcia. I zastał
ludzi tak miękkich, że nie miał wątpliwości, że nadają się na rzeź! Byli to izolacjoniści i
pokojowo nastawieni uchodźcy, którzy odcięli się całkowicie od świata zewnętrznego, od
okolicznych ziem dackich rozdartych wojną i pól bitew za górami.
Radu było to na rękę i nie miał zamiaru ich podbijać, bo chciał przeprowadzić raczej...
łagodny przewrót? Nie, tych ludzi nie trzeba było podbijać, oni potrzebowali zbawcy! Nie
zabije ich, na razie, ale zaproponuje im swe usługi najemnego żołnierza - Wojewody,
strzegącego ich przed śmiałkami, którzy, pokonawszy góry, zaatakowaliby ich. Był to śmiały
i jednocześnie bezpieczny plan, ponieważ rzeczywiście Psi Lord miał rację i góry były nie do
pokonania. Co? Zaledwie trzydzieści lat wcześniej sam Atylla miał kwaterę u podnóża tych
gór, ale nawet on obszedł je, prąc na zachód!
A od czasu kiedy Radu rozpoczął budowę Wilczego Szańca? Minęło sześć lat i ani
jeden obcy nie pojawił się w tych górach. A może... może zagrożenie ze wschodu wreszcie się
skończyło? Niespokojne prekognicyjne sny mówiły, że nie! Ale sny Radu nie zawsze się
sprawdzały. Czy też raczej wyjaśniały się i rozwijały na swój własny sposób. Przyszłość była
bardzo niepewna. A może to, co było teraz, należało do przyszłości?...
W końcu wrócili wszyscy zwiadowcy Radu, włącznie z tymi, których wysłał na
wyżyny, aby zobaczyli, jak się sprawy mają. Jedno było pewne: ostatni Hunowie albo wrócili
na wschód, albo osiedlili się na równinach na północy. Na razie przynajmniej w tej okolicy
walki ustały. Tym samym tereny te nadawały się na ekspansję. Teraz wampyrzy terytorializm
Radu mógł zostać zaspokojony.
Z oczywistych przyczyn góry były niczyje. Mogły być czasowo przyłączone do
terytorium jednego bądź drugiego władcy, lecz nikt nie sprawował nad nimi fizycznej władzy.
Można było powiedzieć, że należały do Daków, Ungarów czy Rzymian, ale kto ich strzegł?
Nikt... poza Radu Lykanem. A czymże jest góra, jeśli nie Wieżycą? A te góry w
kształcie podkowy, opierające się jak wspornik na wschodzie?
Niegościnne, mówili. Podobne wielkim szczytom Krainy Gwiazd? Ale są tereny
niegościnne dwojakiego rodzaju! Na przykład te góry były wręcz przytulne. A że trudno było
je przejść? Tak, najeźdźcom - lecz nie ich mieszkańcom. Czyli Radu.
Doskonale, wioska za wioską osada za osadą niezdobyte dackie góry znajdą się w jego
mocy. Najpierw będzie Wojewodą Radu, później księciem, później królem we własnym kraju
- tym kraju! Mogło to trwać z pięćdziesiąt lat, może dłużej, ale cóż to było dla Radu? Jako
Wampyr żył już od kilkuset lat, a wiele jeszcze było lat przed nim. Jego pierwsi ludzie - ci
niewolni i porucznicy, którzy przybyli z nim przez Bramę - gdzie byli? Użyźniali ziemię albo
ulecieli z dymem w fontannach krwi na różnych polach bitewnych. Najstarszy z nich nie żył
od dwudziestu lat! Ale Radu - wyglądał na trzydzieści lat, może młodziej, tak jak chciał!
Anonimowość? Anonimowość była nieważna... przynajmniej na razie. Ale Odosobnienie?
Och tak! Będzie strzegł tych gór, a góry będą chroniły jego.
Niech się tak stanie...
Pogłoski. Jeden ze zwiadowców Radu usłyszał, że jakiś Ferenczy sprzymierzył się z
Wandalami! Ha! Życzę szczęścia, ktokolwiek to jest - Nonari Wielgus, jeśli rzeczywiście
wciąż żył, czy jego syn, ten Belos Pheropzis. Bo jeśli ten łajdak Gaeseric tak samo źle
postępował ze wszystkimi najemnikami, jak potraktował Radu... cóż, to tego Ferenczyego
miał już z głowy!
Co do Drakulów: Zajmowali dwa ufortyfikowane zamki (oczywiście wieżyce), na
zachodnich krańcach Dacji - w górach Zarundului i północnych Karpatach. Być może byli
teraz wrogami, bo znacznie się od siebie oddalili! To nawet lepiej, kiedy Radu się nimi
zajmie, będzie mógł ich wyłuskać pojedynczo. A ponieważ ujawnili się i stali żywą legendą o upiorach i strzygoniach, które spadały na ofiary pod postacią nietoperza, by wypić ich krew
lub wykraść żony czy dzieci - to nietrudno będzie zebrać armię miejscowych, by szturmować
ich zamki.
Och, Radu nie mógł się już doczekać! Ale wszystko w swoim czasie.
A tymczasem musiał wykonać wiele pracy...
Radu obliczał „królowanie" górzystej krainie na ponad pięćdziesiąt lat. Trwało to tyle
i potrwałoby jeszcze... gdyby udało mu się tego dokonać. Ale los, historia oraz odwieczni
wrogowie sprawili, że stało się inaczej. Pomimo wcześniejszych ślubów Radu ujawnił się, stał
się mniej anonimowy i tym samym został dobrym celem.
Pięćdziesiąt lat minęło w górskich wsiach, osadach i miasteczkach. Pół wieku później
Radu stał się Wojewodą masywu podkowy - przynajmniej jego wschodnich krańców - w
okresie historii, w którym najmniej pożądano nowych wodzów i książąt. Miał wilkołaczych
poruczników w każdym mieście, a każdy z nich miał tuzin niewolników na swe rozkazy. Znał
każdą przełęcz, szlak, drogę i skrót przez wschodnie góry i mógł przetransportować swych
ludzi z miejsca na miejsce z niesłychaną szybkością. Oczywiście, że tak, bo w każdym z nich
tkwił wilk. I rzeczywiście Radu ze swym stadem byli przerażającymi wojownikami... czy też
mogli być. Ale gdzie toczyła się wojna? Nigdy tu nie dotarła.
A Radu też się mylił, wierząc, że wszyscy nienawidzili Drakulów. Nienawidzili ich ci,
co zaznali od nich cierpień, a inni ich czcili! Mieli bowiem sto pięćdziesiąt lat na wyszukanie,
przekabacenie i zwampiryzowanie populacji zachodnich obszarów i miało to takie natężenie,
że całe miasta były u nich w niewoli, włącznie ze wszystkimi osadami po drodze wiodącej do
ich wieżyc!
.
Co więcej, powołali i przekabacili wielu, którzy stali się ich emisariuszami (czy
też raczej szpiegami), i rozesłali ich po świecie. Ci stali się wędrowcami, Cyganami i „ludźmi
drogi", tak jak kiedyś miało to miejsce w Krainie Gwiazd, w innym świecie. A Drakulowie
rozpoczęli ten proceder już sto lat wcześniej, kiedy Cesarstwo wycofało się z dackich
prowincji. Ludzie Drakulów nawet przekraczali granicę, stając się obywatelami Rzymu „śpiochami" w tak zwanym cywilizowanym regionie barbarzyńskiego świata. Rzymianie,
tak... a może Romani? Rumuni? Źródło kolejnych legend.
I tak Drakulowie stali się nieomal niezniszczalni, odporni na ataki, być może z
wyjątkiem gorących letnich dni, kiedy spali w czeluściach swych zamków, w „rodzimej
ziemi" przywiezionej z Krainy Gwiazd.
Ale Radu o tym nie wiedział, wtedy nie.
Wiedział, gdzie mieli swoje siedziby, ale nie znał ich sytuacji, nie wiedział, jak
potężni się stali. Mógł zacząć coś podejrzewać, kiedy już dawno po owych pięćdziesięciu
latach rozesłał szpiegów, by zbadać teren w sercu terytorium Drakulów... a ci nie wrócili. Ale
Radu również stał się potężny, aż sam uwierzył, że jest niezniszczalny. I być może to zmyliło
jego czujność...
Tymczasem w świecie za górami - za Dacją, Dunajem -tworzyła się historia.
Zachodnie Imperium całkowicie legło w gruzach; w Italii powstało królestwo Ostrogotów;
tylko Wschodnie, Bizantyjskie Imperium ze stolicą w Konstantynopolu przetrwało
zawieruchę. Wiedział o tym, ponieważ posiadał również wywiad zewnętrzny, być może
nawet i cierpiał z powodu całej tej krwi rozlewanej bez jego udziału na polach bitewnych. Nie
uczestniczył w tym i bardzo tego żałował.
A król Wandali Gaeseric nie żył już od czterdziestu lat i przysięga zemsty Wampyra
Radu sczezła wraz z nim - nie mógł się nacieszyć jego śmiercią! Och, to doprowadzało go do
szału! I wtedy zdał sobie sprawę z tego, jak się nudzi. Dość już tego! I obiecał sobie, że kiedy
usadowi się na całej połaci gór, a nie tylko na wschodzie, znajdzie czas, by znów wędrować i
zabawić się w wojownika.
Ale by przyspieszyć ten moment - oraz by przygotować się na tę chwilę - teraz właśnie
nadszedł czas na wielką wyprawę na zachód przeciwko Drakulom!
Tylko że... Drakulowie wyruszyli pierwsi przeciwko niemu.
Wspominając dawno minione dzieje w stygnącej kadzi z żywicą, wiedział, że
pojawiały się sygnały ostrzegawcze. Radu był tego świadom, dochodziło do niewyjaśnionych
wypadków w wielu ośrodkach rozciągniętych z zachodu na wschód pomiędzy odnogami
podkowy łańcucha gór...
W północnych Karpatach Wojewoda Radu (znany też jako Wilk) sięgał swoją władzą
aż do odległego Rakhowa, a na południe aż do Turnu Rosu, gdzie pędzący nurt rzeki Oltul w
drodze do oddalonego na południe o dwieście kilometrów Dunaju wyżłobił przełęcz w skale.
Ale w samym sercu terytorium Wilka również jego posterunki miały problemy. I nie trudno
było się domyślić, jakiego rodzaju problemy.
Przygotował wyprawę na północ do Iacobani i do Ruckaru na południe, by jakoś temu
zaradzić. Sam Radu przewodził wyprawie na południe, zabrał ze sobą czterdziestu ludzi, a stu
mieli zebrać po drodze. Dwóch jego najdzielniejszych poruczników - prawdziwych
wilkołaków - miało pójść na północ do Iacobani i tak samo zebrać większy oddział po drodze.
Te oddziały głównych sił najemnych Radu, których centrum stanowił Wilczy Szaniec i
okoliczne osady, powinien wystarczyć, by rozwiązać problemy. A polegały one na tym:
Wieśniacy, ich żony i dzieci mieszkający w Ruckar, Iacobani i okolicznych miastach byli
napadani przez upiora, Drakula, który spadał na ofiarę z nocnego nieba. Ludzie - głównie
kobiety, ale również od czasu do czasu dzieci - znikali bez śladu. Innym ofiarom wysysano
całą krew. Po zdawkowych modłach nad ich ciałami zakopywano ich w ziemi... ale nie chcieli
pozostawać pod ziemią! Ci z poruczników Radu, którzy na stałe zamieszkiwali w
miasteczkach dotkniętych plagą, wiedzieli, jak sobie radzić z „odchodami" Drakulów -stosem,
mieczem i ogniem - ale byli bezradni wobec nocnych ataków. Byli wilkołakami i biegali po
ziemi, a Drakule były stworzeniami latającymi, które uderzały z powietrza!
Tym samym przekonano się, że metody polowania Drakulów były zupełnie odmienne
od metod Radu. Pomimo że już nie był „anonimowy", Radu utrzymywał prawdę o swym
wampiryzmie - fakt, że był Wampyrem, a szczególnie fakt, że był lykantropem - w głębokiej
tajemnicy. Tymczasem Drakulowie otwarcie pysznili się swym wampiryzmem i napawali
swoją mocą. Kiedy on wykorzystywał swoją siłę militarną i umiejętności, by wprowadzać
reżim wśród ludzi, którzy dostali się pod jego władzę i istnieli w sferze jego wpływów, oni po
prostu trzymali ich w ryzach strachem. Również Radu powoływał takie liczby ludzi do swego
stada, jakie były mu potrzebne, by je uzupełnić, zabijał tylko obcych, włóczęgów,
wygnańców i dzikie zwierzęta dla pożywienia - lecz nigdy ludzi pozostających pod jego
„opieką", z rzadka buntowników i otwarcie kwestionujących jego posunięcia - a Drakulowie
nie tylko powoływali niezliczone ilości swych niewolników, ale jeszcze wykorzystywali ich
wampiryzm, by infiltrować obóz wroga i niszczyć go od środka. Tak więc ich prymitywne
metody były na swój sposób wyrafinowane: najpierw przekabacali ludzi Radu na swą modłę i
kiedy jego baza ulegała zniszczeniu... atakowali go!
Tak rozmyślał Wilk, oczyma duszy widząc stopniowy postęp Drakulów na wschód jak żerowali na całych miastach i wioskach - po czym stojąc na czele dwóch nieprzebranych
wampirzych hord, połączyli siły w zmasowanym ataku na sam Wilczy Szaniec... gdzie Radu
ze szczątkami swego stada skrył się w skalnej jaskini.
I wtedy...
...Być może wywołały to wyłącznie chorobliwe wspomnienia Radu (ponieważ w
podświadomości nawet stworzenia zmieniające się w złe potwory mogą prześladować
koszmary z przeszłości - nawet groza może się przerazić), lecz nagle przeszył go mimowolny
dreszcz - wstrząs, jaki dopadł go w na pół zastygłej żywicy.
A może to ktoś wstrząsał kadzią?
Co? Jakiś dźwięk? Jednak był to lekki wstrząs - wyciszony? Teraz na pewno
Drakulowie go dopadli!!!...
Ale nie, nie, ponieważ był to jedynie sen z przeszłości, a dźwięk rozległ się tu i teraz...
gwałtowny i groźny. I tym razem się nie mylił. Ktoś tu był! Albo... ktoś nadchodził? Cóż, w
końcu ktoś zawsze się pojawia. Ktoś smaczny, kto zawsze przychodzi. Więc może to było to:
oczekiwanie lub myślenie życzeniowe. Wyobraźnia.
Ach, taaak! Ale jeszcze nie... przez chwilę.
Nie, jeszcze nie nadeszła... ta chwila.
Radu z wolna rozluźnił się i zapadł w ożywcze sny, pozwalając zatopić w nich swe
lęki. I cokolwiek niepewnie i niechętnie - po znacznym zbliżeniu się do stanu jawy - jego
umysł powrócił do hibernacji, zatapiając się we wspomnieniach z minionych wieków...
W tamtych czasach w górach Mołdawii Radu nie zdawał sobie sprawy ze swej
sytuacji. Widział stopniowe rozplenianie się Drakulów w górach Transylwanii i przenikanie
ich do Mołdawii i postrzegał to etapami. Ale w rzeczywistości ich plan działał błyskawicznie,
a ich kampania nie miała na celu wyłącznie poszerzanie terenu, lecz zniszczenie.
Natychmiastowe zniszczenie Radu! Częściowo odpowiedzialne za to były animozje, jakie
istniały pomiędzy wszystkimi wielkimi wampirami. Nienawiść, która była pielęgnowana od
czasów, kiedy zbudowano pierwsze Wieżyce w Krainie Gwiazd, którą rozwijano w wojnach
krwi świata równoległego i która będzie trwała na tym świecie do końca czasu lub do
momentu, w którym nie będzie nikogo, kto mógłby ją dalej pielęgnować. Była to wiedza
tkwiąca w każdym mrocznym sercu Lorda Wampyrów, która podpowiadała mu, że musi
wygubić wszystkich innych, zanim inni rzucą się na niego.
Lecz z punktu widzenia Drakulów była to również potrzeba oczyszczenia drogi ku
ekspansji. Wydawało im się bowiem, że udowodnili jedno: że potrafią tu żyć jako wampiry,
bez konieczności ciągłego skrywania się. Anonimowość już nie była koniecznością nie, była
warunkiem długiego życia -lecz zwycięstwo tak!
Drakulowie nie byli wizjonerami, o nie, lecz byli dobrymi strategami. Góry
zajmowały olbrzymie, przestronne tereny. Lecz czy wkrótce będzie wystarczająco dużo
miejsca dla wszystkich jeszcze nieutytułowanych czy pojawiających się za sprawą transfuzji
wampirzego jaja lub zatrutej krwi? Kto z nich odziedziczy tę ziemię, zasnute mgłą posępne
góry? Synowie z jaj i z krwi szlachetnych Drakulów czy sucze pomioty Psich Lordów? A co z
Ferenczymi? Cóż, w tamtej chwili Ferenczy nie liczyli się w rozgrywce, lecz Radu Lykan jak
najbardziej tak...
Oddziały ekspedycyjne Radu były gotowe do drogi; właśnie miał ich wysłać na
zachód przez przełęcze, kiedy usłyszał pogłoskę. Była to taka pogłoska, która na tyle
zakorzeniła się w jego wyobraźni, że nie mógł jej zignorować. Następnie po wysłaniu na
północ kontyngentu z Iacobani sam ze swoją grupą udał się na step, do Bacau, skąd przyszła
plotka. I dowiedział się prawdy: że cesarz Justynian zebrał flotę pod wodzą generała
Belisariusa, by zaatakować Wandali nawet po drugiej stronie Morza Śródziemnego, w Afryce
północnej i innych krajach... i by odbić Zachodnie Cesarstwo.
Wandale! Radu pamiętał o niedotrzymanych ślubach! I do tego Ferenczy pośród
zdradzieckich szumowin! Stary Gaeseric mógł jak wszyscy - lub prawie wszyscy - gryźć
ziemię, ale został przynajmniej jeden Ferenczy. I nawet po tak długim czasie każdy żyjący
członek dynastii Ferenczych był zawsze najzacieklejszym wrogiem Radu, progeniturą
niszczycieli tego, co kochał najbardziej w innym świecie, w innym czasie. A wszystko to było
dla Radu, jakby zdarzyło się wczoraj.
Od razu krew w nim zawrzała; dostrzegł w tym kilka możliwości: dołączyć pod
rozkazy Bizantyjczyków i Belisariusa jako najemnik, odznaczyć się na polu bitwy i powrócić
do górskich pustkowi jako Wojewoda dacki - i wszystko za zgodą Cesarza! A potem zająć się
Drakulami, może nawet z całym legionem wojska!
Wspaniały plan, tylko że... nie, to niemożliwe. Bo miał już plan i był zdecydowany. A
na zachodzie Drakulowie już czekali. Poza tym skąd było wiadomo, jak Bizantyjczycy wyjdą
na tym starciu? A jeśli zostaną pokonani? Byłoby to Radu bardzo na rękę (szczególnie jeśli
nie będzie walczył po ich stronie), bo wolał bronić górskich terytoriów przed Wandalami, a
nie przed odrodzoną odtworzoną potęgą Rzymu!
I tak rozdarty Radu wrócił do Wilczego Szańca na wyżynach, czy też raczej do tego,
co kiedyś było Wilczym Szańcem. Lecz teraz...
Twierdza wyglądała zupełnie inaczej. Radu ledwo ją poznał. Dowiedział się za to,
gdzie popełnił błąd. Jego sny o walce w górach nie dotyczyły obrony przed najeźdźcami ze
wschodu, lecz przed Drakulami - nie bronił się przed hordą wojowników, lecz przed rojem
wampirów! Pod szarym, zachmurzonym niebem wczesnej zimy nie musieli się obawiać
promieni słonecznych - przylecieli w dzień, zaatakowali w nocy. I gdyby nie to, że Radu
zszedł na niziny, również stałby się obiektem ataku. Ale oceniając samą skalę zniszczeń,
wiedział, że nawet on by tego nie przeżył.
Wsporniki były naruszone, w wielu miejscach powalone do środka. W kilku miejscach
jaskinia - nawet tam, gdzie była lita skała samej góry - zapadła się. W tych miejscach unosił
się czarny dym i gdzieniegdzie język ognia z pożaru, jaki wciąż szalał w środku. Pięćdziesiąt
lat starań poszło z dymem. Obraz ten bardzo przypominał scenę po wybuchu wulkanu i jak
ogień gorzał w sercu Radu.
Drakulowie! Wszędzie było widać ślady obecności ich i ich ludzi, ale nie wszystkim
się poszczęściło. W świetle poranka na zboczach ruin Wilczego Szańca widać było żółtookie,
bezmózgie posągi stojących tu nielicznych niewolników, a posępne, ponure postacie
ocalałych poruczników, wrzucając poharatane wampirze ciała do rozpalonych szczelin,
wdychały odór spalenizny.
Ach, sen Radu był prawdziwy jak sama śmierć! Więc też wdychał ten zapach umysłem, ponieważ jego wilcze nozdrza były zalane żywicą - i przez chwilę nawet poczuł
zapach smażonego mięsa...
...Aż poczuł inny zapach!
Węszył... słyszał... wyczuwał... coś innego!
Czyjąś obecność! Inteligencję!
Tym razem po prostu nie mógł się mylić. Kroki, ktoś biegł. Ktoś wciągnął głęboko
powietrze. Słyszał bijące serce.
Serce Radu również zabiło głośno, ale tylko raz: pojedynczy skurcz targnął jego klatką
piersiową, w końcu go budząc...
Bonnie Jean przybyła do miejsca jej Mistrza. Dyszała ciężko, wciąż mając przed
oczami szparę oka obcej istoty w kadzi, której wizja wciąż paliła jej umysł. Przybyła,
zastanawiając się, co tu robi. Nie pierwszy raz zadawała sobie to pytanie, i na pewno jeszcze
nie ostatni. Ale czy niepewność oznaczała, że była niegodna tego zadania? Z pewnością nie.
Była to część swoistego rytuału: nie tylko podtrzymywała Jego życie, ale również swoją w
Niego wiarę. Bo w końcu była z Niego, nieważne, ile razy się nad tym zastanawiała.
A stworzenie w kadzi? Czy to też było z Niego? Bonnie Jean wiedziała, że tak, i
ponownie zaczęła się zastanawiać: jaka przyszłość czeka ten świat, kiedy powstanie, by
przemienić ludzki rodzaj na swe podobieństwo? Jaką rolę będzie spełniało to Coś, co tkwi w
tej kadzi, w mrocznym i pełnym grozy świecie przyszłości z przepowiedni jej Mistrza? Jego
strażnika? Ale przed czym miałoby go chronić, w świecie, gdzie Psi Lord stanowił największą
moc?
W najdalszym, zachodnim krańcu gawry zorientowała się, gdzie jest, zatrzymała się i
opanowała ciężki oddech. Nie wolno było podchodzić do niego w stanie wzburzenia i
pokazując oznaki niepewności. Ale wraz z tym, jak stawała się mu podobna, jej strach rósł...
...I na tę myśl powinna się zatrzymać! Co, Bonnie Jean Mirlu, Jego od urodzenia, boi
się? Jego? Niedorzeczne! To miejsce działało jej na nerwy, na umysł, to wszystko przez to
stworzenie w kadzi, to była... tak, obawa! Spotkanie Harry'ego Keogha i obserwator w
Edynburgu - w ogóle ostatnie wydarzenia! Ale najbardziej wytrącała ją z równowagi bliskość
chwili przebudzenia jej Mistrza. Znów powstanie. Nadchodził czas zmian. Jej od tak dawna
usystematyzowane życie musi ulec zmianie, by dostosować się do Niego.
Ponieważ obecnie On był jej Mistrzem in absentia, a ona była Małą Panią. Ale... jakie
wpływy będzie miała, gdy jej Mistrz powróci? I jeśli prawdą jest, że gdy kota nie ma, myszy
harcują, to młoda wilczyca jest skora do harcowania, kiedy Wilka nie ma? Czy jej Mistrz
zastanawiał się nad tym, czy też był ponad to? Czy podczas swego długiego snu zastanawiał
się nad takimi sprawami i czemu ona się nad tym zastanawiała? Czy go zdradziła, choćby
myślą, choćby tylko w umyśle? Bonnie Jean twierdziła, że nie, ale nawet gdyby, to nigdy
świadomie, nigdy z rozmysłem!
Ale potem stanie się Wampyrem! A one tak bardzo ceniły swoje terytorium... a to było
jej terytorium od dwustu lat!
Co?
Nie może podejść do Niego z takimi myślami! Nie chciała tak myśleć! To przez to
miejsce, przez nastrój, pytanie o jej dalsze istnienie, a powinna się tylko troszczyć o Niego!
Jak to będzie, kiedy On się przebudzi? Co będzie dozwolone, a co będzie zabronione?
Mężczyźni? Och, znała ich tylu przez te lata. Lecz pozostawało to w idealnej zgodzie
z wiernością wobec Niego. Wręcz wymagał, by poznawała mężczyzn, zdobywała
doświadczenie w każdej dziedzinie. Nie lubił skamlania, nie chciał, by ktoś ze zbolałą miną
westalki siedział grzecznie u Jego prawicy w mrocznym przyszłym świecie z Jego wizji, lecz
kobiety doświadczonej. Żadnej naiwnej, rumieniącej się pensjonarki, lecz kobiety, której
nieobce są wszystkie męskie sprawy, zarówno w uczuciach, jak i nauce. Ponieważ im lepiej
mężczyzna (albo kobieta, czy też znane z dawnych mitów stworzenie zmieniające kształt)
znał swego wroga, tym łatwiej mógł się go pozbyć.
Inteligencja...
Tak, chodziło o wywiad!... By zbierać wiedzę ze świata wokół, dla Jego dobra. I czy
posiadanie wywiadu oznaczało, że jest się inteligentnym i że kwestionuje się pewne rzeczy?
Nawet takie, które spędzały sen z powiek Bonnie Jean? Ale nigdy nie były symptomami
zdrady. To nigdy.
Inteligencja... Obecność... Bonnie! Bonnie Jean! (Niemal bolesne chrząknięcie, w
końcu ją poznał, słyszała to w swoich myślach!) I B.J. zatoczyła się, jakby ktoś uderzył ją w
czoło, i wiedziała, że słowa, które słyszała, pochodziły od Niego, a nie od niej. To ona była
jego wywiadem, inteligencją, o której mówił - Mistrz wyczuł ją w komnacie! Ale od jak
dawna przysłuchiwał się jej myślom... takim myślom?
Oczyściła umysł. Rzeczywiście jej myśli odeszły w niebyt, nawet jeśli wywołało to
zmieszanie.
- Mistrzu, jestem tu - wydusiła z siebie, koncentrując się tylko na Nim.
Bonnie! Bonnie Jean! (Chrząknięcie, warknięcie, w końcu westchnienie ulgi.
Następnie rozległ się odgłos intensywnego węszenia, jakby jakiś wielki pies - Wielki Ogar starał się przeniknąć do esencji zakamarków jej umysłu.) Usłyszała tam wyraźnie jego głos: A ja myślałem, że to... intruz!
Już się całkowicie opanowała.
- Żaden intruz, nie - potrząsnęła głową podnosząc wzrok, omiatając spojrzeniem
wielki kamienny sarkofag, wyglądający jak ołtarz na skalnym rumowisku - źródło Jego myśli.
-To nie intruz, mój Mistrzu. To tylko ja.
(Kolejne głębokie westchnienie i Jego myśli zaczynają docierać do niej wyraźniej
wraz ze wzmocnieniem mentalnej więzi, kiedy skupił się wyłącznie na Niej.) - Aaaaach!
Bonnie Jean! Ale... czy cię wzywałem? Nie jest... za wcześnie?
- Nie wzywałeś mnie, mój Mistrzu - (Bonnie Jean uspokoiła już oddech i panowała
zarówno nad myślami, jak i słowami). - To ja przyszłam przed czasem. Jeśli przeszkodziłam
Ci, to wybacz, ale ostatnie wydarzenia były...
- Wydarzenia?
- Tak - przytaknęła, wspinając się na dziwacznie ułożone rumowisko zastępujące
schody. - Tak, wystąpiły pewne... zdarzenia. Ktoś mnie obserwował w Edynburgu - może
jakiś szpieg - tajemniczy nieznajomy. Może to jest nieistotne. Jeszcze nie wiem, ale
pomyślałam, że powinieneś o tym wiedzieć.
Gdy tylko Bonnie Jean odzyskała kontrolę, Radu wybudził się do końca. Kiedy weszła
na podest z sarkofagiem, poczuła potęgę jego myśli - jak marszczy czoło - przez kamienną
płytę jego trumny.
- Szpieg w Edynburgu? (Jego „głos" był srogi i ostry.) I tajemniczy nieznajomy? 1
postanowiłaś tu przyjechać? Czy chcesz mnie narazić na niebezpieczeństwo, Bonnie Jean?
- Nigdy, mój Mistrzu! - Jego surowość aż nią zatrzęsła. -Bo czyż nie jestem twoją
strażniczką, która ma cię chronić? I pilnowałam cię bardzo uważnie. Zawsze wiernie ci
służyłam. Bo przecież moja krew jest w tobie, tak jak twoja we mnie! Ale dokąd mam się
udać teraz, kiedy potrzebuję porady?
(Radu chrząknął na to, po czym po chwili zastanowienia:) - Powiedz mi najpierw o
tym szpiegu, który cię obserwował. Czy to mógł być... jeden z nich? Czy sądzisz, że mnie
odnaleźli?
- Tak, sadzę, że to jeden z nich - odparła i powiedziała mu to, co Harry Keogh
powiedział jej. Nie było tego wiele, ale i tak przejął się tymi wieściami. Kiedy skończyła,
powiedział: - A jeśli śledzili cię aż tutaj? Jaką masz pewność, że podjęte środki ostrożności
były wystarczające? Przynajmniej jeden Drakul przeżył: wierzę w to, bo śniłem o tym. Tak, i
więcej niż jeden Ferenczy! A ja tkwię tu słaby, skurczony i stary... jak mucha w bursztynie!
Nie jestem jeszcze gotów, by się podnieść, Bonnie Jean! Nie potrafię się obronić. A ty... jesteś
tylko dziewczyną.
Na tę uwagę żachnęła się nieco i wiedziała, że wyczuł to, tak jakby rozmawiali twarzą
w twarz. Następnie wspięła się po stosie płyt ku sarkofagowi, by spojrzeć na niego, by
rzeczywiście stanąć z nim twarzą w twarz. Ale jego postać była niewyraźna, zakryta żywicą,
na której spękanej powierzchni osiadł skalny pył- Wbiła wzrok w tę postać, aż postać ukazała
w żywicy swój niezwykły kształt. Oczywiście miał zamknięte oczy od dwustu lat, od czasu,
kiedy go znała i mu służyła. Ale tak jak zawsze pod powiekami Bonnie Jean je zobaczyła,
wyczuła, lecz nie mogła odczuć ich żaru. Och, ale był tam, przygaszony, lecz nie zduszony:
migoczący żar życia - czy też nieżycia - zawieszony w próżni. Co więcej, wyglądało, jakby
część tego żaru rozlała się po zapadniętych oczodołach, nadając im, podobnie jak
zapadniętym policzkom, rumiany odcień odcinający się od chorobliwej żółci całego oblicza.
Jej Mistrz, pomimo pewnych cech nieludzkich, był prawdziwie olbrzymim
człowiekiem. Miał prawie dwa i pół metra wysokości i za dni swej świetności pełne
umięśnienie, był fizycznie silniejszy - i oczywiście niebezpieczniejszy - niż jakakolwiek
inteligentna istota na świecie. Posiadał szybkość i spryt wilka, inteligencję człowieka i siłę
Wampyra!
- I znów tak będzie, Bonnie Jean, i znów tak będzie - powiedział jej. I po chwili: Dobrze. Widzę, że cię obraziłem. Przyjmuję, że przyszłaś tu w dobrej wierze i że podjęłaś
wszelkie środki ostrożności. A poza tym czuję się... słaby. Przez co jestem niecierpliwy i mniej
zgodny. Czy to tak trudno zrozumieć? Myślę, że nie. Od wielu lat już tu leżę i jestem ledwo
cieniem samego siebie. Ale masz rację, twoja krew ogrzewała mnie, utrzymywała przy życiu.
Więc tym razem jesteś wcześniej... i być może to i lepiej, bo ma iskierka ledwo tli się, Bonnie
Jean. Ale ty... znów rozpalisz ją na nowo.
„Głos" Radu zmienił się w niski, gardłowy, niemal lubieżny warkot, na dźwięk
którego Bonnie Jean wzdrygnęła się odruchowo (z niezmierzonej grozy... czy
niewyobrażalnej przyjemności? nie wiedziała), bo jego znaczenie było aż nadto czytelne.
- To jednak będzie musiało poczekać - stwór w żywicy kontynuował już normalnym
głosem. - Tak, bo mamy inne rzeczy na głowie, które musimy omówić. Pojawiły się problemy,
ale dopóki nie poznam ich rozmiaru, nie będę wiedział, jak sobie z nimi poradzić. Są też inne
sprawy jak dotąd... nierozwiązane? Co z dziewczyną? To już rok, Bonnie Jean. Wciąż jej nie
ma? Nie ma od niej wieści? Jeśli nie, musimy założyć to co najgorsze: że Oni ją zabrali! Tym
samym mogą być bardzo blisko ciebie i mnie...
- Nie - B.J. potrząsnęła przecząco głową i wiedziała, że to wyczuł. - Nie zna tego
miejsca, nigdy tu nie była. Nie zna również ciebie, mój Mistrzu.
- Ale wie o mnie. A już na pewno wie wiele o tobie.
-
Złożyła
ślub
milczenia
-
odparła
zarzut
B.J.
-
Została
uwiedziona,
zahipnotyzowana... nie jest w stanie mówić o tym! Żadna z nas nie może, a już najmniej ja sam o to zadbałeś, Mistrzu. Może wróg zdołałby mnie pojmać - nie bez walki - ale nigdy nie
zmusiłby mnie do mówienia...
- Też mi! (Rzucił soczyście, jakby szczekał.) Ale ty znasz Wampyry, Bonnie Jean. Przy
nich trzeba zawsze zakładać najgorsze. Odłóżmy to jednak na później i zajmijmy się tą drugą
sprawą. Mówiłaś mi o obserwatorze. Porozmawiamy znów o nim, o tym, co z nim zrobić. Ale
wspomniałaś coś o tajemniczym nieznajomym. I co, wpuściłaś człowieka do swego życia,
Bonnie Jean? Do naszego życia? Ach, i uważasz, że jest kimś ważnym! Nawet czuję twoje,
co... podniecenie? Doskonale, to teraz opowiedz mi o nim.
Tak opowiedz mi o twoim tajemniczym nieznajomym.
Albo, lepiej pokaż mi.
I tak zrobiła. Przez długie minuty jej historia płynęła do jego umysłu w takiej postaci,
w jakiej ją zapamiętała, i o ile wyjaśniła kwestie, których jeszcze nie poruszył - takie jak
wynik polowania na fałszywego wilkołaka w Londynie, które podjęła w jego imieniu - o tyle
poruszała również inne, o które nigdy by jej nie zapytał.
Podniecenie Radu było teraz równie duże jak jej...
2.
Bonnie Jean: Obowiązki
Psi Lord: Rozwiązanie
- Ten człowiek (w umyśle Bonnie Jean słyszała podekscytowany niemal do granic
zadyszki głos Radu) to Harry Keogh. Widziałem go twymi oczami i wiem, jak mnie to
uderzyło. Czy z tobą było podobnie?
B.J. nie bardzo wiedziała, co ma odpowiedzieć.
- Jakby... był niezwykle tajemniczy - w końcu powiedziała, starając się powstrzymać
mimowolny dreszcz. - Jakby miał jakąś tajemnicę, tam gdzie nie miał prawa mieć tajemnic,
bo był zaczarowany. Uderzyło mnie to, że poczułam, jakby widział i doświadczył rzeczy,
których nikt nie widział ani nie doświadczał. Był ciepły, delikatny, ludzki... jednocześnie miał
w sobie twardość i chłód i...
- Był jednocześnie nieludzki? (Wielki Wilk węszył w jej umyśle, dosłownie jak ogar
na świeżym śladzie juchy.) I wciąż upierasz się, że nie był jednym z nich?!
- To człowiek, mój Mistrzu - powiedziała. - Klnę się na życie.
- Och, to już zrobiłaś - odpowiedział z niskim, gardłowym warkotem w głosie. Ale
kiedy Bonnie Jean rozpoznała groźbę, dodał szybko: - Na nasz wspólny żywot! - Co miało
rozluźnić atmosferę i oddalić skierowane ku niej ostrzeżenie.
- Mistrzu - starała się go przekonać - ten człowiek miał mnie w swej mocy - na bardzo
krótką chwilę, leczy była wystarczająco długa, by mnie zabić, z pewnością! Zamiast to zrobić,
ochronił mnie, uratował przed niebezpieczeństwem. Wykazuje uzdolnienia, które mogą ci być
bardzo pomocne.
Pracował dla... tajnej agencji. - (Trudno jej było opisać obowiązki Harry'ego, i nic
dziwnego, bo sama nie wiedziała, na czym polegały.) - Stał ponad... prawami tego kraju. Jako
twój agent może być nieoceniony. Jest szybki i silny jako wojownik. I jest bardzo mądry, jak
sądzę. Jeśli jest w nim coś więcej, czego nie odkryłam, to ty z pewnością sobie z tym
poradzisz.
- Nic więcej nie była w stanie mu powiedzieć.
Odezwał się po chwili: - Na mnie zrobił następujące wrażenie, Bonnie Jean: ma
potężną moc. Uderzyło mnie to z wielką siłą. I jest to coś więcej niż zwykła moc. Przecież
czuję to w twym umyśle! Tak, został zaczarowany, ale jednocześnie sam zaczarował ciebie!
Spodobał ci się jako mężczyzna, mam rację? Nie zaprzeczaj, bo nawet jeśli nie chcesz tego
przyznać przed sobą, to mnie nie możesz okłamać. Poczułem to: twoją fascynację tym...
tajemniczym, tak.
- Ale... ale...! - zakrztusiła się, bo jej mistrz zobaczył to czego ona sama nie była w
stanie zobaczyć czy też nie była w stanie się do tego przyznać.
- Tak? Cha, cha, cha, cha!! - Głośny, przechodzący w staccato śmiech Radu boleśnie
dźgał jej umysł... aż gwałtownie umilkł. - Czy dlatego on jeszcze żyje, Bonnie Jean? Bo
zapragnęłaś poczuć go w swym ciele, by jego korzeń spoczął w twej glebie i rozrzucił nasienie
w ogrodzie twej słabości? Czy tak? Czy chcesz się z nim pierdolić, Bonnie Jean? Albo chcesz,
żeby to on cię wypierdolił?
- Mój Mistrzu, ja...
- A więc niech się stanie! Istnieją bowiem inne sposoby na usidlenie człowieka, niż
przekazanie mu swej krwi, swej esencji, lepsze sposoby, by go zniewolić, niż ugryzienie, inne
metody zniewolenia, niż podanie mu uzależniającego wina. -Jego głos zmienił się w szept, w
jęk, w urywany oddech. I zdawało się, że dotarł do głębi jej duszy, kiedy powiedział: - W
końcu twe kobiece ciało posiada wszystkie cechy zdolne usidlić mężczyznę - każdego
mężczyznę lub stworzenie - jestem tego pewien. Twoje gładkie piersi i uda zaczarują go,
pochłoną. A twa spragniona słabość potrafi uzależnić bardziej i będzie słodszą trucizną niż
najrzadsze nawet zamorskie wino...
Bonnie Jean odeszła od krawędzi sarkofagu i stanęła ze spuszczoną głową wpatrując
się w obejmy z klamrami podtrzymującymi jego trumnę. Czuła wstyd, ponieważ najwyraźniej
jej uczucia dla obcego wzięły górę nad lojalnością wobec Mistrza. Ale to On odkrył emocje,
jakie nią targały. Radu poczuł zmieszanie B.J., jej rezygnację, i powiedział:
- Nie, Bonnie Jean, nie zawiodłaś mnie! Jesteś kobietą, a staniesz się czymś więcej niż
kobietą. Kłębią się w tobie powstrzymywane emocje tak jak we mnie. Tym samym dowiodłaś
jednego: że nie jesteś jeszcze Wampyrem! Bo Wampyry nie są w stanie tłamsić swych emocji.
Gdyby byli to w stanie robić, byliby niepokonani, niedościgli! Tak, to też dla mnie ważne,
Bonnie Jean, że nie jesteś jeszcze na tym wysokim szczeblu rozwoju. Ponieważ... pojawienie
się postaci Wielkich Wampyrów w tej chwili jest, powiedzmy, obecnie niepożądane.
Zamilkł (jak sądziła - zamyślił się). Ale jego słowa nie pozostały w niej bez echa...
Po chwili - wystarczającej, by zmienić temat i skierować jego myśli w innym kierunku
- B.J. poczuła się w obowiązku, by przypomnieć mu: - Mistrzu, przybyłam wcześniej, to
prawda. Ale twój czas powstania jest już bliski. Przemyśl sobie to, co ci powiedziałam, a ja
zajmę się twą regeneracją. Również potrzebami twego stworzenia...
- Mojego wojownika? - od razu się zainteresował. - Czy bestia ma się dobrze? Czy
pobyt w tej kadzi mu służy? Czy budzi się i zaczyna poruszać? Na pewno. Ponieważ jest mój,
to też musi czuć, że czas dobiega końca.
- Budzi się, mój Mistrzu. On... rusza się w kadzi, o tak.
- Zajmij się więc nim - powiedział. - Zajmij się najpierw bestią, a ja tu poleżę i
porozmyślam... na bardzo wiele tematów. Ale pospiesz się, Bonnie Jean, bo mnie obudziłaś i
nie wiele czasu mi zostało. A jestem głodny i bezradny jak dziecko w kojcu, lecz opiekuńcza
matka stoi tuż obok i da mi zaraz słodką pierś...
B.J. wyszła na sklepiony dach niszy Radu i ruszyła południowo-zachodnią ścieżką
którą znała od ponad dwustu lat.
Przy jej doskonałym wzroku i wyostrzonych zmysłach bez problemu przeszła
pomiędzy spękanymi głazami, nad ziejącymi pęknięciami i przez zdradliwe usypiska
kamienne nad wysokimi, wąskimi kładkami.
Miała na sobie dostosowany kolorystycznie do otoczenia drelichowy strój, którego
kamienne szare i zielone jak porosty wzory zlewały się z otoczeniem. Miała linę
przewieszoną przez plecy na lewym ramieniu oraz, również po lewej stronie, na szerokim
skórzanym pasie dwa metalowe haki. Kusza zwisała przy prawym udzie i była przypięta tuż
pod kolanem, żeby nie bujała się na prawo i lewo podczas wspinaczki. Te przedmioty oraz
nóż w skórzanej pochwie stanowiły cały bagaż Bonnie Jean.
Z ulgą spostrzegła, że słońce schowało się za chmurami rozciągającymi się od
zachodu przez góry Monadhliath i Spey. Było wczesne popołudnie i zbliżał się wieczór,
cienie skał zaczynały również rozpełzać się wokół, ale Bonnie Jean nic sobie z tego nie robiła.
Jej wzrok był tak samo dziki, jak obszary, które przemierzała. Spostrzegła dzikie koty
baraszkujące na trawie, zanim one spostrzegły ją. Wyłącznie orły szybujące w górze miały
przewagę. Ale nie interesowały jej ani koty, ani orły. Oba gatunki były trudne do upolowania
i oba bardzo niebezpieczne aż do końca.
Ale B.J. wiedziała, że na podobnym do cypla niby-płaskowyżu złożonym z grupy
potężnych tarasów na wschód od jeziora Loch Insh znajdują się nieomal niedostępne lasy i
zagajniki otoczone najwyższymi szczytami. Wiedziała także, że znajdzie tu jelenia, a nawet
małe ich stadko. Nie mogły jej uciec - były to co prawda dzikie stworzenia, ale ona była
jedyną osobą która kiedykolwiek na nie polowała. A wystarczył jej jeden młody cielak, nie ze
względu na szczególnie słodki smak mięsa, lecz z powodu rozmiaru. Musiała go bowiem
zanieść do gawry.
Doszła do krawędzi skał. W dole rozciągał się mroczny, zamglony zielony pas lasu trzydzieści metrów poniżej. Musiała zejść kominem pełnym chybotliwych głazów.
Na szczycie ostatniego etapu zejścia z liny zrobiła wyciąg i opuściła haki na ziemię,
po czym nie zatrzymując się wcale, zeszła na dół. Zwierzyna usłyszała ją już dużo wcześniej i
oczywiście uciekła. W miejscu takim jak to nie było innych dźwięków poza dźwiękami
natury. Każdy inny, nienaturalny dźwięk oznaczał niebezpieczeństwo.
Więc tropiła zwierzynę w lesie. I podczas tej czynności nie złamała najmniejszej
nawet gałązki, żaden świst wracającej do poprzedniej pozycji nie rozproszył leśnej ciszy,
ujawniając jej pozycję... aż do ostatniej chwili, kiedy cięciwa z jelita nie zabrzęczała,
wypuszczając śmiertelny pocisk nieomylnie zmierzający do celu...
Sparaliżowany byczek drżał tylko z kręgosłupem niemal przepołowionym o cal nad
łopatkami, kiedy B.J. przy pomocy jaków wciągnęła go na górne partie klifu. Zwierzę wciąż
żywe stanowiło dla niej dużą wartość. B.J. czekała siedmiokilometrowa trasa do gawry i
miała nadzieję, że nie zdechnie po drodze. Nie mogło, ponieważ stworzenie Radu w kadzi
potrzebowało jego bijącego serca do ostatniego tchnienia.
W gawrze opuściła zwierzę na wysięgniku koło kadzi i przesunęła je w kierunku
ciemnego kąta. Po chwili podniosła rampę wysięgnika do krawędzi kadzi i zrzuciła byczka na
żółtą, wpół zastygłą powierzchnię. Następnie zeszła na dół i poszła na tyły kadzi, gdzie leżało
w nasączonych olejem szmatach miedziane urządzenie. Była to długa na metr i szeroka na
dwa centymetry tuba z jednej strony zakończona szerokim ujściem jak trąbka. Drugi, wąski
koniec przecięty był na ukos jak ostrze igły medycznej.
B.J. wróciła do kadzi i odsunęła sparaliżowane zwierzę na bok, by wbić ostry koniec
w warstwę żywicy... na co zamazany kształt stworzenia Radu wyraźnie się poruszył, nieco
niezdarnie jednak, w wielkiej kadzi galaretowatej żywicznej zupy! Płyn w samym jej środku
nie był zastygły i tym samym stawiał mniejszy opór. Dostrzegła gwałtowny ruch, który ją
przeraził. Zdarzyło się to po raz pierwszy. I oznaczało, że Mistrz miał rację: jego bestia
nabierała wigoru!
Bez ociągania się (czy też raczej pospiesznie) wbiła miedzianą tubę w warstwę
gumowatej żywicy do dwóch trzecich jej długości, aż szeroki koniec rury sterczał jak
rozwarta paszcza. Krzywiąc się nieco, lecz bez obrzydzenia nacięła gardło zwierzęcia,
trzymając pewnie jego ciało nad krawędzią, obserwując, jak życie tryskało krwią znikającą w
obleśnej ssawce trąbki, by z gulgotaniem zniknąć we wnętrznościach kadzi, gdzie czaiła się
bestia.
Tam w dole pochłaniała ją jakaś szczątkowa gęba, bądź gęby - B.J. nie wiedziała, nie
potrafiła ocenić. Wiedziała tylko, że żywa krew byczka zostanie wchłonięta przez ową istotę.
Może kwarta krwi. Niewiele to, ale wystarczyło. I niewiele mniej potrzebował Radu, mimo że
stwór z kadzi był o wiele większy. Ale później Radu będzie potrzebował - domagał się - o
wiele więcej. I nie będzie to krew jelenia...
Po chwili (zaskakująco długiej, kiedy szeroki strumień ciurkał już tylko czerwonymi
kroplami) B.J. odciągnęła ciało byczka i wyciągnęła rurkę z żywicy. W miejscu gdzie woda
spadała niemal pionowo ze ściany, niknąc w zakamarkach jaskini, wymyła ją, zawinęła
ponownie w szmaty i włożyła z powrotem w niszę za kadzią.
Następnie wycięła świeże, dymiące serce zwierzęcia, by zabrać je ze sobą i zepchnęła
sztywniejącą padlinę w dół ciemnego i płynącego do trzewi jaskini wodospadu. Teraz trzeba
było się zająć Radu.
Dzień był bardzo krótki - była to pora roku, w której B.J. miała sporo pracy. Na
zewnątrz słońce zachodziło i robiło się coraz ciemniej. Kiedy wróciła do sarkofagu, jej wzrok
przyzwyczaił się ponownie do półmroku jaskini. Rozpaliła ogień przy pomocy wyschniętych
na wiór kawałków drewna z kupki przygotowanego wcześniej chrustu i zaparzyła herbatę. Ją
samą również dopadł głód, dlatego w końcu zaspokajając swoje potrzeby, wgryzła się w
surowe serce jelenia, a podobne brzytwom zęby bez problemu radziły sobie z dziczyzną.
Szczęki jak stalowe wnyki poradziły sobie bardzo szybko z posiłkiem - nie był obfity, ale
składał się z twardego mięśnia sercowego i organizmowi B.J. musiało tyle wystarczyć. Mogła
odkroić więcej mięsa jelenia, nie chciała jednak się obżerać. Tym bardziej teraz, kiedy
musiała być czujna i nie mogła sobie pozwolić, by nieuchronna senność zawładnęła nią
podczas nadchodzącego... upustu.
Tak, jej Mistrz inaczej by nie chciał. Ileż to razy powtarzał jej: Ciało i krew własnej
istoty są zawsze najdroższe i są zawsze najsłodsze! To, co mówił, nie zawsze było jasne, lecz
B.J. rozumiała, że krew kobiet i mężczyzn, istot ludzkich była naturalnym pokarmem
wilkołaka. I poza kilkoma wypadkami, kiedy przyprowadzała tu niewolników i adeptów, ten
może nieco wzbudzający pewne obawy obowiązek należał do niej.
Wzmocniła się posiłkiem, nadszedł czas...
Rurka Radu była wykonana z miękkiego, kutego złota, tylko jej zaostrzona końcówka
była z miedzi. B.J. wyjęła ją ze skrytki, dokładnie wytarła do czysta, zaniosła na brzeg
sarkofagu i zajrzała do środka.
- Mistrzu, jestem gotowa.
- Tak jak i ja, Bonnie Jean! - odpowiedź od razu pojawiła się w jej umyśle. - Tak jak i
ja, taaak! Przemyślałem wszystko, co mi powiedziałaś. Kiedy będziesz się mną zajmować,
powiem ci, co trzeba zrobić. Czas się kurczy i moje sny ujawniają mi nieznane jutra. Nic nie
może zakłócić mego... zmartwychwstania? I należy zrobić wszystko, żeby przebiegło bez
zakłóceń. Mimo że dopilnowałem wszystkiego do tej chwili, za nią wszystko może być bardzo
zagmatwane. Przyszłość wszystkich ludzi i stworzeń zawsze była niepewna, Bonnie Jean. Tak
samo jak moja czy twoja. Ale u ciebie zobaczyłem olbrzymi księżyc w pełnej krasie wspaniały dobry omen, o taaak! A ja będę świecił na podobieństwo gwiazdy na niebie!
Podobnie nasze miejsca na przyszłym firmamencie wydają się pewne, także gdzie i kiedy jest
znane. Natomiast jak - to się jeszcze okaże...
Podczas „przemowy" B.J. czyniła gorączkowe przygotowania. Wepchnęła ssawkę w
skorupę żywicy i naciskając na nią całym ciałem, wpychała ją wolno, lecz systematycznie w
na wpół zastygłą warstwę poniżej. Miarka na złotej tubie zbliżająca się do powierzchni
żywicy określała dokładnie, w którym momencie należało się zatrzymać. Gdyby została
wepchnięta nieco głębiej, ostry koniec pustej tuby wbiłby się w twarz Radu.
Co do obserwatora: Radu mówił dalej, kiedy owijała stazę na lewym ramieniu, ale
jeszcze jej nie zaciskała.
- Skoro nie było to ani przypadkowe, ani dające się łatwo wytłumaczyć, to na pewno
wiąże się z zagrożeniem. I ja to naprawdę odczuwam! Obserwator to niewolnik: albo
Ferenczych, albo Drakulów. Obserwuje cię, by dotrzeć do mnie. I jeśli będzie mógł, to mnie
znajdzie. Po czym przyprowadzi swego Mistrza do mej gawry - trafi przez ciebie, Bonnie
Jean! Przez ciebie! Jest na to jedna rada: trzeba się go pozbyć. Ale jeszcze nie teraz.
Najpierw dowiedz się czegoś o nim, poznaj go jak własną kieszeń, jeśli to możliwe,
żeby nie mógł podkradać się niezauważony. Następnie, kiedy będzie się zbliżał właściwy
moment - ale tylko kiedy dam sygnał - wtedy się nim zajmiesz!
Bo gdyby teraz nagle zniknął... od razu jego pan wiedziałby, że on znalazł mnie, a ja
znalazłem jego!
Wkrótce potem pojawiłoby się dwóch obserwatorów, później trzech... aż w końcu
umarłbym z głodu, bo nie mogłabyś przyjechać do mnie. A gdybyś jednak przyjechała, moi
wrogowie pojechaliby za tobą i zastali mnie tu bezbronnego. I bądź pewna, Bonnie Jean, że
postąpiliby z tobą tak samo okrutnie jak ze mną. Bo jesteś kobietą, łatwym celem, a oni to...
Wampyry!
B.J. usiadła w niezbyt wygodnej pozycji na brzegu sarkofagu, opierając się plecami o
pochyłą płytę, i zrobiła nacięcie na nadgarstku przy pomocy ostrego jak brzytwa noża. Był tak
ostry, że ledwo to poczuła - tylko przez sekundę - a cięcie było tak czyste, że przez chwilę
rana pozostawała zamknięta. Wystarczyłoby pochylić się nad sarkofagiem i skierować
pierwszy krwawy strumień do złotego otworu rurki.
Ale Radu usłyszał syk wciąganego przez zaciśnięte zęby powietrza, poczuł ukłucie
ostrza w jej umyśle, wyczuł, jak kurczy jej się żołądek, i wiedział, co to oznacza.
- Aaaaach! - nie opanował się, kiedy pierwsze krople gorącego, czerwonego,
słonawego strumienia zaczęły znikać w tubie. Następnie, by pokryć dochodzące do głosu
wilcze pożądanie, gorejące rozpaloną pożogą w jego umyśle (którego żar z pewnością
musiała poczuć również Bonnie Jean), zmusił się, by powrócić do swych poleceń: - ...I
dlatego - zawarczał - musimy się zająć tym obserwatorem. W końcu się nim zajmiemy. Ale
zawsze pamiętaj, Bonnie Jean, zemsta najlepiej smakuje na zimno. Zemsssta? O taak!
Widziałem w twym umyśle, jak cię zdenerwował tym swoim węszeniem! I wiem, że zostałabyś
pomszczona, nawet gdybym to ja sam musiał odpłacić jego Mistrzowi pięknym za nadobne,
mojemu odwiecznemu wrogowi. Ale słuchaj mnie pilnie, Bonnie Jean. Nie może to być nic
strasznego, nic, co przyciągnie uwagę innych. Kiedy nadejdzie odpowiedni moment, ten
obserwator... tak, po prostu zniknie! Jego Mistrz będzie się zastanawiał, gdzie jest, ale się nie
dowie. Wtedy, kiedy będzie musiał dowiedzieć się prawdy i kiedy ciekawość sprawi, że zacznie
sam mnie szukać, ja zdążę powstać i pojawię się na świecie. Nadejdzie czas mojej zemsty, o
tak. Ale tylko pomyśl, Bonnie Jean, nawet ty tak bardzo chcesz uderzyć w naszych wrogów - i
z jakiego powodu, co? Bo zirytowałaś się, że ktoś cię obserwuje? W trwożliwym oczekiwaniu
na nieznany, niesprecyzowany ZŁY LOS - czekający za węgłem -to pomyśl o moich uczuciach,
które wiły się w męczarniach od dwóch tysięcy lat. Ha! Powiem ci: były już krwawe konflikty,
zanim ja się pojawiłem, i wojny krwi po mnie. Ale bądź pewna, że ta będzie straszna. Tak
straszna, jak wygląda piekło w wyobraźni ludzi!...
Zamilkł tak gwałtownie, tak błyskawicznie, że w umyśle B. J.
nieomal dało się słyszeć jęk rozkoszy, kiedy pierwsza kropla jej krwi, a po chwili
strumyk - karmazynowa pęczniejąca bańka w otaczającej go żółtej materii - zaplamił, po
czym wypełnił obszar wokół dziwacznej, wilczej głowy Radu. Po chwili: - Aaaach! - Był to
niemal szloch przepełniony bólem, lecz agonią tak słodką, że wibrowała jak fałszywa,
drażniąca nuta na strunach mózgu. A w umyśle B.J. rozbrzmiewała jak pędzący, niedający się
powstrzymać okrzyk spazmatycznej rozkoszy, skręcający nerwy skowyt odkopywanych
chłodnych jak gleba szczątków, radość pełni księżyca, którego wezwaniu już nie da się
oprzeć. Wszystko to na raz i jeszcze więcej. Był w tym zew krwi, która jest życiem.
Jej krew, życie Radu, wstępujące w niego z każdą kroplą potwornej transfuzji.
I zawsze było tak samo: jakby jej Mistrz był żywym, obcym prądem, którego ciąg z
pełną siłą czuła Bonnie Jean. Kiedy następowało połączenie, prąd wracał do niej z całą mocą
tchnąć w nią życie. Przylegał do niej błyskawicznie z szybkością przeskakującej iskry w łuku
elektrycznym - niezwykła, przerażająca Jego cecha!
Pojawiał się i znikał, a ona unosiła się, dryfowała w morzu nieznanych jej emocji, tak
jakby sprawiło to jego ukąszenie. Przez jedną krótką chwilę następowała agonia Prawdy... a
przez kolejne minuty niemożliwe do uniknięcia pogodzenie się z Wielkim Kłamstwem. I
zanim zdołała poczuć różnicę, a nawet ją zauważyć: - Taaak! (Jego syk zabrzmiał o wiele
wyraźniej w jestestwie B.J.) Ach taak! Dziecię mych dzieci, moje życie jest w tobie, tak jak ty
byłaś we mnie. Moje życie jest tobą, tak jak twoje będzie mną. Ale jeszcze przez chwilę nie,
jeszcze nie...
I kiedy zmniejszyła się nieco jego niewyobrażalna rozkosz, kiedy przyjął odnowienie
swego ohydnego żywota, odezwał się ponownie: - Co do dziewczyny, która rok temu odeszła i
jeszcze nie wróciła: musimy przyjąć, że już jej nie ma. W najlepszym wypadku stała się ich
niewolnicą: Drakula lub Ferenczyego, tak. Co pewniejsze, jest już tylko strąkiem wyłuskanym
z wiedzy i wysuszonym z krwi. Załóżmy, że masz racją, że nie była w stanie niczego im
powiedzieć. To jednak powiedziała im wystarczająco dużo, by ich zainteresować, stąd ten
obserwator. A może on tam jest od dawna, Bonnie Jean? Dłużej, niż się spodziewasz? Może
lata cale, dziesięciolecia? Raczej to drugie. Jeśli nie, to po pierwsze skąd by wiedzieli, jak
pojmać jedną z twych niewolnic? Co było pierwsze: jajo, zarodnik czy pijawka? To odwieczna
zagadka - jest w tym pewien cykl i lepiej zostawić to tak, jak jest. I tu też podobnie... możesz o
niej zapomnieć. Jej już nie ma.
B.J. słuchała, a jednak część jej umysłu była zaniepokojona. Co do reszty: oczy jej się
zamykały, głowa opadała, choć starała się trzymać ją prosto. Zasypiała, unosił ją prąd życia
Radu i nic się nie liczyło, poza tym, że należała do niego. To była jego sztuka, jego
hipnotyzm, na tym polegała jego magia. Ona też posiadała ten dar, ale w porównaniu ze
starym Mistrzem była jedynie dzieckiem... choć jego siła nie opierała się tylko na
hipnotyzmie.
Serce B.J. waliło jak oszalałe, pompując krew, a jej umysł słuchał...
- I w końcu mamy tego... tego tajemniczego mężczyznę. (Radu wrócił do tematu.)
Który, jak przyznałaś, zaintrygował cię - może to ów Tajemniczy? Taak, Bonnie Jean, i ty też
mnie zaciekawiłaś tą opowieścią. Ponieważ widywałem go w moich snach od wielu wieków, a
ten, którego mi ukazałaś, nie jest od niego odmienny. Ale w moich snach... dziwne, ale nigdy
nie widziałem go wyraźnie. Kiedy dowiadywałem się czegoś o nim, nigdy nie byłem w stanie
poznać go samego. Był zawsze zamazany, w najlepszym wypadku nieostry, niewyraźny tak jak
wszystkie wizje przyszłości, tylko jeszcze mniej klarowny. Dlatego zacząłem go nazywać
Człowiekiem O Dwóch Twarzach, ponieważ kiedy widziałem go ponownie... miał inną twarz!
Nie był człowiekiem dwulicowym w zwykłym rozumieniu tego określenia. Nie, ponieważ nie
miało to nic wspólnego ze zwykłą zdradą.
No i... co to znaczy? Ponieważ również wyczytałem to w twym umyśle, Bonnie Jean, że
ty także widziałaś jego drugie ja - jakby ktoś inny spoglądał na ciebie jego oczami. Ale czy ten
drugi, to mogłem być ja w jakiejś nieokreślonej przyszłości? Jeśli tak, to on rzeczywiście jest
owym Tajemniczym z moich snów. Albo...
...To wszystko to zwykła sztuczka, pułapka, sprytna mistyfikacja? (Głos Radu w
umyśle Bonnie Jean nagle nabrał ostrości jej noża.) Pomógł ci, kiedy mógł cię zabić. Ale
pamiętam, jak na Morzu Greckim rybacy zakładali przynętę z małych rybek, by złapać te
wielkie! A ta tajna agencja dla której pracował. Pytam, czyja to była agencja? Mówisz, że ma
w sobie jakąś moc. Jakiemu celowi ona służy, pytam! Na co odpowiadasz: „By przejmować
prawa tego kraju i je naginać, tam gdzie są niewystarczające!" Co? Przejmować prawa?
Jestem zdumiony! Bo ta agencja musi być rzeczywiście potężna, skoro działa poza rządami i
prawami! Doskonale, a kto jest szefem owego Tajemniczego? Niestety na to pytanie nie mamy
odpowiedzi, ponieważ nie poszłaś tym śladem. Ale nie martw się, ja to zrobię!...
Radu przerwał na chwilę, badając sytuację swoim wampirzym umysłem, po czym
zaniepokojony natychmiast zapytał: - Czy wszystko w porządku, Bonnie Jean? Czy mnie
słyszysz? Lepiej uważaj, bo moje potrzeby wykraczają poza dzień dzisiejszy. I chcę, żebyś
mnie uważnie słuchała!
B.J. ocknęła się gwałtownie. Nie spała, przynajmniej ta jej część, która słuchała.
Spostrzegła, że lejek jest wypełniony krwią, która zaczynała wyciekać na krystaliczną
powierzchnię żywicy. Podobnie jak kreska na naczyniu, był to znak ostrzegawczy, mówiący
jej: ani kroku dalej!
Nie pierwszy raz tak się zdarzyło i jej Mistrz nie jeden raz „uratował" jej życie. Ale
przecież co by się z nim stało bez niej?
Zacisnęła opaskę na ramieniu, obserwując, jak wolno wyciekający strumień zwęża się
i zanika, po czym zmusiła swe metamorficzne ciało do działania. Ulecz mnie! Następnie
zsunęła się z krawędzi sarkofagu, zacisnęła jeszcze mocniej stazę, którą zawiązała w tej
pozycji. I w końcu wolno, niezdarnie zabandażowała nadgarstek wyjętym z plecaka
opatrunkiem.
W tym czasie Radu mówił do niej: - Ileż to razy sczezłbym bez ciebie, Bonnie Jean?
Ileż to razy uciekłem prawdziwej śmierci spod kosy? Ale słodka, gorąca iskra twej krwi życia
przywraca mi siły i mogę wrócić do życia... jeśli można to nazwać życiem. (Jako stworzenie o
zmiennych nastrojach jej Mistrz znów mówił zgorzkniałym głosem. I B.J. wiedziała dlaczego.
Zawsze tak było, kiedy zaspokoiła jego potrzeby - przynajmniej te najpilniejsze.) Ach, znasz
mnie dobrze - mówił dalej. - Bo znów będę obecny i przekroczę granicą świata ludzi.
Mógłbym być wciąż na nogach, tylko że zaraza mnie zmogła. I muszą tu zostać, by
przeczekać. I nie wychylam się, chociaż moje myśli wędrują i inni mogą je usłyszeć. I
zatapiam się w mych skąpanych w posoce snach, ale je też wyciszam z tego samego ważnego
powodu. Moje kości sztywnieją, a ciało się zapada i nawet moja pamięć zaczyna szwankować,
bo czas wlecze się nieubłaganie. I tak czasami zastanawiam się nad sensem tego
wszystkiego...
...Aż do chwili, kiedy znów do mnie wrócisz, i znów odnajduję sens! Bo kiedyś żyłem
jak człowiek wraz z ludźmi. Walczyłem ramię w ramię z ludźmi, jakby byli mi równi. Starałem
się być taki jak ludzie, lecz byłem inny. Ponownie zapanowałem nad swym duchem, który jest
pożerającym wszystko płomieniem!!! I tłamsiłem go, jak tylko umiałem. Ale myliłem się,
starając się nad nim zapanować, Bonnie Jean. Tak, bo być Wampyrem, znaczy być innym niż
ludzie, więcej niż ludzie.
Och, bądź pewna, posiadam ludzkie żądze! Mam ich aż nadto! Mam nie miłość, lecz
żądzę, która jest lepsza od miłości, bo gdy miłość się wyczerpie, żądza pcha nas do działania.
A ludzka siła? W moich dłoniach silni ludzie trzaskali jak gałązki! A ludzka długość życia?
Jaki człowiek potrafiłby żyć trzydzieści razy dłużej? A co do ludzkich uczuć: kto przede mną
nienawidził od dwudziestu wieków i będzie nienawidził tak długo, jak żyją jego wrogowie,
nawet do końca świata.
A moje pragnienie, moje pragnieeenie! Aaach! Pamiętasz, jak to jest, kiedy w gorący
dzień czeka cię długa droga, a nie masz ani kropli wody? A tu nagle widzisz strumień... i
dłonie ci drżą, kiedy podnosisz do ust pierwszy łyk wody? Doświadczam takiego pragnienia
od sześciuset lat, Bonnie Jean! Och nie, nie jestem niewdzięcznikiem, bo ty dbasz o mnie... ale
jedna kwarta? Czasami wydaje mi się, że wiem, skąd są te miary: bo czy kwarta nie jest
czwartą częścią twej krwi?
Prawie tyle, jak sądzę. Ale jedna kwarta! Kiedyś kąpałem się we krwi mężczyzn, kobiet
i dzieci - a wciąż pragnąłem więcej!
Ludzie? Z ich miernymi pragnieniami są tak tępi jak dupa kozła! Ale ja jestem
wilkiem, a pastwisko jest pełne kozłów! Tylko że jestem okaleczony, unieruchomiony i tkwię w
tej matni. Kiedy jednak tak tutaj leżę, oni w ogóle nie podejrzewają, że tu jestem. Wiedzą tylko
inne wilki. Tylko podobni mnie, tak...
Majaczy - pomyślała B.J., nieświadoma tego, że jej własny pożar myśli byłby w stanie
rozgrzać garnek zupy. Wpadł w delirium po mojej krwi, jak człowiek, który wypił za dużo
mocnego alkoholu. Wychodzą z niego wyłącznie jego własne frustracje, nic więcej. Nie taki
będzie.
- CO TAKIEGO? - głos jej Mistrza rozbrzmiał warkotem w jej umyśle. - Czy do ciebie
należy ocena tego, jaki będę, a jaki nie będę?
- Wybacz mi - odparła B.J. - Ja... ja chyba też coś bredzę, bo zdaje się, że było więcej
niż kwarta, mój Mistrzu. Rzadko kiedy czuję się taka zmęczona...
Od razu się opamiętał.
- Ach, Bonnie Jean! Bonnie Jean! To moja wina, tylko moja! Ale głodowałem... zbyt to
już długo trwa, zbyt długo.
- Nic się nie stało - westchnęła. - Mam breję Starego Johna, jego zupkę. Zostanę tu na
noc i odpocznę.
- O tak - odpowiedział - o tak. Droga w dół jest trudna i musisz zebrać siły.
- Droga to nic - B.J. potrząsnęła głową. - Wspinaczka to dziecinna igraszka. Ale w
ciemnościach mogłabym się potknąć, a czuję się teraz tak...
- Lepiej odpocznij - odparł - odpocznij.
Ale po chwili, siedząc w kucki zawinięta w koc i jedząc zupę, B.J. postanowiła o coś
zapytać: - Mój Mistrzu, jak by to było? Co by się stało, gdybyś mnie nie wskrzesił? Wiem, że
nie byłaby to śmierć. Nie prawdziwa śmierć.
- W istocie, moja Bonnie Jean - odparł tak niskim głosem, że w jej umyśle zabrzmiało
to jak dźwięk osuwającej się skały. - Nigdy prawdziwa śmierć, nie dla ciebie. Dla ciebie
byłaby to nieśmierć. Byłabyś nieumarła. Ale w twoim wypadku... zupełnie niepotrzebna.
Jesteś, kim jesteś. Reliktem? Nie, skokiem w przyszłość! Tak to już jest. Krew mówi wszystko,
Bonnie Jean, a w twoich żyłach płynie krew prawdziwa.
- Stanę się... Wampyrem?
- Może tak być.
(Lecz teraz wyczuła gęstniejący mrok w jego głosie.) - Może?
Jej Mistrz wrócił do życia, a mrok rozproszył się.
- Czas pokaże, moja wierna - powiedział. - O tak, czas pokaże...
B.J. potrząsnęła głową a Psi Lord znienacka zapytał: - Gdzie... gdzie byłem? Bo zdaje
się, że miałaś rację mówiąc, że majaczyłem. Na pewno mój umysł popadł w majaczenia.
Wyglądało, jakby on również zapadł w sen - w jej umyśle pojawiły się jego niepewne,
przytępione myśli.
W jaskini zrobiło się teraz dużo ciemniej; ognisko B.J. dogasało; rozpalona gałązka
trzasnęła i pękła na dwoje, rozsiewając kilka ostatnich iskier. Przez szczelinę w krystalicznym
skalnym sklepieniu widać było, jak zamigotała gwiazda, która wyglądała jak zamrożone oko
w kamiennym oczodole.
- Tajemniczy - B.J. przypomniała Mistrzowi. - Znalazłeś rozwiązanie?
- Pamiętam - „ton" Radu wskazywał teraz na większe skupienie. - Ale mylisz się, ja już
mam rozwiązanie, lecz go ci nie przekazałem. Muszę go zobaczyć - porozmawiać z nim swoim
własnym głosem - niech tu się zjawi, gdzie będą w stanie ocenić jego wartość... czy też
niebezpieczeństwo z nim związane. Ale jeszcze nie teraz. Nie przez chwilę. A moje rozwiązanie
brzmi: Ma jakieś bieżące sprawy, jak mówisz. Niech się nimi zajmie. Przez rok, nawet dwa
lata. Chce szukać zaginionej żony i dziecka? Niech szuka! Jest sprawny, ma wiele
umiejętności. Wyśmienicie! Wykorzystamy je. Uzgodniliśmy, że moi wrogowie mnie szukają.
Dobrze, niech ten tajemniczy Harry Keogh poszuka ich! Niech ich dla nas znajdzie. Kiedy nie
będą chcieli przyjść do mnie, zawsze mogę pójść do nich! I jak ci się podoba rozwiązanie?
- A co będzie, jak przyciągnie do ciebie ich uwagę? - No nie! Zawsze miałem skupioną
na sobie ich uwagę! Szukali mnie od bardzo dawna! I jak zawsze będę polegał na tobie,
będziesz ich trzymała z dala ode mnie.
- A jeśli narazi się na niebezpieczeństwo czy nawet da się zabić?
- A co to nas obchodzi? Czy też raczej co mnie to obchodzi? Bo najwyraźniej ciebie
obchodzi bardzo. Ale rozumiem.
Pytasz: po co poświęcać cennego sojusznika? O to chodzi?
Cóż, rozumiem, ale po pierwsze: nie potwierdziliśmy jego wartości. To może być
ostateczna próba. Po drugie: jeśli on rzeczywiście jest moim Człowiekiem O Dwóch Twarzach
- Tajemniczym z moich snów - to nie ucierpi. Bo niby jak może ucierpieć i jednocześnie
pojawić się przy mym powrocie?
- Ale... zanim ich wyszuka - Drakulów i Ferenczych -musi o nich wiedzieć. A zawsze
zabraniałeś mi o nich mówić. A skoro ty, mój Mistrzu, skrywasz się przed światem, to oni na
pewno też, inaczej zaalarmowaliby ludzi o naszym istnieniu!
- Dobry argument. (Radu był z niej szczerze zadowolony.) Ale nieprawdziwy. Czy
myślisz, że pozwoliłbym komuś pójść w świat z taką wiedzą bez przejęcia nad nim pełnej
kontroli? Oczywiście, że nie! Mówiłaś, że jest zniewolony. Prawda to?
- Uwiedziony - potwierdziła. - A teraz jeszcze uzależniony od twego wina. Nic o tobie
nie wie, ani o mnie, poza tym, że jestem niewinna, jestem jego przyjaciółką i być może
kiedyś...
- Kochanką?
Milczenie B.J. mówiło za siebie.
- Wszystko zmierza ku dobremu. Mówię ci, Bonnie Jean, gdyby nie był twoim
kochankiem czy też przynajmniej nie pretendował do tej pozycji, to nie byłby tym, o kogo
chodzi. Co oznacza, że nie byłby właściwym człowiekiem!
- A jeśli będzie... pretendował?
- Co? I miałbym cię wysłać na kurestwo w moim imieniu?
(Ale widząc jej zmieszanie...) O, cha, cha, cha, cha! I powiedz mi teraz, że nie masz
swego rozumu i we wszystkim kierujesz się moimi wskazówkami. (Kiedy śmiech umilkł,
pozostała ironia paliła jak kwas.) Ha! Ty wiesz, jak nie znoszę kłamców!
- Ty... igrasz ze mną - wyjąkała. - To... to jakaś gra słowna. Z pewnością!
- W istocie! - warknął Radu. - Ale jak się nie potrafi, to się nie gra! A już na pewno nie
ze mną...
B.J. czekała, starając się opanować drżenie, aż w końcu Radu się odezwał: - No
dobrze. Czy nie miałem przeczucia - więcej niż przeczucia - że użyłaś na nim swych kobiecych
sztuczek, swego czaru? Lepsze niż zatrute wino? Inne sposoby na zniewolenie mężczyzny?
Tak, ale używaj swych sztuczek na nim, Bonie Jean, a nie na mnie!
- Tak, mój panie - skłoniła głowę.
- Zrób to więc, a następnym razem zameldujesz mi, jak poszło.
- Tak, mój Mistrzu - skuliła się cała.
- I, Bonnie Jean, zrób to bez wina. Jeśli go przyzwyczaiłaś do niego, to go odzwyczaj.
Niewątpliwie spełniło swoje zadanie, ale z tym teraz koniec. Chcę człowieka, a nie gąbki. I w
końcu - gdybyś go jednak uwiodła, albo on uwiódł ciebie, cokolwiek - jedno ostrzeżenie:
Dopilnuj, dopilnuj starannie, żeby nic z ciebie, z nas, nie przedostało się na niego. Pamiętaj,
jest to najważniejsza sprawa. Ponieważ kiedy do mnie przyjdzie, musi być całkowicie ludzki cały.
- Rozumiem.
- Niech się więc tak stanie. A teraz miłych snów, moja Bonnie.
- A ty... mój... mój Mistrzu.
(Jego ostatnie słowa były rozkazem, gdyż była w jego mocy. B.J. już ziewnęła i
zamknęła oczy.) A kiedy odpływała w niebyt i wiedział, że już go nie słyszy, pomyślał: Tak,
słodkich snów, Bonnie Jean. Bo jeśli wstanę - czy też kiedy wstanę - nie wyśpisz się, bo
ofiaruję ci taką noc, której nie jesteś sobie w stanie wyobrazić. Noc, za którą warto umrzeć!
Przynajmniej niektórzy z nas...
B.J. obudziła się szarym świtem, przebrała się i zobaczyła, że świeża rana goi się i
krew przestała cieknąć. W plecaku miała kawał ugotowanego mięsa od Starego Johna. Zapiła
je mocną herbatą i tak zjadła śniadanie. Następnie oczyściła ssawkę Radu i odłożyła ją na
miejsce. Powinna się tym była zająć wczoraj, ale była zbyt zmęczona. I w końcu była gotowa
do drogi. Kiedy wychodziła z gawry, psychiczny eter milczał i nie czuła emanacji swego
Mistrza. Zapadł w swój odwieczny sen.
Kiedy wchodziła pod górę, miała wspaniały nastrój i cieszyła się samą wspinaczką.
Kiedy schodziła - poszła łatwiejszą drogą - jej nastrój się zmienił i postanowiła, że musi wiele
rzeczy przemyśleć... oczywiście odnośnie poleceń Mistrza.
(O tak, bo wciąż była zbyt blisko niego, by pojawiły się...
inne myśli.) Zamyślona, skołowana pod wieloma względami w końcu porzuciła inne
rozważania i skupiła się na zejściu.
Bonnie Jean nie była naiwna - jak mogła być po tylu latach? - ale była zniewolona,
zaczarowana. Radu trzymał ją w swej mocy, tak jak ona trzymała Harry'ego Keogha. A jako
jego niewolnica, musiała go we wszystkim słuchać. Lecz jako Dama Wampyrów?...
Tylko że ta myśl nie mogła się pojawić w jej umyśle, więc porzuciła ją...
...Aż w południe, kiedy wróciła już do domu Starego Johna, to on zauważył plamę
krwi na opatrunku i zmienił jej go. Tym samym przypomniał jej.
- No, Bonnie Jean! - wykrzyknął. - To tylko lekkie zadrapanie. Naciągnęłaś sobie
lekko, to wszystko. Ale... nigdy nie widziałem, żeby się na kimś tak goiło! Na pewno nie
zacięłaś się tym razem za głęboko?
- Tak głęboko jak zwykle, John - powiedziała i dodała w następnym zdaniu: - Ale na
nas się szybko goi. To nasza cecha - twoja też!
- Tak, ale nigdy mi się to nie podobało! - Cofnął się o krok w podziwie dla niej i
otworzył usta. Po czym dodał żarliwie: - Ale nic ci przecież nie obiecywał. I wiemy od
dawna, że prędzej czy później...
- Później, John, później! - syknęła nagle rozzłoszczona, ale zarówno na niego, jak i na
siebie. - Kiedy powstanie... kiedy on powie, nie wcześniej. Więc nie mów tego, nawet tak nie
myśl!
- Nie, nie! - zamrugał gwałtownie powiekami, oblizał usta i spojrzał na nią z ukosa. Masz rację, oczywiście, że tak, ale...
- Żadnych ale, John! - ostrzegła go. - Nie ma żadnych ale. Mówiłam ci: nawet tak nie
myśl, bo ja bym się nie ośmieliła!
Ale później w mikroskopijnej łazience, po kąpieli i nałożeniu dyskretnego makijażu:
B.J. zatrzymała się w pół gestu, następnie stanęła w bezruchu przed niewielkim lustrem.
Wcześniej nie przejmowała się lustrami, nigdy nie stanowiły problemu. Ale teraz, po raz
pierwszy... czy coś było nie tak? Albo tak, ale inaczej?
Wpatrywała się teraz intensywniej w swoje odbicie. Srebrne nitki we włosach. Nie
przedwczesna siwizna, lecz naturalna barwa wilczego futra. Nie była to sierść, tylko włosy,
choć wilczego umaszczenia. O wiele bardziej wilczego niż uprzednio. I oczy: skośne z żółtą
obwódką na źrenicach. I uszy: wcześniej elfie, szpiczaste, a teraz... dłuższe?
I kiedy wyciągnęła rękę z chusteczką, by zetrzeć szminkę z koniuszka zęba... zęby też
dłuższe? A za zębami...
B.J. wstrzymała oddech i wysunęła język - wysunęła jak wąż. Rozdwaja się jej język!
Nie całkiem, ale trochę. Rozdwajał się na koniuszku, bez wątpienia. I nagle jej krew
zawrzała w żyłach, śpiewając dziwną, dziką pieśń. Taką, której nie mogła się ważyć
zaśpiewać! Pamiętała, z jaką łatwością zmieniła się przed Harrym Keoghiem. I teraz
wiedziała, że może to zrobić. Och, potrafiła to już wcześniej, lecz tylko w czasie pełni. Teraz
najwyraźniej mogła to zrobić kiedykolwiek. Wyłącznie za sprawą woli.
Stojąc tam, przed lustrem, usunęła siwiznę z włosów, nakazała językowi wrócić do
ludzkiej postaci i nakazała oczom i uszom odzyskać dawny kształt. Czy stały się... normalne?
Cóż, tak, przynajmniej w ludzkich kategoriach...
Przespała całe popołudnie. Nie musiała, ale zmusiła się do snu. W ten sposób zeszła
Staremu Johnowi z drogi - nie mógł jej o nic pytać, a jej nie kusiło, by rozmyślać czy
eksperymentować.
Wyruszyła w drogę, kiedy zapadła noc, z Johnem jako obstawą w rozwalającym się
gruchocie, którego miał od lat, wykonującym to samo zadanie, jak jej dziewczyna dwie noce
wcześniej. Po przejechaniu Pitlochry zobaczyła dwukrotne mrugnięcie światłami i jego
samochód szybko zniknął we wstecznym lusterku. Została sama i wracała do domu.
Nie miała czasu do stracenia, bo wydała trzy tygodnie wcześniej „Tajemniczemu"
Harry'emu Keoghowi dokładne polecenie, by zadzwonił do niej jutro wcześnie rano przed
wyruszeniem w drogę. Wtedy spodziewała się, że zastanowi się dobrze, co miała z nim
począć, i tak też zrobiła z niewielką pomocą Psiego Lorda Radu. Teraz miała dla niego o
wiele ważniejsze polecenia do przekazania i musiała porozmawiać z Keoghiem, zanim
rozpocznie poszukiwania za granicą, które od tej chwili będą bardzo ważne i jeszcze bardziej
niebezpieczne. Ale nie mogła opuścić jego telefonu tak blisko pełni, bo była to ostatnia okazja
do porozmawiania z nim, aż do następnego miesiąca, następnej pełni.
Pełnia miała nadejść za kilka dni i B.J. czuła, jak się zbliża, absorbując jej umysł. Ale
teraz wystąpiły nagłe komplikacje w tym, co kiedyś było długotrwałą niezmienną rutyną Harry Keogh i fakt, że Radu stał się wobec niej... ordynarny? Na pewno niecierpliwy.
Zmiany, jakie zachodziły w niej samej, z których zdawała sobie coraz dobitniej sprawę. I
nieznajomy obserwator, ten niewolnik Drakulów lub Ferenczych. Wszystko to spoczywało na
barkach B.J.
Kiedyś nie byłby to problem. Powinna poradzić sobie z tym i jeszcze innymi
sprawami. Radziła sobie z wieloma problemami przez dziesięciolecia. Ale jej organizm,
procesy myślowe, emocje związane z mutacją przechodziły ciężkie dni. I nawet jeśli Radu nie
wyczuwał tego jeszcze - nawet jeśli temu zaprzeczał - to B.J. wiedziała, co się z nią dzieje.
Ale ona również musiała temu zaprzeczać... lub wyprzeć się jego! A po tym całym czasie, to
ostatnie było nie do pomyślenia.
Nie mogła się skoncentrować na drodze, na kierowaniu -zbyt luźno trzymała
kierownicę, a czasami zbyt nerwowo nią szarpała. Przy górskich serpentynach i nierównej
nawierzchni rozwinęła za dużą szybkość. Kiedy pękła opona, mogła jedynie wdusić hamulec,
zanim samochód stoczył się z drogi, przebił przez ogrodzenie, wpadł maską w trawiasty dół i
walnął z impetem, zatrzymując się na kamieniach mulistego strumienia.
Podczas uderzenia głowa B.J. poleciała do przodu i walnęła z dużą siłą w środek
kierownicy... ...I przez jakiś czas wszystko ucichło...
A więc może Radu miał rację. Bo czy takie lekkie uderzenie byłoby w stanie powalić
prawdziwą Damę Wampyrów?
Kiedy B.J. zdała sobie sprawę, że to jej własna myśl, poczuła czyjąś rękę
manipulującą przy jej ramieniu przez roztrzaskaną szybę po stronie kierowcy. A kiedy ręka
objęła ją za szyję w poszukiwaniu pulsu, szarpnęła się i warknęła: No co? Po czym
przytomniejszym, a nawet nieco obolałym głosem -czując ból w szyi i głowie i mrużąc oczy
w świetle poranka -spytała jeszcze raz: C... co? Musiała być szósta lub wpół do siódmej. Była
nieprzytomna wiele godzin!
Policjant stał obok samochodu po kostki w zimnej wodzie strumienia. Miał minę pełną
troski.
- Niech się panienka nie rusza - powiedział. - Zadzwonimy zaraz po pomoc. Zaraz się
pani stąd wydostanie.
Był bliższy prawdy niż przypuszczał!
- Nic... mi nie jest - powiedziała B.J., rozpinając pasy bezpieczeństwa i chwytając za
klamkę drzwi, które ustąpiły od razu. - Nic mi nie jest. Jestem tylko trochę roztrzęsiona to
wszystko.
Było ich dwóch, drugi wyszedł z samochodu i teraz zsuwał się po skarpie. Pomogli jej
wyjść na drogę i wsiąść do radiowozu.
- Od jak dawna pani tu jest? Nie znaleźlibyśmy pani, gdyby nie przewrócone
ogrodzenie. Zabierzemy panią do miasta, do lekarza. - Kierowca spojrzał na nią odwracając
się do tyłu. - Ten pani siniak...
- To tylko siniak - powiedziała mu z uśmiechem. - Proszę posłuchać, naprawdę nie
potrzebuję wizyty u lekarza. Nic mi nie jest. Co do samochodu - opona pękła. Ale jeśli
naprawdę chcecie mi panowie pomóc, to zabierzcie mnie do Perth, skąd będę mogła wziąć
taksówkę. Mam umówione spotkanie w Edynburgu i już jestem spóźniona.
Popatrzyli po sobie. B.J. wygrzebała z kieszeni papiery wozu.
- Oto dokumenty - powiedziała. - Ubezpieczenie do spisania. Wynajęłam ten
samochód. Może wyświadczą mi panowie przysługę i ich zawiadomią. To w końcu ich...
rupieć! Oni muszą go odholować. Moje nazwisko i adres widnieją na umowie, gdyby chcieli
się panowie skontaktować ze mną później.
Jeden z funkcjonariuszy podrapał się po głowie.
- Jak na kogoś, kto miał wypadek, to bardzo jest pani żwawa!
- Wypadki chodzą po ludziach! - warknęła B.J i zagryzła wargi. - Proszę posłuchać,
naprawdę się spieszę. Przepraszam, jeśli wydaję się panom niewdzięczna... Za późno.
Zachowywała się zupełnie nie tak, jak powinna, i przeprosiny na nic się tu nie zdały. Na
posterunku policyjnym w Perth zanotowali jej zeznania i wysłali ją do lekarza, wyłącznie dla
własnego świętego spokoju. Co znaczyło, że dopiero po dziesiątej mogła wezwać taksówkę i
ruszyć w dalszą drogę...
3.
Obraz umysłu, zdjęcie przyszłości
Na wypadek gdyby obserwowano jej mieszkanie, Bonnie Jean zatrzymała taksówkę o
dwieście metrów od lokalu, zapłaciła za kurs, poszła, czy też raczej pognała, do domu. Było
nieco po południu, padało i mocno wiało. Pędząc po śliskim chodniku, pomyślała mściwie:
Niech mnie, rzeczywiście -pierdolone miasto wichrów!
Wściekła dopadła baru. Była zła głównie na siebie, ale również na to, jak wszystko się
wali. Musiała wywołać jedną ze swych dziewcząt z sypialni, skąd ta miała obserwować ulicę,
by ją wpuściła!
- Nie widziałaś, jak przyjechałam?
- Ja... ja byłam w toalecie - powiedziała dziewczyna. Dwie inne dziewczyny będące w
pobliżu baru, widząc przybycie B.J., stawiły się w barze, kiedy suszyła ręcznikiem włosy.
- Widziałyście coś? - Wpatrywała się w nie. - Co z obserwatorem? Wrócił? A Harry
Keogh? Znalazłyście go? - Ale widząc ich niepewne miny, powiedziała: - Uprzątnijmy tę
budę, poukładajmy wszystko. Otwieramy wieczorem. Jeśli będziemy miały zamknięte, tylko
zwróci to czyjąś uwagę. Rozdam wam pracę, jak tylko sama się pozbieram. - I w końcu
ruszyła do schodów. - Były jakieś telefony?
- Kilka - powiedziała dziewczyna z sypialni. - Są nagrane na sekretarce. Nie
przesłuchiwałam. Nie kazałaś mi...
B.J. popędziła przez bar i po schodach do sypialni. Były trzy telefony od stałych
klientów, którzy chcieli wiedzieć, kiedy znów otworzą, i jeszcze dwa, które nic nie wnosiły,
ale kolejny i ostatni - był od Harry'ego: - B.J? - (Miał niepewny, zbolały i obcy nieco głos.) Powiedziałem, że zadzwonię, zanim wyjadę. No to dzwonię. Starałem się dodzwonić do
ciebie ze dwa razy, ale nic to nie dało. Chyba było za wcześnie. Przepraszam za to. No to
wrócę za jakiś miesiąc, nie wiem dokładnie. Tak, za mniej więcej miesiąc. Naprawdę nie
wiem, czemu ci zawracam głowę. No, to tyle... - Ale po dłuższej przerwie: - A właśnie, to
twoje greckie wino... jest niezłe. Cóż, powiedzmy, że ma wyszukany smak, no nie? Ale
doskonale się po nim śpi, kiedy myśli rozłażą się jak robactwo! Wiesz, jak to jest? Nie, chyba
nie wiesz...
(Znów przerwa.) - Odezwę się... - i znów zaległa głucha cisza, aż telefon umilkł.
- Cholera jasna! - zaklęła B.J., wzdychając głęboko, po czym zaczerpnęła głęboki
haust powietrza, jakby po raz pierwszy tego ranka przypomniała sobie o oddychaniu.
Zrobiła wdech... i nie wypuściła powietrza. Co znowu?...
Zapach wody kolońskiej? Old Spice? Woda Harry'ego? Na pewno. Ale czy mogła się
utrzymywać aż tak długo, od jego ostatniej wizyty? Tylko że... tutaj go nie było. Nie było go
w jej sypialni! Czy to możliwe, żeby jego głos pachniał na odległość. Niech to szlag, przecież
to czuła wyraźnie - jego, a nie jego wodę! Był tak realny, tak namacalny, pojawił się w jej
umyśle...
I w jej pokoju?
Oczy B.J. nagle zwęziły się w dzikie ślepia w ponurym zaciszu jej pokoju, gdzie
kotary były zaciągnięte, a deszcz bębnił o szyby na zewnątrz. Poruszyła nozdrzami, miotała
wściekle głową na prawo i na lewo! Węszyła, tropiąc obecność człowieka, jego zapach, jego
trop. Ale tu, w jej sypialni... gdzie nigdy go nie było?
Naprawdę?
Zbiegła na półpiętro do salonu. Nic! Nie było tu jego zapachu, a jeśli był, to ledwo
śladowy. Może i tu był, ale nie zatrzymywał się. Poszedł... do jej sypialni!
Znów wbiegła po schodach. I znów to poczuła... jak znajomy zapach unoszący się w
powietrzu. Jego zapach i słodki ludzki zapach dziewczyny, Jej i jego.
B.J. zawołała, wrzeszcząc co sił w dół klatki schodowej: - Moreen! Chodź tutaj! Ale
już! Przyszła zdziwiona, przestraszona, zaskoczona. B.J. złapała ją za ramiona i potrząsnęła
nią.
- Był tutaj! Był tu - z tobą! - Kto? Ze mną? - Moreen była rudowłosą pięknością mniej
więcej w wieku dwudziestu dwóch, dwudziestu trzech lat.
Otworzyła szeroko piękne zielone oczy ze zdziwienia. W końcu wyrwała się.
- B.J., nikogo tu nie było. Przynajmniej kiedy ja tu byłam! - I zatrzęsła się na jej
widok. - Wyglądasz... jak dzikie zwierzę!
I B.J. wiedziała, że tak właśnie było. Ale przynajmniej można było nad tym
zapanować. Wzięła się w garść, opanowując wszystkie uwidocznione wcześniej cechy,
następnie opadła na łóżko.
- Był tutaj - powiedziała głównie do siebie. - Może nie z tobą, skoro tak mówisz. Ale
tu, to pewne.
- Obserwator? - Moreen była na serio zadziwiona. - Myślisz, że mogłabym zaprosić...?
B.J. potrząsnęła przecząco głową.
- Nie, nie obserwator. Cholera, nawet nie wiemy, czy ten obserwator istnieje, nie na
sto procent! Przyjęłam relację Harry'ego Keogha za dobrą monetę. To o nim mówię. O nim, o
tym samym Harrym Keoghu, który zamiatał podłogę Dużym Jimmym tamtego wieczora!
- O tym, którego szukamy? B.J. odsłoniła zęby.
- Wszędzie czuję jego zapach.
- No to się mylisz. - Dziewczyna potrząsnęła energicznie głową i usiadła na krześle
przy łóżku.
B.J. usiadła, znów wzięła Moreen za ramiona, tym razem delikatniej.
- Posłuchaj, to ważne. Czy byłaś tu przez cały czas?
- Ależ nie, oczywiście, że nie. Jak niby mogłam być tu cały czas? - powiedziała
dziewczyna i wzruszyła ramionami w obronnym geście. - Muszę przecież coś jeść, spać,
zajmować się rozmaitymi innymi rzeczami. Ale kiedy było ważne, żebym tu była, to byłam.
- Kiedy było ważne? Dokładnie kiedy?
- Siedziałam przy oknie - dziewczyna wskazała okno -och, do drugiej czy wpół do
trzeciej codziennie, patrząc na drogę. I nie masz pojęcia, jakie to jest nudne zajęcie, B.J. Ale i
tak to robiłam, dla ciebie.
- I potem szłaś spać? Gdzie i na jak długo?
- Owijałam się w zapasowy koc w barze obok jednego z tych wielkich grzejników.
- Na dole, na pewno? - Tak.
- A gdyby się ktoś pojawił?
- Ale właśnie dlatego spałam na dole! - Moreen była bliska płaczu. - Każdy
włamywacz czy intruz musiałby przejść koło mnie. Nie śpię głęboko, więc bym go usłyszała.
Ale wstawałam co rano o wpół do siódmej i wchodziłam na górę, żeby sprawdzić, czy nikt
nie obserwuje lokalu rankiem - tego ranka szczególnie...
B.J. szybko to wyłapała.
- Czemu? Co było takiego niezwykłego w tym poranku?
- Były dwa telefony. Słyszałam dzwonek, zanim włączyła się sekretarka. Pamiętam
nawet, jak sprawdzałam czas. Pierwszy telefon zadzwonił około wpół do szóstej, a drugi
jakieś piętnaście minut później. Ten drugi jeszcze bardziej mnie rozbudził. Rzucałam się i
wierciłam trochę, potem lekko przysnęłam na kilka minut. Ale około szóstej wydawało mi
się, że coś usłyszałam.
- Co usłyszałaś? - B.J. wzmocniła uścisk.
- Słyszałam, jak deski skrzypią, gdzieś tam w górze. Ale wiało i padało i pomyślałam,
że to tylko skarży się stary dom.
B.J. zastanowiła się nad tym. Harry mógł dzwonić z każdego telefonu. Nawet z budki
na ulicy. Zadzwonił dwa razy, nikt nie odebrał, dał za wygraną i stawił się osobiście. Ale jak
zdołał przejść obok Moreen? I co ważniejsze, czego chciał? Nagle odpowiedź pojawiła się jak
na zawołanie.
Tak prosta, jak jego głos nagrany na sekretarce...
- Idź na dół i pomóż innym - powiedziała podnosząc się. - Prze... przepraszam, byłam
taka wzburzona i krzyczałam na ciebie. Przepraszam. Później wszystko poukładamy w całość,
to wszystko. Rozumiesz?
Dziewczyna wyglądała na zmartwioną. - B.J., czy my mamy jakieś kłopoty? - Nie, nic
mi o tym nie wiadomo - potrząsnęła głową. - Rób, co powiedziałam, i nie przejmuj się. Ale
kiedy tylko dziewczyna wyszła, B.J. odwróciła się w stronę łóżka, sięgnęła pod spód i
wyciągnęła tekturową skrzynkę wina na dwanaście butelek. W ostatnim rzędzie tkwiły trzy
butelki jej greckiego wina. Tak, trzy, ale B.J. wiedziała, że powinny być cztery!
No tak, sama go w to wciągnęła, tego tak bardzo utalentowanego pana Harry'ego
Keogha, „tajemniczego" pana Keogha! I im dłużej go znała, tym bardziej wydawał się i
tajemniczy, i utalentowany...
Nie minął miesiąc, jak Harry wrócił - po dwudziestu pięciu dniach. I B.J. nie musiała
się martwić oduczaniem Harry'ego picia jej wina - właściwie wina Radu - ponieważ Harry
sam się oduczał, czy też starał się oduczyć, i nawet mu dobrze szło. Pozwalał sobie na jeden
tylko łyk przed snem. Starał się zapijać wino innymi trunkami. Jednym z nich był Jack
Daniels Old No. 7: alkohol wysokiej jakości, którego moc powinna przytłumić chęć wypicia
każdego wina. Ale ten produkt B.J. był zdecydowanie... och, był inny! Bardzo odpowiadał
Harry'emu smakowo - czy też Alecowi Kyle'owi, obojętnie. Jedynym jego minusem było to,
co z nim wyprawiało: bolały go oczy, zasychało mu w gardle, kołatała mu się głowa - miał
wszystkie objawy ciężkiej grypy, na które, jak się zdawało, było jedynym lekarstwem! Można
to było określić jednym słowem: uzależnienie, z czego Harry bardzo szybko zdał sobie
sprawę. Dlatego pił je wyłącznie na noc i to po małym łyku.
Jednak nawet w takich dawkach miało wpływ na jego poszukiwania. Tylko że (z
czego zdał sobie sprawę pod koniec trzeciego tygodnia, po czterech dniach spędzonych w
Seattle w stanie Waszyngton w Stanach Zjednoczonych) jego poszukiwania to był żart. I to
żart, który robił sam sobie.
Oczywiście mając do dyspozycji Kontinuum Möbiusa - na swoje rozkazy - nie musiał
zostawać w Seattle. Mógł przybywać i odchodzić zgodnie z życzeniem, śpiąc co noc we
własnym łóżku w Bonnyrig. Ale nie takie miał życzenie.
Prawdę mówiąc, stary dom - w którym mieszkała jego zmarła, ukochana matka, a
morderca o czarnym sercu, jego ojczym Wiktor Szukszin, później żył, aż w końcu dopadła go
przeszłość i Harry - był smutnym miejscem, ponurym i pełnym złych wspomnień.
Dużo wody w rzece upłynie, zanim Nekroskop, jeśli w ogóle, nazwie go swoim
domem w najprawdziwszym znaczeniu tego słowa.
Dlatego też wynajął tak zwany „Dom na łodzi" na wybrzeżu Seattle, płacąc z góry
miesięczny czynsz za o wiele mniejsze wygody i niemal połowę przestrzeni, jaką zajmował w
starym mieszkaniu z Brendą w Hartlepool za... za starych czasów. Ale to mieszkanie wiązało
się z jeszcze gorszymi wspomnieniami niż dom w Bonnyrig i z tego powodu się go pozbył.
Zastanawiał się nad wynajęciem pokoju w hotelu lub apartamentu. Czemu nie? Mógł zupełnie
spokojnie zamieszkać w najwspanialszym hotelu, jeśli tego by zapragnął, i równie łatwo
zniknąć bez płacenia rachunku, mając do dyspozycji drzwi Möbiusa. Tylko że nie pasował do
hoteli.
Ale „stare czasy" wydawały się teraz takie odległe! Tak, to zabawne... dla człowieka,
którego bezcielesny, metafizyczny umysł miał niegdyś dostęp do całej przeszłości, całej
przyszłości i całej przestrzeni, w jakiej mógł żyć i badać, w nieskończoności istnień!
A najzabawniejszy czy też najbardziej ironiczny był fakt, że wciąż posiadał do nich
dostęp, lecz nie mógł z tego korzystać. Nie mógł wykorzystać tego na swoją korzyść. Nie,
dopóki nie odnajdzie Brendy i dziecka.
Przeszłość? To już zamknięty rozdział. Nic z przeszłości nie było mu w stanie teraz
pomóc, nawet gdyby miał do tego dostęp. Ale nie miał i to też było dziwne. Bezcielesny mógł
się zmaterializować w czasie. Ale gdyby się teraz tam przeniósł, byłby jak zabawka w
jeżdżącej w kółko kolejce - lub w „ósemkę" - i nie mógłby się zatrzymać i mijałby
poszczególne stacje, nie mogąc na nich wysiąść.
Co do przestrzeni - która oznaczała dosłownie wszystkie miejsca, wszystkie punkty na
mapie, na świecie - cóż, miał do nich dostęp, oczywiście. Ale były ich miliony, a Brenda z
dzieckiem była tylko w jednym z nich. A w którym - nie wiadomo? Ogromna Większość nie
była w stanie mu pomóc, bo nie miała kontaktu z żywymi poza Harrym. A żyjący?...
Żyjący, specjaliści z Wydziału E - esperzy Darcy'ego Clarke'a - powinni byli dać mu
jakieś wskazówki. A jednak nie powiedzieli mu nic. I wierzył im - po prostu nie wiedzieli.
I w jakim punkcie się znalazł? Jakie miał szanse? W najlepszym razie niewielkie.
Był jednak w Seattle w stanie Waszyngton w USA (nie potrafił określić dlaczego),
teoretycznie „szukając" dwójki ludzi, którzy byli lub powinni być mu najbliżsi. Ale nawet
tego nie był do końca pewien! Że kochał Brendę? Ale ona go nie kochała, nawet go nie znała
w obecnej postaci! Czy kochał dziecko? Małego Harry'ego, który wiedział więcej niż on sam
o wszystkim, co uczyniło go takim, jakim był?
A jednak Harry musiał ich odszukać, przynajmniej po to, by dowiedzieć się, dlaczego
go opuścili. Nie, nawet nie to, bo wiedział dlaczego: bo nie był sobą i z powodu tego, że to,
co zrobił - i co jeszcze zrobi - jest niebezpieczne. Dziecko kochało swoją mamusię, to
wszystko, tak jak Harry kochał swoją. Tylko że to dziecko nie pozwoliłoby, żeby cokolwiek
stało się Brendzie.
A te całe „poszukiwania". Jeden wielki żart! Miały jeszcze jakiś sens w Anglii. Blisko
ulubionych miejsc Brendy, gdzie była bardziej realna, bardziej osiągalna. Jej obecność tutaj
zdawała się niemożliwa. Sprowadzały się do tego, że Harry w obcym ciele włóczył się po
obcym kraju, w obcym mieście, uporczywie starając się natknąć na osobę, która robiła, co
mogła, by go uniknąć! A było jeszcze z milion miejsc, w których mogłaby to robić. A poza
tym wszystko było jeszcze bardziej niejasne z powodu tego, że podle się czuł...
Może gdyby nie skończył tego wina B.J., to zostałby jeszcze dłużej, nie robiąc nic. Ale
zaczęło wyglądać na to, że to nie tylko jej wino roztoczyło nad nim swój czar, ponieważ
myślami coraz częściej wracał do B.J. - było w niej coś urokliwego, jak obietnica, którą
złożył, albo też złożyła ją ona. A może niewypowiedziana obietnica, którą chciał, żeby złożyli
razem.
Harry nie był zachwycony, że ukradł wino B.J., ale tak czy inaczej wiedział, czy też
miał nadzieję, że nie zrobi tego więcej. Przy odrobinie szczęścia pozbył się już go z
organizmu. A prawdę mówiąc jego problem - jego alkoholizm lub też Aleca Kyle'a - zawęził
się do jednego. Ponieważ stało się jasne, że Nekroskop nie mógł ani też nie chciał pić
żadnego innego alkoholu. Nie było sensu, ponieważ nie wywierał na niego żadnego lub też
wywierał minimalny efekt, chyba że spożywał go w wielkich ilościach. Więc może wrócił
tym razem do domu, by być bliżej B.J. i jej wina? Niezła kombinacja!
A cóż to w ogóle był za alkoholizm, do diabła? Czy możliwe, że nałogowy palacz
uzależnia się tylko od jednej marki? A jeśli przestaną ją produkować? Co by było, gdyby
skończył ostatnią paczkę marki X? Nigdy już by nie zapalił papierosa? Nekroskop nigdy nie
słyszał o czymś takim. Ani też jego mama. - Przemyśl to - powiedziała mu. - Dowiedz się, z
czego się składa. Może jest na to jakaś odtrutka. Harry siedział na brzegu rzeki, tam, gdzie się
zmaterializował. Było to pierwsze miejsce, które odwiedził po powrocie. Było tuż po szóstej
rano w Seattle, gdy się obudził. Uniósł głowę i spojrzał na pustą butelkę stojącą na szafce
przy wezgłowiu łóżka. Na pustą butelkę i pusty kieliszek. I pierwsza myśl była taka, że
skończyło się wino i nie zostało nic na dziś wieczór. W jakieś dwadzieścia minut umył się,
ogolił i wyszorował porządnie zęby, kiedy odważył się już włożyć coś do ust, po czym ubrał
się w dwie minuty. W Szkocji było już po południu. Przyzwoicie ciepły, wiosenny dzień:
słońce świeciło, ptaki ćwierkały i w ogóle... a Harry czuł się paskudnie.
- Möbiusem wleczony! - wymamrotał i od razu ugryzł się w język. Nie powinien
mówić o tym z nikim, a jeśli chodzi o zmarłych, nawet myśleć o tym. Nawet przy swojej
mamie. Musiał nauczyć się powściągać swoje myśli o... o takich sprawach.
- Bzdury! - odparła mama, mówiąc o komentarzu, a nie o jego troskach związanych z
pojawieniem się tej nazwy w jego myślach. - To nie ma nic wspólnego z podróżami! Masz
kaca, to wszystko!
Z radością przyjął zmianę tematu.
- Prawdopodobnie tak. Tylko że nie mija.
- Więc zrób tak, jak ci radziłam! A poza tym jak się skończyło, to się skończyło. I
dzięki Bogu.
- Ale wiem, gdzie jest tego więcej. - I znów pomyślał, że powinien był się ugryźć w
język, bo spadła na niego jak jastrząb!
- Nie ruszaj tego, Harry! Tylko tyle mogę ci powiedzieć. Masz rozum, a tym samym
masz zdolność wyboru: być alkoholikiem lub nie. Tak albo tak. Twój wybór. Nikt nie może ci
zakazać picia, ale jednocześnie nikt cię nie może do tego zmusić! Ale w zakamarkach umysłu
Nekroskopa coś z niego szydziło.
- Naprawdę? - Harry nie wiedział, z czym to się wiąże, więc zignorował tę myśl. - Tak
czy inaczej - powiedział głośno - robię, co mogę - walczę z tym. To taka skaza na moim
mózgu - czy też Aleca Kyle'a - muszę ją wymazać. To coś, co mi zostawił, tak jak swoją
prekognicję. Ale zdaje się zaczynam się do tego przyzwyczajać. I jeśli nie będę tego drążyć,
nie będę się temu poddawać, to... bo ja wiem, zniknie? Jestem pewien, że to tylko kwestia
czasu.
- Jego prekognicja? - powtórzyła za synem, tak samo ochoczo zmieniając temat jak
on. - No to czy miałeś jakieś wizje?
- Nie - Harry potrząsnął głową.
I w tym momencie zatoczył się i złapał korzeń drzewa, by nie spaść z brzegu!
Ponieważ pytanie mamy wywołało coś -obraz zamazany, jak się wydawało, mentalnymi
zakłóceniami - aż Nekroskop zdał sobie sprawę, że widzi burzę śnieżną!
Zamarznięty jednostajny krajobraz w jednej barwie, jak dach świata, i wielka
przestrzeń masywu górskiego na tle szarego nieba zasnutego chmurami aż po horyzont. Było
zimno - bardzo zimno - tak realne uczucie, że Harry czuł niemal ukąszenia mrozu; a śnieg
padał wokół jak miliony ostrych włóczni wwiercających się w jego ciepło, by po wylądowaniu
na nim tworzyć coraz grubszą warstwę na jego jestestwie, jego umyśle, jego psyche...
...I obraz zniknął, a on wciąż się trząsł i zataczał, aż głos zmarłej matki zawołał w jego
umyśle: Harry! Co na litość...? Ale powinna była zawołać „gdzie"? Ponieważ Harry nie
widział niczego podobnego na całym świecie, nawet sobie tego nie wyobrażał. Łapał
gwałtownie powietrze, nie do końca wierząc, że jest ciepło i że wciąż świeci słońce. To było
takie rzeczywiste. I - niech to! - czuł, jak powraca.
Puścił korzeń, lecz ponownie się go złapał, kiedy ten obraz znów wtargnął do jego
zmysłów, odrywając go od rzeczywistości: Stalowoszare góry z czapami śniegu na szczytach,
poorane poskręcanymi, przesuwającymi się łachami śniegu, doliny i przełęcze pomiędzy
szczytami i podgórzami były go pełne, jakby białe wydmy przewalały się przez kamienne
falochrony aż po horyzont. Ale po prawej stronie... cóż to, miasto? Miasto skryte w zatoczce
górskiej ściany, otoczone długim wijącym się murem - jakby miniaturową wersją Wielkiego
Muru w Chinach - z wysokimi, prostokątnymi wieżami, flankami, potężnymi bramami. Lecz
stare, zimne miasto było martwe i opuszczone - za murami samo skrywało swoje tajemnice...
Wyglądało to jak ilustracja ze starego podręcznika do geografii, z jakiego Harry uczył się w
gimnazjum w Harden. I ponownie myśl ta go uderzyła: Dach Świata? Tak! Ale czy to... Tybet?
Czy oglądał obraz Tybetu?
Burza ustępowała nieco. (Harry poczuł znajomy brzeg rzeki pod udami.) Lecz również
poczuł chłód śniegu wwiercający się w kości i zobaczył scenę... zobaczył niesłychaną scenę z
oddali, być może nawet z odległej przyszłości, nachodzącą na jego wizę. Ale Harry był
Nekroskopem i potrafił sobie z tym poradzić, nawet lepiej niż Alec Kyle. Ale w końcu poddał
się, nie walczył już z tym, zasłonił tylko oczy przed śniegiem i wpatrywał się intensywniej.
Zobaczył na białej połaci jakiś ruch. Pojedynczy szereg, rząd siedmiu ludzi... z tej
odległości wyglądających jak mrówki, którzy przedzierali się przez śnieg. W ich ruchach było
coś sztucznego, jakby maszerowali w wojskowym szyku - lewa, prawa, lewa, prawa, lewa - ale
szybko i energicznie. Pierwsza trójka w szeregu była ubrana na czerwono, tak samo jak ci z
tyłu. Ale postać w środku była cała na biało. I jakby z milionów kilometrów Nekroskop
usłyszał nieznaczny odgłos złotych dzwoneczków...
...Zimno zelżało, przez chwilę opuściło umysł i ciało, rzeka szemrała poniżej. Harry
zataczał się jak pijak, ale zanim umiejętność Aleca Kyle'a znów dała znać o sobie, jego mama
zdołała wymówić jedno słowo: Synku!
Już nie padało. Harry zobaczył sześciu... mnichów? i jednego adepta? jak wychodzą ze
śniegu, wciąż idąc gęsiego. Ale nie było już widać miasta za murami - miejsce się zmieniło.
Tym razem szóstka szła u podnóża wielkiego klifu, który wyglądem przypominał twarz tytana.
Była to twarz wykuta w skale! Mimo że wokół było chłodno, to ponure wielkie oblicze było
jeszcze chłodniejsze.
Mogła to być świątynia (monastyr?) z wielkimi stopniami wykutymi w skale wiodącymi
do wejścia - otwartych ust wielkiej twarzy. I siódemka poszła dalej, kiedy podniesiono kratę, i
zaczęła wchodzić przez gardło do klasztoru. A wtedy: Niesamowite!
Kiedy siódemka zniknęła w gardle, twarz ożyła! Wielkie szczęki zatrzasnęły się, a oczy
otworzyły się gorejącą czerwienią piekła! I nagle już nie kamienna twarz uśmiechnęła się w
diabolicznym grymasie! Harry nie mógł uwierzyć własnym oczom. Zamrugał...
...I zobaczył ponownie błękitne niebo, na którym strzępy chmur dryfowały na tle
oślepiającej tarczy słońca. Opadł na plecy i leżał tak przez chwilę na brzegu z otwartymi
ustami. Zdezorientowany Harry znów zamrugał powiekami i zacisnął zęby, oczekując
kolejnej zmiany obrazu. Ale nie, nic takiego nie nastąpiło i w końcu stopniowo dotarło do
Nekroskopa, że już po wszystkim.
Następnie podniósł się z trudem i łapiąc powietrze, starał się zapytać o coś mamy: Mamo, czy ty...?
- Oczywiście, że to widziałam! - ucięła krótko. - Jesteśmy wciąż połączeni. Widziałam
to co ty. Ale co to znaczy, Harry? Co to było?
Harry wstał i niepewnie, odruchowo otrzepał się. Wreszcie potrząsnął przecząco
głową.
- Cokolwiek to było, to na pewno jakieś delirium tremens! - Ale to wszystko się jakoś
łączy, prawda? Widziałeś obrazy jednego zdarzenia! Harry, czy ty znów... znów się w coś
wplątałeś? - Jej „głos" był przepełniony troską.
- Wplątałem? - Harry czuł suchość w ustach, wciąż jeszcze oczekiwał, że coś się
wydarzy.
- Wiesz, o czym mówię - nie dała się zbić z tropu. - Znów masz kłopoty?
I po raz pierwszy Nekroskop się nad tym zastanowił: A mam? Ale na głos, nie
zastanawiając się nad tym, co pomyślał, odpowiedział: - Mamo, o ile mi wiadomo, nie mam
żadnych poważnych kłopotów. Przynajmniej tak uważam. Ale to dobrze, bo mam
wystarczająco dużo na głowie. Więc nie szukaj dziury w całym, dobrze?
I znów pożałował, że nie ugryzł się w język, bo nie tak chciał to powiedzieć. Ale było
już za późno.
- Dobrze więc! - powiedziała mama, na swój sposób jednym stwierdzeniem wyrażając
wszystko, co chciała powiedzieć. Po tym nie była już zbyt skora do rozmów...
Harry poszedł ścieżką nad rzeką do przykrytej łukiem furtki w ogrodowym murze.
Wchodząc do ogrodu, usłyszał gasnący silnik samochodu przed domem. Ponieważ pozostałe
domy w tej niegdyś modnej, a obecnie zapomnianej okolicy były opustoszałe, to mógł być
jedynie ktoś odwiedzający jego lub dostarczający jakąś przesyłkę.
Unikając kolczastych porostów, pobiegł w kierunku domu ścieżką. Mógł oczywiście
skorzystać z Kontinuum Möbiusa, lecz im bardziej kusiło go skorzystanie z tej drogi, tym
pilniej pragnął chronić swej tajemnicy, która mogła się przypadkowo wydać. W kilka sekund
znalazł się przy drzwiach wejściowych, które natychmiast otworzył. Na zewnątrz wysoki,
młody, szczupły mężczyzna znajdował się właśnie w połowie drogi do otwartej furtki. W
dłoni trzymał dużą szarą kopertę. Za furtką na wąskiej osiedlowej drodze stał czarny furgon.
Słysząc, że drzwi się otwierają mężczyzna odwrócił się i zobaczył Harry'ego.
- Poczta - powiedział, pokazując Harry'emu kopertę. Starając się nie wzbudzać
zbytniego zainteresowania, bystrym, ciekawym spojrzeniem omiótł Nekroskopa.
Harry odwzajemnił się ostrożnym, taksującym spojrzeniem, po czym powiedział: Nie wyglądasz na typowego listonosza. - I była to prawda, nie wyglądał. Po pierwsze nie miał
stroju służbowego, samochód nie był furgonem pocztowym, a na kopercie nie było adresu ani
znaczków.
Chłopak wzruszył ramionami.
- No to powiedzmy, że to przesyłka specjalna, albo jeszcze lepiej...
- Jesteś z Wydziału E - uśmiech spełzł Harry'emu z twarzy, kiedy mężczyzna zbliżał
się do niego. - Znam cię? - Przytrzymał drzwi, by wpuścić gościa. Obydwaj przeskoczyli
przez nieruszaną od miesiąca stertę poczty pod drzwiami - w większości jakichś śmieci leżących na macie z włókna kokosowego, tuż za drzwiami.
Tamten potrząsnął przecząco głową wyciągnął dłoń na powitanie, która zawisła w
powietrzu.
- Jestem Munroe - nieznajomy opuścił dłoń. - James Munroe. I nie, nie spotkaliśmy się
wcześniej. Zwykle zajmuję się sprawami bieżącymi, tu i za granicą że tak powiem:
„sprawdzając umiejętności". Jestem lokalizatorem i właśnie wróciłem ze służbowej podróży z
Włoch - wymiana korpusu w placówce i co tam jeszcze. Dzisiaj wyczułem, że w końcu pan
wrócił... - Zawahał się i zmarszczył czoło. - Ale byłem zdziwiony, że nie otworzył pan
wcześniej drzwi. Czy jestem nie w porę, panie Keogh?
- Bynajmniej - Harry poprowadził go do swojej pracowni, której drzwi wychodziły na
ogród, wskazał mu krzesło i sam też usiadł. - Po prostu byłem w ogrodzie. Ale powiedziałeś:
„w końcu pan wrócił". Od kiedy na mnie czekałeś?
- Od kilku dni. Przyjeżdżałem codziennie z Edynburga by sprawdzić, czy pan wrócił.
W trakcie rozmowy Harry przyglądał się Jamesowi Munroe. Miał ponad dwa metry
wzrostu, dwadzieścia sześć lub siedem lat i ważył maksymalnie siedemdziesiąt kilo. Miał
kanciastą twarz, wystający podbródek, szpiczasty nos i uszy, kruczoczarne włosy zaczesane
na żel do tyłu. Dzięki szerokim, szczerym, brązowym, bystrym oczom nie wyglądał
cynicznie, czy też nawet groźnie. W takie oczy można było spojrzeć, nie zastanawiając się, co
skrywają.
- Od kilku dni? Przyjeżdżałeś tu codziennie? Czy to coś ważnego?
- Jak sądzę, dla pana tak. - Munroe wzruszył ramionami. - I być może korzystne
również dla Wydziału, ale to tylko moje domysły. Jak pan wie, tak właśnie działamy.
Wpatrywał się w niego. Nagle Harry poczuł się niepewnie.
- O co tu chodzi? - rzucił.
- Co? - Chłopak uniósł się na krześle nagle zaniepokojony. - Och, przepraszam!
Gapiłem się, tak? Po prostu zapytał pan, czy kiedyś się spotkaliśmy, to niemal
odpowiedziałem: „Nie, ale kiedyś pana znałem." Ale Darcy Clarke uprzedził mnie, że jest pan
nieco na tym tle przewrażliwiony.
Harry westchnął, kiwnął głową i powiedział: - Alec Kyle. Tak, czasami mnie to
denerwuje. Ale zaczynam się przyzwyczajać do niego - przynajmniej do pewnych aspektów
jego życia. - Był zdenerwowany. Rozmowa zaczynała krążyć wokół tematów, których nie
mógł poruszać.
- To dziwne - powiedział chłopak - ale wygląda pan... no nie wiem - młodziej?
- Tak? A czuję się, jakbym był dinozaurem!
- Znaczy młodziej... całościowo - Munroe pospieszył z wyjaśnieniem. - To znaczy
wyczuwam, jakby prześwitywał przez niego ktoś znacznie młodszy. A może prześwituje zbyt
jasno? Może się spala? - A co, jesteś też empatą?
Tamten westchnął.
- Przepraszam, ale zdaje się daję dupy, tak? Ale czytałem pańskie akta. Pan jest
Nekroskopem i oczekiwałem... właściwie nie wiem, czego oczekiwałem! Och, tego też nie
chciałem powiedzieć! No bo wie pan - zwykle nie jestem niegrzeczny, panie Keogh...
Zaległa kłopotliwa cisza, po czym: - Harry - powiedział w końcu Nekroskop,
przezwyciężając nienaturalną wrogość. - Mów mi Harry, proszę. I obawiam się, że to ja
byłem nieuprzejmy, więc mnie nie przepraszaj. Ostatnio zbyt wiele chlapię na prawo i lewo. I zmieniając temat, zapytał: - Co jest w tej kopercie?
Munroe wzruszył ramionami.
- Nie powiedzieli mi, co jest w środku. - Podał mu ją i Harry spojrzał na nią niemal
oskarżycielsko. Mogła to być jakaś przynęta, jakiś haczyk na grubą rybę. Ale z drugiej
strony... mogły to być wiadomości o Brendzie.
Rozerwał ją.
- Jak się spodziewam, Darcy starał się do mnie dodzwonić, prawda? I kiedy się nie
dodzwonił, wysłał ciebie?
- Mówisz o zastrzeżonym numerze? - Munroe potrząsnął głową i uśmiechnął się. - Ale
my jesteśmy z Wydziału E, Harry. Dla Wydziału E nie ma zastrzeżonych numerów. Darcy
Clarke mógłby się dodzwonić, gdyby chciał. Wydaje mi się, że robi wszystko, żeby
uszanować twoją prywatność.
Nekroskop skomentował to parsknięciem. Wyjął z koperty podwójnie złożoną kartkę
A-4. To prawdopodobnie list, ale w środku było jeszcze coś sztywnego - może to zdjęcie?
Ponieważ mogło to dotyczyć Brendy, chciał to od razu wyjąć. Ale nie wyjął, bo mogło
również dotyczyć czegoś innego.
- To nie ma sensu. Darcy może do mnie zadzwonić, ale nie dzwoni. Mógłby napisać
do mnie, żebym się z nim skontaktował. Zamiast tego wysyła ciebie. - Spojrzał na zawartość
szarej koperty - listu czy czego tam - która wciąż złożona leżała mu na kolanach. - Jak
uważasz, James? Czy musiałeś się aż tu do mnie tłuc?
Chłopak uniósł pytająco brew.
- Przepraszam, ale...
- Zrozum - uciął Harry. - Nie zajrzę do tego - cokolwiek to jest - póki nie dowiem się,
dlaczego musiałeś dostarczyć to osobiście. Tak naprawdę, jeśli mi nie powiesz, i to w
najbliższych chwilach, powiedzmy w jakieś pięć sekund, to po prostu to podpalę i wrzucę do
kominka. A ty będziesz musiał wrócić do Londynu, by powiedzieć Darcy'emu, co zaszło.
Rozejrzał się, odnalazł wzrokiem zapalniczkę i zaczął wstawać, kiedy tamten
wykrzyknął: - Dobrze! Masz rację. Darcy chciał, żebym ja lub ktokolwiek spotkał się z tobą
osobiście.
Harry opadł na krzesło.
- Dlaczego?
- Żeby zobaczyć, jak, hm, wyglądasz...
- On się... martwi o mnie?
- Może o to, jak to wszystko znosisz. Może czuje się odpowiedzialny. Winny...
Harry podskoczył na to słowo.
- Winny? Może i masz rację. A więc z jakiego powodu miałby się czuć winny?
Munroe znów wzruszył ramionami, być może nieco zbyt teatralnie, i powiedział: Harry, ja jestem tylko posłańcem. Ale pan Clarke powiedział, że martwi się twoim stanem
zdrowia. No bo w końcu wie więcej o twoich problemach niż ja. Może przeczytasz list?
Pewnie tam jest wszystko wyjaśnione.
I ponad wszystko, pomimo gróźb spalenia listu, Nekroskop musiał się dowiedzieć.
Otworzył złożoną kartkę, odłożył na chwilę niewielką kopertę w środku i przeczytał list
napisany zamaszystym pismem Darcy'ego: Harry, Najpierw najważniejsze: Wciąż nic nie
mamy na temat Brendy. Niestety. A domyślam się, że gdybyś się czegoś dowiedział, to byś
mnie zawiadomił. Nie martw się, wciąż nad tym pracujemy.
Podczas ostatniej naszej rozmowy wspominałeś o długich wakacjach, jeśli tylko
zdobyłbyś na nie fundusze. A może byś pojechał na wakacje powiązane z pracą? Prosiłeś,
żebym sprawdził co nieco. No to znalazłem miejsce, które powinno Ci się spodobać - nad
Morzem
Śródziemnym.
Pogoda
na
pewno
będzie
wspaniała,
a
układ
zupełnie
bezproblemowy...
Aha, pytałeś o kurs złota? Jest naprawdę niezły. Więc może zadzwoń do mnie, to
pogadamy.
Załączam zdjęcie. Miłe miejsce. Sądzę, że spodoba Ci się ta praca... Najlepszego,
Darcy Nekroskop wiedział, o czym Darcy mówił: pamiętał jego sugestię o odwiedzinach w
depozycie złota w Moskwie, a może w jakimś innym miejscu, w którym mafia lub jakaś inna
organizacja, z którą Wydział ma na pieńku, przechowuje fundusze potrzebne mu do
poszukiwań. Niech to! Więc chodziło tylko o to? Darcy ułatwiał mu, jak mógł - być może
mając nadzieję na darmową usługę - cały czas wiedząc, że Harry będzie miał dług
wdzięczności i być może w niedalekiej przyszłości Nekroskop poczuje się w obowiązku i sam
odda mu przysługę. Dwie pieczenie na jednym ogniu?
- Więc może zadzwoń do mnie, to pogadamy? Też coś! Wydział E! Typowe! Tylko
oni mają czelność tak kręcić!...
Nieomal wydarł zdjęcie z koperty... po czym usiadł jak zaczarowany, wpatrując się w
fotografię.
Przez chwilę wydawało mu się, że to znów daje znać o sobie prekognicja Aleca
Kyle'a. Do diabła - to było to, ale tym razem na żywo! Przynajmniej na tyle, na ile było widać
na zdjęciu!
Potężne żółte i białe klify oświetlone promieniami słońca. Przysadzisty zamek o
białych ścianach - posiadłość, chateau, cokolwiek to było - przycupnięty na skraju
niepamięci, zatracenia. Twierdza na stoku góry, na krawędzi przepaści. Był to krajobraz
śródziemnomorski, bez wątpienia. I Harry widział to już wcześniej. Zmatowiałe od słońca
skały, ostrokrzewy, kilka sosen i nieomalże wyczuwalny słonawy zapach morza.
Poruszył się w końcu, opadł ciężko na oparcie krzesła, a James Munroe w jednej
chwili stanął obok niego.
- Harry? Nic ci nie jest? No bo twoja twarz. Wyglądasz na zaskoczonego...
Harry wziął się w garść. Nie wiedział, co to wszystko oznacza, ale wkrótce się cholera
przekona.
- Nic... mi nie jest - powiedział. - To coś, czego... nie zrozumiesz. - Boja sam tego nie
rozumiem! - Słuchaj, wracaj lepiej do Londynu. Przepraszam, że nie jestem zbyt gościnny, ale
mam sporo pracy. Szczególnie teraz. I nie przejmuj się, wykonałeś zadanie. Tak, skontaktuję
się z Wydziałem E i z Darcym Clarkiem.
I kiedy Munroe odjechał, Harry zrobił to samo...
Nekroskop mógł zadzwonić do Darcy'ego, ale był lepszy i równie prosty sposób. Poza
tym przy rozmowie twarzą w twarz Darcy nie będzie w stanie za wiele ukryć. Zakładając
oczywiście, że miał coś do ukrycia.
Nie tak dawno temu droga do Wydziału E byłaby jeszcze prostsza, ale Harry nie mógł
tego teraz zrobić z taką łatwością jak dawniej. Po części zdawał sobie sprawę, że Darcy wie o
wszystkim, ale sam fakt, że ktokolwiek o tym wiedział - Darcy czy ktokolwiek inny - był mu
wstrętny! I dlatego ograniczał wykorzystywanie Kontinuum - nie mógł go używać na oczach
ludzi. Nie mógł więc tak po prostu zmaterializować się w biurze Darcy'ego.
Ale nic to, był inny sposób. Harry wątpił, żeby przerobili jego dawny pokój. Darcy mu
powiedział, że będą go dla niego trzymali, nawet gdyby nie miał nigdy z niego skorzystać.
Nie widział więc powodów, dla których nie miałby z niego skorzystać po raz ostatni.
I tak zrobił: wykorzystał go jako współrzędną drogi w Kontinuum Möbiusa...
...I w chwilę później wyszedł ze swego starego pokoju na główny korytarz siedziby
Wydziału E w centrum Londynu.
W połowie drogi do biura Darcy'ego od drugiej strony w odległym kącie korytarza
stało dwóch agentów wydziału zatopionych w rozmowie. Harry poszedł w ich stronę i przez
chwilę prawie go nie zauważyli. Ale kiedy wszedł przez otwarte drzwi Oficera Dyżurnego,
usłyszał, jak ktoś mówi: Niech to szlag! Dzięki czemu zrozumiał, że został rozpoznany. A
więc w najdalej pięć sekund później Darcy również będzie wiedział, że jest w biurze. I kiedy
zbliżył się do dwóch esperów, ci momentalnie wstali i wyprężyli się jak żołnierze na
defiladzie, po czym zeszli mu z drogi. Harry dostrzegł ich zaskoczone spojrzenia, kiedy ich
mijał.
Biuro Darcy'ego było wypełnione rozmaitymi urządzeniami alarmowymi i Nekroskop
wiedział, że gdyby tak bezceremonialnie wparował do środka, to pewnie parę z nich od razu
by uruchomił. Chciał więc zapukać... ale zanim zdołał to zrobić, drzwi otworzyły się
gwałtownie na oścież. To był Darcy w kamizelce, z otwartymi ustami zapraszał go gestem do
środka.
- Harry! Wspaniale cię widzieć! Właśnie rozmawiałem o tobie.
- Przez samochodowy telefon z Munroe? - pokiwał głową. - A może z Oficerem
Dyżurnym? - Rzucił list od szefa Wydziału E wraz z fotografią na biurko Darcy'ego. I zapytał
bez ogródek: - Zechciałbyś mi to wyjaśnić?
Darcy podszedł do drzwi, by je zamknąć. Zanim zamknął je do końca, Harry zobaczył,
że z różnych pomieszczeń na korytarzu patrzy w ich stronę kilka zaciekawionych twarzy.
Darcy spostrzegł nieme pytanie na jego twarzy, a ponieważ znał to spojrzenie, wzruszył
ramionami i powiedział: - No, wieści szybko się roznoszą.
- W niektórych wypadkach tak szybko jak myśl. - Harry pokiwał głową. - Szczególnie
tutaj! - Obaj wiedzieli, co miał na myśli. - Więc jak będzie? Możemy mieć odrobinę
prywatności? Mam na myśli stuprocentową prywatność! - Usiadł na krześle na wprost krzesła
Darcy'ego. - Masz w biurze więcej niż zwykle swoich szpiegowskich zabawek, Darcy, i
innych gadżetów. Ale twoi ludzie powinni wiedzieć, że nie należy wkładać palców między
drzwi. I że ciekawość to pierwszy stopień do piekła!
Darcy podniósł się na swoim fotelu, przełączył coś na biurku i powiedział: - Uwaga
wszyscy. Mamy gościa, który jest też moim przyjacielem oraz Wydziału. Wiecie wszyscy,
kto to jest, i naturalnie szanujemy go tak jak siebie wzajem. I dlatego powtarzam: to jest
rozmowa prywatna - i to przez duże „P"!
Znów wyłączył urządzenie, a Harry pokiwał głową i powiedział:
- Gadżety i zabawki. Maszynę łatwo wyłączyć, ale umysł...
to już coś innego, prawda? - Rozejrzał się po biurze - Cóż, niewiele się tu zmieniło.
- No to... co u ciebie? - Darcy zacierał ręce w typowo handlowy sposób. Na chwilę
stracił dar wymowy. - A więc gdzie się podziewałeś, Harry? I w ogóle jak ci się wiodło?
- A jak wyglądam? - Nekroskop nie uśmiechał się.
- Doskonale! - odparł Darcy, następnie oklapł i pokręcił głową. - Słuchaj, jesteśmy
przyjaciółmi, Harry - powiedział nieco beznamiętnym głosem, jakby tracił siłę przebicia. Tak przynajmniej chciałbym myśleć. I dlatego powiem prosto z mostu: Nie chcę kłamać.
- Więc nie kłam.
- Wyglądasz mniej więcej tak samo jak ostatnio - powiedział Darcy. - Straciłeś na
wadze, przybyło ci kilka zmarszczek i wyglądasz na zmęczonego. Ale jednocześnie - bo ja
wiem - bardziej przypominasz siebie. Ale nie mówisz jak ty, to znaczy dużo rozmyślałem o
tej naszej rozmowie na temat Aleca Kyle'a - czy był pijakiem i tak dalej. To było bardzo
dziwne! No i wiesz, poza Brendą i dzieckiem, co cię niepokoi, Harry? Bardzo chciałbym ci
pomóc jeśli tylko zdołam.
Nagle Nekroskop poczuł, że może się lekko rozluźnić. Przyjaźń Darcy'ego była
autentyczna. Zawsze na drodze będzie stał ten cały Wydział, ale oprócz tego uczucia
Darcy'ego były prawdziwe i Harry mógł z nim porozmawiać. Przynajmniej o niektórych
sprawach. I zaczął opowiadać: Powiedział mu o prekognicji Aleca Kyle'a, jak odziedziczył ją
w przedziwny sposób, i coś niecoś o jego dziwnej skłonności do picia. Nie wchodził w
szczegóły, ale powiedział to wystarczająco wyraźnie, by Darcy wiedział. I z pewnością
potwierdziły się inne jego przypuszczenia.
- Jeśli chodzi o picie Aleca, to wciąż myślę, że się mylisz - powiedział Darcy, kiedy
Harry skończył. - A nawet jeśli masz rację, to zadziwiające, jak skrzętnie potrafił to ukryć! A
jeśli chodzi o to... - powiedział, podnosząc zdjęcie z blatu.
- Mówisz, że już to widziałeś?
Nekroskop przytaknął.
- Tak. Ten obraz, gwałtowną wizję w mojej głowie, lecz całkowicie realną. Stało się to
podczas naszej rozmowy o rosyjskim forcie Knox. Pamiętasz?
- I dlatego że o tym rozmawialiśmy, przysłałem ci ten obrazek.
- Racja, ale mój umysł, czy też może ostatnia skaza na szarej substancji mózgowej
Aleca Kyle'a, jako pierwsza ukazała mi ten obraz! Tylko że go nie rozpoznałem, nie
wiedziałem, co oznacza.
Darcy pokiwał głową.
- Z Alekiem też tak było - powiedział. - Rzadko rozumiał to, co widział, ale musiał po
prostu podążać za tymi wizjami, aż się wyjaśniły. Musiał czekać, aż przyszłość go dogoni.
- Tak jak ja - powiedział Harry. - Tylko że tym razem dostałem coś więcej niż tylko
prekognicyjny przebłysk prawdy, coś więcej niż wskazówkę. Mam też twoją fotografię pochylił się i postukał palcem wskazującym w fotografię. -I wiem, że wiesz całkiem sporo na
temat... tego celu? Nie będę więc błądził po omacku, ponieważ jestem pewien, że napotkam
to miejsce gdzieś w przyszłości, a ty mi dostarczysz wszelkich szczegółów.
- Tyle, ile mam - powiedział Darcy. - Oczywiście. Ale nawet przy tych
wiadomościach jest to trudna sprawa. Ale ty sobie z nią poradzisz.
- Tak mi się zdaje - Harry miał ponurą minę. - Więc może zaczniesz opowiadać, kto to
jest i dlaczego mam mu coś zrobić...
4.
Cel Darcy'ego
Bonnie Jean u Harry'ego
- Najpierw miejsce. - Darcy przesunął fotografię po blacie w stronę Harry'ego. Niewiele o nim wiemy: jego historia jest w najlepszym razie niejasna. Ale prawdopodobnie
można się czegoś dowiedzieć na miejscu.
(Owo „prawdopodobnie" było zbędne, ponieważ Darcy wiedział, że Nekroskop tak
właśnie zrobi - porozmawia z budowniczym albo z pierwszym właścicielem, jeśli będzie
chciał - ale nie chciał drążyć tego tematu.) - Tak czy inaczej - kontynuował - nazywa się Le
Manse Madonie, tak jak górzysty region Sycylii, w którym się znajduje. Została zbudowana
jakieś czterysta lat temu na fundamentach zamku, którego historia sięga czasów krucjat. I
podobnie jak większość przebudowywano ją wielokrotnie, ujmując coś lub dodając przez
wieki. A czym była na początku: górską wieżą strażniczą? Bardzo możliwe. Siedzibą jakiegoś
książątka? Nie wiemy. I chyba nie będzie takie proste się tego dowiedzieć - przynajmniej nie
z książek - ponieważ o ile się zorientowaliśmy, większość historycznych zapisków została
zniszczona. Całkowicie.
Wiemy jedynie na pewno, że od wieków pozostaje w rękach jednej rodziny. To bardzo
stara rodzina, której rodowód sięga, powiedziałbyś, niepamiętnych czasów. Ale zapiski -nie
ma mowy! Tam gdzie istniały, zostały zmienione, odnowione, przepisane. Nie za bardzo
można się z nich czegokolwiek dowiedzieć: wiele rodzin ma swoje niechlubne sekrety - jak to
mówią: szkielety w szafie. Ci ludzie je usunęli, to tyle. A może nie tylko. Może po prostu
zrobili miejsce na nowe...
- A ci ludzie? - Harry siedział zamyślony. Zapamiętał wszystko, co powiedział mu
Darcy, nie było tego jak dotąd wiele. - Cóż, chyba nie mylę się, że to oni cię interesują od
jakiegoś czasu. A ponieważ mówimy o Wydziale E, to jesteście na pewno niezwykle
zainteresowani! Kim więc oni są?
- Nazywają się Francezci - powiedział mu Darcy. - To ich rodowe nazwisko - tak
nazywają się obecni właściciele i mieszkańcy Le Manse Madonie. Ale jak mówiłem,
posiadłość należała do tej rodziny od zamierzchłych czasów. Są to bracia bliźniacy, ale różni.
Anthony, lub też Tony, i Francesco Francezci. Tak się nazywają, ale to, czym są, interesuje
nas najbardziej.
Harry pokiwał głową.
- A więc czym są?
- Najpierw garść faktów - odpowiedział Darcy. - Powiem ci, co wiemy na pewno, a
później, co podejrzewamy. A na końcu będzie najlepsze. Bracia Francezci są jedynymi
spadkobiercami jednej z najbogatszych rodzin na świecie. Można mierzyć ich bogactwo... no,
w miliardach! Tak uważamy. Dobrze, dobrze! - Wyciągnął rękę. - Powiedziałem, że przekażę
ci tylko to, co wiemy, a to wiemy. Nie łatwo jest jednak ocenić ich fortunę czy aktywa. Ale
ujmę to tak: gdyby liczyć ich majątek z perspektywy włoskiej gospodarki, gdyby jakimś
sposobem zwrócić połowę tego, co z niej wyjęli, to Włochy i Sycylia stałyby tylko po kolana
w gównie, a nie jak teraz po pas.
Harry wiedział, co zaraz padnie.
- Mafia - powiedział po prostu.
- Ciii! - Darcy położył palec na ustach i zrobił komicznie przerażoną minę. - Co?
Bracia Francezci? To zahacza o bluźnierstwo, Harry! Nawet drobna sugestia tego rodzaju w
ugrzecznionej włoskiej socjecie skazałaby cię na ostracyzm, po czym zostałbyś ogolony - do
samej szyi! Nikt o tym nie mówi w ten sposób, ale jesteśmy pewni, że, cholera, wszyscy tak
myślą. Tylko że... cóż, zadziwiające, jak się wszystko zmienia z czasem. No bo popatrz na te
tak zwane legendy: Robin Hood, Jesse James, Ned Kelly - mordercy i złodzieje, którzy stali
się bohaterami ludu.
Kiedy zamilkł, by zaczerpnąć oddech, Harry powiedział: - Chcesz mi powiedzieć, że
Francezci to bohaterowie? Darcy posłał mu drapieżny uśmiech i powiedział: - Kiedy jest się
tak potężnym, można być, kim się chce. Dam przykład, żebyś wiedział, o czym mówię. Jakieś
czterdzieści kilka lat temu to jeden z Francezcich - podobno niejaki Emilio Francezci,
szemrany wujek Anthony'ego i Francesca - uzyskał poparcie wtedy jeszcze podziemnej mafii
sycylijskiej dla amerykańskiej inwazji na Sycylię w 1943 roku. Był to połączony wysiłek
wojskowo-mafijny, ponieważ Emilio miał stary dług u Lucky'ego Luciana, który wtedy gnił
w amerykańskim więzieniu.
Emilio zasugerował, że w zamian za uwolnienie Luciana mógł skontaktować się z
kilkoma byłymi capo w imieniu amerykańskich sił inwazyjnych i wymóc na nich, by wraz ze
swymi „byłymi" żołnierzami mafii - którzy wciąż byli rozrzuceni po sycylijskich wioskach przykręcili śrubę resztkom armii Duce i złożyli im propozycję nie do odrzucenia. Przeżyją,
jeśli pouciekają, zginą, jeśli postanowią trwać na posterunkach. I o ile nie było gwarancji, że
spotka ich czysta śmierć w wyniku amerykańskiego blitzkriegu, o tyle prawie pewna była
paskudna śmierć od ostrza garotty jakiegoś mafijnego partyzanta.
Powód używania terminu „były" jest prosty: musisz pamiętać, że wtedy Mussolini
wieszał mafiozów na wszystkich latarniach, więc był to odpowiedni moment, by się skryć, a
jeszcze lepiej, by wypisać się z członkostwa tej organizacji. Ale mafia nie ginie, może na
chwilę odejść w zapomnienie, ale zawsze powraca. A Il Duce występując przeciwko niej,
wystawił się na linię strzału. Chcieli się go pozbyć, a już na pewno nie chcieli Hitlera!
I tak amerykańska inwazja na Sycylię skończyła się walkowerem, a losy wojny - i
wielu innych wydarzeń na świecie - zostały zmienione. I jak nie można odnaleźć owego
Emilia Francezci, przez co rozumiem, że nie ma po nim najmniejszego śladu, tak zmienił się
w bohatera ludowego. Ale wiem też, że są tacy, którzy idealizują postać Ala Capone...
Harry milczał przez chwilę, po czym powiedział: - Ale mówimy tu o Włoszech, czy
też raczej Sycylii, która jest zupełnie odmienna od reszty świata, tak? Finansowe machinacje,
korupcja w polityce, w ogóle przestępstwa - te sprawy są tam niemal sposobem na życie.
Tylko dlatego, że jeden Francezci - ten Emilio - miał jakieś powiązania, to znaczy, że
wszyscy są jak spod sztancy? Czyż każdy wyrosły w tego rodzaju kulturze nie jest tym
napiętnowany czy choćby skażony poczynając od polityków najniższego szczebla?...
Albo też najwyższego, co też być może! Co jeszcze masz Darcy? Czemu nie mówisz
mi przede wszystkim, dlaczego Wydział E zainteresował się Francezcimi?
- Harry, mam tu prognostyków, ludzi takich jak Alec Kyle, a jednak różniących się od
niego, którzy głównie zajmują się przyszłością. Przyszłością tego kraju i jego dobrobytem - i,
śpieszę dodać, całym światem. Ale porządki zaczyna się od siebie. Co miałem na myśli,
mówiąc, że ci ludzie są jak Alec, a jednak są różni? Cóż, byłeś z nami wystarczająco długo,
by zrozumieć, że nie ma dwóch takich samych jednostek posiadających ESP. Zdolności
moich prekognitów różnią się od umiejętności Aleca, to wszystko. Ale dokonują naprawdę
cudów w swoich przewidywaniach. Tylko że każdy prekognita powie ci, że przyszłość jest
niepewna jak jasna cholera i tym samym trudna do przewidzenia. Ale robią co mogą. Chodzi
o to, że jako naród wyspiarski zbliżamy się do Europy. Nie w sensie fizycznym, ale w
ideologicznym, politycznym i finansowym. Tak się przynajmniej zdaje. Tak przewidzieli moi
prekognici - moi futurolodzy. Cóż, co ma być, to będzie. Ale w świecie przyszłości, kiedy
będziemy tak bardzo powiązani z Europą chcielibyśmy mieć jakąś przewagę. Tylko dlatego,
że jesteśmy oddzieleni od Europy Kanałem La Manche i Morzem Północnym - co dawało
nam sporą przewagę w przeszłości - nie znaczy, że musimy zmienić się w ubogiego krewnego
zza morza, jakiegoś kuzyna z gołym tyłkiem! Nekroskop szybko podchwycił.
- Twoi futurolodzy przewidzieli jakiś kryzys finansowy? Darcy był pod wrażeniem.
- Między innymi - odpowiedział. - Francuskie rządy odchodzą i przychodzą jak dzień
po dniu i tak samo zmienia się kurs francuskiego franka. Potem mamy niemiecką markę...
tylko że tutaj bardziej się trzeba martwić przeszłością niż przyszłością! Stara dobra marka
trzyma się dobrze, Harry, ale w przeszłości miała bardzo złe notowania. A lir i drachma? No
wiesz, funt szterling nie powinien skończyć jak te waluty.
- A więc znaleźliście coś w przyszłości, wyciągacie lekcje z przeszłości, a teraz
rozważacie teraźniejszość, mam rację? - Darcy pokiwał głową. - Aby móc dowiedzieć się,
gdzie wdała się gangrena, i ją wyciąć z miejsca? I to zaprowadziło was do Francezcich?
- Między innymi, tak. Ale musieliśmy być bardzo ostrożni. Nie można Francezcich o
nic oskarżyć. Mogę dać ci kilka przykładów z ostatniej dekady, kiedy upadały włoskie rządy,
tylko dlatego, że wydawało się, iż wskazują na nich! Wydział E ma swoje możliwości, ale na
arenie międzynarodowej nawet my nie mamy takiego wsparcia dyplomatycznego. Niech się
tylko dowiedzą, że ich sprawdzamy... nawet nam ktoś może zgasić światło! A ci ludzie mają
doskonały wywiad. Darcy zagalopował się.
- Poczekaj! - Harry uniósł dłoń. - Mogą wam wyłączyć światło? Odwołać operację?
Ale przecież działacie w pierwszej linii na rzecz bezpieczeństwa narodowego!
Darcy westchnął.
- Jesteśmy Wydziałem E. Ale są ludzie, którzy mimo że powinni być światli, to nie
wierzą w nasze umiejętności, są tacy, którzy chcieliby uciąć nam środki... a i tak ledwo
wiążemy, kurwa, koniec z końcem! I to nie jest zwykłe pochlebstwo, kiedy mówię, że ty sam
wielokrotnie ocaliłeś nam tyłek. Ty, twoje sukcesy trzymają nas na powierzchni.
Wyprzedzamy opozycję, co oznacza, że nam się udaje. Ergo: pozwalają nam istnieć. Ale
Francezci są dla nas zbyt potężni. Nie możemy wystąpić przeciwko nim jako tajna agencja.
Jeśli nawet nie mylimy się co do nich, to nie mamy mocy, by cokolwiek z tym zrobić. A jeśli
się mylimy i zostaniemy nakryci - to złapią nas za jaja...
Harry zatonął w rozmyślaniach.
- Dwaj bracia, tak potężni? Tylko dwóch? Jakie jest źródło ich potęgi - no, poza
pieniędzmi.
- Cóż, to najpotężniejsza siła na Ziemi! - wykrzyknął Darcy. - Ale dobrze, poza
pieniędzmi: Harry, są jak ośmiornica omotująca swoimi mackami każdą część ciała.
Wspominałem o ich wywiadzie. Cóż, to ich kolejne wielkie źródło władzy. Reszta jest tak
niesamowita, że trudno ci będzie w to uwierzyć, nawet jak to usłyszysz ode mnie, nawet tu, w
Wydziale E.
- Spróbujmy - odparł Nekroskop. - Widzisz, ja mam bardzo otwarty umysł. Uśmiechnął się i przez chwilę jeszcze bardziej przypominał starego Harry'ego, jakiego kiedyś
znał Darcy. I Darcy zrozumiał żart: ktoś próbuje powiedzieć Harry'emu Keoghowi, że trudno
mu w coś będzie uwierzyć! I tym kimś jest właśnie on, Darcy Clarke, a Harry może chodzić z
zawiązanymi oczami po polu minowym, w butach narciarskich i wyjść z niego bez
zadrapania. Darcy więc również się uśmiechnął, następnie zachichotał, tym samym
zmniejszając odrobinę napięcie.
Ale już po chwili obydwaj spoważnieli. Darcy rzekł: - Dobrze, to posłuchaj. Ci ludzie,
ci Francezci, to nie tylko para wielkich bandziorów. Mają za sobą poparcie mafii - całkowite
poparcie. Oczywiście, że tak, ponieważ są doradcami mafii, są donami donów, ojcami
chrzestnymi ojców chrzestnych! Ale to jeszcze nie koniec. Ponieważ przez mafijne kontakty
doradzają również KGB i czasami też CIA!
Nekroskop ani drgnął, jakby nie usłyszał ostatnich rewelacji. Ale kiedy dotarły do
niego, przechylił głowę na bok i zapytał: - Kim są?
Darcy pokiwał głową.
- Nie rozumiesz. Cóż, to zrozumiałe. Ale pamiętaj o historii Lucky'ego Luciana i
zapytaj się, dlaczego Organizacja wciąż żyje i ma się dobrze, nawet dzisiaj, w świecie, w
którym każda legalna instytucja od strzeżenia prawa i porządku chciałaby na dobre wypisać
ich z interesu.
- Ale CIA? - Harry wciąż był nieprzekonany. - No bo to pierwsze jest dopuszczalne,
nawet zrozumiałe, w oczywisty sposób Mateczka Rosja chciałaby podkopać zachodni
kapitalizm. A jak można to lepiej zrobić, niż podcinając mu korzenie? Ale CIA? Jaką to
„radę" może przyjąć od nich Centralna Agencja Wywiadowcza, jakiej w ogóle by chcieli od
ludzi, którzy zadają się z mafią?
- Cofnij się o krok - powiedział Darcy. - Najpierw KGB.
Nie powiedziałem, że wydawali Francezcim polecenia. Nie sugerowałem, że sabotują
lub manipulują instytucjami finansowymi ani też nic w tym rodzaju, ale mogliby, a
przynajmniej mogliby wszystko ustawić. Powiedziałem, że Francezci są doradcami.
Kluczowym słowem jest tu wywiad! I tak jak ci powiedziałem, machina wywiadu
Francezcich jest niesłychanie sprawna! I dlatego CIA z niej korzysta - ich informacje są aż tak
precyzyjne. Ale jeśli chodzi o rodzaj dostarczanej przez nich informacji... - Darcy wzruszył
ramionami. - Wydział nie ma do nich dostępu. Na pewno nie są to ploty z magla, mogę się
założyć. A działa to tak: przekazują KGB informacje, które nie stoją w konflikcie z interesami
CIA. I podobnie, przekazują informacje CIA, które nie dotykają Rosjan. A mafia korzysta
podwójnie, bo wie o wszystkim, co się dzieje na świecie. I wszyscy są wdzięczni Francezcim.
To jest prawdziwa władza, Harry.
Harry milczał przez chwilę, po czym powiedział: - A więc są „doradcami" mafii,
KGB, a nawet CIA...
- A przez te agencje doradcami poszczególnych rządów -tak jak Emilio Francezci,
który doprowadził do współpracy amerykańskich sił inwazyjnych i przyczajonej sycylijskiej
mafii.
- Przy informacji tego rodzaju... - zaczął Harry. - Tak...
- Wywiad jest tu kluczowym czynnikiem. - Nekroskop powtórzył, starając się to
przetrawić. - Dobrze, jak działa ich machina wywiadowcza? Jak ją organizują? Jakie jest
źródło informacji? Może to po prostu mafia CIA: centrum nerwowe międzynarodowej sieci
zbrodni i korupcji?
Darcy znów wzruszył ramionami.
- Możliwe, lecz nieprawdopodobne. Przyjrzyjmy się faktom. Rodziny aż tak się... nie
znają ze sobą. Nawet w USA trwają wojny różnych gangów, we Włoszech na pewno też. Nie
są zjednoczeni. To nie leży w ich naturze. Ale nad czymś warto się zastanowić. Nasi
prekognici mówią, że komunizm się kończy, szczególnie w Rosji. Więc może Francezci
przygotowują mafię, jakiś jej odłam, do wejścia do ZSRR? To kopalnia złota, Harry! Chodzi
o to, że cokolwiek robią, na dobre to nikomu nie wyjdzie.
- A ty albo Wydział chcecie, żebym wetknął im coś w szprychy?
Darcy wzniósł ręce w geście protestu.
- Ej, mówiłem ci, że nie możemy się do tego mieszać! Pytałeś mnie, czy znam kogoś,
kogo można by było szarpnąć za kiesę. I skojarzyłem, że może jest jakaś sytuacja, na której
możemy obydwaj skorzystać... no, na tym, co potrafisz najlepiej. Ale jeśli będzie jakikolwiek
oddźwięk tego, co zrobisz, nie należy w to mieszać Wydziału. Nas w ogóle nie ma.
- A jeśli nie potrzebuję pieniędzy aż tak bardzo?
- To nie rób tego.
- Ale naprawdę nie potrzebuję ich tak bardzo, przynajmniej dotąd nie potrzebowałem.
- Prosiłeś, żebym coś dla ciebie zrobił - powiedział Darcy. - Cóż ci mam powiedzieć?
Zrobiłem to, o co prosiłeś.
Teraz mówię tylko: ten dom na zdjęciu, Le Manse Madonie, zawiera pieniądze,
skarby, złoto w ilościach przyprawiających o zawrót głowy. Jesteśmy niemal pewni, że
oprócz tego, co te typy schowały w sejfach banków na całym świecie, to zachowują się
również jak typowe sroki. Ich rodzina zbierała wszelakie dobra od setek lat! I wciąż nie
można się doliczyć wielu skarbów, które zniknęły w kufrach hitlerowców podczas drugiej
wojny światowej! I będzie tak dalej, do diaska, bo wszystko jest tam schowane!
- Tak? - Nekroskop uniósł pytająco brew. - A więc nawet teraz jeszcze nie wiem
wszystkiego?
- Powiedziałbym ci - Darcy zareagował od razu. - Przecież właśnie po to ludzie
rozmawiają, prawda? Ale jak dotąd skakaliśmy z tematu na temat.
- A co z planami tego domu?
- Przecież nie jesteś zainteresowany. Harry uśmiechnął się nieco powściągliwie.
- Ale wciąż przeskakujemy z tematu na temat, prawda? - Nie mamy planów. I mają
niesamowity system ochrony.
Łatwiej byłoby się dostać do centrum lotów kosmicznych na Bajkonurze w
Kazachstanie! Może przesadzam, ale wiesz, o czym mówię.
- Zamek Bronnicy też był zabezpieczony - odparł Harry.
Darcy pokiwał głową, lecz nic nie powiedział. Nie chciał nawiązywać do umiejętności
Harry'ego przedostawania się do strzeżonych miejsc... ani o zniszczeniach, jakich dokonywał
w nich Nekroskop. Zamek Bronnicy - niegdyś siedziba soleckiego ESPe - był jednym z nich.
Ale już nie istniał.
- Ale to miejsce było siedliskiem zła - kontynuował Harry - a ja wciąż nie jestem
przekonany, że ci Francezci są czymś więcej niż tylko bandytami pierwszej wody.
- Nie proszę cię, byś cokolwiek niszczył - szef Wydziału E potrząsnął głową. - Tak w
ogóle to nie proszę cię, żebyś robił cokolwiek. Jeśli zrobisz, to twoja sprawa i ja nic o tym nie
chcę wiedzieć. Ja tylko wystawiam tarczę strzelniczą, gdybyś kiedyś chciał sobie poćwiczyć
strzelanie, tylko tyle.
- A jeśli podczas tego śledztwa odkryję wyrocznię Francezcich, źródło ich wiedzy?
- To będziemy ci dozgonnie wdzięczni, naturalnie. Bo gdybyś był w stanie podpiąć się
do tego źródła... to bez wątpienia wykorzystamy je w lepszych celach, niż oni to robią.
- I być może mam coś jednocześnie zepsuć? - Harry doszedł do sedna. - Ale nie
spieszy nam się, prawda?
- Nie, tak naprawdę wszystko zależy od ciebie. Jak zechcesz, to to zrobisz. A jeśli
nie... cóż, twój wybór. Ale, jak mówisz, jeśli ma nam to przynieść jakąś korzyść, to jeszcze
lepiej.
Nekroskop pomyślał przez chwilę, po czym powiedział: - Wiemy, jak wyglądają ci
bracia? Albo ich ludzie? Mówiłeś, że ochrona w Le Manse jest dobra. A więc co tam mają?
- Ich własny personel - odpowiedział Darcy. - Nie taki jak zwykle w mafii, ale jak już
ustaliliśmy, Francezci to nie mafia. Są więksi niż mafia. Pociągają za sznurki, a inni skaczą,
jak im zagrają. Poza tym niepotrzebna im armia, nie znam bardziej niedostępnego miejsca niż
Madonie. Mają strażników, swych służących, czteromiejscowy helikopter i rozmaite środki
naziemnego transportu. Po okolicy jeżdżą długą limuzyną, do tych, których cenią i poważają!
- Tak - przytaknął Harry - do członków mafii. Czy Sycylia jest wciąż główną siedzibą
mafii?
- Ależ oczywiście! - powiedział Darcy. - Gdyby Francezci zażądali tego, dostaliby
mocne wsparcie. Ale nie od razu. Trochę się jedzie z Palermo do Madonie, przynajmniej
niektórzy tak podróżują. - Po tej ostatniej uwadze odwrócił twarz, poszperał coś w szufladzie
biurka i wyjął garść fotografii, które rozrzucił po blacie. - Zdjęcia naszych przyjaciół. Szybko wrócił do poprzedniego tematu. - Niestety nie za dobre. Ale Francezci są najrzadziej
fotografowanymi ludźmi na świecie - i najmniej fotogenicznymi!
- Mogę je z sobą zabrać?
- Przykro mi - Darcy potrząsnął głową. - Zapamiętać, proszę bardzo, ale zdjęcia
zostaną tutaj. Powtórzę jeszcze raz: oficjalnie oni nas w ogóle nie interesują. Nie możemy
zostać zidentyfikowani jako źródło tych informacji.
Harry zmarszczył brwi.
- Mówisz, jakby Francezci mieli również wpływy w Wydziale.
Darcy nie odezwał się.
- Co, w rządzie brytyjskim? Czy również naszemu wywiadowi „doradzają"? Czy jest
to kolejny powód, dla którego się nimi zainteresowałeś?
- Nie wiemy, w czym uczestniczą Francezci, a w czym nie! - Darcy rozłożył szeroko
ręce. - Ale przy ich wywiadzie nie zdziwiłbym się, gdyby grali również z nami w te klocki.
Na razie ostrożnie, ale...
- Z czasem śmielej i odważniej - Nekroskop dokończył za niego. - Muszę przyznać, że
mnie zaintrygowałeś. Nie jest mi w smak podejrzenie, że mój kraj znajduje się na smyczy
jakiegoś rzezimieszka, ani teraz, ani w przyszłości. Spojrzał na fotografie.
Trzy z pięciu zdjęć uwidaczniały dwóch tych samych mężczyzn. Pod tym samym
kątem, w tym samym miejscu. Zostali uchwyceni w szarym świetle wieczornym, jak
wychodzą z tego samego typowo włoskiego czy też sycylijskiego budynku, kończącego się
szerokimi schodami. Idący za nimi ludzie byli już zamazani. Na pierwszym zdjęciu
mężczyźni patrzyli bezpośrednio w aparat - nie było widać ich oczu skrytych pod ciemnymi
szkłami okularów przeciwsłonecznych, a ich przystojne twarze wykrzywiał wyraz
zaskoczenia i złości.
Na drugim zdjęciu podeszli znacznie bliżej, jeden z nich wskazywał na aparat, wąska
nitka ust wywarkiwała jakieś pytanie czy rozkaz. Na trzecim zdjęciu dwójka była niemal
całkowicie zasłonięta rozczapierzoną dłonią w rękawiczce, sięgającą by zasłonić obiektyw.
Wszystkie zdjęcia, mimo że rysy ich twarzy wydawały się regularne nieomal
wzorcową śródziemnomorską urodą, były zamazane i nieostre, prawdopodobnie na skutek
ruchu ich lub nerwowego fotografa. Czarne włosy zaczesane do tyłu, duże uszy przylegające
płasko do czaszek, długie, pociągłe twarze. Wydawało się również, że są wyżsi od
przeciętnych Włochów. Harry wiedział, że zachowa obrazy Francezcich w pamięci... i jeszcze
jedno: ich bezbarwność. Jak na Włochów czy nawet Sycylijczyków mieli zbyt wodnistą
cerę... - Dwóch sztywniaków, co? - zapytał Darcy, którego głos dobiegł Harry'ego jakby z
oddali.
Nekroskop podniósł wzrok.
- Hmm? - zapytał.
- Ziemiste typy - Darcy zrobił minę. - Wynik błędów młodości. Opaleni jak personalni
z młyna. Za dużo czasu spędzali w zaułkach i salach bilardowych - czy też w ich wypadku w
źle oświetlonych, przestronnych komnatach Le Manse Madonie.
- Nie jesteś zbyt dramatyczny - Harry zmarszczył czoło i gdzieś rozwiało się jego
zamyślenie. - A poza tym odniosłem wrażenie, że nie wiesz nic na temat Le Manse Madonie.
- Nie, ale wiem coś niecoś o nich. Mają jakąś wrodzoną wadę, fotofobię - alergię na
silne światło! Dlatego spędzają tyle czasu w domu. Między innymi dlatego nie mamy
lepszych zdjęć. Nikt nie ma lepszych zdjęć. Kolejnym powodem jest to, że nie lubią, jak im
ktoś robi zdjęcia. Gość, który zrobił te tutaj... był paparazzim w czasach tej ponurej sprawy z
Aldem Moro. To zadziwiające, że udało mu się je w ogóle wywieźć z Sycylii. Ale jest coś
jeszcze.
- Tak?
Darcy wzruszył ramionami, lecz wcale nie beztrosko.
- Miesiąc później znaleziono go zwisającego z mostu w Neapolu. Najwyraźniej było to
samobójstwo.
Harry spojrzał na pozostałe zdjęcia. Jeden krępy typ w stroju lotniczym i drugi
wyglądający jak karawaniarz w liberii. - A ci tutaj?
- Ten krępy konus to ich pilot - powiedział Darcy. - Nazywa się Luigi Manoza.
Jeszcze kilka lat temu pracował dla jednej z rodzin z Nowego Jorku. Wojna gangów
osierociła go z pracodawcy, jemu samemu też grożono. Uciekł do krewnych na Sycylię i
zaczął pracować u Francezcich.
- Ten drugi to ich szofer, Mario. Nie ma nazwiska, przynajmniej się nim nie
przedstawia. Ale bardzo przypomina pewnego innego Maria, który był płatnym zabójcą dla
rodziny Scarlattich w Rzymie pod koniec lat sześćdziesiątych. Był najlepszy w swej brudnej
robocie - w sam raz nadawałby się na kierowcę Francezcich!
- Milutko - powiedział Harry. - Ale coś tu jest nie tak. No bo jak na ludzi, którzy tak
bardzo nie chcą być kojarzeni z mafią, zatrudniają bardzo wielu jej byłych żołnierzy. Darcy
wzruszył ramionami.
- Jeśli chodzi o Manozę, to się nie liczył. Jest pilotem, ale równie dobrze mógłby być
ogrodnikiem. Mafia też zatrudnia zwykłych ludzi, wiedziałeś? Co do Maria: nie ma żadnej
odsiadki na koncie, nigdy nie stanął przed sądem. Nic dziwnego - najlepsi zawsze są czyści.
Nekroskop położył zdjęcia z powrotem na blat biurka i wstał. Wyciągnął dłoń, którą
Darcy uścisnął. Ale kiedy Harry szedł do drzwi, powiedział: - Harry. Wciąż mogę ci
zaproponować czyste pieniądze, gdybyś chciał.
Harry stanął.
- Poradzę sobie - powiedział. - Poza tym mam jeszcze sporo. Wszystko będzie zależeć
od tego, ile czasu zabierze mi poszukiwanie Brendy i dziecka. Na pewno niczego nie chcesz
dodać?
Darcy potrząsnął przecząco głową.
- Ale będziemy mieć oczy i uszy szeroko otwarte. Patrzył, jak Harry otwiera drzwi i
wychodzi na korytarz.
Chciał go zawołać, ale tego nie zrobił. Chciał znów zapytać o jego zdrowie: czy miał
jakieś problemy - może coś z głową? Ale tego nie zrobił. Wydział zawsze będzie na
pierwszym miejscu. I gdyby Nekroskop się odwrócił i popatrzył na oblicze Darcy'ego, to
wiedziałby, że coś jest nie tak. Darcy nawet chciał, żeby tak się stało. Ale Harry nie odwrócił
się. Zamiast tego rzucił przez ramię: - Dzięki, Darcy. O to właśnie prosiłem. A następnie
zamknął za sobą drzwi...
Tego wieczora Harry zadzwonił do Bonnie Jean. Nie był w stanie powiedzieć
dlaczego. Może z powodu księżyca, który w trzeciej kwarcie wisiał na niebie nad kwitnącymi
drzewami za ogrodowym murem. (Chociaż dlaczego miałby to być jakiś ważny powód,
pozostawało tajemnicą.) A może po prostu skończyło mu się wino B.J., dla którego to przede
wszystkim wyjechał z Seattle i wrócił do domu.
Ale były to argumenty, które Nekroskop dawno już poznał, nawet jeśli tylko w zaciszu
domowym. A Bonnie Jean... była kolejną zagadką jego życia. A może była czymś więcej?
Niewinna? Harry był pewien, że tak. Ale jak ktoś, kto tak łatwo zabija człowieka, może być
niewinny? Tylko że Harry'emu nie wolno było tak myśleć, więc dalej uważał ją za osobę
niewinną. Była poza tym cholernie atrakcyjną babką i do tego można z nią było porozmawiać.
Tak, szukał towarzystwa. Oczywiście jeśli będzie miała na to ochotę.
Wyglądało rzeczywiście, jakby noc miała być bardzo długa, a jedyną rozrywką byłoby
wiercenie się i rzucanie na łóżku. Szczególnie że Harry nie miał niczego do picia. Ach, jasna
cholera, postanowił niczego nie pić! Po co wiec dzwonić do Bonnie Jean?
Ale i tak do niej zadzwonił.
Najpierw połączył się z jedną z dziewcząt, po czym Bonnie Jean przejęła słuchawkę.
Była w barze i powiedziała, że odbierze na górze. (Myślał: chce prywatności. Chce z nim
rozmawiać w spokoju.) I chyba wbiegła po tych schodach, bo po kilku sekundach usłyszał: Harry? Czy to naprawdę mój wspaniały facet we własnej osobie? - Jej głos czy też słowa
zdawały się jak ciepłe opuszki palców naciskać na jego mózg, zmieniając kanały, uwalniając
jego drugie ja. Następnie B.J. porzuciła szkocki akcent, lecz wciąż mówiła na przeponie: - To
dziwne, ale naprawdę za tobą tęskniłam, Harry...
I jeśli miał jakieś wątpliwości - jakiekolwiek - to prysły jak bańka mydlana.
- Cóż, wróciłem - w końcu się odezwał. - Na razie przynajmniej jestem. A prosiłaś,
bym się odezwał... - Nie miał siły, aby dokładnie się wysłowić. Natomiast słowa same
wychodziły z ust, jakby przemawiał za kogoś innego.
- Zdaje się, że zadzwoniłeś nieco za wcześnie - powiedziała B.J., nie zdając sobie
sprawy z tego, co mówi. Bo rzeczywiście pełnia miała być dopiero za tydzień. Od razu zdała
sobie sprawę z pomyłki (czemu ten cholerny facet tak na nią działa?), chciała coś dodać, ale
Harry ją przegonił: - Wiem, o czym mówisz - powiedział nie wiedząc. - Jestem trochę za
prędki, prawda? Może to przez ten księżyc.
Ta uwaga zmroziła ją momentalnie, aż miała trudności z odpowiedzią: - Księżyc?
- Nad ścianą mego ogrodu. - wyjaśnił. - Nie może się ode mnie odczepić taka
piosenka: „Dajcie mi księżyc, dziewczynę też, a resztę zostawcie mi." No to księżyc już mam,
ale...
Westchnęła z ulgą, tak żeby Harry nie słyszał, i powiedziała: - Ale dziewczyny brak,
co? - I zanim zdołał odpowiedzieć, zapytała:- Gdzie jesteś? - Całkiem blisko. W domu. Jakieś
dziesięć, dwanaście kilometrów od ciebie. - Znalazłeś ich? Zonę i dziecko?
- Nie - odparł Nekroskop zupełnie beznamiętnym głosem. B.J. nie była w stanie
powiedzieć, czy był zadowolony, czy smutny. I tak naprawdę Harry też tego nie wiedział.
- Dziś jest spokojnie - powiedziała B.J. - Będziemy zamykać koło północy... To
niedługo - pomyślał Harry. Ale było coś więcej w jej słowach.
- To za ponad trzy godziny - powiedział.
- Za długo?
- Tak... nie... Nie mam nic do roboty. To znaczy chciałem powiedzieć, że jestem sam
i... chyba trochę samotny.
- Chcesz do mnie przyjechać? - Mógłbym, gdybyś...
- Nie, zaczekaj. A może powiedziałbyś mi, gdzie jesteś, i ja bym przyjechała do
ciebie? Wezmę taksówkę. Dziewczyny mogą się dziś zająć wszystkim same.
- Teraz przyjedziesz? Wyczuł jej wzruszenie ramion.
- Mogę sobie zrobić przerwę. Jadłeś coś?
- Ostatnio niekoniecznie.
(To prawda, umierał z głodu!) - Masz jakieś jedzenie?
- Żadnego jedzenia - potrząsnął głową, mimo że go nie widziała. - Ani żadnego picia...
Ona też zamilkła, po czym powiedziała: - Coś na to zaradzimy. Mogę coś zabrać po
drodze. A więc... jaki to adres? Aha, Harry, i daj mi jeszcze numer telefonu, na wszelki
wypadek. Ten, co mam, nie działa. I podał jej zarówno adres jak i numer telefonu. Czemu
nie?
W końcu wydawało się to najzwyklejszą rzeczą pod słońcem...
Dom Harry'ego nie był najłatwiejszym do znalezienia miejscem na świecie. Był
jednym z wiktoriańskich domów stojących w grupce na brzegu rzeki niecałe dwa kilometry za
Bonnyrig pomiędzy pagórkowatym kobiercem pól z trzech stron upstrzonymi gdzieniegdzie
kępami zarośli, w świetle dziennym widać było stamtąd odległą, graniastą wieżę kościoła.
Dlaczego właśnie ten obszar chylił się ku upadkowi, trudno powiedzieć, ale ten rejon
właśnie to dotknęło. Stały tu trzy niegdyś dumne, nawet wspaniałe, rezydencje z tarasami,
otoczone wysokimi murami i ogrodami ciągnącymi się aż do rzeki. Dwa pozostałe domy były
puste od lat i nic już nie było w stanie ich uratować - ziały dziurami wybitych okien, a dachy
zapadały się do środka. Od dawna były wystawione na sprzedaż, co jakiś czas ludzie
przyjeżdżali je oglądać i odjeżdżali, kręcąc głową z niedowierzaniem. Nie były to pożądane
posiadłości. Dom w środku należał do Harry'ego. Był tu samotny, lecz mógł w spokoju
rozmawiać tu z mamą nie obawiając się, że ktoś go zobaczy, jak mamrocze coś nad brzegiem.
Pierwszy raz Bonnie Jean zobaczyła dom z drugiej strony rzeki przez rząd drzew na
brzegu. Poprosiła taksówkarza, by stanął. Było jasne, który dom jest zamieszkały: światła
świeciły się na parterze, oświetlając również zarośnięty ogród, co nadawało domowi
niesamowitej poświaty. Ten dom ledwo dyszał. Ale w porównaniu z nim dwa pozostałe były
całkowicie martwe. A jednak, co dziwne, B.J. nie uważała, że to całe miejsce nie pasuje do
Harry'ego Keogha. Przeciwnie, uważała, że pasują do siebie.
Powód, dla którego poleciła kierowcy zatrzymać się, był prosty: chciała przyjrzeć się
domowi z bezpiecznej odległości. Ale był taki, jaki był - stary dom na ostatnich nogach, nie
był bezpieczną kryjówką jak sobie to wyobrażała wcześniej. W żadnym razie. Jeśli
mocodawcy Harry'ego, jego byli pracodawcy, już wiedzieli o jej istnieniu lub cokolwiek na
jej temat, nie robiło to żadnej różnicy. Ale powiedział jej, że już z nim skończyli i że ona ich
zupełnie nie interesowała. Po tym oświadczeniu upewniła się jeszcze, wydając mu różne
posthipnotyczne polecenia. Ale on nie był zwykłym człowiekiem, ten tajemniczy Harry
Keogh, i było to coś, co musiała i tak sprawdzić.
Po chwili poleciła kierowcy, by jechał dalej, i w minutę później taksówka przejechała
przez stary kamienny most i wjechała na boczną drogę. Na końcu drogi znajdował się rząd
domów. Bonnie Jean wysiadła i zapłaciła za przejazd pod bramą Harry'ego, Numer 3, The
Riverside - ten ze światłami.
Kiedy taksówka odjechała, B.J. przeszła oświetloną księżycowym blaskiem kamienną
ścieżką do drzwi Harry'ego, które otworzyły się, gdy do nich doszła. I stał w nich Harry.
Wprowadził ją do środka, wyjmując z rąk szare torby z chińskiej restauracji, i wyglądał na
zmieszanego, cały czas przepraszając za stan budynku. Najwyraźniej był czymś zajęty -na
brwiach widać było pot.
- Ale... ty jesteś w dobrym stanie! - powiedziała, rozglądając się po przestronnym i
oszczędnie urządzonym gabinecie, jedynemu pomieszczeniu, któremu poświęcił nieco starań i
to jakiś miesiąc temu. - Co ty tu wyprawiałeś, Harry? Skrzywił się.
- Eee, sprzątałem trochę?
- Naprawdę? - Nie mogła się nie uśmiechnąć. - No to nie chciałabym zobaczyć tego
pokoju niewysprzątanego!
Przytaknął posępnie.
- Bajzel, nie?
Potrząsnęła głową zmieszana. - I tu mieszkasz?
- Jest aż tak źle? - Rozejrzał się wokół nerwowo, oblizując usta, i znów potaknął. Tak, jest bardzo źle. Cóż, sam dom nie jest taki zły. Swego czasu był bardzo przyzwoity i
został zbudowany na lata. I to bardzo dobrze, bo został nieco zaniedbany. Ale samo miejsce...
tak, to istotnie bajzel. Najważniejsze jest to, że to moja własność i mogę to wyremontować.
Poza tym ledwo tu zamieszkałem. I byłem bardzo zajęty. Ale robili tu przegląd i jest
bezpiecznie. No, jeśli chodzi o konstrukcję.
Harry rozwarł szeroko ramiona, niepewnie balansując z papierowymi torbami.
- Wszystko w porządku! Wymienię dywany... cóż, kiedyś. I kilka desek w podłodze
skrzypi. No, można by było poprawić wystrój. I naprawdę nie wiem, skąd się tak kurzy. westchnął i jego sztucznie podtrzymywany optymizm zniknął bez śladu. - Trzeba tylko trochę
podmalować i wymienić kilka dachówek i...
Zamilkł, wzruszając ramionami.
- Ale czemu tutaj? Musi być jakiś powód.
- Moja mama - powiedział Harry. - I mój ojczym. Teraz... nie żyją. To zdaje się moje
miejsce, jestem na swoim.
Słuchając go, B.J. poczuła jego samotność. Ona też była samotna... chociaż inaczej od bardzo dawna.
- Tam zza rzeki pomyślałam, że wygląda tak jak ty. No, dom znaczy się. Z oddali jest
wciąż - jak to powiedzieć - bogaty?
- Ja nie jestem bogaty - Harry potrząsnął głową.
- Miałam na myśli charakter - powiedziała. - Nocą wygląda, jakby miał swój styl.
- A ja mam styl?
B.J. potaknęła i przekrzywiła głowę na bok.
- Na pewno coś w sobie masz, Harry Keogh. Inaczej nie byłoby mnie tutaj. - Co było
najprawdziwszą prawdą. I zanim zdążył coś powiedzieć, zapytała: - Gdzie jest kuchnia? -i
zabrała od niego papierowe torby. - A może nie powinnam wiedzieć?
Ale na całe szczęście kuchnia została zmodernizowana...
Zjedli. Odkrywając, że jest naprawdę głodny, Harry zasiadł z ochotą do posiłku. B.J.
głównie go obserwowała, bawiąc się drobnymi kęsami chińszczyzny, którą sama sobie
nałożyła. Obserwowała go również, kiedy rozpakowywała i podgrzewała jedzenie w
mikrofalówce. Jego żywotne zainteresowanie tym, co przyniosła do picia, i rozczarowanie,
kiedy zobaczył butelkę wina deserowego.
Nie chciał go pić (z czego była zadowolona) i zajął się puszką coli. Ale kiedy nalała
sobie kieliszek, powiedziała: - Czerwone wino już poszło. Tyle, co zostało. ..- I w
brzemiennej ciszy wpatrywała się w niego.
Harry był przygotowany, ale wciąż na nią patrzył, po czym uciekł wzrokiem.
- Bardzo źle zrobiłem - powiedział. - Uwierzyłabyś, gdybym powiedział, że
przyszedłem się z tobą zobaczyć? No bo poprosiłaś mnie, bym był z tobą w kontakcie, a
miałem wyjechać. I nie mogłem się z tobą skontaktować.
- Ale czemu się włamałeś?
- Włamałem? Myślisz, że jestem włamywaczem? - Potrzasnął głową. - Nie musiałem
się włamywać. Mówiłem ci: w tym jestem najlepszy. To była moja praca, pamiętasz? A do
ciebie wejść jest bardzo łatwo! Uwierz mi! Przynajmniej od tyłu.
- Tak? - Myślała, że jest bezpieczna, a teraz przekonała się, że musi zabezpieczyć tył
posesji. - Tak łatwo było? - Pokażę ci kiedyś - powiedział, mając nadzieję, że nigdy nie
będzie musiał. I wrócił do posiłku. - I przeszedłeś obok jednej z moich dziewcząt. - B.J. nie
skończyła tematu.
- Poruszam się bardzo szybko i bardzo cicho - powiedział Harry, wiedząc, że tego nie
zakwestionuje.
- Ale i tak powinieneś się wstydzić! Co bym sobie pomyślała, co bym zrobiła, gdybym
nagle zobaczyła cię wchodzącego do mojej sypialni? A jeśli chodzi o kradzież tego wina!...
Harry uśmiechnął się, jak miał nadzieję, obezwładniająco.
- Zostawiłem kartę telefoniczną. Musiałaś widzieć tę reklamę w telewizji: „A
wszystko to, bo..." - „Harry Keogh kocha czerwone wino?" - Coś na kształt. Ale wiesz, że to
wino naprawdę tak na mnie podziałało? Czy ja czegoś ostatnio nie czytałem, o jakichś
masowych zatruciach winem, o tym, jak wytwórcy wina dodawali do niego płynu
chłodniczego? A ty mi mówisz, że się skończyło? Sprzedajesz to czy jak?
- Co? - Bonnie Jean nie mogła w to uwierzyć! Teraz on oskarżał ją o coś! Zaczynało to
przypominać wszystkie gry słowne Radu... a jeśli tak, to Harry Keogh był w tym dobry! Ale
opanowała się i odpowiedziała: - A wiesz, że możesz mieć rację? Sama go spróbowałam, i
wiesz, że na drugi dzień rano wyglądałam zupełnie jak ty wtedy. Ale nie, nie sprzedaję go.
Dałam je klientom na spróbowanie - im też nie smakowało.
- I już go nie ma?
- Tak, skończyło się.
Wbrew swej woli Harry poczuł, jak zaciska zęby. Nie wiedział dokładnie, czy ma być
zadowolony, czy się wściec. Powinien był zabrać wszystkie butelki, kiedy jeszcze mógł. Ale
nie, oczywiście, że dobrze, że nie zabrał! Dobrze, że ten bełt się skończył. I wraz z nim
„odbicie" czy co tam alkoholizmu Kyle'a. Prędzej Harry'ego skręci, niż polubi wino deserowe
B.J.! Nie wiedział dokładnie, jak to się zaczęło, ale było już po sprawie. Naturalnie, że tak,
ponieważ skończyło się wino B.J.
I jakby ktoś wyciągnął wtyczkę z jego mózgu, większość frustracji, lęków i brak wiary
w siebie spłynęło po nim jak ręką odjął i gorączkowa niecierpliwość ustąpiła uczuciu ulgi i
opanowania. Bo być może, pomimo wszystko, był jednym palaczem na milion, który
uzależnił się od jednej marki... i w końcu przestali ją produkować! Ale nawet teraz w
zakamarkach podświadomości cichy głosik pytał: Naprawdę? A w Grecji? Na pewno
dostaniesz je w Grecji.
I zaczęło się: na końcu języka pojawiło się pytanie gotowe pojawić się również na
ustach: Ten twój przyjaciel, ten, który ci je przywiózł? Nie wiesz, skąd on je wziął, prawda?
Ale nie wolno mu było go zadać! Nigdy! Nie, jeśli chce znów być sobą.
Przybyła mu na ratunek, mówiąc: - Wiedziałam tylko, że ktoś u mnie był. Nie
pomyślałam od razu o tobie, ale zastanawiałam się, czy to nie ta organizacja dla której
pracowałeś. Może mnie sprawdzali albo co.
Przez chwilę poczuł się osaczony - zupełnie zapomniał historyjki, którą jej sprzedał o
tym, jak to musi wyprostować jeszcze z nimi parę spraw. Ale teraz mu o tym przypomniała i
ponieważ Wydział E nie wiedział o niej naprawdę nic, powiedział: - Nie, B.J., nikt na ciebie
nie czyha. Jak ci mówiłem, ludzie, dla których pracowałem, to nie policja, i tak naprawdę
zupełnie ich nie interesujesz. Już nie. A jeśli chodzi o ścisłość, to ja też nie. I uwierz mi,
bardzo mi przykro, że tak bardzo się tym przejęłaś...
Zakończyli posiłek w niezręcznym milczeniu, jedynie rozmyślając o wszystkim. Ale
kiedy Harry się oparł, westchnął i powiedział: - A wiesz co? To jest chyba pierwszy raz od
Bóg wie jak dawna, kiedy czuję się odprężony. Wspaniale dobrałaś potrawy. A ty... ty też
jesteś wspaniała. Może nieco stuknięta, ale wspaniała. A w ogóle to do kogo ja mówię?
- No właśnie - powiedziała nieco tak jak jego mama, ale z zupełnie innym
nastawieniem. - Czy to miał być komplement?
Harry roześmiał się i potarł brodę. - Nie jestem pewien - odparł - ale brzmiało to jak
cała seria komplementów! - To twój stały tekst? Chcesz mnie zagadać? Może nawet uwieść?
Mówiąc mi, że jestem wspaniała, choć kopnięta? Cóż, muszę przyznać, ze słyszałam lepsze
teksty! - Sposób, w jaki wymawiała to „cóż", brzmiał dokładnie jak u mamy.
Myśl o winie niemal całkowicie wyparowała z umysłu Nekroskopa. B.J. wymówiła
kilka słów-kluczy - słów, które nie miały nic wspólnego z poprzednimi posthipnotycznymi
poleceniami, które Harry podjął od razu. I teraz uzmysłowił sobie, czego mu brakowało przez
ostatnie półtora roku oprócz swego dawnego ciała.
Zbierając naczynia i sztućce i grzebiąc się z tym trochę, zapytał: - Nie jest ci zimno?
Czy tu jest zimno? - W otwartym kominku tkwiły polana, od kiedy Nekroskop się tu
wprowadził, ale nie czuł potrzeby zapalania ich. Nie lubił, gdy było za ciepło, a jeszcze, co
dziwne, napędzane ropą centralne ogrzewanie działało bardzo dobrze.
Zobaczyła, jak jego wzrok błądzi gdzieś wokół, i być może odczytała jego myśli.
- Tak, jest nieco chłodno.
- To podpal w kominku, a ja pozmywam.
- Dobrze - powiedziała. - Ale... ja też bym chciała się opłukać.
- Hmmm? - Łazienka jest...?
- Na półpiętrze, schodami - odparł. - Prysznic jest... w doskonałym stanie. - Ale założę
się, że sypialnia to obraz nędzy i rozpaczy, mam rację? - Mówienie wprost było przeważnie
najprostsze i najlepsze. Nawet jeśli, to B.J. ze zdumieniem zauważyła, że zbyt szybko
oddycha.
- No, nie - odpowiedział Harry nieco zbyt pospiesznie. -Nie, jest tam całkiem czysto...
No, ee, posprzątałem. - Zatrzymał się w drzwiach, patrząc na nią stojącą przy kominku. Ich
spojrzenia się spotkały i przez chwilę było tak jak wtedy w barze. Był w nich zwierzęcy
magnetyzm, który nie miał nic wspólnego ze sztuką uwodzenia... ale z drugiej strony było w
nim naturalne, wzajemne oczarowanie, elektryzujący ładunek emocji, kiedy mężczyzna i
kobieta wiedzą, co zaraz nastąpi.
- Ale kiedy zapłonie ogień - oderwała wzrok od niego, potarła zapałkę i rzuciła ją na
pomięty papier i gałązki - to myślę, że tu... będzie wygodniej.
Płonąc szybciej niż ogień, Harry wykrztusił z siebie.
- No to kiedy już weźmiesz prysznic, zabierz z sypialni kołdrę i koc.
Następnie zniknął w kuchni, a B.J. oblizała usta. Psi Lord miał rację: są inne, lepsze
sposoby, by usidlić mężczyznę. Przy zgaszonych światłach i zaciągniętych zasłonach oraz
przy czerwonym płomieniu ognia będzie tu jak w ciepłej, skrytej przed wzrokiem innych
jaskini.
Tak, będzie tak jak w gawrze...
5.
Ten inny sposób.
Prawdy, półprawdy i cholerne kłamstwa
Minęła druga w nocy, kiedy Harry zasnął w jej ramionach, lecz noc była jej ulubioną
porą i nie odczuwała podobnej potrzeby. Miała swoje potrzeby, o tak, ale nie był to sen. I
kiedy nieuchronnie zbliżał się czas pełni, potrzeba ta stawała się coraz bardziej paląca. Ale
dawno już nauczyła się panować nad sobą, dlatego Harry nie musiał się niczego obawiać.
Szczególnie on, który robił na niej coraz większe wrażenie jako Tajemniczy czy też Człowiek
o Dwóch Twarzach Radu.
Cóż, teraz już nie był taki tajemniczy. Odkrył przed nią przynajmniej jedno ze swoich
oblicz. I na swój sposób zainicjował to odkrywanie. Na początku nieśmiały (żaden z niego
Don Juan!), z czasem zaczął eksperymentować. I w odróżnieniu od większości mężczyzn,
którzy są po raz pierwszy z nowo poznaną kobietą, Harry dążył do tego, by ją zaspokoić, i
szybko odkrył jej preferencje.
Dziecię księżyca z wilkiem w środku - wielkim wilkiem - B.J. poddała mu się. Z
piersiami przyciśniętymi do miękkiego koca i twarzą zwróconą w kierunku gorejącego ognia
poczuła miłosne pchnięcia, prącą do przodu twardą męskość w sercu jej kobiecości. Och, nie
miał tego od... bardzo dawna, to było aż nadto oczywiste. Ale ona również, dlatego
przyjmowała wszystko, co jej ofiarował. I mimo że wpiła się w niego kurczowo swoją płcią,
wstrzymywał się tak długo, aż poczuł, jak przeszywają ją dreszcze, i usłyszał, jak jęczy, i
dopiero wtedy wystrzelił w nią obfitymi, gorącymi strugami. I nikt wcześniej nie dał takiej
rozkoszy Bonnie Jean Mirlu. Przynajmniej w ten sposób.
Dla niego ta noc przypominała otwarcie zaklinowanej tamy po porze deszczowej.
Wlewał w nią resztki swego bólu - smutku? - po czym wszystkie jego lęki i frustracje zostały
czasowo zapomniane. Czas stanął w miejscu w gwałtownych chwilach zapomnienia, kiedy
mód B.J., jej gorejące i zawodzące miłosną pieśń ciało syciło jego psyche i roztapiało się w
umyśle. Kiedy doszedł ponownie, B.J. tak zatraciła się w tej rozkoszy, że kiedy się rozłączyli,
ułożyła go na plecach i przytrzymała wilgotny i drgający korzeń w aksamitnym pocałunku...
aż był znów gotów.
Przez cały czas jednak była świadoma niebezpieczeństwa, świadoma ostrzeżenia
Radu: Dopilnuj, dopilnuj starannie, żeby nic z ciebie, z nas, nie przedostało się na niego!
Oczywiście, że nie, ponieważ chciał Harry'ego dla siebie, by go wykorzystać... w
jakimś swoim celu. Chciał, żeby był w stu procentach ludzki. Przynajmniej na początku. Radu
miał konkretny cel wobec Harry'ego.
B.J. znała go (Psi Lord wyjaśnił jego ogólne zarysy), ale nie chciała o tym teraz
myśleć. W tej chwili chciała tylko tak leżeć, senna i ciepła ze śpiącym Harrym, który
obejmował ją ramieniem, i patrzeć na jego dziwnie niewinną twarz leżącą jej na piersiach, z
udem wciśniętym pomiędzy jego nogi, gdzie jego, obecnie miękka męskość podrygiwała od
czasu do czasu, jakby na wspomnienie niedawnej chwili namiętności. Ponieważ pomimo że
zaspokoił jej ciało, przyjemność trwała dalej - teraz cieszyła się samą jego obecnością. Tak...
lubiła z nim być! Również to, że zostawił w niej swoje nasienie, było dziwnie przyjemne mimo że musiała je uśmiercić.
Antykoncepcja? Pigułki i plastik wraz z tłumiącą doznania gumą? Były zupełnie
niepotrzebne. Jej ciało, jej organizm sam się chronił. Miała to we krwi - tę samą obcą
substancję, która chroniła ją przed zwykłymi ludzkimi dolegliwościami, upływem czasu i
nawet fizycznymi uszkodzeniami ciała, i ta esencja nie dopuści do inwazji ludzkiej spermy.
Wystarczyło, że B.J. tego zapragnęła, pomyślała o tym, i jej organizm zareagował
eksterminacją miriad wijących się zarodków Harry'ego.
Wystarczyło tylko pomyśleć, wystarczył rozkaz wydany przez umysł B.J. organom
wewnętrznym i tkankom oraz jej niedojrzałej pijawce, którą czuła, jak rośnie, pomimo
zaprzeczeń jej Mistrza: Coś innego oprócz ciebie rośnie w moim ciele. Nie chcę tego. Oczyść
mnie z tych zanieczyszczeń. Niech tak się stanie. I tak się stało.
Tylko że w drugą stronę było znacznie trudniej: by zatrzymać obcą esencję w
organizmie, nie przekazać jej albo nie dopuścić, by sama przejęła inicjatywę i zakaziła jej
partnera.
Chciała go usidlić w jeden sposób, lecz nie tak, jak zwykle czyniła z ludzi
niewolników. Sama B.J. chciała go dla siebie, czego nie chciał Radu. Nie, ponieważ Psi Lord
chciał go wyłącznie dla siebie. I znów pojawiała się sprzeczność: Jej Mistrz jednocześnie
zaprzeczał, że stawała się Wampyrem, ale z drugiej strony niepokoił się, żeby czegoś nie
przekazała Harry'emu, jego Tajemniczemu. Sama będąc niewolnicą (jeśli była tylko nią),
mogła go ugryźć i zmienić go w dziecię księżyca - poddające się wpływowi pełni i miotane
nienaturalnymi żądzami - ale nie w prawdziwą wilczą istotę. Wyłącznie transfuzja z krwi
Radu, jego ślina, sperma, esencja mogła do tego doprowadzić. Mogła to też sprawić jego
pijawka bądź wamiprze jajo. Bo z pewnością podczas wszystkich tych lat, kiedy B.J. służyła
swemu Mistrzowi, w jakiś sposób musiał ją zakazić. Nie, nie tak: Radu wyłącznie brał -B.J.
nie dostawała niczego w zamian...
Tak? To dlaczego zawsze czuła - elektryczną łączność? Przynajmniej wewnętrzną jej
świadomość, kiedy wypełniał się lejek Radu i zaczynał pochłaniać jej krew. Bonnie Jean
wiedziała, dlaczego tak się dzieje, lub przynajmniej tak się jej zdawało. Ale bała się do tego
przyznać, nawet przed sobą. Bo jeśli się myliła...
Jakiż byłby jego gniew, gdyby odkrył, że w jakiś cudowny sposób została Wampyrem
bez jego świadomości czy udziału!
Cóż, nie musiał się przejmować na zapas, ponieważ nie zamierzała zmieniać
Harry'ego ani w wampira, ani w wilkołaka, ani w żadne inne stworzenie. Bardzo chciała
służyć swemu Mistrzowi i doprowadzić, by w końcu powstał ze swego bursztynowego
katafalku, ponieważ Bonnie Jean była ulubienicą Psiego Lorda i czuła, że nadchodzi dzień, w
którym będzie do niej należeć. Drakule i Ferenczy wraz ze swymi niewolnikami grasowali po
całym świecie, a pomimo tego B.J. była bardziej kobietą niż jakimś hybrydowym gatunkiem.
Radu musiał przetrwać, przynajmniej do chwili, kiedy nauczy się wszystkiego od niego, a z tą
wiedzą będzie w stanie skuteczniej tworzyć, rządzić... swoją... dynastią? I w końcu ta myśl
pojawiła się jawnie w jej świadomości, przynajmniej w jej pojmowaniu samej siebie. To nie
jest zdrada, lecz chęć przeżycia. Jej przeżycia! Był to jeszcze jeden dowód - i jak dotąd
najdobitniejszy - że jest lub wkrótce stanie się tym, czym podejrzewała od jakichś
czterdziestu lat - Wampyrem! A więc na razie, Radu dalej będzie jej Mistrzem, a jego słowo
prawem.
Co do planów Psiego Lorda wobec Harry'ego - jego tak zwanego Tajemniczego lub
Człowieka o Dwóch Twarzach -B.J. ujrzała je teraz w innym świetle, z punktu widzenia
Radu. Ponieważ tego, co chciał teraz zrobić, ona sama będzie zmuszona spróbować w
nieokreślonej, odległej przyszłości...
Radu nie zaległ w żywicy z własnej woli. Niezupełnie. Myślał, że zachorował, był
przekonany, że Czarna Śmierć zrobiła z niego niewolnika, a z doświadczenia wiedział, że nie
jest w stanie jej pokonać. Na własne oczy widział, jak jego szczeniakom tworzą się te ohydne,
czarne wykwity i jak umierają. Czuł chorobę w sobie i wiedział, że walka z nią jest skazana
na porażkę. I przeklinał swoją pijawkę za jej słabość, za nieskuteczność, za to że nie była w
stanie pokonać wpełzającego do ciała podstępnego wroga.
Ale lata czterdzieste czternastego wieku były nie tylko czasem plagi, lecz również
niepokojów i głodu. Samo przemieszczenie się przez Europę graniczyło z cudem. Nawet
bogatemu bojarowi ze świtą, uciekającemu przed pochłaniającą wszystko zawieruchą ze
wschodu, niełatwo było znaleźć bezpieczną drogę. Radu wdał się w potyczkę i otrzymał ranę
w bok od miecza. W zwykłych okolicznościach wampirza pijawka z łatwością wyleczyłaby tę
ranę. Ale jego pasożyt już zmagał się z chorobą w organizmie - walką, której nie mógł
wygrać, ponieważ Radu był wciąż aktywny i zajęty swoimi sprawami.
Wściekał się na to, ale nie było innego wyjścia. I tak w końcu, w Szkocji w 1350 roku,
należało wprowadzić w życie plan długotrwałej kwarantanny. Jego stado wybudowało mu
zamaskowaną kryjówkę na niezbadanych górskich wyżynach i Radu spoczął w żywicy.
Było to być może drastyczne rozwiązanie, ale tak to przewidział w prekognitywnych
snach. Musiał spocząć na długo, bardzo długo - na sześćset lat lub więcej - i powstać w
nowym świecie, może nawet w nowym ciele! Metempsychoza przeniesienie Jego Ja i
Osobowości do innego ciała. Co więcej, od dawna śnił o Tajemniczym, który będzie obecny
przy jego przebudzeniu, i o sobie jako mścicielu spoza czasu, niszczycielu pradawnych
wrogów, świecącym jasno jak gwiazda w godzinę swego triumfu!
Mając takie plany, łatwiej było legnąć w sarkofagu pełnego miękkiej, duszącej
żywicy. Bardzo pomocne było wino pustynnych czarowników - śpiączka, którą wywoływało,
wyglądała jak sama śmierć, ale w rzeczywistości była tylko przedsionkiem przedłużonej
nieśmierci. Unieruchomiony w swej postaci zawieszonego życia w kleistym grobowcu w
gawrze Cairngorms zapadł w sen.
I kiedy unieruchomiony Radu, któremu dostarczano życiodajnych soków, rozkazał
swej pijawce uleczyć go, jego własny wampir mógł skoncentrować się na tym zadaniu
zwalczenia wirusa w sercu Psiego Lorda. A jak przebiegała ta walka... trudno powiedzieć.
Radu spał i mimo że jego umysł był świadomy, to jednocześnie był oddzielony od ciała. Nie
będzie wiedział, że znów stał się jednością dopóty, dopóki umysł i ciało nie zostaną
połączone, co stanie się tego dnia, kiedy B.J. rozpuści żywicę i uwolni go.
A jeśli nie stanie się jednością? Jeśli jego pasożyt przegrał walkę i znów pojawi się
gorączka po tych wszystkich latach? I tu właśnie pojawi się Harry Keogh - to taką rolę
przewidział dla niego Radu w ostatniej odsłonie. Tak, metempsychoza.
W roku poprzedzającym przebudzenie Psiego Lorda wykorzysta swą wielką moc
czarowania - hipnotyzmu, który przewyższał jego wszystkie umiejętności - by przenieść
szczegółowe wspomnienia do umysłu Harry'ego. A jeśli powstanie i odkryje, że jego ciało
trawi choroba, po której sczeźnie i doświadczy prawdziwej śmierci, wypuści swoją pijawkę,
która ucieknie do ciała Harry'ego. Nie będzie musiał jej nawet wypuszczać, gdyż naturalna
skłonność tego pasożyta -żądza życia - sama się o to zatroszczy. A jeśli w jakiś sposób
pijawka nie będzie mogła się wydostać, jeśli będą jakieś przeszkody, to wyda jajo najszybszy i najpewniejszy nośnik wampiryzmu!
Ale w chwili transfuzji, w jakikolwiek sposób, Psi Lord spróbuje dokonać
największego cudu. Radu był niesłychanie potężnym mentalistą, telepatą, który nie miał sobie
równych.
I swym niezmiennie szkarłatnym spojrzeniem przepali się do umysłu Harry'ego przez
jego piwne oczy. Stanie się Harrym Keoghiem.
Czy też raczej Harry stanie się nim. Z jajem Radu albo z pijawką, wszystkimi jego
wspomnieniami i całym umysłem... on stanie się Radu. No i w końcu dzięki metamorfizmowi
zacznie wyglądać tak jak on, przyjmie oblicze Psiego Lorda. Tak, Człowiek o Dwóch
Twarzach.
Taki był plan Radu Lykana.
Ale z drugiej strony - jeśli powstanie jako ponownie zjednoczony człowiek, czy też
stworzenie, wolny od zarazy - będzie można inaczej wykorzystać Tajemniczego. I nie będzie
w tym niczego niezwykłego. Po pierwsze, trzeba się będzie zająć głodnym wojownikiem...
Była 2:30, Harry zamamrotał coś i przekręcił się na łóżku. Moment dobry jak każdy
inny.
B.J. uciszyła go, sprawdziła, czy śpi głęboko, sięgnęła przez niego i zrzuciła duże
polano, zdaje się dębu, ze staromodnego kominka wprost na gorejące palenisko. Następnie
wyśliznęła się spod nasuniętego na nich koca, przeszła przez pokój i włączyła lampkę przy
biurku Harry'ego. Nakierowała ją bezpośrednio na twarz Harry'ego, na jego zamknięte oczy,
po czym od razu przesłoniła snop światła nagim ciałem i wróciła do niego.
Następnie położyła się koło niego i podpierając się na łokciu, popatrzyła na lampkę.
Mrużąc oczy, by odseparować wzrokiem resztę pokoju, pokiwała głową i pogratulowała sobie
w myślach tego, że krąg światła przypominał księżyc w pełni, najważniejszy obraz,
katalizator, który został umiejscowiony w jego umyśle. Reszta będzie zależeć od silnej woli,
intensywności wzroku, głosu, umysłu, którym poddał się już podczas pierwszego seansu.
Wyszeptała: - Harry, mój mężczyzno. Słuchasz mnie?
Mówiła to głębokim, mruczącym, dogłębnie trafiającym do słuchacza szkockim
dialektem, który sączyła nie tylko do jego uszu, ale również do nozdrzy. Jej zapach, piżmo,
wnikały do organizmu Harry'ego, do jego snów, podświadomości, sprawiając, że na chwilę
powieki mu zamrugały, następnie uspokoiły się i wybełkotał:
- T... tak. - Dobrze - zamruczała i dodała, porzucając szkocki akcent: - Harry, będziesz
mnie słuchał, będziesz mi posłuszny. Czy to zrozumiałe?
- T... tak.
I w ten sposób z niesłychaną łatwością błyskawicznie przejęła kontrolę nad jego
umysłem. B.J. wciąż uważała, że to niesamowite, iż w tak prosty sposób kontroluje, tak jak
podejrzewała, złożony umysł! I jak dotąd używała jedynie ludzkiego oblicza swej woli,
podczas gdy druga tkwiąca w niej strona była o wiele silniejsza i nie miała nic wspólnego z
człowieczeństwem. Lecz teraz z powodu krańcowo ezoterycznej natury tego, co miała mu do
powiedzenia - jako preludium tego, co w końcu Radu wtłoczy w niego - B.J. potrzebowała
silniejszej, obcej siły woli.
Podniosła się ze składanego łóżka przy kominku, podeszła do okien patia i odsłoniła
zasłony. Wysoko nad ogrodem księżyc w trzeciej kwarcie opromieniał ją swym srebrzystym
światłem, które spływało po niej i zmieniało w rzeźbę z alabastru. Szeroko rozwarła ramiona,
westchnęła i uniosła je, zalewając swą psyche księżycową powodzią i czerpiąc z niej siłę. I
tym razem metamorfoza przebiegła o wiele prościej.
Barwy odpłynęły, ciało zaczęło się rozdzierać, przestawiając się i układając. Powietrze
przeszył skrzyp elektryczności statycznej wraz z pojawieniem się sierści, która jeżyła się cała
naelektryzowana, po czym układała wzdłuż boków B.J. Po ponownym zaciągnięciu zasłon
opadła na cztery łapy i wróciła do Harry'ego.
Kołysząc go i dotykając lubieżnie jego ciała (ale powstrzymując się, ponieważ jej
żądza nie była już żądzą seksualną), poleciła mu otworzyć oczy i wpatrywać się we wspaniały
księżyc, aby widział tylko jej oczy na tle księżycowej poświaty pochodzącej z lampki do
czytania. Następnie, wzmacniając przekaz drapieżnym spojrzeniem, powiedziała mu, że musi
ruszyć w świat jak szpieg Psiego Lorda, by odnaleźć Drakulów i Ferenczych, co miał
zachować dla siebie w najgłębszych zakamarkach świadomości, nie zdając sobie nawet
sprawy z tego, że ma takie zadanie. Tym samym nikt nie miałby dostępu do zebranych przez
niego informacji - sam Harry ledwo by o tym wiedział - aż do chwili, kiedy Mistrz B.J. Radu
Lykan by jej zażądał.
I swym dyszącym, niecierpliwym głosem wilczycy, od czasu do czasu powarkując lub
też skowycząc, przez długie nocne godziny mówiła mu prawdy, półprawdy i cholerne
kłamstwa - głównie to, co sama usłyszała od Lorda Radu Lykana, wykorzystując jego formę
ekspresji - by Nekroskop przyjął wszystko, co mu chciała powiedzieć, chłonąc wiadomości
jak sucha gąbka wodę...
Haaary! Harry Keogh, posłuchaj. Posłuchaj i zapamiętaj wszystko, co ci powiem. Ale
to są tajemnice - to wiedza tajemna, przeznaczona wyłącznie dla twych uszu. Zatrzymaj ją i
wykorzystaj, kiedy nadejdzie właściwy moment. W innych momentach nie pamiętaj o niej,
gdyż może cię nieodwracalnie zranić.
Harry, istnieje świat odmienny od tego. Miejsce, przestrzeń, inne niż nasze. Nazywa
się Krainą Słońca i Gwiazd gdzie żyją ludzie... i inni niż ludzie. Są tam góry graniczne, które
oddzielają od siebie dwie nacje. Górzystą Krainę Słońca zamieszkują ludzie; Kraina Gwiazd
jest domem Wampyrów. Wampyry kiedyś były ludźmi, ale już nie są. Teraz są wspanialsze niż
ludzie - są Lordami wampirów w wampirzym świecie.
We wcześniejszych czasach wampirzego świata Lord Szaitan z Wampyrów był
największym z panów Krainy Gwiazd. Inni powstali przeciwko niemu, a on ich pokonał. Wielu
z tych, co schwytał żywcem, stracił na wiele różnych sposobów: zostali włożeni do głębokich
grobów, by skostnieli na kamień w ziemi, lub zostali wygnani do skutej lodem Krainy Lodów.
Lecz pozostali zostali rzuceni do Bramy Krainy Gwiazd, którą uważano za przedsionek piekła
wampirów. W rzeczywistości była to brama... do tego świata, naszego świata! Tylko że po
przyjściu tutaj nie można było wrócić, bo brama pozostawała zamknięta.
Wśród tych, którzy przez nią przeszli wraz ze swymi niewolnikami, było kilku
najpodlejszych z podłych stworzeń, których zło było poza wyobrażeniem prostych umysłów:
bracia Drakulowie - Karl i Egon, oraz Nonari Wielgus z Ferenczych. I ci straszni Lordowie
mieli być nosicielami wampiryzmu na tym świecie, tak samo jak protoplaści w Krainie
Gwiazd.
Ale był z nimi wygnany ktoś jeszcze. Był szanowany nawet wśród Wampyrów, gdzie
honor był pustym słowem. Nazywał się Radu Lykan i był tak zwanym Psim Lordem, którego
kochanką była Luna, którego kształt i postura przypominały bardziej szlachetnego wilka niż
złowieszczego nietoperza. Och, Radu był Wampyrem, lecz jego natura górowała nad nimi, tak
jak natura ludzka góruje nad szczurami.
I przez tysiąc lat Radu ganiał ze swym stadem po świecie i należał do jego dzikiej
natury... był stworzeniem Natury, o tak. I jakże odmiennym od podłych i straszliwych Lordów,
którzy przybyli wraz z nim z Krainy Gwiazd. Pragnął jedynie podążać własną ścieżką, nie
robić niczego złego ludziom i żyć pomiędzy nimi, niewidoczny w kniei i na górskich wyżynach.
Jego zdobyczą były dzikie zwierzęta i pił czystą, zdrową wodę z górskich strumieni.
Ale ci Drakulowie i Ferenczy: byli... są... prawdziwymi potworami, siejącymi
zniszczenie tak wielkie, że przeszli już na całym świecie do legend. Legend o wampirach! A
Radu, ponieważ jest Wampyrem, został również do nich przypisany. W starożytnym świecie, w
którym znalazł się po wyjściu przez bramę z Krainy Gwiazd, przez lata wolności w leśnej
głuszy, a nawet w czasach współczesnych, jest znany pod nazwą o potwornej i całkowicie
niezasłużonej reputacji - wilkołaka! 1 mimo że nigdy nie popełniał takich okropności i
odrażających czynów, jak Drakulowie czy Ferenczy, musi nosić ten przydomek i tym samym
niechlubna pamięć o nim ciąży mu jak klątwa.
Tak, pamięć...
Bo nie ma go już między nami, na tym świecie jest tylko starożytnym stworem w
jaskiniowej gawrze. Jest jak zły sen, któremu zawsze odmawiano prawa do oczyszczenia
swego imienia. Ponieważ zmuszono go do ukrycia się, zapędzono do kryjówki, odmówiono
prawa do życia z Prawami Natury za sprawą starych wrogów z Krainy Gwiazd. Sześćset lat
temu, w czasach wojen, zarazy i głodu, odnaleźli go, by go dopaść i zgładzić. Ale umknął im i
ich siepaczom i skrył się w górskiej ostoi. Ostoi... wyłącznie z nazwy. Nieprzyjazna,
niezabezpieczona, jest bardziej norą, kryjówką - miejscem zesłania - niż fortecą. Ale nawet
tam Lord Radu nie jest bezpieczny. Nawet tam, nawet teraz jest zaszczuwany przez synów
swoich odwiecznych wrogów z Krainy Gwiazd. Na razie ich potomkowie - ich pomiot, podłych
Drakulów i Ferenczych - nie wiedzą o miejscu przebywania Radu, wiedzą jednak, że jest
nieumarły, a nie zmarły, śniący w swym legowisku, i nie mogą tego ścierpieć.
Ponieważ kiedy zakończy się wielowiekowy sen Lorda Radu, znów powstanie i wróci
do kniei i gór. Tylko że tym razem nie ścierpi żyjących wrogów. Tym razem wyszuka ich,
obojętnie, czy będą w ludzkim przebraniu, i zrobi z nimi to, co niechybnie oni zrobiliby z nim.
Ale... nie będzie to łatwe. Ponieważ nawet w tych zamierzchłych czasach sześćset lat
temu Wampyry już były biegłe w sztuce skrywania się w tłumie ludzi! A szczególnie Ferenczy.
Powiem ci, co wiem o ich historii, Harry, opowiedział mi to wcześniej mój Mistrz, Lord Radu
Lykan. Ale pamiętaj: tak jak drzewo genealogiczne rodu dotkniętego infamią jest to niepełna
historia. Kończy się szukaniem przez Radu kryjówki w górach. A przez czas, jaki dzieli nas od
tamtej chwili... ach ale kto jest w stanie powiedzieć, co się dzieje obecnie z tymi stworzeniami,
jakie miejsce przyjęli na tym świecie? Cóż, wiem co nieco. Przynajmniej coś.
Najpierw Drakule: Jak mówiłam, dwóch z nich przeszło przez Bramę z Radu: Karl i
Egon. Czarny Karl, jak na niego mówili - nie z powodu koloru jego skóry, lecz serca - spotkał
się z Radu pod Ain Jalut w 1260 roku. Karl był wtedy z Mongołami (tak samo, jak pewien
Ferenczy, który uciekł, kiedy zobaczył, jak wszystko jest stracone, ale o nim powiem później),
a Radu walczył u boku Mameluków, którzy zwyciężyli. I od tamtej pory nie musimy się już
przejmować Karlem! Jednak wspomniany Egon Drakul hołdował dobrej zasadzie Wampyrów
na tym świecie: anonimowość gwarantuje długie życie. Być może dlatego, że Radu czynnie
ścigał Drakulów - a może z powodu tego, że Egon miał na razie dość rzezi - tak czy inaczej
zniknął i przez bardzo długi czas Radu nie mógł się dowiedzieć, gdzie się ukrywa...
...Ale w jakieś dziewięćdziesiąt lat później szpiedzy Radu odkryli Egona w Polsce!
Niestety, Radu dowiedział się o tym, kiedy jechał do Anglii przez Francję, uciekając przed
Czarną Śmiercią, bo inaczej od razu by wyruszył do Polski.
Za późno... czuł się chory... Czarna Śmierć bowiem poczęła pustoszyć jego organizm była we wczesnym stadium, i Psi Lord musiał szukać schronienia, by zahibernować się w
górskiej kryjówce. Ale pozostawił wypróbowanych i zaufanych niewolników, którzy mieli
zająć się jego sprawami przez stulecia... Jeśli o nich chodzi, nie było ich wielu. Większość
jego szczeniaków zabrała zaraza; inni zmarli przy budowie jego kryjówki. I tylko twardzi
potomkowie ludów Mirlu i Tireni, powołanych jeszcze w Krainie Gwiazd, kiedy Radu był
Lordem, przeżyli, by umożliwić mu przeżycie - i to tylko z powodu izolacji i niedostępnych
gór, w których pracowali.
Ale kiedy Radu bezpiecznie zapadł w sen w swym wielkim sarkofagu, zeszli w dół, do
Szkocji, by osiąść tam na stałe lub by przeczekać ostatnie dni plagi przed wyjazdem za
granicę, do przyjaźniejszych, lepiej im znanych krajów. Ach, skąd mogli przypuszczać, że
zaraza wciąż w nich tkwiła, że w odstępach ledwo dekady przez kolejne czterysta lat będzie
powracać i kosić ich jak zboże? Ponieważ wszyscy byli dziećmi księżyca i pochodzili z krwi
Radu, jej składniki były dla nich zabójcze nie mniej niż trąd dla wampirów z Krainy Gwiazd.
Cóż, jeśli ktoś przeżył, to ja nic o tym nie wiem...
Ale z tej garstki, która lojalnie trwała przy Radu na miejscu, kilku przeżyło. Tak, i
sześćset lat temu mój przodek z rodu Mirlu należał do tych nielicznych. Przetrwaliśmy, inaczej
Radu by nie mógł. Kto bowiem by stał przy nim... by zajmować się nim w sekretnej gawrze?
Pilnować jego snu? Upewniać go, choćby samą obecnością, że jego czas jeszcze nadejdzie?
By... pocieszać go w niesłychanie długim, samotnym śnie?
Tak, mój przodek. On czy też raczej ona żyła i zmarła jako dziecię księżyca, lecz
pozostawiając potomków na straży obowiązków. I zawsze przez wieki pozostawał jakiś
dziedzic. Przez czterysta lat, Harry, jakiś Mirlu troszczył się o Radu w jego odwiecznym
grobowcu! Aż pojawiłam się ja...
I doprawdy był to prawdziwy cud, bo znam go, jestem mu wierna - poświęciłam mu
całe życie - by przedłużać jego życie w nieskończoność! Jest to życie tak długie, że zupełnie
niewyobrażalne dla ludzi nauki i współczesnej medycyny! A jednak Radu żyje, Harry, tak jak
ja. A możesz i ty! Ale zdaje się, że odbiegłam od tematu... mówiłam o Egonie Drakulu...
pozwól, że będę mówić dalej: W Polsce Czarna Śmierć miała łagodny przebieg. Dlaczego?
Kto to wie... Zaraza była przenoszona przez azjatyckie szczury; być może było zbyt wiele rzek
do przebycia: Dunaj, Elba, Odra. Tak czy inaczej mimo że jedna trzecia populacji Europy
wymarła, to Egon Drakul przeżył. A jeśli nie sam Egon, to z pewnością jego syn krwi lub syn
powstały z jaja.
Drakulowie zostali wygnani ze swych siedzib w Transylwanii wiele setek lat wcześniej
przez najeźdźców ze wschodu. Ich wpływy w obszarach górzystych znacznie spadły, ich
działania miały charakter skryty i legendy, które zapoczątkowali, niemal zupełnie zanikły.
Ale sześćset lat temu, po czasach zarazy, wojen i głodu i ogólnie niepokojów - po tym,
jak ludność Europy została zdziesiątkowana - nadszedł czas, by powrócić do pierwotnych
obszarów, które Egon znał doskonale. W końcu niegdyś był Lordem tych ziem, podobnie jak w
Krainie Gwiazd w innym świecie! Tyle się dowiedziałam... ponieważ dwieście lat temu ja
również odbywałam dalekie podróże, jeśli tylko czas mi na to pozwalał. I w imieniu mego
Mistrza robiłam to, co ty teraz będziesz robił: szukałam śladów jego odwiecznych wrogów;
poszukiwałam ich siedzib, by Lord Radu, kiedy wróci, mógł znać ich liczebność i kryjówki.
I dowiedziałam się tego: Że rzeczywiście w tym transylwańskim zamku mieszkał
Drakul, nie dalej jak sto lat temu! Arystokrata! Hrabia! Jednak okoliczni ludzie poznali się na
nim i czas było się gdzieś przenieść. Ale czy był to Egon Drakul? Sam Egon? Och, chyba tak.
1 mam ku temu przesłanki.
Radu zabił brata Egona, Karla, a następnie „poszedł do ziemi" w Szkocji. Być może
Egon chciał się zemścić. Być może nawet poszukiwał mego Mistrza! Nieważne, jak było, ale
miał swoich niewolników w Anglii - „śpiochów" jeśli wolisz -i tam też pojechał. Przez lata
umiejętności mentalistyczne Drakula urosły, by zawiadomić swych angielskich niewolników,
że przybywa na ich ziemię, nawiązał z nimi kontakt umysłowy... i tym samym zaalarmował
Radu śpiącego w swej górskiej samotni! A Radu zaalarmował mnie...
Tak, sto lat temu. Czy wyobrażasz sobie, jak bardzo świat się od tego czasu zmienił,
Harry? W tamtych czasach nie było aeroplanów; teraz ludzie chodzą po powierzchni naszej
kochanki Luny i wysyłają wiadomości do gwiazd. Nauka wciąż była w powijakach, a zabobon
kwitł w najlepsze. Byli rozmaici alchemicy i inni, którzy wierzyli w stare legendy. A byli też
tacy, których się bałam z powodu tego, w co wierzyli. Ale nie było wyjścia i musiałam bronić
mego Mistrza.
Był też taki obyty w świecie doktor, który wiedział, który wierzył w legendę wampira. A
zanim Drakul zdołał założyć kolonię Anglii, wskazałam temu doktorowi dowody na jego
obecność. To było łatwe... jeden list... ostrzeżenie. I wszystko to zbiegło się z dziwnymi
wypadkami chorób i śmierci. Także Egon wsiadł na statek - no bo jak inaczej miałby
podróżować?
I tak statek zarazy rozbił się na skałach na północno-wschodnim wybrzeżu! I tak mój
doktor przekonał się ostatecznie.
Pokrzyżował plany Egona i ścigał go aż do Transylwanii, i wywlókł go z jego trumny
na światło słoneczne. Taki koniec spotkał jednego z pierwotnych Lordów Wampyrów z Krainy
Gwiazd za moją sprawą!... 1 poradą mego Mistrza oczywiście. Ale sam sposób, w jaki zginął prawdziwą śmiercią - przekonał mnie, że był to Egon Drakul i nikt inny, nieważne, jakich
nazwisk używał. Tak poddać się promieniom słonecznym i rozpaść w pył mógł tylko on. Ach,
ale on był już od bardzo dawna Wampyrem...
Jakaż to wielka szansa, co? Nie mogłam się oprzeć - pojechałam do kraju mego
Mistrza, do miejsca, w którym po raz pierwszy pojawił się na tym świecie. I stamtąd do
miejsca, w którym przynajmniej jeden prawdziwy zamek Drakula stoi po dziś dzień. Moje
obowiązki wymagały, bym wróciła najpóźniej w trzy miesiące - było to bardzo mało czasu na
taką wyprawę. Ale i tak pojechałam - do zamku zmarłego Drakula.
Że samowolnie? Nigdy! Mój Lord Radu Lykan wysłał mnie tam i dał szczegółowe
instrukcje. Wiedział bowiem, że Drakulowie znani byli z pewnego nawyku, po którym mogłam
poznać, czy to naprawdę Egon zginął. I w mrocznych i zatęchłych lochach zamku, w rojących
się od pająków podziemiach nienawistnej siedziby jego ohydnego właściciela, znalazłam
dowód, którego szukałam: Łoże w starożytnej trumnie wypełnione wyschniętą ziemią. Ziemia
pochodziła z Krainy Gwiazd, wampirzego świata. Ale trumna? Jedna trumna? O nie... stały
tam dwie trumny! Jedna, ta stara, nosiła na sobie rysunek rozdartego człowieka. I według
Mistrza Radu Drakulowie w ten sposób karali swych wrogów, rozdzierając ich na części, aż
wnętrzności spadały na pole głazów pomiędzy wielkimi wieżycami. Druga trumna była
nowsza. Miała jakieś dwieście, trzysta lat i nie zawierała żadnych zdobień poza jednym
inicjałem: D.D.
Z pewnością drugie „D" oznaczało Drakula.
W zamku byli Cyganie Szekely. Najwyraźniej byli w mniejszym lub większym stopniu
niewolnikami Drakulów, których teraz zabrakło. Doglądali zamku i chronili się w jego
wnętrzu podczas ostrych zim. Pałali do mnie straszną nienawiścią, ale ja jestem, kim jestem,
więc nie przejęłam się tym zbytnio. Rozpierzchli się po okolicy i zostawili mnie samą.
Ale przed wyjazdem do Anglii... odnalazłam jednego młodzieńca z rodu Szekely,
który... był bardziej gadatliwy niż inni.
Młodzieniec powiedział mi, że rzeczywiście syn wielkiego bojara wyruszył ze swą
świtą na wschód, a w tym samym czasie ojciec ruszył na zachód. Egon nie żył, ale jego syn - z
jaja czy z krwi, nie wiedziałam - uciekł na wschód. Ale wschód to olbrzymie i odległe miejsce
jak na moją krótką wizytę. I wydawało się, że ten młody Drakul dobrze pojął naukę z lekcji,
którą zignorowali lub zapomnieli jego przodkowie: maksymę, która mówi o tym, że
długowieczność jest synonimem anonimowości. Ponieważ od tamtej pory słuch wszelki
zaginął po tych strasznych Drakulach. Oprócz tego, co usłyszałam od Radu, który zapewnił
mnie, że przynajmniej jeden z nich wciąż żyje, ów D.D. oczywiście.
I dość już o nich, bo nie są aż takimi zaciekłymi wrogami Radu jak ci najgorsi —
Ferenczy!
Powiem ci, co o nich wiem, ale najpierw muszę się cofnąć do bardzo zamierzchłych
czasów...
W świecie wampirów klany Radu i Ferenczych były od początku wrogami. Ich
konflikty krwi zaczęły się na długo przed tym, jak stali się Lordami, kiedy jeszcze byli
Cyganami w Krainie Słońca. Radu był jeszcze chłopcem, kiedy obmierzli bracia Ferenczy,
Lagula i Rakhi, nie tylko zamordowali jego ludzkiego ojca, ale zgwałcili i zabili jego siostrę,
jedyną istotę, która była mu bliska w Krainie Słońca. Kiedy została zabita... to było mu już
wszystko jedno. Myślał tylko o zemście.
Nie, to nieprawda: lubił też bardzo wilczycę, z którą przemierzał wzgórza w Krainie
Słońca, w czasie kiedy stał się człowiekiem z gór, samotnikiem bez swego szczepu, bez
rodziny, bez przyjaciół, kiedy słońce mu było druhem, a gwiazdy prowadziły przez noc. Radu
wraz z wilczycą, tak. Ale została zarażona wampiryzmem przez pijawkę. Pasożyt opuścił ją i
wszedł w Radu, który był silniejszym i mądrzejszym nosicielem. I tak stał się Wampyrem.
Lecz kiedy Radu przeszedł do Krainy Gwiazd, już zastał tam Ferenczych, którzy byli
Lordami w wielkich wieżycach.
I takk ich konflikt krwi trwał nadal, stając się częścią wojen krwi Wampyrów. W końcu
Radu zwyciężył i zabił braci Ferenczy. Lagula jednak zdołał przed śmiercią wynieść do
godności Nonariego Wielgusa Ferenczyego, którego lewa dłoń była jak maczuga ze
złączonymi palcami w jedno.
I tak wojny krwi trwały nadal, rok za rokiem, przez dekady, aż cała Kraina Gwiazd
spłynęła krwią! Ale na końcu jedynym prawdziwym zwycięzcą nie został ani Psi Lord, ani
Ferenczy, Drakul czy też jakiś pomniejszy Lord. Nie. Był nim Szaitan Nienarodzony, pierwszy
z nich wszystkich, który dzięki sprytowi wyłuskał ich wszystkich po kolei, kiedy byli osłabieni
walką. I kiedy było już po wszystkim, Szaitan wygnał ich przez Bramę z ich swarami. I tak
Radu pojawił się na tym świecie, a jego najbardziej znienawidzeni wrogowie wraz z nim szczególnie Nonari Wielgus.
Mogli załatwić to od razu, ale byli obcymi w naszym świecie i mieli dość problemów.
Rozeszli się więc. Radu na podbój świata, a Nonari... gdzie tam sobie chciał. Ale Nonari
poprzysiągł zemstę Radu, jego krewnym, potomstwu i przyjaciołom na wieki za śmierć Laguli
- jego ojca i Rakhiego - wuja, była to zaciekła przysięga Wampyra, która mogła przetrwać
wieki! I przez wszystkie lata i stulecia Radu zachowywał czujność ' trzymał uszy szeroko
otwarte na wszelkie wieści o Ferenczych.
Słyszał pewne rzeczy, na przykład: Jak pewien Onarius Ferengus, rzymski gubernator
niewielkiej prowincji nad Morzem Czarnym, zmarł tam w roku 445 z rąk nieznanych
barbarzyńców. Było to wtedy, kiedy Radu był Wandalem, zanim zwrócili się przeciwko niemu
i wypędzili z Włoch. Ale słyszał również, że ten Onarius miał syna w górach na północ od
Mołdawii, w miejscu o nazwie Khorvaty. A syn jego nazywał się Belos Pheropzis. Po latach,
kiedy mógł podróżować swobodnie, Radu rozpytywał tu i ówdzie, ale nie dowiedział się wiele.
Sto lat później, kiedy był Wojewodą we wschodnich Karpatach, starał się nawet dowiedzieć,
gdzie znajduje się zamek Belosa Pheropzisa. Ale siła wyższa, obowiązki nie pozwoliły mu
kontynuować poszukiwań. Musiały poczekać. Wieki później natrafił na zamek w Khorvatach,
ale była to już opustoszała i waląca się budowla. Na szczęście okoliczni mieszkańcy pamiętali.
Belos Pheropzis był wielkim i strasznym bojarem, schowanym w swej niemal niedostępnej
górskiej twierdzy. On również miał syna zwanego Waldemarem Ferrenzigiem, i córkę, która
nigdy nie wychodziła z zamku. Słyszano pogłoski, że Belos z nią sypiał, co nie było rzadką
praktyką pośród Wampyrów.
Belos w końcu padł z rąk grupy dzikich Bułgarów - zamek ocalał, ale on stracił życie.
Pozostali Bułgarzy również zginęli pod lawiną wywołaną przez Waldemara. I teraz to
Waldemar spał ze swoją siostrą...
Z tego związku pojawiło się dwóch synów. (Chociaż jeden z nich mógł być synem z
wampirzego jaja, kto to wie? Ślady więzów rodzinnych u Wampyrów są równie pogmatwane,
jak ich historia - nawet to, co ci dotąd powiedziałam, jest mętne i nieudowodnione!) Ale
przynajmniej jeden z nich musiał być synem krwi, od Waldemara, a co bardziej
prawdopodobne, od jego siostry. Cóż, brat zabił brata podczas kłótni i ten, co przeżył,
odziedziczył zamek Waldemara. Ale co się stało z samym Waldemarem... znów jestem w
kropce.
Brat, który odziedziczył Khorvaty, nazwał zamek Faethor i powrócił do oryginalnego
nazwiska rodowego: Faethor Ferenczy...
B.J. zamilkła na chwilę, bo ciało Harry'ego bezwiednie (i niewytłumaczalnie) rzuciło
się na posłaniu. Wyglądało to jak gwałtowny rzut ciała człowieka zapadającego właśnie w
sen, po którym zwykle znów się budził. Tylko że sen Harry'ego opierał się na głębokiej
hipnozie i jego reakcja była niespotykana w świetle poprzednich doświadczeń B.J.
- Jest ci... zimno? - (ponieważ czuła jak drży czy nawet dygoce). Klęcząc nad nim,
B.J. tchnęła życie w poczerniałe kłody i położyła niewielką gałąź, w miejscu gdzie popiół
jeszcze się żarzył. Harry znów się uspokoił i mogła mówić dalej: Faethor był dziwny. Potrafił
całą dekadę przesiedzieć w swoim zamku, ale zawsze w końcu krew go z niego wyciągała i
wyruszał w ogarnięty wojną świat. W ciągu dwustu lat poprzedzających czwartą krucjatę
używał wielu pseudonimów.
Był na przykład Stefanem Ferrenzigiem, potem Peterem, Karlem i Grigorem. Co jakiś
czas stawał się swoim synem, ponieważ wiedział, że człowiek nie może żyć zbyt długo pośród
innych ludzi - a już na pewno nie przez stulecia!
Był też raz krzyżowcem, raz wojownikiem ze stepów, wodzem służącym pod
Temudżynem, a następnie pod synem Dżyngis Chana, Balu. Jako Fereng Czarny, Syn
Ferenga, pod wodzą Hulegu brał udział w eksterminacji Zabójców i był przy upadku Bagdadu
w 1258. Psi Lord doszedł nawet do wniosku, że to Faethor walczył po stronie Mongołów wraz
z Karlem Drakulem w bitwie pod Ain Jalut! Ach, jaka szkoda, że Radu zabił Karla, a
przeoczył tego cholernego Ferenczyego!
I tak znów przekonujemy się, że historie Wampyrów są złożone... Ale powiem dalej:
Faethor miał dwóch synów, o których swego czasu słyszał Radu, chociaż nigdy nie stanął im
na drodze. Byli to Tibor, syn z jaj - okrutny Wołoch, który był Wojewodą władców zarówno
Rosji, jak i swego kraju - oraz Janos, syn krwi z Cyganów. Ostatni raz mój Mistrz słyszał o
Tiborze pod koniec lat czterdziestych czternastego wieku, tuż przed chwilą, w której zaraza
zmusiła go do wycofania się w góry. W tych czasach Tibor był Wojewodą w Rumunii.
Jednak w ciągu ostatnich dwustu lat - a szczególnie w ciągu ostatniego stulecia,
wyjąwszy wojny - podróżowanie po Europie stało się o wiele łatwiejsze. Na polecenie mego
Mistrza Radu zbierałam informacje za granicą i dowiedziałam się czegoś o Tiborze.
Jak już mówiłam, Tibor był hospodarem u długiej linii wołoskich książąt Mirceas.
Należał do nich Vlad Palownik (którego reputacja ma, obawiam się, wiele wspólnego z
samym Tiborem), Radu Gładki - ale z pewnością bez związku z moim Radu - i w końcu Mirca
Mnich, który tak się go bał... że nie chciał go zostawić przy życiu. Tak czy inaczej ślad po
Tiborze ginie w mrokach dziejów, w chwili, gdy służył u Mircy Mnicha.
I był jeszcze Janos Ferenczy, który dał się poznać jako młody człowiek na początku
trzynastego wieku. Był złodziejem, piratem, korsarzem niecki Morza Śródziemnego. Podczas
chrześcijańsko-muzułmańskich wojen, podczas wypraw krzyżowych był jednym z małych
książątek, który łupił tych, którzy plądrowali innych! Miał zamek na szczytach Zarundului
(jego ojciec Faethor również spędził tu mnóstwo czasu), do którego często wracał. Istnieją tu
dowody, mogące świadczyć o tym, że był nekromantą, na co istnieje proste wytłumaczenie.
Jako syn krwi Faethora, Janos mógł wykorzystywać nekromancję, by poprawiać lub wspierać
swe niewielkie moce Wampyra, które bywają często słabsze u synów krwi niż synów i córek
zrodzonych z jaja. Nie żeby mu to wiele pomogło - zdaje się, że zniknął pod koniec wieku
piętnastego, mniej więcej w tym samym czasie co Tibor.
I tak uważam, że Faethor, Tibor i Janos od dawna nie żyją. Mój Mistrz... nie jest taki
tego pewien. Powiedział mi, że Wampyry zwykle pojawiają się w dziwnych miejscach i w
najmniej przewidzianych okolicznościach. I jest pewien, że Ferenczy - więcej niż jeden - i
przynajmniej jeden Drakul - ów D.D. oczywiście - przetrwali do dzisiaj...
Ale teraz opowieść komplikuje się jeszcze bardziej i musimy się cofnąć do Waldemara
Ferrenziga. Waldemar był płodnym lubieżnikiem i nie spał tylko ze swoją siostrą. W starej
Mołdawii istniały zapisy w muzeum, którego już nie ma - to, co przeoczono w czasie pierwszej
wojny światowej, dokończono podczas drugiej, i muzeum zmieniło się w dymiącą kupę ruin.
Ale pamiętam, co tam czytałam: Że przed Świętosławem w Kijowie, był pewien bojar o
statusie księcia, który został wygnany z miasta na zachód - „do najdalszego krańca kraju" - i
który wybudował wielki dom „pod górami na granicy z Mołdawią"... W Khorvatach! Nazywał
się Valdemar Fuhrenzig, ale uważam, że to był ów Waldemar. A dlaczego wygnano go z
Kijowa... cóż, był Wampyrem!
Były to czasy Wikingów. I Waregowie założyli szlaki handlowe wiodące do Grecji
wzdłuż rusińskich wschodnich rzek.
Waldemar lubił polować na dzika w wielkich kniejach, które rozciągały się na zachód
od rzeki Bug. I pewnego dnia natrafił na obóz Waregów.
Zwykle nie byłoby żadnych problemów; och, ci Wikingowie byli srogimi ludźmi, lecz
byli również kupcami. A Ferenczy miał ze sobą dworzan i niewolników. Ale tym razem było
inaczej. Wikingowie ciągnęli w drodze do domu do Bałtyku i mieli ze sobą piękną kobietę
wykradzioną z jakiegoś portu Morza Czarnego. Jak dotąd nikt jej żadnej szkody nie uczynił chcieli ją sprzedać u siebie, by stała się czarnobrewą, kruczoczarną żoną jakiegoś księcia czy
króla.
Błagała Waldemara, by jako szlachcic pomógł jej. Bo był przecież bojarem - miał ze
sobą swych ludzi, psy i sokoły. Lecz ludzie Ferenczyego byli jego wampirzymi niewolnikami,
psy wilkami, a sokoły były tak krwiożercze jak sam Ferenczy!
Cóż, na tym urywa się zapis tego zdarzenia w starym muzeum w Mołdawii, ale
przynajmniej udało mi się ustalić nazwisko tej damy. Była sycylijską księżniczką, a na pewno
z krwi królewskiej. Niestety, pochodziła również z nieprawego łoża i nie miała żadnych praw
do regionu, od którego wzięła swoje nazwisko: Constanza de Petralia. A Petralia to wioska
czy też miasteczko w sycylijskim regionie Le Madonie.
Warto było udać się na Sycylię. Rozmawiałam z wieloma historykami - zmowa
milczenia tam jest olbrzymia! Ale w końcu doszłam do jakichś ustaleń. Constanza de Petralia
wróciła na Sycylię w roku 866. Kiedy tylko przybyła, powiła bliźniaki, dwóch chłopców, z
których jeden był potwornie zdeformowany i został stracony po urodzeniu. Dziecko, które
przeżyło, zostało nazwane Angelo! Co ważniejsze, wraz z wiekiem zmienił nazwisko na
Ferenczini! Jego matka zyskała dobra i pieniądze. Była nadopiekuńcza wobec syna, który
wiele podróżował. Na Korsykę, do Włoch, Rumunii i Mołdawii. Ale tu szlak się urywa i z tego
co wiem, nie ma dziś żadnych Ferenczinich. Co do Ferenczych: to popularne nazwisko we
wszystkich regionach granicznych w Karpatach, ale... ...Prawdziwi Ferenczy wciąż gdzieś tam
żyją...
B.J. skończyła tę część opowieści. Teraz Harry wiedział (na tyle, na ile wiedziała) tyle
co ona. Tak naprawdę Nekroskop wiedział o wiele więcej - mógł jej po prostu powiedzieć, co
się stało z Faethorem i Tiborem Ferenczy! Tylko że nie byłoby to łatwe, nie można było tego
z niego wyciągnąć bez ujawniania niezwykłych umiejętności Nekroskopa. Ale i tak nie pytała
o to, bo nawet w najśmielszych snach nie podejrzewałaby go o taką wiedzę. Bo i niby czemu?
B.J. zmęczyła się utrzymywaniem kształtu wilczycy i energii płynącej ze szkarłatnych
ślepi Wampyra. Musiała się jednak upewnić, że wiedza, którą przekazywała, zostanie dobrze
zapamiętana, pozostanie tam i nie zostanie przekręcona. Ponieważ dziwny był ten Harry
Keogh i B.J. nie mogła sobie pozwolić na więcej takich zdarzeń czy błędów, jak ta farsa z
telefonem.
I pomyślawszy o tym, rozluźniła się nieco i powróciła do ludzkiej postaci: - Harry,
pomówmy o telefonie. Dlaczego zmieniłeś numer? O co chodziło?
Wpatrywał się bez mrugania w jej oczy, które teraz lśniły wilczym światłem na
czarnej plamie jej twarzy, która odcinała się świetlistą aureolą pochodzącą od lampki do
czytania w przeciwległym kącie pokoju.
- Przestraszyłem się go - wyskrzeczał przez wysuszone gardło.
- Przełknij ślinę, nawilż gardło, poczuj się dobrze i mów normalnie. Ale pozostań
uśpiony, słuchaj i wykonuj polecenia.
- Oczywiście - odpowiedział po chwili, kiedy grdyka znieruchomiała.
- Ale czemu przestraszyłeś się telefonu? Wzruszył ramionami (ponieważ pomimo
przebywania w śnie hipnotycznym i tak nie wiedział). Mógł jednak snuć przypuszczenia.
- Może miałem zły sen? Nie chcę usłyszeć żadnych złych wiadomości na temat
Brendy i dziecka...
B.J. potrafiła to zrozumieć i przyjąć. Nie mogło jednak tak dalej być, musiała mieć z
nim kontakt.
- Kup sobie sekretarkę automatyczną - powiedziała. - Jeśli usłyszysz coś, co ci się nie
spodoba, możesz ją wyłączyć. Możesz też monitorować rozmowy i po prostu je uciąć, kiedy
będzie ci to pasować.
- Dobrze! - Harry przytaknął.
- Ale oczywiście nie będziesz się wyłączać, kiedy ja będę dzwonić, bo nasze zasady
wciąż obowiązują. Usłyszysz, jak mówię...
- Czy to mój mężczyzna? - Harry przerwał normalnym głosem.
- I zobaczysz...
- ...księżyc, twoje oczy...
- I zarys wilczej głowy, tak.
- Głowy Radu - pokiwał twierdząco.
- No właśnie - B.J. była zadowolona. - Ale teraz musimy porozmawiać o twoich
poszukiwaniach, Brendy i dziecka. - Ale nie miała tego na myśli, w rzeczywistości nawet nie
chciała, by ich odnalazł. Potrzebował nowego kierunku, przy którym jego poszukiwania będą
sprawą marginalną. Jego świadomy cel będzie taki sam, ale ten podświadomy...
- Poza tym nie jesteś tak sprawny, jak mógłbyś być. Musimy doprowadzić cię do
formy.
- Taki miałem zamiar - odparł Harry.
- I mam niejasne podejrzenia, że pojawiły się jakieś problemy z alkoholem.
Głęboka zmarszczka pojawiła się na czole Harry'ego.
- Z alkoholem? Nie z wódą w ogóle, ale z tym przeklętym twoim czerwonym winem!
Było w nim coś... coś dla mnie?
- Coś dla ciebie? - B.J. potrząsnęła głową. - Już nie, Harry. Teraz bez trudu możesz się
bez tego obejść. Od tej chwili nie potrzebujesz go - na samą myśl będzie ci niedobrze.
Zrozumiano?
- O tak! - Harry odetchnął z ulgą ale chwilę później zbladł jak ściana, wywróciło mu
się w żołądku i beknął.
- Już dobrze. Wyrzuć to z umysłu i wszystko będzie dobrze. - Nie mogła się nie
uśmiechnąć, kiedy westchnął i przysunął się bliżej jej ciepła, jej „bezpieczeństwa". - A po
tym, jak porozmawiamy o reszcie spraw - twoich poszukiwaniach i w ogóle - będziemy mogli
się przespać.
- Tak, później - odrzekł Harry, a ona poczuła, jak kolejna fala żądzy w nim zaczyna
pęcznieć na jej udzie.
Może i nawet się zaśmiała - z zaskoczenia czy rozkoszy -ale wiedziała, że to tylko
rozproszy jej koncentrację. A musiała się bardzo skoncentrować. Na nim. Na jakże
tajemniczym Harrym Keoghu...
CZĘŚĆ PIĄTA:
Posiadłość i klasztor: Wieżyce!
1.
Bonnie Jean: przyjęcie urodzinowe
Harry: Odzyskuje formę i zdobywa fundusze na poszukiwania
Rankiem B.J. wstała pierwsza. Było ledwo kilka minut po szóstej, a na wschodzie
wciąż wyłaniało się światło dnia. Od jakiegoś już czasu ptaki ćwierkały w ogrodzie,
wystarczająco głośno, by obudzić Nekroskopa, chociaż etapami.
Obudził się ze świadomością, że znów czeka go piekło, i był przyjemnie zaskoczony,
czy też raczej opanowało go dojmujące uczucie ulgi, że koszmary gdzieś znikły. Nie miał
bólu głowy, brakowało mętliku w głowie, gardło go nie bolało i nie miał wilczego
pragnienia... nawet wody! Może tylko przydałoby się wychylić kubek lub dwa czarnej kawy.
Po czym przypomniał sobie, że spiżarnia i lodówka są puste.
B.J. była na górze, słyszał prysznic. Szybko się ubrał, skoczył drzwiami Möbiusa do
miasteczka, do sklepiku, który służył również za agencję pocztową i w cztery minuty później
wkładał produkty do lodówki, co, kiedy B.J. weszła do kuchni, wyglądało, jakby je stamtąd
wyładowywał, by przygotować śniadanie.
- Umyj się, wyszczotkuj włosy, umyj zęby i co tam, a ja to zrobię - powiedziała.
- Dobrze, mamo! - Przekrzywił głowę na bok i unosząc pytająco brew, zapytał: - Masz
dla mnie jeszcze jakieś zadania?
- Poradzisz sobie - zaśmiała się. - W łóżku daję ci dziesięć punktów, po co więc
obniżać średnią? - Spojrzała na produkty. - Dziwne, wczoraj, kiedy przygotowywałam
kolację, przysięgłabym, że tam tego nie było.
- Nie sprawdziłaś w zamrażalniku - wymamrotał, wymachując rękami. - W szafkach...
Wzruszyła ramionami.
- Poradzę sobie. - I kiedy szedł na górę: - I kup nową szczoteczkę do zębów. Ta
smakuje jak szczotka do podłogi!
Czuj się jak u siebie w domu! - pomyślał. Ale wiedział, że powinien być zadowolony.
Więc dlaczego nie był? Może dlatego, że on, jego dom, przeżywał inwazję? Dotychczas była
to jego ostoja. Nie będzie już tak jak dawniej. Musi teraz być kimś innym; i znów przypomniało mu się, że jest kimś innym! Możliwe, że czuł się również winny. Ale z jakiego
powodu, nie był w stanie powiedzieć z ręką na sercu. Ponieważ, pomimo wszystko, nie miał
poczucia winy. To Brenda go zostawiła.
Śniadanie było dobre, bardzo dobre. I po raz pierwszy od Bóg wie kiedy - większość
jego poczucia winy i wątpliwości rozpłynęło się jak masło na grzance - Nekroskop naprawdę
czuł się dobrze! Ale kiedy niebo przybrało jaśniejszy odcień szarości i B.J. przygotowywała
się do wyjścia, ten stan minął. Ponieważ gdy B.J. zniknie, znów powróci do rozmyślań nad
kwadraturą koła i nie będzie robić niczego więcej...
...A może jednak nie. Ponieważ zdaje się miał co robić. Coś mu tam kołatało w
głowie, prawdopodobnie zapomniał z powodu B.J. Wiedział jednak, że jeśli się skupi, to mu
się wszystko przypomni.
- Zadzwonię do jednej z moich dziewczyn - powiedziała B.J., przerywając
rozmyślania. - Do Sandry. Złapię ją zanim pojedzie do pracy. Mieszka niedaleko.
- Jasne, jak wolisz - powiedział jej Harry. Była zadowolona, że ten dom był jego
własnością a nie lokalem operacyjnym ludzi, dla których kiedyś pracował. Gdyby tak było, to
z pewnością nie chciałby, żeby ktokolwiek obcy znał ten adres. Ale nie, on tu pasował można było powiedzieć, że każdy kąt tego domu był jak Harry Keogh.
- A może pojadę taksówką?
- Jak ci pasuje - wzruszył ramionami. - Wezwę taksówkę, jeśli wolisz. Jak chcesz.
Tylko nie zapomnij, gdzie mieszkam, dobrze?
B.J. to wystarczyło.
- Nie była to więc przygoda na jedną noc? - Czekając na odpowiedź, wykręciła numer
i zamieniła z kimś po drugiej stronie dwa zdania, po czym odłożyła słuchawkę i odwróciła się
do niego.
Harry stał koło niej i znów był niepocieszony.
- Chyba powinna być - powiedział. - Przygodą na jedną noc. A może w ogóle się nie
powinna zdarzyć, w ogóle nie powinna mieć miejsca. Ale stało się, i szczerze mówiąc...
wszystko stanęło na głowie, wstrząsnęło mną. Taka jest prawda - jestem rozwalony. Pokiwała
głową. - Może i ja też trochę. Ale lepiej, że ci to powiem teraz, Harry Keogh: zupełnie nie
widzę się w roli klasycznej części małżeńskiego trójkąta, w roli „tej drugiej". To nie mój cyrk,
a już szczególnie nie moje małpy. Harry potrząsnął przecząco głową. - Nie było w tym nic
taniego. Nie dla mnie. Ja po prostu nie wiem, jak się z tym czuję. Przed chwilą wiedziałem,
ale już nie. Co do Brendy i mego syna: muszę podjąć poszukiwania mimo że wiem, że nie
znajdę ich. Och, mógłbym ich odnaleźć... ale nie odnajdę Brendy. Brenda już mnie nie zna.
- Ja również cię nie znam.
- Ale mamy mnóstwo czasu - powiedział Harry. Wyglądała na zaskoczoną.
- Czasu? Co, taki skok od przygody na jeden wieczór do długotrwałej znajomości - nie
za szybko trochę?
- Mówiłem ci, że jestem rozwalony.
B.J. prawie się go zrobiło żal. Wiedziała, czemu jest rozwalony. Przynajmniej w
części. Nachyliła się i musnęła go ustami: - Poczekajmy i zobaczmy, co z tego będzie,
dobrze?
Harry potaknął i nic nie powiedział.
I razem czekali na dziewczynę...
Dziesięć minut po odjeździe B.J. Harry skoczył kupić sobie sekretarkę automatyczną.
I rower z dostawą. Pierwsze po to, by monitorować telefony, a drugie po to, by odzyskać
kondycję. Tak, dla siebie. Ponieważ już się zdecydował: to był on i trzeba się było z tym
faktem pogodzić. A to (on, do jasnej cholery!) nie może być takie złe, bo w końcu B.J. się
spodobało - i to jak! Dopiero kiedy przywieziono mu rower, zdał sobie sprawę, że mógł
przywieźć go do domu wstęgą Möbiusa. Czemu nie? Mógł z łatwością wjechać w jakiejś
bocznej uliczce w drzwi i dojechać do domu. Znał współrzędne drogi prowadzącej do domu i
drogi po drugiej stronie rzeki. To byłby najłatwiejszy sposób. I nie musiałby też płacić za
dostawę.
Na jego liście następnym miejscem była Irlandia Północna. Zostałby w domu jakiś
tydzień, zadomawiając się i wprowadzając nowy reżim treningowy, sporządziłby listę miejsc,
które trzeba odwiedzić, po czym pojechałby tam. I już nie byłby sam... przynajmniej nie w
domu. B.J. by tu była. Wiedział, że przychodziłaby do niego, albo on odwiedzałby ją. Nie był
w stanie powiedzieć, co by z tego wynikło, i nawet nie chciał o tym myśleć. Tak po prostu
było pisane.
Dzień przetarł się - słońce wyglądało już zza warstwy skłębionych chmur.
Ani się człowiek obejrzy, a będzie wiosna w pełni - pomyślał Harry. Doskonały
moment na wiosenne porządki.
Czy B.J. o tym wspominała? O wiosennych porządkach? Tak mu się wydawało powiedziała mu, że dom wymaga nieznacznego odkurzenia, trochę przetarcia i szorowania ale nie pamiętał kiedy. A może ta myśl pojawiła się ze wstydu, jaki poczuł, kiedy pierwszy
raz weszła i zobaczyła, co się tu dzieje? Ale jeśli to ona podsunęła mu tę myśl, to myliła się:
dom wymagał cholernie dużo odkurzania, czyszczenia i szorowania! Jego „gabinet"... nawet
nie przypominał pokoju! To była graciarnia.
Czemu więc nie zacząć od razu?! Odrobina ciężkiej pracy może być zaliczona jako
ćwiczenia mające na celu odzyskanie kondycji, prawda? Ale najpierw miał coś bardzo
ważnego do zrobienia: ukoić myśli...
Wreszcie Harry na brzegu rzeki był ciepło ubrany. Ale co ważniejsze: czuł również
wewnętrzne ciepło. A jego mama poczuła różnicę, jak tylko „usłyszała" jego głos.
- Byłem niegrzeczny, mamo - powiedział jej, ale poczuła, że się uśmiecha. Zrzedła mu
jednak mina, kiedy zapytała: - Ile razy, synku?
- Ee, miałem na myśli lekarza. Nie poszedłem do niego, chociaż ci obiecałem. Ale
posłuchaj, cokolwiek mi dolegało, to już tego nie ma.
- Koniec z piciem?
- Nie mógłbym. - Potrząsnął głową. - Na samą myśl robi mi się niedobrze!
- A więc była to ostatnia pozostałość po panu Kyle'u... której się w końcu pozbyłeś.
Wyrzuciłeś ostatnią jego cechę, by zrobić miejsce dla siebie. Czuję, że w końcu się
zadomowiłeś w swoim nowym ciele, synku. Przynajmniej tak mi się wydaje. Mam nadzieję, że
się nie mylę... - Tak, jest mi o wiele lepiej - powiedział, choć nawet teraz nie był tego pewien.
Może też to poczuła. Nawet jako ekspert w rozmowie ze zmarłymi - jedyny ekspert,
Nekroskop - Harry wiedział, że nie może oszukać mamy. - A talent Kyle'a? Ta cała
prekognicja? - Nie, chwilowo tego nie odczuwam - odparł Harry. - Ale to moja strata. Nie
rozumiałem tego talentu, ale mógł działać na moją korzyść. Najważniejsze jest, że czuję się...
dobrze. I postanowiłem wrócić do dawnej kondycji. Kupiłem sobie rower, by ćwiczyć, cały
czas, i kiedy skończę z tobą rozmawiać, rozbiorę dom na kawałki. - Był bardzo podniecony,
mimo że trochę chaotyczny.
- Co zrobisz? Rozbierzesz dom na kawałki? Rowerem? -Mama była naprawdę
zaniepokojona.
- No, na czynniki pierwsze - będę odkurzał, czyścił, szorował. Przyda mu się.
Wiosenne porządki, mamo!
- Aha - powiedziała po chwili. I dodała w zamyśleniu: -Tak, ja też ją czuję! Wiosna,
kiedy myśli młodych ludzi krążą wokół...
- ...wiosennych porządków! - Harry powstrzymał ją.
- Między innymi - powiedziała bardzo spokojnie mama. Był to sygnał dla Harry'ego.
- Powiem ci, jak mi poszło. - Powiedział i odwrócił się od rzeki.
- Ale zacząłeś tę rozmowę od poinformowania mnie, że tyłeś niegrzeczny, Harry. (Nie
chciała go puścić.) A ja zapytałam ile razy.
Harry ukrył swe myśli.
- Chodziło mi o dwie rzeczy, mamo. Po pierwsze nie byłem u lekarza, a po drugie
zapomniałem o tobie.
- O mnie?
- Oczywiście.
- A nie o Brendzie? (Była bardzo stanowcza.) - Mamo? - Był teraz bardzo ostrożny i
zamknięty. - Ani razu jej nie wspomniałeś, Harry...
- Mamo - zabrakło mu słów. - Czuję, że... się oddalamy.
- Od siebie?
Pokiwał głową.
- Nie chodzi o to, że Brenda zaginęła, w końcu sama znikła. Ona albo dziecko chcieli
zniknąć albo chcieli mnie zgubić. Ale to jest o wiele poważniejsza sprawa Jesteśmy sobie
obcy...
Wyczuł jej zrozumienie, lub przynajmniej chęć zrozumienia. I po jakimś czasie
powiedziała: - Cóż, chyba nam się to nie zdarzy, prawda? No bo nie ma takiej rzeczy, której
nie mógłbyś mi powiedzieć, Harry. Jesteśmy zbyt sobie bliscy. Byłam z tobą od początku... a ty
jesteś ze mną na końcu! Nie jestem przecież jakimś potworem, przed którym musisz się
chować, prawda?
Wyczuła, że chroni swe myśli, i to ją zasmuciło. Ale z punktu widzenia Harry'ego nie
mógł postąpić inaczej. Są pewne rzeczy, których nie mówi się nikomu.
A szczególnie nie mamie...
Kiedy zaczął z porządkami, to nie potrafił się zatrzymać. Chciał wszystko
uporządkować, zanim znów zobaczy się z B.J. Minęły dwa, trzy dni... jeszcze kilka i będzie
pełnia. Jakie to miało znaczenie, Harry nie wiedział, ale wiedział, że musiał porozmawiać,
musiał znów zobaczyć B.J., i to szybko.
W końcu już nie był w stanie z tym walczyć. Obojętnie, czy to dobre, czy złe, chciał,
żeby znów została w jego łóżku, w jego życiu. Do diabła, była w jego życiu! Zadzwonił do
baru i jedna z jej dziewcząt powiedziała mu, że B.J. nie może teraz rozmawiać.
To czy mogłaby przekazać B.J., że dzwonił?
Oczywiście. Czy będzie w domu, gdyby B.J. zadzwoniła później?
Tak, będzie, i nieważne jak później.
I tego wieczora, drzemiąc na kanapie w pokoju, który zmienił się w prawdziwy
gabinet, poczuł, jak światło księżyca wpada przez okno patia do pokoju, i zastanowił się,
dlaczego czuje to tak, jakby B.J. na niego patrzyła. Ale była teraz zajęta, miała swoje życie, i
musiał się z tym pogodzić. Może zadzwoni później.
Boże, niech zadzwoni...
B.J. była zajęta albo wkrótce będzie. Minęło już pół roku i należało się zająć
pragnieniami jej i jej dziewcząt. Wszystko opierało się na dyskrecji. Było to jak łowienie ryb,
polowanie czy też raczej kłusowanie. Jak się robi za wiele szumu wokół tego, to można nie
tylko wystraszyć zwierzynę, lecz jeszcze niepotrzebnie przyciągnąć czyjąś uwagę. Wystarczy
użyć złej przynęty, a ryba nie weźmie, a zwierzyna zignoruje wnyki. Dziś wieczorem
przynętą była Zahanine. Była czarna i piękna i była jedną z dziewcząt Bonnie Jean:
dziecięciem księżyca, i tak samo żarłoczna jak pozostałe. Och, jadła i piła tak jak wszyscy
inni. Tylko że nie do końca.
Zahanine miała wolny wieczór... tak powiedziała Dużemu Jimmy'emu Lee, kiedy
wszedł do baru Fiddler's Elbow nieopodal lokalu B.J. W środku było prawie pusto - z
pięknymi krągłymi pośladkami na stołku barowym, machając jedną nogą założoną na drugą
do melodii płynącej z szafy grającej, Zahanine wyglądała jak wyrzut sumienia lub jak
uosobienie zaproszenia do zabawy Duży Jimmy zamówił drinka, wahał się chwilę i zamówił
drugiego dla dziewczyny, po czym otwarcie taksująco spojrzał na nią od stóp do głów w
typowo obleśny sposób i powiedział: - Jestem zdziwiony, że w ogóle chcesz ze mną
rozmawiać, kiedy twoja szefowa, niech ją, Bonnie Jean, wykopała mnie ze swego lokalu.
- Duży Jimmy - odezwała się. Jej głos był aksamitny jak jej czarna skóra i
uwodzicielski jak wejrzenie jej czarnych oczu. - Źle się zachowywałeś i sam to wiesz.
Groziłeś jednemu klientowi i przeszkadzałeś pozostałym, a potem rozwaliłeś stół. Powiedz
mi, jak B.J. ma prowadzić porządny bar w takich warunkach. Aż do tego wieczora byłeś
naszym drogim klientem... sama to powiedziała.
- B.J.? Naprawdę? - Miał pewne wątpliwości.
Zahanine potaknęła.
- Chce, żebyś wrócił, i nawet wyrobiła ci nową kartę członkowską. Od ciebie zależy,
czy ją odbierzesz. Ale musisz być grzeczny, bo drugiej szansy nie będzie.
- Nowa karta? - Widziałam na własne oczy - powiedziała, po czym zamilkła, kiedy
barman, idąc w ich stronę, zbierał puste szkło. Ale kiedy wszedł na zaplecze, dodała: Powinieneś wpaść.
- Tak myślisz?
- Jestem pewna. A dzisiaj będzie wystrzałowy wieczór.
- Co? Czy przypadkiem nie jest zamknięte? Zahanine spojrzała na zegarek.
- Za pół godziny. Powinieneś pójść tam za pół godziny, po tym, jak z nią
porozmawiam.
Duży Jimmy zmarszczył brwi.
- Jak mówisz? Powtórz, bo nie załapałem.
- Impreza - wyjaśniła - po pracy. Wyłącznie obsługa. Tylko B.J. i dziewczyny - i może
i ty, jeśli potrafisz się zachować. Jedna z dziewcząt ma urodziny. Niby czemu bym tu tkwiła
w wolny dzień? Drinki za frajer, Jimmy! Nie często się to zdarza! Ja pójdę za chwilę
przodem. No to jak będzie? Mam powiedzieć B.J., że zajrzysz? - Wstała, nachyliła się w jego
stronę i położyła mu palec wskazujący na dołku w brodzie. - Szczerze mówiąc, stęskniłam się
za tobą.
Był szczerze zaskoczony.
- Ale... nie wiedziałem, że ci się podobam!
- Może bajerowałeś nie te dziewczyny, co trzeba - powiedziała i skierowała się do
drzwi. - Dzięki za drinka...
- Pogadasz z nią? - zawołał za nią Duży Jimmy. Zahanine odwróciła się i podeszła
bliżej.
- Ale pamiętaj - wyszeptała - to prywatne przyjęcie. Były już z tobą kłopoty, więc nie
rozgadaj teraz o tym w całym Edynburgu, bo B.J. może stracić koncesję!
Duży Jimmy przytaknął.
- Ani słówka! - obiecał.
- No to poczekaj pół godziny i przyjdź. Zadzwoń jak zwykle i cię wpuścimy.
- Na pewno mogę?
- Oczywiście. Skończy się późno. Mam nadzieję, że zachowasz się jak gentleman i
odwieziesz mnie do domu.
Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- No, nie jestem pewien z tym gentlemanem, ale na pewno odwiozę cię do domu, masz
to jak w banku! - Mówił teraz głosem ochrypłym z niecierpliwości.
Uśmiechnęła się porozumiewawczo i wyszła, a on odprowadził ją wzrokiem, patrząc
na jej zniekształcony cień przez małe, zadymione okienka. Ale wspomnienie o pysznie
kręcącym się tyłeczku utkwiło mu w pamięci na pół godziny...
...Nacisnął przycisk dzwonka na drzwiach do lokalu B.J.
i w cieniu sieni czekał, aż mu otworzą. W środku była Zahanine i jeszcze jedna
dziewczyna. Wzięły płaszcz Jimmy'ego i od razu zaprowadziły do środka. B.J. wyszła zza
drzwi i ostrzegła go: - Masz drugą szansę, Jimmy. Nie zepsuj tego. - Nic się nie bój,
dziewczyno! - zapewnił ją. - Zdajesz sobie sprawę, że jest po godzinach i nie powinno cię tu
być? Jeśli cię wpuszczę, to będziesz tu z własnej, nieprzymuszonej woli.
- Co? Cała edynburska policja by mnie nie powstrzymają! - oświadczył. Uśmiechając
się B.J. wzięła go pod rękę i poprowadziła przez korytarz.
W barze były wszystkie cztery dziewczyny, pięć, włącznie z Zahanine. Po za nią
wszystkie miały na nogach czarne pończochy, kuse sukienki, buty na wysokich obcasach,
bluzki zbyt śmiałe na przedzie i odsłaniające ciało z tyłu. Pomimo że strój ten przypominał
ubiór dziewczyn z Playboya, brakowało mu kłapciatych uszek i króliczych ogonków.
Dziewczyny były rzeczywiście w imprezowym nastroju.
Odpalono petardy w całej sali, kiedy pojawił się Duży Jimmy w towarzystwie B.J.
Spadły na niego serpentyny. Poklepywano go po plecach w geście powitania syna
marnotrawnego i wołano: - Dobrze cię znów widzieć, Duży Jimmy!
- A niech to szlag, ale wygar! - zawołał. - Brakuje jeszcze tylko tłustego prosiaka!
- Później, Jimmy - powiedziała B.J. - Zjemy później. Ale teraz czas na picie. Lubisz to
wino, nie?
- Wino, whisky, co fabryka dała! - powiedział, kiedy zaprowadziła go do hokera przy
barze, a Zahanine usadowiła się obok i machając nogą kopała go w udo. - Niech mnie!
Przysiągłbym, że to wszystko na moją cześć!
B.J. nalała czerwonego wina („Z mojej prywatnej piwniczki, Jimmy!"), które
pochłonął, nawet nie smakując, i przyjęcie się zaczęło. Dziewczyny na przemian otaczały go,
ocierając się o niego kusicielsko piersiami i uśmiechając znacząco. A Duży Jimmy nigdy nie
opierał się pokusom. Było wspaniale. Był jedynym mężczyzną w lokalu i mimo że słyszał już
o takich imprezach, nigdy nie przypuszczał, że stanie się czołową atrakcją jednej z nich. Z
grupą półnagich kobiet chętnych do figli, dających rozkosz i ograbiających go z życiowych
witalnych płynów.
Światła były przygaszone, szafa grająca grała jakiegoś starego bluesa, a dziewczyny
były coraz wspanialsze z każdym łykiem wina B.J. A sama Bonnie Jean: Na chwilę znikła,
czego Jimmy prawie nie zauważył, mając poważne problemy z odpięciem ostatniego guzika
bluzki jednej z dziewcząt. W końcu mu się udało i mógł napawać się widokiem kształtnych
piersi kołyszących się na wyciągnięcie ręki. Sam chętnie by się też wyciągnął, tylko że B.J.
wróciła ubrana w fikuśną prześwitującą nocną koszulkę!
Teraz Jimmy był już pewny na sto procent, jakiego typu było przyjątko i mimo że
pokój mu się trochę kołysał, kiedy ruszał się zbyt szybko, i hoker mu się chybotał pod tyłkiem
tak, że musiał ciągle utrzymywać równowagę, to krew w nim wrzała, bo zastanawiał się,
która z dziewcząt ma na niego ochotę jako pierwsza.
Okazało się, że wszystkie.
- A więc - powiedziała B.J., stojąc nieco z boku przy barze - warto było do nas wrócić,
Jimmy?
- Nie przegapiłbym tego za nic w świecie! - próbował odpowiedzieć, ale jego słowa
zostały przytłumione. Starał się patrzeć na B.J., koncentrując się na jej piersiach i ciemnym
trójkąciku włosów łonowych widocznych przez materiał koszulki, ale jego spojrzenie
ześlizgiwało się to na jedną to na drugą stronę.
Za barem Zahanine nalała mu największą szklankę whisky, jaką widział. Powiedziała:
- To cię postawi na nogi, Duży Jimmy. Jest tego więcej niż zwykle.
- Jasne! - powiedział. Udało mu się chwycić szklankę, po czym wlać jej zawartość do
gardła. Zahanine napełniła ją ponownie, a w tym czasie dwie dziewczyny podjechały długim
stołem na kółkach z tyłu do Jimmy'ego i umieściły jego brzeg pod jego tyłkiem. Z opadającą
głową rozejrzał się wokół, kiedy B.J. z dziewczynami ustawiała krzesła wokół stołu, trzy po
każdej ze stron. Oprócz obrusu na stole nie było niczego. Najwyraźniej będą na nim ustawiać
jedzenie i tort urodzinowy z kuchni. Najwyraźniej.
- A w ogóle czy... czyje to, kurwa, urodziny? - wybełkotał Duży Jimmy, wlewając
sobie kolejną porcję whisky do gardła. Ale tym razem, kiedy chciał odstawić szklankę, nie
trafił w bar, i roztrzaskała się na podłodze. Na chwilę go to otrzeźwiło, na tyle długo, że mógł
omieść tępym spojrzeniem twarze wokół w oczekiwaniu na odpowiedź. I w końcu B.J.
odpowiedziała: - Urodziny? No przecież twoje Jimmy!
- No tak! - Duży Jimmy zakołysał się na hokerze i odchylił się nieco do tyłu, jednak
odrobinę za daleko. - Dobrze mówisz! - zaryczał - a moje, do kurwy nędzy! - wracając do
pionu.
- No może nie do końca urodziny - powiedziała B.J. spokojnym i odmiennym już
głosem, po czym dotknęła jego ramienia i lekko popchnęła. Tracąc równowagę i przewracając
się do tyłu, nawet nie wiedział, że pada. Kilka par rąk złagodziły upadek, układając go na
blacie stołu na kółkach, czy też raczej - co się okazało po usunięciu obrusu - deski z twardego
drewna, służącej do sekcji zwłok.
- W życiu człowieka są dwa ważne dni, Jimmy - powiedziała B.J., stojąc tam gdzie
poprzednio i patrząc w jego rozanieloną twarz. - Jeden na początku i drugi na końcu. Jeden
dzień już miałeś, a teraz nadszedł ten drugi.
- Tsso? - zaciekawił się. - Tsooo takiego? - Dziewczęta przypięły mu ręce i nogi
pasami do stołu. - No co? No co? -zaskomlał, kiedy ostrymi jak skalpele nożami rozcięły na
nim ubranie. I pomimo wszystko Duży Jimmy wciąż się idiotycznie uśmiechał, bo mogła to
być jakaś dziwaczna, rozpustna zabawa, a może coś jeszcze dziwniejszego, bo po tym, jak
ktoś jeszcze bardziej przyciemnił, oczy B.J. - i oczy wszystkich dziewcząt - zajarzyły żółtymi
trójkątami w mroku.
I widać było jeszcze coś żółtego - błysk jakichś złotych przyrządów - kiedy B.J.
rozdała wąskie rurki zakończone ustnikami jak u trąbek, podobne do lejka z kryjówki Radu
Lykana. Tylko że tamte służyły do dawania, a te, mniejsze, do ssania.
Duży Jimmy jednak spojrzał na nie pobieżnie, ponieważ nie mógł oderwać oczu od
samej B.J. Bonnie Jean, która w swej nocnej koszulce mogła być równie dobrze naga, stała w
mroku, błyskając żółtymi ślepiami - nie, jej oczy stały się teraz szkarłatne - wtapiając się w
duszę Jimmy'ego!
Nie poczuł nic - Jimmy był tak pijany czy też zatruty, jak tylko być można, choć
zachował świadomość. Och, miał żelazny organizm, ale nie aż tak bardzo. Wciąż słyszał,
widział myślał (no, może nie tak sprawnie), ale nie mógł ruszyć nawet palcem, nie mógł już
mówić. Nie rozumiał, że karmazynowe walenie, jakie odczuwał w czaszce, w sercu i w
żyłach, nie wynikało z jego seksualnej energii, lecz było wynikiem działania zatrutego wina.
Sufit wirował, najpierw w jedną, potem w drugą stronę, a patrzące na niego twarze
dziewcząt były lisie, wilcze, rozpustne, a sama B.J...
...To nie była Bonnie Jean!
Jimmy nie wiedział, czym dokładnie była. Ale kiedy nocna koszula ześliznęła się z jej
włochatego ciała i kiedy jej delikatny ciemny pysk zmarszczył się w pół warkocie, pół
uśmiechu, pomyślał: A to suka! Co było najprawdopodobniej bliższe prawdy, niż sądził.
Kiedykolwiek.
Kiedy zatopiły ssawki w jego ciele, prawie tego nie poczuł. Czuł, jak uchodzi z niego
ciepło i wkrada się chłód oraz przypływ coraz ciemniejszych fal, ciemniejszych niż
największa głębia oceanu przetaczająca się nad nim, miotając jego ciałem w przód i w tył i
stopniowo go rozpuszczając... ale tylko tyle.
O 2:30 Bonnie Jean wyciągnęła Harry'ego z łóżka dzwonkiem do drzwi. Podrzuciła ją
Sandra. W barze po zamknięciu było przyjęcie urodzinowe jednej z dziewcząt. B.J.
przepraszała, ale nie mogła się z tego wymówić. No ale właśnie przyszła. Chyba że jest za
późno...
Za późno? Harry powiedział, że chyba żartuje, zrobił jej kawę w kuchni, a ona mu się
przyglądała. Nie mógł utrzymać rąk przy sobie, ale jakoś sobie poradził. Chciał nawet
pogadać z nią, gdy zapytała: - Możemy porozmawiać w łóżku?
I wtedy niemal ją posiadł na stole kuchennym, a ona była równie niecierpliwa na
schodach, jak i w końcu w sypialni... rozbieranie miało bardzo gwałtowny przebieg, dla
obojga.
A potem...
...Harry, co zdarzało mu się niezmiernie rzadko, zapalił papierosa. Po dłuższej chwili
milczenia B.J. powiedziała:
- Proszę, nie myśl, że jestem wulgarna, ale to było pierdolenie. Nie było to tylko
uprawianie miłości... - I nasycona -zaspokojona pod każdym względem - zasnęła, zanim
pomyślał, że jest wulgarna czy też cokolwiek innego. Przed zaśnięciem dotykał całego jej
ciała, ale bardzo delikatnie tak, by nie wiedziała. Może by się upewnić, czy tu wciąż jest. Ale
wyglądało to tak, jakby chciał się upewnić, czy ona to... ona? Nie potrafił powiedzieć, co to
miało znaczyć.
W łóżku pachniała jak kobieta, ciepłym ciałem i seksem i... czymś jeszcze? W
oddechu? Miedzią? Solą? A może tylko seksem. Ha! Tylko seksem! Dobre sobie! Była jak
dzikie zwierze: żywiołowa, zachłanna, miażdżyła go w swym uścisku. Kilka razy pomyślał,
że zrani go do krwi - paznokciami lub zębami - ale tego nie zrobiła. Uważał, że
powstrzymywała się - wiedział, że drzemie w niej tłumiona agresja (jak sądził seksualna),
która wyzwalała to samo szaleństwo w nim samym. Ale teraz: Teraz mimo że był
wyczerpany, trudno mu było zasnąć. Coś nie dawało mu zasnąć. W końcu Harry przekonał
się, co to było: poświata pełni księżyca wlewała się przez okna sypialni.
Wstał więc i zasunął wyblakłe zasłony...
Życie zamazywało się. Przestrzeń, czas, miejsca, twarze -Harry nie potrafił
powiedzieć, skąd się pojawiały i gdzie znikały. Nawet zaczynał zapominać, gdzie do tej pory
był, mógł zapomnieć - był tego pewien, gdyby nie lista miejsc, które odwiedził. Wiosna
zmieniła się w lato. Pory roku zmieniały się i Harry co jakiś czas czuł, że zmienia się również
jego umysł... od normalności do pełnego szaleństwa. A jednak kiedy był z B.J., wiedział, że
nie wariował. I jedynie w takich chwilach był tego całkiem pewien. Niegdyś z trudem
akceptował swoje nowe ciało - czuł, że kiedy bolało, mimo że bolało, nie było to ważne,
ponieważ nie było to jego ciało. Ale to już minęło.
Miało to również związek z B.J., z faktem, że go zaakceptowała. Stała się kotwicą w
jego coraz bardziej efemerycznym świecie. Była opoką przynajmniej dla jego ciała. Ale
zupełnie inaczej miała się sprawa z jego umysłem.
Często budził się wściekły, przerażony, niezdolny przypomnieć sobie koszmaru, który
go obudził z myślą: Ktoś mi rozpierdala mózg! I obiecywał sobie, że dowie się, kto to robi, i
odpłaci mu z nawiązką. Ale kiedy objawy gwałtownego przebudzenia mijały, zmniejszał się
też gniew. A jednak odczucie pozostawało żywe: że o ile jego ciało stało się już prawdziwie
jego, o tyle umysł należy do kogoś innego.
Przede wszystkim jego pamięć czy też wspomnienia, ostatnie wspomnienia, były
zupełnie nieczytelne. Mniej więcej w połowie maja wspomniał o tym Bonnie Jean, kiedy
zostali w łóżku niedzielnego poranka.
- Pamiętasz, kiedy byłem w Irlandii? - I poczuł, jak do tej pory senna nagle od razu
stała się czujna i skupiona na tym, co mówił.
- Tak. Niedawno wróciłeś. O co chodzi?
- Ale nie! Nic nie pamiętam!
Na chwilę wymknęła się z łóżka, podeszła do szafki, wróciła z jego notesem i
otworzyła go na właściwych stronach: irlandzkich zapiskach. Odczytała mu jego miejsca
pobytu zanotowane jego pismem: od Belfastu wybrzeżem aż do Dundalk. Przerwał jej.
- No właśnie! No właśnie! - Był podenerwowany i podniecony. - Downpatrick, Newry
i Kikleel, a jeszcze z tuzin innych. Myślisz, że nie pamiętam? - Stężały mu rysy, kiedy niemal
oskarżycielsko wykrzyczał to pytanie.
Usiadła koło niego, popatrzyła na niego z ciekawością, przekrzywiając głowę na jedną
stronę, i zauważyła logicznie: - Ale czy nie mówiłeś, że nie pamiętasz?
Miała rację. Była to sprzeczność, błąd i stek bzdur! Potrząsnął głową klasnął w dłonie
i powiedział: - Zielone łąki, szmaragdowozielone! Zieleńsze niż w Anglii. Irlandzki akcent.
„Dzieńdoberek, panu!" Małe puby z paleniskami torfowymi z widokiem na Atlantyk.
Kostropate laski z sękami i całe to gówno. Obrazki z albumu. Dorzuć ze dwa duszki bagienne
i...
- Harry! - powstrzymała go. - Co to ma być?
I jej mina mówiła wszystko: nie były to racjonalne słowa, ani racjonalne zachowanie, i
nie powinien tego wyrzucać, cokolwiek to było, i obarczać ją tym.
Po tym zdarzeniu nie widzieli się przez ponad tydzień.
W końcu zadzwonił do niej i przeprosił za swoje idiotyczne oskarżenia, które były
skierowane ogólnie do całego świata, a nie do Bonnie Jean. Wydawała się niezdecydowana i
powiedziała, żeby przyszedł do niej do lokalu. Zamiast tego przyszła jednak do niego. Za co
był jej wdzięczny, ponieważ stała się dla niego jedyną opoką na świecie...
Nie jedyną, ponieważ była oczywiście jeszcze jedna, chociaż Harry nie ośmielił się
znów porozmawiać z mamą. I (na szczęście) wiedział, że nie podkradnie się do niego w tej
trudnej chwili. Bo wiedziała, że ceni sobie prywatność. Taką miał przynajmniej nadzieję, że
będzie czekać, aż sam przyjdzie do niej, na brzeg rzeki.
.
Ale w głowie Harry'ego znów pojawił się nowy pomysł i poczuł się głupio, że nie
wpadł na niego wcześniej. Polegał na swych własnych umiejętnościach i niezwykłych
zdolnościach Wydziału E, by gdzieś uchwycić ślad Brendy i dziecka. Ale czy dokładnie tego
nie oczekiwali??? Harry junior miał swą własną potężną Moc i wiedziałby, w jaki sposób
uchronić się przed takimi poszukiwaniami. I mógł też dowolnie przenosić swą matkę, kiedy
tylko zapragnął. Co do opieki nad matką, nad obojgiem... cóż, któż mógł powiedzieć, do
czego mały Harry jest zdolny. Mógł zapewniać swojej mamie to, czego ona nie była w stanie
zapewnić sobie sama i vice versa.
I tak w oczywisty sposób mogli się wymykać wszelkim stosowanym przez Harry'ego
pułapkom ezoterycznym, technologii i cieniom z Wydziału E. Ale gdyby zastosować bardziej
pospolite środki? Każde większe miasto na żółtych stronach książek telefonicznych - świata
Zachodu - miało wiele agencji detektywistycznych! A tu Harry Keogh, Nekroskop, chciał
sam zbadać tak ogromny obszar. Oczywiście mógł to zrobić, gdyby miał wieczność do
dyspozycji! Głupiec! A nawet jeśli jakimś cudem udałoby się do nich zbliżyć i zauważyliby
go... cała kołomyja zaczęłaby się od nowa. Ale jeśli pięćdziesiąt agencji detektywistycznych
będzie działało w tym samym czasie w pięćdziesięciu różnych miejscach...
...co będzie kosztować kupę pieniędzy! A oszczędności Harry'ego jak dotąd...
...Oszczędności, tak.
Ale byli inni, których było na to stać. Przynajmniej według Darcy'ego Clarke'a...
W połowie czerwca miał opracowany schemat rzucenia wszystkich agencji
detektywistycznych do pracy. W Anglii, Francji, Niemczech i USA. Potrzebował tylko
funduszy. Przynajmniej trzech i pół miliona funtów szterlingów lub równowartości w
dowolnej wymienialnej walucie, by zagwarantować trwanie tej operacji ledwo przez trzy
miesiące! Tymczasem Darcy Clarke skontaktował go z bankiem szwajcarskim, z którego
usług korzystał Wydział E, i Harry złożył śmiesznie niską kwotę kilkuset funtów z kilku
tysięcy, jakie mu zostały, by otworzyć rachunek bankowy.
Teraz mógł się zająć czymś poważniejszym... Tak uważał. Ale Bonnie Jean Mirlu
miała inne plany.
Postanowiła, że trening Harry'ego powinien wejść w nową fazę. Prawdziwego
treningu.
Jak na mężczyznę po trzydziestce (ona oczywiście kierowała się nie taką znów
nienaturalną przesłanką, że jego ciało i umysł są w tym samym wieku) Harry nie był w
najlepszej formie. Troska o żonę i dziecko mogła być jedną z tego przyczyn, a długie okresy
bezczynności między jedną wykonaną pracą a drugą dopełniały reszty. Fakt, że nie zrobił nic
lub bardzo niewiele ze swej dziedziny, odkąd jego pracodawcy go skreślili.
Ale kiedy się ruszał... cóż, miała dowody na jego ogólną sprawność. To, jak poradził
sobie w Londynie, zdarzenie z Dużym Jimmym (który już nikomu nie dopiecze), fakt, że
potrafił wejść do strzeżonych obiektów, jej obiektu, znaleźć, co szukał, i zniknąć
niezauważony... wiele mówiło o jego umiejętnościach pod wieloma względami. I nawet B. J.,
która w swym znacznie przedłużonym życiu znała wielu mężczyzn, musiała przyznać, że w
innych sprawach też się spisywał. Tak dobrze, że uważała, że naprawdę go lubi. Lub też na
tyle lubi, na ile mogła lubić kogoś o tak ściśle określonym przyszłym przeznaczeniu.
Ale myśl o wysłaniu go w świat - do świata Radu ohydnych zagrożeń, których „nie
był sobie w stanie wyobrazić", poza tym, co mu o nim opowiedziała - było przyczyną jej
zmartwienia. Nie o Harry'ego (gdyby mu się nie udało i wpadłby w łapska Drakulów czy
Ferenczych, to trudno), lecz o siebie i Mistrza. Nie żeby mógł o nich nie rozmawiać... nawet o
nich nie wiedział, świadomie. Ale każdy, kto próbowałby wytropić ostatnie kroki Harry'ego
Keogha, natrafiłby gdzieś po drodze na B.J. i być może tym samym na Radu Lykana. W tej
materii sprawa tajemniczego obserwatora stanowiła wystarczający problem (mimo że nie
ustalono powodów jego postępowania) bez dalszych komplikacji.
Również B.J. nie była do końca usatysfakcjonowana tym, co się dowiedziała o
Harrym. Przekonała się, że nie jest niewolnikiem żadnego Innego... a gdyby był, to odkrycie
tego nie leżało w jej mocy. Jednak Radu od razu wywęszy to, co ona może przeoczyć. Nie
była również przekonana, że jego byli pracodawcy na zawsze z nim skończyli - ani z nią. A
jeśli obserwowali ją oczami Harry'ego, bez jego zgody czy wiedzy? Mając to na względzie
zakazała mu wykasowywania wiadomości na sekretarce, które były rzadkie i było ich
niewiele. Następnie badała je na obecność zakodowanych bądź ukrytych przekazów. Ale jak
dotąd niczego nie odkryła.
Jeśli chodzi o sam Wydział E: cóż, powiedział jej, że to organizacja ezoteryczna, jedna
z tajnych agencji. I zdaje się, że tak było - nie była w stanie dowiedzieć się o niej niczego, nie
było najmniejszej wskazówki czy wzmianki o tego rodzaju instytucji. I mimo że Harry był
całkowicie pod kontrolą B.J. - gotowy wykonać wszystko na strzelenie palcami lub po
wypowiedzeniu przez nią prostych słów „Mój mężczyzna" - wciąż opierał się, by powiedzieć
jej więcej, niż już jej powiedział. Zwykle się spinał, pocił, trząsł i zacinał w sobie. Jeśli robili
wszystkim swoim agentom takie pranie mózgu, to nic dziwnego, że Wydział E pozostawał w
takiej konspiracji!
Ale i na to Psi Lord Radu miał swoje sposoby. Jeśli jej Mistrz będzie potrzebował się
czegoś dowiedzieć, to z pewnością się tego dowie.
Tylko że oczywiście najpierw musi zaprowadzić Harry'ego do gawry. Musi go jakoś
skłonić do wspinaczki w „niezbadanych" górach Cairngorms wraz z nią. Dlatego właśnie
chciała, żeby dochodził do formy i dlatego musiała go teraz ostro trenować...
Na początku lipca Harry obudził się i nie zastał B.J. w łóżku. Była środa - ostatnio
trochę się opuszczała w pracy w barze. W kuchni, gdzie rozmyślnie nie zrobiła mu śniadania,
znalazł kartkę od niej.
Harry, Wykonując rozmaite prace w domu, jeżdżąc na rowerze i ćwicząc, stałeś się
prawie nowym człowiekiem. Chcę, żebyś poważnie zastanowił się nad tym, o czym
rozmawialiśmy -wakacjach w górach. Będzie to dla mnie duża odmiana, naprawdę. Ale
chciałabym, żebyśmy wyjechali tam razem. Na pewno możesz poświęcić tych kilka dni przed
wznowieniem poszukiwań. Poza tym nie wiem, czy jeśli ci się uda, nie będzie oznaczało to
naszego końca. Prawda?
Całuski, B.J.
Rozmowa, o której wspominała w liście, nagle powróciła w myślach (chociaż nie
mógł sobie przypomnieć ani gdzie, ani kiedy miała miejsce). Tak, wakacje w górach. B.J.
lubiła polowanie, wspinaczkę, życie pod chmurką na łonie natury -zdrowy wysiłek dla ducha i
ciała. I zaproponowała wtedy, że mógłby pojechać wraz z nią żyć po trapersku, kochać się
pod księżycem i gwiazdami. Szczególnie pod księżycem... czy też Harry sobie to wymyślił?
Tak czy inaczej chciał pojechać. Tym samym on podjął decyzję, choćby tylko by jej
zrobić przyjemność. Tak przynajmniej myślał.
Wampyry od dawna uważały, że tam gdzie jest to możliwe, los ludzi powinien znaleźć
się w ich własnych rękach: że cokolwiek zamierzali, powinni robić to z własnej wolnej woli.
Nie zaszkodziło jednak dodać im trochę zachęty...
Później zadzwonił do niej i ustalili datę: za miesiąc, w sierpniu. Tymczasem ćwiczyli
wspinaczkę raz na tydzień w dobrych do tego miejscach na wzgórzach Trossachs, kilka
godzin jazdy za Edynburgiem. B.J. znała mnóstwo dobrych skałek do wspinaczki będących
idealnym miejscem dla zapalonego amatora tego sportu. Cóż, może i tak, ale Nekroskop nie
zamierzał aż tak bardzo pozostać amatorem.
Również prosiła go tylko o czasowe zawieszenie poszukiwań, co w jego mniemaniu
nie oznaczało odkładania zaplanowanej operacji zdobycia funduszy na poszukiwania. Tak czy
inaczej było to coś, co zajmie mu dzień lub dwa w zależności od okoliczności, na jakie natrafi
na Sycylii. Ponieważ widywał się z nią tylko raz, dwa razy w tygodniu, mógł z łatwością
wcisnąć gdzieś w kalendarz tę wyprawę.
Jeśli chodzi o przygotowania - były samą prostotą. Nekroskop przeniósł się do Składu
Zaopatrzenia Wojskowego w południowej Anglii w środku nocy przez wstęgę Möbiusa i
zaopatrzył się w mnóstwo śmiercionośnej broni. Mógł się zwrócić do Darcy'ego Clarke'a o
zaopatrzenie, ale wolał unikać wikłania Wydziału E w swoje działania. Nie tylko dlatego, że
Darcy Clarke go o to prosił, lecz głównie z tego powodu, że nie pracował już dla Wydziału i
nie mógł sobie pozwolić na zaciąganie kolejnego długu wdzięczności. Jak dotąd radził sobie
bez tego i tak było dobrze. Nawet gdyby odnaleźli Brendę, to byłoby to ledwo wyrównanie
rachunków za to, co on zrobił dla nich.
Nekroskop postanowił być szczególnie uczciwy. Wiedział, że straż składu amunicji
będzie miała przewalone, dostaną nie za swoje. Więc przed zabraniem ciężkiego łupu, celowo
włączył alarm. Niech śledczy i żandarmeria głowią się nad tym, jak tego dokonano. Za to im
płacą. Niechybnie zwalą winę na IRA.
Następnie (co było oczywiste i najłatwiejsze) kupił najnowszą mapę Sycylii i
górskiego obszaru Madonie. Kolejnej nocy w kilku ostrożnych podróżach Kontinuum
Möbiusa nad Morze Śródziemne sprawdził loty na sennym lotnisku w Katanii i
zsynchronizował zegarek z miejscowym czasem.
W końcu skorzystał z toalety w rejonie przylotów, zaklinował drzwi kabiny od środka,
ponownie sprawdził koordynanty i wrócił do domu.
I kiedy bardzo dokładnie spakował bagaż, uznał, że był gotów...
Godzinę później, o 21:30 zatelefonował do B.J., by powiedzieć jej, że wyjeżdża na
dwa dni. - Szukać Brendy? - Wydawała się zaniepokojona, może nawet podejrzliwa.
- Nie, inne sprawy. Interesy...
- Nie wiedziałam, że masz jeszcze jakieś interesy. Już ponoć nie.
- Chodzi o pieniądze. Muszę przenieść moje rachunki bankowe i uporządkować
wszystkie sprawy. Na miejscu niczego nie załatwię. W pewnym stopniu to twoja wina.
Zajęłaś całkowicie mój wolny czas, o myślach nie wspominając. Muszę dokonać pewnych
ważkich czynności dotyczących mojej osoby, to wszystko. Tego, co mi umknęło. Ale to z
niczym nie koliduje, a i tak nie zobaczę się z tobą przed sobotą.
Nastąpiła dłuższa chwila ciszy, aż B.J. powiedziała miękko: - Na pewno? Że to nie
będzie z niczym kolidować? I zanim zdołał odpowiedzieć, a miał już gotową odpowiedź
usłyszał: - Posłuchaj mnie teraz, mój...
- Oczywiście, że na pewno! - uciął jej w pół zdania i był zdziwiony, że tak się spocił. B.J., jest czwartek wieczór. Wrócę jutro wieczorem, a najpóźniej w sobotę rano.
Po kolejnej chwili ciszy odezwała się: - Dobrze, ale pamiętaj, Harry, w ten weekend
się wspinamy.
- Nie przegapiłbym tego za nic w świecie - powiedział jej...
A po tym: Harry błyskawicznie powtórzył swój plan. Coś go zastanowiło i nie mógł
odkryć, co to takiego. I w końcu dotarło to do niego. Kiedyś po prostu przeniósłby się od razu
do Palermo. A teraz...
...Zdawało się, że naprawdę przesadzał z tą konspiracją, z zachowywaniem tajemnicy,
z ezoterycznym kamuflażem swych umiejętności. To było idiotyczne. Oczywiście, że
powinien zachować swoje umiejętności w tajemnicy! Oczywiście, że to robił, ale do jakiego
stopnia? To było dziwne: bardziej niepokoiła go teraz myśl, że ktoś dowie się o jego talentach
niż kiedykolwiek wcześniej! Ale czemu teraz (wciąż się pytał) w czasie względnego spokoju?
Spokoju? Na pewno nie, zważywszy na to, co ma w głowie od jakiegoś czasu!
Ale jeśli istniała na to dobra odpowiedź, to będzie musiała poczekać na swoje
ujawnienie.
Miał kurs wytyczony, plan przerobiony. Przynajmniej na kilka najbliższych dni.
W Edynburgu była 21:45, na Sycylii 22:45.
Harry wykonał telefon za granicę do lotniska w Katanii, by sprawdzić najbliższy
samolot z Aten. Właśnie lądował i siadał na pasie startowym. Poczekał czterdzieści pięć
minut, aż wyląduje i skończy kołowanie, po czym wypuści pasażerów przez cło, następnie
przez wstęgę Möbiusa skierował się do kabiny, którą sobie wcześniej upatrzył. Dwie, trzy
minuty później stał w kolejce, by wymienić funty na liry, następnie wyszedł z lotniska w
sycylijską noc wraz z kilkoma bardziej niż zwykłymi podróżnikami.
Był teraz kolejnym turystą z ciężką walizą.
Za ciężką jak na jej rozmiary...
2.
Daham Drakesh - Le Manse Madonie - Głucha cisza
Nekroskop wsiadł w taksówkę i pojechał do Paterno, zapłacił za dwie noce z góry w
Hotelu Adrano i pół godziny po północy brał prysznic przed udaniem się na spoczynek. Przy
odrobinie
szczęścia
wiatrak
nad
łóżkiem
będzie
w
stanie
rozproszyć
ponad
trzydziestostopniowy upał...
Tak, na Sycylii jest gorąco... ale cztery i pół tysiąca mil stąd, na Dachu Świata, wcale
nie było gorąco. Na tybetańskim płaskowyżu Tingri o siódmej rano temperatura wynosiła
zaledwie jeden stopień powyżej zera. Ale słońce świeciło jasno. Jego złoty blask właśnie miał
wybuchnąć ze zdwojoną mocą na wschodnim horyzoncie. Majorowi Changowi Lun było
wystarczająco wygodnie w zimowym mundurze polowym, podbitych filtrem butach i kurtce z
kapturem.
Wraz z kapralem - kierowcą wyruszył z koszar w Xigaze półtorej godziny temu,
ponieważ wiedział, że muszą dotrzeć do Klasztoru Drakesh w mniej więcej godzinę po
podniesieniu się słońca zza horyzontu. Gdyby się spóźnili, nie weszliby do środka. Nikt nie
mógł wejść do klasztoru Drakesh w pełnym świetle dnia. Dzień był przeznaczony na
kontemplacje, modlitwy; ciemność była przeznaczona dla człowieka w swej miałkości,
przyjmowanie pożywienia, oddawanie się prozaicznym myślom, zajmowania się ciałem
zamiast duszą. Major musiał uważać się za szczęśliwca, skoro Najwyższy Kapłan sekty,
zagadkowy Daham Drakesh, uznał, że należy mu udzielić audiencji za dnia.
Tak mogło to wyglądać od strony cudzoziemców. Ha! Cóż, major Chang Lun
wiedział, że jest inaczej. Może i ta mnisia małpa była potężna w swych kręgach, ale tak
zwana ludowa armia komunistycznych Chin była potężniejsza. Tylko że Chang Lun dostał
rozkazy, by grać zgodnie z zasadami Drakesha.
Pojazd majora był półgąsienicowym samochodem na dwie osoby, śnieżnym ratrakiem
przywykłym do jazdy w nierównym terenie. Kierowca zaparkował go w zatoczce pomiędzy
usypiskiem głazów, blisko schodów wiodących do wyniesionej bramy klasztornej, przykrył
płachtą płótna, w końcu stanął na baczność i zasalutował.
Chang Lun skinął lekko głową w geście zadowolenia, odwrócił się i ukłonił w pas
rzędowi mnichów w czerwonych szatach, którzy stali z założonymi rękami, czekając
cierpliwie.
Było ich sześciu. Zaznaczyli, że major i jego kierowca powinni pójść z nimi w środku
rzędu. I z trzema kapłanami z przodu i trzema na końcu kawalkada wyruszyła w
niewygodnym dla chińskich żołnierzy zupełnie nie wojskowym szyku wspinając się z każdym
krokiem po kolejnym stopniu wiodącym ku rozwartej kamiennej paszczy wejścia do
klasztoru. Idący na przedzie kapłan przyciskał łokieć lewej ręki do pasa, wyciągając ramię do
przodu. Jego sprawne ruchy powodowały, że niewielkie złote dzwoneczki przyszyte do
zewnętrznego szwu rękawa szaty dzwoniły z każdym krokiem.
I tak znaleźli się w klasztorze Drakesh. Kiedy wchodzili, Chang Lun obejrzał się.
Gdzieś tam w połowie odległości do horyzontu oświetlane żółtym blaskiem promieni słońca,
które przebijały się przez cień rzucany przez poszarpane góry, stało bezimienne miasto
otoczone wysokimi murami, ciche i opuszczone. Gdyby to miejsce nie było tak odległe,
mogłoby stanowić doskonałą bazę wojskową, ale w jakim celu miano by trzymać wojsko w
tak jałowym i niegościnnym regionie? Południowe granice z Nepalem, Bhutanem i Indiami
nie były kwestionowane.
Następnie opuszczono bronę z masywnych drewnianych pali, odgradzając zarówno
myśli jak i widok Luna. Dźwięk dzwoneczków cichł wraz z szelestem ich szat. Zapadła
ciemność nieomal całkowita. Kiedy wzrok majora zaczął się przyzwyczajać do mroku,
zobaczył, że wraz z kapralem zostali sami... tylko przez chwilę. Oto bowiem: - Witajcie w
Drakeshu - powiedział ktoś tak mrocznym głosem jak otoczenie. Mówił granicznym
chińskim, jednak bez obcych naleciałości. - Weszliście tutaj z własnej nieprzymuszonej woli
czy też raczej na rozkaz waszych dowódców!
Niech i tak będzie. - Głos nie silił się nawet na subtelny sarkazm.
Nagle zapłonęła pochodnia; cienie od razu znikły, a światło rozjaśniło oblicze Dahama
Drakesha.
Chang Lun spotkał go już wcześniej, lecz jego wygląd, sama obecność Drakesha
zawsze robiła na nim wrażenie. Mierząc metr siedemdziesiąt, sam major był większy niż
przeciętny Chińczyk, ale czuł się skarlały w obecności Dahama Drakesha. Ten człowiek
musiał mieć ponad dwa metry! Lecz był chudy aż do przesady, wyglądał jak szkielet, kiedy
światło pochodni niemal prześwitywało przez jego tykowate ciało. Miał nieproporcjonalnie
długie i zakończone żółtymi pazurami ręce. Jego gładko ogolona czaszka z przodu była
płaska, lecz kończyła się wystającymi żuchwami, niemal jak głowa owada na żylastej szyi.
Ale mimo że wyglądał jak figurka z porcelany, jego oczy - oczy gorejące żółcią jak
roztopiona siarka - wpatrywały się w Luna i kaprala, jakby przenikały ich spojrzeniem na
wylot, jakby to oni byli przeźroczyści, a nie on. Byli jak sparaliżowani tym wzrokiem, aż w
końcu Drakesh skrzywił usta w upiornym uśmiechu i rzekł: - Wejdźcie. Przygotowałem pokój
dla pańskiego człowieka w lewym oku wyrzeźbionej twarzy. Tam może cieszyć się słońcem
zakazanym dla mnie i moich ludzi, popijać herbatę, łamać chleb i odpoczywać, i oczywiście
czekać na pana. Nie będziemy rozmawiać w obecności sług. - Uśmiechnął się drapieżnie
półgębkiem do majora i bezszelestnie ruszył, wyprzedzając swych gości i prowadząc ich
labiryntem wykutym w skale sal, galerii i tuneli, które tworzyły klasztor. - Niestety pan i ja
nie możemy pozwolić sobie na odpoczynek, majorze. -(I znów ten ohydny uśmiech w stronę
Changa Luna.) - Niegodziwi nie znają odpoczynku, przez co rozumiem, że mamy wiele spraw
do omówienia.
- W istocie, mamy - rzucił major, czując się (jak zwykle) zastraszany przez to coś w
tym lochu i postanawiając zdobyć przewagę. - Na rozkaz moich przełożonych przywiodły
mnie tu bardzo poważne sprawy!
- A tak, i pańskie wyczucie czasu - czy też wyczucie czasu pańskich wodzów w
Pekinie - jest bezbłędne - odparł Daham Drakesh, przeganiając gościa przez mroczne
korytarze z pochodnią w garści. - Ponieważ tak jak pan ma swoje rozkazy, ja mam swoje...
powiedzmy, wymagania? Możemy powiedzieć, że to siła wyższa? Oczywiście, wydaje się, że
pańskie przybycie tu było nieuniknione. Ponieważ jeśli nie poprosiłby pan o posłuchanie, ja
sam wezwałbym pana. - Wezwał? - wykrztusił Chang Lun. - No też coś!... W ciągu kilku
sekund chóralny jęk stał się aż nadto słyszalny - major myślał wcześniej, że to efekt wichru
załamującego się na zewnętrznej ścianie klasztoru. Ale teraz oprócz zawodzenia wyraźnie
usłyszał świszczący bądź siekący dźwięk, jakby strzał z bicza przeszywał powietrze czy też
kilka rzemieni śpiewało zgodnym rytmem. I zobaczył, skąd się brał ten dźwięk.
Doszli do centralnej galerii głęboko w litej skale. Była rzęsiście rozświetlona, a jednak
światło nie dosięgało sklepienia ani nie docierało we wszystkie jej zakamarki. Był to swoisty
amfiteatr ze skalnymi stopniami zbiegającymi się poniżej w środku. Ale o ile reszta sali czy
też jaskini nie była zbyt dobrze oświetlona, o tyle centralny punkt był oświetlony aż nadto
dobrze. Płonące kandelabry zawieszone na łańcuchach z sufitu rzucały migające światła na
scenę, którą Hieronim Bosch mógł śmiało umieścić na jakimś swoim piekielnym tryptyku.
Wyłaniając się z okalającego widownię pasażu, major musiał się zatrzymać. Drakesh
natychmiast ścisnął go za łokieć swoją zadziwiającą dłonią.
- O nie! - wyszeptał. - Błagam, tylko cicho. Niech im pan nie przeszkadza. Właśnie się
modlą...
„Oni" byli mnichami z klasztoru, żarliwymi czcicielami, akolitami wiary. Byli nadzy.
Ich czerwone szaty kapłańskie leżały na najniższym kręgu okalających scenę kamieni. Ich
blade ciała tłoczyły się wokół wyniesienia na środku sali -nie, długiej kamiennej zagrody, jak
Chang Lun dopiero zauważył - ale ci, którzy stali w jej środku, byli spowici czerwienią.
Czerwienią ich własnej krwi! Ze spuszczonymi głowami w rzędzie przesuwali się noga za
nogą z jednego końca zagrody na drugi, a braciszkowie okładali ich czarno-czerwonymi
harapami zakończonymi metalowymi końcówkami. Krew ich zalewała, kapała z nich, stopy
mieli całe skrwawione. Przesuwali się po lepkiej podłodze jak ludzie ugniatający winogrona
na wino! Jednak z ust żadnego braciszka nie dobywały się okrzyki bólu, a jedynie chóralny
jęk, a ci z biczami też byli cicho... bo wiedzieli, że zaraz przyjdzie kolej na nich.
Krew z zagrody spływała kanalikami do zbiornika, po czym parująca nikła rynną w
mroku. Ci, którzy złożyli swą krew w ofierze, wychodzili na końcu z zagrody i padali,
staczając się do tunelu, najwyraźniej do miejsca, w którym byli leczeni i odpoczywali. Na
drugim końcu niestrudzeni bracia zajmowali ich miejsce, wchodzili do zagrody i poddawali
się rytuałowi krwi. A na zewnętrznym kręgu ostatni z braci zdejmowali szaty i brali harapy od
wchodzących do środka, którzy karnie zajmowali miejsce w zawodzącym, drepczącym
rządku.
- Modlą się? - Major był przerażony, a jego kierowca drżał cały, kiedy Daham
Drakesh przegonił ich po obrzeżu amfiteatru i poprowadził przez wejście oznaczone znakiem
ankh, o którym Chang wiedział, że symbolizuje długie życie. Ale długie życie w takim
miejscu?
- A co z tą krwią? - Twarz kaprala przybrała odcień bladożółty. - Dokąd ona płynie?
Cała ta krew, całe... życie? - Przez jakiś czas nie było odpowiedzi, a tylko odgłos
trzepoczącego się płomienia pochodni. W końcu głos ich przewodnika dobiegł do goniącej za
nim dwójki.
- Krew wraca do ziemi... na końcu. Na pewno jest lepiej jej ofiarować świeżą krew niż
gnijące ciało. Człowiek czerpie z ziemi i rzek, nie dając nic w zamian poza szczynami i
łajnem. Ale my tutaj pilnujemy naszych powinności wobec Natury.
- Ha! - major nie mógł powstrzymać pogardliwego parsknięcia. - A czy pan z nimi
krwawi, Dahamie Drakesh?
Drakesh odwrócił się do niego w drzwiach swej komnaty i przez chwilę wydawał się
jeszcze wyższy. Kiedy płomień w jego oczach nieco przygasł, odpowiedział: - Z nimi? Nie,
Chang Lun, ja krwawię dla nich, bo wszyscy są grzesznikami! Zgrzeszyli w nocy. Nawet ich
sny były obmierzłe i pełne ludzkich ułomności. Śnili o kobietach, a niektórzy o mężczyznach.
Rwali sobie ciała, czyniąc je odrażającymi. Ale w tym miejscu zajmujemy się duchem, a nie
ciałem.
I właśnie dlatego co jakiś czas karzemy ich słabe ciała, aż zostaną oczyszczone, nie
przez uwolnienie ciała od nadmiaru płynów, lecz czystej esencji życia. I jak pan widzi, to
pański kierowca miał rację: krew to życie... Na co wyszedł z cienia ubrany w czarną szatę
kapłan i Drakesh zwrócił się do drżącego kaprala: - Idź z tym oto bratem, dopilnuje on, by
niczego ci nie zabrakło.
Kiedy poszli, odsunął się na bok i zaprosił majora gestem do swych komnat...
Daham Drakesh był tu od stu lat. Wtedy było to bodajże jedyne miejsce na świecie,
którego nikt nie pragnął dla siebie. Ale teraz ludzie pragnęli wszystkiego, wszędzie, nawet na
ugorze takim jak ten nieurodzajny płaskowyż.
Kiedy tu przybył, zobaczył warowne miasto wraz z jego mieszkańcami i nic poza tym.
Ale po dwudziestu latach miasto stało się miejscem zakazanym, a jego mieszkańcy popadli w
niewolę, a po kolejnych dwudziestu latach większość z nich zmarła przy odkopywaniu
klasztoru. Drakesh lubił nazywać wieżycę klasztorem. Ci, co przeżyli ten wielki wysiłek, ich
dzieci, wciąż byli niewolnikami Drakesha w jego wieżycy, w jednym z najwyższych
najbardziej oddalonych od cywilizacji miejsc na ziemi. Nie było jednak wystarczająco
oddalone. Nawet ów potężny kieł Czomolungmy, najwyższej góry świata oddalonej o
dwieście kilometrów. Człowiek zdobywał jej szczyt - przyjeżdżali z odległych krain, by
zatknąć swój znak na jej szczycie. Zwykle przybywali z zachodu, ale dawniej byli i tacy, co
przychodzili ze wschodu. Tylko że tych wcześniejszych zdobywców w ogóle nie interesował
Everest.
Historia zatacza koło. Znów powrócili ci wojownicy o skośnych oczach. Nie Hsiungnu, Awarowie, nawet nie Hunowie. Lecz ich potomkowie. I wrzała w nich ta sama krew. Ale
o ile wcześniej nie interesował ich Wielki Płaskowyż, o tyle teraz go zabrali. Cóż, Daham
Drakesh, ostatni z rodu, był również obcej krwi! - o tak, prawdziwie obcej krwi! Nie pierwszy
raz bowiem jego rasa została pokonana, zniewolona i nawet zdziesiątkowana przez ludzkich
najeźdźców. Ale nigdy nie została zniszczona. I teraz też to się nie zdarzy.
Tak samo było w Dacji, Eflak, Wołoszczyźnie, Siedmiogrodzie (tej samej ziemi,
której historia nadawała przeróżne nazwy) w dawnych czasach. Daham wiedział o tym od
swego ojca z jaja, Egona, który żyjąc przez te wszystkie stulecia wojen, stał się tym, który
przeżył najdłużej, był najstarszym z Wampyrów... cóż... oprócz jeszcze jednego.
Raz za razem hordy zdobywców ze wschodu wypędzały wampirzych Lordów z ich
odwiecznych ziem, nierzadko kiedy czuli się już bezpieczni. A teraz? Czy miało być tak
samo? Nie będzie, jeśli Dahamowi Drakeshowi uda się przeprowadzić swój plan.
Sto lat temu przybył tu, by odciąć się od działań swego ojca. Znudzony izolacją w
transylwańskiej twierdzy i ze świadomością, że jego odwieczny wróg spoczywa, śpiąc w
sekretnym miejscu na zachodzie, „Hrabia" postanowił wyruszyć i zażyć trochę świata - trwał
w letargu od bardzo już dawna. Daham Drakul (obecnie Drakesh), syn Egona po transfuzji
jaja, został na miejscu, by strzec twierdzy, mając na swoje rozkazy garstkę służących i
niewolników z rodu Szekely. Ha! To ci dopiero armia!
Lecz zdrada zawsze leżała w wampirzej naturze, a nikt nie nienawidzi bardziej Mistrza
Wampira, Lorda Wampyrów, bardziej niż krew z krwi i kość z kości - jego własny, zrodzony
z jaja, syn. Przez jajo Egona, przez rozwijającą się w jego wnętrznościach pijawkę, Daham
był Wampyrem i stanie się Lordem na swoim. Ale nie tu, w Transylwanii, nie w kolejnym
zamku Lorda. Musi się gdzieś przenieść i wybudować sobie swoją wieżycę. Garść ziemi
zabranej z Krainy Gwiazd (jego „wiano") i sześć cygańskich niewolników przemienionych w
wampirzych poruczników - tyle tylko zabrał Daham. Och, i trochę pieniędzy w starożytnych
złotych grzywnach ukradzionych ze skarbca ojca.
I tak znajdujemy się z powrotem na Dachu Świata...
...Osiem lat później dowiedział się o śmierci Egona z rąk jakiegoś człowieka! Ale już
wtedy powrót do siedmiogrodzkiej twierdzy był wykluczony, ponieważ ludzie wiedzieli, że
jest źródłem wielkiego zła - miejscowe władze nigdy by nie pozwoliły osiąść tam kolejnemu
Drakulowi. Najlepiej było pozwolić znowu umrzeć legendzie, by mogła ponownie pojawić się
w innym miejscu, gdy nadejdzie odpowiedni moment.
I tak płynęły dziesięciolecia, ale czymże jest czas dla Lorda Wampyrów!? Czas to nic,
ale ta bezczynność... I tak jak Egon nudził się w Transylwanii, tak samo jego syn miał dość
tkwienia w tym miejscu. Musiał jednak czekać na odpowiedni moment, kiedy Kolejny pojawi
się na świecie.
Daham wiedział o Radu, wiedział, kim jest, choć nie znał miejsca jego pobytu.
Wiedział przynajmniej tyle, co wiedział Egon, zanim wydarzyło się jego brzemienne w
skutkach pojawienie się w Anglii. Wiedział również o Francezcich (czy też raczej
Ferenczych) i od jakiegoś już czasu obserwował wzrost ich potęgi. Ponieważ tak samo jak oni
mieli swoje źródła informacji, Daham posiadał swoje. Często były te same! Ale poza tym
miał oczy i uszy otwarte na świat, jego odziani w czerwone szaty niewolni „Emisariusze
Nowiny" nieśli światu przesłanie miłości i pokoju...
W rzeczywistości byli jego szpiegami, a ich przesłanie było oszustwem. Nie byli
jednak tylko zwykłymi agentami. Poza informacją wyszukiwali wampiry, zwykłe wampiry takie jak oni - by dowiedzieć się czegoś od nich... ...a potem ich zabić!
Była to część starej praktyki, zasady tak samo ważnej jak tysiąc pięćset lat temu,
mówiącej, że zwyczajność i anonimowość są synonimem długowieczności. Była to prosta
zasada, o której zapomniał Egon Drakul - czy też zbyt często robił od niej odstępstwa. Ale
jego syn Daham nigdy nie popełni tego błędu. Ponieważ wiedział, że jeśli ludzie odkryją
istnienie wampirów - jeśli ludzie w nie uwierzą - to nie spoczną, dopóki wszystkie, włącznie z
Dahamem, nie zostaną zniszczone. I dlatego właśnie wyszukiwał i zabijał te pomniejsze
stworzenia. A kim byli?
Pomiotem Ferenczych, Lykana i Drakulów, błędami czasu w odmętach historii.
Synami synów i córkami córek Cyganów, którzy przybyli na ten świat z Radu Lykanem,
Nonarim Wielgusem Ferenczym... z Karlem i Egonem Drakulami z odległego, dziwnego
miejsca. Nie byli Wampyrami, nie, ale byli z tej samej krwi. Pochodzili z Krainy
Gwiazd/Słońca w wampirzym świecie. Daham dowiedział się o tym miejscu od swego ojca,
również o waśniach krwi, tak straszliwych, że mogły przetrwać wieki! Co więcej, wiedział, że
to tylko kwestia czasu, by te krwawe konflikty rozgorzały tutaj. Wiedział, ponieważ przez lata
jego uczniowie natknęli się na spadkobierców Radu - lykantropów z oczami utkwionymi w
księżycu w pełni - którzy opowiedzieli im o legendzie śpiącej na zachodzie w górach. Była to
ta sama pogłoska, którą Egon słyszał sto lat temu i która skierowała jego kroki do Anglii... i
sprowadziła na niego śmierć. Któż mógł powiedzieć, że za jego śmierć nie był
odpowiedzialny Radu lub też ci, którzy zajmowali się nim podczas długiego snu?
Radu Lykan, Ferenczy i Drakulowie. Między nimi trwał konflikt - i rozgorzeje na
nowo, kiedy ponownie pojawi się Radu! A kiedy? Jeśli wierzyć źródłom Dahama, to wkrótce.
A wierzył im. Ferenczy mieli w Anglii niewolników od bardzo dawna - nie bez powodu, na
pewno, by wyśledzić, gdzie znajduje się gawra Radu. Kiedy ludzie Dahama przyglądali się
tak zwanym Ferenczinim czy też Ferenczim, robiła to również jakaś inna jednostka z Anglii!
Daham wiedział o tym -jego oczy i uszy tam były, nie tylko w przebraniu kapłanów w
czerwonych szatach! Niewolnicy Radu pilnowali jego snu i wyszukiwali jego starych wrogów
na czas jego powrotu.
A kiedy powróci to co wtedy? Co stanie się z Dahamem Drakeshem, Wampyrem w
jego oddalonym, lecz nie tak bezpiecznym miejscu? Ile minie czasu, zanim Radu go
odnajdzie? Albo - jeśli Ferenczy pierwsi odnajdą Radu i go zabiją - ile czasu im to zajmie?
A jeśli (i był to najgorszy z możliwych scenariuszy) już go znaleźli?...
Cóż, nie było na to dowodów, nawet najmniejszej przesłanki. Ale jutro też jest dzień i
Daham Drakesh szczerze wierzył w starą zasadę, mówiącą że przezorny zawsze
ubezpieczony.
Egon mu powiedział, jak pewnego razu w wampirzym świecie wielki Lord Szaitan
wyczekał, aż pomniejsi Lordowie wykrwawią się w starciach i staną się słabi. I jak ich
wykańczał jednego po drugim, aż stał się niekwestionowanym Lordem Lordów. Była to
bardzo ciekawa opowieść, z której płynęła duża nauka.
A jeszcze lepsze byłoby, gdyby Szaitan Nienarodzony podburzył Lordów przeciwko
sobie, gdyby celowo to zaplanował i spowodował, że odwalili całą robotę za niego. Kto wie,
może tak było. I dlatego Daham powinien zrobić to samo. Prowokacja pierwszej wody.
Historia lubi się powtarzać...
Takie oto myśli pojawiały się w głowie wampirzego Lorda, kiedy jego gość, major
Chang Lun z Ludowej Armii czerwonych Chin, bezskutecznie próbował poczuć się dobrze w
samotnej jaskini, którą ostatni z Drakulów przeznaczył na swe miejsce zamieszkania. W
jednej ścianie pomieszczenia wykuto alkowę. W środku stała skrzynia z ciężkim wiekiem,
która doskonale pasowała do wnęki. Była jak ławka, na siedzeniu której poukładano poduszki
haftowane miejscowym, prymitywnym wzorem. Tam właśnie Drakesh usadził majora, na
swoim łóżku, które znajdowało się wewnątrz skrzyni! Zwykle o tej porze Drakesh znajdował
się w środku. I w bardzo rzadkich okazjach takich jak ta, musiał zrobić odstępstwo od tej
zasady.
Kiedy gospodarz przyniósł herbatę i ohydne tybetańskie ciasteczka z drugiego
pomieszczenia, major usiadł i zmrużył oczy, rozglądając się po mrocznym, dziwnie
zadymionym wnętrzu. Wiedział, że nie jest zadymione, a jednak wydawało się pełne
wędrujących cieni i ruchomych smug dymu. Być może było to wynikiem wpadającego
nikłego światła dziennego przez szczelinę w grubej skale, co było jedynym znakiem, że
komnata Drakesha znajdowała się na zewnętrznej ścianie klasztoru.
Chang Lun już wcześniej pytał o te wąskie okienka. Na podstawie wiedzy o innych
twierdzach z różnych krajów można by je było mylnie wziąć za szczeliny łucznicze, ale był to
tak naprawdę zegar Drakesha. Światło padało na ciemne, ledwo widoczne pręty, tworząc
wzory nad niszą na ścianie pod wnęką w której siedział Chang Lun. Na podstawie kształtu i
jasności tych wzorów oraz pory roku Drakesh mógł od razu ustalić porę dnia z dokładnością
do dwóch, trzech minut.
- A w nocy? - zapytał go kiedyś major.
- W nocy mam pewną przewagę - od razu odpowiedział Drakesh. - To moja
umiejętność określania czasu nocą. Jestem z tego dumny - to oznaka próżności, wiem. Ale jak
słońce jest cudownym zjawiskiem, a świt jeszcze bardziej, to tak samo powinniśmy zwracać
uwagę na ciemność pomiędzy okresami światłości. - Pseudomistyczne brednie...
...Major poczuł, że zamykają mu się oczy, i od razu usiadł prosto. Zawsze było tak
samo: to miejsce wydawało się wysączać z niego życie. Ach! Krew to życie, w rzeczy samej!
- Herbata - powiedział Drakesh, pojawiając się znikąd i zawirowując powietrze, które
ułożyło się w nowe wzory. -A tu są ciasteczka Somangha, proszę się częstować.
- Dziękuję za herbatę - major skinął głową w podzięce. -Co do ziaren himalajskiej
trawy w mleku, to...
- Każdy lubi to, co lubi. - Daham pokiwał głową ze zrozumieniem i postawił mosiężną
tacę na okrągłym drewnianym stole. Następnie wysunął spod niego taboret na trzech nogach i
usiadł na wprost gościa. - Zupa, ser, ciasteczka, chleb - prawdopodobnie umarłby pan z głodu
na takiej diecie. Ale dla Tybetańczyka to więcej niż potrzeba.
Major uśmiechnął się nieznacznie.
- Ale pan nie jest Tybetańczykiem.
- Jestem Polakiem. - Drakesh był szczery do bólu. - Kiedy zmarła moja matka,
podążyłem za ojcem do jego rodzinnej Rumunii. I tam - jak to powiedzieć - zdobyłem
powołanie, wiedziałem, że mam misję w życiu. I przybyłem tu, by wybudować tę misję, ten
klasztor. Niech pan sobie myśli o niej, co chce, również o mnie, ale mam oddanych
wyznawców. Widział pan niektórych z nich w religijnym oddaniu.
- Tak, widziałem! - Chang Lun skrzywił się i skierował rozmowę na inne tory. Wybudował pan swój klasztor. Potem pojawiliśmy się my i jedna po drugiej świątynie
poczęły się walić.
- Ale nie ta. - Drakesh zmrużył oczy. - Wojska, które były tu przed panem wojownicy, a nie siły okupacyjne -dostrzegły, że jestem inny i że tajemnice sekty Drakesha są
prawdziwe! Sporządzili raport i pewien oficer - pełny pułkownik, Chang Lun! - przybył ze
swej kwatery na Kwijang Avenue w Chungkin, by się ze mną zobaczyć. Zdaje pan sobie
sprawę z wagi tego? Może lepiej mnie pan zrozumie, kiedy wymienię brytyjski Wydział E
albo jego rosyjski odpowiednik z zamku Bronnicy pod Moskwą? O tak, majorze! Istnieją na
świecie siły większe niż zbrojne armie. Niektórzy rozumieją takie rzeczy i ja, Daham
Drakesh, jestem jednym z nich. Ale pycha przeze mnie przemawia, a pycha to grzech. Jeden z
grzechów głównych. Ale... może pana nudzę?
Chang Lun zatrząsł się. Ten człowiek był hipnotyzerem, jego głos kołysał do snu, a
oczy wwiercały się do głębi duszy. Drakesh uśmiechał się znów tym strasznym uśmiechem,
jakby znał najskrytsze myśli majora!
- Ależ nie - zaprotestował major. - Nie nudzi mnie pan.
Skądże znowu! Proszę mi więc powiedzieć: czego chciał ten pułkownik z Chungking?
Drakesh pokiwał głową.
- Wiem, że pan już wie - odparł. - I że uważa mnie pan za oszusta, za jakiegoś fakira, a
pułkownika Tsi-Honga za kompletnego idiotę. Ale i tak panu powiem. Chciał zobaczyć, jak
blok lodu - od środka! Chciał wiedzieć, jak widzę w ciemnościach bez użycia noktowizora.
Był zafascynowany faktem, że mogę wytrzymać trzydzieści dni bez wody i bez nawet
okruszków chleba, a następnie iść nago dwadzieścia kilometrów przez śnieg, by
pomedytować. Po tym, jak usłyszał o mnie różne rzeczy w Lhasie, był niezwykle
zainteresowany moją długowiecznością i tym, że byłem tu już sto lat temu!
Chang Lun kiwnął głową.
- Metafizyka - pociągnął nosem. - Długowieczność, ESP. Na ulicy Kwijang w
Chungkinie badają te zjawiska. Również mutacje genetyczne. Dla mnie to strata czasu. Jaką
wagę ma myśl? Jaki pożytek z hodowania mutantów? Ale my znamy wagę czołgu i wiemy,
jak śmiercionośna jest broń w rękach wyszkolonego żołnierza! Więc... na razie pułkownik
Tsi-Hong jest w łaskach. Właściwie od wielu już lat. Ale on też ma swoich przełożonych,
którzy chcą widzieć wyniki. Co do genetyki: Rosjanie wyhodowali superświnię. Zwierzę nie
chodzi, ma podłe mięso, a jej gówno strasznie cuchnie! - Ale na ulicy Kwijang w Chungkinie
- głos Drakesha zniżył się do szeptu - nie hodują świń...
I teraz w końcu to major się uśmiechnął. Nie mógł się powstrzymać.
- Na ulicy Kwijang - powiedział, akcentując każde słowo - już niczego nie hodują! Sięgnął do kieszeni munduru i wyciągnął ciężką zaklejoną szarą kopertę, którą podał
Drakeshowi.
Bez słowa i z tym samym wyrazem twarzy Drakesh otworzył kopertę zakrzywionym
pazurem. Zamykająca sprężyna odskoczyła, co go wcale nie zdziwiło. Słowa „dyskrecja" nie
było w słowniku majora Changa Luna. Pismo było długie i niesłychanie skomplikowane.
Drakesh niesłychanie szybko przebiegł wzrokiem przez szeleszczące strony. Pokiwał głową
nad zawartością pisma.
I skomentował: - Mówiłem mu to samo już dziewięć lat temu. A więc teraz zrobimy to
po mojemu. - Kiedy wkładał kopertę w szatę, jego twarz nie wyrażała żadnych emocji.
Chang Lun nawet nie silił się na udawanie, że nie wiedział nic o sprawach swego
gospodarza.
- Chcieli dostać próbki tkanek... odmówiłeś współpracy. Chcieli krwi... powiedziałeś,
że to twoje „życie" i nie możesz się z nią rozstawać. Chcieli ciebie! Jako próbkę czegoś
obcego, niezwykłego, rozkroiliby cię jak żabę, rozłożyli na czynniki pierwsze jak zepsuty
zegarek. Och, nie uszkodziliby cię, nie zostawili nawet blizny czy ranki po punkcji, ale i tak
zdobyliby niewielkie fragmenty twego ciała. Zwodziłeś ich, powiedziałeś, że wolałbyś
zginąć, powiedziałeś im, że wywołałbyś swoją śmierć. Tsi-Hong ci wierzył - w końcu mógłby
się jeszcze czegoś dowiedzieć, gdyby był tego świadkiem! - ale wtedy zaproponowałeś mu
wyjście alternatywne.
- Moje nasienie. - Daham Drakesh pokiwał głową. - Uważałem, że to obrzydliwe, że
fragmenty mnie, mimo że tak małe, sczezną na płytkach mikroskopów i pod wpływem ich
chemikalii podczas eksperymentów. Nie chciałem, żeby mnie... badali. Ale nie znalazłem
żadnego logicznego argumentu przeciwko promocji życia za sprawą tych ohydnych, wijących
się zupełnie bezużytecznych hord z moich lędźwi.
- Napełniłeś nimi butelkę. - Chang Lun również potrafił być zimny, nie poddający się
emocjom. - Zamrozili twoją spermę i zabrali ją...
- Do Chungking - wyszeptał Drakesh.
- Tak, i było to dziewięć lat temu.
- I powstało pięćdziesięciu! - W dziwacznym świetle jaskini oczy Drakesha zdawały
się płonąć.
- Z kwiatu chińskiej kobiecości, tak. Zostałeś ojcem całej hordy, kiedy lojalni chińscy
rodzice płakali, dusząc swoje dzieci w imię Ludowej Republiki! - (Chang Lun był
bezwzględny, przynajmniej w swoim mniemaniu.) - I jak to się skończyło, Drakesh? Co teraz
z genetycznymi eksperymentami pułkownika Tsi-Honga?
- Powiedziałem mu, jak to będzie - rzekł Drakesh. - Że nie można sadzić orchidei na
polu ziemniaków, bo wyrosną zniekształcone i zdeformowane. Ale jeśli pielęgnują je
wytrawni ogrodnicy, zrasza znany im ciepły deszcz i wzrastają na naturalnej, swojej ziemi... Innymi słowy, sam je będziesz sadził. Gdzie, tutaj? A jak zareagują na to twoi współbracia,
Drakesh? To klasztor czy harem? Święte miejsce czy świński bajzel? - Jeśli chcesz mnie
obrazić, to marnujesz czas - odparł Drakesh. - Będzie, co będzie... niekoniecznie dlatego, że ja
tak chcę, ale dlatego, że tak chcą tego twoi przywódcy. I jeśli mam ich słuchać, by przeżyć, to
będę posłuszny. Nie dam się zabić ani wypędzić stąd.
- Nie zwiedziesz mnie. - Chang potrząsnął głową. - Twoi tak zwani emisariusze
chodzą po świecie, żeby znaleźć dla ciebie nowe miejsce. Myślę, że dasz nogę, zanim odkryją
twoje oszustwa. Ustalmy jedno: tak, uważam cię za oszusta. Ale również uważam, że jesteś
zły. Ten... twój pomiot, który hodują przez sztuczne zapłodnienie w Chungking, jest tego
dowodem. Wcześniej czy później nawet Tsi-Hong odkryje prawdę, i co wtedy stanie się z
tobą i twoimi ludźmi? Nie wiem, czym jesteś, ale żaden z ciebie świątobliwy mąż. Jestem
pewien, że niezłe z ciebie ziółko. A co do samego klasztoru: myślisz, że nie wiem, czemu
wybrałeś to miejsce w pobliżu kilku granic? Znikniesz jak sen złoty, kiedy tylko wszystko się
wyda!
Drakesh dotknął swej szaty w miejscu, gdzie schował list. Rojenia majora Changa nie
obchodziły go, myślał o czymś zupełnie innym. Piętnaścioro jego „dzieci" urodziło się
martwych i zdeformowanych. Oczywiście wiedział o tym od dawna. Ale piętnaścioro z
pięćdziesięciu? Nie było w tym nic dziwnego - deformacje i koszmarne zniekształcenia były
powszechne u Wampyrów z Krainy Gwiazd, tak mu powiedział Egon. Poza tym autyzm,
zaburzenia w układzie kostnym i mózgu, skłonności do olbrzymiej agresji i szaleństwa i
„nienaturalna" żądza - do wyboru, do koloru! Te dzieci, te stworzenia były wampirami!
Dziećmi krwi Dahama, o tak... - Ostatnia szóstka uciekła. - Chang Lun przerwał mu
rozmyślania już w ogóle się nie kryjąc, że zna treść listu. - Zabili swoich strażników i
nauczycieli - nie tylko ugryźli rękę, która ich karmiła... ale nakarmili się nią! Krwiopijcy,
kanibale, mordercze maniaki! W zaledwie osiem lat wyrośli na mężczyzn i seksualnie
nienasycone kobiety! Ale w końcu zapolowaliśmy na nie i wybiliśmy do nogi. Ale łatwo nie
było...
Ponownie Drakesh powiedział: - Mówiłem im, jak będzie. Ale tym razem zrobimy po
mojemu. - Jego szept brzmiał jak szelest. - Tak, po mojemu...
Wszystkie jego „dzieci" nie żyły - zalążek niepokonanej armii, którą starał się
stworzyć Tsi-Hong, nadludzie, obrońcy Chin - było już po nich. Ale Drakesh nie znał bólu.
Wiedział, jaki będzie tego wynik. Tsi-Hong starał się je nauczyć, jak być człowiekiem.
Daham nauczyłby ich, jak być tym, kim byli, i jak ukrywać to, kim byli, dopóki nie byłby
gotowy!
Tego pragnął od początku. Tak postępowali Drakulowie od zarania dziejów infiltrowali szeregi wroga i atakowali od wewnątrz. Ale czy Chiny były wrogiem? Wcale nie.
Wrogiem była ludzkość. Chiny były jedynie wylęgarnią kolejnej i ostatniej generacji
Wielkich Wampirów i Daham Drakesh byłby ich kapłanem zła - ich panem krwi, o tak - w
świecie jutra należącego do wampirów! Ale na razie: - Zadałeś kilka pytań - przypomniał
majorowi. - Pomijając obscenę, odpowiem ci na nie. Powinienem na nie odpowiedzieć, żebyś
mógł zanieść odpowiedź Tsi-Hongowi. Pytałeś, czy zrobię z tego miejsca harem? - Drakesh
potrząsnął przecząco głową. - Nie. Bracia doprowadzą miasto w cieniu gór do ładu. I
najpłodniejsi z nich zaludnią je ponownie. Ale to ja będę prawdziwym ojcem tego miotu!
- Znam to miejsce - odparł Chung Lun. - Zatrzymałem się tam na chwilę za pierwszym
razem, kiedy tu przyjechałem. Na drzwiach wciąż widnieją znaki ostrzegające przed zarazą.
Drakesh wzruszył ramionami.
- Była tam jakaś zaraza... ale teraz jej już nie ma. - I zmienił temat: - Było coś jeszcze,
co powiedziałeś - że ucieknę, kiedy zostanę zdemaskowany i że moi emisariusze szukają na
świecie nowego miejsca dla mnie. Cóż, przynajmniej w jednym się nie myliłeś. Ale wcale nie
szukają nowego miejsca...
- Tak? - Chang Lun chciał usłyszeć więcej.
- Uciekać - dobre sobie! Gdybym kiedykolwiek chciał uciec, to czy byłbym tu dalej? Drakesh przekrzywił bulwiastą głowę na bok i się uśmiechnął. - Ile to będzie? Sto kilometrów
do Nepalu i tak samo do Sikkimu i Bhutanu? I wciąż tu jestem? Nie, nie nie pochlebiaj sobie,
majorze, że mógłbym uciekać przed kimś takim jak ty. - I zanim major Chang mógł coś
powiedzieć, dokończył: - Co do moich emisariuszy: nawet nie znasz połowy prawdy... zna ją
pułkownik Tsi-Hong! To prawda, przez dach świata - Himalaje - jest prosta droga do
przyjaznych terytoriów. To prawda. Ale nie dla mnie! Dla moich emisariuszy!
Chang zmarszczył czoło i po raz pierwszy poczuł się nieco niepewnie, nieco
zagrożony.
- Mów dalej - powiedział.
- Któż lepiej może śledzić sprawy świata na zewnątrz -nie tylko religijne, ale
społeczne, polityczne i ekonomiczne -jak nieszkodliwi mnisi nieznanego zakonu
tybetańskiego? To szpiedzy, Chang Lun! Nie tylko moi, ale również pogardzanego
pułkownika Tsi-Honga! I przez kogo pogardzanego? Przez ciebie! Ośmielasz się mi grozić?
Proszę bardzo. Ale pamiętaj, tym samym grozisz Chinom. Tak, moi emisariusze... szpiegują
dla Chin. I są bardzo ważnym ogniwem, Chang Lun! Teraz bardziej niż wcześniej.
Niewątpliwie przeczytałeś w liście o zniszczeniu zamku Bronnicy, który dwa lata temu legł w
gruzach? Ale jak został zniszczony, z jakiego powodu i kto to zrobił? A co będzie, jeśli w
dalszej kolejności jest lokal na ulicy Kwijang w Chungking? Uważasz że metafizyka to
szarlataneria? Wciąż tak myślisz? Cóż, są tacy, którzy tak nie uważają i traktują to dużo
poważniej. I teraz znasz już pełny obraz, a należysz do tej garstki, która o tym wie. Być może
o jednego w niej za dużo... mógłbym szepnąć słowo o tym, co wiesz i jakie masz na ten temat
zdanie, pewnemu pułkownikowi w Chungking...
Chang Lun skoczył na równe nogi! Ale wolno, bardzo wolno ponownie usiadł.
- Zdaje się... że cię nie doceniałem - powiedział. - Co gorsze, zdaje się, że myliłem się,
w wielu sprawach.
- Byłeś nastawiony podejrzliwie wobec tego, czego nie rozumiałeś - powiedział mu
Drakesh. - Ale teraz rozumiesz...
przynajmniej część. No, nic się nie stało. - Uśmiechnął się na swój sposób i wstał. - A
teraz wybacz, ale muszę napisać odpowiedź. Tym razem może plomba wytrzyma... - I
ponownie zanim major zdołał odpowiedzieć albo zaprotestować, dodał: - Ale nie będziemy
mieli przed sobą tajemnic, ty i ja. W liście określę zapotrzebowanie, wyposażenie potrzebne,
by znów zaludnić miasto Drakesh... Które wojsko, twoje oddziały w Xigaze, przetransportują,
kiedy zostanie skompletowane. Będą również wizy potrzebne, by wysłać więcej moich
emisariuszy w świat. Ponieważ nadchodzą ciężkie czasy i ja - czy też powinienem powiedzieć
my - muszę się dobrze na nie przygotować.
Wszystko to było prawdą i w logiczny sposób pasowało do siebie. Ale zupełnie nie
było to działanie na rzecz Chin.
Drakesh już odwrócił się do drzwi, gdy nagle stanął w miejscu i zwrócił się ponownie
do majora.
- Poślę po twego kierowcę, nie ma sensu żebyś czekał tu sam. Tymczasem dziękuję ci
za zrozumienie, Chang Lun. Niech pokój zawsze będzie z tobą i z całym światem.
Następnie, posyłając kolejny zagadkowy uśmiech i kłaniając się w pas, skrył się w
swojej kwaterze, turkocząc swą czerwoną szatą...
Sny Nekroskopa zawsze były dziwne. Teraz częściej niż poprzednio budził się, nie
mogąc sobie ich przypomnieć. Tego ranka było tak samo: obudził się w łóżku w pokoju
hotelu Adrano zlany zimnym potem, dysząc ciężko i nerwowo uwalniając się z pościeli, a
chwilę później niczego nie pamiętał. Ale strach był prawdziwy, o czym świadczyły wciąż
drżące kończyny i walące jak oszalałe serce...
Było w tym śnie coś o B.J., o księżycu, o wilkach, o miejscu w kształcie czaszki na
mroźnym płaskowyżu... o ciemnych siłach gromadzących się w pewnych miejscach na ziemi.
Było i znikło. Coś o nim samym, że w jego ciele tkwi ktoś jeszcze i samodzielnie myślał?
Kiedy był tym innym, nie znał swoich myśli, a kiedy był sobą...
...Kiedy był sobą?... Co jest do diabła?
Kiedy był sobą? Co? Czy znów musi do tego wracać? Bo w końcu był sobą i był z
tego zadowolony!
I na tę myśl sen zaczął się rozwiewać, po czym zniknął zupełnie, a Harry znów znalazł
się w trzech wymiarach bez udziału czwartego, istniejącego wyłącznie w jego umyśle,
pierwszego dnia z reszty swego życia... w hotelu Adrano, w Paterno, na Sycylii. Kiedy
wszystko sobie uzmysłowił, już wiedział, gdzie jest i po co tu przyjechał. By ukraść coś
złodziejowi? Cóż, nie do końca. Ale miał sprawę do dwóch takich...
Dlatego się tu znalazł, już obudzony.
Ale podświadomość Harry'ego Keogha - czego zupełnie nie był świadomy podpowiadała mu kolejny powód. Jedno nie przeszkadzało drugiemu - oba cele pasowały do
siebie jak ulał! B.J. nie mogła tego lepiej zaplanować, nawet gdyby o wszystkim wiedziała,
gdyby tak było, nie byłoby tu Nekroskopa, ani nigdzie indziej też. Chyba że w miejscu
ostatniego spoczynku, rozmawiając ze swymi zmarłymi przyjaciółmi twarzą w twarz. Ale
Harry tego nie wiedział.
Zamówił kawę, śniadanie, ale kiedy je przynieśli, odechciało mu się jeść.
Ale był już wykąpany, ogolony i ubrany. Więc zmusił się do zjedzenia posiłku i
przeżuwając jedzenie, jednocześnie powtarzał plan działania. Podczas tej czynności spotkały
się w jego umyśle dwa cele. Musiał włamać się do Le Manse Madonie i wykraść braciom
Francezcim nieco ich brudnych pieniędzy. Ale nie zawadziło najpierw nieco się temu
przyjrzeć, przyjrzeć się Francezcim.
Nie posługując się biblioteką w magistracie, ale przy pomocy zmarłych. Któż bowiem
wiedziałby więcej o historii rodziny w jej siedzibie rodowej, niż jej zmarli członkowie, a
gdyby nie byli zbyt skłonni do zwierzeń, to może służba? A gdzie można było znaleźć służbę,
jak nie w samym Le Manse Madonie?
Tylko że... stało się coś niezwykłego, co nigdy nie miało miejsca w życiu Nekroskopa.
A właściwie dwie niezwykłe rzeczy.
Po pierwsze: rozmyślając o Le Manse Madonie, w myślach pojawiły się fotografie,
które Darcy Clarke pokazał mu w siedzibie Wydziału E w Londynie - nałożyły się na
prekognicyjną wizję tego miejsca będącą echem umiejętności Aleca Kyle'a. Takie połączenie
- rodzaj mentalnej triangulacji - zaowocowało umiejscowieniem tego budynku dokładnie w
jego pamięci... i jego umyśle! Zaskoczony „przypomniał" sobie koordynaty z wizji z
przyszłości! Uderzyło go, że może udać się tam Kontinuum Möbiusa, od razu, bez dalszych
przygotowań. Byłoby to dziecinnie proste. Miał współrzędne tego pokoju - jeśli się mylił lub
jeśli coś pójdzie nie tak, będzie mógł od razu wrócić do pokoju w Paterno lub gdziekolwiek w
znane sobie miejsce. Ale jeśli się nie mylił - jeśli mógł wykonać skok wstęgą Möbiusa
bezpośrednio do Madonie, fizycznie nie będąc tam wcześniej -to ten eksperyment mógł być
niepodważalnym dowodem, że odziedziczył jakiś nikły ślad metafizycznych talentów Aleca
Kyle'a.
A po Le Manse... były jeszcze inne, być może nawet ważniejsze miejsca.
Ta myśl była niezwykle kusząca. Wystawił tacę po śniadaniu za drzwi i je zamknął,
dokonał koniecznych obliczeń i otworzył drzwi Möbiusa, przeszedł przez próg...
...I znalazł się w górach Madonie! Udało się!
Znał dwa miejsca, jedno niżej, w oddaleniu od samego domu, a drugie w jego pobliżu.
Harry pojawił się w pierwszym, utrzymując tym samym konieczny dystans od samego domu.
Ale stał tam, dokładnie tak jak to widział w swojej wizji: ...Harry stał na dworze, gdzieś
indziej w jasnym świetle dnia, i wyciągał szyję, by spojrzeć na szczyt biało-żółtych klifów... na
przysadzisty zameczek o białych ścianach, posiadłość czy też chateau przycupniętą na
krawędzi zapomnienia. Fortecy na stoku góry (z punktu widzenia Harry'ego), na samej
krawędzi stromej ściany opadającej w dół na kilometr i kończącej się skalnym rumowiskiem.
Był to obraz... śródziemnomorski? Widać było wyblakłe od słońca skały, kruche krzaczki,
kilka karłowatych iglaków, a wokół roznosił się słony zapach pobliskiego morza.
Morze, oczywiście! Teraz sobie przypomniał, podczas krótkiej poprzedniej wizyty
poczuł zapach morza! Mógł się odwrócić i zobaczyć: wielką połać północnego wybrzeża
sycylijskiego, odcinającą się od skrzącego się morza z białymi grzywami fal, biegnącą na
zachód do Palermo i zataczającą szeroki łuk aż po horyzont w kierunku Messyny na
wschodzie.
Samochody i autobusy mozolnie pięły się po stromej drodze. Harry nie chciał, żeby
ktokolwiek go zobaczył. Odwracając się do nich plecami ponownie spojrzał na Le Manse
Madonie.
W jakiś sposób ocalała posiadłość, została zbudowana na krawędzi pionowej skały,
która kończyła się przynajmniej pięćset metrów niżej skalnym rumowiskiem. A sam klif z
wyblakłej od słońca skały pokrywały krzaki i karłowate śródziemnomorskie sosny...
dokładnie tak, jak to widział wcześniej. Prawdziwe deja vu!
A od tej strony? Wyglądało to bardziej jak najazd turystycznych Hunów! Pomyślał
Harry, wracając do rzeczywistości.
Samochody znikły za zakrętem, za załomem góry, którą przecinała droga. Nekroskop
został sam. Znalazł płaską skałę na skraju drogi i usiadł na niej. Teraz, przy odrobinie
szczęścia, powinien znaleźć kogoś, kto mu pomoże.
A jednak kiedy umysł zapadł w znajomy stan, dziwny telepatyczny trans
umożliwiający mu rozmawianie ze zmarłymi, coś go ostrzegło, żeby chronić swoje myśli. To
przez to miejsce... czy też raczej ten dom na górze, który czaił się na skraju klifu. Och tak,
lepiej było mówić szeptem w obliczu nieznanego. Ale samo miejsce jest zupełnie zwyczajne,
dlaczego więc Harry tak się pocił? Oczywiście było dziś bardzo gorąco, ale żeby aż tak
bardzo? A gdyby to nie był dzień...
Nekroskop nie chciałby się tu znaleźć nocą. Ale będzie musiał. Będzie musiał tam
wejść, do tego domu. Dziś wieczór...
Należało się czegoś o tym dowiedzieć. Poza tym trzeba było się czegoś dowiedzieć o
samych Francezcich. Czegoś o ich życiu, ich historii - czegoś innego niż to, co powiedział mu
Darcy Clarke. Chociaż nie był w stanie powiedzieć dokładnie... powiedzmy, że miało to być
uzupełnieniem danych.
Myśli Harry'ego - nawet bieżące, chronione, skierowane do wewnątrz - były
„słyszane" przez nieboszczyków. Zawsze tak było, chyba że je osłaniał lub kierował w stronę
jednej osoby. Teraz powinien się ktoś do niego odezwać, zapytać, co tu robi. W końcu był
Nekroskopem. Ale nie, telepatyczny eter, jego pole komunikacji było puste. A jeśli był tu
ktoś, to nie wykazywał nim zainteresowania.
A jednak wiedział, że tu są - wyczuwał ich, jak kogoś, kto dyszy do słuchawki
telefonicznej. Ale to nie Harry się bał, tylko oni. A ponieważ tak się bali, to i jemu po jakimś
czasie zaczął się ten nastrój udzielać, kiedy tak się wsłuchiwał w głuchą ciszę...
- Harry?
Aż podskoczył na równe nogi! Co? Kto?... Przy całym swym doświadczeniu
Nekroskop zatrząsł się i mimo że wokół było jasno, gorąco, słońce świeciło, pot ciekł mu po
plecach (zwykły pot z gorąca), to trząsł się nadal. W końcu wykrztusił: - Prze... przepraszam.
Powinienem się tego spodziewać.
Oczekiwałem, że ktoś się odezwie, ale ta cisza, ta głucha cisza podziałała na moje
nerwy.
I to było kolejne niezwykłe zjawisko: że pomimo jednego głosu zza grobu Ogromna
Większość milczała.
Byli tu, ale nikt nic nie mówił.
- I nic nie powiedzą - odezwał się pojedynczy głos w metafizycznym umyśle
Harry'ego. - Zapomniałeś o czymś, Harry: to, co robili za życia, będą robić i po śmierci. Czy
nie tak jest?
- No tak, ale...
- Ale jesteś na Sycylii - powiedział nieznajomy, jakby to wystarczyło za wszystkie
wyjaśnienia. - To odlegle miejsce, Harry. Ma swój specjalny kodeks postępowania.
I Nekroskop od razu zrozumiał.
- Zmowa milczenia?
- No właśnie - wyczuł bezcielesne potaknięcie. - Trzymają się tego. I nigdzie bardziej
niż tu.
- Tu? - Harry wiedział, że odpowiedź padnie w tej samej chwili, kiedy skończy
zadawać pytanie.
- Tak, tutaj - powiedział zmarły głos. - Właśnie w tym miejscu. W cieniu Le Manse
Madonie...
3.
Humph i inni.
W lochu pod domem
- Kim jesteś? - Harry wolałby bardziej formalną prezentację, ale zdaje się, że w tym
miejscu nie miał co na to liczyć.
- Raczej kim byłem? - Rozmówca był najwyraźniej otwartym człowiekiem;
najwyraźniej miał mnóstwo czasu, by przyzwyczaić się do myśli o swojej śmierci; nie zmarł
ostatnio, lecz był od dawna członkiem Ogromnej Większości. - Nazywam się J. Humphrey
Jackson Młodszy. Humph dla przyjaciół. Taa, Amerykanin. A zajmowałem się instalacją
sejfów.
- Sejfów?
- No właśnie. W bankach, u bogaczy i czasami u złodziei, którzy martwili się, że ktoś
im może kiedyś wszystko ukraść. Projektowałem i zakładałem sejfy, skarbce i tym podobne.
Wielkie świnki - skarbonki dla zachłannych świnek.
- Bardzo się cieszę, że cię poznałem, Humph - powiedział Harry. - Szczególnie że nikt
wokół nie jest przesadnie rozmowny!
- Och, są bardzo zainteresowani! - powiedział Humph. -Ale żeby byli gadatliwi? To
klika, Harry, ścisła klika, klan, rodziny całe. Do siebie potrafią gadać cały czas, czy też raczej
szeptać! Ale jeśli się jest obcym... zapomnij!
- Ale... też po śmierci? Pomyślałbym, że milczenie to ostatnia rzecz na świecie, której
się pragnie po śmierci.
- Chyba nie wiesz za wiele o historii tej wyspy, prawda? (Humph parsknął
bezcieleśnie.) To krwawa dziura, Nekroskopie. Ja dowiedziałem się o tym w bolesny sposób,
tak jak możesz dowiedzieć się i ty. Dlatego się właśnie odezwałem.
Bo widzisz, zaczynałem się już upodabniać do nich. No bo widzisz, jest kilku, z którymi
można pogadać, ale ostatnio zrobiłem się takim samym dupościskiem jak reszta! Następnie
poczułem, że się pojawisz, mogłeś być tylko Nekroskopem, bo byłeś ciepły i usłyszałem twoje
myśli - i to, co myślałeś o Le Manse Madonie. - Dlatego do mnie przemówiłeś?
- Głównie, tak...
Myśli zmarłego nagle stały się twarde i zimne. Nie był do końca spokojnym duchem,
w życiu zostawił jakąś niedokończoną sprawę lub też wyrządzono mu jakąś wielką krzywdę.
Dając mu szansę na zebranie myśli, Harry powiedział: - Twój głos dobiega z bliska, Humph.
Czy jest tu w pobliżu jakiś cmentarz? Gdzie jest twój grób? Podszedłbym i porozmawiał tam
z tobą. Tak wypada.
- Grób? Przejdź na drugą stronę drogi, Harry. I popatrz w dół.
Harry przeszedł przez wąską drogę i zatrzymał się przed metalową, wysoką do kolan
barierką zabezpieczającą, która nie zabezpieczała niczego.
- W trzydziestym ósmym tego tu nie było - powiedział mu Humph. - Ani asfaltu na
drodze. Tylko wyboista ścieżka. Miejsce, w którym można było z łatwością zapikować w dół,
jak się było nieostrożnym kierowcą - albo jeśli ktoś doszedł do wniosku, że czas na ciebie...
- Naraziłeś się komuś? - Nekroskop zrobił ostrożny krok przez barierkę - tylko jedną
nogą - i spojrzał w dół. Miał pod sobą dobre pięćdziesiąt metrów kamienistej stromizny, która
kończyła się kolejnym zakrętem drogi poniżej.
- Tam właśnie skończyłem w moim wypalonym wraku -powiedział. - Tam właśnie, na
drodze poniżej. Na szczęście po pierwszym uderzeniu już nic nie poczułem. I nie, nie
naraziłem się nikomu... tylko byłem w pracy!
Harry odgadł, co teraz nastąpi.
- U Francezcich?
- Oczywiście. Trzy miesiące w ich skarbcu - ja dawałem pomyślunek, oni materiały - i
patrz, jak na tym wyszedłem. Kilku ich chłopaków, żołnierzy, zatrzymało mnie, kiedy
zjeżdżałem z góry, walnęli mnie w łeb, aż straciłem przytomność, zwolnili hamulec i zepchnęli
mnie. Był to oczywiście „wypadek".
- Ale czemu?
- Z dwóch powodów. (Harry wyczuł wzruszenie ramion.) Po pierwsze: zanim mnie
zepchnęli, zabrali mi zarobioną forsę... podłe gnojki! A po drugie... Drugie powinno być dla
ciebie oczywiste.
- Byłeś jedynym człowiekiem z zewnątrz, który znał ich skarbiec?
- Tak sobie właśnie myślą, taa.
- Morderstwo. - Już wcześniej głos Harry'ego był bardzo cichy, teraz zmienił się w
ledwo słyszalne mamrotanie.
- Ohydne morderstwo - zgodził się Humph. I chwilę później dodał: - I tak moje kości
gdzieś pochowali pod płotem, a ja kręcę się tu, gdzie się to stało. I proszę, czterdzieści parę
lat później pojawia się tu Harry Keogh, Nekroskop! Wystarczy, żeby uwierzyć w Boga!
Pomsta jest moja - rzekł Bóg!
- Tylko że nie po to tu jestem - powiedział mu Harry. Po chwili milczenia odezwał się
znowu: - To może zapomnimy, że się w ogóle do ciebie odzywałem.
- ...Ale zobaczę, co da się zrobić.
Humph mógł być bardzo dobrym przewodnikiem i trzeba mu było coś zaoferować.
Harry właśnie kogoś takiego potrzebował.
- Obiecujesz? - Jak najbardziej.
- Jak? W jaki sposób im odpłacisz? Teraz Nekroskop wzruszył ramionami.
- Obrabowali cię... teraz ja chcę ich obrobić.
- Zabili mnie, Harry! I nie zamierzam tu wyskakiwać z nastawianiem drugiego
policzka! Bo co chwila słyszę od jakichś kilku lat - czy jesteś zwolennikiem zasady oko za
oko?
- To prawda - odparł Harry. - Ale muszę również wierzyć w to, co robię. I nie mam
jeszcze wszystkich informacji o Francezcich. Jestem prawie pewny, że mogę ich okraść, a co
do reszty... staraj się wejść w me położenie. Nie ma mowy, żebym mógł naprawić całe zło,
jakie wyrządzono zmarłym. Nie samotnie. Jest was cała masa, Humph - należycie do
olbrzymiej, Ogromnej Większości - a ja jestem sam. Ale jak zobaczę to w szerszym
kontekście, to zobaczę, co da się zrobić.
(Chwila myślenia i:) - Co więc mam ci powiedzieć?
- Po pierwsze, czy wiesz coś na temat historii rodu?
- Co? (Całkowite zdziwienie.) - A co ja mogę wiedzieć na temat jakichś historii
rodzinnych? Konstruuję sejfy, Harry! Albo też raczej kiedyś to robiłem.
- Czy przyjrzałeś się wnętrzu tego domu?
- Jasna dupa, nie mogłem tam się nigdzie ruszyć! Miałem swój pokój. Mogłem pójść z
mego pokoju do miejsca pracy i z miejsca pracy do pokoju. Oraz do jadalni, w której byłem
zawsze sam. A teren wokół: nikt nie miał nic przeciwko, jeśli chciałem się przespacerować po
terenie. Rozkład pomieszczeń? Mogę ci go przedstawić w dużym skrócie. Na pewno jestem ci
w stanie powiedzieć, gdzie jest skarbiec! Ale historia rodu?
- No dobrze, skupmy się na rozkładzie pomieszczeń. Przynajmniej na razie.
I Humph mu powiedział. Przyswajając sobie pilnie tę wiedzę, Nekroskop zszedł z
palącego słońca w cień na pobocze, gdzie kręta droga wrzynała się w litą skałę.
Minęło sporo czasu, odkąd Humph był ostatnio w Le Manse Madonie, ale od tamtego
czasu sporo mu utkwiło w pamięci. Poza tym jego opis był wzbogacony zapamiętanymi
kadrami z wnętrza domu, tak że Harry mógł „zobaczyć" trasę od pokoju Humpha do skarbca,
który zabezpieczał w czeluściach budowli, jakby sam pokonywał tę drogę. Mógł poczuć
atmosferę domu, ustalić współrzędne.
- Skarbiec w litej skale - skomentował na końcu.
- Nie - Humph zaprzeczył. - Był głęboko, ale nie tak głęboko. Pod tym poziomem były
jeszcze inne. Zdarzyło mi się tam zawędrować pewnego razu. Nie pamiętam, czy zabłądziłem,
czy ciekawość mnie popchnęła. Prawdopodobnie to drugie - nie, na pewno to drugie. Tak czy
inaczej zaszedłem do miejsca ze stalowymi kratami podłączonymi do generatora. Pod
prądem! Tak, w roku 1938, ale Le Manse Madonie miało swoją renomę. W tamtych czasach
na Sycylii to było coś.
- Może to był stary skarbiec, który miał zostać zastąpiony przez ten budowany przez
ciebie? - zastanawiał się Harry.
- Może i tak, ale nie sądzę. - Myśli Humpha stały się nagle mroczne. - Coś tam było w
dole, ale skrzętnie kryli to przed światem... przed wszystkimi. Ale nakrył mnie strażnik i dał mi
popalić, bo przeczołgał mnie przed moim pracodawcą, Emiliem Francezcim.
Harry dostrzegł twarz tego człowieka w umyśle Humpha i aż podskoczył.
- Co? - zapytał Humph. - Coś się stało?
Tak, stało się. Wyglądał dokładnie tak jak człowiek na fotografiach pokazanych mu
przez Darcy'ego Clarke'a.
Podobieństwo było wręcz uderzające! I podobnie jak na fotografii obraz w umyśle
umarłego był zamazany, nieostry.
- Wiem, o co ci chodzi - powiedział Humph. - Ci dwaj to mętne typy spod ciemnej
gwiazdy i to pod wieloma względami. Nigdy nie potrafiłem dokładnie zapamiętać, jak
wyglądają. Zabawne, nie? Ale nie zabawne, że boki zrywać, tylko...
- Powiedziałeś, że ten Emilio był twoim pracodawcą -jeden. - Harry zmarszczył czoło,
nad czymś się zastanawiając. - Ale przed chwilą użyłeś liczby mnogiej - ci dwaj.
- Brat Emilia - wyjaśnił Humph. - Był ważny w Le Manse Madonie, ale raczej nie
wychodził. Nigdy nie widziałem. Widziałem ich razem często. Na pewno byli braćmi. Może
nawet bliźniakami, choć różnili się od siebie.
Darcy powiedział dokładnie to samo o obecnych właścicielach Le Manse, obecnym
pokoleniu Francezcich. I teraz to Humph zobaczył obraz zdjęć w umyśle Nekroskopa.
- To oni! - powiedział od razu.
- Niemożliwe - odparł Harry. - To Francesco i Tony czy też Anthony... współcześni.
Widzisz obraz wykonanego niedawno zdjęcia. - Wyczuł zadziwienie Humpha, po czym: - A
wiesz co? - umarły powiedział bardzo cicho. - Brat Emilia miał na imię Francesco...
- A niby czemu nie? - Harry nie dał się przekonać. - Te same imiona pojawiają się
często w rodzinach, podobnie jak rodzinne podobieństwo. A poza tym nie interesuje mnie tak
współczesna rodzina, co ich historia... - Ale zupełnie sam nie wiedział dlaczego.
- Na ten temat nic nie wiem - upierał się Humph.
- A może jednak wiesz. Prześledźmy jeszcze raz trasę od twego pokoju do miejsca,
gdzie wstawiałeś te drzwi. -Pamiętał, że coś zobaczył i chciał się temu przyjrzeć ponownie.
Humph szedł z nim całą drogę od pokoi na pierwszym piętrze, w dół kręconymi,
marmurowymi schodami do wielkiej sali, być może balowej. Na ścianach wisiały - nieco
zamazane w pamięci Amerykanina - portrety oprawione w kapiące od złota rzeźbione ramy...
- Portrety Francezcich! - Humph sam był zdziwiony.
- Ej, teraz sobie przypominam! Na tych ścianach jest całe cholerne drzewo
genealogiczne! Tylko że... przepraszam, Harry, ale nie jestem sobie w stanie przypomnieć, jak
wyglądał ani jeden.
- Spróbuj przyjrzeć się bliżej. - Nekroskop niemal go błagał.
I Humph się przyjrzał. Jak już wspomniał, ci ludzie to były mętne typy, nawet duże
obrazy były niewyraźne, albo na skutek słabej pamięci Amerykanina, albo patyny czasu, lub
też... nieważne. Ale z pewnością na każdym z nich widać było uderzające podobieństwo.
Harry oparł się o skalną ścianę i zamknął oczy, by lepiej widzieć wzrokiem Humpha. I
zobaczył - kobietę. Była nieco zamazana w pamięci Humpha, ale wciąż piękna. Była w sukni
pod szyję i miała elegancko, czy też może arogancko, przekrzywioną głowę i była klasyczną
Sycylijką. Pod obrazem widniała mosiężna tabliczka z jej nazwiskiem, której obraz niepewnie
wyłaniał się z umysłu martwego Amerykanina.
Constanza...
Constanza de...
- Constanza de Petralia!...
Tym razem Harry podskoczył jak oparzony. Humph poczuł to i przenosząc się do
kolejnego obrazu zapytał: - Nekroskopie, nic ci nie jest? Łapiesz, o co tu chodzi?
Harry pokiwał głową, wiedział, że Humph to wyczuje i wpatrywał się jeszcze
intensywniej jego oczami. Obok portretu Constanzy wisiał obraz jej syna, Angela, w wieku
młodego chłopca. Ale zaraz obok wisiał jego portret już jako młodego mężczyzny. Nazywał
się inaczej. Oczywiście - Angelo Ferenczini!
Nekroskop wycofał się, wypadając z umysłu Humpha, jakby goniło go stado
demonów. Nie goniły go, a jednak ich obecność była aż nadto wyczuwalna. Bo wciąż tkwiły
w Le Manse Madonie!
- Harry? - Humph zapytał jakby z oddali. - Nic ci nie jest, Nekroskopie? - Harry
wiedział, co widział i kogo rozpoznał, ale ta informacja zdołała dotrzeć do jego wewnętrznej
tożsamości, do jego podświadomego ja. Ta informacja nie była przeznaczona dla niego, ale
dla tego drugiego. On tylko ją uzyskał. Nie wolno mu jej było zapamiętać. Ta część jego
umysłu - czy też część Bonnie Jean - była jak jej komputer. To, co się tam znajdowało, nie
mogło ujrzeć światła dziennego, jeśli nie nacisnęła odpowiednich przycisków.
Słysząc ostrzegawcze trąbienie klaksonu, Harry otworzył oczy. Stał na środku drogi, a
z przeciwka nadjeżdżał samochód. Zwolnił, by go wyminąć, zatrzymał się i kierowca
wychylił się przez okienko, by go o coś zapytać po włosku. Harry wydukał przeprosiny,
wzruszył ramionami i zszedł z drogi.
Samochód ruszył, nabrał prędkości i zniknął w dole.
- Harry? - J. Humphrey Jackson Młodszy znów go zagadnął z bardzo daleka,
ponieważ Nekroskop celowo starał się go całkowicie wyłączyć. Czuł się źle i nie wiedział
dlaczego. Porażenie słoneczne? Możliwe. Ale nagle całe jego jestestwo zatoczyło się jak
pijak. Co do diabła się z nim działo? Co się działo w jego głowie?.
Już się tak czuł wcześniej, kiedy oszalały telepata, człowiek-wilk, napadł na jego
umysł. Ale to było w Londynie, a tu jest Sycylia. Czy ktoś starał się go zaatakować,
przedostać do środka? Zwykle Harry był w stanie osłonić umysł, przed kim chciał. Ale coś przez szok czy coś innego - musiało go wytrącić z równowagi. I na chwilę jego umysł stanął
otworem na oścież.
I zaczęło się...
- Ktoooo? Ktoo? Kto? Kim jesteś? Kim? Tak, kim? Kim ty jesteś??? - kilkanaście
głosów mówiło na raz.
- Ktoooorrgh! - warczenie.
- Kto? - cieniutki, błagalny głosik.
- Ktoooo? - dziewczęcy wrzask w bólu.
- Kto? Kto, cha-cha! Cha-cha-cha-cha! - Wybuch szaleńczego śmiechu wypalił w
umyśle Nekroskopa jak seria kul z karabinu maszynowego.
I w końcu rozległo się: - KTO?... CO?... GDZIE?... - Ale w odróżnieniu od
poprzednich głosów - i mimo że pochodził z tego samego źródła - ten był całkowicie obcy i
przerażający. I sam Harry poczuł, jak zatacza się z wszechobejmującej grozy, od samego
dotyku jego oszalałych macek sięgających w najdalsze zakamarki jego mózgu.
- Uciekaj! - pomniejsze głosy zakrzyknęły jednym chórem w jego głowie. - Och,
uciekaj, uciekaj!
- NIE! ZACZEKAJ!
Oszalałe mentalne szpony sięgały, by go schwycić. Zakrył uszy dłońmi i zaczął biec!
Kolanami walnął w barierkę zabezpieczającą, zachwiał się, poleciał do przodu i
poczuł, jak wiatr szarpie za ubranie, odgarniając w tył sklejone potem włosy. Harry otworzył
oczy - zobaczył klif, niebo i odległe morze, wszystko do góry nogami - i zobaczył czekające
go w dole skały i kamienie. W jednej chwili wróciło mu opanowanie, a w drugiej już otwierał
drzwi Möbiusa poniżej spadającego ciała... i wpadł do środka.
Kontinuum! Bezpieczeństwo! Współrzędne! Paterno... ...Wypadł z Kontinuum
Möbiusa do pokoju hotelowego w Adaro, opadł na kolana i zwymiotował na środku pięknego
dywanu...
Harry musiał spać przez kilka godzin. Kiedy się obudził pamiętał, że zrobiło mu się
niedobrze, ale nie pamiętał dlaczego. Mógł to być jedynie udar słoneczny. Posprzątał po
sobie, po czym padł na łóżko. Dzięki Bogu, że nie wpadł w to, kiedy zemdlał. Klimatyzacja w
pokoju szybko uporała się z cierpkim odorem.
Ale wracając do Le Manse Madonie... pamiętał wszystko, co mu powiedział Humph,
włącznie z opowieścią martwego o zakazanym miejscu z drzwiami pod napięciem, głęboko w
skale, ale nic po tym. Nic wielkiego, wiedział, gdzie jest skarbiec Francezcich, a po to w
końcu tu przybył.
Czy to jedyny powód? Tak jedyny. Dlaczego więc się trząsł?
Pojawiło się przez chwilę... pojawiło się i znikło... możliwe, a nawet prawdopodobnie,
to z tego powodu zrobiło mu się niedobrze. Tak, prawdopodobnie dlatego. Znów się zatrząsł i
ten dreszcz wywołał coś innego z przeszłości. Nie to, co spowodowało wymioty, ale obraz
przenikliwie zimnego ugoru i kamiennej twarzy wyrzeźbionej w skale.
I tak samo szybko komputerowy umysł Nekroskopa - komputer cokolwiek
uszkodzony czy też zainfekowany nie tylko wirusem Bonnie Jean, lecz również doktora
Jamesa Andersona - zdołał przełączyć napęd, wyprowadzając go z tego, co mogło się okazać
zabójczym programem bądź ciągiem myśli.
I Harry chciał się czegoś uchwycić - czegoś solidnego - co pozwoliłoby mu okrzepnąć
i zyskać jakiś punkt odniesienia, by mógł się rozejrzeć wokół, zamiast tego bezsensownego
kręcenia się w kółko. I pamiętał pomysł, jaki pojawił się w umyśle, by przenieść się od razu
do Le Manse Madonie, ponieważ zna jego współrzędne, nawet tam wcześniej nie będąc, że
skoro udało się z tym miejscem, to może uda się i z innymi.
Czemu nie? Umiejętność Aleca Kyle'a polegała na zaglądaniu w przyszłość, jednak
bez wiedzy, co oznacza to, co widzi. I nieco tej wiedzy przeszło na Harry'ego za sprawą
umysłu Aleca. Zobaczył Le Manse Madonie jako fragment przyszłości, ale jego własne
zdolności uzupełniały się z umiejętnościami Kyle'a, jego metafizyczny umysł odruchowo
zarejestrował współrzędne tego miejsca!
A były też i inne miejsca. Kamienna twarz - świątyni? W górach była jednym z nich.
A innym mogło być...
Miejsce, w którym przebywała Brenda!
Górskie przełęcze wyszczerzone na podobieństwo kłów, nad którymi wiszą gwiazdy jak
zastygłe kryształki lodu iskrzące się na zamarzniętej granatowej tafli obcego nieba. A w dole
jałowa równina kamieni ciągnąca się po jaśniejący horyzont rozświetlany upiornymi
zorzami...
Harry zadrżał. Czy Brenda i dziecko mogły przebywać w takim miejscu? Tak,
mogliby, gdyby była to scena z przyszłości, a nie resztki jakiegoś cudacznego snu.
Cóż, udowodnił już, że potrafi znaleźć się w Le Manse Madonie, i tym samym będzie
się czuł bezpieczniej, odwiedzając inne miejsca - prawda? Jest jeden sposób, żeby to
sprawdzić.
Najpierw świątynia czy też klasztor, czy cokolwiek to jest... ale najpierw musi się
poczuć nieco lepiej.
Wziął dwie tabletki Alka Seltzer, połknął i poczekał, aż żołądek uspokoi się nieco.
Następnie opryskał twarz zimną wodą nad umywalką w pokoju i wysuszył się, oklepując
twarz czystym ręcznikiem. I po półgodzinie leżenia na łóżku z rękami założonymi za głowę,
który to czas upłynął mu na rozmyślaniu, w końcu był gotów.
Przed oczami stanęło mu zamarznięte pustkowie - w miejscu, z którego obserwował
świątynię - po czym zapamiętał współrzędne. Nie ma sprawy - spokojnie czekały w
pogotowiu. I już. Wstał z łóżka, wywołał drzwi Möbiusa i wszedł w nie.
...I znów się udało!
W Paterno na Sycylii było nieco po dwunastej w południe - piąta po południu w
klasztorze Drakesh na Wyżynie Tybetańskiej.
I było to dokładnie to samo miejsce, jakie widział podczas pierwszej wizyty. I
rzeczywiście była to prawdziwa wizyta - jakby prekognicyjne zerknięcie w przyszłość
umysłu, który jeszcze nie przywykł o tego, co potrafi: Właśnie ucichła burza śnieżna, świeży
śnieg połyskuje miękko w promieniach słonecznych wyglądających zza szarej kołdry chmur i
widać w oddali na śnieżnej połaci... jakiś ruch? Oczywiście, z tej odległości postacie mają
wielkość mrówek przedzierających się przez śnieg. Poruszają się bardzo mechanicznie, jakby
szły w odmierzonym wojskowym szyku - lewa, prawa, lewa, prawa, lewa - szybko i
posuwiście. Trzej na przedzie mają na sobie czerwone szaty, tak samo jak ci trzej z tyłu. Ale
postać w środku odziana jest w śnieżnobiałą szatę. Z odległości niecałego kilometra
topniejącego śniegu do uszu Nekroskopa dobiega dźwięk malutkich złotych dzwonków...
Harry nie jest odpowiednio ubrany. Nawet tu jest lato, ale wysokość jest zbyt duża, by
to dostrzec. Tak, znajduje się na Dachu Świata. Znów dopadają go dreszcze - tym razem z
zimna - otwiera więc drzwi i wraca do Paterno.
Gorąco wali go z całym impetem, kiedy wychodzi z pustki do swego pokoju. A do
drzwi - tych prawdziwych - wali pokojówka, pytając: „Mośna juś pospsiątam?" Wpuszcza ją
do pokoju i pokazując plamę na dywanie, mówi, że kawa mu się rozlała, i zostawia ją
ćwierkającą jak z zapałem godnym lepszej sprawy rzuca się do sprzątania. I obserwując z
boku jej starania, zastanawia się, o co chodzi w tej świątyni z kamienną twarzą na mroźnym
płaskowyżu i w jaki sposób łączy się ona z jego przyszłością. Jedno jest pewne: Brendy tam
nie ma. Nie wyczuł jej obecności, poza tym nie miałoby to sensu. Nie w takim miejscu.
Ale głównie zastanawia się nad kolejnym miejscem i nad tym, jak wyglądało.
...Ogród w bujnej dolince pomiędzy poszarpanymi wichrami skałami, gdzie podczas
godzin dziennych nieostre promienie słońca przedzierają się przez wysokie przełęcze, a
gwiazdy świecą jak oszronione klejnoty lub odłamki lodu zawieszone na nieboskłonie,
rozświetlane serią upiornych zórz...
Czy tam była Brenda?
Kiedy rozmyślał o tym miejscu, w umyśle Harry'ego pojawiły się dziwne
współrzędne. Dziwne, tak, takie, jakich nigdy wcześniej nie widział. Tak dziwne, że aż zaczął
się zastanawiać, no bo albo były prawdziwe, albo były współrzędnymi z fantazji, pozostałości
po jakimś śnie. Czy było to myślenie życzeniowe? Czy chciał koniecznie poznać to miejsce,
które znajdowało się gdzieś na drugim skraju tęczy? Cóż, Nekroskop nie miał czerwonych
pantofelków, miał za to do dyspozycji Kontinuum Möbiusa.
W końcu pokojówka skończyła sprzątać. Kłaniając się co chwila, uśmiechając i cały
czas trajlując w zupełnie niezrozumiałym łamanym angielskim, wycofała się z pokoju i poszła
sobie. Harry nie marnował czasu i otworzył drzwi Möbiusa, i w pierwotnym mroku nakreślił
symbole ezoteryczne, dziwaczne równania, które miały być określeniem jego celu podróży, i
trafił... donikąd.
W końcu był to tylko sen, życzenie, utracona nadzieja. A współrzędne były błędne,
ponieważ one również były wymysłem jego wyobraźni i nie oznaczały niczego.
Oczywiście mylił się, ale bezbłędnie określił współrzędne jako obce. Ponieważ w
wymiarze równoległym, poza znanym ludzkości kosmosem, dziwne współrzędne
przeniosłyby Harry'ego wprost do celu. Były zupełnie w porządku... tylko że były obce.
Ale teraz trzeba skończyć z eksperymentami, odkrywaniem nowych miejsc i
rozczarowaniem. Teraz mimo że odpoczywał, Harry czuł zmęczenie. Cierpiał na kryzys
emocjonalny, nie mógł znieść różnic w czasie i nawet miał dość samego Kontinuum Möbiusa.
Ale później, wieczorem, zdrowy rozsądek i umiejętności będą mu potrzebne, musiał być
psychicznie i fizycznie przygotowany na czekające go zadanie. Posiadał już wszystkie
potrzebne informacje na temat Le Manse Madonie. Jego nowa wiedza dotycząca
mieszkańców domu zapadła głęboko w podświadomość Nekroskopa i tam pozostała, poza
zasięgiem, aż ktoś - Bonnie Jean lub Radu Lykan - naciśnie właściwe guziki. Natomiast
naturalne trudności były naturalną częścią tej misji. Tak sobie przynajmniej tłumaczył.
Spał jak niemowlę nie niepokojony szeptami zmarłych w grobach. Jeśli rozmawiali, to
robili to bardzo dyskretnie. Ale w końcu to była Sycylia...
Zanim nie obudził się całkowicie o szóstej wieczorem, Harry przez chwilę był
zdezorientowany. Wciąż był jasny dzień i tak będzie jeszcze przez dwie, trzy godziny.
Wziął prysznic, żeby zmyć z siebie ostatnie skutki letargu, po czym spożył w
restauracji hotelowej samotny posiłek - coś Genovese - i od razu powrócił do pokoju.
Teraz Nekroskop był gotów i była to już wyłącznie kwestia czasu. Teraz również zdał
sobie w pełni sprawę, jak niewiele wie o Le Manse Madonie, jego mieszkańcach i służbie...
na przykład ilu ich jest i jakie są ich obowiązki. Ale w takim miejscu - właściwie fortecy - nie
potrzeba stosować dodatkowych środków ochrony poza strażnikami. Prawdopodobnie nocnej
straży rozstawionej wokół. Nawet przy tym wydawało się nieprawdopodobne, żeby kręciło
się tam wielu ludzi o takiej porze.
Naprawdę? (Harry zmarszczył czoło na tę uszczypliwość, która pojawiła mu się jak
uporczywa mucha z zakamarków umysłu.) Cóż, jeśli będą tam na niego czekać w kupie, to
jego plan to przewidział. Zaroją się jak wściekłe osy, kiedy tylko da znać o sobie, ale na
zewnątrz. Trzeba ich czymś zająć, zmienić ich zwykły tryb postępowania. Miał zamiar
dostarczyć im takiej rozrywki.
Jeśli chodzi o drzwi do skarbca: były zamykane na zamek szyfrowy. Harry nie był
królem kasiarzy, ale znał się na pojawianiu się w pomieszczeniach bez użycia drzwi. Czy też
raczej tylko on znał szyfr do swoich drzwi. W istocie dla Harry'ego było korzystne, że stalowe
drzwi Humpha - podwójne drzwi - tak długo się otwierają bo był w stanie zniknąć, zanim
ktokolwiek wejdzie do środka. Ale najprawdopodobniej nawet nie będą się starali wejść, bo
drzwi Humpha były podłączone do alarmu. A Harry nie zamierzał uruchamiać żadnego
alarmu - przynajmniej nie w środku.
Nadszedł czas na sprawdzenie zajęcia dla ochroniarzy. Wywiesił na klamce tabliczkę
„Nie przeszkadzać", dwa razy sprawdził, czy drzwi są zamknięte, wyciągnął walizkę i
otworzył ją na łóżku. W środku były cztery koszulki, czarny kombinezon, para czarnych
espadryli (nieco przechodzonych), jasnoniebieska letnia marynarka i... wojskowy pas z
oprzyrządowaniem z płóciennymi kieszeniami, pudełko sześciu granatów łzawiących i
dziewięć granatów odłamkowych zalakowanych jak granatowo-stalowe bombki w pudełko
„trzy na trzy" ze sklejki i wyściełane wiórami. Sama obecność tych ostatnich przedmiotów
wywołałaby u większości ludzi nerwową drżączkę, ale Nekroskop bawił się już swego czasu
o wiele bardziej śmiercionośnymi zabawkami.
Znów odłożył wszystko, zszedł do baru i popijając wodę mineralną usiadł w kącie,
starając się być jak najmniej widocznym. Za oknami patia rozświetliły się światła na basenie.
Była tam grupka nawołujących się i pryskających wodą brytyjskich turystów. Piękna
blondynka weszła do baru owinięta w ręcznik, zamówiła drinki, uśmiechnęła się do Harry'ego
i zapytała: - A pan Anglik?
- Nicht verstehen - odpowiedział, po czym wrócił do pokoju. Po drodze jednak
odwiedził sklep z pamiątkami i kupił cieniutką latarkę... może jej potrzebować w skarbcu pod
Le Manse Madonie.
Jego pokój miał niewielki balkon, usiadł tam pod pięknie rozgwieżdżonym niebem i
liczył satelity przecinające niebo, aż tuż po pierwszej stracił cierpliwość. Wciąż było
wcześnie, ale musiało wystarczyć.
Założył kombinezon i czarne buty, włożył pas i zawiesił na nim wyposażenie,
wypychając jego kieszenie zbiornikami z gazem i granatami. Następnie sprawdził swobodę
ruchów. Wszystko było w porządku, a jednak czuł się... inaczej niż wtedy, kiedy „najechał"
zamek Bronnicy. Ale na pewno nie jest przecież tak źle? Wtedy Harry był żądny krwi, chciał
im wszystkim dokopać - i wyruszał na bój z Borysem Dragosanim, wampirem. Tym razem to
była tylko para Ojców Chrzestnych... czy na pewno?
Poza tym Dragosani spodziewał się go, a ci ludzie się nie spodziewają.
Tak czy inaczej Harry miał wszystko zapięte na ostatni guzik - było za późno, by się
teraz wycofać - musiał zdobyć pieniądze na poszukiwanie Brendy i małego - a nie były to
małe pieniądze - poza tym Francezci byli bandziorami i mordercami. Tego ostatniego nie
można było udowodnić przed sądem, nie, ale Nekroskopowi wystarczyło słowo J. Humphreya
Jacksona Młodszego. Umarli bardzo rzadko kłamią. Niektóre umarłe istoty kłamały, ale nie
ludzie.
Wywołał drzwi Möbiusa i „poszedł" do Le Manse Madonie, do miejsca pod murem,
którego współrzędne zapamiętał ze swojej drugiej wizji. I bez chwili wahania wykonał drugi
skok, tym razem kilometr dalej, na poszarpany, jałowy obszar, gdzie skała wyglądająca jak
ramiona ośmiornicy sterczała ze skalnej popękanej górskiej gleby jak ukruszony ząb ziemi.
Było dostatecznie daleko.
Przy pomocy latarki wspiął się kilka metrów, by zyskać dogodny punkt obserwacyjny,
po czym spojrzał na ciemną krępą sylwetkę Le Manse. Gdzieniegdzie jeszcze na ścianach
kilku pokoi świeciły się przyćmione światła - w pokojach służby, jak podejrzewał Harry. Ale
łuk nad bramą wjazdową na wewnętrzny podwórzec był rozświetlony baterią reflektorów. No
świetnie, ale on nie będzie wchodził frontowymi drzwiami. Miał swoje własne.
- Humph? - powiedział, wstrzymując oddech. - Jesteś tam?
- No cześć. Spodziewałem się, że wpadniesz, Nekroskop -pojawił się od razu. Jednak
nastrój nieco siadł, kiedy Amerykanin spytał: - Co się stało, Harry? Wtedy, kiedy
rozmawialiśmy. Byłeś tam i nagle zniknąłeś. Jakbyś się zacierał, albo coś cię przyblokowało...
ale co?
Nekroskop zmarszczył czoło i potrząsnął głową.
- Nie... nie jestem pewien. Nie pamiętam. Czasami tak mam, czuję, jakby ktoś mi coś
majstrował w głowie, ale jak się dowiem kto, to odpłaci mi za wszystko z nawiązką! Ale
teraz... zdaje się, że powinienem przynajmniej nad tą rozmową jakoś zapanować. Więc tym
razem będziemy rozmawiać tylko ty i ja, Humph.
- W czym ci mogę pomóc?
- Pokaż mi jeszcze raz drogę do skarbca. Nie z twego pokoju, ale tylko tę część pod
ziemią jak się idzie tunelami w skale.
Humph był w kropce.
- Ale przy twoich umiejętnościach powinieneś od razu przenieść się do skarbca.
Harry zupełnie nie wiedział, dlaczego nie chce tak zrobić! Wiedział tylko, że musi się
bliżej przyjrzeć rozkładowi pomieszczeń pod ziemią.
- Może chcę wiedzieć na później - wzruszył ramionami.
Humph wykonał w odpowiedzi identyczny gest i rzekł: - Ty tu rządzisz, Harry.
I bez komentarza jego martwy umysł ujawnił wszystkie szczegóły krętego tunelu w
skale pod Le Manse Madonie. Nekroskop zapamiętał potrzebne mu współrzędne, łącznie z
zakazanym tunelem w samym wnętrzu podziemi, gdzie Humph dostał burę. - Masz, co ci
potrzeba, Harry?
- Miejmy nadzieję - odpowiedział Nekroskop i pożegnał się z Humphem. Teraz będzie
bardzo zajęty.
- No to poszły konie po betonie - rzucił na odchodne Humph i jego martwy głos zatarł
się w pustce.
Harry zszedł ze skały. Nadszedł czas, żeby zapewnić strażnikom rozrywkę, która
będzie polegała na odwróceniu uwagi. Wyjął trzy granaty odłamkowe z kieszeni u pasa, wyjął
zawleczki i cisnął tak daleko, jak tylko mógł, na prawo, na lewo i na wprost. Następnie
schował się za blokiem skalnym i odliczał sekundy. W ciszy ciepłej śródziemnomorskiej
nocy, którą przerywały tylko cykania cykad i pohukiwania sów, rozległy się trzy potężne
eksplozje, jakby oznajmiając początek trzeciej wojny światowej. Szrapnel zafurkotał w
powietrzu.
Harry wyczekał, aż przebrzmi echo wybuchu przetaczające się po górach, po czym
wstał. W pomarańczowo-szarych obłokach rozniósł się swąd kordytu i siarki, a po drugiej
stronie na sztucznym płaskowyżu światła w oknach Le Manse Madonie zapalały się jedno po
drugim i w końcu cały dom wyglądał jak Zamek Edynburski podczas dorocznej parady
wojskowej orkiestr szkockich dudziarzy. W jednej z bocznych wieżyczek pojawił się nawet
szperacz i od razu zaczął omiatać teren wokół zewnętrznego muru. Wszyscy, którzy się
obudzili - a obudzili się wszyscy - słyszeli wybuchy, ale nie znali ich pochodzenia. I to nie
wystarczało. Harry policzył do dziesięciu, następnie rzucił kolejny granat na lewo. Tym
razem kierując się błyskiem i wybuchem, szperacz powędrował w jego stronę. Harry
przykucnął za skałą i snop światła poszybował dalej. Jeżeli ci tam nie byli wyposażeni w jakiś
zaawansowany technicznie sprzęt noktowizyjny, na tę odległość nie mogli zobaczyć niczego.
Minęła minuta, po niej kolejna, strumień światła miotał się to tu, to tam, dało się
słyszeć odgłos zapalanego silnika samochodu - najpewniej landrover z napędem na cztery
koła, który właśnie wypadł z rykiem silnika przez główną bramę. Jechał, podskakując na
wertepach, omiatając widok światłami podskakujących reflektorów. Po chwili dało się słyszeć
kolejny warkot silnika, ale tym razem słysząc wycie przy rozruchu i niedające się z niczym
pomylić szur, szur, szur, szur łopat helikoptera, wiedział, że zobaczy maszynę startującą zza
muru Le Manse.
Harry nie zamierzał dopuścić, by te pojazdy dotarły do miejsca, w którym stał.
Obecnie każdy mieszkaniec Le Manse Madonie będzie szukał kogoś na zewnątrz. Czas, by
Nekroskop wszedł do środka. Otworzył drzwi Möbiusa i skoczył...
...do miejsca o współrzędnych, które pojawiły się w najwyraźniejszych (i jednocześnie
najmroczniejszych) wspomnieniach J. Humphreya Jacksona Młodszego - na skrzyżowaniu
kamiennego tunelu wykutego w skale głęboko pod Le Manse Madonie. Był to najciemniejszy
kąt, ponieważ Humph niezbyt się przejął dojściem do skarbca. Nekroskop poczuł się tak,
jakby to martwy Amerykanin prowadził go cały czas, czuł jego opór - nawet po śmierci i tak
długim czasie - by nawet na chwilę ponownie odwiedzić to miejsce. Łatwo było zrozumieć
dlaczego.
Miejsce to było niesłychanie klaustrofobiczne, pozbawione życia, puste... niczego tu
nie było poza samym skrzyżowaniem tuneli. A jednak odnosiło się wrażenie, że coś
nasłuchuje. Kiedy Harry również próbował nasłuchiwać, nie wyłowił niczego. Może to
wrażenie potęgowała waga skały nad głową - pełna klaustrofobia - i nagła myśl, że gdyby Le
Manse było mistyczną bestią to tunele byłyby jej szczękami, tylko czekającymi, by zacisnąć
się na śmiałku, który tu zawędrował. Było to miejsce wzbudzające strach, napełnione jakąś
chorobliwą wizją budowniczego... ale nie bardziej niż jakikolwiek mroczny, głęboki,
opuszczony szyb kopalniany. Tak właśnie pomyślał Harry, by rozproszyć złe myśli.
Wycięte dłutem łukowe sklepienie wisiało nisko nad głową, nie więcej niż niecałe dwa
metry. Co piętnaście kroków w ścianach tkwił rząd nagich żarówek, zakrzywiając się wraz z
krzywizną tunelu. Światło, jakie dawały, było, najoględniej mówiąc, niesamowite - było tu
więcej poświaty niż prawdziwego światła. Było to miejsce styku pięciu tuneli. Kamienne
schody wiodły w górę, do piwnicy Le Manse, o czym Harry wiedział. A inne schodziły w dół,
najwidoczniej w owe zakazane rejony. To tam w dole Humph wpadł w tarapaty. Tylko
dlatego, że tam trafił, nie widząc niczego.
Ale Harry musiał to zobaczyć - w końcu.
(Co? Ale przecież przyszedł tu, żeby zdobyć pieniądze, tak? Na poszukiwania. Dwa
oblicza mentalności Harry'ego: świadomość i podświadomość czy też posthipnotyczna
podświadomość - znalazły się w chwilowym konflikcie, zmieszaniu, po czym problem
rozwiązał się sam, bo podsunął sobie proste wytłumaczenie: potrzeba zbadania tego miejsca
przez Nekroskopa była spowodowana jego naturalną ciekawością, to wszystko.) Ale teraz
miał gwałtowną potrzebę znalezienia się w skarbcu Francezcich.
A jednak zatrzymał się, na chwilę, by umieścić współrzędne tego miejsca w pamięci.
Te schody idą od góry, a inne schodzą stromo do wypełnionych echem wnętrzności tego
domu... A trzy inne tunele łączą się na jednym poziomie... To miejsce to labirynt, tak jak
mówił Humph... Ci ludzie musieli je drążyć przez wieki.
Harry potrząsnął gniewnie głową, gwałtownie mrugając oczami z powodu kiepskiego
oświetlenia. Ale informacja została zapamiętana i zamknięta w jego tajemnej pamięci. Teraz
mógł zająć się pracą.
Liczyło się, że sekundy mijają szybko. Tam na górze pewnie wszyscy teraz biegają jak
z pieprzem. Ale na dole zalegała głucha cisza czy też prawie głucha - słychać bowiem było
cichą pracę systemu wentylacyjnego, prądy powietrza przetaczające się tunelami, stłumiony
terkot niewidocznych urządzeń. Oraz oczywiście ciśnienie mas skalnych nad głową dodatkowo obciążone ciężarem samego Le Manse Madonie - które odbierał również jako
dźwięk - niemy, lecz zawsze obecny jęk stłamszonej skały...
Dwa z trzech poziomych tuneli ciągnęły się na nieznaną długość. Humph ich nie
zbadał. Harry „znał" drogę prowadzącą do domu i również co nieco wiedział o drodze
prowadzącej w dół... w niewiadomym kierunku. Trzeci poziomy tunel prowadził prosto do
skarbca, do masywnych stalowych drzwi zamontowanych przez zmarłego Amerykanina
jakieś czterdzieści lat temu. Ale Harry nie musiał marnować czasu, by iść tunelem. Mógł
„przejść" od razu do wewnętrznych drzwi.
Pomyślał, czy by nie skontaktować się ponownie z Humphem, by sprawdzić
współrzędne, ale po chwili zmienił zamiar. Nie stąd. W takim miejscu nie chciał burzyć tafli
psychicznego eteru. I tak Nekroskop musiał zdać się na własne siły. Po prostu. Przeszedł
drzwiami Möbiusa przez zewnętrzne drzwi i zobaczył, że jest dokładnie tak, jak opisał mu to
Humph: w ścianie tkwiła wysoka na metr osiemdziesiąt okrągła zatyczka na zawiasach z
błyszczącej stali. Sama ściana była wykonana z porowatej, oksydowanej stali, której
niewidoczne krawędzie głęboko wgryzały się w kamienną ścianę, podłogę i sklepienie.
Wielkie koło służące do otwarcia niewidzialnych bolców sejfu było połączone z zamkiem
cyfrowym. Można było przejść przez te drzwi, wyłącznie jeśli miało się szyfr, albo też łuk
elektryczny z niewyczerpalną ilością energii, lub kilka dobrze umiejscowionych czołgowych
pocisków kumulacyjnych. I tylko tyle. Nie było innego sposobu...
...Z wyjątkiem jednego. Harry go znał.
Każdy, kto by go widział, przysiągłby, że zniknął... i pojawił się ponownie w
całkowitej ciemności po drugiej stronie drzwi. Wciągnął ustałe powietrze w płuca, poświecił
latarką, zrobił dwa kroki ku wewnętrznym drzwiom, a następnie trzeci ku kolejnym, zupełnie
niewidocznym drzwiom, które otworzył na nieprzenikalnym metalu... do skarbca
Francezcich, bajecznego skarbu stulecia, łapczywego „czarnego serca" Le Manse Madonie.
I puścił pierwszy cienki snop światła z kieszonkowej latarki, omiatając nim
pomieszczenie czy też raczej jaskinię -jaskinię skarbów - za niedającymi się sforsować
drzwiami Humpha...
...Nekroskop spodziewał się, że będzie dobrze, ale to, czego się spodziewał, miało się
nijak do rzeczywistości. Bogactwo? Pieniądze? Nielegalne zyski z dziesięciu, dwudziestu,
niech tam, trzydziestu lat organizacji przestępczych, którym doradzali i opiekowali się
Francezci? Cóż, w takim razie strasznie dużo popełniano przestępstw! Ale tam w dole - w
samym zakazanym miejscu, który podobnie jak to był zamkniętym lochem - Harry już
wiedział, że jest tam coś więcej, niż się spodziewał. O wiele więcej.
To, że cząstka tej niewyobrażalnej, ktoś by powiedział obrzydliwej, fortuny została
zebrana ostatnio, było oczywiste. Po pierwsze były tego miliony, jeśli nie miliardy w
wysokich banknotach w prawie każdej współczesnej walucie, które to pieniądze na pewno
pochodziły z przestępstwa, bo co musieliby robić Francezci, by legalnie zarobić takie
pieniądze? A jeśli były zarobione legalnie, to czemu były tu ukryte? Ale to były tylko
pieniądze, w żadnym wypadku skarb. Skarb stanowiło co innego.
Niektóre z przedmiotów były stare jak świat. Na początku dziesiątego wieku
śródziemnomorscy piraci z Genui i Pizy rabowali saraceńskie szlaki wodne. Później sami
krzyżowcy byli atakowani, kiedy wracali na zachód wyładowanymi po brzegi okrętami z
łupem pochodzącym ze zdobytych miast, część ich łupów była w tej sali. Figurki z cennego
marmuru i złota, samorodki tego cennego metalu, skarby z każdej epoki śródziemnomorskiej
historii. Ale były też nowsze skarby. Latarka Harry'ego oświetliła skrzynię z namalowaną na
nich swastyką, niektóre z nich były jeszcze zamknięte! A te, które były otwarte: Harry znał
wojenną opowieść o tym jak siły Rommla przyciśnięte w Tunezji w maju 1943 roku
przerzuciły olbrzymie ilości kosztowności i złota na Korsykę, w nadziei, że pomoże to w
odwróceniu szal wojny na stronę Niemców. Skarb był w postaci złota, kości słoniowej, dzieł
sztuki i biżuterii, które akumulowano w Tunezji, Libii i północnym Egipcie. Ale nawet jeśli
kiedykolwiek dotarły na Korsykę, to nigdy nie zasiliły wojennej kasy. Nekroskop wiedział
teraz, że tak się nie stało, bo wszystko to dostało się do tej jaskini!
Ale latarka nie dawała wystarczającego światła, bardzo mało mógł zobaczyć.
Harry'emu zaschło w ustach. Ręce mu się trzęsły, a na brwiach poczuł krople potu wywołane
gorączką. Nawet Nekroskop mógł zachorować. Opanowała go bowiem zachłanność - jak
niedająca się ukoić, niesłychana żądza samych Wampyrów - gorączka złota!
Był tu sam otoczony bajkową fortuną! Przez chwilę też to poczuł - tak jak oni czuli
swą władzę, siłę, pazerność. Była to bardzo zakaźna choroba.
Następnie omiatając metalowe półki, skrzynie i nagie ściany cienkim snopem światła
latarki, Harry zobaczył to, czego mu było trzeba: przewody elektryczne zwisające z sufitu,
które prowadziły do włączników prądu na ścianach na panelu zamontowanym pomiędzy
półkami. To przywróciło mu zmysły, zapanował nad emocjami owładniętymi zachłannością. I
tak dowiedział się o udziale Francezcich w świecie współczesnym, a jednocześnie był
świadomy, że odnalazł Ferenczych wraz z całą ich starożytną grozą.
Wiedział, że historyczne skarby zgromadzone tutaj zebrał ojciec dwóch braci kimkolwiek by nie był - a przed nim przez jego przodków aż do Angela Ferencziniego, syna
krwi Waldemara Ferrenziga i Constanzy de Petralia. A ilu było tych przodków... trudno było
to Harry'emu obliczyć. Ale z pewnością to opętańcze gniazdo srok istniało tu nie za życia
jednego człowieka, ale całych pokoleń. Pokoleń wampirów!
I wiedział to - dla Nekroskopa było to jasne jak słońce -ale tylko przez ułamek
sekundy. Wiedza ta zapadła się w skarbiec B.J. i znikła. Marszcząc brwi do swoich myśli,
Harry włączył światło.
Po raz pierwszy w jasnym świetle zobaczył prawdziwe rozmiary tego wszystkiego... i
od razu został dostrzeżony!
W wieży zajmowanej przez ochronę strażnik wyglądał przez na wpół otwarte okno i
patrzył na wyżynę Madonie, widząc helikopter przeczesujący grupy skał i wzniecający kłęby
kurzu na samej krawędzi kanionu. Następnie wyczuwając, że ekran na konsoli ożył i zaczął
świecić, zamrugał zmęczonymi powiekami i odwrócił się, by zobaczyć, co się stało. Kiedy
tylko to zobaczył, na sekundę zamarł z przerażenia.
To był skarbiec - system świetlny pomieszczenia mógł być włączony wyłącznie od
wewnątrz. Został włączony, inaczej ekran pozostałby czarny. Ale to nic - pewnie to któryś z
braci, na pewno jeden z nich, ponieważ nikomu innemu nie wolno było wchodzić do skarbca,
nigdy, pod żadnym pozorem. Tylko że... obaj bracia stali na zadaszonym wjeździe, oczekując
na raport o wybuchach!
Cień, męska postać ubrana na czarno pojawiła się na ekranie, zatrzymała się przy
półkach, wybrała niewielką torbę i wysypała nieco z jej zawartości. Złoto zamigotało na
srebrno w monochromatycznym oku kamery, kiedy monety posypały się na ziemię. Intruz był
szczerze zaskoczony, podniósł garść ciężkich monet i stojąc w bezruchu, przesypał je przez
palce.
Wybuchy niewiadomego pochodzenia... obydwaj Francezci stojący na widoku w
letnią noc... skarbiec... intruz!
Wszystko to nie mieściło się skołowanemu strażnikowi w głowie. Szczęka mu opadła,
zamknął ją z kłapnięciem, by wysyczeć - cholera! - następnie uśmiechnął się szeroko, kiedy
czerwone pulsujące światełko na konsolecie poinformowało go, że kamery zostały włączone
wraz ze światłami. Ktokolwiek był tam na dole, to będzie miał zdjęcie! Tak czy inaczej był
już trupem. Strażnik otworzył przesuwane okno na całą szerokość i krzyknął do Francezcich:
- Intruz! W skarbcu! Złodziej!
W pierwszej chwili nie usłyszeli go, albo może nie zrozumieli, nie dotarło do nich. Do
kogo by dotarło w takich okolicznościach? Po czym zrozumieli.
- Co? - zawołał Anthony Francezci i spojrzeli po sobie z Franceskiem z dziwnymi
minami, po czym zaczęli iść, potem biec do frontowych drzwi Le Manse. - Co ty mówisz? W
skarbcu? W którym skarbcu?
- Jest na ekranie! - Głos się strażnikowi zmienił z emocji. - Jest w skarbcu!
Bracia wiedzieli, co to oznacza. Oczywiście, że tak. To był jeden z nich, musiał być
jeden z nich. Wybuch bomby miał wszystkich odciągnąć. Zdrada! Ale to było nie do
pomyślenia, było niemożliwe. Jak komukolwiek mogło nawet to przejść przez głowę, że
ujdzie mu to na sucho?
- Brać broń! - zawołał Francesco, a jego głos zadudnił w ciemności. Zdarł z twarzy
ciemne okulary i można było zobaczyć szkarłatne ślepia. - Wszyscy pod broń. Do murów. Jak
zobaczycie jakiegoś obcego, bierzcie go żywcem, a jeśli nie możecie, to zastrzelcie jak psa!
Jak wchodzi albo wychodzi z domu.
Wskazując na strażnika w oknie wieży: - Ty, co z kamerami? - Są włączone, sir odkrzyknął strażnik. Ale Francezci byli już w tym momencie w domu i już ich nie widział...
Nekroskop nie zauważył kamer w suficie. Od czasu włączenia świateł nie widział
niczego z wyjątkiem bezmiaru skarbów. I nawet wtedy jego umysł nie był w stanie tego
pojąć, poza faktem, że było ich mnóstwo i wszystkie pochodziły z przestępstw.
Od stert (dosłownie stert) „zaginionych Starych Mistrzów", z których wybrano kilka w
kapiących od złota ramach i powieszono na skalnej ścianie, do monet dawno zapomnianych
królestw; od ksiąg i iluminowanych manuskryptów do pięknie wykonanych bizantyjskich
klejnotów; od pirackiego złota do współczesnych papierowych pieniędzy leżących w grubych
na palec plikach. Harry wędrował wzrokiem po całej jaskini i zatracał się w tym wszystkim.
Było o wiele lepiej, niż przewidywał Darcy Clarke, ponieważ sam nie wiedział. Ale
Nekroskop wiedział, i wiedział również, co musi zrobić.
W skarbcu działała jak wszędzie wentylacja, słyszał słaby warkot wiatraków i czuł
lekki prąd suchego powietrza. Kiedy przyjrzał się bliżej, to zobaczył, że na pewno za półkami
znajdują się dukty wentylacyjne. Bez wątpienia system był częścią systemu klimatyzacyjnego
całego domu. Harry uśmiechnął się posępnie (jakby był to pierwszy uśmiech od bardzo
dawna) i pomyślał: A właściwie czemu nie odpłacić pięknym za nadobne? To za Humpha. Coś
mu w końcu jest winien.
Wyjął dwa zbiorniki z gazem łzawiącym z pojemników u pasa i położył je na półce
obok otworów wentylacyjnych...
...Ale najpierw zatroszczmy się o siebie.
Rozpiął górę kombinezonu i zaczął upychać do środka pliki marek niemieckich,
funtów i dolarów. Wypełnił całą kurtkę. aż banknoty zaczęły ją wypychać obscenicznie, co
groziło zepsuciem zamków. Następnie wziął dwa małe, nieznośnie ciężkie, bankowe mieszki
i zawiesił je na zaczepach przy pasie. Tylko tyle mógł zabrać - będzie musiało wystarczyć.
Wyrwał zawleczki z granatów gazowych, wycofał się po cementowej podłodze i
odwrócił. Po chwili dał się słyszeć groźny syk gorącego gazu wydostającego się pod
ciśnieniem ze środka.
Harry wywołał drzwi i przytrzymał je. Z pasa odpiął dwa granaty, odbezpieczył je i
cisnął między półki. Oznaczało to zniszczenie bezcennych skarbów, ale co z tego? Francezci
nie skorzystają z tego ani nie pozwolą nikomu tego zobaczyć czy też nawet przyznać, że tu
coś było! Było tu, bo należało do nich, liczył się sam fakt posiadania.
Przeszedł przez drzwi rozciągając Kontinuum pomiędzy drzwiami Humpha i drugimi
ze śluzą. Szybko wdusił przypadkowe przyciski, aż zaświeciło się czerwone światło...
Oczywiście system alarmowy. Następnie usłyszał głośne łup! łup! z wnętrza skarbca i poczuł,
jak skała zachybotała mu się pod stopami.
Kolejny skok przeniósł go na zewnętrzny pasaż po drugiej stronie pierwszych drzwi,
gdzie znów ponaciskał co popadnie... i ponownie czerwone światło alarmu...
I wtedy właśnie usłyszał krzyki i zobaczył światła potężnych latarek rozpraszające
mrok korytarza. Zrobiło się jasno jak w dzień. Ale czemu trudził się, by włączyć alarm najwyraźniej zacierał ślady, by chronić przed postronnymi swój talent. W ten sposób stało się
oczywiste, że ktoś fizycznie wdarł się do skarbca. Ale już zupełnie inną kwestią pozostawało,
czy rzeczony człowiek był rzeczywiście czarnoksiężnikiem!
Ale by chronić swój talent, musiał szybko zmykać, bo za chwilę zza zakrętu wyłonią
się ludzie z lampami. A poza tym chciał coś tu jeszcze sprawdzić.
Nie wiedział czemu, ale...
...Był całkowicie pewien, że musi coś tu jeszcze sprawdzić...
4.
Potwór z czeluści - Wspinaczka - Przykład
Harry wrócił do hotelu. Zrzucił niewielkie, lecz bardzo ciężkie mieszki i porozpinał
wszystkie zamki, i powytrząsał wszystkie pliki pieniędzy na ziemię. Następnie pędząc jak
szalony, powrócił na miejsce.
Do Le Manse. Minęło zaledwie jakieś dziesięć sekund. Bracia Francezci stali przed
zewnętrznymi drzwiami do skarbca, gdzie Tony sprawnie wprowadził kombinację do rozetek,
wyłączając alarm. A Francesco już pytał: - Po jaką cholerę z powrotem zamknął to kurestwo?
I jak on - jak mógł - minąć nas po drodze? Albo też... wciąż tu jest, wśród nas? - Rozejrzał się
po pomieszczeniu na niewielką grupę niewolników zebranych w tunelu.
Gapili się z przerażeniem na jego zmarszczoną twarz, znamionującą gwarantowaną
śmierć w męczarniach, wypisaną aż za jasno w szkarłatnych, gorejących ślepiach i w
rozszerzonych nozdrzach.
Tony otworzył drugie drzwi, zrobił krok w kierunku śluzy... zatrzymał się, uniósł
głowę i węszył w powietrzu. Z rozwartymi nozdrzami wciągał z niedowierzaniem powietrze,
następnie zakrztusił się i złapał brata za łokieć.
Poczuli to w tym samym momencie - gaz!
Gaz łzawiący w systemie wentylacyjnym!
Porucznicy i niewolnicy zareagowali od razu. Rzucili się w głąb tunelu, kaszląc i
krztusząc się, zalewając się łzami, kiedy powietrze stało się bardzo duszące, a żółty gaz
pojawił się w wylotach wentylacyjnych. Ale wystarczyło, że się tylko pojawił.
Nie wystarczyło to jednak Francezcim. Jeszcze nie. Wampyry mają większą kontrolę
nad swymi ciałami. Gaz nie mógł im zrobić krzywdy, jeśli go nie wdychali. Oczy ich nie
piekły, ponieważ osłonili je przeźroczystymi błonami. Same błony mogły sprawić ból, ale
wzrok pozostawał nietknięty, przynajmniej na jakiś czas.
Francesco wprowadził drugą kombinację, kiedy jego ludzie opuścili tunel, zataczając
się w oparach cuchnącego dymu, wpadając na siebie, a ich latarki na oślep błyskały w gęstożółtym powietrzu. Przekręcił rozetę w jedną potem w drugą stronę i w końcu po otwarciu
drzwi zobaczył inferno!
Od gorącego metalu zapaliły się banknoty i juta, półki walały się wszędzie w
poskręcanym chaosie, dzieła sztuki leżały poczerniałe w oparach gęstego czarnego dymu.
Przewody elektryczne stopiły się i iskrzyły teraz, kapiąc dookoła rozgrzanym plastikiem.
Płomienie lizały tylną ścianę i pięły się do sufitu, emitując czarny, smolisty dym i
wykręcający trzewia odór zniszczenia, kiedy bezcenne obrazy olejne poddały się żarowi.
Ściana żaru wypełzała ze skarbca!
Były gaśnice, ale wiele z nich uległo zniszczeniu i teraz zwisały z uchwytów na
ścianie. Naprawdę długo to trwało zanim Francezci odnaleźli dwie sprawne gaśnice, a jeszcze
dłużej zajęło im opanowanie mniej więcej całej sytuacji w skarbcu. I oczywiście musieli to
robić sami w boleśnie raniącej żółtej mgle, przez łzy, krew i furię w wampirzych ślepiach...
ponieważ ich niewolnicy byli w końcu tylko ludźmi...
Harry wynurzył się z Kontinuum, kierując się podanymi przez Humpha
współrzędnymi, głęboko pod ziemią - gdzie niefrasobliwe spacery Amerykanina zostały
zauważone ponad czterdzieści lat temu, w wyniku których został odstawiony do swych
pracodawców - przeszedł przez szeroką kamienną klatkę schodową, która wiodła w górę do
styku tuneli, a w dół... no właśnie. Było to tajemne miejsce, którego nikomu nie wolno było
oglądać. I właśnie dlatego Nekroskop musiał je zobaczyć.
To było szalenie deprymujące. Powtarzał sobie, że zaspokaja swoją wrodzoną
ciekawość, lecz w istocie był posłuszny posthipnotycznemu poleceniu B.J., by odnaleźć
Wampyry.
Och, oficjalnie dawała mu nieco swobody, ale znał jej zamysł i stał się on również
jego zamysłem. I tak był to jego cel, bez względu na okoliczności, ale jednocześnie polecono
mu przechowywać pozyskane informacje i zapomnieć o nich, umieścić w próżni, aż B.J. lub
Radu wydobędą je znów z niebytu.
Dlatego wciąż tu był, badając obecność żyjącej potworności, potężną i ezoteryczną
gałąź najohydniejszej dynastii, która zaraziła ludzkość swym złem - Ferenczych. A na tym
poziomie działał bez świadomej myśli w oczekiwaniu na wynik. Lecz z pewnością dbając o
swe bezpieczeństwo. Był zniewolony, lecz wciąż był Harrym Keoghiem...
Tu, na dół nie dotarło jeszcze skażone powietrze. W najdalszych zakamarkach Le
Manse Madonie, działanie klimatyzacji było znacznie spowolnione, a cyrkulacja powietrza
była co najmniej niewielka. Ale w górze... Harry słyszał miotane przekleństwa i krzyki ludzi
starających się zaczerpnąć świeżego powietrza. Ale nie będzie im to dane dopóty, dopóki nie
wyjdą z budynku, na zewnątrz. I to dobrze, bo tym samym nie zejdą tu, na dół.
Z drugiej strony Harry także znał swoje granice. Był pewien, że ten gaz łzawiący
wkrótce znajdzie drogę powrotną do niego samego. I dlatego właśnie czas był bardzo ważny.
Zszedł na dół po spiralnych schodach przez częste zakręty i stanął przed drzwiami
złożonymi ze stalowych prętów osadzonych w równoległych sztabach. Znak ostrzegawczy:
otwarta groźba pod postacią mrugającego czerwonego światła ostrzegającego, że pręty są pod
napięciem. Za drzwiami podłoga była całkiem prosta, lecz nieco wyboista, co wskazywało na
naturalne pofałdowanie skalne - to miejsce było najgłębszą jaskinią, najniższym poziomem
podziemi pod Le Manse Madonie.
W sporej odległości od Harry'ego po jego stronie drzwi znajdowały się dwa
przełączniki w gumowej izolacji osadzone w panelu sterowniczym przynitowanym do ściany.
Jeden z nich był oznaczony błyskawicą, na drugim widniały poziome kreski. Nic prostszego.
Harry opuścił oba wyłączniki na dół, po czym mechanizm zamruczał i pręty rozsunęły się po
przytrzymujących je sztabach. Drzwi były odłączone od prądu i stały otworem.
Oczywiście Nekroskop mógł po prostu przejść na drugą stronę do jaskini drzwiami
Möbiusa, ale zainteresował go sam mechanizm; najwyraźniej technologia na tym poziomie
była starsza niż drzwi Humpha. Poza tym te drzwi nie miały powstrzymać wchodzącego... i
Harry aż stanął na tę myśl w miejscu, wchodząc przez próg do ledwo oświetlonej jaskini
poniżej.
Na ścianie jaskini przymocowano kolejne gniazdo wyłączników i kiedy Harry włączył
je po kolei, wysoko na ścianach rozbłysły rampy reflektorów, tak że jaskinia została zalana
rzęsistym światłem. Wzrok Harry'ego musiał się przez chwilę do tego przyzwyczaić. Wtedy
spostrzegł, że wszystkie reflektory skierowane są na środek jaskini, w którym stała wielka
okrągła studnia z cembrowiną zrobioną z ociosanych skalnych bloków i połączonych
zaprawą.
Nekroskop zobaczył to wszystko w jednej chwili: studnię, przykrywającą ją kratę pod
napięciem, podnośnik z metalową platformą rzucający szubieniczny cień na wlot studni... czy
też jamy? I głębsze cienie o ostrych krawędziach rozpierzchły się po niewidocznych kątach
jaskini. Ale niewątpliwie w centrum uwagi znajdowała się studnia z cembrowiną. I być może
jednak studnia jest lepszym określeniem na tę budowlę, bo Harry widział mgłę unoszącą się z
jej gardzieli, rozpływającą się w powietrzu przy kontakcie z pokrywą.
To, że wciąż używano tego miejsca, że było odwiedzane, było jasne. Drzwi,
reflektory, podnośnik, prąd... wszystko to było bardzo tajemnicze. Do czego to służy?
W jednej chwili obok pytania zadanego przez Nekroskopa pojawiło się ostrzeżenie. Za
późno. Wrodzona ciekawość Harry'ego zawiodła go, jego mentalna garda opadła i każda jego
myśl stała się słyszalna dla zmarłych. I Le Manse Madonie, a szczególnie "jama" usłyszała je
głośno i wyraźnie. Mogli się nie odzywać, ale jego pytanie „Do czego to służy?" podburzyło,
a nawet wzburzyło obecnych, pobudzając ich do wzmożonej aktywności. To tak, jakby
pokazywać dawno już wyleczonym ofiarom tortur urządzenia do zadawania mąk. Tylko że tu
było o wiele gorzej, ponieważ te ofiary nosiły wciąż krwawiące rany.
A w jakim celu wykorzystywano ową jamę? Obecni stanowili jej część, podobnie jak
stanowili część składową stwora z czeluści! I o ile on nie zachowywał się jak szaleniec, o tyle
pozostali byli doprowadzeni na skraj obłędu, ponieważ pamiętali, czym byli, a w co zostali
zmienieni.
Nekroskopowi opadła szczęka i krótkie włoski stanęły na karku, wyczuł bowiem w
ułamku sekundy nadchodzący jazgot.
Ale tym razem - co było dziwnie niewytłumaczalne - był na to przygotowany. W
przedziwny sposób znał tych ludzi... słyszał już ich martwe głosy wcześniej, ale zapomniał je,
ponieważ stanowili cząstkę tego, co polecono mu zapomnieć. Jednak teraz ponownie działał
w poprzednim „trybie", tak że na razie jego podświadoma pamięć znów była nienaruszona. I
tak: - To on! (Cienki, zastraszony głosik.) - Już tu byyyłrrr! (Ten warczący.) - Wrócił! Wrócił!
Wrócił! (Głos z echem.) - Nie posłuchał! Nie uciekł! (Dziewczyna w bólach, ból wciąż jest
świeży w bezcielesnym umyśle.) - On jest równie szalony jak my, har, har aaargh!
(Całkowicie oszalały, którego śmiech brzmiał jak odgłosy wystrzałów, a teraz przypominał
odgłosy rozdzieranej duszy.) Ale wszyscy oni bombardowali umysł Harry'ego jednocześnie i
miał problemy z ich rozróżnieniem. Nacierali niemal z fizycznym impetem, wystrzeliwując
słowa wściekłości, emocji i przerażenia. I jemu zaczął się udzielać ten nastrój.
- Jesteście umarłymi. - Nekroskop usłyszał, jak wyrwało mu się na głos. - Ale gdzie
jesteście? Jak to się stało? - Znów to pytanie. I odpowiedź: - Tutaj! - wszyscy zawołali
jednym głosem. - W jamie! I pojawił się kolejny głos - jak chuch piekieł, jak skrzek jakiejś
olbrzymiej, ohydnej ropuchy - po którym wszystkie inne zamilkły: - WE MNIE!...
Łączność z grupą odbywała się za pośrednictwem talentu Harry'ego, był Nekroskopem
i rozmawiał ze zmarłymi. Ale to ostatnie zdanie było inne. To była telepatia, co Harry
rozpoznał w jednej chwili. Ale jak to możliwe, skoro źródło było to samo? Ale martwi mieli
również na to odpowiedź: - Jesteśmy częścią Niego - odezwała się przerażona dziewczyna,
chyba jednak nie tak przerażona, tylko po prostu silniejsza, bardziej zdecydowana od innych.
- Francezci...
- CISZA MA BYĆ!
- ...nakarmili go nami! - dokończyła szeptem.
On... Niego... Coś w jamie. Coś, co oddychało powietrzem, wytwarzało opar unoszący
się z obecnie przeraźliwej czeluści. Ale... coś żywego? Naturalnie, a jednak kiedy Harry
przemówił do nich swoim sposobem, to on mu odpowiedział.
- SĄ UMARLI! - potwór odpowiedział od razu, a jego potężny mentalny głos
rozdźwięczał w umyśle Harry'ego. -LECZ ICH UMYSŁY ŻYJĄ DALEJ WE MNIE...
A ponieważ telepatia i język umarłych często zawierają więcej treści niż te
wypowiedziane, Harry zobaczył, jak to jest, lub tak mu się wydawało: Bracia Francezci Wampyry, ostatni przedstawiciele obmierzłej dynastii Ferenczych - wyhodowali coś w jamie,
podobnie jak Julian Bodescu wyhodował Innego w piwnicach Harkley House w Devon w
Anglii. Ale o ile bestia Bodescu była bezmózgą potwornością wzrosłą z jego własnego
wampirzego ciała, stworzeniem o minimalnej inteligencji, o tyle twór Ferenczych był wysoce
inteligentny! Pobierał wiedzę z umysłów tych, których pochłonął. Był potężnym telepatą,
teraz był w umyśle Harry'ego, wysysając jego wiedzę. Czuł to wyraźnie - jego gorączkowo
błądzące palce - dlatego zatrzasnął wejście do swych myśli, by nie dopuścić do tej penetracji!
Mógł się dowiedzieć zbyt wiele! Nekroskop przełamał napór i stał teraz z potworem z jamy
twarzą w twarz, siłując się z nim. Harry poczuł niezwykłe wampirze macki starające się
pochwycić zewnętrzne obs

Podobne dokumenty