pobierz
Transkrypt
pobierz
27 sierpnia 2008 Zamiast wstępu Jesienią 1989 roku pracowałem jeszcze w redakcji Trybuny Opolskiej. Historią Śląska nie zajmowałem się nigdy - że tak powiem profesjonalnie, a jeśli to raczej dorywczo i okazjonalnie. Niemniej, jako Opolanina wtedy już od trzydziestu lat, śląskie dzieje bardzo mnie interesowały. Zwłaszcza te dwudziestowieczne. Opolskie Towarzystwo Kulturalno-Oświatowe, którego byłem współzałożycielem, ze szczególną atencją kultywowało pamięć o powstaniach śląskich i Związku Polaków w Niemczech. Miałem okazję i zaszczyt poznać, a nawet przyjaźnić się z wieloma uczestnikami powstań. Jeszcze bliższe były moje znajomości z Rodłakami czyli ludżmi do września 1939 roku aktywnie działającymi w Związku Polaków w Niemczech, wszak zarząd OTKO co najmniej w połowie był z nich złożony. Wielu z nich było szykanowanych przed wojną, niemal wszystkich po jej wybuchu osadzono w obozach koncentracyjnych lub w ciężkich więzieniach. Po wojnie też nadmiernie lekko im się nie wiodło, bo dopiero dojście do władzy Edwarda Gierka pozwoliło z większym niż dotąd zrozumieniem i sympatią patrzeć na Śląsk, Ślązaków i ich wciąż pogmatwane sprawy. Być może będzie okazja bardziej szczegółowo o tym napisać, raczej w moim drugim blogu pt. "Wszystko co nasze", (http://berwal68.blog.onet.pl ), tu ograniczę się do zapewnienia, że mimo setek godzin przegadanych na trzeźwo lub przy piwie albo i mocniejszych trunkach, nigdy moi śląscy przyjaciele i znajomi słowem nie wspominali o wydarzeniach w podopolskich wsiach w styczniu, lutym i marcu 1945 roku. Owszem, od czasu do czasu słyszało się o jakichś gwałtach czy rabunkach dokonywanych przez pijanych żołnierzy, ale jako o nieuniknionych w każdej wojnie incydentach, ale nigdy o masowych zbrodniach. Wyzwolenie Opolszczyzny było tematem wielu publikacji historyków z Instytutu Śląskiego. Książkowych i gazetowych. Pełno w nich jest szczegółów o tym którego dnia, która kompania, jakiego pułku, której dywizji, jakiej armii i którego frontu czerwonoarmiejców, z nazwiskami dowódców od lejtnanta po marszałka, zdobywała kolejne miasteczko czy wioskę. Brak w tych szczegółowych opisach chociażby wtrętów o tym kogo wyzwalano i co się z wyzwalanymi działo. Bądżmy sprawiedliwi nikt doktorów i docentów z Instytutu o to nie pytał. Był taki czas, że w redakcji Trybuny Opolskiej mnie wypadło akceptować teksty do druku, w tym i te "wyzwolicielskie". I nie pamiętam, abym kiedykolwiek w trakcie rozmów z autorami tych tekstów zapytał o los mieszkańców wyzwalanych miejscowości. Może dlatego, że doskonale pamiętałem i do dziś pamiętam tę styczniową noc 1945 roku kiedy Armia Czerwona wyzwalała mój rodzinny Krotoszyn w Wielkopolsce. Ani tej nocy, ani w następnych dniach, nie było w moim mieście zdarzeń do jakich doszło na Śląsku Opolskim i o jakich dowiedziałem się dopiero blisko pół wieku po ich zaistnieniu, zupełnie zresztą przypadkowo. Zbierając przed Wszystkimi Świętymi 1989 roku materiał do zamierzonej publikacji na temat opolskich nekropolii, natrafiłem na cmentarzu w Grudzicach (wieś leżąca obecnie w granicach miasta) na kilkanaście usytuowanych obok siebie mogił. Z nagrobkowych tabliczek wynikało, że pochowani w nich obojga płci grudziczanie urodzili się w bardzo różnym czasie, ale zmarli wszyscy pod koniec stycznia 1945 roku. Przez trzy miesiące jeżdziłem potem do Grudzic żeby zagadkę rozwikłać. Nie było łatwo, bo na początku nikt nie chciał ze mną rozmawiać. Dopiero po jakimś czasie córka jednego z pochowanych w tajemniczych grobach, wbrew swojej staruszce matce, opowiedziała jak zginął jej ojciec. Ślązacy po prostu jeszcze wtedy bali się o frontowych dniach mówić. Odtąd poszło łatwiej. W styczniu 1990, na rocznicę "wyzwolenia" Opola, ukazał się w "Trybunie Opolskiej" trzyodcinkowy reportaż o Grudzicach. Zaraz potem po raz pierwszy znalazłem się na przykościelnym cmentarzu w oddalonych o dziewięć kilometrów od centrum Opola Boguszycach. Po kilku tygodniach gotowy do publikacji był reportaż o zagładzie tej wsi, po kilku dalszych ukazał się w wydaniu książkowym w nakładzie 10 tysięcy egzemplarzy. Nakład rozszedł się w ciągu paru dni. Dziś Boguszyce są bogatą i zadbaną wsią. Zdjęcie Aleksandra Nawrocka Trudno się dziwić. Ten mój gazetowy reportaż z Grudzic i ta skromna książeczka o Boguszycach były pierwszymi publikacjami pokazującymi co i jak działo się na czekającym na Matkę Polskę Śląsku. Na którymś spotkaniu autorskim po publikacji książeczki, pewna starsza pani powiedziała: - Pan wykrzyczał nasz ból, bo nam brakowało na to sił i odwagi... Po wyczerpaniu nakładu otrzymywałem mnóstwo telefonów i listów, z całej Polski, a także z Niemiec, z prośbą o egzemplarz książeczki. Wydawcy (Opolskie Wydawnictwo Prasowe i Towarzystwo Przyjaciół Trybuny Opolskiej) w ramach umowy dali mi sto egzemplarzy autorskich. Przez jakiś czas dzieliłem się nimi, ale wkrótce ten zapas też się wyczerpał. W lecie 1990 moje dziennikarstwo w Trybunie się skończyło. Gazeta też przeszła wiele zmian, na tyle istotnych, że nie było mowy o wznowieniu nakładu książeczki przez pierwszych wydawców, bo... przestali istnieć.. Nie było też szans nie tyle na wydanie, co na dystrybucję reportażu przez innego wydawcę. Fakt faktem, że został mi się jeden egzemplarz, a jeszcze co jakiś czas ktoś spóżniony prosi o przesłanie mu książki. Postanowiłem zatem opublikować boguszycki reportaż w internecie, na specjalnie w tym celu założonym blogu. Prędzej czy później informacja o tym dotrze do najbardziej zainteresowanych. Po publikacji czytałem "Na płacz zabrakło łez" tylko raz, że tak powiem - prosto z pieca. Przepisywanie książeczki na strony blogowe będzie więc i dla mnie nie tylko przypomnieniem, ale i swego rodzaju wyzwaniem, bo nie zamierzam wprowadzać żadnych zmian. W wydaniu książkowym jest kilka zdjęć czarnobiałych. Tu zastąpią je kolorowe, debiutantki w roli fotoreporterki - Oli Nawrockiej. I jeszcze jedno książeczka opatrzona została wstępem mojej redakcyjnej koleżanki, dziennikarki i pisarki, urodzonej na Śląsku i jak mało kto go rozumiejącej, nieżyjącej już Niny Kracherowej. Myślę, że jej syn Andrzej nie będzie miał nic przeciw wykorzystaniu tekściku Mamy po latach w internecie. Zatem zapraszam do lektury, ale i uprzedzam - konieczne do niej są bardzo silne nerwy i duża odporność. Wdzięczny będę za uwagi i komentarze. Bernard Waleński (23:43) Skomentuj mnie 28 sierpnia 2008 Wstęp Niny Kracherowej 22 czerwca 1941 roku armie hitlerowskie zaniosły wojnę do Związku Radzieckiego. 23 stycznia 1945 roku Armia Czerwona stała nad Odrą w rejonie Opola. Przez te cztery lata na Śląsku Opolskim znano wojnę z kronik filmowych, gazet i opowieści żołnierzy przybywających na urlopy. Przez te cztery lata obywatele Związku Radzieckiego ponosili nieopisane straty i ofiary dla zwycięstwa nad faszyzmem. Bronią, używaną w tej wojnie po obu stronach, była także propaganda. Najsłynniejszym propagandystą niemieckim był Goebbels. Najsłynniejszym propagandystą radzieckim był przez cztery lata wojny Ilja Erenburg, którego co dnia powtarzane: "Będziemy zabijać, zabijać, zabijać!" w końcu zaniepokoiło nawet Stalina. Zamiast słów Erenburga pojawiło się pod koniec wojny zdanie Stalina: "Hitlerzy przychodzą i odchodzą, naród niemiecki zostaje". To zdanie zostało jednak rozpowszechnione dopiero, kiedy armia radziecka przekroczyła Odrę, kiedy walki toczyły się coraz bliżej Berlina. W styczniu 1945 roku Ziemia Opolska należała do Niemiec. Tu jednostki radzieckie przekroczyły niemiecką granicę. Zapewne nigdy już nie dowiemy się, czy mordowanie cywilów działo się na rozkaz, czy też za milczącym przyzwoleniem oficerów, którzy częściowo już nad wojskiem nie panowali, a częściowo widzieli przed sobą tylko cel: zwycięstwo nad hitlerowskim faszyzmem. Bernard Waleński opisuje w swym wstrząsającym reportażu zaledwie mały fragment tragedii, jaką dla mieszkańców Ziemi Opolskiej było wkroczenie Armii Czerwonej. Nie tylko w Boguszycach strzelano do cywilów. Tak było w każdej miejscowości, choć na ogół nie zdarzało się, by żołnierze zabijali także dzieci. Po fali morderstw i gwałtów przyszła fala wywożenia cywilów do Związku Radzieckiego, skąd co trzeci nie wrócił. Ziemia Opolska płaciła krwią swych mieszkańców za wojnę zaniesioną przez faszystowskie Niemcy do Rosji, na Ukrainę, pod Leningrad, na Krym. Nadszedł czas mówienia prawdy. Trzeba mówić prawdę, aby zmarli zaznali spokoju, a żywi odzyskali nadzieję, że to się już nigdy nie powtórzy. ---------------------------------------------------------------------- Słowa te Nina Kracherowa napisała w marcu 1990 roku. Istniał jeszcze Związek Radziecki, a zjednoczone parę miesięcy wcześniej Niemcy goiły rany po trwającym prawie pół wieku podziale. Trzeba o tym pamiętać czytając ten wstęp i cały reportaż "Na płacz zabrakło łez". Bernard Waleński (11:00) Skomentuj mnie Od autora Przez Boguszyce, jedną z kilkuset śląskich wsi na Opolszczyźnie, przejezdżałem dziesiątki razy. I nigdy się w tej wsi nie zatrzymałem. Nie miałem powodu, to znaczy konkretnej sprawy, która wzbudziłaby moje zainteresowanie. Nawet, kiedy w latach siedemdziesiątych spłonął dach boguszyckiego kościoła, co jest przecież wydarzeniem niecodziennym, jadąc obok niego tylko zwalniałem i z drogi obserwowałem postęp prac przy odbudowie. Teraz żałuję - być może gdybym wówczas się zatrzymał, zaglądnąłbym też na przykościelny cmentarz, a wtedy nie mógłbym nie zauważyć rodzinnych mogił z wypisanym na nagrobnej tablicy jednym nazwiskiem i wieloma imionami, z wieloma datami urodzin i jedną dla wszystkich datą śmierci. Te ostatnie są tylko cztery - 27, 28, 29 i 30 stycznia 1945 roku. Liczba tych mogił musiałaby mi powiedzieć, że w tych czterech dniach stało się w tej niewielkiej wsi coś wielce tragicznego. Na pewno chciałbym wiedzieć co i jak się stało. Ale się nie zatrzymałem i na boguszyckim cmentarzu byłem dopiero w styczniu 1990 roku, a więc 45 lat od dat wypisanych na nagrobkach. O zagładzie tej wsi usłyszałem po raz pierwszy kilkanaście dni wcześniej, kiedy zbierałem materiał do artykułu o frontowych dniach, ale w zupełnie innej miejscowości. Powiedział mi o niej proboszcz jednej z podopolskich parafii zastrzegając, że nigdy nie sprawdzał usłyszanej od kogoś informacji i nie bierze odpowiedzialności za stopień jej wiarygodności. Wersja wydarzeń znana księdzu była tak potworna, że na szczęście tylko w części okazała się prawdziwa, ale ta "tylko część" jest aż nadto wstrząsająca. Rys. Antoni Ganczarski Jeździłem odtąd do Boguszyc wielokrotnie, chodziłem od domu do domu, szukałem świadków tamtych dni. Spotkałem ich już niewielu. Wszak minęło prawie pół wieku. Starsi pomarli, albo są w takim wieku, który uniemożliwia odtworzenie faktów w miarę wiernie i spójnie. Wielu z tych, którzy wtedy mieli kilkanaście lub kilkadziesiąt lat, opuściło wieś przenosząc się do innych miejscowości lub emigrując do RFN. Z tych, którzy zostali i pamiętają, też nie wszyscy służyli mi informacjami. Jedni nie chcieli mówić, bo po prostu nie mogą. Mimo upływu tak długiego czasu, to co przeszli w owych dniach jest dla nich wciąż zbyt dramatyczne, aby na nowo to przeżywać. Dwie osoby, które mogłyby bardzo pomóc w odtworzeniu przebiegu wydarzeń odmówiły rozmowy z nie ujawnionych przyczyn. Tłumaczono mi, że pewnie się wciąż boją. Bo przez lata publicznie i głośno w Boguszycach o frontowych dniach 1945 roku się nie mówiło. Ludzie się bali - zapewniano mnie teraz. W szkole dzieci dowiadywały się - i słusznie - o wojennej tragedii Warszawy, o eksterminacji wsi kieleckich, o pacyfikacji Zamojszczyzny, nigdy natomiast nie poznały dramatu własnej miejscowości. Ale przecież go znały, bo chodziły na cmentarz, bo dowiadywały się o nim z rodzinnego przekazu. Coraz więcej jest w tym przekazie przeinaczeń i zniekształceń, ale trudno się temu dziwić. Przedstawiam w tej książce rezultat żmudnego reporterskiego zwiadu. Przedstawiam tu tylko takie fakty, które udało mi się niepodważalnie potwierdzić, chociaż zdaję sobie sprawę, że w niektórych szczegółach mogą one nie w pełni odpowiadać rzeczywistości, chociażby dlatego, że inaczej one wyglądają w relacjach różnych świadków. To normalne, każdy to samo widzi nieco inaczej i inaczej utrwala w pamięci. Olbrzymim utrudnieniem dla mnie, a także dla P.T. Czytelników jest powtarzanie się nazwisk. Tak już jednak na Śląsku jest, że w jednej wsi to samo nazwisko nosi kilka, a nawet kilkadziesiąt rodzin. Książka ta odkrywa częściowo już znaną po moich publikacjach w Trybunie Opolskiej i w ślad za nimi audycjach w lokalnym radiu i telewizji, historię zagłady wsi przez wyzwalających ją żołnierzy radzieckich. Jest więc ich oskarżeniem. Niestety, z przyczyn ode mnie niezależnych, jest pod tym względem anonimowa. Nigdy zapewne nie dowiemy się jak nazywali się i kim byli ci, którzy zabijali bezbronnych. Nie dowiemy się też prawdopodobnie dlaczego zabijali. Jest więc w tym reportażu dużo pytań bez odpowiedzi. Pytania te jednak trzeba postawić. Niech chociaż one będą satysfakcją moralną dla wtedy tragicznie skrzywdzonych mieszkańców Śląska Opolskiego. Nie jest to jednak książka antyradziecka, a w każdym razie nie jest taką w intencjach autora. Jest natomiast ten odtworzony w niej jeden z tysięcy incydentów potwornej wojny, wojny oskarżeniem. Bo tylko wojna może wyzwolić takie zezwierzęcenie ludzi, jakie tu przedstawiono. Ale nie jest też tych ludzi usprawiedliwieniem. Jest wreszcie ta skromna książeczka spóźnionym o długie lata wyrazem pamięci o tych Ślązakach, nie tylko z Boguszyc, którzy czekając na Polskę stracili życie w przededniu jej powrotu nad Odrę. Jest również szczątkowym zaledwie obrazem ceny, jaką Ślązacy płacili za powrót do Macierzy. Obrazem - niestety - zupełnie innym od dotąd znanego nie tylko w całym kraju, ale nawet na śląskiej ziemi. Bernard Waleński (13:15) Skomentuj mnie 03 września 2008 Wsi spokojna Boguszyce leżą na lewym brzegu Odry, kilkanaście kilometrów na południe od Opola. Nazwa ta, jako "Bogusici", pojawia się już w 1260 roku w dokumencie księcia Władysława Opolskiego, a 35 lat później wymienił ją biskup wrocławski w związku z fundacją kościoła św. Krzyża w Opolu. W 1783 roku zamieszkiwało Boguszyce tylko 170 osób, wieś miała jednak rozwiniętą - jak na tamte czasy i potrzeby - sieć usług, gdyż oprócz rolników mieszkali w niej młynarz, kowal, szynkarz i rybak. Sto lat później oprócz młyna wodnego stał też wiatrak, uruchomiono wapiennik, a jeszcze nieco później tartak. Kilka rodzin zajmowało się handlem krupami (kaszą), rozwożąc je furmankami po całym Śląsku. Około 1850 roku przeprowadzono we wsi pierwsze scalenia i komasację gruntów. Podzielono wówczas gospodarzy na kilka grup, w zależności od posiadanej ziemi. "Arystokrację" wiejską tworzyli gburzy, mający od 25 do 50 hektarów. Odpowiednio mniej ziemi mieli trzyćwiertnicy i półgburzy. U dołu drabiny byli zagrodnicy gospodarujący na około siedmiu hektarach, a na samym dole chałupnicy, którzy posiadali tylko dom i niewielkie poletko. W 1864 gospodarzyło w Boguszycach 17 półgburów, trzyćwiertników i gburów, 19 zagrodników i 12 chałupników. Mieszkała tam też jedna rodzina komorników, nie posiadająca żadnej własności. Wieś nie należała więc do biednych. Spis ludności w 1910 roku wykazał, że Boguszyce zamieszkiwało już 538 osób, w tym 532 Polaków. Dziwić więc może wynik plebiscytu w 1921 roku, w którym co prawda większość (178 : 149) opowiedziała się za Polską, ale rezultat ten jest znacznie dla Niemców korzystniejszy od oczekiwanego. Dlaczego tak się stało wyjaśnia bezcenny dokument kronika wsi spisana piękną śląską gwarą przez pełniącego w latach 1946-1956 funkcję sołtysa Boguszyc - Józefa Kiełbasę. Kronika ta jest kopalnią informacji o wsi i jej mieszkańcach. J.Kiełbasa pisze m.in. o nauczycielu Rudolfie Florianie - Niemcu wżenionym w rodzinę Wójcików. Wyróżnił się on szczególnie tym, że nie będąc rolnikiem próbował nim być i doprowadził do kompletnej ruiny otrzymane gospodarstwo. Tenże Florian jednak w okresie przedplebiscytowym bardzo przysłużył się Polakom. Otóż syn innego boguszyckiego nauczyciela - Steinera, też Niemca, stworzył antypolską bojówkę. Zamierzała ona którejś nocy wedrzeć się na plebanię, uprowadzić opowiadającego się jednoznacznie za Polską proboszcza Leopolda Jędrzejczyka i zamordować go wraz z około pięćdziesięcioma innymi, najbardziej manifestującymi polskość boguszyczanami. W plan ten - chyba przesadzony - wtajemniczony był także Rudolf Florian. Wieczorem poprzedzającym noc wyznaczoną na napaść, Florian poszedł do proboszcza i uprzedził go o zamiarach terrorystów. Ksiądz Jędrzejczyk zdążył się schować, podobnie jak inni zagrożeni Polacy. Napastnicy uprowadzili zatem tylko siostrę i służącą księdza, który jednak decyzją władz niemieckich musiał wkrótce wieś opuścić. Można więc przypuszczać, że to coraz bardziej odczuwalne naciski, z terrorem włącznie, spowodowały nieznaczne tylko plebiscytowe zwycięstwo Polski w tej bardzo polskiej wsi, co potwierdziło kilku boguszyczan udziałem w trzecim powstaniu śląskim. W kolejnym spisie ludności, przeprowadzonym w 1925 roku, na ogólną liczbę 564 mieszkańców, jako język macierzysty 33 osoby podały niemiecki, 212 polski, a polski i niemiecki 319 osób. Na taki rezultat niewątpliwie wielki wpływ miała istniejąca od 1872 roku niemiecka szkoła, kórej dzieje odnajdujemy też na kartach kroniki Józefa Kiełbasy. Boguszycka szkoła założona została w 1772 roku i przez równo sto lat była to szkoła polska. Uczyły się w niej także dzieci z sąsiednich Chrzowic i Dzwonnic czyli obecnych Źlinic. W 1872 roku ostatniego polskiego nauczyciela o nazwisku Wolnic, który pracował tam pół wieku, zastąpił pierwszy nauczyciel niemiecki - Bertold Fuchs. Pisze J. Kiełbasa: "Język niemiecki był odtąd przymusowy. Ojciec mój był urodzony w 1853 roku, chodził tylko do szkoły polskiej, matka natomiast była urodzona w 1860 roku i chodziła sześć lat na polską i dwa lata na niemiecką szkołę. Rozumiała wszystko po niemiecku, z mową było źle. Nauczyciel Fuchs kiedy przybył do Boguszyc nie rozumiał słowa po polsku, a z biegiem czasu nauczył się między ludźmi dobrze języka polskiego i jak ja chodziłem do szkoły mówił z nami i po polsku i uczył nas polskich piosenek, chociaż mu to nie było wolno i w całej okolicy nazywano go tylko panoczek, a żonę jego panuchną. Uczył w Boguszycach do kwietnia 1914 roku, a jego następcą był Józef Steiner, całkowity Niemiec, nie rozumiał nic po polsku i uczył do 1935 roku". Budynek, w którym w latach 1923-1927 mieściła się szkoła polska. Zdjęcie: Aleksandra Nawrocka W 1923 roku wieś skorzystała z uprawnień nadanych przez Konwencję Genewską i reaktywowała polską szkołę. Utrzymała się ona cztery lata i do dziś mieszkają w Boguszycach jej uczniowie. Stoi też budynek tej szkoły, z wmurowaną w 1960 roku pamiątkową tablicą, niestety zdewastowany i urągający swym wyglądem roli pomnika. Są nimi natomiast dwie przydrożne kapliczki. Jedna stoi przed zabudowaniami dawnego młyna Chudali przy obecnej ulicy Jeziorowej, druga w centrum wsi przy obecnej ulicy 1 Maja. J.Kiełbasa pisze, że jeszcze w latach trzydziestych na kapliczce tej umocowana była tabliczka z napisem: "Roku 1737 dał wybudować Mateusz Ryczala karczmarz Prószkowski tę kapliczkę, ze swojej własnej pracy na chwałę Bogu i jego Matce Najświętszej" Kapliczka ufundowana w 1737 roku przez Mateusza Ryczalę. Zdjęcie Aleksandra Nawrocka Kapliczkę tę i polski na niej napis wspomina też w haśle "Boguszyce" Edmund Osmańczyk w zredagowanym krótko przed wojną "Leksykonie Polactwa w Niemczech". E.Osmańczyk pisze również, że w latach 1928 - 1933 przyjezdżał do Boguszyc Teatr Polski z Katowic, a jego przyjazdy ustały z powodu trudności z otrzymaniem sali na przedstawienia. Z "Leksykonu" dowiadujemy się też, że "w kościele parafialnym św. Trójcy co niedzielę odbywa się jedno nabożeństwo polskie i jedno niemieckie, a przy kościele działają polskie organizacje: Kongregacja Mariańska i Trzeci Zakon". Historię kościoła poznajemy z nieocenionej kroniki Józefa Kiełbasy: "Pod numerem 59 stoi kościół parafialny, który został w 1868 budowany i ta budowa trwała cztery lata dopóki nie został wykończony i poświęcony. Kościół budowali mieszkańcy wsi Boguszyce i Dzwonnice. O budowę kościoła starał się najbardziej Jagło Michał z Boguszyc, a finansować go zaczął w czasie budowy Lyhsy Antoni, który miał bardzo dużo gotówki. Był na gospodarstwie i sprzedał gospodarstwo Segietom, którzy po dziś dzień jeszcze gospodarują. Lyhsy kupił sobie karczmę w Prószkowie i jeszcze z Prószkowa pracowników, którzy przy kościele pracowali, wypłacał. Nim zaczęto budowę kościoła ofiarował na sam początek 5000 talarów, a jeden talar to były na ów czas trzy marki niemieckie. Kupił wszystkie kamienie do fundamentów, kupił trzy dzwony, a także wszystek łupek na pokrycie dachu z Alzacji. Znów Jagło Michał starał się o zezwolenie na budowę. Kościół stoi na pięciu parcelach różnych właścicieli i najprzód nim zaczęto budowę kościoła ofiarowali te parcele pod kościół za darmo, jak kościół był gotów chcieli jak najwięcej z tych parceli skorzystać, chcieli bowiem na potomne czasy darmo miejsca do siedzenia w ławkach w kościele i tak samo darmo miejsca na cmentarzu. I Jagło Michał chodził, prosił, żeby się zrzekli tych żądań, na które się nikt zgodzić nie mógł i nareszcie zrzekli się swych żądań i kościół został pod numerem hipotetycznym w księdze wieczystej zapisany". Kościół w Boguszycach. Zdjęcie: Aleksandra Nawrocka Od J.Kiełbasy dowiadujemy się też, że w latach 1872-1876 wybudowano plebanię, składającą się z domu mieszkalnego, stodoły, obory i szopy. Założono też przy niej sad. Kolejno do 1945 roku parafią administrowali: "Od roku 1872 zawiadował probostwem ks. wikary Herman Hofman z Chrząszczyc. Jego następcą był znów ks. Alfred Grenow od roku 1888 do 1898, był zarazem pierwszem boguszyckim proboszczem, był z domu zamożnem, dlatego pracował w Boguszycach zupełnie za darmo. Przez ten czas jak był w Boguszycach gospodarował także na proboszczowskich polach. Miał bydło i parę pięknych koni, jako jedyny proboszcz, który gospodarował. Ci dalsi proboszczowie już nie gospodarowali, tylko pole, które należało do proboszcza było wydzierżawione. Następcą ks. Grenowa był proboszcz Koeler od 1898 do 1907 r. Zmarł w Prószkowie w szpitalu dnia 3.1.1907 roku. Jego następcą był ks. Augustyn Kucharczyk do 3.9.1907. Jego następcą był ks. Leopold Jędrzejczyk, który pracował w Boguszycach od roku 1907 do roku 1921, gdyż był przymuszony opuścić parafię boguszycką jako Polak i poszedł do Woszczyc, zamienił się z tamtejszym, który znów czuł się Niemcem ks. Karolem Handy. Ksiądz Karol Handy był proboszczem w Boguszycach od 4 listopada 1921 roku do 22 lutego 1925 r., zmarł bowiem na udar serca, odpoczywa na naszem cmentarzu. Po jego śmierci administrował naszą parafią ks. Jan Piechota, proboszcz z Zimnic Wielkich, od 22 lutego 1925 do 3 lutego 1926. Następcą ks. Piechoty był i to od 4 lutego 1926 do 21 kwietnia 1933 roku ks. Karol Riedla - poszedł na emeryturę do Wrocławia. Następcą ks Karodla Riedli był ksiądz Franciszek Waloszek i to od 1933 roku do stycznia 1945 roku". Kronika potwierdza też informację z "Leksykonu" E.Osmańczyka o nabożeństwach: "W kościele odprawiano nabożeństwa tylko w języku polskim do 1925 roku, od roku 1925 do 1939 jedno nabożeństwo po polsku i drugie po niemiecku, krótko przed drugą wojną światową zabroniono wszystko co polskie". A polskie było w Boguszycach niemal wszystko, zwłaszcza boguszyczanie. Józef Kiełbasa przedstawia kolejno wszystkie rodziny i ich dzieje od ostatnich dziesięcioleci ubiegłego wieku do końca lat sześćdziesiątych naszego stulecia. W jego kronice zawartych jest prawie sto lat historii wsi. I tylko na kilku stronicach pojawiają się niemieckie wątki, głównie związane ze szkołą i nauczycielami oraz dwoma światowymi wojnami, w których życie straciło w pruskich i niemieckich mundurach kilkudziesięciu boguszyczan. Zdarzało się też, że ktoś z Boguszyc przenosił się przed 1945 rokiem do Niemiec, zdarzało się to jednak znacznie rzadziej aniżeli po wojnie. Przenosili się też boguszyczanie do Polski, jak np. uczestnik trzeciego powstania śląskiego Józef Chudala, który po powstaniu został po polskiej stronie granicy i w nieustalonych okolicznościach zginął na początku ostatniej wojny. Najliczniej jednak do Polski emigrowali Broyowie. Rodzina ta w okresie międzywojennym uważana była za jedną z najbardziej polskich na Śląsku. Do 1980 roku na 19 hektarowym gospodarstwie Broyów włodarzyli Józef i Józefa z domu Smolinówna z Folwarku. Mieli czworo dzieci trzech synów i córkę. Gospodarstwo po rodzicach, właśnie w 1890 roku, przejął najmłodszy syn - Jan, urodzony 26 marca 1863 roku. Ożenił się on z młodszą o dziewięć lat Jadwigą Fikus z Chrzowic. Mieli 19 dzieci, z tym, że wieku dojrzałego doczekało siedmiu synów i siedem córek. W większości otrzymali wykształcenie. Oto ich dzieje: najstarsza córka Jadwiga (urodzona w 1891 roku) zmarła jako panna mając 21 lat; Jan (ur. 1894) studiował we Wrocławiu, został księdzem i proboszczem w Siemianowicach, gdzie zmarł w 1962 r.; Juliusz (ur. 1896) też początkowo studiował w Niemczech, potem w Polsce, został inżynierem chemikiem, zrobił doktorat, był po wojnie dyrektorem przedsiębiorstwa w Katowicach; Anna (ur. 1899) uzyskała średnie wykształcenie, pozostała jednak początkowo na ojcowskim gospodarstwie, później wyszła za mąż za Józefa Piechaczka z Boguszyc, z którym razem zginęła tragicznie w styczniu 1945 r.; Józef (ur. 1900) uzyskał wykształcenie prawnicze, był sędzią i adwokatem po polskiej stronie Śląska, mieszka w Żorach; Franciszek (ur. 1902) objął gospodarstwo po ojcu, 1 czerwca 1939 roku ożenił się z Marią Piechotą z Groszowic, mieli czworo dzieci, troje z nich wraz z rodzicami i dziadkiem zginęło tragicznie w styczniu 1945 r.; Klara (ur. 1904) otrzymała średnie wykształcenie, nie wyszła za mąż, pomagała bratu Franciszkowi na gospodarce, później opiekowała się uratowanym z wojny dwuletnim bratankiem Pawłem, zmarła w 1985 r.; Helena (ur. 1905) wyszła za mąż za rolnika i karczmarza Ryszarda Kansego w Łubnianach, gdzie do dziś mieszka; Paweł (ur. 1906) kształcił się w Polsce i był nauczycielem w Nakle k. Tarnowskich Gór, zmarł w 1988 r.; Matylda (ur.1907) podobnie jak Paweł została nauczycielką, pracowała w Miedarach k. Tarnowskich Gór, dalej tam mieszka; Ludwik (ur. 1908) również został nauczycielem, z tym że w Świeradowie Zdroju, był tam jednocześnie organistą, przyjaciel sprzed wojny Edmunda Osmańczyka, któremu jeszcze do niedawna wysyłał co roku bańkę miodu ze swojej pasieki. Zmarł przed kilku laty; Franciszka (ur. 1910) otrzymała średnie wykształcenie, ale po uzyskaniu święceń kapłańskich przez najstarszego brata prowadziła mu dom w Siemianowicach, gdzie nadal żyje; Adolf (ur. 1912) lekarz chirurg, był dyrektorem szpitala w Katowicach i tam dalej żyje; Jadwiga (ur. 1917, a więc już po śmierci siostry o tym imieniu) po ukończerniu polskiego gimnazjum wyszła za mąż w Siemianowicach i tam do dzisiaj mieszka. Jak więc widać jest to rodzina nie tylko bardzo polska ale i długowieczna. Matka tego licznego rodzeństwa zmarła w 1938 roku, natomiast ojciec Jan Broy miał w 1945 roku 82 lata, cieszył się dobrym zdrowiem i żyłby zapewne jeszcze kilka lat, gdyby razem z synem, synową i trojgiem wnucząt nie zginął od kuli niemal na progu swego domu. Uratowany wtedy wnuk Paweł za jedną z najcenniejszych pamiątek rodzinnych uważa cudem zachowaną z frontowego pożaru domu i całego gospodarstwa dziadkową legitymację Związku Polaków w Niemczech, wystawioną 23 sierpnia 1923 roku i podpisaną przez Józefa Kaczmarka z berlińskiej centrali ZPwN oraz Stefana Szczepaniaka kierownika biura Dzielnicy I w Opolu. Jan Broy był organizatorem polskich imprez w Boguszycach, kursów języka polskiego po likwidacji szkoły polskiej, działał w organizacjach kościelnych. U niego też znajdował się punkt kolportażowy "Nowin" i "Nowin Codziennych", redagowanych w Opolu przez Jana Łangowskiego. Maria Apostel, która przychodziła do dziadka Broya po gazety dla rodziców, pamięta go jako bardzo pogodnego i życzliwego wszystkim człowieka. Zginął nie doczekawszy się Polski, na którą tak długo czekał. Jego tragiczny los w styczniu 1945 roku podzielił jedyny w zasadzie niemiecki renegat w Boguszycach, mieszkający po sąsiedzku - Richard Binek. Prowadził on gospodarstwo należące niegdyś do Franciszka Piechaczka-Malika (tu informacja: w Boguszycach mieszka wielu Piechaczków, często zupełnie z sobą nie spokrewnionych; zdarzało się nawet, że Piechaczkówna wychodziła za mąż za Piechaczka; żeby ich odróżniać otrzymywali oni przydomki). Gospodarstwo miało 38 hektarów, należało do największych w okolicy. Piechaczkowie byli bezdzietni i wzięli do siebie dwie siostrzenice z Zimnic. Kiedy starsza Agata wyszła za mąż za Pawła Jagłę z Boguszyc, syna bardzo zamożnego gospodarza, Piechaczkowie przepisali na nią gospodarstwo. Wybuchła pierwsza wojna światowa i Paweł Jagło musiał iść na front. Zginął pozostawiając wdowę z czworgiem dzieci. Gdy wojna się skończyła najstarszy syn miał dopiero 12 lat, a tak duże gospodarstwo wymagało męskiej ręki. Agata Jagło wyszła więc powtórnie za mąż, za inspektora rolnego w powiecie strzeleckim - Ryszarda Binka z Rozmierki. Okazał się on jednak kiepskim rolnikiem, narobił długów, zmuszony był sprzedać 10 hektarów. Gdy synowie z pierwszego małżeństwa dorośli opuścili dom, poszukali pracy w mieście, bo przy ojczymie nie mogli wytrzymać. W drugim małżeństwie urodziło się także czworo dzieci. Kiedy wybuchła druga wojna Ryszard (wtedy już Richard) Binek stał się największym hitlerowcem we wsi. Został sołtysem i Ortsgruppenleiterem (szefem komórki partyjnej NSDAP). Pamiętający go boguszyczanie mówią, że nie tylko sam nagle zapomniał języka polskiego, ale wymagał od innych mówienia wyłącznie po niemiecku. Obowiązkowo każdy przychodzący do niego w różnych służbowych sprawach musiał rozpoczynać ich załatwianie od przepisowego "Heil Hitler", inaczej był wyrzucany za drzwi. Szczególnie źle odnosił się Binek do zatrudnionych w boguszyckich gospodarstwach przymusowych robotników. Byli to głównie Polacy (z Polski sprzed 1939 r.) i Ukraincy obojga płci. Przydzielono ich do największych gospodarstw, zwłaszcza do tych, z których zabrano mężczyzn do Wehrmachtu. Binek wymuszał - najczęściej bez skutku niewolnicze traktowanie robotników. Zabronił na przykład ich dopuszczania do wspólnego stołu (co dość powszechnie stosowano, szczególnie gdy robotnik był Polakiem lub Polką) i częstowania tytoniem. Pilnował by Polacy zawsze na odzieży mieli literę "P". W razie przyłapania robotnika bez tego oznaczenia stosował różnego rodzaju kary - od potrącania zapłaty do bicia włącznie. Sam dawał "przykład" traktowania robotnika, maltretując w najróżniejszy sposób pracującego u niego Ukrainca. Albina Piechaczek, która miała w 1945 r. 31 lat i dobrze pamięta tragedię wsi w czasie styczniowych dni frontowych twierdzi, że to właśnie Richard Binek swoim wcześniejszym zachowaniem w dużym stopniu ją spowodował. Sięgnijmy jednak do jeszcze dawniejszej przeszłości wsi. Nie brakowało w niej - jak wszędzie - dramatycznych i wesołych wydarzeń, a także ludzi wyjątkowych i zwyczajnych dziwaków, też upamiętnionych przez Józefa Kiełbasę. Oto na przykład niezwykła kariera Walentego Szymaszka. Początek Szymaszkom w Boguszycach dał dziad Walentego, krawiec z zawodu, który przybył na Śląsk z Czech. Nabył tu niespełna siedmiohektarowe gospodarstwo. Ile miał dzieci nie wiadomo, wiadomo natomiast, że ojcowiznę przejął syn Piotr, który ożenił się z Agnieszką. Mieli tylko jednego syna - Walentego, za to Walenty z żoną Martą z Kosorowic, mieli aż pięć córek i pięciu synów. Walenty Szymaszek bardzo chciał dzieci - zwłaszcza synów - wykształcić, chciał mieć w rodzinie inżynierów i lekarzy, ale synowie nie podzielali pragnień ojca. Najstarszy Jan co prawda został inżynierem, ale znalazł sobie pracę w Rosji (jeszcze carskiej), ożenił się z Rosjanką i już do Boguszyc nie wrócił. Drugi - Bernard, przeznaczony był do przejęcia ojcowskiego gospodarstwa, niestety, poległ w pierwszej wojnie światowej. Trzeci syn Otto ukończył gimnazjum, podjął nawet studia, w głowie miał jednak znacznie weselsze sprawy, w końcu zrezygnował z nauki i otworzył w Krapkowicach sklep odzieżowy. W Boguszycach nazywano go złośliwie "ten pan ze dwadzieścia semestrami". Czwarty - Alfred, też nie spełnił ojcowskich oczekiwań i podobnie jak starszy brat zamiast uczyć sie "chuliganił po mieście", także założył sklep galanteryjny w Opolu. Pisze o nim J.Kiełbasa: "Robił bardzo dobre interesy, kupił się własne auto, lecz jego ojciec choć był w Opolu nie byłby wsiadł do jego auta, zapłacił i przyjechał taksą do domu". Wreszcie ostatni - Henryk. "Też uczęszczał do gimnazjum - czytamy w kronice - lecz tak samo ojciec płacił, a on także chuliganił i także został sklepikarzem, miał w Opolu sklep z odzieżą, także krawców zatrudniał, którzy szyli ubrania na zamówienia, także się kupił własne auto i bez wojnę stracił wszystko". Z córkami też nie wszystko ułożyło się po myśli Walentego Szymaszka. Najstarsza Zofia wyszła za mąż za mistrza piekarskiego z Groszowic - Wośka. Druga - Marta, "wyszła za rolnika Kornka Stanisława do Źlinic na 18-hektarowe gospodarstwo, otrzymała dużo pieniędzy jako wiano, sam Szymaszek te pieniądze zawiózł i wyprawił jej huczne wesele, cieszył się bowiem z tego, że się wzięła za męża rolnika". Trzecia - Albina zmarła z niewiadomych powodów jeszcze jako panna, a prowadziła biuro w ojcowskim tartaku w Żędowicach. Ogromny zawód sprawiła ojcu czwarta córka Anna, która "wzięła sobie za męża normalnego pracownika fizycznego, ojciec na to nie chciał pozwolić. Gdyby sobie innego męża wzięła, byłaby otrzymała pieniędzy ile by chciała, a że ojca nie słuchała, ojciec wcale na wesele nie pojechał i też jej nic nie dał. A mąż od Anny był także synem gospodarczem i jak już było po weselu wziął go Szymaszek do pracy, ale tak mu płacił jak innemu pracownikowi i tak się do niego wyraził: ty nie jesteś moim zięciem". Również piąta córka - Maria, nie spełniła aspiracji ojca i także wyszła za pracownika fizycznego, który co prawda miał otrzymać 10hektarową ojcowiznę, ale z kolei jego rodzice, dlatego, że się żenił z Szymaszkówną, gospodarstwa mu nie dali. Pracował więc w Opolu. Zawiedziony dziećmi Walenty Szymaszek zapisał zatem cały swój majątek wnukowi - synowi Alfreda. A była to fortuna w pewnym okresie imponująca. Zaczęło się od tego, że Walenty Szymaszek zaczął na swoim polu za stodołą wypalać cegłę. Sprzedawał ją na budowę stojących do dziś opolskich koszar.Następnie kupił w Rogowie kamieniołom, z którego dostarczał kamień niezbędny do prowadzonej wtedy regulacji brzegów Odry. Dostarczał też do prac regulacyjnych faszynę i ogromne ilości pociętego drzewa. Aby z dostawami nadążyć kupił dwie, odpowiednio wielkie łodzie. Na tyle się przy tym wzbogacił, że kupił wspomniany już tartak parowy w Żędowicach i przy nim 25-hektarowe gospodarstwo, z którego 10 hektarów przeznaczono na skład drzewa. Zabudowania tego gospodarstwa rozwalił i wybudował w ich miejscu piętrowy dom na wzór postawionego w Boguszycach, z ozdobnymi wieżyczkami i filarami, żelaznymi kutymi wrotami i innymi oznakami przepychu. Kolejny zakup to... tysiąc hektarów lasu w Prusach Wschodnich. Las wyciął, drzewo przerobił w żędowickim oraz w drugim tartaku kupionym pod Nysą i sprzedawał je w Niemczech, a także eksportował je do Czechosłowacji i Jugosławii. Kupił jeszcze gospodarstwo rolne w... Szwajcarii. Wykupywał poza tym wolne pola i ugory w Boguszycach, ogradzał je siatkowymi płotami i zakładał sady. W Boguszycach wybudował też wapiennik, a przy nim czterorodzinny dom mieszkalny dla pracowników. A wszystko - przypomnijmy - zaczęło się od niewielkiego, nie mającego nawet siedmiu hektarów poletka. Ale oto po latach tłustych przyszły chude. Pisze wiejski kronikarz: "Jak się stary Walek począł starzeć, zaczął pomału znów wszystko sprzedawać. Sprzedał kamieniołomy w Rogowie, tartaki i inne firmy. Jak poprzedał wszystko co mu było zbyteczne, dał gotówkę do banku i po pierwszej wojnie przyszła inflacja i bardzo dużo pieniędzy stracił. Lecz w Boguszycach mu pozostało gospodarstwo blisko dwadzieścia hektarów (chociaż w 1930 roku przyszła tak mocna zima, że wymarzły niemal wszystkie drzewa w sadach), z banków gdzie miał gotówkę włożoną otrzymał jakieś wyrównanie, że do dobrego życia starczyło dla całej rodziny". Walenty Szymaszek zmarł nagle w 1937 roku, a jego wspaniały dom i doskonale wyposażone gospodarstwo przetrwało go tylko o kilka lat. Równolegle z karierą Walentego Szymaszka nastąpił nagły rozkwit kowalstwa w Boguszycach i okolicy. Otoż mąż siostry Walentego - Marii, Wojciech Wójcik (od Placków - bo oprócz Piechaczków także inne rodziny o powtarzających się nazwiskach miały przydomki) wyuczył się kowalstwa, zdał egzaminy mistrzowskie i otrzymał ojcowskie gospodarstwo. Zbudował i urządził w nim kuźnię. Mieli z Marią siedmioro dzieci, w tym pięciu synów. Wszyscy uczyli się u ojca - który przez pewien czas był nawet starszym cechu w Opolu - kowalstwa. Najstarszy - Franciszek został starym kawalerem, pracował najpierw w kuźni ojca, później brata, był też kościelnym. Żył do stycznia 1945 roku. Drugi Paweł, ożenił się z córką rolnika ze Sławic, przeniósł się tam i założył własną kuźnię. Trzeci - Stanisław, ożenił się w Groszowicach i podobnie jak Paweł także wybudował własną kuźnię, w której wyuczył zawodu swoich synów. Czwarty - Konstanty, ożenił się z panną Marią Zdzuj z Boguszyc i przejął schedę po ojcu. Dzielił więc swój dzień na pracę w polu i w kuźni. Tu ciekawostka - jego starszy brat Franciszek całymi dniami klepał radlice, ostrzył brony i wykonywał inne prace, nie miał natomiast uprawnień do podkuwania koni. Miał je Konstanty, który doskonalił swój fach w czasie pierwszej wojny światowej - powołany wtedy razem z najmłodszym bratem Maksymilianem do armii - przez kilka lat podkuwając wojskowe konie. Na drugą wojnę już nie poszedł, został w domu, ale jej nie przeżył. Ród kowali utrzymał się jednak jeszcze przez jedno pokolenie. Konstanty miał dwie córki i syna - Adolfa, który - oczywiście - został kowalem. W odróżnieniu od ojca i stryjów przez całą ostatnią wojnę nosił mundur (służył w marynarce), wrócił do domu i prowadził kuźnię, ale że ma z żoną Zofią z domu Kluczny ze Źlinic tylko jedną córkę, pięknie rozkwitły kowalski ród zwiądł. A oto dzieje jeszcze innego rodu - Zdzujów, spokrewnionego z kowalami Wójcikami. Jan Zdzuj i pochodąca z Dąbrowic jego żona Maria kupili w 1889 roku zaniedbane i zadłużone gospodarstwo od rodziny Klucznych-Połaników. Mieli już wówczas podrośnięte dzieci.Wyremontowali dom mieszkalny i zabudowania gospodarcze. W 1896 najstarszy syn Paweł ożenił się z Joanną Chudałówną-Siekierą i przejął gospodarstwo rodziców. Mieli dwanaścioro dzieci. Synowie wyuczyli się różnych rzemiosł. Józef - uczestnik trzeciego powstania śląskiego - został cieślą i zginął wraz z dwoma kolegami na budowie, pod zawalonym stropem. Franciszek był mistrzem ślusarskim, zamieszkał w Katowicach i już po ostatniej wojnie jeździł po całej Polsce otwierać przeróżne zamki, z którymi nie radzili sobie nawet najlepsi złodzieje. Ślusarzem został także Maksymilian, z tym że on swój warsztat prowadził w Boguszycach. Paweł został rolnikiem i miał przejąć gospodarstwo po ojcu. Karol z kolei wyuczył się stolarstwa i założył warsztat w swojej wsi. Najmłodszy Augustyn nie zdążył zdobyć fachu zginął na froncie w niemieckim mundurze. Córki - z wyjątkiem Anny, która zmarła jako dziecko - powychodziły za mąż. Maria za przedstawionego wcześniej kowala Konstantego Wójcika. Gertruda znalazła męża-rolnika w Ligocie Prószkowskiej, a Marta w Boguszycach. Stanisława weszła przez męża Hermana do rodziny Jagłów z Boguszyc, a najmłodsza Jadwiga już po wojnie wyszła za Franciszka Lazika ze Złotnik i prowadzi gospodarstwo po rodzicach. Kiedyś - jak pisał Józef Kiełbasa - było to gospodarstwo najlepsze w całej wsi i dzięki różnym profesjom synów i zięciów całkowicie samowystarczalne. Było więc wyposażone we wszystko, co w tamtych czasach znamionowało nowoczesność. Zbudowali Zdzujowie między innymi młockarnię, kóra podobno młóciła i czyściła zboże lepiej od maszyn fabrycznych. Ale i to gospodarstwo zakończyło swoją świetność w styczniu 1945 roku, a wielkie straty poniosła rodzina. Zginęli ojciec i syn Pawłowie oraz córka Marta. Nie doczekał więc Polski stary - miał wtedy 76 lat - Paweł Zdzuj, który tym się jeszcze zapisał w pamięci, że był kościelnym śpiewakiem. Śpiewał jednak tylko na polskich nabożeństwach. Gdy je w 1939 roku zabroniono - nie usłyszał już Pan Bóg ani jednej Zdzujowej pieśni. Szymaszkowie, Wójcikowie, Zdzujowie i zdecydowana większość boguszyczan bogaciła się pracą. Ale byli też tacy, którzy woleli inną drogę do łatwego życia. Należał do nich niejaki Wocka - rabuś "specjalizujący się" w okradaniu kościołów i plebanii. Odsiedział to długo w więzieniu. Napisał o nim Józef Kiełbasa: "Co jego ojcowie byli lub gdzie mieszkali nie wiadomo, jak kradł był jeszcze samotny lecz już miał kochankę, która go ukrywała i zawsze wiedziała o jego pobycie. I razu pewnego złapali go żandarmi i jechali razem z nim w jednym wagonie. I jak dojezdżali od Gogolina ku Przyworom, poprosił żandarmów żeby mu pozwolili iść do ustępu, na co mu też pozwolili i on wykorzystał te pare minut i wyskoczył oknem i żandarmom się zdawało że go długo nie ma, otwarli drzwi, a ustęp był pusty. Zatrzymali natychmiast pociąg, robieli obławę na niego - przepadł bez śladu. A on jak zeskoczył z pociągu złamał sobie nogę, dowlókł się pod jakiś krzak i się tak dobrze schował, że go nie znaleziono. I chociaż noga go bolała, przedostał się na lewy brzeg Odry i tam się z tą kochanką spotkali. Ona mu nosiła żywność na umówione miejsce, chociaż żandarmy i onę mieli pod obserwacją. Nie mogli go przez dłuższy czas złapać, na ostatku go złapali, odsiedział swoje dwadzieścia lat, powrócił do Boguszyc, ożenił się z tą kochanką, która już była w dość podeszłym wieku. I on zaś pracował jako murarz w Hamburgu razem z mojem ojcem, któremu własnoustnie swoje przygody opowiadał. Że już byli starzy i nie mieli żadnych dzieci, wzięli sobie jakąś dziewczynkę za swoją i onej dziewczynce dali swój dom na własność i ta wyszła za Franciszka S. i ci potem gotówkę zakopaną przez rabusia Wockę wynajdywali. Mieli dwoje dzieci - Franciszka i Annę. Franciszek był o dwa ode mnie starszy, chodziłem razem z nim do szkoły i widziałem to więcej razy na własne oczy, jak przychodząc rano do szkoły miał pełne kieszenie srebrnych pięciomarkówek i to kupował cukierki dla wszystkich kolegów w szkole. Natomiast jego ojciec był cieślą i jako taki pracował w Gliwicach i to dziennie więcej przepił niż tygodniowo zarabiał, a gotówkę miał złożoną w bankach krajowych i zagranicznych". Ale ta zagrabiona fortuna szczęścia nie przyniosła. Kolega szkolny J.Kiełbasy pracował "przy telefonach", spadł ze słupa i zginął na miejscu. Jego siostra Anna wyszła za mąż poza Boguszycami i wyjechała do Niemiec, a ich ojciec podzielił w styczniu 1945 r. los wielu boguszyckich sąsiadów. Uprzedzając fakty podaję za kronikarzem, że "zrozpaczona żona uwiązała ciało zabitego męża powrozem za szyję i tak zawlokła go na cmentarz". Sama wkrótce zmarła, a gospodarstwo przejął Skarb Państwa. Spośród dziwaków, jakich we wsi w ciągu paru dziesięcioleci nie brakowało, do największych należał Urban Olsok - właściciel 12hektarowego i podobno wzorowo prowadzonego gospodarstwa. Miał tę wadę - nie on jeden - że bardzo lubił wypić, a wtedy zdejmował buty, przewieszał je przez ramię i bez względu na to gdzie się znajdował i jaka była pora roku, chodził na bosaka. Rodzina - żona i czworo dzieci uznała, że ją kompromituje i wystąpiła do sądu o wywłaszczenie ojca, sąd jednak pozew oddalił uznając, że skoro Urban Olsok nie sprzedał ani morgi ziemi i nie ma długów, nie może być złym gospodarzem. Był też Olsok wielkim przyjacielem ptaków, a szczególnie bocianów, które w tamtych latach miały gniazdo na jego stodole. I jeszcze jedno dziwactwo, objawione na starość - przestało mu odpowiadać łóżko i sypiał w żłobie w oborze. Syn Jan, który przejął gospodarstwo, był zupełnym przeciwieństwem ojca pod względem alkoholowym - nie pił, a karczmę omijał z daleka, tak samo dobrze natomiast gospodarzył, podobnie jak wnuk Urbana - obecny sołtys Boguszyc, Alfred Olsok. Jak więc widać omijały Boguszyce naprawdę wielkie i niecodzienne dramaty. Ludzie żyli na ogół zgodnie i spokojnie. I chociaż niektórzy nagle tracili fortuny, to ogólnie bogacili się i unowocześniali gospodarstwa. Na początku lat dwudziestych wieś została zelektryfikowana, co rozwiązało dotychcasowe kłopoty z wodą. Tu trzeba dodać, że Boguszyce położone są jakby na dwóch poziomach. Część bliższa Odry leży o kilka metrów niżej od pozostałej, na której stoi m.in. kościół i przez którą przebiega szosa z Opola do Krapkowic i Koźla. Studnie w tej wyżej położonej części - były zresztą kiedyś tylko trzy musiały mieć aż 20 metrów głębokości. Sporo więc trzeba było się umęczyć ciągnąc wiadra z takiej głębiny, a wody zużywano dużo, bo hodowla stała nieźle. Kiedy pojawił się prąd zamontowano pompy elektryczne i problem przestał dokuczać. Po dojściu Hitlera do władzy już wcześniej zniemczoną nazwę wsi "Bogushütz" zmieniono na "Gottesdorf", ale prawdziwe nieszczęścia zaczęły się dopiero po wybuchu wojny. Wielu mężczyzn ubrano w mundury i wysłano na front. Kilkudziesięciu z nich poległo, część dostała się do niewoli, z której też nie wszyscy wrócili. Największa tragedia dotknęła jednak tych. którzy zostali w domu. Stało się to wtedy. gdy liczono dni dzielące od wolności - w ostatnich dniach stycznia 1945 roku. ------------------------------------------------- Przepisując tekst napisany przed 18 laty że wymaga on paru słów komentarza. widzę, Czytając np. że któryś z potomków Jana Broya "żyje do dzisiaj" trzeba pamiętać, że ten ktoś (oby i do teraz), żył jeszcze w 1990 roku, kiedy reportaż powstawał. Po ukazaniu się książeczki spotkałem się z opinią, że rozdział "Wsi spokojna" jest zbyt "rozlazły", zwłaszcza w zestawieniu z następnymi. Może i tak, ale był to świadomy zabieg. Po pierwsze nie podarowałbym sobie gdybym nie wykorzystał i nie zaprezentował dokumentalnej perełki,na jaką szczęśliwie trafiłem, a mianowicie kroniki Józefa Kiełbasy. Po drugie - i wtedy i później też - spotykałem się z usprawiedliwianiem postępowania radzieckich żołnierzy tym, że po wejściu na teren dawnych Niemiec poczuli się uprawnieni do rewanżu za to co Niemcy robili cywilom w ich kraju. Niezależnie od tego, że nie akceptuję rewanżyzmu, to właśnie ten pierwszy rozdział pokazuje, że Boguszyce nie były wsią niemiecką lecz polską, a w najgorszym wypadku przede wszystkim polską i to Polacy mieszkający na Śląsku Opolskim (nie tylko w Boguszycach) byli ofiarami wojennego barbarzyństwa. I jeśli wielowiekowe fundamenty ich polskości zostały nadkruszone, to właśnie wtedy.Postępującej erozji tych fundamentów sprzyjała powojenna polityka polskich władz i ich stosunek do Ślązaków. Na pokaz obowiązywało hasło "Śląsk zawsze polski!", na co dzień zaś codzienne kłopoty, jakich nie doświadczali mieszkańcy Mazowsza, Lubelszczyzny i innych "rdzennych" polskich regionów. W tym kontekście innego znaczenia nabiera pewne wydarzenie z pierwszej majowej niedzieli 1990 roku. Moja książeczka już została wydrukowana, a pierwszymi jej nabywcami i czytelnikami mieli zostać mieszkańcy Boguszyc. Ówczesny sołtys p.Alfred Olsok, w porozumieniu z proboszczem zaproponowali, abym właśnie w tę niedzielę, po nieszporach spotkał się w kościele z boguszyczanami i żeby tego dnia wydawca uruchomił przed kościołem sprzedaż książeczki. Nie pamiętam już ile jej wtedy sprzedano, ale bardzo dużo, bo nikt nie kupował jednego egzemplarza, ale po kilka a nawet kilkanaście, żeby móc wysłać rodzinie. Spotkanie nie było udane, bo ani ja przed ołtarzem nie stałem na właściwym dla mnie miejscu, ani boguszyczanie nie przywykli w kościele głośno dyskutować. Spotkanie powtórzono zatem po kilku dniach w remizie i wtedy już było bardzo ciekawe. Przed ową niedzielą, może ze dwa-trzy dni wcześniej zawiozłem do Boguszyc kilkanaście egzemplarzy z partii sygnalnej i obdarowałem nimi tych, którzy najbardziej pomogli mi w zebraniu materiałów. To wystarczyło, aby pół wsi już przed niedzielą książeczkę przeczytało. I właśnie po nieszporach, kiedy przed kościołem długa kolejka stała przed zaimprowizowanym stoiskiem, podeszła do mnie jedna z bohaterek reportażu i zapytała: - Panie redaktorze, czy mógłby pan wykreślić w tej książce to że chodziłam do polskiej szkoły i te inne polskie sprawy? - Jak to ? - zdziwiłem się.- Przecież mówiła mi pani, że chodziła do polskiej szkoły... - No, bo chodziłam... - To o co chodzi? - zapytałem. - A bo wie pan, tak źle tu teraz na mnie patrzą... O co szło? Kiedy zbierałem materiał do reportażu w styczniu,lutym i marcu 1990 roku boguszyczanie byli jeszcze, jak ich ojcowie, Polakami. I nie krępowali się o tym mówić. Ale właśnie na początku tego roku założono w Gogolinie pierwszą na Śląsku i w Polsce niemiecką organizację mniejszościową. Wkrótce jej emisariusze dotarli i do Boguszyc, a już w maju nie wypadało tam przyznawać się do polskości. Niemieckie marki okazały się zdecydowanie bardziej przekonujące od polskich haseł z transparentów 1majowych. Co więcej - w niedzielę 31 sierpnia odwiedziłem po raz pierwszy od wiosny 1990 roku Boguszyce. I... zdrętwiałem. Nie ma już Boguszyc opisywanych pieczołowicie przez Józefa Kiełbasę. Są bardziej zadbane, są na pewno bogatsze, ale już nie są... polskie. Przed głównym wejściem do kościoła stoją dwie wielkie tablice. Na jednej podano imiona i nazwiska osób zamordowanych w styczniu 1945 roku (zdjęcie tej tablicy postanowiłem mimo wszystko umieścić jako tło dla tytułu tego bloga). I wszystko byłoby dobrze gdyby nie to, że nie ma na tej tablicy już ani jednego polskiego nazwiska, nie ma polskich imion wszystkie zostały zniemczone. Nawet Jan Broy figuruje na tablicy jako Johann. Dla Pana Boga to nie ma znaczenia, bo bez tej tablicy wie kto Polak a kto nie, ale dla przypadkowego gościa odwiedzającego Boguszyce, wniosek jest jednoznaczny - wieś w 1945 roku zamieszkiwali sami Niemcy i to oni, a nie Polacy, ponieśli nieodżałowane straty. Właśnie - jaką wieś? Boguszyce? Nie. To pewnie Bogushütz. Też nie. W nagłówku wspomnianej tablicy jej inicjatorzy podają, że chodzi o wieś Gottesdorf, a więc Boguszyce w wersji hitlerowskiej, co już jest zwyczajnym draństwem. Dlatego na zdjęciu przy tytule ten fragment tablicy wykasowałem. Przez wieki polskość na Śląsku broniła się własnymi siłami, bez pomocy polskich władz. I dlatego się obroniła. Gdy mieliśmy Polskę nie do końca niepodległą - jak już napisałem - fundamenty tej polskości kruszały, ale jeszcze nie puszczały. Wystarczyło kilkanaście lat pełnej SUWERENNOŚCI i Śląsk nam diabli wzięli. Czy polski sejm chociaż raz się tą sprawą zajął? Skądże, przecież ważniejszy jest immunitet byłego ministra i wiele innych głupot. Jakimi faktycznie śląscy Niemcy są Niemcami pokazuje właśnie historia tej jednej z setek śląskich wsi i jej mieszkańców, przedstawiona - głównie dzięki domorosłemu kronikarzowi Józefowi Kiełbasie(przepraszam - Kielbassie) - w tym "rozlazłym" rozdziale. Bernard Waleński (12:19) Skomentuj mnie 05 września 2008 Przyczółek Zaczęło się we wtorek - 23 stycznia. Tego dnia u Wójcików, mieszkających w środku wsi, tam gdzie kończy się jej dolna i zaczyna wyżej położona część, szykował się niezły obiad. Zapowiadał go indyk w brytfannie na rozpalonym piecu. W kuchni, której okno wychodziło na ogródek Segietów, przebywało kilka osób. Nagle krótki świst, potem wybuch w ogródku, brzęk wybitych szyb i trzask odłamka celnie dobijającego ptaka w brytfannie. Front zza Odry sięgnął Boguszyc. Tydzień po rozpoczęciu nad Wisłą wielkiej ofensywy styczniowej wojska radzieckie weszły na Śląsk Opolski. 19 stycznia zdobyły Byczynę i Gorzów, cztery dni później dotarły pod Opole. Od północy atakowali opolską twierdzę czołgiści z 3 Armii Pancernej Gwardii, od południa inne oddziały tej armii wspomagała piechota z 21 Armii Ogólnowojskowej. Grotowice i Groszowice - sąsiadujące przez Odrę z Folwarkiem, Chrzowicami, Boguszycami i Źlinicami - szturmem zdobył dowodzony przez majora Siemiona Chodriakowa batalion czołgów z 54 Brygady Pancernej. Wkrótce po nim weszły do obu tych wsi pułki120 Gatczyńskiej Dywizji Piechoty. Na północy mieli Rosjanie przed sobą Opole, na zachód Odrę. Prawobrzeżne Opole padło o czwartej rano 24 stycznia, a przyczynił się do tego przede wszystkim 543 Narwski Pułk Piechoty dowodzony przez podpułkownika Lwa Sirotę. W tym czasie podpułkownik Iwan Charmyszew ze swoim 538 pułkiem piechoty walczył o zaodrzański przyczółek. Badacz militarnych wydarzeń na Śląsku Opolskim Damian Tomczyk w książce "Przełamanie linii Odry w 1945 roku" (Instytut Śląski 1976), w oparciu o radzieckie dokumenty wojskowe pisze, że "w czasie przygotowań do forsowania Odry pracownicy partyjno-polityczni wszystkich ogniw I Frontu Ukraińskiego przeprowadzili wśród nacierających wojsk szeroką pracę polityczną. Ogłoszono, że wszystkie oddziały, związki taktyczne i żołnierze, którzy pierwsi przekroczą Odrę, zostaną przedstawieni do odznaczeń, a najbardziej wyróżniającym się szeregowcom, podoficerom i oficerom będzie przyznany tytuł Bohatera Związku Radzieckiego". Dowodzi to znaczenia Odry w tej fazie wojny i wagi jaką radzieckie dowództwo przykładało do jej przejścia. Ale czy właśnie ta " szeroka praca polityczna" służyła upowszechnieniu wśród żołnierzy fałszywej i - jak się okazało - tragicznej w skutkach informacji, że do Odry mieszkają Polacy, a za Odrą jest Gremania zamieszkała tylko przez Niemców ? Tak w każdym razie twierdzili później niektórzy radzieccy żołnierze, zdziwieni, że za Odrą spotkali ludzi mówiących po polsku i twierdzących, że są Polakami. Zdziwienie to przyszło jednak zbyt późno i nie u wszystkich. Pozostałych niewiele interesowały narodowościowe subtelności. Podobnie zresztą jak Ślązaków - dla nich wszyscy w radzieckich mundurach to Rusi, a więc zarówno Rosjanin, i Gruzin, i Kałmuk, Azer czy Uzbek. Tamten styczeń był śnieżny i bardzo mroźny. Tak bardzo, że Odra pod Opolem zamarzła. Ułatwiało to jej forsowanie, do którego pułk Iwana Charmyszewa przystąpił z marszu we wtorek po południu. Atak nastąpił na wysokości Winowa i Folwarku. Forsujący mieli przeciw sobie liczącą 800 osób grupę bojową majora Matthiasa Wensauera, tworzącą front obronny po lewej stronie Odry od Opola do Źlinic. Na południowym odcinku wzmacniały tę grupę trzy kompanie, będące resztką oleskiego batalionu Volkssturmu. Dowodził nimi ze stanowiska w Chrzowicach major Rudolf Pratsch. Boguszyc broniła jedna z tych kompanii, dowodzona przez kapitana Lewalda. Volkssturm obsadził nadodrzańskie wały, kilku żołnierzy z karabinem maszynowym ulokowano też z drugiej strony wsi, u wylotu opolskiej szosy. Kiedy jednak za rzeką pojawiły się radzieckie czołgi i wystrzeliły przez nią kilka pocisków, kompania Lewalda w popłochu opuściła stanowiska. Niektórzy żołnierze szukali schronienia w domach koło dawnego młyna w pobliżu Odry, inni uciekali przez wieś w kierunku szosy. O zbliżającym się froncie mieszkańcy Boguszyc wiedzieli od kilku dni. Władze zachęcały ich do ewakuacji, ale niewielu z tej propozycji skorzystało. Czego i kogo się bać ? - pytali boguszyczanie i sami sobie odpowiadali: - Rusi to też ludzie, my im krzywdy przecież nie zrobimy, to i oni nam nie zrobią... Kiedy jednak zaczęły padać zza Odry pociski, pochowali się w piwnicach. Niewielu więc widziało radzieckich żołnierzy już we wtorek. Widziała ich, dokładnie dwóch, Helena Piechaczek (miała wtedy 21 lat). Było to późnym popołudniem. Przebywała u dziadków - Krawców, niemal na skraju wsi od strony Odry. Nagle wpadło do domu dwóch żołnierzy. Popytali o germańskich sołdatów, zaglądnęli do pokoju, gdzie leżała chora babka Heleny, sprawdzili drugi pokój i poszli do zabudowań gospodarczych, z których wypuścili na dwór bydło i świnie. Dlaczego ? Tego nie mówili, nie mieli zresztą czasu, bo szybko zniknęli. Można więc tylko przypuszczać, że byli to zwiadowcy penetrujący teren, a wypuszczone bydło miało pełnić rolę wykrywaczy min. Wieczorem wybuchły od pocisków pierwsze pożary. Paliły się głównie kryte słomą stodoły. We wsi zapachniało grozą. Wojna, o której tyle złego się słyszało, stała się jeszcze gorszą, bo dotykalną , rzeczywistością. Jedna z pierwszych doświadczyła jej rodzina Kulików. Ich dom przy opolskiej szosie zajęło na polowy szpital wojsko niemieckie, zanim jeszcze Rosjanie doszli do Odry. Kulikowie zabrali pierzyny i parę innych najniezbędniejszych rzeczy i "zamieszkali" na - jak przypuszczali - kilka frontowych dni w obszernej piwnicy Lubczyków w środkowej części wsi. Wygód, oczywiście, tam nie mieli, ale nad głową mocny murowany dom, gwarantujący bezpieczeństwo. Kulików było sześcioro. Bernard Kulik nie urodził się w Boguszycach. Ściągnęła go z pobliskich Chrząszczyc ciotka Smandzikowa. Jej mąż zmarł młodo, a syn, upośledzony umysłowo, nie potrafił pracować, zresztą zmarł niedługo po ojcu, a siedmiohektarowe gospodarstwo potrzebowało męskich rąk. Wzięła więc Smandzikowa na wychowanie chłopca od dalszych krewnych. Miał smykałkę do gospodarstwa i nie lenił się, dokupił drugiego konia, woził drzewo z lasu żeby mieć dodatkowe grosze, chętnie i bezinteresownie pomagał też sąsiadom, a poza tym grał na weselach i zabawach. Często grywał w karczmie Kotuli w Bierkowicach. Tam właśnie poznał Klarę Kotulankę. Ciotka, zadowolona z wychowanka, notarialnie zapisała mu swoje gospodarstwo i wtedy Bernard Kulik ożenił się z karczmarzówną. Dorobili się czworo dzieci. Najstarsza Bibianna miała już 11 lat, starszy syn Bernard 9, a młodszy Ernest 7 lat. Najmłodsza Maryjka ukończyła w grudniu roczek. Z nią w tych koczowniczych warunkach było najwięcej kłopotów. Na szczęście gospodyni Maria Lubczykowa i jej teściowa - też Maria - były bardzo życzliwe i pomagały swym "gościom" jak tylko potrafiły. Znalazło się więc zawsze mleko dla Maryjki i miejsce na piecu w kuchni na przygotowanie strawy dla całej rodziny. W piwnicy było dość ciepło. Posłania rozłożono na ziemniakach, co dzieciom się nawet spodobało, bo to przecież jakaś odmiana. Maryjka spała w swoim głębokim wózku. Od wtorku 23 stycznia przybywało w piwnicy lokatorów, gdyż szukały w niej schronienia - za przyzwoleniem gospodyni - kolejne rodziny nie posiadające bezpiecznych kryjówek w swoich domach. Z solidarnej gościnności obu pań Lubczykowych skorzystali też pierwsi pogorzelcy. We wtorkowy wieczór Rosjanie uchwycili przyczółek na wysokości Folwarku i przystąpili do jego rozszerzania w kierunku Chrzowic, atakując jednocześnie wzgórze między Chrzowicacmi i Chrząszczycami, uparcie bronione przez Niemców, wzmocnionych już wtedy przez oddziały, które wyszły cało z walk o prawobrzeżne Opole. Dowództwo grupy bojowej "Oppeln", mającej powstrzymać Rosjan nad Odrą na południe od Opola, objął pułkownik Spiethöft. Istotnym dla przebiegu walk okazało się wsparcie artyleryjskie właśnie sprowadzonej z Saksonii alarmowej jednostki artylerii, składającej się z dwóch baterii dział 105 mm. Baterie te ostrzeliwały pozycje radzieckie i skutecznie osłabiały siłę ich ataku. Przez całą środę trwały walki, a wzniesienia między Chrzowicami i Chrząszczycami oraz między Boguszycami i Złotnikami wielokrotnie przechodziły z rąk do rąk. Obie strony poniosły w tym dniu duże straty w ludziach. Ostatecznie obrona niemiecka została przełamana i w czwartek rano oddziały radzieckiej 120 Dywizji Piechoty zdobyły cztery nadodrzańskie wsie - Folwark, Chrzowice, Boguszyce i Źlinice. Jadwiga Lazik pamięta ten dzień bardzo dobrze, bo było to w 76 urodziny ojca - Pawła Zdzuja, znanego nam śpiewaka kościelnego. Rosjanie weszli do Boguszyc o szóstej rano. Sprawdzali kolejno wszystkie zabudowania szukając żołnierzy niemieckich. Takich we wsi już nie było. Pierwsze spotkanie gospodarzy z owianymi legendą "Ruskami" miało więc spokojny przebieg. Żołnierze chętnie korzystali ze śniadaniowego poczęstunku, pili - jeśli mieli na to czas - gorącą herbatę lub mleko. Ale nie brakowało też momentów, dziś wydających się zabawnymi, a wtedy dramatycznych. Oto na przykład żołnierza składającego "wizytę" Wieszalom zainteresowała szafka z książkami córek gospodarzy - chodzącej do pierwszej klasy Helenki i o dwa lata od niej starszej Marii. W elementarzu Helenki znalazł otrzymaną przez nią w szkole kartę pocztową z portretem Goebbelsa, ze swastyką na rękawie. Żołnierz doszedł do wniosku, że jest to zdjęcie nieobecnego w domu ojca dziewczynek. Wyjaśnianie pochodzenia kartki i tłumaczenie kogo ona przedstawia nie trafiało do odkrywcy "Gitlera". Wreszcie Wieszalowa przypomniała sobie o wiszącej nad małzeńskim łóżkiem w sypialni, wspólnej z mężem ślubnej fotografii. Żołnierz przyłożył Goebbelsa do portretu, porównywał, a że na szczęście twarz Pawła Wieszali w niczym nie przypominała oblicza jednego z wodzów III Rzeszy, powiedział: "No, charaszo", podarł kartkę, zapłakaną Helenkę pogłaskał po głowie i dał jej wyciągnięty z głębokiej kieszeni mocno zmaltretowany kawałek czekolady. Jeszcze raz nieufnie popatrzył na gospodynię i poszedł. Kontakty boguszyczan z radzieckimi żołnierzami były w czwartek jeszcze nieliczne. Rosjanie po upewnieniu się, że nie ma we wsi niemieckich ognisk obrony, zostawili w niej tylko kilkunastu swoich ludzi, pozostali przeszli szosę i walczyli o wzgórza na zachód od Boguszyc, dla których większym zagrożeniem była teraz niemiecka artyleria. Jej pociski padały wprawdzie w większości na polach między wsią a Odrą, niektóre jednak trafiały między zabudowania, a także w nie. Paliły się kolejne stodoły i szopy. Ludzie kryli się w piwnicach. W piwnicy spędziła noc z czwartku na piątek także rodzina Józefa Kiełbasy, mająca swój dom w oddaleniu od reszty wsi, nad stawami niedaleko Odry. W piątek rano nad głowami Kiełbasów rozległy się krzyki, ktoś biegał po kuchni i izbach. Kiełbasa uchylił klapę przykrywającą wejście do piwnicy i będąc pewnym wizyty żołnierzy radzieckich najpierw zawołal po polsku: "Nie strzelajcie, panoczki", a dopiero potem wystawił głowę. Jakże się zdziwił widząc uzbrojonych w pistolety maszynowe Niemców. I nie byli to nieszczęśnicy z Volkssturmu, a prawdziwi żołnierze. Przylegające do Boguszyc pola między Odrą i opolską szosą.Na nich toczyły się walki o przyczółek. Zdjęcie Aleksandra Nawrocka Okazało się, że ta noc przyniosła radykalną zmianę sytuacji. Wzmocnieni kolejnymi posiłkami Niemcy ostro natarli na blisko 20kilometrowej szerokości, od Wójtowej Wsi do Krapkowic i w wielu miejscach zmusili Rosjan do wycofania się z przyczółka. W rejonie operacyjnym 120 Dywizji Piechoty odbili wszystkie utracone wcześniej wsie. Rosjanie utrzymali na lewym brzegu Odry tylko bardzo wąski odcinek między Folwarkiem i Chrzowicami. Kolejną zmianę przyniosła sobota 27 stycznia. 120 dywizja, a dowodził nią generał major Iwan Goworow, podjęła kontofensywę i ponownie zdobyła teren od rzeki do opolskiej szosy. Tym razem do Boguszyc wkroczyło więcej wojska. W zabudowaniach Chudalów (nazwisko to występuje też w pisowni: Chudalla i Hudalla), niedaleko wylotu głównej wiejkiej drogi do szosy opolskiej, Rosjanie umieścili swój ztab, chociaż trudno dziś ustalić czy stamtąd dowodzono tylko kompanią, batalionem czy całym pułkiem. Rosjanie się tym nie chwalili, a boguszyczanie nie pytali. Informacja ta zresztą nikomu z miejscowych potrzebna nie była. Przynajmniej w sobotę, a później, kiedy już mogła im być przydatna, na pewno nie mieliby odwagi dowiadywać się jakiej rangi dowództwo ma u nich siedzibę. Wylotowy odcinek szosy w kierunku Opola. Wtedy po jej prawej stronie byli Rosjanie, po lewej Niemcy. Zdjęcie Aleksandra Nawrocka Walki toczyły się znów na wzniesieniach za szosą. Wzgórza oznaczone kotami 182 i 185 wielokrotnie zajmowali to Niemcy, to Rosjanie. Równie zacięte boje toczono bardziej na południe, gdzie o utrzymanie się na lewym brzegu Odry walczyła po stronie radzieckiej 72 Dywizja Piechoty. Kilkakrotnie wydzierano sobie Rogów. W Dobrej, odbitej Rosjanom przez 100 Dywizję Strzelców doszło do aktu, który być może miał istotny wpływ na dalszy tok wydarzeń na całym przyczółku. Otóż właśnie w sobotę 27 stycznie w ręce Niemców wpadło w tej wsi kilkunastu rannych żołnierzy radzieckiech. Zebrano ich koło budynku poczty i tam rozstrzelano, a ich zwłoki ułożono na stosie w szopie Mleczki, polano benzyną i razem z szopą spalono. Znalezionego później rannego jeńca zamordowano szpadlami. Informacja o tym wydarzeniu natychmiast dotarła do generałą majora Wasilija Trubaczewa, dowódcy 117 Korpusu Piechoty 21 Armii, kierującego działaniami na całej linii natarcia, można więc sądzić, że została też przekazana kadrze oficerskiej, a może i wszystkim żołnierzom obu walczących w tym rejonie dywizji - 72 i 120. Wskazywałby na to raptownie zmieniony stosunek radzieckich żołnierzy do mieszkańców zajętych wiosek. Ale to dopiero nazajutrz. W sobotę było jeszcze spokojnie, a nawet przyjaźnie. Powołany do Wehrmachtu Franciszek Matuszek właśnie otrzymał parodniowy urlop i spędfzał go w domu. W piątek, w drodze z kościoła, odwiedziła Matuszków jego matka ze Źlinic. Francik - powiedziała do syna - bierz dzieci i uciekaj stąd... Matuszek roześmiał sie: - Muter, Ruscy są tacy ludzie jak my, tylko inaczej gadają. Czego się bać? Jeśliby Matuszkowie mieli jeszcze jakieś obawy, zostały one rozwiane w sobotę po południu, kiedy przyszło do ich domu dwóch żołnierzy. Trochę próbowali rozmawiać z dorosłymi, ale że nie bardzo obu stronom to szło, zajęli się Matuszkowymi dziećmi. Najpierw poczęstowali je cukierkami i czekoladkami, a potem jeden z nich wziął na kolana 7-letnią Erikę i o rok młodszą Krystę, drugi natomiast zabawiał dwuletnia Gerdę. Najstarszy z rodzeństwa Herbert też włączony został do zabawy. Czy ludzie, którzy tak lubią dzieci mogą być źli ? - pytał po wyjściu żołnierzy Franciszek Matuszek. - Pewnie nie - odpowiedziała mu żona Jadwiga... Nie wiedzieli wtedy Matuszkowie co się przytrafiło Helenie Piechaczkównie. - Znów byłam u dziadków - wspomina. - Babcia nie wstawała z łózka, a dziadek miał już blisko 90 lat, sam potrzebował opieki, nie mógł więc opiekować się babcią. Kiedy tam byłam przyszedł Ruski, taki Mongoł, czarne włosy, ciemna twarz, dziwne oczy. Zorientował się, że nie ma nikogo kto mógłby mnie obronić, złapał mnie i chciał przewrócić. To było w kuchni. Wyrwałam mu się i uciekłam do pokoju, ale tam znowu mnie złapał. Przyparłam plecami do pieca, rękami złapałam za sobą drzwiczki i nie pozwoliłam się od tego pieca oderwać. Zaczął zdzierać ze mnie spódnicę i bił mnie kolbą karabinu po nogach. Okropnie stłukł mi uda i biodra, do dziś przy zmianie pogody czuję ten ból. Ręce już nie wytrzymywały, ale strach dodawał mi siły. Krzyczałam, płakałam, modliłam sie - wszystko jednocześnie. Naraz w pokoju zjawił sie drugi Rusek w narzuconym na mundur białym prześcieradle. Niemcy nosili na śnieg takie białe nakrycie, a ten miał zwykłe prześcieradło. Teraz to już koniec, pomyślałam, przed dwoma się nie obronię. Ale biały coś krzyknął na Mongoła, ten puścił mnie i zaraz wybiegł z domu. Drugi poszedł za nim. Gdyby się wtedy nie zjawił, pewnie już bym nie żyła... Nie wiedzieli także Matuszkowie, że do piwnicy u Lubczyków, w której gnieżdziło się już ponad 30 osób, przyszli Rosjanie i wybrali trzech mężczyzn - w tym Bernarda Kulika - do kopania grobów poległych żołnierzy. Nie mówili których - radzieckich czy niemieckich, bo we wsi i w jej pobliżu leżały trupy jednych i drugich. Powiedzieli tylko, że za parę godzin wrócą. Nie wrócili. Ich ciała znaleziono następnego dnia koło dawnej polskiej szkoły, na pryzmie piachu przygotowanej na wypadek ślizgawicy. Wszyscy trzej zginęli od kul. Dlaczego ich rozstrzelano i kiedy to się stało - już w sobotę czy w niedzielę rano - tego nikt nigdy się nie dowie. Nie wiedzieli Matuszkowie o wielu innych jeszcze sobotnich dramatach rozegranych we wsi. I dlatego przeżyli bez obaw swoją ostatnią noc. Co się w tę noc stało, że dramatyczna sobota okazała się anielskim świętem przy tym co miało nastąpić w niedzielę? Walki wciąż toczyły się na wzgórzach po zachodniej stronie szosy, kilkaset metrów od ostatnich boguszyckich zabudowań, ale strzelaninę, nie mówiąc już o wybuchach armatnich pocisków, słychać było w całej wsi. Płonęły następne stodoły. Ale tak już było od dwóch dni, dlaczego więc nagle z tego powodu miałby się zmienić stosunek wojskowych do cywilnych mieszkańców wsi? Może więc stało się tak jak twierdzi Albina Piechaczek, że pracujący u sołtysa Richarda Binka ukraiński robotnik poskarżył się Rosjanom na niewolnicze traktowanie? Mimo pewnej zasadności tego przypuszczenia trzeba je odrzucić. Binkowie sąsiadowali z gospodarstwem Chudalów zajętym przez radziecki sztab. Gdyby więc chodziło o wykonywanie wyroków na hitlerowcach i ich sympatykach, na pewno w pierwszej kolejności dosięgnęłyby one głównego i właściwie jedynego już wtedy we wsi nazisty - sołtysa i Orstgruppenleitera NSDAP Richarda Binka. Pozostałymi członkami grupy byli rodowici Niemcy, np nauczyciele, którzy zdążyli się w porę ewakuować. A przecież w niedzielę Binków nikt nie poszukiwał, siedzieli - jak inni - w piwnicy. A może w niedzielny ranek dotarła do żołnierzy informacja o rozstrzelaniu ich rannych kolegów z 72 dywizji w Dobrej? Może też wspomniana "szeroka praca polityczna" o znaczeniu Odry tylko w raportach miała miejsce przed forsowaniem rzeki, a w rzeczywistości przeprowadzono ją dopiero teraz i dopiero po niej nastąpiła eksplozja wściekłości i odwetu za wymordowane przez Niemców w Rosji, na Ukrainie i Białorusi rodziny czerwonoarmistów? Nie można też nie brać pod uwagę prowokacji, skrytobójczego strzału, którego ofiarą padł któryś z żołnierzy. Zdarzało się to, chociażby w niedalekim Rogowie, gdzie ukryty strzelec zabił kilku przeprawiających się przez jaz na rzece Rosjan. Rzadko jednaki taki fakt pozostawał tajemnicą, zwłaszcza jeśli powodował tragiczny odwet, a w Boguszycach nikt o żadnej tego rodzaju prowokacji nie słyszał, a próbowałem nawet niezbyt eleganckiego podstępu, żeby taką informację - jeśli by były jakieś jej podstawy - uzyskać. Bezskutecznie. Jeszcze jedno przypuszczenie może być brane pod uwagę. Damian Tomczyk, który pół życia spędził na studiowaniu wszelkich dostępnych materiałów dotyczących walk na Opolszczyźnie, w książce "Śląsk Opolski 1945 - militarne i polityczne problemy okresu wyzwolenia" (Instytu Śląski 1989) pisze, że w nocy z 28 na 29 stycznia, a więc z niedzieli na poniedziałek, wprowadzono do akcji w rejonie Boguszyc i Chrzowic będącą dotąd w odwodzie 125 Dywizję Piechoty pod dowództwem pułkownika Wasilija Zinowjewa. Może oddziały tej dywizji weszły do wsi wcześniej, już w niedzielę, a nie dopiero w nocy? I być może właśnie w tej dywizji "szeroka praca polityczna" prowadzona była intensywniej i oparta na bardziej fałszywych przesłankach? Może też skład narodowościowy tej dywizji był inny ? Potwierdzałyby to relacje boguszyczan mówiących, że początkowo nie spotykali tylu "Mongołów" co w następnych dniach. Jak było naprawdę, co było rzeczywistą przyczyną wiszącego nad wsią kataklizmu? Tego prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy, bo odpowiedzi szukać by trzeba nie w Polsce, a już na pewno nie w Boguszycach. Wiele jednak wskazuje, że nie były to - zdarzające się w innych miejscowościach i to nie tylko na Śląsku - ekscesy pojedyńczych żołnierzy, którym wódka lub osobiste tragedie zablokowały ludzkie hamulce. Chociaż - żeby być zgodnym z faktami - nie można też przyjąć twierdzenia, że z jakiegoś odpowiednio wysokiego szczebla padł rozkaz o eksterminacji zaodrzańskich wsi. Raczej nie było rozkazu jednoznacznie eksterminacji zapobiegającego. I chociaż widać tu różnice z prawnego punktu widzenia, odpowiedzialność moralna ma w obu sytuacjach ten sam wymiar. Wymiar ogromny, mierzony męczeństwem okrutnie zamordowanych, bezbronnych ludzi. Bernard Waleński (11:26) Skomentuj mnie 07 września 2008 Apokalipsa Przez noc mróz nie zelżał, rano zaświeciło słońce. Gdyby nie to, że wieś znalazła się w samym środku szalejącej wojny, można by mówić o ładnej zimowej niedzieli. Kulikowa niepokoiła się, że mąż nie wrócił na noc do piwnicy, ale dzieciom tłumaczyła, że widocznie pracy było więcej i na pewno tato zaraz przyjdzie, a najpóźniej wieczorem znów będą razem. Mimo tłoku panował w piwnicy pogodny nastrój. Nie było mowy o pójściu na niedzielną mszę, wspólnie więc odmówiono kilka pacierzy, zaśpiewano kościelne pieśni. Kulikowa zostawiła Maryjkę pod opieką służącej w ich domu, a teraz razem koczującej, około 20-letniej dziewczyny - Marii Niespór. U Kulików dorabiała sobie do posagu - po Wielkanocy planowane miała wesele. Z pozostałą trójką poszła Kulikowa do kuchni żeby chociaż trochę umyć dzieciaki i przyrządzić coś ciepłego do zjedzenia. Właśnie zaplatała Bibiannie warkocze, gdy przyszli dwaj oficerowie. - Jeden z nich mówił mówił po rosyjsku, ale tak jakoś podobnie do polskiej mowy, że nawet ja go rozumiałam - opowiada Bibianna Kulikówna, która nosi dziś nazwisko męża, ale zastrzegła sobie jego nieujawnianie. - W uszach miałam śliczne złote kolczyki, które dostałam na pierwszą komunię. I kiedy mama odgarnęła mi włosy, on zauważył kolczyk i powiedział: matko, wyjmij dziecku te kolczyki, bo jak tu przyjdą, to mogą je wyrwać razem z uszami. Kazał też mamie schować obrączkę i pierścionek, co je miała na palcach, a potem powiedział: matko bierz swoje dziatki i uciekaj, bo będzie tu niedobrze. Co miał na myśli, nie wiem. Mama odpowiedziała, że piwnica ma grube mury, jest bezpieczna, a poza tym musi poczekać na męża, bo go zabrali do pracy i jeszcze nie wrócił, nigdzie więc nie pójdziemy. Oficerowie coś tam jeszcze mówili i poszli sobie. Mama dokończyła obiad, zjedliśmy go i znów schowałyśmy się w piwnicy. Ale kiedy jeszcze byliśmy na górze, do Lubczyków przyszło dużo obcych ludzi, może 40 albo nawet 50 osób. Oni mówili, że przyszli z Opola i że tu chcą, albo kazano im - już nie pamiętam zatrzymać się. Dom był nagle pełen ludzi. Jak mówili? Chyba tak jak my wszyscy - po śląsku. A może po niemiecku? Naprawdę nie wiem... Obie Marie Lubczykowe były bardzo religijne, zresztą jak całą rodzina. Maria Lubczyk - seniorka, miała z mężem ośmioro dzieci siedem córek i jednego syna. Cztery córki wyszły za mąż, wszystkie w innych wsiach, a trzy poszły do klasztoru. Ojcowiznę przejął jedyny syn Józef, który krótko przed wojną ożenił się z panną ze Złotnik. W domu tym był urodzaj na dziewczęta - młodzi Lubczykowie mieli już trzy (Marta - 1939, Otylka grudzień 1940, Tereska październik 1942), gdy Józefa powołano do wojska. Gospodarstwem zajęła się żona, a teściowa jej pomagała. Teraz, w nieszczęściu, służyły chrześcijańską pomocą jeszcze bardziej od nich tej pomocy potrzebującym. Nowym przybyszom oddały do dyspozycji cały dom, a także stajnię. Minęło południe. Chociaż walki trwały wciąż na polach za szosą, coraz częściej słychać było strzały w samej wsi. Rzadko pojedyńcze, częściej serie z automatu. Boguszyczanie pochowali się jeszcze głębiej w swoich lub sąsiedzkich piwnicach. Nie wiedzieli więc jedni co się działo u innych. Dlatego nie zna nikt okoliczności śmierci małżeństwa Chudalów i ich trojga dzieci w domu, w którym mieścił się już wtedy radziecki sztab. Kilka domów dalej, po sąsiedzku z Lubczykami, zginął Piotr Piechaczek, jego żona Agnieszka, syn i dwie córki. U sąsiadów z drugiej strony - też Piechaczków-Kowoli - zastrzeleni zostali stary już Jan Piechaczek i jego chory umysłowo syn Stanisław, zwolniony ze szpitala w Prószkowie przed nadejściem frontu. W innej części wsi, tuż przy szosie, dopełniła się tragedia rodziny Smolinów. Józef i Maria (zmarła przed 1945 r.) Smolinowie mieli czworo dzieci - trzech synów i córkę. Dwóch starszych synów powołano do Wehrmachtu i obaj zginęli na froncie. Najmłodszego Otto, liczącego niespełna 17 lat, zabrano na wojnę w styczniu 1945. W domu pozostał ojciec, córka ze swoim synkiem oraz dwie siostry gospodarza. Zginęli wszyscy, a gospodarstwo doszczętnie spłonęło . Nagrobek rodziny Smolinów na cmentarzu w Boguszycach. Zdjęcie Aleksandra Nawrocka W innym domu stracili życie Józef i Maria Piechaczkowie oraz brat Józefa, stary kawaler Robert. Do pogromu doszło u Lihjsych, gdzie przy stole zastrzeleni zostali małżonkowie Stanisław i Julia, ich córka Bronisława oraz rodzeństwo Stanisława: Katarzyna, Jadwiga i Franciszek - wszyscy (z wyjątkiem Bronisławy) w bardzo zaawansowanym już wieku. Grób rodziny Lihsy. Zdjęcie Aleksandra Nawrocka Śmierć szła od domu do domu, a niemymi jej świadkami pozostawały najczęściej tylko zwłoki zamordowanych. Nie ominęła też domu Matuszków, w którym poprzedniego dnia zabawą z dziećmi żołnierze zdobyli sympatię całej rodziny. Tym razem przyszło ich kilku, inni niż w sobotę. Wpadli do kuchni i kazali wszystkim wyjść na dwór. A byli wtedy w mieszkaniu Matuszkowie, ich czworo dzieci, rodzice Matuszkowej - Józef i Maria Wójcikowie, a także krewni z Maliny za Odry - staruszkowie Anna i Józef Seibelowie oraz przybyli z nimi trzej chłopcy Segietowie. Pierwszych żołnierze wypchnęli Matuszków, pozostałym kazali iść za nimi. Zszokowani Matuszkowie stanęli obok gnojownika i chwilę później ich ciała osunęły się do niezamarzniętej mazi. Babcia Wójcikowa widząc co się dzieje krzyknęła: - Dzieci, pójdzcie szybko do piwnicy! Wchodziło się do niej z sieni. Momentalnie znalazła się tam Wójcikowa z całą czwórką wnucząt. Przestraszone dzieci wciskały się jedno w drugie. Najmłodszą Gerdę babcia wzięła na ręce . Po chwili do piwnicy zajrzał żołnierz. Schodził powoli, przystanął na drugim - trzecim stopniu od dołu i... zaczął celować z maszynowego pistoletu. Zadanie nie było trudne - Krystę dzieliło od lufy nie więcej niż pół metra. Babcia z Gerdą stała tuż za nią, zaraz potem Erika i na końcu Herbert. Padło kilka strzałów... W tym czasie na górze inni strzelali do tych, którzy nie zdążyli zbiec do piwnicy. Dopadli też siedzącego w Matuszkowej szopie na węglu i odmawiającego różaniec sąsiada Malkusza. Znaleziono go później w takiej właśnie pozycji. Nie uciekła przed śmiercią siostra Matuszkowej - 20-letnia Anastazja Wójcikówna. Ją kula dosięgła w zabudowaniach sąsiadów. Tablica z rodzinnego grobu Matuszków. Zdjęcie Aleksandra Nawrocka Teresa Nowaczek (w odróżnieniu od innych imię i nazwisko są tu zmienione) dziś mówi, że nie wie czy nie lepiej było wtedy zginąć, aniżeli przeżyć to co ona. - Byłam w mieszkaniu sama. Wyszłam z piwnicy, żeby zabrać coś do picia - wspomina - gdy wpadł jeden Ruski. Miał wielką czapę, ledwo było spod niej widać twarz. Ale jego skośne oczy widziałam dobrze, ciągle je widzę. Zagnał mnie do izby, bagnetem rozciął mi spódnicę i bieliznę i kazał kłaść się na łóżko. Nie posłuchałam. Uderzył mnie karabinem w ramię. Chciałam krzyczeć, ale ze strachu sparaliżowało mi chyba gardło, bo żaden głos z niego nie wychodził. Napastnik wycelował we mnie karabin. Ja ciebie postrielam ! - wołał. Próbowałam uciekać - zastawił mi drogę. Odłożył karabin, a przystawił mi do gardła nóż. Przewrócił mnie na podłogę. Rękę z nożem trzymał na moim gardle, drugą ręką rozpinał mundur. Śmierdział wódką i brudem. Pastwił się nade mną. Nóż cały czas trzymał w ręce. Nie wiem w jaki sposób w izbie znalazło się kilku, chyba sześciu, innych żołnierzy. Nie powstrzymało ich, że byłam półprzytomna, że krwawiłam... Zapukało nieszczęście również do drzwi Kiełbasów, na odludziu, koło starego młyna. - Do domu wszedł żołnierz - przypomina tamtą niedzielę córka Józefa Kiełbasy, mająca wówczas 13 lat Maria Apostel. - Wszedł z sieni do kuchni, porozglądał się i krzyknął : "Skolko was?". To "skolko was" będę pamiętać do końca życia. Postawił nas, to znaczy tatę, mamę, 15letniego brata, 9-letnią siostrę i mnie pod ścianę, między oknem i drzwiami do izby. Głośno po swojemu nas policzył, usiadł na krześle przy stole, pogrzebał w kieszeni płaszcza i wyjął garść naboi. Odliczył pięć, położył je na stole, a resztę wsadził z powrotem do kieszeni. Te odliczone naboje zaczął ładować do automatu z takim czarnym talerzem. Mama wtedy zawołała: Dzieci rzykejcie, bo to nasza ostatnia minuta! Zrobił się krzyk. I w tym momencie weszła do kuchni moja koleżanka, Otylka Jagło. Mocno płakała i przez ten płacz, nie zwracając w ogóle uwagi na ruskiego żółnierza, zapytała tatę czy jej mama i rodzeństwo mogą przyjść do nas się schować, bo jej ojciec został zastrzelony, a gospodarstwo się pali. Tato ze spokojem, którego też nie zapomnę, powiedział: - Dobrze Otylko, przyjdźcie... Nie wiem czy Rusek zrozumiał o co chodzi, popatrzył tylko na Otylkę, na nas, zabrał karabin ze stołu i bez słowa wyszedł. Umiałam ze szkoły dużo wierszy, a z religii polskie wiersze - od tamtej chwili zapomniałam wszystkie... Co sprowadziło proboszcza, księdza Franciszka Waloszka do zagrody Matuszków nie wiadomo. Być może został przez kogoś poinformowany o masowym tam zabójstwie i chciał tę wiadomość sprawdzić. Może zamierzał pobłogosławić ciała ofiar. A może został tam sprowadzony siłą (plebanię od domu Matuszków dzieliło kilkadziesiąt metrów). Pewne jest tylko to, że został na podwórku Matuszków zastrzelony. Miał 59 lat. Klara Kulikowa coraz bardziej niepokoiła się długą nieobecnością męża. Dawno minęło już południe, a on wciąż nie wracał. Co gorsze służąca Maryjka Niespór już ze dwie godziny temu poszła do kuchni podgrzać mleko dla małej i też nie przychodzi. Co się tam dzieje na górze? - pytała sama siebie. - Czyżby ten oficer radzący uciekać naprawdę wiedział, że coś niedobrego się stanie? Przypomniała sobie o kolczykach Bibianny. Kazała jej wyjąć je z uszu i schować w zawieszonej na szyi dziewczynki skórzanej oprawce szkaplerza. Włożyła tam również swoją obrączkę ślubną i pierścionek. W piwnicy było coraz duszniej, bo od południa doszło jeszcze kilka osób. Ci, dla których na dole zabrakło już chociażby skrawka miejsca, zatrzymali się w pomieszczeniu służącym do przygotowywania karmy dla inwentarza. Siedzieli na workach ze zbożem i śrutą lub na betonowej posadzce. Z tej komory schodziło się po schodach do piwnicy, a przez blaszane drzwi przechodziło do obory. Wreszcie stało się to, co niektórzy przeczuwali, czego się bali, ale przecież mieli nadzieję, że się nie stanie. Na schodach prowadzących do piwnicy stanęli dwaj uzbrojeni w automaty żołnierze. Mówi Bibianna Kulikówna: - Wszyscy wychodzić! - zawołał ten, który zszedł niżej. I zaczął poganiać do wychodzenia. Tych, którzy wyszli pierwsi musieli wyrzucić na dwór, bo kiedy my weszliśmy na górę, zostało w tej komorze nad piwnicą jakieś dwadzieścia parę osób, a na dole było nas przedtem więcej. Na końcu po schodach wchodziła mama i wciągała wózek z Maryjką. Ten Ruski co był na dole, wyszedł z piwnicy zaraz za mamą, a w drzwiach od podwórza stał z opuszczonym karabinem drugi. Z mieszkania Lubczyków i z podwórka słychać było strzelaninę i potworne krzyki. Mama już wiedziała co nas czeka. Ogarnęła nas wszystkich, to znaczy Ernesta, Bernarda i mnie przyciągnęła do siebie. Wózek z Maryjką stał z boku. I wtedy... zaczęli strzelać. Tak wkoło, po wszystkich. I wtenczas mama dostała i upadła na mnie. Ja zemdlałam... Nie wiem po jakim czasie się obudziłam, po godzinie albo po dwóch. Już szarzało. Wysunęłam się spod mamy. Była zimna. Na pewno nie żyła. Usiadłam. Byłam cała we krwi - włosy, twarz, ubranie. Ta krew już skrzepła. Ale to nie była moja, nie byłam ranna... Mam ten obraz wciąż przed sobą, ele nie umiem powiedzieć, czy się bałam... Wtedy usłyszałam Maryjkę. Wołała: Mama, mama! Siedziała na poduszce obok przewróconego wózka. Wzięłam ją na ręce, sprawdziłam czy nie jest zraniona, albo czy co innego jej się nie stało. Wyglądało na to, że nie. Przytuliłam ją mocno do siebie i dopiero wtedy usłyszałam ciche chlipanie z kąta. Zapytałam kto to płacze, bo już było ciemno i niewiele widziałam. Była to Maria Piechotówna, myśmy ją nazywali Mija. Miała wtedy dziewięć albo dziesięć lat. Była tu z rodzicami, ich zastrzelono. Nie pamiętam czy w ogóle coś mówiłyśmy wtedy do siebie. Ja jeszcze sprawdziłam co się stało z braćmi. Obaj leżeli i nie dawali żadnych oznak życia. Ale żył jeszcze chłopiec od Cyganów, tak się nazywał. Jego tatę zabrali w sobotę razem z moim i też nie wrócił. Chłopiec miał chyba siedem lat, ja nie potrafię przypomnieć sobie jak miał na imię. Był bardzo przestraszony. W komorze zastrzelono jego mamę i chyba młodszą siostrę... Zostało nas więc czworo żywych. Ja byłam wśród nich najstarsza. Chociaż ani w komorze, ani w piwnicy nic się nie paliło, czułyśmy dym i robiło się coraz bardziej gorąco. To od ściany dzielącej komorę od domu mieszkalnego. Bałyśmy się, że ogień zaraz przejdzie do nas. Uchyliłam drzwi od podwórka i zobaczyłam, że z tyłu nie pali się wycug, to znaczy ten dom w gospodarstwie, w którym mieszkali starzy ludzie. Postanowiłam, że przejdziemy do wycugu, ale nie przez podwórko, bo bałam się, że mogą tam być żołnierze i jak nas zobaczą, zabiją nas. Ja wtedy w jednej minucie wydoroślałam, wiedziałam, że muszę te dzieci uratować. Płakać wtedy nie umiałam, nie mogłam... Musieliśmy więc przejść do wycugu przez oborę i chlew. Otworzyłyśmy te blaszane drzwi, a tam było pełno bydła. Nie wiem skąd się wzięło. Nie szło wejść. Więc powiedziałam Miji i Cygankowi, że przejdziemy po żłobach. Maryjkę cały czas nosiłam na rękach i tak też z nią przeszłam po żłobach pod ścianą, tamci dwoje za mną i dostaliśmy się do wycugowego domku. Tam były łóżka, położyliśmy się do tych łóżek. Ale nie spaliśmy. Pamiętam, że było strasznie zimno. Maryjka chciała jeść. Znalazłam kromę chleba. Rozdałam po kawałku, Maryjce też dawałam drobne kawałeczki... Jak ja się o nią bałam... O siebie też, ale najpierw o nią... Noc z niedzieli na poniedziałek - tak wynika z odtworzenia sytuacji militarnej przez Damiana Tomczyka - przyniosła znaczne jej pogorszenie dla strony radzieckiej. Właśnie wtedy ruszyła do natarcia wprowadzona z drugiego rzutu 125 Dywizja Piechoty, ale niemal natychmiast po rozpoczęciu szturmu dowódca 21 Armii, generał pułkownik Dmitrij Gusiew - po zorientowaniu się, że Niemcy zdążyli podciągnąć znaczne siły piechoty i czołgów i przygotowują uderzenie z południa, wzdłuż Odry - rozkazał przerwać działania bojowe dywizji. Uderzenie Niemców faktycznie nastąpiło. Pułki 125 dywizji opuściły zajmowane dotąd pozycje, wycofały się do wsi będących pod ich kontrolą i podjęły przygotowania do obrony w okrążeniu. O świcie w poniedziałek artyleria Wehrmachtu rozpoczęła ostrzał pozycji radzieckiech. Do akcji weszły też czołgi. Rosjanie odparli trzy ataki. Potem jeszcze - ciągle w poniedziałek - niemieckie czołgi kilkakrotnie wdzierały się w obronę radziecką, zawsze jednak były wypierane. D.Tomczyk nie podaje szczegółowej lokalizacji ataków i obrony, należy jednak sądzić, że ciężar walk przeniósł się tej nocy i w ciągu poniedziałku z terenu między Chrzowicami i Boguszucami z jednej strony oraz Chrząszczycami i Złotnikami z drugiej, na tereny między Źlinicami bronionymi przez Rosjan i Zimnicami, skąd kontratakowali Niemcy. Z relacji boguszyczan wynika, że byli oni zupełnie niezorientowani w przebiegu frontowych zmagań. I chociaż tkwili w ich środku, toczyły się jakby obok nich. Byli tych zmagań trzecią, bezwładną, nie mającą na nic wpływu, stroną. Ich jedynym celem stało się przeżycie, przetrwanie. Środki do tego celu wiodące mieli bardzo ograniczone: krycie się w piwnicach i nieustające modlitwy, wzmacniane czasem dodatkowymi sposobami. Joanna Zdzujowa, żona śpiewaka Pawła, wspomagała się na przykład małym, przechowywanym do dziś przez córkę Jadwigę Lazik... dzwoneczkiem. Zdzujowa kupiła go w Krakowie, dokąd parę lat wcześniej pojechała z wycieczką. Tam w Krakowie dzwoneczek ten został poświęcony od grzmotów. Gdy nadchodziła burza Zdzujowa obchodziła z nim zabudowania. Był skuteczny, bo pioruny omijały zagrodę Zdzujów. Teraz jego siła miała chronić od krasnoarmiejców i ilekroć zobaczyła wchodzącego na podwórko żołnierza, łapała za dzwoneczek. Joanna Klemenz stosowała lepiej wypróbowaną, tradycyjną metodę zapobiegania złu. Stale nosiła przy sobie, co jakiś czas uzupełnianą, buteleczkę z wodą święconą. Gdy do mieszkania wchodzili żołnierze, zawsze znajdowała moment, kiedy niezauważalnie ich kropiła. Raz te sposoby pomagały, raz nie, ale to nie one miały większą lub mniejszą siłę - po prostu różni byli żołnierze. Jedni mimo wojny zostali ludźmi, inni być nimi przestali, jeśli w ogóle kiedykolwiek - w naszym pojęciu - nimi byli. Przeżyć bardzo też chciały dzieci ukryce w wycugu Lubczyków. Oto dalszy ciąg wspomnień Bibianny Kulik: - Noc minęła spokojnie, to znaczy nikt do nas nie zaglądał. Maryjka spała. Tamtych dwoje też chwilami drzemało, ja nie potrafiłam. Przecież parę kroków od nas leżała zabita mama i bracia. Dom palił się jeszcze w nocy. Rano, kiedy zrobiło się jasno, unosił się nad nim dym. Czuliśmy go też w wycugu, chociaż okna były zamknięte. Miał dziwny zapach. Komora, gdzie leżała mama, nie spaliła się. Tam ogień nie przeszedł. Nie spaliły się też stajnia i obora... Nie wiedziałam co mamy dalej robić. Wyjść na dwór się bałam, tu nie mieliśmy co jeść. Najwięcej martwiłam się o Maryjkę. Skąd ja jej wezmę mleko, jak je ugotuję? Gdy tak myślałam usłyszeliśmy kroki za oknem. Momentalnie wleźliśmy pod łóżka, siostrę też wzięłam. Do domu weszli żołnierze. Widziałam tylko ich buty. Pochodzili po izbie, coś pogadali i... poszli. Bóg dał, że to dziecko w tym momencie nie zapłakało - byłoby po nas. Kiedy odeszli i nie było ich już słychać z podwórka postanowiłam, że tu jest niebezpiecznie, że mogą nas odkryć i że trzeba się schować w piwnicy pod domem i komorą... Wzięłam Maryjkę i tą samą drogą, przez żłoby w oborze, wróciliśmy do komory. To był okropny widok - tyle postrzelonych ludzi. Nie szło na to patrzeć. Ale kiedy przechodziliśmy przez tę komorę omijając martwe ciała usłyszałam, że ktoś jęczy. To był mój młodszy brat, Ernest. Siostrę gdzieś posadziłam i zajęłam się nim. Był nieprzytomny. Szukałam gdzie jest zraniony, w głowę czy gdzie indziej. Bo cały był we krwi, ale nie umiałam rany znaleźć i do dziś nie wiem w co... Na górze nie mogliśmy zostać, zwlokłam więc Ernesta po schodach do piwnicy. Obok schodów leżało jakieś ciało, to znaczy była to kobieta, ale nie wiem kto. Widocznie gdy strzelali stała przy schodach i spadła na dół... Ułożyłam Ernesta na jakimś posłaniu. W pinicy stała beczka, a na jej dnie było trochę wody. Zamoczyłam w niej jakąś szmatkę i umyłam bratu twarz, oczy. Okropnie jęczał. A ja nic nie potrafiłam mu pomóc... Znalazłam w piwnicy jakiś kompot, zjadłyśmy go. Dawałam też Ernestowi, ale on na nic nie reagował, tylko jęczal... Dziadek Paweł Zdzuj. człowiek z dużym poczuciem humoru i rzadko rozstający się ze swoją ulubioną fajką, od dawna powtarzał z ironią przepowiednię jakiegoś owczarza o tym, że nie umrze śmiercią naturalną. Lata mijały, przed paru dniami skończył 76 i wszelkie okazje do śmierci poza własnym łóżkiem szczęśliwie go omijały. Przepowiednię więc co jakiś czas jeszcze przypominał, ale w ucieczkę od niej wierzyć przestał. Noc z niedzieli na poniedziałek spędzili Zdzujowie u Olsoków, po drugiej stronie ulicy. Wcześnie rano dziadek Zdzuj zdecydował, że trzeba nakarmić bydło, zaniedbane przez niedzielę, kiedy ludzie myśleli przede wszystkim o sobie. Wziął do pomocy najstarszego Olsokowego syna 10-letniego Alojza. Wyszli z sieni na podwórko. Dziadek szedł pierwszy. Wtedy, nie wiadomo skąd, padły strzały. Chłopiec zdążył cały wrócić do mieszkania. Paweł Zdzuj zginął na miejscu. W ręce ściskał fajkę. Został z nią pochowany. Niestety - owczarz nie kłamał, zawiódł natomiast tym razem dzwoneczek babci Zdzujowej. Co się działo od rana w poniedziałek u Binków tego nikt nie wie, bo wszyscy tam obecni zginęli. Richard Binek i jego 17-letni syn Helmut musieli mieć - tak twierdzą ci, którzy parę dni później zbierali i grzebali ciała - szczególnie okrutną śmierć. Wskazywałoby to, że Rosjanie faktycznie dowiedzieli się o przynależności Binka do NSDAP i o jego postawie wobec mieszkańców Boguszyc, a zwłaszcza o jego stosunku do zniewolonych robotników ściągniętych z Polski i Ukrainy. Razem z mężem śmierć poniosła Agata Binkowa oraz ich córki Stazja z maleńkim dzieckiem i niezamężne jeszcze Paula, Elżbieta i Irma. Zastrzelona została również ich służąca - dziewczyna ze wsi , Jadwiga Piechaczkówna. Zagroda Binków stała się miejscem kaźni także dla kilku innych rodzin, spędzonych tu przez żołnierzy. U Gielników, sąsiadujących z Binkami przez ulicę, żałoba trwała już od poprzedniego dnia, gdyż na swoim podwórku zastrzelony został gospodarz - Ignacy. Miał 53 lata i siedmioro dzieci - pięć córek i dwóch synów. Najstarsza Hilda skończyła 20 lat, najmłodszy Paweł w grudniu obchodził dziewiąte urodziny. Cała siódemka z matką siedziała w domu, gdy przyszli po nich żołnierze. Nie tłumaczyli gdzie i po co mają iść. Chwilowe zamieszanie wykorzystała 16 letnia Gertruda. Wymknęła się z kuchni i przez wąskie okienko w spiżarni, przez które dotąd nikomu nie udało się przecisnąć, wydostała się na dwór. Opłotkami dobiegła do swojej babci Segietowej. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że ta ucieczka uratowała jej życie... Gielnikową i pozostałych sześcioro dzieci zaprowadzono do szopy Binków. Przechodząc przez podwórko widzieli leżące w gnojowniku zmasakrowane zwłoki sołtysa. Czy spodziewali się podobnego losu? Wtedy już tak. Szli na pewną śmierć. W szopie stało już kilka osób od Gwożdziów, Piechaczkowie z różnych domów i inni. Rozmów ani przemówień - nie było. Czerwonoarmiści kazali wszystkim położyć się na klepisku, twarzami do ziemi. A potem... - seriami z kilku miejsc posiekali leżących. Nie starczyło czasu na krzyk, najwyżej na jęk... Wykonawcy egzekucji bez wyroku postali chwilę, widocznie żeby sprawdzić czy "robota" nie wymaga poprawki, zamknęli szopę i zniknęli. Grób rodziny Gielników. W srodkowej części tablica z trzema styczniowymi datami śmierci: Ignacy (54 lata) - 28 stycznia; Maria (54), Hildegarda (21), Elżbieta (19), Helena (18), Ludwik (11) i Paweł (9) - 29 stycznia oraz Maria (13 lat) - 30 stycznia. Zdjęcie Aleksandra Nawrocka A jednak "robota" nie została wykonana... precyzyjnie. Najmłodszą z sióstr Gielnikównych - 13-letnią Marię trafiono "tylko" w rękę i to niezbyt groźnie, właściwie kula ledwo ją musnęła. Dziewczynka opanowała ból, a starch nie okazał się silniejszy od rozsądku. Bez ruchu, niemal bez oddechu, odczekała aż zabójcy opuszczą szopę. Wtedy wstała, przez szparę we wrotach zorientowała się w sytuacji na podwórku, a potem furtką od strony pola uciekła z Binkowej zagrody i jak jej starsza siostra znalazła się u babci. Kilka godzin po zastrzeleniu Pawła Zdzuja do Olsoków przyszli dwaj żołnierze. Niewiele mówili, wskazali na syna zabitego, też Pawła, prowadzącego z ojcem gospodarstwo. Zabrali go z sobą, miał pójść do jakiejś pracy. Jego ciało ze śladami strzałów znaleziono następnego dnia na ulicy, paręnaście kroków przed domem Chudalów, a tuż obok domy Binków. Może widział prowadzonych tam ludzi, może widział z ulicy egzekucję w szopie, co było możliwe, a może tylko usłyszał serie z automatów i próbował interweniować czy chociażby uciekać ? Odpowiedź na te pytania znają wyłącznie anonimowi zabójcy. Po południu do piwnicy Matuszków zaglądnęło trzech żołnierzy. Szukali ziemniaków. Ten, który zszedł pierwszy natknął się na zwłoki Wójcikowej i maleńkiej Gerdy. Odgarnął je ręką na bok, odrzucił w drugą stronę ciało Krysty, teraz przesunął Erikę leżącą na Herbercie, a na końcu złapał chłopca za włosy i też zapewne odrzuciłby go na bok gdyby Herbert... nie otworzył oczu. Żołnierz puścił głowę i podobnie jak stojący wyżej jego kamraci siadł na schodach. Przestraszyli się Rosjanie, po chwili dopiero przestraszył się oprzytomniały chłopiec. On patrzył na nich, oni na niego, a wszyscy milczeli... Po paru sekundach obustronnego szoku jeden z żołnierzy odbezpieczył karabin i wycelował w Herberta, drugi jednak podbił mu lufę i zawołal: - Nie strielaj! Nie strielaj! Znowu milczenie i wreszcie ten z dołu powiedział do chłopca: - Idi zakuszać... Herbert próbował wstać, ale nie mógł. Był odrętwiały. Przez całą dobę leżał na ziemniakach, przygnieciony przez niewielką, ale coś przecież ważącą siostrę. Widząc nieporadne próby chłopca któryś z żołnierzy wziął go na ręce i wyniósł z piwnicy. Dopiero na górze okazało się, że kula przeznaczona dla Herberta nie była tak celna jak pozostałe i został zraniony niegroźnie w nogę. Żołnierze troskliwie się nim zaopiekowali. We wsi płonęły kolejne domy - jedne od pocisków artyleryjskich, już nie wiadomo skąd i przez kogo wystrzeliwanych, inne podpalone przez pijanych żołnierzy. Spłonęła między innymi plebania, a w niej dokumentacja parafialna. Spalony został dom Kulików, w którym mieścił się jeszcze przed paru dniami niemiecki szpital polowy. Nie uratowały się przed pożarem wielkie zabudowania Piechaczków - Wójtów, w których śmierć ponieśli gospodarze, ich siostrzenica i służąca. W dolnej części wsi ogień zniszczył nowobogackie dzieło Walentego Szymaszka. Nad wsią unosiła się ogromna łuna. W piwnicy Lubczyków dziewczęta i Cyganek - bo tak mówiły do niego Bibianna i Mija - urządzili sobie miejsce do spania. W najdalszym od schodów kącie poskładali pierzyny, których było w piwnicy pełno. Tam się zasyli i czekali. Na co ? Tego nie wiedzieli. Maryjka coraz bardziej upominała się o jedzenie. Mija dokładnie przeszukała jeszcze raz piwnicę. Znalazła drugi słoik z kompotem. I nic więcej. Bibiannę coraz bardziej martwił stan Ernesta. Nie odzyskiwał przytomności, chwilami spał spokojnie, a potem znów okropnie jęczał. Siostra zmywała mu resztką wody z beczki twarz, wołała do niego, głaskała. I na tym kończyły się jej możliwości pomocy. Przyszła ich druga noc, a pierwsza z leżącymi niemalże przy nich kilkudziesięcioma ciałami zmarłych. Noc ta nie przyniosła istotnych zmian w sytuacji militarnej. Niemcy wciąż nacierali, Rosjanie wciąż odpierali ataki i trwali na przyczółku. Rozpoczął się wtorek - 30 stycznia. Był jak poprzednie dni mroźny i jak one gorący. Dzieci z piwnicy, zmęczone nocą w wycugowym domku, tę przespały mocnym snem. Pierwsza obudziła się Maryjka. Była bardzo głodna. Zrozpaczona Bibianna zdecydowała się na desperacki krok i wyruszyła przez komorę i oborę do wycugu. Przeszukała go gruntownie, ale niczego do zjedzenia nie znalazła. Za to z okna wychodzącego na podwórko zobaczyła coś, co przestraszyło ją jeszcze bardziej. W gnojowniku leżały ciała kilku - pięciu lub sześciu - kobiet. Półnagich. Miały pocięte brzuchy i piersi. Po strzępach bluzki i po włosach rozpoznała wśród nich służącą Maryję Niespór. Dziewczynce zebrało się na wymioty. Przerażona wróciła do piwnicy. Tu zaświeciła iskierka nadziei. Ernest jakby coś powiedział. Cicho i niezrozumiale, ale nie był to już tylko jęk. Bibianna w tym momencie uwierzyła, że będzie żył. Przyłożyła mu do ust próżny, ale jeszcze wilgotny słoik po kompocie. Na wargi chłopca spłynęła ostatnia kropla. Dziewczęta wołały do niego, głaskały. Wciąż nie reagował. We wsi tak się ludzie pomieszali, że nie wiadomo było kto, gdzie i u kogo mieszka. Solidarnie wspierano się w biedzie, dzielono dachem nad głową, miejscem w piwnicy, jedzeniem. Zdzujowie poprzednią noc spędzili u Olsoków, w tę mieli u siebie Joannę Klemenzową, jej córkę Annę Piechaczkową ze Źlinic z dwojgiem (na razie) dzieci i jeszcze dwójką wnucząt Klemenzowej od drugiej córki, której mąż był na wojnie. To "na razie" trwało tylko do wtorkowego przedpołudnia, bo wtedy Piechaczkowa zaczęła... rodzić. Poród odbierała babcia Klemenzowa w izbie za kuchnią. Urodził się syn. Babcia natychmiast go ochrzciła. Dostał na imię Ryszard. Radość ze szczęśliwych narodzin zniweczyła wiadomość o śmierci córki Joanny Zdzuj - Marty. Ta kobieta straciła w ciągu dwóch dni najpierw męża, potem syna, teraz córkę. Dwa dni wcześniej odbierano też poród w domu Wieszalów. Rodziła Maria Broy - żona Franciszka i synowa seniora rodu Jana. Było to czwarte dziecko Broyów. Najstarszy Franek miał już prawie pięć lat, Alfred trzy i pół, a Pawełek, którego wołano drugim imieniem - Henryk, dokładnie przed tygodniem skończył dwa lata. Teraz, ku radości ojca, urodziła się pierwsza dziewczynka. Otrzymała imię po mamie - Maria, tak jak najstarszy chłopiec dostał imię taty. Poród pod armatnimi bombami przebiegał bez komplikacji, matka i córka miały się dobrze, jeśli nie brać pod uwagę strachu o jeszcze jedno zupełnie bezbronne ludzkie istnienie. Broyowa rodziła u Wieszałów, bo tu wydawało się bezpieczniej, po prostu dalej od gospodarstwa Chudalów zajętego przez Rosjan, od którego zagrodę Broyów dzieliły tylko zabudowania sołtysa Binka. Dziadek Jan Broy nie ruszał się nigdzie z domu. Co myślał wtedy ? Wiedział już o śmierci córki Anny zamordowanej w domu Piechaczków - Wójtów. Czy tak wyobrażał sobie nadejście Polski, której sprawie poświęcił swoje 82 lata życia ? Ruski to co prawda nie Polska i nie Polacy, ale przecież Jan Broy słuchał radia i wiedział, że za rosyjskimi wojskami idzie jego upragniona Polska. Czy będzie taka jak ci, którzy za sobą mają ją na Śląsk przyciągnąć ? Jeśli taka, to warto było na nią czekać ? Warto było narażać się Niemcom, użerać się chociażby z tym głupim Binkiem? Warto było kłaść pieniądze w kształcenie dzieci w Polsce i dla Polski przecież ? Wspomnienie Jana, Józefa, Juliusza, Pawła, Adolfa, Matyldy, Franciszki i Jadwigi jeszcze bardziej go zaniepokoiło. Oni przecież mieszkają w "starej" Polsce, na terenach przez które Rosjanie przeszli już przed kilku dniami. Czy tam też siali takie zniszczenie jak tu? Czy tam też mordowali tak jak w Boguszycach? Najbardziej bał się o Jana - księdza, bo jemu groziło największe niebezpieczeństwo od bolszewików. Skąd się taka nienawiść bierze w ludziach...? Dobrze, że jego poczciwa Jadwiga nie dożyła tych strasznych dni, że nie musi zamartwiać się o te maleństwa od Franka i o wszystkie swoje dzieci. Bo zawsze byli dla niej dziećmi, chociaż mieli już własne. Przyjezdżali czasem wszyscy naraz do domu. To było wesele, to była radość... Cieszyła się Jadwiga gdy ich znów, choćby na parę dni, miała u siebie. Ale kiedy ostatni raz zjechali już ich widzieć nie mogła, bo na jej pogrzeb przyjechali... Ile to już lat ? Ponad sześć. Potem jeszcze na weselu Franka było ich dużo, ale nie wszyscy. Szkoda że Jadwiga nie doczekała Frankowych bajtli. Wspaniałe karlusy. Lubi gdy ciągną go do zabawy... Czy ci chłopcy doczekają takiej Polski o jakiej im opowiadał ? Z tym opowiadaniem ma i uciechę i kłopoty, bo chłopcy gdy tylko znudzi im się inne zajęcie ciągną go za portki i wołają: - Oupa, opowiedzcie o smoku! Oupa, o Wandzie dzisiaj! Jak im odmówić ? Kim będą, który przejmie gospodarkę po Franku ? Francik dobrze gospodaruje - wywianował braci i siostry, a gospodarka wciąż kwitnie... Ale czy teraz coś z niej zostanie? Dużo spraw miał do wspominania i do przemyślenia Jan Broy. Kiedy w poniedziałek synowa przyniosła wnuczkę długo się jej przyglądał, przeżegnał krzyżem, a potem zamknął się w swojej izbie. Nie schodził do piwnicy. Nie będę się w swoim domu krył! - odpowiadał synowi na jego nalegania. Był uparty jak przez całe życie... We wtorkowe południe przyszli żołnierze. Było ich kilku. Wyrzucili wszystkich z mieszkania na podwórko. Dom za za chwilę zaczął się palić, zaraz potem stodoła, którą na oczach gospodarzy najpierw polano ropą albo benzyną. Jan Broy krzyczał na napastników, Franciszek go uspokajał: - Dajcie ojciec spokój, bo zabiją nas. Co tam stodoła... Nagle krzyczeć zaczęła Maria. Małą Maryjkę trzymała w beciku na rękach. Francik i Alfred obłapiali ją mocno za nogi - a gdzie Henryk?! Został w płonącym domu! Ruszyła do drzwi, ale stojący przed nimi "Mongoł" odepchnął ją tak, że poleciała znów na środek podwórka. Brakowało też Klary, siostry Franciszka. - Franek! - krzyczała Maria. Klara i Hejni palą się w izbie! Zrób coś! Ludzie, pomóżcie...! Nie mógł nic zrobić ani Franciszek Broy, ani ktokolwiek inny. Napastnicy byli bezwzględni, nie reagowali ani na krzyk, ani na prośby, ani na płacz szalejącej z rozpaczy matki. Wyładowana po dach stodoła błyskawicznie zamieniła się w ogromne ognisko. Wraz z dymem unosił się do nieba stuletni trud rodziny Broyów. Stali tak kwadrans, może więcej, bezradni, zrezygnowani. A potem kazano im iść. Żołnierze wyprowadzili ich na ulicę i wskazali po jej drugiej stronie wąską uliczkę. Kilkanaście metrów w jej głębi znaleziono później pobite seriami z automatu ciała. Leżeli Jan, Franciszek i Maria. Franek, Alfred i dwudniowa Maryjka. Jej też nie pożałowano kilku kul... Grób rodziny Broyów. Zdjęcie Aleksandra Nawrocka W zabudowaniach, a dokładnie w piwnicy do której pożar nie zszedł, zastrzelony został pracujący u Broyów i traktowany przez nich prawie jak członek rodziny, polski robotnik z Sosnowca - Stanisław. Uniknęli natomiast śmierci dwuletni Paweł - Henryk i jego ciotka Klara, której malec od urodzenia był ulubieńcem. Klara Broy miała wtedy 40 lat, nie wyszła za mąż i cały swój potencjał macierzyńskich uczuć ulokowała w najmłodszym bratanku. Kiedy Rosjanie weszli do domu przebywała właśnie z nim w innym niż wszyscy pokoju. Żołnierz, który tam zaglądnął , nie kazał im wychodzić a... uciekać. Na szczęście okno z tego pokoju nie wychodziło na podwórko. Kobieta nie namyślając się narzuciła na siebie wielką wełnianą chustę, zawinęła w nią chłopca szczelnie go skrywając i wyskoczyła przez okno. Za nią zrobił to ów żołnierz i następnie prowadził ją - jako ochrona - przez wieś do wskazanego przez Klarę domu Wieszalów. Tam ją zostawił pod opieką gospodarzy. Kim był ? Dlaczego postąpił inaczej niż jego kompani ? I te pytania zostaną bez odpowiedzi... Na pewno jednak nie był to ten żołnierz, którego coś zawiodło do zagrody Segietów. W kuchni zastał dwie dziewczyny - Gertrudę i Maryjkę Gielnikówny. Młodsza nosiła na ręce widoczny opatrunek, nałożony na ranę postrzałową z poprzedniego dnia. Przyjrzał się dziewczynce. Poznał ją ? Jeśli tak - znaczyłoby to, że uczestniczył w masakrze w szopie Binków... Czy Maryjka poznała jego? Nie zdążyła o tym nikomu powiedzieć, gdyż żołdak zdjął peem z ramienia i... strzelił do dziecka. Tym razem nie chybił. Gertruda stała jak skamieniała. I tylko tyle mogła zrobić... Morderca po prostu wyszedł. Równie bezbronni jak Maryjka Gielnikówna byli wobec swoich oprawców nie potrafiąca się nawet ruszyć z łóżka Hanka i jej blisko 90letni mąż Antoni Krawcowie. Tu zabójcom nie wystarczyło zastrzelenie starych ludzi - podpalili łóżko ze zwłokami kobiety. Ci bezlitośni mordercy okazywali się też zwyczajnymi... tchórzami. Tchórzostwo jednego znich zadecydowało o życiu Franciszki Olsok - synowej dziwaka Urbana lubiącego po wódce bose spacery. Na podwórko, na którym dzień wcześniej zastrzelony został dziadek Paweł Zdzuj, wszedł żołnierz. Olsokowa wyszła właśnie z piwnicy, w której kryła się cała czwórka jej dzieci - najstarszy 10-letni Alojz, dwie dziewczynki w wieku siedem i pięć lat oraz najmłodszy, trzyletni Alfred. Rosjanin, a właściwie nie Rosjanin, bo miał ciemną cerę i maleńkie oczy, rzucił się na kobietę. Zdążyła wbiec do obory i schować się między bydłem. Widzące to przez okienko z piwnicy dzieci i zaczęły przeraźliwie krzyczeć. Nie było jednak w pobliżu nikogo - poza przybyszem w mundurze - kto by je słyszał. Napastnik stanął w drzwiach z pistoletem maszynowym gotowym do strzału. Wiedział, że Olsokowa musi tam być, bo z obory nie było drugiego wyjścia. Stał i czekał. Wołał tylko: Wychodi! Wychodi! Olsokowa nie zdradzała swego miejsca, a sołdat nie wszedł do środka. Najwidoczniej bał się, że w półmroku jaki tam panował, może oberwać. Postał jeszcze, postraszył, że jeśli kobieta nie wyjdzie będzie strzelał, ale w końcu zawiesił peem na ramieniu i opuścił podwórko. Gehenna pięciorga dzieci trwała już dwie pełne doby. Ernest wciąż nie odzyskiwał przytomności, jęczał, czasem nieznacznie poruszył ręką, bardziej charczał niż mamrotał trudne do odczytania słowa. Pozostała czwórka była coraz bardziej głodna, a jeszcze bardziej spragniona. Bibianna dokonywała cudów, żeby wytłumaczyć maleńkiej Maryjce, że nie ma mamy, że nie ma co jeść, nie ma co pić. Tuliła siostrę i to było wszystko, co mogła jej dać. Przed wieczorem dzieci postanowiły, że kiedy się ściemni wyjdą na dwór, zbiorą śnieg do słoików po kompotach i chociaż trochę ugaszą nim pragnienie. Tak zrobili. Wyszli całą trójką. Najtrudniej było przejść w ciemnościach przez komorę, żeby nie potknąć się o leżące zwłoki. Na dworze, nie odchodzili zreszta daleko od drzwi, nikt ich nie widział, ani oni nikogo. Tylko daleko gdzieś strzelano... Bernard Waleński (12:44) Skomentuj mnie 12 września 2008 Ani wykrzyczeć ani wypłakać Zażarte starcie dwóch armii nad Odrą nie ustawało. I Niemcy i Rosjanie stracili już po kilkuset ludzi. Ani jedni ani drudzy nie ustępowali pola. W środę zmieniła się natomiast radykalnie sytuacja w Boguszycach. Ustały mordy, rzadko dochodziło do gwałtów lub ich prób. Skąd ta nagła zmiana? Co było jej powodem? Zamiast odpowiedzi znów są tylko przypuszczenia. W grę mogło wchodzić kilka czasem z sobą związanych, a czasem zupełnie od siebie niezależnych czynników. Jako jeden z waźniejszych i jednocześnie najbardziej prawdopodobnych traktować należałoby powołanie w Krakowie 22 stycznia 1945 roku - czyli kilka dni przed wejściem Rosjan do Opola i Boguszyc - Komitetu Obywatelskiego Polaków Śląska Opolskiego. Skupiał on 56 ukrywających się przez okupację w okolicach Krakowa przedstawicieli polskiej inteligencji związanej przed wojną ze Śląskiem, chociaż nie wszyscy z nich byli Ślązakami. Prezesem honorowym Komitetu wybramo wtedy Piotra Miętkiewicza - dyrektora polskiego gimnazjum w Bytomiu, a przewodniczącym Maksymiliana Kośnego lekarza pochodzącego z Chróścic na Opolszczyźnie. 27 stycznia delegacja Komitetu spotkała się z gen. Aleksandrem Zawadzkim, katowickim pełnomocnikiem władz lubelskich (PKWN), kórego zadaniem było organizowanie polskiej administracji na Górnym Śląsku i w Zagłębiu Dąbrowskim. Delegacja wręczyła mu memoriał, w kórym Ślązacy, dotychczas obywatele Rzeszy, oferowali "twardą wolę służenia sprawie polskiej w rodzinnych stronach". W kontekście trwających wtedy militarnych działań wyzwoleńczych, zwłaszcza na Śląsku Opolskim, najistotniejsze jest, że memoriał zwracał uwagę władz odradzającego się państwa na fakt zamieszkiwania na Opolszczyźnie kilkusettysięcznej rzeszy polskich Ślązaków. W materiałach załączonych do memoriału, zwłaszcza w opracowaniu M.Kośnego "Żywioł polski na Śląsku Opolskim", jednoznacznie wskazywano władzom polskim, że śląska ludność na wyzwalanych terenach to Polacy a nie Niemcy. Analiza dat pozwala na takie wnioski: Aleksander Zawadzki, zgodnie z daną delegacji Komitetu obietnicą, zwraca się do dowództwa 1 Frontu Ukraińskiego, z którym miał stały kontakt, o opiekę, a przynajmniej o godne traktowanie polskiej ludności na wyzwolonych terenach Śląska, także za Odrą. Konsekwencją tego mogła być ponowna "szeroka praca polityczna" we wszystkich oddziałach Armii Czerwonej w tym rejonie, prostująca poprzednie fałszywe informacje o narodowości mieszkańców ziemi śląskiej. Przekładając to wszystko na język wojennej praktyki należałoby przyjąć, że z najwyższego dowództwa Fronktu, operującego wtedy na całym Śląsku, mógł wyjść rozkaz bezwzględnie zakazujący jakichkolwiek działań wobec ludności cywilnej niezgodnych z prawem. Potwierdzenia, że faktycznie coś takiego - lub podobnego w intencjach - miało miejsce, w dostępnych żródłach trudno jednak znależć. Zdecydowane ograniczenie nieludzkich aktów gwałtu części żołnierzy wobec boguszyczan mogły też spowodować znacznie bardziej prozaiczne przyczyny, w które nie były zaangażowane ani wysokie władze polskie , ani radzieckie dowództwo aż tak wysokiego szczebla. Mogły na przykład informacje o samosądach na ludności cywilnej dotrzeć do dowódcy dywizji i ten wprowadził ostre środki dyscyplinujące. Mogło też nastąpić zwyczajne przegrupowanie oddziałów i po prostu bandyci zostali z Boguszyc wysłani gdzie indziej, choćby na pierwszą linie walki, do okopów, a ich miejsce zajęli ludzie pokroju tych, którzy zajmowali wieś zaraz po sforsowaniu Odry. A więc na miejsce żołdaków wrócili żołnierze, którzy - powiedzmy to od razu - święci nie byli, ale nie zapomnieli, że są ludźmi. Dla mieszkańców Boguszyc te dzisiejsze dywagacje nawet wtedy nie miałyby większego znaczenia - dla nich najważniejsze było to, że mogli przestać czuć się zwierzyną łowną. Niestety, nie wiedziały o tym dzieci kryjące się już niemal trzy doby w piwnicy Lubczyków. W środę rano Bibianna z rozpaczą stwierdziła, że Ernest zmarł. Spodziewała się tego, a jednak nie mogła uwierzyć, że nie ma już brata. Sama też czuła się coraz gorzej. Znowu źle - jak zresztą wszyscy spała. Głód dokuczał coraz bardziej. Nie było wyjścia - zaczęli jeść surowe ziemniaki. Obgryzali łupiny, resztę zjadali. Maryjka też. Popijali wodą z roztopionego od wieczora śniegu. Głód trochę oszukali, ale ich organizmy oszukać się nie dały. Cała trójka - o dziwo, Maryjka nie dostała bardzo ostrej biegunki. Zaczął się nowy etap męczarni, chociaż mogła się już tego dnia skończyć. W pewnym momencie dzieci usłyszały głosy na podwórku, a potem otwieranie drzwi do komory. Błyskawicznie zaszyły się w pierzynach w swoim głębokim kącie. Stamtąd usłyszały rozmowę po rosyjsku, a po chwili kroki na schodach do piwnicy. Dwa albo trzy. Żołnierz zatrzymał się i światłem latarki zlustrował piwnicę. Musiał widzieć leżące przy schodach zwłoki kobiety i niedaleko od nich ciało Ernesta. Doszedł zatem do wniosku, że nie może tu być nikogo żywego i wrócił na górę. Maryjka znów nie zapłakała. Dzieci postanowiły trwać w ukryciu... Tablica nagrobna Matysów informuje o trzech ofiarach tej rodziny. Zdjęcie Aleksandra Nawrocka Ani w sobotę, ani w niedzielę, także w poniedziałek i we wtorek, nie było mowy o urządzaniu pogrzebów. Ciała zabitych, o których wiedziano, przechowywano zależnie od sytuacji - jeśli dom był jeszcze cały i starczało w nim miejsca, wystawiano zwłoki zgodnie ze zwyczajem w którejś izbie; jeśli miejsca brakowało stawiano prowizoryczny katafalk w szopie lub stodole. Nie było trumien, bo nawet kilkunastu stolarzy - a tylu nigdy w Boguszycach warsztatów nie miało - nie nadążyłoby z ich produkcją. Jeśli więc komuś zachowały się jakiej deski, zbijał z nich prostą skrzynię i kładł w nią zwłoki ojca, matki, brata czy dziecka. I w tej sprawie wzajemnie sobie pomagano, chociaż nie bardzo miał kto pomagać, bo już w momencie przyjścia frontu niewielu było mężczyzn we wsi, a teraz, po czterech dniach piekła, zostało ich zaledwie kilkunastu. W środę jednak można było wreszcie przystapić do pogrzebów, ale nie na cmentarzu przy kościele. W tej części wsi wciąż było bardzo gorąco, gdyż Niemcy podchodzili od strony Złotnik aż do pierwszych boguszyckich i źlinickich zabudowań za opolską szosą. Grzebano więc zmarłych w ogródkach koło domów. Bez księdza, bez ceremoniału. Nawet łez nad grobami mniej wylewano, bo ich także już brakowało. Większość zabitych wciąż jednak leżała tam, gdzie dosięgła ich śmierć - w spalonych domach, w piwnicach, w szopach, na ulicach, w chlewach i gnojownikach. Misji ich zbierania podjęło się kilka kobiet, a największą wśród nich ofiarnością wykazała się wdowa Albina Piechaczek. Miała wtedy 31 lat, a w Boguszycach, a raczej w Źlinicach, bo wsie te łączą się z sobą, zamieszkała w 1933 roku, kiedy tu wyszła za mąż. Pochodziła z rodziny Skubalów spod Dobrodzienia. Męża zabrano na wojnę, zginął na froncie w Rosji w 43 roku. Została z trójką dzieci Najstarszy Hubert miał wtedy cztery latka, Alfred był o rok młodszy, a Elżbietka skończyła zaledwie siedem miesięcy. Żeby z dziećmi przeżyć pracowała jako służąca w różnych domach, wtedy w styczniu 45 u Józefa i Anny Piechaczków (nie krewnych). U nich też z dziećmi mieszkała. Pracodawcy zginęli - ona szczęśliwie z całą swoją trójką uniknęła ich losu. - Bóg dał mi taką siłę i odwagę, że chodziłam zbierać trupy wspomina, chociaż z trudem udało się ją do tego namówić, gdyż, jak stwierdziła, znów tamte obrazy staną jej przed oczami i znów przez kilka nocy nie zaśnie. Mówi jednak: - Mój mąż poległ na obcej ziemi. Ja go nie mogłam pochować, ale wtedy wiedziałam, że jak ja oddam tę ostanią przysługę zmarłym, którymi ich rodziny nie mogły się zająć, to Bóg sprawi, że tam w Rosji ktoś tak samo zatroszczy się o mojego męża... Najpierw pozbieraliśmy trupy z ulicy i chowaliśmy je koło domów. Tak pochowałam na przykład Broyów. Tacy ludzie tak marnie zginęli. I co było winne to maleńkie dziecko, które nawet nie zdążyło świata zobaczyć, a już musiało go opuścić ? To, co ja wtedy oglądałam nigdy się nie da opowiedzieć... Ani wykrzyczeć, ani wypłakać się nie da... Weźmy taką Chudalinę, bardzo porządną kobietę, pobożną i dobrą dla ludzi - leżała w chlewie, bo tam ją zastrzelili i tylko gówno wielkie na niej było. A jednego chłopa, który leżał wśród świń, już w połowie pożarły... To wszystko zrobili ludzie... Pod wieczór w środę przycichła artyleryjska strzelanina. Niemcy musieli odejść od rzeki na kilka kilometrów. Rosjanie utrzymali przyczółek na całej długości lewego brzegu od Winowa aż po Zimnice Małe. Linia frontu biegła teraz przez pola między wsiami, a zdarzało się, jak w Zimnicach, że przez ulicę - po jej jednej stronie stali Niemcy, po drugiej Rosjanie. Dochodziło między nimi do potyczek, ale były to incydentalne zdarzenia. Dzieci z piwnicy nie miały oczywiście pojęcia o tym, co się działo nad ich głowami. Przez całą noc ze środy na czwartek męczyła je biegunka, wymiotowały. W czwartek rano uznały, że muszą się poddać. Czekały jednak jeszcze parę godzin z realizacją decyzji. Mówi Bibianna Kulikówna: - Mieliśmy do wyboru - umrzeć zastrzeleni przez Ruskich albo umrzeć tu z głodu i choroby. Wybrałam to pierwsze, bo nie umiera się długo. No i liczyłam, że jakoś uciekniemy, schowamy się u kogoś. Bo ja byłam przekonana, że Ruscy wszystkich zabijają i jeżeli nas złapią, to nie będzie dla nas ratunku. Ale gdybyśmy zostali w piwnicy, to też musielibyśmy umrzeć i to w męczarniach. Tego ani sama nie chciałam, ani nie mogłabym patrzeć jak umiera Maryjka... Przekonałam Miję i Cyganka, że musimy wyjść. Gdy już będziemy na dworze popatrzymy gdzie się dymi z komina, bo to będzie znaczyło, że tam są ludzie. I tam pójdziemy... Wyszliśmy koło południa. Owinęłam ciepło siostrę i wychodzimy. W komorze ciała ciągle leżały. Starałam się na nie w ogóle nie patrzeć, ale przecież to nie było możliwe, tyle tych trupów tam leżało... Stanęliśmy na podwórku. Teraz dopiero zobaczyłam, że dom Lubczyków jest całkowicie spalony... Szybko przeszliśmy podwórko i stanęliśmy przed wrotami na ulicy... I w tym momencie stało się coś dziwnego - dopiero wtedy, pierwszy raz od niedzieli zapłakałam. Za mną Cyganek i Mija. I nie potrafiłam zrobić ani kroku. Staliśmy przed bramą i płakaliśmy. Okropnie płakaliśmy. Wszyscy, cała czwórka. I nagle z dołu wsi nadjechał wóz - fura ciągnięta przez konie. Jechało tym wozem kilku ruskich żołnierzy. Już mi nawet do głowy nie przyszło uciekać, było mi wszystko jedno... Żołnierze podjechali blisko i zobaczyli nas. Jeden zeskoczył z wozu, podszedł i zapytał dlaczego tak płaczemy. Powiedziałam mu, że jesteśmy sami i że nasi rodzice są tam w środku pobici. Poszedł na podwórko, widocznie zajrzał do komory, może jeszcze gdzieś i kiedy wrócił coś mówił do pozostałych, a potem wsadzili nas na tę furę, zawrócili i zawieźli przez most na Odrze, którego jeszcze przed paru dniami nie było, do Groszowic, do szpitala. Nie wiedziałam dokąd nas wiozą, pamiętam tylko, że byli bardzo serdeczni, to znaczy chcieli być, ale ja nie pozwoliłam się dotknąć, ani nie dałam im Maryjki. Cały czas trzymałam siostrę na rękach... Pamiętam, że pytali nas czemu się tak ich boimy, ale nic im nie odpowiadałam. Mija i Cyganek też nie... W szpitalu było pełno ruskich żołnierzy, ale nas oddali pod opiekę siostrom zakonnym, które tam pracowały. Siostry nas najpierw wykąpały, ostrzygły nam włosy, dały jakieś lekarstwa do picia, pewnie przeciw biegunce, dostałysmy coś zjeść i położono nas do łóżek. Maryjkę, bo tak chciałam, położono przy mnie... Jak długo spałam, nie wiem, ale gdy się obudziłam, było jasno, czyli że był już piątek... Zewsząd słychać było rosyjską mowę. Znów zaczęłam się bać. Obudziłam Miję i chłopca i po krótkiej naradzie postanowiliśmy, że musimy stąd uciekać. Nasze ubrania na szczęście były przy nas. Cyganek wyszedł na korytarz żeby sprawdzić czy nas nie pilnują. Nikogo przy drzwiach nie było, a ci co chodzili po korytarzu nie zwracali na niego uwagi. Sprawdził jeszcze którędy się wychodzi i po chwili znów całą czwórką byliśmy poza szpitalem. Zdecydowałam, że wrócimy do... Boguszyc. Trafiliśmy na most, to był pontonowy most, i przez niego na drugą stronę... Na polach między Odrą a wsią leżeli zabici ludzie, żołnierze rosyjscy, ale najwięcej było zabitych koni i bydła... Szliśmy tak przez te pola, a Anioł Stróż nas musiał prowadzić, że nie wpadliśmy na jakąś minę, bo jak się później okazało, pełno ich tam było... Doszliśmy do wsi. Już z daleka patrzyłam po kominach. Wybrałam dom takiej babci Piechaczkowej, którą znałam. Tam weszliśmy. W domu siedziała gospodyni i jeszcze druga babcia, nazywała się Sowada i też ją dobrze znałam, bo przed frontem mieszkała w naszym wycugu, chociaż nie była naszą krewną. Tato jej pozwolil... Ucieszyłam się, że właśnie ją tu spotkałam. Okazało się, że pani Sowada tez była w komorze u Lubczyków i też uciekła śmierci. Została postrzelona, a pocisk odciął jej... ucho. Straciła przytomność, a kiedy się obudziła uciekła stamtąd. Musiało się to stać wtedy, kiedy my byliśmy w wycugowym domku. Teraz myślę, że po tej strzelaninie, gdyby przyszła pomoc, mogło przeżyć więcej osób. Ale pomocy nie było... Obie babcie zaopiekowały się nami bardzo serdecznie. Zrobiły nam herbatę z czarnych jagód, położyły spać... Byliśmy u nich przez kilka dni... Stwierdzenie, że wieś zaczęła goić rany, byłoby dalece przedwczesne. Raczej robiono pierwszy rachunek strat. Wyrywkowy, niepełny. Komendantura radziecka pozwoliła już na chowanie zmarłych na cmentarzu. Mężczyżni wykopali wielki dół, w którym składano zwłoki znajdowane w kolejnych domach. Zajmowały się tym głównie Albina Piechaczek i Helena Piechaczkówna, wnuczka zastrzelonych i spalonych Krawców. Oto dalszy ciąg relacji 76-letniej dziś pani Albiny: - Gdzieś znalazłam karetkę, taki niewielki wóz, zaprzędłam do tej karetki krowę i tak przewoziłam trupy na cmentarz. Kładliśmy je całymi rodzinami obok siebie, ja pamiętałam kogo w jakiej kolejności kładłam. Zaglądałyśmy do każdego domu, do każdej komórki, do każdego pomieszczenia. Nic się nie bałam, taką miałam od Pana Boga siłę... Najokropniej zmasakrowani byli Binkowie, ale powiem uczciwie - mnie jego najmniej było żal, za to co on tu z ludżmi wyprawiał. Jak dostałam wiadomość, że mojego męża na froncie zabili, musiałam iść do sołtysa po jakieś dokumenty, żeby mi rentę na dzieci dali, to Binek mi powiedział, że nie da mi tych kwitków, bo po polsku z dziećmi mówię. Odpowiedziałam mu, że przecież wszyscy we wsi po polsku mówią, to czemu ja mam inaczej? Ja go nawet za to na karetkę nie chciałam położyć, ale przecież położyłam jak innych, bo człowiekiem był, chociaż złym... Najgorzej było u Lubczyków. To była Sodoma i Gomora. Nie wiem ile tam ludzi zginęło, bo w tych izbach gdzie się paliło znajdowaliśmy całe uwędzone ciała, ale też tylko strzępy ludzi, albo tylko spopielone kości. Lubczykowa i jej dzieci nie były spalone, leżały w komórce przy kuchni, do której ogień nie doszedł... W tej dużej komorze, pod którą chowały się dzieci Kulików, widok też był straszny. Kiedy tam z Heleną weszliśmy od razu nas odrzuciło. Taki był fetor. Helena już nie weszła drugi raz do środka, a ja zaciskałam nos i kolejno jednego po drugim wynosiłam lub wyciągałam. W pewnym momencie się przeraziłam, bo patrzę, a w kącie na miechu siedzi jakiś mężczyzna i patrzy na mnie. Mówię do niego: co tu robisz, ruszaj się! A on siedzi dalej. Zmarł w takiej pozycji... Całe podwórko pokryłam trupami, a ja miałam ich pełne usta., pełne gardło... A to nie wszystko, bo otwieramy stajnię, a zaraz za wrotami leżała babcia Lubczykowa, a pod ścianami, dookoła pełno ciał, może dwadzieścia... Wszyscy siedzieli, albo leżeli podkurczeni. Wszyscy postrzelani z automatu, bo niektórzy mieli więcej ran... Ja tych ludzi nie znałam, oni nie byli z Boguszyc. Też ich pozawoziłam na cmentarz... Stosunki z radzieckimi żołnierzami poprawiły się na tyle, że nie uciekano już przed każdym, który tylko się pojawił. Ale wtedy tylko, gdy byli trzeźwi, bo pijani zaczepiali kobiety, a zwłaszcza starsze dziewczęta. Matki chowały więc córki dalej w piwnicach i innych kryjówkach. Dobre czasy - zachowując oczywiście względność tego określenia - miały dzieci. Żołnierze częstowali je czekoladą i cukierkami, bawili się z nimi. Alfred Olsok miał wtedy trzy latka i nie może pamiętac tych dni, wie natomiast z opowiadań matki, że jego upatrzył sobie jakiś sympatyczny żołnierz, który dość często do nich zachodził. Brał wtedy Alfreda na ręce, nosił go, podrzucał - bawił się jak z własnymi dziecmi, o których Olsokowej też opowiadał. Także Herbert Matuszek nie narzeka na parodniowy pobyt wśród żołnierzy. Leczyli mu postrzeloną - na szczęście bez naruszenia kości -nogę, karmili, opychali amerykańską czekoladą, której mieli w bród, traktowali jak maskotkę i nie bardzo chcieli przystać na jego żądanie zwolnienia do babci mieszkającej w Źlinicach, ale po paru dniach zawieźli go tam i oddali pod opiekę rodzinie. Ta rodzina straciła troje dorosłych i cztery dziewczynki - najmłodsza miała dwa i pół roczku, najstarsza niespełna 10 lat. Śmierć wciąż jednak grasowała. Siódmego lutego upatrzyła sobie rodzinę Królów w Źlinicach, u której kilka dni wcześniej skryła się z synem Krystyna Piechaczkowa. Tylko z jednym. Kiedy w Boguszycach a mieszkała w ich centrum - zaczęła się rzeź, Krystyna Piechaczek (miała wtedy 35 lat) zabrała swoich trzech chłopców i zamierzała z nimi przez pola przedostać się do rodziców w Źlinicach. Uciekających zauważył jakiś "myśliwy". Kule z jego karabinu sięgnęły dwóch chłopców. Zostali leżeć w polu. Z trzecim matka kontynuowała ucieczkę. Jeszcze nie odpłakała synków, przyszło nowe nieszczęście. Właśnie siódmego lutego w dom Królów trafił - niemiecki tym razem - artyleryjski pocisk, które w ograniczonej ilości, wciąż jednak na obie wsie spadały. W domu rodziców mieszkały też dwie siostry Krystyny - Helena oraz Maria Grund ze swoją rodziną. Granat wpadł do kuchni. Przebywało w niej kilka osób. Pocisk urwał głowę 16-letniemu synowi Marii, zranił Helenę i zmasakrował Krystynę. Miała posiekane odłamkami plecy, zranioną głowę, a jedna z nóg trzymała się tuż pod kolanem tylko na skórze. Maria Grund ułożyła siostrę na taczkę i zawiozła do Boguszyc, do radzieckiego sztabu, spodziewając się tam pomocy lekarskiej. Ranna kobieta potwornie się męczyła, krzyczała, błagała żeby ją dobito. Lekarza w sztabie (ciągle w domu Chudalów) nie było, ale obecni tam żołnierze przewrócili stojącą w pokoju szafę, wyłamali z niej deskę, podzielili ją na wąskie łaty, porwali na pasy prześcieradło, usztywnili rozerwaną nogę, obwiązali, załadowali kobietę na wóz i nakazali wieźć do szpitala w Groszowicach. Tam ją opatrzono i wojskowym transportem odesłano do szpitala w Strzelcach Opolskich (ok. 30 km od Groszowic), w którym funkcjonował oddział chirurgiczny. Lekarzom - radzieckim - nie zostało nic innego jak amputować nogę. Ale życie Krystyny Piechaczkowej udało się uratować. Dobiegała końca ofensywa wiślano-odrzańska 1 Frontu Ukraińskiego. Na północ od Opola, w wyniku powodzenia operacji dolnośląskiej, wojska prawego skrzydła Frontu posunęły się daleko na zachód, zostawiając w okrążeniu twierdze głogowską i wrocławską. Armie operujące w centrum i na lewym skrzydle pozostały o około 150 200 kilometrów w tyle i - nie licząc kilku przyczółków - zatrzymały się na Odrze na całym odcinku od Opola do Raciborza. Wyrównanie linii i wyparcie Niemców w Sudety, miało być celem operacji opolskiej. Rozpoczęły się przygotowania do niej. Wzmacniali swoją obronę również Niemcy, koncentrując na zachód od Odry, między Dąbrową Niemodlińską, Niemodlinem, Korfantowem, Głogówkiem i Krapkowicami kilka dywizji. Tworzyły one bardzo silną Grupę Korpuśną "Schlesien", dowodzoną przez generała Rudolfa Koch-Erpacha. Przygotowania radzieckie boleśnie, ale tym razem raczej koniecznie - dotknęły ludność cywilną zaodrzańskiego przyczółka - pod koniec pierwszej dekady lutego nakazano jej bezwzględną ewakuację do bezpiecznych już miejscowości na prawym brzegu Odry i to oddalonych od niej o co najmniej kilkanaście kilometrów. Rozpoczął się kilkutygodniowy exodus. Z Boguszyc wyruszył w kierunku mostu na Odrze pod Groszowicami pochód wygnańców. Zabrali z sobą tylko to, co potrafili unieść. Szły w tym orszaku zbiorowego nieszczęścia również obie Kulikówny, to znaczy mniejsza jechała w wózku otrzymanym od kogoś, większa ten wózek pchała po śniegu. W Groszowicach zaopiekowała się nimi Maria Pasoniowa i razem z nią odbyły już dalszą wędrówkę, przez Malinę do Falmirowic, gdzie dostały jakiś kącik u któregoś z gospodarzy. Podobnie jak inni przebywały tam do ostatniego tygodnia marca. Maryjka wyglądała na w miarę zdrową, Bibianna też doszła do siebie. Wciąż jednak nie mogła uwolnić się od pytania: co dalej ? Wiedziała już wtedy, że tato został zastrzelony, a więc, że z całej rodziny zostały tylko ona i roczna siostrzyczka. Podobne pytania zadawali sobie zresztą wszyscy mieszkańcy Boguszyc i sąsiednich wsi. Niektórzy byli w o tyle "gorszej" sytuacji, że nie znali jeszcze końcowego rachunku strat. To te matki i żony, których synowie i mężowie zaciągnięci zostali na wojnę. To także rodziny tych mężczyzn (ale kobiet również), których Rosjanie zabrali z domów i nie mówiąc gdzie i na jak długo, wywieźli ze wsi. Czy wrócą? W czwartek 15 marca, o godzinie szóstej rano, oddziały radzieckie przystąpiły do operacji opolskiej. Atak nastąpił na całej linii frontu, od Grodkowa do Koźla i Raciborza. Z przyczółka między Opolem i Zimnicami do ofensywy przystąpił wprowadzony tu 43 Korpus Piechoty generała lejtnanta Iwana Korownikowa. O godzinie 21 w niedzielę 18 marca obrona Niemców na tym odcinku została przełamana. Walki przesunęły się na zachód, a Boguszyce, Źlinice, Chrzowice, Chrząszczyce, Złotniki i Zimnice, po dwóch długich miesiącach przestały być frontowymi wsiami. Tego samego dnia zdobyty został Niemodlin, a na południowym skrzydle Koźle i Prudnik. Dzień póżniej padła obrona lewobrzeżnego Opola oraz Krapkowic. W ciągu następnych kilku dni Niemcy oddali kolejne miasta i niemal cały teren dzisiejszego województwa opolskiego. Tułacze z przyczółka wrócili do swoich domów lub zgliszcz domów. Bernard Waleński (11:20) Skomentuj mnie 16 września 2008 Resztką życia Życie po powrocie zza Odry rozpoczynano w nie do zniesienia fetorze unoszącym się nad całą okolicą niedawnego przyczółka. W promieniach wiosennego słońca rozkładały się na polach setki ciał poległych żołnierzy radzieckich i niemieckich, a przede wszystkim padłe z głodu, od bomb i min bydło, konie, świnie, wypuszczone z obór, stajni i chlewów. Groziła zaraza. Przez tydzień więc po kilkadziesiąt osób z każdej wsi, głównie kobiet, bo właściwie już tylko one i dzieci zostały, wychodziło do zbierania trupów i ich grzebania oraz do zakopywania padliny. Żołnierzy niemieckich chowano w dużych zbiorowych mogiłach wykopanych na polach. Jak twierdzi Albina Piechaczek. która teraz również zajęła się pogrzebami, 86 żołnierzy Wehrmachtu znalezionych blisko wsi leży we wspólnym grobie w rogu boguszyckiego cmentarza. Razem z nimi pochowano dwóch najpóźniej odkrytych Rosjan. Znalezionych od razu grzebano najpierw w polnych mogiłach, a w 1947 roku przeniesiono ich na urządzony na skraju Folwarku specjalny cmentarz, by po kilku latach jeszcze raz ich ekshumować i złożyć ostatecznie na zbiorczym Cmentarzu Żołnierzy Radzieckich w Kędzierzynie. Damian Tomczyk w cytowanej już książce "Przełamanie linii Odry w 1945 roku" nie podaje dokładnych liczb poległych w tym rejonie czerwonoarmistów, pisze natomiast, że przed założeniem cmentarza w Folwarku, w Boguszycach znajdowały się ich dwie zbiorowe mogiły i jedna pojedyńcza, w Chrzowicach 62 zbiorowe mogiły, w Folwarku pochowano 620, w Zimnicach Małych 412 i w Zimnicach Wielkich 140 nierozpoznanych żołnierzy. Boguszyczanie określają liczbę znalezionych ciał w radzieckich mundurach na około 250 - 300. Można więc przyjąć - z dużą dozą tolerancji - że na przyczółku zginęło około dwóch tysięcy żołnierzy Armii Czerwonej. Na terenie całej Opolszczyzny poległo ich około 25 tysięcy. Te liczby pozwalają wyobrazić sobie dramaturgię i nasilenie walk na tym niewielkim skrawku nadodrzańskiej ziemi. Na założonym w 1947 roku cmentarzu w Folwarku nie ma już ciał poległych na przyczółku żołnierzy radzieckich, pozostał tylko obelisk. I - co godne jest szacunku - wciąż ktoś składa pod nim kwiaty. Zdjęcie wykonano 31 sierpnia 2008 r. Zdjęcie Aleksandra Nawrocka Żołnierze polegli w walce, na polu chwały, chwały tym większej, że na obcej ziemi, której nieśli wolność. Plamą nie do zmycia na ich bohaterskim i ofiarnym czynie jest jednak krew Ślązaków, w zdecydowanej większości kobiet i dzieci, nawet niemowląt, ofiar bestialstwa oraz nieludzkiego i fałszywie adresowanego odwetu czy wręcz kompletnego wojennego zdziczenia. Nigdy nie ustalono ostatecznej liczby osób zamordowanych w Boguszycach. W kronice Józefa Kiełbasy są stosowne zapisy, niestety niemożliwe są na ich podstawie dokładne obliczenia. Pisząc o kolejnych rodzinach podaje on kto z tych rodzin zginął, ale niektóre osoby powtarzają się, gdyż są opisane na przykład jako prowadzące gospodarstwo, a później - gdy omawiane jest gospodarstwo ich rodziców - wymieniane są jako ich dzieci, nie zawsze z imienia i nazwiska. Biorąc pod uwagę skomplikowane koligacje rodzinne we wsi, a szczególnie powtarzanie się nazwisk (np. Piechaczków, Wójcików, Chudalów), nie można bez wnikliwego rozwikłania powiązań genealogicznych ustalić listy ofiar nie zawierającej powtórzeń lub opuszczeń. Kronika Józefa Kiełbasy jest zatem i w tej kwestii bardzo cennym, ale wyłącznie orientacyjnym materiałem. Po drugie - autor kroniki tylko w niektórych wypadkach wspomniał o zabitych ukraińskich i polskich robotnikach przymusowych, zupełnie natomiast przemilcza osoby przybyłe do Boguszyc w tragicznych dniach z Opola i zza Odry. Pisząc wcześniej o innej miejscowości, znacznie większej od Boguszyc(chodzi o Grudzice po drugiej stronie Odry), w której we frontowym czasie zginęło 14 osób, niepodważalnym dokumentem był dla mnie zapis w parafialnej księdze zgonów i pogrzebów (z adnotacjami prowadzącego księgę proboszcza: "zabity od Ruskich"). W Boguszycach siedziba parafii doszczętnie spłonęła wraz z całą dokumentacją. Jej odtwarzanie - w tym parafialnej księgi zgonów - rozpoczęto dopiero po przeszlo dziesięciu latach na podstawie rodzinnych oświadczeń, nowa księga nie uwzględnia więc zmarłych z części tych rodzin, z których nikt nie został żywy, a także z niektórych rodzin, których ostatni członkowie albo nie wrócili po wojnie do Boguszyc, albo krótko po niej stąd wyemigrowali do Niemiec. Nowa księga parafialna też - podobnie jak kronika Kiełbasy - nie uwzględnia przymusowych robotników i przypadkowych przybyszów. I co najważniejsze jest to księga całej parafii, a więc dwóch "sklejonych" wsi - Boguszyc i Źlinic. Odnotowano w niej jako ofiary frontowych dni 275 zmarłych mieszkańców parafii, jednak tylko przy 226 podane są dokładne daty śmierci - ostatnie dni stycznia 1945. Przy 49 nazwiskach, a są to w większości mężczyźni, dat śmierci brakuje. Należy przypuszczać, że chodzi o parafian zaciągniętych na wojnę i na niej poległych, albo też o zabranych do niewoli, z której nie wrócili. Odpowiedzieć na te wątpliwości i potwierdzić domysły jednoznacznie mógłby tylko ksiądz Antoni Czekała, który nową księgę zaprowadził i dokonywał w niej interesujących nas wpisów. Niestety, podobnie jak pierwszy powojenny proboszcz ksiądz Alfons Opielka, wyemigrował on do RFN. O tym, że księga parafialna nie jest pełna i zamknięta świadczy też to, że obecny proboszcz, ksiądz Stanisław Zapart, przebywający w Boguszycach trzeci rok, dokonał w księdze jeszcze dwóch wpisów po zgłoszeniu przez rodziny faktu śmierci w tamtym okresie i po potwierdzeniu tego przez świadków. Nie rozstrzygnęłaby wątpliwości również ewentualna ekshumacja zwłok na boguszyckim cmentarzu, na który w marcu przeniesiono wszystkie ciała pochowane wcześniej w ogródkach i innych przypadkowych miejscach i na którym pogrzebano ciała znalezione dopiero po powrocie mieszkańców zza Odry. Większość ofiar styczniowego kataklizmu leży we wspomnianym wcześniej wspólnym grobie, w którym - według kierującej akcją pogrzebową Albiny Piechaczek - złożono około dwustu zwłok. Na tej wspólnej mogile stawiano później rodzinne nagrobki, w miejscach pod którymi - według układających ciała - mieli leżeć członkowie zainteresowanych rodzin. Część zmarłych pogrzebano natomiast na starym cmentarzu, wokół kościoła, w grobach rodzinnych. Cmentarz ten jednak w ostatnich latach zniwelowano, a tablice nagrobne rodziny przechowują u siebie. Byłoby więc bardzo trudno dojść, które szczątki pochodzą z wiosny 1945 roku, a które z okresów wcześniejszego i późniejszego. Dla liczbowych ustaleń bardzo istotne jest też to, że wielu zabitych spaliło się (jak na przykład w zabudowaniach Lubczyków) i nie tylko nie zostali oni pogrzebani, ale nawet nie ustalono kim byli i ilu ich było. Nie można więc określić ogromu tragedii niepodważalną liczbą ofiar, uwzględniając natomiast wszystkie źródła informacji, uprawnione jest przyjęcie, że eksterminacja Boguszyc (bez Źlinic) pochłonęła około dwustu jej mieszkańców oraz około 100 - 150 innych osób. Nie liczby jednak są najważniejsze, chociaż kryją się za nimi pozbawieni życia ludzie. Sposoby zadawania śmierci i bezmiar innych dokonanych tam zbrodni (zbiorowe gwałty, podpalenia) każą wpisać Boguszyce na listę najboleśniej doświadczonych wojną polskich wsi i uznać ją miejscem martyrologii Ślązaków oraz miejscem wieczystej pamięci o ludobójstwie, o ludzkim okrucieństwie, o tym co - powtarzając za Zofią Nałkowską - ludzie zgotowali ludziom. Wróćmy jednak do ostatnich dni marca 1945 roku. Tamta wiosna miała w Boguszycach wielorakie odniesienie, bo nie tylko przyroda budziła się do życia. Żyć chciała wieś, a żeby żyć, musiała podnieść się ze zgliszcz. Żyć musieli - tą resztką zostawionego im istnienia boguszyczanie. Zniszczenia materialne we wsi były przeogromne. Dla ich zilustrowania posłużmy się zapiskami z kroniki Józefa Kiełbasy: - parcela nr 1, gospodarstwo Józefa Piechaczka-Wójta - spalone dwie stodoły i zabudowania gospodarcze (obora, stajnia, chlew); - parcela nr 3, gospodarstwo Józefa Chudali - zniszczenia całości zabudowań; - parcela nr 5, gospodarstwo Franciszka Broya - spalony dom mieszkalny, jedna stodoła, szopy i zabudowania gospodarcze; - parcela nr 6, dom nauczyciela z Zimnic Alfreda Gallera zdewastowany cały budynek; - parcela nr 7, gospodarstwo Jana Lubczyka - spalony dom mieszkalny i część zabudowań gospodarczych; - parcela nr 9, gospodarstwo Jana Olsoka - spalone wszystkie budynki; - parcela nr 11, gospodarstwo Antoniego Segieta - spalony wycug; - parcela nr 12, gospodarstwo Franciszka Piechaczka-Wocki spalona stodoła i zabudowania gospodarcze; - parcela nr 13, gospodarstwo i karczma Jana Gwoździa spalone wszystkie zabudowania mieszkalne i gospodarcze; - parcela nr 18, gospodarstwo Ignacego Gielnika - wszystkie zabudowania spalone; - parcela nr 19, gospodarstwo Antoniego Gwoździa - spalona stodoła; - parcela nr 22, gospodarstwo Bernarda Chudali - spalony dom mieszkalny, zabudowania gospodarcze i stodoła... I tak dalej... Boguszyce miały wtedy ponad 80 zabudowanych parcel. Zniszczony był też budynek szkolny, niemiecki pocisk armatni zwalił wieżę kościelną. Ludzie nie mieli gdzie mieszkać, nie mieli inwentarza, nie mieli czym orać. Ale właśnie wtedy, w tej wielkiej potrzebie, objawiła się siła chłopskiej śląskiej natury, chociaż w pierwszym, a częściowo jeszcze w drugim i następnych latach, to "chłopskiej" odnosi się niemal wyłącznie do klasy społecznej a nie do płci, bo to śląskie kobiety gołymi rękami przywracały dzieciom skrawki dachów nad głowami i sprawiały, że ziemia nawet tego roku rodziła. Mężczyżni, jeśli żyli, pracowali w tym czasie tysiące kilometrów od swoich domów. Najtrudniej było zaczynać osieroconym dzieciom, zdanym na czyjąś łaskę, na własne niewielkie siły i żadne umiejętności. Gertruda Gielnikówna została sama z dziewięcioosobowej rodziny. Miała 16 lat, 14 hektarów ziemi i nic więcej. Przez kilka miesięcy przebywała u krewnych, a potem z pomocą sąsiadów przystąpiła do porządkowania gruzów. Po kilku latach wyszła za mąż za Pawła Piechotę z Wójtowej Wsi. Odtąd już we dwoje przez wiele lat ciężko harowali. Postawili nowy okazały dom, potężną stodołę i pozostałe budynki gospodarcze. Mieli czworo dzieci, ale zły los ich nie opuszczał w 1972 roku traktor przejechał najmłodszą, siedmioletnią wtedy córeczkę, Różę. Dziś gospodarstwo, pod każdym względem kwitnące, prowadzi syn. Herbert Matuszek wychowywał się u babci. Dom, którego stał się właścicielem, został po wojnie wyremontowany przez Radę Parafialną i do czasu aż nie odbudowano spalonej plebanii, mieszkali w nim dwaj pierwsi proboszczowie - ksiądz Alfons Opielka i ksiądz Józef Chwalek. Kiedy Herbert dorósł ożenił się z Cecylią Mróz z Zimnic Wielkich, mają troje dzieci. Olsokowie mieli to szczęście, że wrócił z wojny ojciec - Jan. Z pomocą żony i dorastających dzieci dźwignął gospodarkę z ruin. Starszy syn Alojzy ożenił się w Źlinicach, obie dziewczyny wyszły za mąż, jedna w Źlinicach, druga za chłopca z Zimnic Wielkich, a ojciec postawił jej dom obok swojego. W 1964 roku Jan Olsok zmarł, a dobrze już prosperujące gospodarstwo przejął najmłodszy (w 1945 r. trzylatek) Alfred. Ożenił się, ma własne dzieci, od kilkunastu lat jest boguszyckim sołtysem. Jego urodzony pod bombami w domu Zdujów kuzyn - Ryszard Piechaczek rozwijał się bardzo dobrze, lecz niestety, już jako młodzieniec, zginął w wypadku samochodowym. Gospodarstwo po Pawle Zdzuju, szczęśliwie ocalałe od wojennych zniszczeń (a jednak dzwoneczek z Krakowa miał swoją moc, chociaż ograniczoną wyłącznie do rzeczy) otrzymała najmłodsza córka Jadwiga. Wyszła za Franciszka Lazika ze Złotnik, ale nie doczekali się potomstwa. Helena Piechaczkówna, wnuczka Krawców, nie wyszła za mąż, pracowała długo w prószkowskim szpitalu. Krystyna Piechaczek wróciła ze strzeleckiego szpitala z odciętą nogą, jednak proteza umożliwiła jej nawet jazdę na rowerze. Zmarła w 1986 roku. Mąż Augustyn nie wrócił z wojny. Jedyny uratowany z jej synów został cieślą i ożenił się w Groszowicach, ma dwóch synów. Józefa Kiełbasę i jego 15-letniego pasierba Leona zabrali Rosjanie w styczniu z domu, nie wywieziono ich jednak z Polski i jeszcze na wiosnę wrócili do Boguszyc. Gospodarstwo też nie doznało większych szkód. J.Kiełbasa wybrany został pierwszym prezesem wiejskiego koła "Samopomocy Cłopskiej". Oto co pisze o swojej wtedy działalności: "Postarałem się, żeśmy otrzymali przez powiat 35 sztuk bydła do wsi, to były częściowo krowy, także i jałówki. To bydło było na razie tylko wypożyczone, ale większa część nam jednak pozostała, bo rolnicy to bydło odkupili z Urzędu Ziemskiego. Także starałem się o konie z UNRRA. Otrzymałem przeszło 20 koni do wsi, ale trzeba było chodzić do Opola ze dwa razy w tygodniu, gdyż czasem przydzielono nam jakiego konia, a czasem się chodziło zupełnie darmo". Pierwszym powojennym sołtysem Boguszyc został Wincenty Piechaczek, miał on jednak duże kłopoty ze sprawowaniem swojego urzędu, gdyż źle czytał i jeszcze gorzej pisał po polsku, a od pierwszych dni nasza biurokracja kwitła i sołtys miał sporo do pisania. W.Piechaczek zrezygnował więc z urzędu i opolski starosta powołal na początku 1946 roku na sołtysa Józefa Kiełbasę. Był nim 10 lat. Gospodarstwo, które należało do żony J.Kiełbasy, przejął jej syn z pierwszego małżeństwa, natomiast dwie wspólne córki wyszły za mąż - Maria za Jana Apostela i mieszka w Boguszycach, a młodsza Jadwiga znalazła sobie męża w Prószkowie. Obie mają po dwie córki. Józef Kiełbasa zmarł przed kilkunastu laty, a ostatnie zapiski w jego kronice pochodzą z 1970 roku. Obawy starego Jana Broya o los swoich dzieci mieszkających w Polsce, a zwłaszcza o księdza Jana z Siemianowic, szczęśliwie nie sprawdziły się. Wszyscy przeżyli. Za to w Boguszycach z całej rodziny przy życiu została tylko córka Klara, dwuletni wnuczek Henryk i czternastoletnia wnuczka po córce Annie Piechaczkowej-Wójt - Helenka. Jej rodzice zostali zastrzeleni, zostawiając jej 29,5-hektarowe gospodarstwo ze spalonymi zabudowaniami gospodarczymi i zdewastowanym budynkiem mieszkalnym. Zaopiekowała się nią, podobnie jak Henrykiem, ciotka Klara. Zamieszkali w ocalałym od pożaru wycugu. Pól nie miały czym obrabiać, a ziemniaki na niewielkim kawałku ziemi sadziły pierwszej wiosny... grabiami. Reszta leżała odłogiem. Żeby zapewnić Henrykowi mleko kupiły kozę. W zimie Helence przyznano unrrowskiego konia, wkrótce potem konia otrzymał też Henryk, na którego notarialnie przepisane zostało 19-hektarowe hospodarstwo po zabitych rodzicach. Postarała się też Klara Broy o krowę, ale przyszli szabrownicy i zabrali. Nie miał kto ich bronić, nie miał też kto zrobić użytku z posiadanych wspólnie dwóch koni. Wiosną 1946 roku zaczęli wracać z wojny i niewoli mężczyźni. Wrócił między innymi Paweł Langer, samotny, nie posiadający własnego gospodarstwa. To on pomógł Klarze Broy i jej dwójce wychowanków. Zaorał pola, posiał, potem zbierał. Helence i Henrykowi przydzielono trzy krowy. Gospodarka zaczęła prawie normalnie żyć. Klara, kontynuując rodzinne tradycje, posłała Helenkę do gimnazjum, po którym podjęła ona na krótko pracę w banku, a mając 19 lat wyszła za Eryka Piechaczka. Zajął się on gospodarstwem żony, odbudował stare zabudowania, dobudował nowe, jako jeden z pierwszych we wsi kupił traktor, potem samochód. Gospodarka kwitnie do dziś. Eryk i Helena mają troje dzieci, z którymi cały czas wychowywała się przybrana dziewczynka z rodziny dalszych krewnych. Henrykowi i opiekującej się nim ciotce nie wszystko się układało. Nastały przecież trudne dla rolników czasy i kilkuletni... kułak gnębiony był najróżniejszymi zobowiązaniami, z którymi nie zawsze umiał sobie poradzić, mimo wsparcia sąsiadów. Z pomocą przyszedł mu kuzyn, syn ciotki Heleny z Łubnian, 17-letni wówczas Karol Kansy. Wspólnie z Klarą Broy prowadził Henrykowe gospodarstwo, a kiedy po piętnastu latach ożenił się, samodzielne już włodarzenie zaczął właściciel. Dokończył odbudowę pomieszczeń gospodarczych, unowocześnił wyposażenie, rozwinął hodowlę. Ożenił się z Teresą Roskosz, urodzoną już po wojnie. Jej rodzina również została boleśnie doświadczona. Ojciec trafił z frontu do niewoli, przeszedł Syberię, a kiedy w 1946 wrócił, spadła na niego wiadomość o śmierci żony, trojga dzieci i teściowej. Został sam. Po jakimś czasie ożenił sie ponownie - z Agnieszką Wójcikówną ze Źlinic, a Teresa jest najstarszą z czworga dzieci z tego małżeństwa. Z Henrykiem mają dorastających syna i córkę, dla których stawiają nowy, okazały dom. Ciotka Klara zmarła w 1985 roku. Bibianna i Maryjka Kulikówny powróciły w marcu wraz z opiekującą się nimi Marią Pasoń do Boguszyc i mieszkały u niej przez kilka miesięcy. Ich własny dom był wielkim gruzowiskiem. W maju 45, już po zakończeniu wojny, przez Boguszyce wracały do domu wojska rafzieckie. Któregoś dnia pod wieczór na podwórko Pasoniowej zajechał... czołg i ciężarowy samochód. Z samochodu wysiadł oficer i zapytał gospodynię czy znajdzie sie woda do umycia, miejsce do przespania i coś do zjedzenia dla niego i kilku towarzyszących mu żołnierzy. Pasoniowa, bardziej ze strachu niż z gościnności nie odmówiła, a oficera zaprosiła na kolację nawet do mieszkania. Podczas wieczerzy Rosjanin widząc krzątające się dziewczynki zapytał Pasoniową: - Wasze dziatki? Pasoniowa odpowiedziała, że nie jej, że to sieroty, że rodzice dziewcząt zostali zastrzeleni. - Kto postrielał?! - zdenerwował się oficer, sądząc zapewne, że to sprawka Niemców . Gospodyni zdobyła się jednak na odwagę i powiedziała, że to radzieccy żołnierze uczynili je sierotami. Rosjanin walnął ręką w stół i krzyknął: - Swołocz! I jeszcze coś wykrzykiwał, a potem oznajmił, że skoro Rosjanie skrzywdzili, to Rosjanie naprawią i że on... zabierze dziewczynki z sobą. Nie ma dzieci więc żona bardzo się ucieszy, adoptują je, wychowają, zapewnią naukę i zrobią wszystko, żeby były szczęśliwe. Wziął Maryjkę na ręce, bawił się z nią, przytulał zachowującą chłodny dystans Bibiannę. Maria Pasoń przeraziła się tą dobrocią i wykorzystując stosowną chwilę namówiła Bibiannę do wymknięcia się z domu i ukrycia. Dziewczynka zabrała niepostrzeżenie siostrę i całą noc przesiedziały w jakiejś szopie daleko od domu. Znużony oficer zasnął i dopiero rano zauważyl brak dziewczynek. Dopytywał o nie, Pasoniowa jak umiała wyjaśniała, że gdzieś poszły, że pewnie zaraz wrócą. Rosjanin nakazał swoim żołnierzom poszukiwania, a że przez kilkadziesiąt minut nie dały one rezultatu i że czas poganiał, dał sygnał do odjazdu. Dziewczynki zostały w Polsce. Wkrótce po tym wydarzeniu przyjechała po nie ciocia Smolarczykowa, siostra ich mamy i zabrała je do Chróściny. Przebywały tam aż do zamążpójścia Bibianny. Ale i tam los nie szczędził im kłopotów. Na początek przyszła ciężka choroba Maryjki. Rozpoczęło się od niegroźnej wysypki, potem dziecko zaczęło puchnąć, zwłaszcza obrzękła jej buzia. Długo nie potrafiła otwierać oczu i dlatego po jakimś czasie lekarze nie potrafiący ustalić diagnozy, a wobec tego i skutecznie leczyć, stwierdzili, że dziewczynka nie widzi. - Co ja się namartwiłam, co ja się napłakałam... - wspomina Bibianna Kulik. - Ta choroba Maryjki trwała około roku. Były momenty, że nie dawano jej już żadnych szans na przeżycie. W którymś czasie zaczęły pojawiać się na całym ciele, ale najwięcej na główce, wielkie guzy. Lekarze, do których ciocia Maryjkę woziła przyznali że są bezradni. I wtedy zaczęła leczyć Maryjkę siostra zakonna mieszkająca w Chróścinie. Przyrządzała jej różne okłady i herbatki z ziół. Guzy na główce dojrzały do... cięcia i po operacji wykonanej przez chirurga nastąpiła błyskawiczna poprawa. Maryjka odzyskała też wzrok. A potem chowała się już dobrze... - U wujostwa nie było nam źle - kontynuuje wspomnienia pani Bibianna - ale za darmo tam nie jadłyśmy. Ciężko pracowałam w gospodarstwie na nasze utrzymanie. To nie był dom z mamą, u której można by się wyżalić... A miałyśmy bardzo dobrą mamę. I tato też był bardzo dobrym człowiekiem, serdecznym, uczynnym dla wszystkich, a nas, całą czwórkę, bardzo kochał... Najgorsze były pierwsze święta Bożego Narodzenia. Ryczałam wtedy strasznie. Zawsze powtarzam: o ile ja miałabym zginąć, niech moje dzieci zginą ze mną, żeby nigdy małe dzieci nie zostały same... Do Boguszyc pierwszy raz pojechałam wtedy przed Wszystkimi Świętymi. Ja nie mogłam tam jeździć, bo wszystko znów stawało mi przed oczami... Ale przecież tam miałyśmy z Maryjką ziemię, która została na nas zapisana. Nie cała, bo trzy hektary zabrało nam państwo, a tylko gospodarz, który ten kawałek otrzymał z Funduszu Ziemi, coś nam z własnej woli, a może z litości, zapłacił, bo wiedział, że nam krzywdę wyrządzono... - Byłyśmy nieletnie i musiałyśmy mieć opiekuna prawnego. Wezwano mnie z wujkiem do sądu w Opolu, żeby załatwić tę sprawę. I pytali tam wujka gdzie są nasi rodzice, to ja powiedziałam, że zginęli od Ruskich, a urzędnik taki, sędzia czy ktoś, jak nie krzyknie: - Jak tak można mówić, twoi rodzice zginęli od niemieckiej bomby, a nie przez radzieckich żołnierzy! A do wujka zaczął krzyczeć dlaczego on mnie tak nauczył kłamać. I wujek już się bał, że go zamkną. I tak już zostało... Baliśmy się o tym wszystkim mówić. Ja przez długie lata tylko siostrze opowiedziałam jak to wszystko było. I nikomu więcej... - A kłopoty się nie skończyły, bo z pola, które nam zostało, a kóre dzierżawiłam komuś, musiałam płacić podatki i odstawiać żywiec. Z tej dzierżawy to z pensji dokładałam, bo znalazłam pracę, żeby kupić od rolników świnie i odstawiać. Ulg dla nas żadnych nie było. Chciałam pozostawione nam siedem hektarów sprzedać, ale nie było kupca na całość, a w częściach nie było wolno. Dopiero niedawno Maryjka sprzedała swoją część, a na mojej syn założył sad. Kiedy już wyszłam za mąż dostałam nakaz uprzątnięcia gruzów po naszym domu. Jeździliśmy tam z mężem i rąbaliśmy te gruzy, a w nich znależliśmy jeszcze dużo ludzkich kości. Czyich? Nie wiem... - Nie narzekam... Wyszłam za mąż, mam dzieci. Maryjka tak samo. Ale gdyby się wtedy to nie stało, to rodzice nie pozwoliliby, żebym nie poszła do jakiejś szkoły. Nie pracowałabym tak ciężko od dzieciństwa do dzisiaj. I nie miałabym tej okropnej nerwicy... Obie siostry wyszły za mąż w Opolu i tu mieszkają. Bibianna jest sprzątaczką w jednej ze szkół podstawowych. O jej wojennych i późniejszych przejściach wie tylko rodzina i boguszyczanie. I jeszcze jedno nieszczęście: jedyną jej pamiątką po matce był pierścionek i obrączka, przechowywane wraz ze swoimi kolczykami w skórzanym woreczku na szkaplerz noszonym na szyi. Przebywając u ciotki dziewczynka schowała swój skarb pod łóżkiem. Którejś nocy rabusie napadli dom, splądrowali go i znaleźli ten woreczek Bibianny. Nigdy już swoich pamiątek nie odzyskała. Towarzyszka niedoli z piwnicy - Maria Mija Piechaczkówna wychowywała się u krewnych, skończyła szkołę średnią, pracowała w administracji gminy, przed kilku laty wyjechała do RFN. Losy Cyganka są mało znane, wiadomo tylko że ktoś go przygarnął, ale nie na długo, bo już w pierwszym powojennym roku chłopiec zmarł na tyfus. Choroba ta powiększyła wtedy liczbę wojennych ofiar we wsi o kolejnych kilkanaście osób. Zresztą nie tylko w ten sposób wojna przypominała o sobie. Dwaj chłopcy Kozakowie wraz z rówieśnikiem o nazwisku Raczek, znaleźli niedaleko zabudowań granat. Manipulowali przy nim i zostali rozerwani na kawałki. Powoli jednak wieś zabliźniała rany, chociaż niektóre od nowa były rozdrapywane. Wciąż przecież czekano na ojców, mężów i synów. Gdy wracali radowali się ci, którzy doczekali i rozpaczali ci, którym przynoszono wieść, że ich bliski już nigdy nie powróci, bo zginął na froncie, albo zmarł w Donbasie albo na Syberii. Zdarzało się też inaczej. Franciszek Klemenz wracając z niewoli wysiadł na stacji w Przyworach. Już tam (po drugiej stronie Odry - dop. BW) rozpytywał o swoją rodzinę. Ale nikt nie znał jej losu, albo... chciano mu darować jeszcze trochę czasu w nadziei. Dotarł do Grotowic, znów pytał i dalej niczego się nie dowiedział. Wsiadł na prom, żeby dostać się na drugą stronę rzeki i w czasie przeprawy jak grom z jasnego nieba spadła na niego najgorsza z najgorszych nowina: żona Matylka i wszystkie dzieci - Tereska, Elżbietka, Hilda i Franek nie żyją! - Jak to nie żyją?! - krzyknął, że słychać było na obu brzegach. Ledwie udało sie go powstrzymać, bo chciał skoczyć w nurt Odry. Albo Wiktor Piechaczek. Wracając do domu miał dużo czasu na wspominanie ostatnich dni z rodziną, bo droga wypadła mu długa - zza Uralu. Przypomniał więc sobie jak z wielką nadzieją witali nowy 1945 rok. Wojna nieuchronnie zbliżała się do końca. A to oznaczało, że nie zabraknie murarskiej pracy dla Wiktora. Praca to pieniądze, a te bardzo Piechaczkom były potrzebne, bo z niewielkiego, trzy i półhektarowego poletka, obrabianego krowami przez Jadwigę, trudno było wyżyć, a co dopiero odłożyć na specjalne wydatki. A wisiało nad główami niedalekie wesele najstarszej córki - 18-letniej Martiny. Jak się dobrze ułoży wróżyli sobie Piechaczkowie - to i dla 16-letniego Roberta się praca znajdzie, jako pomocnika przy ojcu. Murarka to dobry fach, w Boguszycach mieszkało kilku murarzy i wszyscy przed wojną nieźle sobie żyli. A nauka - zapewniał Wiktor żonę - zawsze najlepsza przy ojcu, bo dopilnuje żeby chłopak się nie lenił, w złe towarzystwo nie wpadł, a z drugiej strony ojciec skrzywdzić dziecka i pomiatać nim nie pozwoli. Jeśliby Robert rzeczywiście został murarzem - marzyli Piechaczkowie w tę noworoczną noc - we dwójkę łatwiej byłoby domy dla dziewcząt postawić. Nie należeli do bogaczy, ale przecież córek jak dziadówek ostatnich z domu wypuszczać nie chcą. A trzeba by tych domów sporo - dla Martiny, dla bliźniaczek Maryjki i Anki, dla Agnieszki i Jadwisi... Bliźniaczki skończyły co prawda dopiero 14 lat, Agnieszka jest o rok młodsza, a Jadwisia dopiero jesienią do szkoły pójdzie, ale czas szybko biegnie, a Wiktorowi lat przecież nie ubywa, właśnie 56 mu stuknęło, spieszyć się więc trzeba. Został jeszcze 9-letni Alojz, z chłopcem zawsze jednak łatwiej. Byle więc wojna szybko się skończyła, a wszystko ułoży się dobrze... Pare dni później noworoczne marzenia prysły - chłopak sołtysa Binka, Helmut przyniósł dla Wiktora wezwanie na front. - Jak to, teraz gdy wojna się kończy, ty masz jeszcze głowę nadstawiać? - krzyczała zrozpaczona Jadwiga. - Tylu chłopów we wsi, a akurat ciebie wybrali?! - Nie mnie jednego - uspokajał ją Wiktor. - Więcej pismo dostało, Ale nie martw się, to tylko Volkssturm, transzeje jakieś pokopać każą i puszczą do domu. - W transzejach tez kule padają. Co ja wtedy z dziećmi zrobię? Komu ta wojna potrzebna? Hitlerowi? To niech sam idzie do Volkssturmu. Ale nie, on sobie siedzi w Berlinie, a na Ruskich ciebie posyła... - pomstowała Piechaczkowa. Pamiętał Wiktor Piechaczek każde słowo z tej ostatniej rozmowy i teraz odtwarzał je sobie z niemała przyjemnością. Wraca przecież, chociaż tak okrężną drogą... A potem zgadywał co się w domu dzieje. Ile Jadzia urosła? Czy Alojz za dużo nie broił? Bliźniaczki to już panny pewnie takie, że chłopakom oczy na wierzch wyłażą... Robert nie dał chyba matce się przemęczać w gospodarstwie? Uczy się jakiegoś fachu czy czeka na ojca? Martina wyszła za mąż - co za pomysł, nie poczekałaby na tatę z weselem? Nie, nie - nie Martina... Szkoda tych dwóćh lat, uzbierałoby się na wiano dla niej, ale mówi się trudno, los chciał inaczej, postarają się, to razem szybko czas odrobią... Wszystkich już wspomniał? Nie - jeszcze Agnes, mała trzpiotka. Zawsze taka wesoła, a kiedy z domu wychodził najgłośniej płakała. Teraz za to najbardziej będzie się cieszyć. Szkoda, że ani koralików ani cukierków dla niej i dla Jadźki nie wiezie. Kupi im później, w Opolu. Jak tam Jadwiga? Pewnie zmęczona, harowała za pięciu, ale wymarznięte w Rosji kości potrafi jeszcze wygrzać... Im bliżej był Boguszyc tym goręcej myślał o powitaniu. Nikt jednak Wiktora Piechaczka nie witał i nikt na niego nie czekał. Dopiero tu dowiedział się, że ledwo on wyszedł na front jednymi drzwiami, drugimi front wszedł do jego domu. I zabrał mu wszystkich. I nie było dla Wiktora Piechaczka żadną pociechą, że nie jemu jednemu. Żył jeszcze kilka lat i do ostatnich dni zrozumieć nie mógł jak to się stało, że on poszedł na wojnę i wrócił cały, a żona i dzieci zostawione w domu, zginęły od kul. Koniec reportażu.