Niecodziennik nr 1(2007)
Transkrypt
Niecodziennik nr 1(2007)
PISMO MIEJSKIEJ BIBLIOTEKI PUBLICZNEJ IM. H. ŁOPACIŃSKIEGO W LUBLINIE N iecodziennik Biblioteczny LUBLIN 2016 EUROPEJSKA STOLICA KULTURY „ja z nieba jastrząb” „Marzyłam o Lublinie” Jana Pawła II w Lublinie Ukryte miasto Czechowicza Proboszcz Majdanka- Emilan Kowcz „Polskość Jagielońska” Fenomen Andrzeja Kota Wincenty Pol Nr 1( X wkładka brajlem: Zbiory foniczne w miejskiej bibliotece, Szkoła dla słabowidzących przy ulicy Hirszfelda Polskie Radio Lublin film na DVD: Proboszcz Majdanka reż. Grzegorza Linkowskiego (tylko dla bibliotek szkolnych dla celów edukacyjnych) 7 Rok III ISSN 16440 0 26 4 2 7) E-MAILE na [email protected] Dziękuję pięknie za informację o wznowieniu „Niecodziennika”. Bez wątpienia, wznowienie wydawania „Niecodziennika to ważkie wydarzenie w życiu Lublina. Serdecznie gratuluję. Życzę wielu efektownych numerów. (...) Pozdrawiam, Zbigniew Włodzimierz Fronczek, red.nacz.dwumiesięcznika „Lublin.Kultura i Społeczeństwo” Lublin – Kultura i Społeczeństwo Cieszę się, że wznowiony będzie druk „Niecodziennika Bibliotecznego”. Naprawdę było to dobrze redagowane i interesujące czasopismo na tle „posuchy” prasowej na niwie kulturalnej Lublina. Oczywiście będziemy informować i dostarczać nasze nowości wydawnicze i zapraszać na promocje. Pozdrawiam, Norbert Wojciechowski, „Norbertinum” Dziękuję za informację i zaproszenie do współpracy w tworzeniu „Niecodziennika”. Jeśli tylko nadarzy się okazja skorzystam(y) z tej propozycji. Tymczasem życzę dużo zdrowia i powodzenia w pracy. (...) Z pozdrowieniami, Piotr Dymmel, Archiwum Państwowe w Lublinie N Cieszę się, ze „Niecodziennik” będzie ukazywał się w dalszym ciągu, czytelnicy (i sami bibliotekarze) zdążyli uzależnić się od pisma, a przerwa w jego wydawaniu frustrowała środowisko. „Niecodziennik”, pomimo, że wydawany przez MBP Lublin, wykracza poza miasto, integruje i informuje nie tylko Lublinian, ale i część województwa - dla przykładu, dociera też do Krasnegostawu. Jest (sic!) pismem żywym i atrakcyjnym – nie tylko dla „moli książkowych”. Czekam na nowy numer. Pozdrawiam Pana JJ Bojarskiego i współredaktorów. Artur Borzecki - MBP Krasnystaw (...) Uwagi co do Niecodziennika? Brak takowych. Jestem absolutnie oczarowana tym pismem i uważam je za jedno z najlepszych pism bibliotecznych w kraju. Profesjonalizm w każdym calu. Tak trzymać. Zawsze był niezwykle interesujący, z niecierpliwością zatem czekam na nowy numer. Pozdrawiam bardzo serdecznie i życzę powodzenia. Eliza Sulima –MBP Puławy [email protected] Szanowni Państwo, Czytelnicy nowego „Niecodziennika” Piotr Tokarczuk – dyrektor MBP Z radością wielką zwracam się do Was za pośrednictwem tego pisma. Cieszy mnie bardzo fakt powrotu „Niecodziennika” na scenę wydawniczą. Jestem przekonany, że jest dla niego miejsce, że w czasie starania się przez Lublin o tytuł „Europejskiej Stolicy Kultury” pełnił będzie wielce pozytywną rolę. Mam także przekonanie, iż Miejską Bibliotekę Publiczną im. Hieronima Łopacińskiego stać na wydawanie kulturotwórczego pisma na dobrym poziomie. Nieustannego przekonania o celowości wykonywanej pracy, sił i optymizmu życzę całemu Zespołowi Redakcyjnemu z Redaktorem Naczelnym Jerzym Jackiem Bojarskim na czele. Od ponad roku mam zaszczyt pełnić funkcję dyrektora biblioteki oraz przyjemność pracy z niepospolitymi, utalentowanymi ludźmi, osobami z pasją i chęcią zrobienia czegoś dla innych. Raduje mnie to bardzo, ponieważ biblioteka jest nie dla bibliotekarzy, ale dla wszystkich mieszkań- ców Lublina: tych starszych i młodszych, niepełnosprawnych i zdrowych, życzliwych i nieprzychylnych … Takie jest też moje marzenie – by jak największa liczba mieszkańców Lublina, korzystających z naszych usług, była zadowolona z oferty i z poziomu obsługi. Regularnie odwiedza nas ponad siedemdziesiąt tysięcy czytelników. Ta liczba budzi respekt i szacunek, powoduje też czasem moje stany stresowe, bo przypomina jak wiele gustów i upodobań, nawyków i przyzwyczajeń musimy zaspokajać. Zapraszamy Państwa do naszych trzydziestu jeden filii, rozsianych w różnych miejscach Lublina. Czekamy w centrum, w wielu innych dzielnicach, a także w lubelskich szpitalach. Niestety są miejsca, gdzie tych filii bardzo brakuje. Brakuje choćby na Felinie, Czubach, Węglinie czy Sławinku. Wierzę, że w niedalekiej przyszłości także i tam będą czekali bibliotekarze, z dobrą ofertą. Warto tu wspomnieć, iż Miejska Biblioteka Publiczna jest jedyną miejską instytucją kultury oferującą swe usługi zupełnie za darmo. W dziewięciu filiach możecie Państwo skorzystać z Publicznych Punktów Dostępu do Internetu, w kolejnych trzynastu punkty takie powstaną już wkrótce. To efekt kolejnego etapu informatyzacji biblioteki, projektu dofinansowanego z Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego. Jego efektem będzie utworzenie kolejnych punktów, które pozwolą na upowszechnienie szybkiego i bezpiecznego dostępu mieszkańców Lublina do globalnej sieci. Oczywiście korzystanie z Internetu jest i będzie bezpłatne, co pozwala w pewien sposób na wyrównywanie szans w dostępie do wiedzy, informacji i infrastruktury. Powstaną sta- nowiska czytelnicze dla osób niewidomych i niedowidzących. Szanowni Państwo, mamy ambicje, by pokazywać mieszkańcom Lublina rzeczy nowe, pokazania warte. W ubiegłym roku eksponowaliśmy znakomitą wystawę Jerzy Giedroyć i Dziupla Kultury. Niedawno kilka tysięcy lublinian miało okazje oglądać wystawę prezentującą książkę artystyczną w ramach 8 Międzynarodowego Festiwalu Książki Artystycznej. Plany na przyszłość są równie bogate i interesujące. Przykre jest to, iż biblioteka nie posiada własnej sali wystawienniczej, a przy okazji organizacji każdej większej imprezy musimy korzystać z pomocy przyjaciół. Cóż… wierząc jednak, że nie ma rzeczy niemożliwych, z optymizmem patrzę w przyszłość. Idźmy w nią z „Niecodziennikiem” pod pachą. Niech nam dostarcza dobrych wrażeń, inspiruje, prowokuje do myślenia. Wieści, które przyniesie, niech będą dobre dla kultury. Tego życzę, nisko się kłaniając Piotr Tokarczuk 1 Od redakcji Drodzy Czytelnicy! Do Państwa rąk trafia pierwszy numer „Niecodziennika Bibliotecznego”, pisma Miejskiej Biblioteki Publicznej im. Hieronima Łopacińskiego, któremu towarzyszyć będzie płyta DVD z filmem Proboszcz Majdanka, w reżyserii Grzegorza Linkowskiego, przeznaczona bezpłatnie tylko dla bibliotek szkolnych. Niespodzianką będzie mała wkładka w języku Braill’a, mówiąca o zbiorach fonicznych w bibliotece, szkole dla słabowidzących, przy ul. Hirszfelda i Radio Lublin. Pismo jest zupełnie nowe w treści i formie, aczkolwiek tradycją nawiązuje do „Niecodziennika”, który ukazywał się w 2003 roku (sześć numerów). Chcemy służyć bibliotekom, promować czytelnictwo, autorów i książki oraz wydawnictwa. Znajdziemy w nim przedstawienie sylwetki uznanego i nagrodzonego „małym noblem” artysty Zdzisława Witwickiego, a także wspomnienie prof. Andrzeja Nikodemowicza o spotkaniach z Janem Pawłem II. Wiele miejsca poświęcimy Wincentemu Polowi – poecie, geografowi, krajoznawcy, z racji ogłoszenia Roku Wincentego Pola. Opowiemy o naszym Patronie, Hieronimie Łopacińskim, w setną rocznicę istnienia biblioteki. Paweł Próchniak napisał świetną recenzję „Scirptoresa” nr 30 poświęconego naszemu miastu i poecie Józefowi Czechowiczowi. Przeczytamy też wywiad Moniki Szabłowskiej z ostatnim uczniem Brunona Schulza z Drohobycza AlJerzy Jacek Bojarski 2 fredem Schreyerem, który odwiedził nasze miasto, dając przepiękny koncert śpiewu i gry na skrzypcach. Poznamy tekst arcybiskupa Józefa Życińskiego, żegnającego naszego patrona księdza Jana Twardowskiego. Są jeszcze inne ciekawe rzeczy, o których warto przeczytać. Lublin znalazł się na liście Dziedzictwa Kulturowego, oraz uzyskał tytuł Pomnika Historii. Podjęliśmy współpracę z Radiem Lublin, naszym partnerem medialnym, by budować nową mentalność, jakby sposób myślenia i działania obywatelskiego na temat: Lublin 2016 – Europejską Stolicą Kultury. Chcemy dotrzeć do młodzieży przez szkoły, by to ona nas edukowała, wskazując miejsca, wydarzenia i ludzi – pokazywała dlaczego właśnie Lublin winien zostać tą stolicą. Taka współpraca napawa optymizmem. Dyrektorowi Wydziału Kultury Dariuszowi Jachimowiczowi winniśmy pomóc w staraniach by Lublin został „środkiem kulturalnej Europy”. Jest u nas krótko, a już się w naszym mieście zakochał. Od 2003 roku zmieniło się wiele. Zmarł nasz duchowy patron, poeta – ksiądz Jan Twardowski, od którego świadomie zapożyczyliśmy nazwę czasopisma „Niecodziennik”. Także Władek Panas „widzący Lublin” ma swój pośmiertny Zaułek na Starym Mieście. Wspierają nas inaczej. Wierząc w świętych obcowanie, wierzę także, w realizacje konkretów, na przykład w budowę nowoczesnej biblioteki – mediateki. Wierzę też w widzenie spraw kultury przez włodarzy miasta, oraz przez Komisję Kultury i Ochrony Zabytków na poziomie 3 % z całości budżetu. „Niecodziennik” chce żyć „kulturalnym Lublinem” – wskazywać na szczególne miejsca historyczne. Pokazywać nietuzinkowe postacie. Będziemy pokazywać „niecodzienność” miasta z aspiracją Lublina do miana Europejskiej Stolicy Kultury w 2016 roku. Będziemy kroić miasto jak tort, tnąc po kawałku, dając do smakowania jego różne klimaty, pokazując różnorodne owoce, ludzi pasjonatów, oraz dziedzictwo kulturowe. Lublin zaiste zasługuje na ten zaszczytny tytuł, bo jest wyjątkowy. Przecież już dawno był stolicą unii, Unii Lubelskiej. Pozbądźmy się więc nieuzasadnionych kompleksów. Przepowiadam, że w 2016 roku, a może i wcześniej, zmienimy nazwę na „Europejski Niecodziennik Biblioteczny”. Oby to proroctwo stało się faktem. Swym optymizmem chcemy zarazić mieszkańców Lublina, a nawet i Europy. To nie zadęcie, ale ocena tego co posiadamy. Nie śpijmy, a w 2016 roku będziemy stolicą. Czego Czytelnikom, Mieszkańcom Lublina, Europy i sobie serdecznie życzę. Nie dzielimy kultury ze względu na jej organizatorów. Będziemy śledzić działalność instytucji miejskich, marszałkowskich, pozarządowych, uniwersyteckich, a nawet wyznaniowych. Jesteśmy otwarci jak książki i ich siedziby – biblioteki. Zapraszamy do czytania naszego pisma i do współpracy z „Niecodziennikiem Bibliotecznym”. Red. nacz. Jerzy Jacek Bojarski e-mail: [email protected] LUBLIN 2016 EUROPEJSKA STOLICA KULTURY OBYWATELSKIEJ Mija drugi miesiąc, odkąd – razem z Prezydentami naszego miasta Adamem Wasilewskim i Włodzimierzem Wysockim – zadaliśmy sobie pytanie: „Czy Lublin może być Europejską Stolicą Kultury?”. To pytanie ma wiele wymiarów i wiele możliwych odpowiedzi. Gdy spojrzymy na lubelskie dziedzictwo kulturowe, to, którego można dotknąć, czyli na zabytki, Stare Miasto, muzea i na to, którego dotknąć nie można, a więc na historię, wielokulturowość, na wszystko to, co spowodowało, że Lublin uzyskał tytuł Pomnika Historii, że został włączony – jako jedno z nielicznych – do umieszczenia na Liście Dziedzictwa Europejskiego – to odpowiedź brzmi: tak, Lublin może być Europejską Stolicą Kultury. Ale to przecież nie wszystko... Przez te dwa miesiące spotkałem się z niemal dwoma setkami osób, artystów, animatorów kultury, szefów instytucji, urzędników. Starałem się być, gdzie tylko to było fizycznie możliwe. Próbowałem zadać sobie pytanie: czy to, co dzieje się w Lublinie, dynamika życia kulturalnego miasta, jego poDariusz Jachimowicz tencjał i energia są wystarczające? Z punktu widzenia Lublinian niby nic się specjalnego nie dzieje, przecież mają to na co dzień: jest festiwal „Rozstaje Europy” Grzegorza Linkowskiego, są „Konfrontacje Filmowe” Piotra Kotowskiego, Janusz Opryński zaprasza na kolejne spotkania z cyklu „Jak żyć” oraz na spektakle będące rozszerzeniem formuły festiwalu „Konfrontacje”, którego ostatnią edycję szczęśliwie też widziałem. Dwie wizyty w Gardzienicach, krótka podróż do Lwowa, który ma być naszym partnerem w staraniu o tytuł Stolicy Kultury. Piotr Tokarczuk zaprasza na frapującą międzynarodową wystawę, zaproszeni przez Tomasza Pietrasiewicza i Teatr NN goście czytają Czechowicza w dniu urodzin poety, do miasta jakby mimochodem wpadają: Tomas Venclova, Bogdan Osadczuk, Paweł Huelle. Swój festiwal przygotowuje Witold Mazurkiewicz, a Piotr Franaszek kończy organizować – chyba największe w Polsce – Juwenalia, żeby zaraz zaczynać następną wielką imprezę: Planeta Lublin. Do mojego tymczasowego biura w ratuszu przychodzą dziesiątki osób, zostawiają książki, tomy poezji, wydawnictwa. Zaraz będzie z tego niezła biblioteka. W Lublinie to jakby norma, a ja coraz częściej uświadamiam sobie, że dawno nie uczestniczyłem w takim kulturalnym „obżarstwie”. Zadaję sobie pytanie: czemu poza Lublinem o tym nie słychać? Przecież tu można żyć kulturą cały czas... Zrealizowane Europejskie Stolice Kultury lubią chwalić się swoim inwestycjami. Padają kwoty, jakie zostały przeznaczone na budowy nowych teatrów, sal koncertowych, galerii. Licytują się bogate miasta: Kopenhaga, Bruksela, Helsinki... Mój nie- pokój trwa tylko chwilę. Zaczynam liczyć w myślach: jeśli uda nam się skończyć Teatr w Budowie (którego ostateczny kształt – w zamyśle Janusza Palikota – ma określić architekt najwyższego światowego formatu), wyremontować Teatr Stary, zrewitalizować powizytkowski klasztor (Centrum Kultury), jeśli do tego dojdą (wcale realne, przy możliwościach związanych z europejskimi programami) i inne inwestycje, których w marzeniach moich rozmówców pełno – wówczas okaże się, że Kopenhaga i Helsinki niczym specjalnym nam tu w Lublinie zaimponować nie mogą. Ostatecznej odpowiedzi dostarczyło mi jednak inne doświadczenie: nigdy przedtem nie poznałem w tak krótkim czasie tylu osób, z którymi natychmiast chciałbym coś zrobić, stworzyć, wymyślić albo choćby... spędzić jak najwięcej czasu. Największym bogactwem Lublina (przy wszystkich jego inwestycyjnych i finansowych niedostatkach) są jego Obywatele – ich twórczy potencjał i dobre emocje, które wiążą ich z miastem. Koniunktury się zmieniają, ale nasza rzeczywistość przyzwyczaiła nas już do tego, że jedynym trwałym i konsekwentnym podmiotem życia zbiorowego jest społeczeństwo obywatelskie i tworzący je ludzie (to skądinąd zdrowy objaw demokracji). Czy zatem Lublin może być Europejską Stolicą Kultury? Jeśli twórczemu potencjałowi i dobrym emocjom Obywateli stworzy się warunki do rozkwitu – to moja odpowiedź brzmi: zdecydowanie TAK! Na szczęście w Ratuszu myśli się dziś właśnie w ten sposób. Dariusz Jachimowicz 3 Po raz pierwszy w Lublinie ! 8. Międzynarodowy Festiwal Sztuki Książki „Czas” trafił do naszego miasta. Dzięki staraniom Miejskiej Biblioteki Publicznej w dniach od 12 do 26 kwietnia br., mogliśmy oglądać wystawę prezentującą książkę artystyczną. Wystawa miała swoją premierę w Łodzi. Pokazywana była też w galeriach Krosna i Wrocławia. W Lublinie uroczyście otworzył ją prezydent Włodzimierz Wysocki. Obecna była także pomysłodawczyni festiwalu, jego główna organizatorka i kurator wystawy Alicja Słowikowska. Ekspozycja zawierała prace osiemdziesięciu czterech twórców z dwudziestu krajów. Były wśród nich książki eksperymentalne, przestrzenne dzieła sztuki, unikaty, rękopisy, wydawnictwa autorskie. Nowatorskie, artystyczne spojrzenie na książkę, ciekawe połączenia obrazu, słowa, a czasem i dźwięku, było dla wielu odbiorców prawdziwym zaskoczeniem. Równie dużym i miłym zaskoczeniem, szczególnie dla organizatorów, było zainteresowanie wystawą. W czasie jedenastu dni wystawę odwiedziło blisko trzy tysiące osób. To prawdziwy sukces i potwierdzenie udanego pomysłu MBP. W maju 8. Międzynarodowy Festiwal Sztuki Książki cieszył oczy i serca mieszkańców Szczecina. Do końca roku wystawa wędrować będzie po Polsce. W roku przyszłym rozpoczyna się jej światowe wędrowanie. Pierwszym krajem prezentacji będzie Irlandia. Renata Filipiak 4 „Marzyłam o Lublinie” Z Alicją Słowikowską, kuratorem wystawy pokonkursowej 8. Międzynarodowego Festiwalu Sztuki Książki „Czas”, zorganizowanej przez Miejską Bibliotekę Publiczną im. Hieronima Łopacińskiego w Lublinie, rozmawia Jerzy Jacek Bojarski. Alicja Słowikowska Jaki był zamysł zorganizowania tej wystawy? Ta wystawa jak i cały festiwal jest kontynuacją wieloletniego programu: „Promocja sztuki książki”, takiej książki, która od początku do końca kreowana jest przez artystów i niedostępna w bibliotekach, w księgarniach, w galeriach. Promujemy artystów i ich dzieła, obiekty i ksiażki eksperymentalne, dziedzinę twórczości jeszcze mało poznaną, łączącą literaturę i wszystkie dyscypliny, tendencje sztuki wizualnej. Przedstawiamy wielki potencjał artystów znanych i absolwentów uczelni, odnoszących sukcesy na wielu polach aktywności w sztuce i literaturze – malarzy, grafików projektantów, artystów multimedialnych... Jakie nazwiska warto przytoczyć? Mamy tutaj osiemdziesięciu czterech artystów z dwudziestu krajów. Mogłabym wymienić wielu, ale opowiem o nagrodach i wyróżnieniach dla książek artystycznych, oryginalnych w pomyśle, w których każdy element dzieła (forma, konstrukcja, układy graficzne, materiały) zespolone są ze sobą w nierozerwalną całość. Pierwszą nagrodę dostała prof. Renata Pacyna-Kruszyńska z ASP we Wrocławiu za książkę Ten, który spada autorstwa Sławomira Mrożka. Wszystkie elementy dzieła – kompozycja tekstu, materiał (strony z plexi) z wydrukowanym tekstem, tworzą obiekt wizualny, skłaniający do medytacji. Druga nagroda to Epitafia do antologii Spoon River, praca znanej krakowskiej artystki, prof. Grażyny Brylewskiej. Stanowi ją duża księga, oprawiona starannie z zakładkami i strony zrobione są ze specjalnie preparowanego i barwionego papieru, mają fakturę. Jej lekkie karty szeleszczą. Każda jest innego koloru – od czerni do beżu, poprzez różne szarości. Między stronami wydrukowane są, na przeźroczystej foli, krótkie wiersze – epitafia. Trzecia nagroda przypadła Amerykance Virginii McArdle. Bardzo minimalistyczna książka pod tytułem 27 05 57.... Na każdej stronie tylko daty, oznaczające, ważne dla niej, wydarzenia w życiu świata – cyfry drukowane złotem i czasem teksty tłoczone na sucho. Oprócz tych nagrodzonych, są jeszcze prace godne szczególniejszej uwagi? Na uwagę zasługuje jeszcze praca państwa Tryznów z Łodzi z Muzeum Książki Ar- Piotr Tokarczuk tystycznej. Wspaniałe dzieło pod tytułem Orfeusz i Eurydyka. Warto przeczytać tekst wstępu Jadwigi Tryzno z komentarzem, opisem powstania księgi, która jest kodeksem, frapującym obiektem rzeźbiarskim, pokazana zupełnie nietypowo, podobna do kolumny, lub palmy, z przemiennymi czarnymi i białymi stronami. Bardzo ciekawe są obiekty Małgorzaty Lasockiej, pierwszy, pod tytułem Inkubator czasu, wyróżniony został przez Muzeum Drukarstwa Warszawskiego. Jest on Od lewej: Alicja Słowikowska, Piotr Tokarczuk, Włodzimierz Wysocki, Renata Filipiak, D. Jóżwik, E. Domaszewicz 5 Małgorzata Rybicka i Alicja Słowikowska Piotr Fąfrowicz w kształcie dużego jaja, zrobionego z preparowanych liści, a w środku podświetlone wnętrze, gdzie dojrzewają małe książeczki. Drugi to tryptyk Upływ czasu, kompozycje z wizualizacjami, które odnoszą się do – wywoływanych drogą elektroniczną – dialogów: czytnikiem dotyka kodów i wtedy odtwarzamy czas przeszły, a więc rozmowy, szum wiatru, śpiew ptaków itd. Ta wystawa jeździ po Polsce, w ilu miejscach była? Lublin jest czwartym przystankiem i bardzo się cieszę. Jestem tu pierwszy raz. Ma Pani możliwość porównywania scenografii, miejsc i pomieszczeń. Jak Pani widzi naszą bibliotekę na tle tamtych wystaw? Za każdym razem jest to nowe wyzwanie. Muszę powiedzieć, że marzyłam o Lublinie. Cztery lata temu nie udało się pokazać lublinianom poprzedniej wystawy Wędrówka, ale teraz się udało, dzięki Pani Renacie Filipiak, wicedyrektor biblioteki, która jakąś drogą, nie wiem jaką, może w kosmosie, odnalazła i zaprosiła do Lublina wystawę ósmej edycji Festiwalu Sztuki Książki „Czas”. Czujemy się bardzo dobrze tu, wśród przyjaciół. Myślę, że przyszła współpraca może się rozwinąć. A co do samej ekspozycji każde miejsce jest inne. Trzeba czasami dokonywać wyborów, coś odjąć, coś dodać. Zwykle poważnym problemem jest sprzęt ekspozycyjny. Galerie i większość bibliotek nie są przygotowane, bo książka artystyczna wymaga innej prezentacji. Nie wszystko powinno mieścić się i dusić tylko w gablotach, ale konieczne są inne, nietypowe rozwiązania. Wiele prac ma duże, wieloelementowe formaty. Poza tym kierujemy się Ten który spada, S. Mrożka. I Nagroda R. Pacyna-Kruszyńska, której przygląda się Grzegorz Józefczuk 6 zasadą ekspozycji otwartej, która nie jest powszechnie praktykowana w innych muzeach, galeriach, bibliotekach. Udostępniamy publiczności unikaty, cenne dzieła do czytania, oglądania, bo książka musi żyć – inaczej jest jak motyl przybity do gablotki. Ile procent tej wystawy jest u nas eksponowane? Prawie wszystko. Muszę powiedzieć, że nie spotkałam jeszcze takiego zespołu. Naprawdę. Dużo podróżowałam, ale wszyscy są wspaniali: panie Urszula, Beata, Ewa i Pan Darek, nie wszystkich pamiętam. Nigdzie nie spotkałam takiego zaangażowania. Oni właściwie do nocy siedzieli i pracowali, Wrócę do siebie i długo zachowam serdeczne wspomnienie z Lublina. Dziękuję za rozmowę. Alicja Słowikowska Jan Paweł II w lublinie 9 czerwca 1987 roku Dwadzieścia lat temu miałem to szczęście, że w Lublinie brałem udział w trzech spotkaniach z Janem Pawłem II. Była to Jego trzecia pielgrzymka do Polski. Papieża witałem przed katedrą, dokąd przybył z obozu zagłady na Majdanku. Potem w błyskawiczny sposób pokonałem wiele płotków i bramek, by – po wielu szybkich rozmowach z milicjantami – dostać się na dziedziniec KUL, gdzie było spotkanie ze studentami. Oprócz tego Jan Paweł II spotkał się z przedstawicielami świata nauki w auli, z pracownikami KUL w rektoracie, odwiedził kościół akademicki, był w Instytucie Jana Pawła II i przechadzał się koło mojej księgarni uniwersyteckiej, w której dedyko- wałem Mu wystawę książek. Lublin był wyłączony z ruchu. Mój dar „bilokacji”, był możliwy, bo byłem wysportowany i miałem ”borowskie” przepustki. Po południu, już na spokojnie, udałem się z dwójką synów: Szymonem (5,5 lat) i Krzysiem (3,5 roku) do sektoru „A” na Czuby. Niestety, nie można tam było igły wcisnąć, bo na placu przed budującym się wtedy kościołem, było około 1,5 miliona osób, więc ze względu na małe dzieci wycofałem się pod bloki, gdzie obecnie stoi sklep Alfa”, i przeżywałem liturgię, z udzieleniem sakramentu kapłaństwa, między innymi mojemu koledze Sławkowi Laskowskiemu, który obecnie jest proboszczem w Homlu, na Białorusi. To historia sprzed lat. (bjj) Dwadzieścia lat później na Czubach z księdzem proboszczem Ryszardem Jurakiem rozmawia Jerzy Jacek Bojarski Księże proboszczu, w tym roku obchodzimy 20 rocznicę pobytu Jana Pawła II w parafii Św. Rodziny. Dlaczego właśnie Czuby? Pierwsza rzecz: dlaczego Czuby? Już wcześniej podczas I pielgrzymki marzyłem by być blisko organizacji przyjęcia Ojca Świętego w Lublinie. Miałem szczęście pracować w tym czasie w parafii Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny w Puławach. Jako wikariusz zaangażowałem się w organizację wyjazdu pielgrzymów z dekanatu puławskiego. W tym celu zorganizowaliśmy wyjazd pielgrzymów do Warszawy specjalnie przygotowanym pociągiem. Dodatkowo wraz z ks. Andrzejem Maciągiem stworzyliśmy grupę rowerową młodzieży puławskiej i kazimierskiej. Wielu pielgrzymów udało się własnymi środkami lokomocji. Dzięki temu nasz dekanat był licznie reprezentowany na tych warszawskich spotkaniach z Ojcem Świętym. Następnie miałem okazję brać jeszcze w spotkaniach z Papieżem na Błoniach Krakowskich. Były i są to niezapomniane przeżycia związane z I pielgrzymką Ojca Świętego do ojczyzny. Wtedy chłonęliśmy całym sercem i umysłem to wszystko co mówił do nas. W tym czasie uczyłem około tysiąc sto pięćdziesiąt osób młodzieży szkolnej. Mło- 7 dzi bardzo żywo interesowali się osobą Jana Pawła II i jego nauczaniem. W 1982 roku zostałem skierowany do organizacji parafii i budowy zespołu sakralnego na Czubach. Rok 1983, to II pielgrzymka Ojca Świętego do kraju i kolejne wyjazdy z parafianami na spotkanie z Papieżem. Uczestnicząc w tych w tych spotkaniach rodziła się we mnie myśl, że jeśli następnym razem Ojciec Święty będzie w Lublinie, to dlaczego nie mógłby być na Czubach? Już wtedy marzenie o tym zagościło we mnie na stałe. Pamiętam z jakim zapałem opowiadałem o tym marzeniu pielgrzymom, z którymi wracałem pociągiem ze spotkania z Ojcem Świętym w Częstochowie. Wielkie marzenia czasem się spełniają… Moje starania rozpocząłem od modlitwy. Aby w to marzenie włączyć parafian w 1985 roku zaprosiliśmy Matkę Bożą Kębelską, w kopii cudownej figurki i ks. kustosza Jana Pędzioła, obecnie infułata. Rozpoczęliśmy modlitwy o to, by Ojciec Święty, podczas III pielgrzymki przybył do Lublina i na Czuby. Po spotkaniu z Matką Boską Kębelską co miesiąc, w pierwszą sobotę, czuwaliśmy przez noc w tej intencji. Czuwało około 100 osób. Pomagali mi klerycy – moi rodacy z Chodla, z Seminarium Duchownego. Modliliśmy się wierząc, że Matka Boża sprawi, że Ojciec Święty będzie i u nas. I – o dziwo! – w uroczystość Chrystusa Króla, w ostatnią niedzielę listopada 1986 roku, po południu, za- Od lewej: bp B. Pylak, Jan Paweł II, bp J. Śrutwa i ks. R. Jurak 8 dzwonił do mnie bp Bolesław Pylak i powiedział do mnie:”Ty się interesowałeś przyjazdem Papieża do Lublina”. Bo nieraz wspominałem ordynariuszowi jak przyjeżdżał na Czuby i interesował się budową kościoła „Ekscelencjo jak przyjedzie Ojciec Święty do Lublina to trzeba przyjąć go na Czubach, jest miejsce”. Biskup się uśmiechnął i powiedział, że będzie chyba na Majdanku. Odpowiedziałem, że nie będzie na Majdanku, bo już raz był w Oświęcimiu i były różne głosy na ten temat ze świata, i że nie będzie brany pod uwagę Majdanek, jako spotkanie główne. „Ponieważ ty się tym interesujesz – oznajmił – weź ze sobą inżyniera Żochowskiego, weźcie plan Lublina i zaznaczcie, gdzie jest miejsce na spotkanie. Uwzględnijcie lotnisko w Świdniku i Radawcu. Myśmy dokonali takich oględzin Lublina i zaznaczyli 8 miejsc z lotniskami”. Później napisaliśmy protokół tych oględzin, taką informację dla ks. biskupa, w którym omawialiśmy plusy i minusy każdego miejsca. Na końcu uwzględniliśmy Czuby: napisaliśmy, że są tylko same plusy, nie ma minusów. A najważniejsze, że ja chcę to zrobić i poświęcę wiele trudu i wysiłku, by dobrze zorganizować tę uroczystość. I tak się stało. Jakie są owoce tamtego spotkania sprzed 20 lat? Pierwsza rzecz, że sam pobyt Ojca Świętego w naszej parafii mocno wrył się w pamięć nie tylko parafian, ale całej diecezji. Odprawił msze świętą, podczas której wyświęcił 50 diakonów, na kapłanów. Następnie rozesłał ich na cały świat, wielu z nich jest misjonarzami. Jest to miejsce święte i tak ludzie je odbierają. Jako pamiątka pozostał nam „krzyż papieski”. Nadano mu taką nazwę. Projektantem był architekt Stanisław Machnik, a wykonawcą postaci Jezusa Kapłana był rzeźbiarz Dobrosław Bagiński. Konstrukcje krzyża wykonał mój rodzony brat Stanisław ze swoja ekipą. Samo miejsce jest naznaczone obecnością Ojca Świętego. Trzeba powiedzieć, że po 20 latach nastąpiła integracja parafii. Każdego roku przybywało tu około 3 tysiące parafian, bo tu był jeden wielki plac budowy. Przybywali ludzie z różnych stron. Samo przygotowanie ogromnie zintegrowało wiernych, którzy bardzo łatwo tworzyli wspólnotę i parafię, mając świadomość, że tu przebywał Ojciec Święty. Parafia się bardzo szybko rozbudowała i była ożywiona duszpastersko. Łatwo powstawały różnorodne grupy duszpasterskie. Jednak przyszedł czas, kiedy stała się bardzo duża. Trzeba ją było dzielić. Wtedy podział szedł nie tylko przez grupy duszpasterskie. Liderzy często zostawali w innych parafiach. Powstały dwie nowe parafie: Matki Bożej Różańcowej i Świętego Wojciecha. Od nowa trzeba było się mobilizować. To była ogromna migracja parafian. Mieszkania w naszej parafii są małe, więc ludzie po pewnym czasie chcieli zamieniać sobie mieszkanie, przenosili się. Na osiedlu Skarpa jest tylko około 40 % parafian z którymi budowaliśmy kościół. Wielu z nich odwiedza jednak parafię. Czują się bardzo związani z naszą świątynią i duszpasterstwem. Trzeba jedno podkreślić: zaraz po wizycie Ojca Świętego odprawialiśmy msze święte dziękczynne za Jego pobyt. Były głoszone kazania i rekolekcje w oparciu o nauczanie Jana Pawła II. Od początku powstania parafii działa u nas „Witryna księgarska” – zaopatrzyliśmy parafian w wiele ciekawych pozycji książkowych, w tym również i w książki Ojca Świętego. Nasi parafianie dosyć chętnie kupują książki. Kiedy papież był bardzo chory i przyszła godz. 21.37? Gdy Ojciec Święty ciężko chorował modliliśmy się i wyczuwaliśmy po prostu, że zbliża się powoli koniec Jego ziemskiej wędrówki, Jego życia. Myśmy się modlili, żeby z nami jeszcze pozostał jak najdłużej. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że nie bę- dzie w pełni funkcjonował. Nie mniej było nam żal. Pamiętam ten moment, kiedy Ojciec Święty zmarł. W przeciągu pół godziny nasza świątynia się wypełniła, a wiele osób było jeszcze na zewnątrz. Mogło być około 10 tysięcy młodych ludzi. Trwali na modlitwie przez całą noc. Najwięcej ludzi było w wigilię pogrzebu. Może około 50 tysięcy ludzi. Ja stałem na podium bez przerwy przez 4 godziny. Najpierw była eucharystia, którą celebrował arcybiskup senior Bolesław Pylak. Myśleliśmy, że gdy msza się zakończy, ludzie się rozejdą. Nic z tych rzeczy. Niewielka część odeszła, natomiast liczne tłumy „waliły” z miasta pod krzyż papieski. Ksiądz arcybiskup i kierowcy opowiadali nam, że przebijali się długi czas, nie mogąc wyjechać, bo zewsząd szli ludzie. Ja pamiętam ten wieczór i apel w wigilię pogrzebu – ludzie stali na al. Jana Pawła II, od ronda WiN do ronda błogosławionego Emiliana Kowcza, wokół świątyni, w kościele i w ogrodach. Jest nam dzisiaj trudno powiedzieć, ile mogło być ludzi, może i nawet do 100 tysięcy. Wiem tylko tyle, że ciągle dokładaliśmy nagłośnienie, bo musieliśmy wzmacniać głos, żeby ogarniał całe to wielkie zgromadzenie. Najpiękniejsze było to, że po czterech godzinach wspólnej modlitwy, kiedy po błogosławieństwie ja zachęcałem do rozejścia się, ludzie nie chcieli odchodzić. Wspomniał ksiądz ostatnio o ogrodzie i rosarium? Chcemy upamiętnić osobę Ojca Świętego, ale przede wszystkim jesteśmy wdzięczni za IV część różańca świętego, tajemnicę „Światła”. Robimy rosarium po to, aby nasi wierni mogli zajść do ogrodu, posiedzieć, pomedytować, pomimo że jest ogromny szum ulicy. Przyzwyczailiśmy się do tego szumu i nie słyszymy. Myślę, że w tym rosarium będzie dobry klimat na spotkania, na modlitwę. Ale przede wszystkim będzie też okazja do katechezy małych dzieci. Wokół kościoła kręci się dużo dzieci z matkami i babciami, opiekunkami. W kaplicy jest adoracja wieczysta, adoracja Najświętszego Sakramentu. Myślę, że gdy wybiorą się do ogrodu, a dzieci zwykle zadają pytania, to będzie okazja do katechizowania tych małych dzieci, opowiadanie tego co poszczególne stacje przedstawiają. W dniu 11 czerwca przypadała okrągła, dwudziesta rocznica pobytu Jana Pawła II? Co się wtedy działo w parafii? Było uroczyste i dziękczynne spotkanie kapłanów i naszych diecezjan przy „krzyżu papieskim” i eucharystia dziękczynna. Ołtarz był na zewnątrz. Jezdnie wyłączone z ruchu. Przyszło około piętnastu tysięcy ludzi. Dziękuję serdecznie za rozmowę i życzę, by Duch Jana Pawła II wspierał inicjatywy Księdza, by powstało tutaj w przyszłości, kiedy zostanie ogłoszony świętym, Jego Sanktuarium. Diakoni oczekują na święcenia kapłańskie 9 Papież i lwowski profesor Piękny wiosenny dzień. Czechów. Jestem w domu emerytowanego profesora KUL i UMCS Andrzeja Nikodemowicza. Lwowiaka i kompozytora. Człowieka niezwykłego, a zarazem bardzo skromnego. Mieszkanie z duszę galicyjską. Emanuje historią, za którą tak tęsknimy. Tutaj nawet herbata smakuje inaczej. Przede mną, stoi srebrna cukiernica, pamiętająca Lwów. Naprzeciwko siedzi Andrzej, przed nim leżą papieskie pamiątki. Towarzyszy nam aura wspomnień związanych z Karolem Wojtyłą, ale i z papieżem Janem Pawłem II. W tle widnieje atrybut rozmówcy: cichy, jasnobrązowy, dumny z pochodzenia, bo wiedeńskiej marki, fortepian – Bo”sendorfer. Niemy świadek pasji twórczej, talentu i wybitnego słuchu prof. Nikodemowicza. Prof. Andrzej Nikodemowicz z Antyfoną do NMP dedykowaną Ojcu Świętemu Janowi Pawłowi II 10 Obchodzimy w tym roku jubileusz dwudziestolecia pobytu Jana Pawła II w Lublinie. Interesują mnie Twoja twórczość w kontekście papieskim oraz Wasze spotkania. Osoba Karola Wojtyły nie była mi obca jeszcze w czasie naszego pobytu we Lwowie. Pierwszy raz usłyszałem nazwisko Wojtyła 26 VI 1967 r., kiedy to na konsystorzu kardynałem został, nominowany, przez Pawła VI, bardzo młody arcybiskup z Krakowa. Był u nas nieznany, miał wtedy zaledwie 46 lat. Wtedy się zaczęło o nim mówić, jako o jednym z najmłodszych na świecie kardynałów, o człowieku bardzo inteligentny i wybitny. W 1970 roku nadarzyła się okazja do bliższego kontaktu z osobą Karola Wojtyły. Grupa dzieci ze Lwowa przyjechała do Krakowa, aby z rąk kardynała Wojtyły przyjąć sakrament bierzmowania. Miały z nimi przyjechać również nasze dzieci Małgorzata i Jan, ale – nie pamiętam, z jakiś powodów – przybyły do Krakowa z opóźnieniem. Kardynał z wielką serdecznością zaprosił je do swojej prywatnej kaplicy i tam, specjalnie dla nich dwojga, odprawił uroczyste bierzmowanie. Wręczył im na pamiątkę mszaliki z autografem i serdecznym błogosławieństwem, z datą 28 VIII 1970 roku Drugą pamiątkę w naszej rodzinie jest, własnoręcznie podpisane, podziękowanie kardynała Wojtyły, jakie w roku 1972 przesłał mojemu bratu Eugeniuszowi, lekarzowi, za opiekę nad chorym wówczas współpracownikiem kardynała wicekanclerzem Kurii Metropolitarnej w Krakowie. A jakie miałeś wrażenia gdy nad Watykanem pojawił się biały dym? Moment wyboru Kardynała Wojtyły na papieża był dla mnie niezapomnianym przeżyciem. Kiedy po śmierci Jana Pawła I odbywało się w Rzymie konklawe, mieszkaliśmy jeszcze we Lwowie. Pamiętam – jak dzisiaj -moment, kiedy wieczorem, stojąc w korytarzu, w mieszkaniu, słuchałem komunikatów z radia polskiego. I wtedy właśnie ogłoszono, że został wybrany papież i jest nim Karol Wojtyła. Z wrażenia nogi się pode mną ugięły. Za chwilę rozdzwoniły się telefony od znajomych. Był to 16 X 1978 roku. W czerwcu 1979 roku Ojciec Święty przyjechał po raz pierwszy do Polski. Z moją żoną Kazimierą wybraliśmy się wtedy do Krakowa, aby być na tym spotkaniu. Byliśmy obecni na Błoniach w Krakowie, ja nawet filmowałem wtedy Ojca Świętego. Było to na rok przed naszym przyjazdem do Polski na stałe. Czy to wtedy zacząłeś komponować dla Papieża? Mój kontakt muzyczny z Ojcem Świętym – jeżeli można to tak nazwać – rozpoczął się jeszcze w 1982 roku, kiedy skomponowałem i dedykowałem Janowi Pawłowi II utwór na chór i orkiestrę pt. „Antyfona do Najświętszej Marii Panny”, do tekstu jednej z 4 znanych antyfon do NMP „Alma Redemptoris Mater”. W 1985 roku wzięliśmy udział w pielgrzymce do Rzymu i w audiencji u Ojca Świętego w Watykanie. Przygotowałem piękny egzemplarz partytury tego utworu i podczas audiencji mogłem osobiście wręczyć ją Ojcu Świętemu. Było to niezapomniane przeżycie, Ojciec Święty, który dla każdego miał zawsze chwile czasu, uważnie słuchał tego, co mówiłem i przeczytał dedykację. Partytura ta została w Watykanie. Po pewnym czasie został wydany katalog utworów dedykowanych Janowi Pawłowi II, w którym również się znalazłem. Kompozycja ta była wykonana we Lwowie w roku 1996, podczas festiwalu, w moim dawnym kościele parafialnym pw. Św. Magdaleny. Potem, w roku 1998, było dwudziestolecie pontyfikatu… W związku z tym jubileuszem zwrócił się do mnie prezes krakowskiego stowarzyszenia „Sacro-Art”, zajmującego się organizowaniem koncertów muzyki sakralnej, Jan Oberbek z prośbą o napisanie specjalnej kompozycji na uroczystość związaną z jubileuszem, która to kompozycja miała być wykonana podczas mszy św. na Jasnej Górze. Zaproponowano mi tekst Marka Skwarnickiego „Misterium Krzyża Świętego”. Było to dla mnie trudne zadanie, ponieważ w tym czasie przeżywałem bardzo przykry okres twórczej stagnacji. Ale Duch Święty zadziałał (były akurat Zielone Świątki). Spróbowałem wziąć się do tej pracy i – zupełnie niespodziewanie – pojawiła się nagle wena twórcza. I w ciągu 9 dni napisałem całe „Misterium”. Uroczysta msza św. w bazylice na Jasnej Górze i wykonanie mojej kompozycji odbyło się 25 X 1998 roku. „Misterium Krzyża Świętego” było później jeszcze dwukrotnie wykonane we Wrocławiu, a w ubiegłym roku także w Archikatedrze Lubelskiej, podczas uroczystego koncertu, poświeconego pierwszej rocznicy śmierci Ojca Świętego, 2 kwietnia. Koncert ten został nagrany na płytę. I jeszcze jedno przeżycie związane z osobą Jana Pawła II: w 2003 roku otrzymałem od Ojca Świętego medal i dyplom „Pro Ecclesia et Pontifice” Czy przyszła ci kiedykolwiek myśl, że Ojciec Święty odwiedzi Lwów? W ubiegłych latach trudno było sobie wyobrazić taką pielgrzymkę, jak zresztą tak nieprawdopodobne wydarzenie światowej skali, jak upadek ZSRR. Ale Opatrzność Boża czuwa nad światem i dzisiaj możemy żyć wolni od zmory wojującego, oficjalnie państwowego ateizmu i doczekaliśmy tego doniosłego wydarzenia, że Ojciec Święty odwiedził również nasze rodzinne miasto. Serdecznie dziękuję za rozmowę. Jerzy Jacek Bojarski Andrzej Nikodemowicz ur. 2 stycznia 1925 r. we Lwowie, wybitny polski kompozytor, pianista i pedagog. Jego ojciec był inżynierem-architektem, ale w domu panowały tradycje muzyczne. Ukończył konserwatorium we Lwowie, w klasie prof. Adama Sołtysa (1950, kompozycja) i prof. Tadeusza Majerskiego (1954, fortepian). Był wykładowcą tej uczelni (1951-1973, od 1967 jako docent), ucząc kompozycji, teorii muzyki i fortepianu. Prześladowany i zwolniony z uczelni za przekonania religijne, utrzymywał się głównie z lekcji prywatnych. W połowie lat siedemdziesiątych skasowano w radio lwowskim wszystkie jego nagrania („Pozostałem rozdarty – na siłę wydarto mi korzenie”). Był także organistą w kościołach SS Karme- litanek Bosych (1939-40) i św. Marii Magdaleny (1947-50) we Lwowie. Jako kompozytor i pianista współpracował stale z Polskim Teatrem Ludowym we Lwowie i reżyserem Zbigniewem Chrzanowskim. W latach 1942-1946 studiował chemię, m.in. na Politechnice Lwowskiej. Od 1980 r. mieszka na stałe w Lublinie, gdzie został profesorem (od 1995 zwyczajnym) UMCS i KUL, a także prezesem lubelskiego Oddziału Związku Kompozytorów Polskich (od 1989) i Fundacji „Muzyka Kresów” (honorowo). W lubelskim Wyższym Seminarium Duchownym prowadził chór alumnów (1982-92). Jest laureatem między innymi: III nagrody Wszechzwiązkowego Konkursu Kompozytorskiego w Moskwie (1961), nagrody im. Św. Brata Alberta za całokształt twórczości (1981), nagrody Prezydenta Miasta Lublina (1999), nagrody ZKP (2000), nagrody Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego (2000), Nagrody Artystycznej Miasta Lublina (2001). Został uhonorowany medalem PRO ECCLESIA ET PONTIFICE nadanym przez Papieża Jana Pawła II (2003) i orderem za intelektualną odwagę, przyznawanym przez ukraińskie czasopismo kulturalne „Ï” (2005).Otrzymał też tytuł profesora honoris causa Akademii Muzycznej we Lwowie (2004). Oprócz muzyki zajmuje się również korzenioplastyką sakralną. Mariusz Dubaj 11 Pamięć i tożsamość W galerii „Plebania” u ks. Tomasza Lewniewskiego w Kazimierzu Dolnym odbyła się wystawa 15 artystów z Lublina, (M. Drzewiński, B. Gul-Olszewska, B. Homziuk, Z. Liwak, Z. Niedźwiedź, A. Panek, W. Proć, T. Świerbutowicz, Z. Woźniak, S. Żukowski, S. Bałdyga, S. Ciechan, K. Rudzka-Przychoda, B. Sosnowska-Bałdyga, A. Widelski). Motywem przewodnim tej prezentacji było uczczenie dwudziestolecia pobytu na Ziemi Lubelskiej Ojca Świętego Jana Pawła II. Artyści tą wystawą, poza czysto estetycznymi motywacjami, chcieli również niejako zaprotestować przeciwko ogólnoświatowej tendencji rozmydlania wartości, konsumpcjonizmowi, bylejakości życia, we wszystkich możliwych jego przejawach. Dla wielu ważna jest relacja człowieka z Bogiem, człowieka szukającego swej tożsamości w spotkaniu z Nim, nie lękającego się trudnych wyzwań i pytań, nad którymi nie może i nie powinien przechodzić obojętnie. Wystawie towarzyszył koncert zespołu jazzowego Tomasza Momota z Instytutu Muzyki WA UMCS – Big Band. Ekspozycję obejrzał m.in. abp Józef Życiński. (bh) Otwarcie wernisażu Pamięć i tożsamość. Od lewej: ks. T. Lewniewski, G. Dunia, B. Homziuk, G. Józefczuk, M. Drzewiński 12 Kilka słów o słuchowiskach radia Lublin W programie komputerowym taśmoteki Radia Lublin zapisywane są jako „SŁU”, choć czasami są to audycje literackie, wzbogacone tekstami i – prawdę powiedziawszy – owo „SŁU” nie zawsze im przysługuje. Bo podstawą słuchowiska, do niedawna „kanonicznym” składnikiem tego gatunku radiowego, jest tekst literacki. Tekst oryginalny, napisany dla radia, lub adaptacja dzieła literackiego – opowiadania, powieści, poematu, zbioru wierszy, dramatu scenicznego. Tekst wykonywany przez aktorów jest – przez reżysera, ilustratora muzycznego, realizatora – wzbogacany o tzw. „tło” dźwiękowe: muzykę i efekty akustyczne. Można powiedzieć, że słuchowisko jest gatunkiem radiowym, najbliższym literaturze. Ale – tak jak we współczesnych gatunkach literackic następuje często przemieszanie form – tak i słuchowiska bywają teraz wzbogacane np. nagraniami reporterskimi (kiedyś nie do pomyślenia) czy przetworzonymi komputerowo passusami tekstu. Słuchowiska zarchiwizowane w Radiu Lublin (55 lat działalności!) należą do dwóch epok prawnych: przed ustawą o prawie au- torskim z 1994 roku i po niej.„Szczęśliwi byli dawniejsi poeci” – przypominają się słowa Tadeusza Różewicza na myśl o radiowcach z poprzedniej epoki (sama dobrze te czasy pamiętam); za przytoczenia takich, czy innych tekstów literackich nie płaciło się ZAIKS i można było fruwać nad stronicami książek, jak wiosenny motylek, albo inny mol biblioteczny. Efektem tych rajskich zaiste swobód jest spora ilość zrealizowanych w Radiu Lublin słuchowisk, od lat sześćdziesiątych poczynając. Co ciekawe: mimo nieograniczonej prawie możliwości korzystania z cudzych dzieł – lubelscy radiowcy z dawnej Literackiej (była taka redakcja przez dziesiątki lat) chętniej pisali teksty własne. Danuta Bieniaszkiewicz, Anna Markowa, Janusz Danielak, Jerzy Księski, Zbigniew Stepek, Janusz Weroniczak, później Stanisław Fornal – to tylko niektórzy z dziennikarzy, którzy umieli stworzyć utwór literacki (i często wyreżyserować) dla potrzeb radia: monodram, dramat, wodewil, kabaret. Ba, potem z tych mikrosłuchowisk tworzyli antenowe „mikrofestiwale”, a wszystko się mieściło w pro- Polskie Radio Lublin S.A. Rozgłośnia Regionalna nadająca na częstotliwościach: Biała Podlaska 93,1 Mh, Ryki 103,1 Mh, Lublin 89,9 Mh, Kazimierz Dolny 99,6 Mh, Piaski 102,2 Mh, Tarnawatka 103,2 Mh. Telefony kontaktowe: 0 801-102-201 – całkowity koszt połączenia (niezależnie od czasu trwania) wynosi 1 zł i 22 gr, oraz 0 81-743-73-83, kontakt mailowy: program radio.lublin.pl Nasz adres: Radio Lublin, ul. Obrońców Pokoju 2, 20-030 Lublin. W naszej ramówce znajdziecie Państwo m.in.: programy: „Potrafisz” realizujemy we współpracy z „Fuga Mundi”- w każdy czwartek po 21.00, „Jesteśmy”- audycją poradnikową dla osób niepełnosprawnych i „Szlachetne zdrowie” – poradnik ( na zmianę z „Jesteśmy”), we wtorki po 22.00. Zapraszamy także do wysłuchania reportaży: w poniedziałki po 24.00 i we wtorki po 21.00. Nadajemy 24 godziny na dobę, a jesteśmy z Państwem już 55 lat. Szczegółowa ramówka na stronach internetowych: www.radio.lublin.pl. gramie lokalnej rozgłośni, trwającym trzy, potem cztery godziny dziennie…No i adaptacje – od klasycznej „Odprawy posłów greckich”, w reżyserii Danuty Bieniaszkiewicz i Włodzimierza Fełenczaka (1976), po niezwykłą, choć amatorskim piórem opisaną, historię miłości – „Gwiazda w żałobie” (reżyseria Stanisława Fornala). W epoce prawa autorskiego, nazwijmy ją tak żartobliwie, słuchowiska pojawiają się w programie znacznie rzadziej, bo prostu są droższe, niż inne audycje. Ponad 50 zł pobiera ZAIKS za jedną minutę tekstu literackiego! A i sama produkcja jest kosztowniejsza, niż w przypadku innych audycji: aktorzy, reżyseria, realizacja. Na szczęście jednak słuchowiska od czasu do czasu powstają i są na antenie Radia Lublin prezentowane. Przypomnijmy ważniejsze, ogólnopolskie sukcesy z ostatnich lat: „Cisza”, wg poematu Bohdana Zadury, w adaptacji Danuty Bieniaszkiewicz, z główną rolą Sylwestra Woronieckiego, uzyskała wyróżnienie na Festiwalu Słuchowisk Polskiego Radia w Bolimowie. Trzy słuchowiska Marii Brzezińskiej: „Przyjaciółki z Żelaznej ulicy” (współtwórca – Eugeniusz Rudnik), „Lekki wieżowiec” i „Treny dla Amelii” nagrodzono na prestiżowym Krajowym Festiwalu Teatru TV i Teatru Polskiego Radia „DWA TEATRY” w Sopocie ( 2002, 2003 i 2006 rok). Kolejny, VII Festiwal „DWA TEATRY” rozpoczyna się w Sopocie 1 czerwca. Radio Lublin będzie tam reprezentować słuchowisko współczesne pt. „Po grecku, po niemiecku”, wg niepublikowanych opowiadań Danuty Błesznowskiej – Lickas z Niemiec, w adaptacji i reżyserii Marii Brzezińskiej. Audycję zrealizował akustycznie, tak jak poprzednie nagrodzone słuchowiska, Jarosław Gołofit. Główną rolę gra aktorka Teatru im. J.Ostrewy w Lublinie – Anna Zawiślak. Maria Brzezińska 13 Okienka literackie Te audycje od samego początku sprawiają trudność. Trudność natury formalnej: a mianowicie nie wiadomo, jak określić gatunek, który reprezentują. Nie są to reportaże, nie są to wywiady, nie są to słuchowiska. A bywają bardzo często i reportażem, i wywiadem, i słuchowiskiem. Przynajmniej zawierają elementy każdego z tych gatunków. Kiedyś słyszałam bardzo barwną definicję eseju (rzecz jasna w odniesieniu do literatury): jeśli średniej długości tekstu nie można klarownie określić żadnym mianem, to z pewnością jest to esej. Do mnie Budynek Radia Lublin 14 ta definicja przemówiła i dlatego bardzo często w odniesieniu do „okienek literackich” stosuję takie właśnie miano: esej radiowy. Jeśli na początku piszę tak długo o trudnościach formalnych z określeniem gatunku, jaki reprezentują „okienka literackie”, to dlatego, by uzmysłowić, jakie bogactwo formalne w tych trzydziesto -, dwudziestopięciominutowych audycjach oferujemy słuchaczom. Mając do dyspozycji rozmowy z pisarzami, krytykami, czy historykami literatury i z czytelnikami oraz fragmenty tekstów li- terackich staramy się przygotować audycje, które popularyzują literaturę. A trafić z taką propozycją do słuchacza – i to trafić efektywnie – wcale nie jest łatwo. Dlatego musimy albo zwracać uwagę kunsztowną treścią, albo zaskakiwać awangardową formą. Celem autorek „okienek literackich”, – a były i są wśród nich Danuta Bieniaszkiewicz, Krystyna Kotowicz, Maria Brzezińska, Małgorzata Żurakowska, Aneta Wójciszyn-Wasyl i niżej podpisana – jest, popularyzowanie literatury. Nie ma chyba pisarzy, o których nie można było usłyszeć na antenie Polskiego Radia Lublin. Nie boimy się sięgać nawet po literaturę starożytną, o staropolszczyźnie nie wspomniawszy. Nie skupiamy się tylko i wyłącznie na polskich autorach, starając się zaprzyjaźnić słuchaczy z literaturami obcymi. Prezentowałyśmy najwybitniejszych polskich, współczesnych literatów, ze zdobywcami Nagrody Nobla: Wisławą Szymborską i Czesławem Miłoszem na czele. Warto też wspomnieć, że naszej uwadze nie umykają ani ci młodsi, dużo młodsi i dużo mniej znani (choćby Paweł Przywara), ani pisarze mieszkający na Lubelszczyźnie, czy choćby z nią związani (tu lista nazwisk byłaby bardzo długa). Często też nasze audycje bywają reportażami (z elementami słuchowiska) z wizyt literatów na Lubelszczyźnie: czy będzie to stojący niegdyś u szczytów czytelniczej popularności William Warthon, czy też znany niewielu Bronisław Maj. Myślę, że mogę stwierdzić, w imieniu autorek „okienek literackich”, że miarą sukcesu jest to, czy po wysłuchaniu audycji ktoś sięga po książki w niej popularyzowane. I choć dla wielu sukces to ulotny, i prawdę powiedziawszy trudno go zweryfikować, to wierzymy, że w tych niechętnych literaturze czasach, jednak się udaje. Dlatego na zakończenie informacja najważniejsza: „Okienka literackie” są prezentowane na naszej antenie w każdą niedzielę o 21.30. Agata Koss-Dybała Zbiory foniczne w miejskiej bibliotece Nie każdy może mieć to szczęście i cieszyć się możliwością czytania, odwracania stronic, delektowania się drukowanymi stronami, podziwiania piękna świata poprzez książki. Z myślą o osobach niedowidzących, niewidomych, o coraz większej grupie dzieci i młodzieży z dysleksją oraz osób starszych i niepełnosprawnych, którzy nie są w stanie korzystać z książki w tradycyjnej postaci, powstały jej niekonwencjonalne formy. Filia Nr 27 MPB im. Hieronima Łopacińskiego, przy ul. Braci Wieniawskich 5, oferuje swoim czytelnikom możliwość korzystania ze zbiorów na różnych nośnikach, typu: kasety magnetofonowe, płyty CD, kasety video, dokumenty elektroniczne, książki drukowane i płyty analogowe. Największym zainteresowaniem cieszą się „książki mówione” – książki czytane przez lektorów i nagrane na kasetach magnetofonowych. Bardzo atrakcyjne i poszu- kiwane przez czytelników są też książki nagrane na płytach CD. W chwili obecnej mamy 3370 zinwentaryzowanych zbiorów. Głównie są to powieści obyczajowe, począwszy od klasyki literatury polskiej i obcej po literaturę współczesną oraz literaturę faktu tj. pamiętniki, wspomnienia, biografie, reportaże, historia Polski i powszechna… itp. W zbiorach biblioteki znajduje się ok. 350 pozycji płytowych. Głównie lektury szkoły średniej i podstawowej oraz powieści i książki popularno – naukowe, bajki i wiersze dla dzieci, płyty do nauki języków oraz muzyka klasyczna. 670 pozycji to książki drukowane – poradniki metodyczne do nauki języków obcych i słowniki – j. angielskiego, francuskiego, niemieckiego, rosyjskiego, włoskiego. Także poradniki dla rodziców i nauczycieli, pomocne w wychowaniu dzieci z różnymi dysfunkcjami. Część zbiorów to encyklopedie, leksykony i biografie wprowadzające czytelników w świat muzyki. Wypożyczamy również kasety VHS z programami edukacyjnymi, szczególnie przydatnymi dla młodzieży i nauczycieli. Ilość czytelników niepełnosprawnych, którzy odwiedzają bibliotekę świadczy jak ważna jest dla nich „książka mówiona”. Jest oknem na świat, a czasem jedynym kontaktem z otoczeniem. Wychodząc na przeciw potrzebom czytelniczym wciąż powiększamy zgromadzony księgozbiór, wzbogacając go o nowości. Na terenie Lublina znajdują się 3 placówki posiadające zbiory foniczne. Dwie z nich są oddziałami filii MBP: – Filia Nr 26, ul. Leonarda 18, tel. 081 525-64-39 – Filia Nr 28, ul. Nadbystrzycka 85, tel. 0-81 525-86-44 oraz Filia Nr 27, ul. Braci Wieniawskich 5, tel. 0-81 741-62-36, której zbiory zaprezentowano powyżej. Dorota Borowiecka 15 Ks. Alfred Marek Wierzbicki Zaułek Władka Panasa Gdy wspominaliśmy go rok po odejściu, odczułem jego obecność i dokuczliwy brak. Pewnie go ucieszyła próba odczytywania zdania poprzez inne zdanie. Usłyszałem właśnie dwa cytaty: „Zostaniesz tu”; „Jesteś tu, gdzie jesteś”. Ruskie, łacińskie, żydowskie anioły unoszą się nad Grodzką wysoko jak dymy gorące w mroźną noc. Ile potrzeba języków, aby sławić i sławić tajemnicę w zaułku, co ciągle ucieka? 24 stycznia 2006 16 Ks. Tadeusz Domżał Z aniołem przy kawie Anioł mi mówi dobre słowa Nie każe iść gdzie niosą oczy Przynosi ciszę różnym myślom I pokój daje w środku nocy Anioł mój stróż przez długie lata Tak jak modlitwa zapomniany Po długich latach znów powracam Aniele stróżu mój Kochany Anioł mi śpiewa pieśń radości Trelem wróbelka zmartwionego Mój anioł widzi więcej gości Nawet tego nie zaproszonego Mój anioł wiedzie żywot prawy A ja jak człowiek – różnie bywa Anioł mój wlewa miód do kawy Aby była mniej uszczypliwa Lublin, 26 kwietnia 2007r. 17 WIELKIE MOWY HISTORII Czytam czterotomową antologię wielkich mów, które zmieniały bieg historii, wyznaczały horyzonty następnym pokoleniom i dokonywały rzeczy pozornie niemożliwych. Od Mojżesza do Benedykta XVI ludzkość słucha tych, którzy z natchnienia Bożego, z nadania ludu lub samozwańczo próbują prowadzić innych. Prorocy, wizjonerzy, wodzowie, dyktatorzy, święci, rewolucjoniści, prawodawcy, papieże, reformatorzy, filozofowie… każdy z nich mówił. Mówił w imię Boga, postępu, wolności, braterstwa, tolerancji. Choć bywało też, że niejeden tworzył bałwochwalczy kult własnej osoby. Wielkie mowy rodziły się w ciszy katedr, na polach bitew, na barykadach, w parlamentach, przy okazji rocznic. Powstawały w obliczu wielkich triumfów i straszliwych klęsk, kończyły lub zaczynały wielkie epoki. Rodziły się z wiary, nadziei i miłości, ale także z bólu, strachu, gniewu i zaznanej krzywdy. Inspirowała je sztuka, ale także one same inspirowały sztukę. Oczywiście, najlepiej byłoby usłyszeć tych wielkich mówców w ich własnym języku, w historycznych miejscach, poczuć atmosferę tamtych zdarzeń, być ich świadkiem i adresatem. Ale skoro to obiektywnie niemożliwe, to warto czytać, uruchomić wyobraźnię i obserwować samego siebie, oraz swoje reakcje. Ze zdumieniem odkryjemy, że siła zawartych w nich przekonań i argumentów jest wielka. Trudno sobie wyobrazić świat bez tych, którzy mieli odwagę rzucać mu wyzwanie. Sama lektura nie przesądza o przyznaniu racji komukolwiek. Jest poznawaniem, lub tylko początkiem poznawania wielkiej i zarazem trudnej historii ludzkości. Polecam tę lekturę zwłaszcza tym, którzy mówią często, zajmując innym czas, uwagę i nadzieję. Trzeba mieć jakieś wzorce, by mówić nie tylko do mikrofonu, ale także do ludzi, a przede wszystkim do rzeczy. Ks. Ryszard K. Winiarski POLITYKA Spółdzielnia Pracy, Warszawa 2006; Wielkie mowy historii: t. I Od Mojżesza do Napoleona; t. II Od Lincolna do Stalina; t. III Od Hitlera do Eisenhowera; t. IV Od Kennedy’ego do Ratzingera. 18 „Polskość jagiellońska” Ciągłość dziejów to trwałość tradycji. Tradycja nie jest jednak czymś oczywistym, domaga się uzasadnienia poprzez wartości, którym ma służyć. Siłą tradycji jest to, że wskazuje ona na wartości ponadhistoryczne, które w przeszłości znalazły swe dziejowe ucieleśnienie i są zdolne nadal inspirować. Do istoty tradycji należy jej rozwój. Łatwo ją, niestety, zagubić. Tradycji nie można sobie dowolnie wymyślić, zaprojektować jak sukienkę, nie może ona oderwać się od żywego nurtu ludzkiego doświadczenia. Ks. dr. hab. Alfred M. Wierzbicki Chyba dla większości Polaków – i nie tylko dla Polaków – niezrozumiale już brzmi pojęcie „polskości jagiellońskiej”. Wydaje się ono bardzo odległe, słabo przylegające do współczesnej rzeczywistości kulturowej po przesiedleniu przez Stalina Polaków z Wilna i Lwowa do Gdańska i Wrocławia. Polskość jagiellońska nie jest dzisiaj żywym mitem, tłumaczącym naszą tożsamość. Niewielu komentatorów nauczania Jana Pawła II zwraca uwagę, jak czynią to Jerzy Kłoczowski, ks. Tadeusz Styczeń i Grzegorz Przebinda, że ideał polskości słowiańskiego Papieża czerpie z doświadczenia polskości jagiellońskiej. Jerzy Kłoczowski i Grzegorz Przebinda przypominają, że Papież przy okazji odbywającej się w 1990 roku w Rzymie konferencji historyków i filologów z krajów dawnej Rzeczypospolitej wyznał, iż w dniu inauguracji swego pontyfikatu modlił się po litewsku, białorusku, ukraińsku i polsku. W ten symboliczny sposób pragnął wyrazić swe duchowe zakorzenienie w polskości jagiellońskiej, która – w tak charakterystycznej otwartości na językową i wyznaniową inność – rodziła się poprzez spotkanie narodów zjednoczonych wspólnotą chrześcijańskiej wiary. Dla pokolenia Karola Wojtyły tradycja polskości jagiellońskiej nie była jeszcze martwa. W swej ostatniej książce „Pamięć i toż- samość” przedstawia ją jako żywy fenomen kulturowy w latach swej młodości. „Wszyscy Polacy nosili w sobie tę religijną i narodową różnorodność. Sam pochodzę z Małopolski, z terenu dawnych Wiślan, silnie związanych z Krakowem. Ale nawet i tu, w Małopolsce – może nawet w Krakowie, bardziej niż gdziekolwiek – czuło się bliskość Wilna, Lwowa i Wschodu. Niezmiernie ważnym czynnikiem etnicznym w Polsce była także obecność Żydów. Pamiętam, iż co najmniej jedna trzecia moich kolegów z klasy w szkole powszechnej w Wadowicach, to byli Żydzi. 19 Brama Grodzka W gimnazjum było ich trochę mniej. Z niektórymi się przyjaźniłem. A to, co u niektórych z nich mnie uderzało, to był ich polski patriotyzm. A więc polskość to w gruncie rzeczy wielość i pluralizm, a nie ciasnota i zamknięcie. Wydaje się jednak, że ten „jagielloński” wymiar polskości, o którym wspomniałem, przestał być, niestety, w naszych czasach czymś oczywistym”. (Jan Paweł II, Pamięć i tożsamość, Kraków 2005, s. 92.) Mieszkańcy Lublina – chyba bardziej niż gdzie indziej w Polsce – mogą nadal obcować z jagiellońskim dziedzictwem. W „mieście jagiellońskim” – jak pisał o Lublinie Józef Czechowicz, przenikają się elementy kultury europejskiego Wschodu i Zachodu. Najpełniej widać to w zamkowej kaplicy Trójcy Świętej, gdzie harmonijną całość stanowią gotycka architektura i rusko-bizantyńska polichromia. Kiedyś w ciągu jednego tygodnia usłyszałem dwa zdania o Lublinie, trafnie wyrażające jego unikalny charakter. Najpierw zwierzyła mi się Natalia Gorbaniewska, z którą szedłem na Zamek Lubelski, że przyjeżdżając z Paryża, czuje tu już oddech Rusi i klimaty znane z jej ojczyzny. Kilka dni potem spacerowaliśmy po Starym Mieście z włoskim historykiem sztuki Marco Vallicellim, który – stojąc na placu przed Trybunałem Koronnym, zapatrzony w korytarz Ulicy Grodzkiej, zamkniętej Bramą Grodzką- wykrzyknął: „è molto italiana”. Mieszkam i pracuję w miejscu, w którym obecność obydwu płuc – Kościoła Wschodniego i Zachodniego – przeżywamy na co dzień. W lubelskim seminarium duchownym, od ponad trzydziestu lat, obok alumnów rzymsko-katolickich, formują się do kapłaństwa klerycy obrządku ukraińsko-bizantyńskiego z Polski i Ukrainy. Od niedawna są jeszcze dwaj Ormianie. Kiedy rano przygotowujemy się do mszy Latarnia paląca się całą dobę, rozpraszająca mroki Holocaustu, przypominająca nieobecnych mieszkańców Podzamcza, zamordowanych Żydów lubelskich 20 w obrządku rzymskim do naszej zakrystii docierają już śpiewy z kaplicy grekokatolików. Nawiązuje ona zresztą do modelu Kaplicy Zamkowej, ponieważ w neogotyckim wnętrzu Jerzy Nowosielski namalował bizantyński ikonostas. Po tętniącej życiem, do czasu zagłady, wspólnocie żydowskiej pozostało bardzo mało śladów. Zniszczeniu, wraz z wymordowaniem jego mieszkańców, uległo Miasto Żydowskie, rozciągające się kiedyś u podnóża zamku, po północnej stronie Bramy Grodzkiej, zwanej Bramą Żydowską. Jego obecność potrafili wskrzeszać, obdarzeni wielką wyobraźnią współczucia, wizjonerzy Władysław Panas i Tomasz Pietrasiewicz. Na puste miejsce po tym zniszczonym mieście patrzymy już teraz okiem cadyka, wznosząc się ku górze ponad nowe ulice i domy, które zbudowano tu po wojnie – i w ogóle ponad to, co empiryczne – w sferę pamięci i czułości dla świata, który przestał istnieć. Wychodząc z Bramy Grodzkiej zauważamy latarnię, która świeci nieprzerwanie w dzień Wniesienie Tory do nowootwartej synagogi i w nocy. Jest ona przywoływaniem światła, które stąd odeszło. W miejscu, w którym dławi nas cisza, ta latarnia jest jakimś biblijnym krzykiem. Coś niezmiernie ważnego w sferze duchowej dokonało się dzięki wspaniałej inicjatywie arcybiskupa Józefa Życińskiego, który zapraszał katolickich wiernych i Żydów do opłakiwania ofiar zagłady w miasteczkach Lubelszczyzny. Wspólna chrześcijańsko-żydowska modlitwa w Izbicy, Piaskach, Trawnikach i w Kazimierzu nad Wisłą przywróciła przynajmniej jakąś część pamięci o naszych żydowskich sąsiadach, Fronton budynku byłej Uczelni Mędrców Lublina z którymi kiedyś dzieliliśmy wspólną ojczyznę. Pozostaje tylko żal, że tak późno zaczęli się razem modlić żydzi i chrześcijanie. Gdyby przed wojną istniała większa pamięć chrześcijan o duchowej wspólnocie, jaka wiąże nas z wyznawcami judaizmu, w koszmarnych latach Holokaustu, to byłoby na pewno mniej obojętności na los żydowski. Na szczęście pozostaje nam nie tylko życie pamięcią i opłakiwanie ofiar; są także znaki odradzania się życia wspólnoty żydowskiej w Lublinie. Na początku lutego 2007 roku przeżyliśmy poruszającą uroczystość otwarcia synagogi w gmachu dawnej Jesziwy, słynnej na cały świat szkoły rabinów. Jest to pierwsza w Polsce synagoga, jaką po wojnie gmina żydowska samodzielnie odnowiła i przywróciła, jako miejsce kultu. Uroczystość otwarcia synagogi cieszyła się wielkim zainteresowaniem mieszkańców Lublina, którzy wspólnie z Żydami z Polski i zagranicy wypełnili gmach. Ta wspólna obecność jest także znakiem odradzania się etosu polskości jagiellońskiej. Założona w 1930 roku, przez Majera Szapiro, Jesziwas Chachmej Lublin (Szkoła Mędrców w Lublinie) nawiązywała wszak do tradycji wyższej szkoły rabinackiej, otwartej w Lublinie w 1567 roku, pod patronatem króla Zygmunta Starego. Była to pierwsza wyższa uczelnia żydowska w Rzeczypospolitej. Kilka lat potem król Zygmunt August potwierdził prawa do prowadzenia wyższej szkoły rabinackiej w mieście Unii. Nie ma tu już szkoły rabinów, ale zaczyna na nowo żyć synagoga. Nie jest to muzeum, lecz prawdziwy dom modlitwy. Ma to ogromne znaczenie również dla chrześcijan i dla Polaków w ogóle. Kiedy zastanawiam się nad sensem i szansami jagiellońskiego modelu polskości, w prasie czytam wspomnienia o zmarłym Ryszardzie Kapuścińskim. Od dawna fascynowało mnie jego pisarstwo, uczyłem się od niego rozumienia inności i różnorodności kulturowej. Objaśniał mi zawiłości współczesnego świata. Przychodzi przywołać mi go na świadka, jak głęboko tkwiło w nim doświadczenie dziedzictwa Polski, jaką stworzyli kiedyś Jagiellonowie. W rozmowie z o. Tomaszem Dostatnim wspomina swoje dzieciństwo: Moi rodzice byli nauczycielami szkoły powszechnej w Pińsku. Tam się urodziłem i chodziłem do państwowej szkoły. Pińsk był miastem wielokulturowym, wieloreligijnym. Mój ojciec, jako nauczyciel, musiał z dziećmi chodzić w niedzielę do kościoła, bo dzieci chodziły grupowo. Przed wojną była taka zasada. W sobotę szedł z żydowskimi dziećmi do synagogi. W niedziele szedł na przemian, bo nauczyciele mieli dyżury, albo do naszej katolickiej katedry, albo z prawosławnymi dziećmi do cerkwi. Wszyscy uczyliśmy się w jednej klasie. W ogóle nie mogłem rozpoznać, co to znaczy Żyd, prawosławny, bo dla mnie to były pojęcia niezrozumiałe. Mój rodzinny dom był bardzo katolicki. Cała moja rodzina taka jest. Było to jed- 21 Panorama Starego Miasta nak wszystko bardzo otwarte. Mama pochodzi z Bochni, więc z Małopolski. A tata jest z kieleckiego. Pojechali do Pińska, ponieważ chcieli uczyć. Po pierwszej wojnie w ramach akcji polonizacyjnej. W szkolnictwie było bezrobocie i powiedziano im: chcecie mieć pracę, to jedźcie na Kresy. [...] Polska była wtedy niezwykłym krajem. (R. Kapuściński, „Nigdy nie spotkałem człowieka bez wiary”, „Gazeta Wyborcza” 25.01.2007, s. 15.) Niezmiernie ważne wyznanie. Daje ono klucz do zrozumienia głębszych kulturowych korzeni zainteresowania całym światem, jakie cechowało Kapuścińskiego. Dla 22 niego, podobnie jak dla Jana Pana II, polskość wiązała się z otwartością na innych, nigdy nie była ciasnotą. Jego podróże były powodowane nie tylko ciekawością. Kiedy wybierał się w świat, szukał w nim wspólnoty, zawsze i wszędzie możliwej tam gdzie ludzie potrafią zrozumieć, że łączy ich to, co jest ich największą i najbardziej skrytą tajemnicą – ich człowieczeństwo. W końcu każdy człowiek jest niepowtarzalną i jedyną wariacją na ten sam temat, jaką zamyślił Stwórca. Ktoś kto przeszedł przez szkołę humanizmu w Pińsku, pozostał na zawsze naznaczony stygmatem wspólnoty. To dlatego również na pustyni szukał braterstwa: Zawsze gdy przyjeżdżałem do Afryki i miałem czas, szukałem jedynego w swoim rodzaju doświadczenia pustyni. Trzy razy przemierzyłem Saharę z mieszkańcami pustyni, raz z grupą koczowników, na którą natknąłem się zupełnie przypadkowo. Nie mogliśmy się porozumieć językowo, ale pozostaliśmy razem. Nie zamienialiśmy ze sobą słów, ale dzieliliśmy doświadczenie przyjaźni, braterstwa. Nagle powstało niezwykle mocne odczucie, że twoi bracia i sio- stry są wszędzie, ale ty po prostu nie zdajesz sobie sprawy z ich egzystencji – cudowne uczucie. (R. Kapuściński, ”Lapidaria”, Warszawa 1997, s. 231.) Niektórzy twierdzą, że od czasu wejścia Polski do Unii Europejskiej, już około 2 milionów Polaków wyjechało do pracy w innych krajach Unii. Ich podróże nie są podróżami apostolskimi, jak były nimi pielgrzymki Jana Pawła II na wszystkie kontynenty. Nie są to podróże podobne do tych, jakie w ciągu swego twórczego życia odbywał Ryszard Kapuściński, nieustannie zaintrygowany tym, jak zmienia się świat i jak ciągle zmaga się w nim dobro i zło. Wyruszyli jednak na szlak poszukiwania nowej formy swej egzystencji. Dla wielu z nich jest to ciężka próba tożsamości i wierności. Chcą poprawić swój materialny los, ale to, co otrzymają w darze, może przekroczyć doraźne oczekiwania. Czy spotkanie z innością i różnorodnością współczesnej Europy pozwoli im odkryć ukryty skarb polskości jagiellońskiej? Ks. Alfred Marek Wierzbicki Wincenty Pol romantyczny bohater, poeta, podróżnik–człowiek Wincenty Pol W dwusetną rocznicę urodzin Wincentego Pola nie pytajmy Lublinian: kim był ich krajan z urodzenia i krótkiego pomieszkiwania, nie pytajmy nawet tych, którzy co dzień przechodzą koło jego dworku na Kalinowszczyźnie, ani tych, którzy – spacerując uliczkami Starego Miasta – mijają kamienicę przy ul. Grodzkiej 7, z tablicą upamiętniającą jego postać. Bo cóż usłyszymy – tak po Gombrowiczowsku – że wielkim poetą był – i basta! Może tak, skoro po dwustu latach od jego urodzin, czujemy potrzebę nazywania jego imieniem – domów, ulic (w tym najnowsze lubelskie rondo), instytucji – przyznajmy – trochę z potrzeby wzmocnienia poczucia dumy z naszej małej ojczyzny, niezbyt zasobnej w sławne dzieci. Jak to jednak z pamięcią często bywa, zatraciliśmy już świadomość historycznego faktu i – co gorsza – zagubiliśmy także klucz interpretacyjny do źródłowych pamiątek przeszłości. Z biografią i twórczością Pola tak jest w istocie. Jego poezja wydaje się dziś martwa, w najlepszym razie banalna i ckliwa, a warsztatowo nieudolna, niemal katarynkowa. Tylko badacze historii literatury próbują podnieść jej rangę, doszukując się konsekwencji stylizacyjnej na „swojską nutę” i programowego a celowego, romantycznego prymitywizmu, przemawiającego do czytelników I połowy XIX wieku, a także silnego stygmatu patriotycznego i waloru aktualizacji w dobie powstań narodowych. Dziś ten aspekt zapotrzebowania czytelniczego przebrzmiał wszakże i bronić tej poezji może tylko jej śpiewność i te strofy, które właśnie dzięki muzycznej oprawie, krążą od pokoleń w kanonie pieśni patriotycznych. Któż z nas nie słyszał po wielokroć: Leci liście z drzewa, Co wyrosło wolne; Znad mogiły śpiewa Jakieś ptasze polne: Nie było – nie było, Polsko, dobra tobie! Wszystko się prześniło, A twe dzieci w grobie. albo dziarskiego „Sygnału”: W krwawym polu srebrne ptasze Poszli w boje chłopcy nasze czy pieśni mistrzowsko wykonywanej przez Mazowsze, choć bez mazurzenia wpisanego w strofy oryginału : Piękna nasza Polska cała, Piękna, żyzna i niemała! I w harcerskim repertuarze natrafimy na znane piosenki: Dworek Wincentego Pola A czy znasz ty bracie młody, Twoje ziemie, twoje wody, Z czego słyną, kędy giną, W jakim kraju i Dunaju? 23 Mało kto pamięta, że autorem tych słów jest właśnie Wincenty Pol, stąd harcerska piosenka żartobliwie trawestuje poniższy dwuwiersz, wplatając dwukrotnie nazwisko jego autora: W góry, w góry miły bracie! Tam przygoda czeka na cię! – Pisał kiedyś Pol Wincenty, Miast spokojnie czekać renty. Przez to hasło Pana Pola Jakże ciężka nasza dola. Kto żyw w mieście, w polu, w lesie Uporczywie w górę pnie się Pieśni do słów Pola krążą przez pokolenia w oderwaniu od swego autora. I tak poniekąd spełnia się Mickiewiczowska profetyczna dyspozycja, dająca placet na twórczość początkującemu poecie: (...) pisz i rzucaj, co napiszesz, na los szczęścia, a jeżeli poezje twoje obejdą w odpisach ziemie polskie i powrócą do ciebie, jeżeli je będą przepisywać i śpiewać, i podawać sobie, nie pytając o to, skąd się wzięły i kto je napisał, jeżeli jako wędrowne ptaki powrócą do ciebie nie tym szlakiem, jakim w świat odleciały – wówczas możesz poezje twoje drukować na śmiało, bo staną się one nie twoją, ale cząstką własności narodu (cyt. za S. Makowski, Romantyzm, Warszawa 1993, s.438) Sam Pol był zaskoczony popularnością własnych tekstów i ich anonimowym kolportażem. Z trudem dopominał się uznania siebie jako ich autora, często narażony Krzyż Wincentego Pola w Dolinie Kościeliskiej 24 Najstarsze ikonograficzne przedstawienie Dworku Pola na sceptyczny brak wiary w tej materii. Po latach odbierał dopiero należne mu hołdy, choć refleksyjna dojrzałość oddaliła go od płomiennych porywów powstańczych z „Pieśni Janusza”. Wyrazista pamięć o Polu – poecie i człowieku, tak żywa i bogato uszczegółowiona trwała jeszcze niemal sześćdziesiąt lat po jego śmierci. Ale bladła stopniowo po odzyskaniu przez Polskę niepodległości; wspominana może w zbyt formalnych rocznicowych, patriotycznych obchodach, przestała być integralną cząstką świadomości narodu. Na pewien czas wyrugowano nawet twórczość Pola z podręczników szkolnych, i to nie ze względu na wyrafinowane gusta nowych czytelników, bynajmniej, ale z racji „jedynie słusznych pozycji światopoglądowych”. Uznano ją bowiem za wsteczną i anachroniczną. Znani badacze – choćby Maria Janion – ledwie napomykali o walorach estetycznych tej twórczości- śpiewności czy gawędowości – rozjątrzeni sporami wokół dualizmu ideowego poety, który – ich zdaniem – zaprzedał rewolucyjną młodość i stetryczał w epigońskich naśladownictwach własnej twórczości – już nie Janusz – lecz pan Wincenty- antydemokratyczny głos magnackich, lojalistycznych koterii. Gdzież w tym zacietrzewieniu miejsce na oddanie sprawiedliwości patriocie, romantykowi i poecie ? A przecież warto, naprawdę warto, ocalić od zapomnienia tę biografię trudną i arcyromantyczną. Mimo niemiecko – francuskich korzeni i niemieckiego w gruncie rzeczy, choć powierzchownego wykształcenia był Wincenty Pol jednym z najżarliwszych uczestników polskiego losu. Ojciec, Franciszek Ksawery Pohl von Pohlenburg, był urzędnikiem – posługiwał się do czasu ożenku wyłącznie językiem niemieckim i pannie Eleonorze ze spolonizowanej francuskiej rodziny Longchamps de Berier oświadczył się po niemiecku. Ale już wkrótce nabrał biegłości we władaniu polszczyzną, z ochotą przyjął polskie obyczaje, a nawet uprościł swe nazwisko Wincenty Pol na Poll. Syn – Wincenty Ferreriusz Jakub, urodzony w Lublinie, w roku 1807, poszedł dalej i pisał się jako Wincenty Pol. Odebrał, co prawda, edukację niezbyt wyrafinowaną w przedmiotach ogólnych i także po niemiecku, oraz muzyczną w zakresie podstawowym we własnej rodzinie, dość uzdolnionej w tym kierunku, ale za to miał okazję po- znać wybitnych Polaków – między innymi Adama Mickiewicza czy sławnego skrzypka Karola Lipińskiego. Po polsku Wincenty pisał z fatalną ortografią, mówił natomiast barwnie i potoczyście, tylko „r” wymawiając z francuska, co dodawało mu podobno uroku w oczach panien, oczarowanych młodym, niewątpliwie przystojnym, choć na wpół niewidomym poetą. On zaś sam, jak przystało na romantyka, zakochał się jako siedemnastoletni młodzieniec – bez pamięci, w pannie łowczance – urodziwej, ale starszej o lat kilka i, w przeciwieństwie do Pola, zamożnej i skoligaconej. I tej miłości omal życiem nie przypłacił. Pisał do panny wiersze i nigdy nie wysłane listy, cierpiał katusze długiego niewidzenia, a w trzecim roku takich platonicznych amorów wyzwał na pojedynek rosyjskiego oficera, który przed kościołem zajrzał pannie zbyt natarczywie pod kapelusz. Rosjanin na szczęście chybił, a sekundanci naprędce pogodzili przeciwników. Pol, mimo że zawiedziony nieskutecznością zabiegów jeszcze wiele lat wzdychał poetycko do łowczanki, niczym Mickiewicz do Maryli, co nie przeszkodziło obu w staraniach o inne panny. Pol znalazł ukojenie w cichym i statecznym uczuciu do nadobnej Kornelii ze skromnego domu, którą, nie wiedzieć czemu, zwodził przez lat kilkanaście, nie mogąc nie tyle znaleźć, co utrzymać pracy, która pozwoliłaby na finansowe zabezpieczenie, choćby najskromniejszego bytu przyszłej rodziny. To podróżował, to polował, to wreszcie wdał się w patriotyczno – rewolucyjną konspirację. W powstaniu listopadowym wykazał się nie lada męstwem – w zwiadach, przenosząc meldunki, tygodnie na koniu, pod ostrzałem, bywało, że całe dnie po szyję w wodzie…Z takim oddaniem służył przybranej ojczyźnie, że wynagrodziła go krzyżem Virtuti Militari. Ale większą sławę przyniosły mu, krążące w setkach odpisów, „Pieśni Janusza”. W osobie ich autora rewolucja 1831 roku zyskała romantycznego barda. Kiedy młodzieńcze porywy nieco opadły i upłynęły kolejne lata długiego na- Dworek Wincentego Pola. Muzeum, jego wnętrze i ekspozycje 25 Wincenty Pol rzeczeństwa Pol wreszcie objął dzierżawę niewielkiego majątku w Bieszczadach, z zamiarem prowadzenia osiadłego życia i założył rodzinę. Wkrótce poznał tragedię i radość rodzicielstwa, rozczarowanie chłopskim sąsiedztwem i niedostatki płynące z niekompetentnego gospodarowania. Przenosił się więc niemal corocznie z miejsca na miejsce. Znów wiele podróżował – najczęściej sam, pisał jednak tkliwe listy do żony, obarczonej dziećmi i gospodarstwem. W tym czasie sławę poetycką Pola ugruntowała „Pieśń o ziemi naszej”, która ukazała się w roku 1843. Krążąca w odpisach, szybko była przyswajana. Bo choć pokpiwano już wówczas z prostoty jej rymów i nazywano wierszowaną geografią, to te opinie nie umniejszyły popularności zbioru. Ale dla poety nadchodziły trudne lata. Mentalnej przemiany doznał Pol po wydarzeniu, które o mały włos zakończyłoby jego życie. W Polance, w gościnie u brata – lekarza, zastała Wincentego rabacja chłopska Jakuba Szeli. Zdarzenie miało przebieg wielce dramatyczny. Chłopi torturowali pojmanych na oczach kobiet i dzieci. Przywiązali obu Polów do drzewa i zamierzali ich podpalić. Kornelia własnym ciałem zasłoniła męża i wówczas otrzymała cios kosą w głowę. Zemdlona upadła, otoczona zaraz przez płaczące dzieci. Podpalono dwór i zniszczono m.in. geograficzne prace i instrumenty pomiarowe Pola. Bracia, cudem uratowani przez żandarmów austriackich 26 z rąk oprawców, zostali uwięzieni na krótko we Lwowie. To ostudziło już na zawsze rewolucyjne zapędy Pola. Z czasem wiele spraw przemyślał na nowo. Uznał, że zamęt bitewny zuboża warstwy chłopskie i zniechęca je do wspólnego czynu zbrojnego, a skłania do bezrozumnego odwetu. Z tęsknotą wzdychał, w poezji lat późnych, do złotego wieku Polski szlacheckiej – „wszystko dla ludu ale nie przez lud” – to była jego nowa dewiza. Powoli oddalał się w poglądach od swych towarzyszy broni z 1831 roku. Ale i w ich biografiach natrafimy na liczne ślady przełomów światopoglądowych. Antyrewolucyjne pomysły Pola zbliżyły go do konserwatystów i lojalistów. I nagle zapomniano o jego poetyckiej sławie, o bitewnych zasługach. W demokratycznych środowiskach, o których uzna- nie zabiegał, został skazany na towarzyski ostracyzm. Próbował się bronić, tłumaczyć swoje stanowisko, ale nie chciano go ani słuchać, ani zrozumieć. Stanisław Pigoń powie po latach : „Nie do końca się dospowiadał i nie dostał rozgrzeszenia”. Jedynie Karol Szajnocha bronił Pola słowami: „To życie żądało samobójczej decyzji między prawą a lewą stroną, a umysł poety szukał od wieków harmonijnej spójni... to życie wkładało obowiązek mściwego nienawidzenia wszystkich wrogów, a serce poety rade było kochać”. Pol mimo tej udręki nadal służył, jak umiał najlepiej, przybranej ojczyźnie – pisał wiersze wciąż zaangażowane, podróżował, wykładał geografię i etnografię na Uniwersytecie Jagiellońskim, nawet ratował z pożaru cenne zbiory biblioteczne Collegium Wincenty Pol Maius w 1850 roku. I coraz częściej Pol – poeta oddawał głos Polowi – geografowi. Te zainteresowania wypływały nie tyle z upodobań estetycznych, ile z przekonania, że jest to jeszcze jedna droga, by przez naukę wprowadzić sprawę Polski na arenę międzynarodową, pokazać samoistny byt zniewolonego kraju. Kreując całkowicie samodzielnie teorię odrębności geo – i etnograficznej historycznego obszaru Polski, oparł granicę zachodnią na Odrze i Nysie Łużyckiej i uwypuklił znaczenie gór i krain nadmorskich w delimitacji rdzennego obszaru, zamieszkałego od zawsze przez Polaków. W trudnych czasach, w Polsce podzielonej granicami zaborów uświadamiał, i w poezji, i w działalności naukowej, różnorodność etnograficzną i jednocześnie tożsamość kulturową polskich krain. Lansował teorię odrębności tych ziem od narodów ościennych. Był pierwszym, który użył terminu Pojezierze na określenie Warmii i Mazur, nadał też odnodze Wisły miano Wisły Śmiałej. Barwnie opowiadał o swych geograficznych i etnograficznych poglądach, o podróżach i przygodach. Sława jego wykładów gromadziła w uniwersyteckiej auli takie rzesze słuchaczy, głównie płci pięknej, że brakowało miejsca nawet dla studentów. Trzeba było organizować prelekcje popularnonaukowe dla szerokiej publiczności. Zarzucano Polowi, że nie ma wystarczających kwalifikacji do objęcia katedry. To jeszcze jeden niesprawiedliwy atak, który dotknął poetę u schyłku jego dni. A dziś przecież wielu sławnych geografów np. Eugeniusz Romer – uznaje go za prekursora w tej dyscyplinie. Stąd po latach rehabilitacja – powiedzmy całkiem zasłużona. Niewielu bowiem tak jak Pol potrafi dziwić się światu. Trawestując słowa Józefa Bachórza – znawcy i wnikliwego krytyka tej późnej twórczości – rzec można, że góry u Pola są ogromnie górne, kamienie nad wyraz kamieniste, lasy okrutnie lesiste, lodowce bardzo lodowate, obłoki niezwykle obłoczne, a morze ze wszech miar morskie. To właśnie sztuka „młodzieńczego” – aż po grób – zdumiewania się światem, to jego zachłanność poznawania. Tę właśnie postawę trzeba koniecznie docenić – jest ona bowiem początkiem każdej rzetelnej nauki i każdej prawdziwej sztuki. Szkice Pola z podróży przenika owa fascynacja i pasja odkrywania, romantyczne pragnienie zbliżenia się do nieuchwytnej prawdy o świecie. Nie godził się Pol na antagonizowanie poezji i nauki, bo takie zapatrywanie było dla romantyków z gruntu fałszywe. W poezji widział natchnioną mądrość, w nauce: wizjonerską i profetyczną myśl przenikającą istotę rzeczy. W jego pracach geograficznych fachowo – erudycyjne partie mają zawsze inkrustację literacką, są plastyczne i barwne. Gdy zagłębiamy się w lekturze „Obrazów z życia i natury” – tak jak podróżnik dziewiętnastowieczny, to i my czujemy ziemię pod stopami. W ostatnich dziełach łączył Pol z powodzeniem obie pasje. Był uczonym i poetą zarazem. Jego biografię jednak nadal interpretuje się jako żywot na dwoje tragicznie rozłamany. To iście romantyczny los, wspólny całemu pokoleniu powstańców, od 1831 roku do Wiosny Ludów. Norwid pisał o nim, że: jest na hekatombę dla przyszłości – zniszczy się jak narzędzie potrzeby jakiejś, co nie była. I szczęśliwi jeszcze, którym dano nie zrozumieć tego położenia. Zarozumiałość ich pocieszy, hardość się uda za odwagę, za filozofię stanie cynizm, a wyobraźnia schorowana religii postać weźmie na się. Historia jednak oddała sprawiedliwość Polowi: w dobie rozgrzebywania przeszłości tak świeżej, która – mówiąc językiem Mickiewicza – jeszcze się „nie ucukrowała”, to takie ważne. Poeta sumienie miał bowiem czyste – w aktach zaborców, do ostatnich swoich dni, figurował jako niebezpieczny wróg, którego trzeba obserwować. Za swą naiwność i prostoduszność płacił latami ostracyzmu, żył z piętnem hańby – szczególnie po „Listach spod Lwowa” – popędliwego w słowach krytyka K.Ujejskiego. Borykał się z niedostatkiem, bo z dobrego serca wspierał potrzebujących, czym mógł. I nigdy się nie skarżył. Człowiek tak wrażliwy na urodę świata, u kresu życia, po nieudanym zabiegu okulistycznym, stracił i radość jego oglądania. Jego ostatnie wiersze stanowią świadectwo szczerego patriotyzmu. Nic dziwnego, że wspomniawszy na zasługi poety, społeczeństwo Lublina ofiarowało Polowi za życia dworek w folwarku Firlejowszczyzna, a po śmierci rodacy zdecydowali się uczcić pamięć autora „Pieśni o ziemi naszej” miejscem wiecznego spoczynku w Panteonie Wielkich Polaków na Skałce. Pamiętajmy zatem o Polu jako o oddanym, żarliwym uczestniku polskiej, trudnej i powikłanej historii. Chrońmy od zapomnienia pieśni Pola, co bezimiennie krążyły przez lata, bo – jak mówił Józef Ignacy Kraszewski – miłość, co je natchnęła nad wszelką krytykę stawi je wyżej. Wiesława Sołtys Muzeum Muzeum biograficzne Wincentego Pola otwarto w 1972 roku, w setną rocznicę śmierci poety i geografa. Mieści się ono w klasycystycznym, urokliwym i bardzo zadbanym modrzewiowym dworku z końca XVIII wieku, który – w latach 1804-1810, należał do ojca Pola. Folwark został sprzedany, powrócił jednak do rodziny w roku 1860, jako dar społeczeństwa Lublina dla poety. W roku 1969 dworek przeniesiono na ulicę Kalinowszczyzna 13 i pieczołowicie odrestaurowany. W zbiorach muzeum znajdują się cenne pamiątki po Wincentym Polu i jego rodzinie – portrety, listy, rękopisy, dokumenty, także wspaniała i nagradzana kolekcja globusów Ziemi XIX i XX wieku. Muzeum prowadzi też bardzo szeroką działalność edukacyjną. W jubileuszowym roku dwusetnej rocznicy urodzin Wincentego Pola koniecznie odwiedźmy jego dworek. Muzeum jest czynne od środy do soboty, w godz. 9-16 i w niedzielę, w godz.9-17. Szczegółowe informacje: tel. 081-747-24-13 lub www.zamek-lublin.pl 27 UKRYTE MIASTO CZECHOWICZA (wokół tomu Czechowicz. W poszukiwaniu ukrytego miasta) 1. W autoportrecie Józef Czechowicz wyznawał: stanąłem na ziemi w lublinie tu mnie skrzydłem uderzyła trwoga Lublin był dla autora Apokalipsy negatywnej miejscem „snów dzieciństwa” i „nudów książki szkolnej”, był połacią młodości, rozległym obszarem wiosennej epoki, kiedy to – jak pisze poeta w wierszu We czterech – „stopy biegnące po łące nieba / trawę gwiazd łamią”. Okazał się też przepaścią śmierci, jej otwartą, wezbraną otchłanią, frazą cisnącej się na usta modlitwy żałobnej. Czytamy w niej: że pod kwiatami nie ma dna to wiemy wiemy I jeszcze tak: świat nieistnienia skryje nas wodnistą chustą zamilknie czas potłucze czas owale luster 2. O takim właśnie miejscu pokruszonych, tonących obrazów stara się opowiedzieć autor tomu Czechowicz. W poszukiwaniu ukrytego miasta. Podwójny tytuł mówi o odwróconym odbiciu, o jego pustych ramach. Nienazwane, ukryte miasto, to Lublin sprzed dziesięcioleci, zwłaszcza ten z lat dwudziestych i trzydziestych zeszłego wieku. Lublin zakryty dla naszych oczu, nieoczywisty, zamglony, ale przecież – za sprawą wywołujących go głosów – żywy, namacalny, z krwi i kości. I drugi biegun: ktoś niemal nieobecny, podpisany jako NN, ktoś, kogo wolno nazwać Nieznanym Narratorem, mówi o mieście Czechowicza. Zestawia wyimki z lubelskiej prasy, dokumenty, napomknienia w listach, spisywane po latach relacje, literackie rekonstrukcje. Odtwarza atmosferę tamtych lat, odmalowuje ich koloryt. Opowiada o związanych z poe- tą ludziach i miejscach, o skonfiskowanych zeszytach „Lucifera” i „barykad”, o „poecie skonfiskowanym” – Józefie Łobodowskim, o piwiarni Ojca Grudnia, o Loży Wielkiego Uśmiechu, o spotkaniu bibliofilów 31 maja 1931 roku, o skandalach i aresztach, o literackich zatrudnieniach i nocnych eskapadach redaktorów „Reflektora”, o podszytej pasją, elektryzującej nudzie prowincji... Szczodry gest tej opowieści, jej encyklopedyczne zacięcie, meandryczność, spiętrzenia detali i powtórzeń – mogą wydać się nieco na wyrost, mogą zbijać z tropu. Jednego wszak możemy być pewni. Wszystko, co się wydarza w obrębie tej historii, dzieje się ze względu na autora Poematu o mieście Lublinie. O ile jednak miasto ujawnia swoją niegdysiejszą fakturę, staje się swoim własnym obrazem, o tyle sam Czechowicz pojawia się tu jedynie mimochodem, w prześwitach, w przejściach, w głębi wijących się zaułków historii, w jej rozproszeniu. I jeśli w jakimś sensie autor ballady z tamtej strony pozostaje w samym centrum tej narracji, to jednocześnie zajmuje miejsce, które jest puste. Miejsce nieobecności. Tym miejscem jest Lublin. 3. Na IX stronie tomu znaleźć można – opatrzone nagłówkiem Dramatis personae – zestawienie osób, których głosy usłyszymy w trakcie lektury. Jeśli dostrzec w tym zabiegu interpretacyjną dyrektywę, metatekstowy zabieg, wskazanie na wewnętrzną strukturę tomu, i jeśli – co za tym idzie – zestawienie, o którym wspomniałem, potraktować jako spis osób dramatu, spis postaci teatralnej sztuki, która rozegra się na kartach W poszukiwaniu ukrytego miasta, to wolno chyba – idąc tropem teatralnych skojarzeń – powiedzieć, że jest to spektakl o scenografii, o tej przestrzeni, jak najbardziej: scenicznej, z której dobiegają do nas słowa Czechowicza. Teatralny sztafaż łatwo zlekceważyć, przypominam więc słowa Waltera Benjamina, słowa notatki zapisanej pod koniec lat dwudziestych ubiegłego stulecia i opatrzonej tytułem Przedmioty znalezione: „Sina dal, która nie ustępuje przed żadną bliskością, a znów gdy Paweł Próchniak podchodzi się bliżej, nie rozpływa się; która nie rozpościera się przed podchodzącym chełpliwie i z rozmachem, lecz tylko piętrzy się przed nim coraz bardziej skrycie i coraz groźniej – oto malowana dal kulis. To nadaje scenografiom ich niezrównany charakter.” 4. W poszukiwaniu ukrytego miasta mówi o pustej scenie, o nieobecnym. W znanym odsłania nieznane, w oczywistym – nieoczywiste. Mówi o nawarstwieniach czasów, zdarzeń, osobowości. Tom jest w istocie wielogłosem – bujnym i zarazem wyraziście uporządkowanym. Zbudowany jest z cytatów, zestawień, gloss, przypisów, dopowiedzeń. Autor i narrator weryfikuje to, co wiedzieliśmy o Lublinie Czechowicza, wydobywa tony dotąd słabo słyszalne, pozwala wybrzmieć tym, które pozostawały stłumione, i tym, których nikt dotąd nie uchwycił. Jeśli pojawia się tu komentarz, to stonowany, dyskretny. Książka jest bowiem przede wszystkim lekcją uważnego wsłuchiwania się w głosy sprzed lat, w słowa dobiegające z tamtej strony czasu. Padają proste, podstawowe pytania: o ludzi, o instytucje kultury, o szkoły, czasopisma, realia życia artystycznych środowisk międzywojennego Lublina. Pytania, które nie powinny pozostać bez odpowiedzi – możliwie pełnej, dobrze sproble- 29 matyzowanej. Bez tych odpowiedzi trudno się obyć. Nie sposób zamknąć na nie oczu, jeśli chcemy serio traktować nasz namysł nad poezją Czechowicza, nad fenomenem jego artystycznej osobowości. 5. Kreślone w lubelskim tomie odpowiedzi – wciąż niepełne, wciąż wymagające dopowiedzeń – składają się na splot rozbieżnych wątków, przenikających się pasm, krzyżujących się relacji. Splot, który tworzy siatkę; sieć ta zaś staje się mapą, planem miasta, unerwieniem mitu, rysunkiem linii papilar- nych dłoni, dotykającej ukrytych obecności. To dzięki tej czułej mapie, pieczołowicie kreślonej i widmowej, dzięki mapie, która – powtarzam za Henrykiem Wańkiem – „bez fałszywego wstydu chce opisać świat”, możliwe są te wszystkie – tworzące ją – pasaże, przejścia, marszruty wytyczane w materii czasu, biegnące prze zakurzone biblioteczne półki, w głąb miejsc i zdarzeń, tropem ludzi, którzy sami podążali za echem tamtego miasta, po jego brukach, po zatartych śladach, po ścieżkach pamięci. Wszystko po to, by możliwie wiernie oddać akustykę miejsca, by wskazać te jej rejestry, które modelują i wzmacniają zapisane przez Czechowicza słowa, rytm jego kroków, ich pogłos biegnący po zaułkach zawiłych, rytm i pogłos, które – jak wyznaje autor Starych kamieni – stawały się tak często zalążkiem wiersza, jego „pierwszą, źródłową formą”. Formą wyrosłą z miejskiego bruku, pod nagim niebem miasta. Formą zakorzeniającą się – raz jeszcze Czechowicz – „w muzycznym porządku rzeczy”. A jeśli topografia ukrytego miasta istotnie jest partyturą, jeśli jest bezgłośną notacją, to czy nie mówi ona przede wszystkim o fakturze dotkliwej nieobecności, odciśniętej w materialnej przestrzeni, o rzeczywistej obecności tego, co nieobecne, pogrążone w ciemności „silnej nocy”, tego, co – jak powie Rilke – „obco oddane oddalom, w nadmiarze / oddali, z dala od nas”. I czy nie mówi zarazem o niepewnym, nieoczywistym trwaniu tego, co daje się pochwycić, kładzie się pod stopy, biegnie, tętni, i w labirynty wątków, przejść, pasaży wpisuje żywiczny, tęczujący sens. Sprawia bowiem, że „godziny gorzkie bez godów / czarny druk na pożółkłych stronicach” stają się „rzeką świateł”, żywym nurtem w „ogniowych ogrodach”, gdzie – cytuję dalej elegię uśpienia – „tęcz jest tyle tęcze lecą ulicą / jedna niesie konew / z żywicą”. To o takim mieście – zstępujących tęcz, reflektorów penetrujących nagie niebo – opowiada, ktoś, kto przemierza ukryte zaułki. Ktoś, kto nosi w sercu odpaloną racę. Ten niemal nieobecny, nieoczywisty i nieznany NN to Tomasz Pietrasiewicz – reżyser teatralizujący pustkę, wypełniający ją obecnością mitu, scenograf wyobraźni, dramaturg pamięci. Ukryte miasto, w stronę którego podąża, miasto Czechowicza to miejsce nieobecności poety, piętrząca się skrycie dal kulis – Lublin. Paweł Próchniak Czechowicz. W poszukiwaniu ukrytego miasta, t. 1, Lublin 2006, ss. 485; publikacja – dedykowana „Pamięci Władysława Panasa” – ukazała się jako monograficzny zeszyt pisma „Scriptores” (nr 30, z. 23), wydawanego w Lublinie przez Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN”. Tekst był drukowany w Tygodniku Powszechnym pod tytułem „Dal kulis” 30 Specjalny Ośrodek Szkolno-Wychowawczy dla Dzieci i Młodzieży Słabo Widzącej im. Prof. Zofii Sękowskiej w Lublinie 20-092 Lublin, ul. Hirszfelda 6, tel. (081) 747 14 23, fax. (081) 748 36 39 www.sosw.pl e-mail: [email protected] Specjalny Ośrodek Szkolno – Wychowawczy dla Dzieci i Młodzieży Słabo Widzącej, w Lublinie zainaugurował swą działalność w listopadzie 1965 roku. Położony jest w południowo-wschodniej części Lublina, w dzielnicy Centrum. W naszej placówce funkcjonują: • konsultacyjny punkt wczesnego wspomagania rozwoju • oddział przedszkolny • Szkoła Podstawowa Nr 54 • Gimnazjum Specjalne Nr 22(od 1999 r.) • XVII Liceum Ogólnokształcące dla Uczniów Niewidomych i Słabo Widzących (od 1991 r.) • punkt konsultacyjny dla rodziców i nauczycieli uczących w systemie integracyjnym • internat. Wszystkim naszym uczniom gwarantujemy przyjazną szkołę, dbającą o ich zdrowie. Zapewniamy również: • małe liczebnie klasy – do 12 osób; Wzorowy uczeń ze swoją nauczycielką Biblioteka – Jolanta Marzenda • nauczanie, dostosowane do indywidualnych potrzeb i możliwości ucznia; • wysoko wykwalifikowaną kadrę pedagogiczną, z przygotowaniem tyflopedagogicznym; • naukę języków obcych w zakresie rozsze- rzonym: język angielski i niemiecki; • usprawniające zajęcia pozalekcyjne w zakresie: stymulacji widzenia, orientacji w przestrzeni, logopedii, technik brajlowskich i gimnastyki korekcyjnej; • bibliotekę wyposażoną między innymi w: książki „ mówione”, lektury na kasetach video, CD, DVD, MP3, samoczytające zestawy lektorskie dla niewidomych, programy komputerowe dla uczniów z dysfunkcją wzroku; • specjalistyczny osprzęt i oprogramowanie komputerowe; • opiekę pedagogiczną, psychologiczną i medyczną; • pobyt w internacie dla uczniów zamiejscowych; Uczniowie nasi czynnie uczestniczą w życiu kulturalnym społeczności lokalnej. Biorą udział w konkursach plastycznych, literackich i sportowych i zdobywają w nich liczne nagrody. Dotyczy to, zarówno konkursów międzyszkolnych i ogólnopolskich, jak też międzynarodowych. (JM) 31 NIE DLA IDIOTÓW czyli TYLKO ŚWINIE SIEDZĄ W KINIE Idąc ul. Dolną Trzeciego Maja, w stronę al. Solidarności, można było do niedawna oglądać na budynku wielką reklamę Media Markt, z nieodzownym hasłem: „Nie dla idiotów !” Bilboard przedstawiał duży biust, opięty ciasną bluzką, z ledwie wytrzymującym napór guzikiem. Na ten guzik, na środku dekoltu, wskazywała strzałka, z napisem: „Pękamy w szwach”. Nie dla idiotów? Oczywiście,że nie! Przecież nawet największy idiota odróżnia szwy od guzików. Nie dla idiotów. DLA DEBILI. W przenośni „pękanie w szwach”, to nadmiar (np. towaru). Jeśli więc firma handlująca czymś pęka w szwach przez ładnych kilka tygodni (tak długo wisiała reklama), to chyba nikt w tej firmie nie kupował...I trzeba być skończonym idiotą, aby tam po coś pójść. – Sam się narzuca taki ciąg logicznego rozumowania. Logiczne też, że twórczość reklamowa to nie jest łatwe zajęcie. Bynajmniej NIE DLA IDIOTÓW. Żarty żartami, ale to hasło uderza w godność człowieka. Zdyscyplinowane społeczeństwo zbojkotowałoby zapewne Media Markt, tak jak było to z chodzeniem do kina w czasie okupacji. Dzisiaj jednak takie pojęcia jak honor, czy godność osobista bardzo się zdewaluowały. Dużą „zasługę” ma tutaj „waadza” i jej okolice. Wszak przykład idzie z góry czyli „ryba psuje się od głowy”. Jeśli więc do rządu, Sejmu czy mediów pchają się bezwstydni osobnicy nie znający nawet ojczystego języka (że o innych sprawkach nie wspomnę; donoszą o nich – nomen omen 32 www.mbp.lublin.pl Takie zestawy znaków towarzyszą większości z nas na co dzień. Internet stał się częścią codzienności również dla naszej biblioteki. Pod powyższym adresem znajdą Państwo stronę Miejskiej Biblioteki Publicznej – stronę wartą czytania. W tej elektronicznej księdze znaleźć można nie tylko podstawowe wiadomości o filiach MBP, ale także o, akcjach, konkursach czy innych przedsięwzięciach. To księga żywa – zmienia się codziennie, przynosząc relacje z imprez, zdjęcia, odnośniki do ciekawych miejsc, zarówno w Internecie, jak i w „ realu”. To również księga dla Państwa – Naszych Czytelników. Pod podanymi adresami spotkacie Państwo ludzi, którzy chętnie pomogą, doradzą i odpowiedzą na sugestie. Napiszcie do nas! Napiszcie o Was! Dodajcie www.mbp.lublin.pl do folderu ULUBIONE ! Beata Wijatkowska – inne media), to czegóż można wymagać od szarego obywatela ?! Niemniej tematem mogłyby zainteresować się instytucje społeczne np. Federacja Konsumentów, wytaczając Media Markt proces o naruszenie dóbr osobistych całego społeczeństwa i domagając się, zarówno likwidacji tego idiotycznego hasła, jak też wielkiego odszkodowania na cele społeczne. W każdym bądź razie żaden szanujący się obywatel do Media Markt chodzić nie powinien, bo godności nie można kupić za żadną cenę. Nawet za promocyjną cenę lodówki pełnej coca-coli. Kochani Rodacy! Kochani „idioci” , którzy nie kupujecie w Media Markt – pozdrawiam Was gorąco i serdecznie zapraszam do wszystkich innych placówek handlowych. Wasz GANISŁAW „Masz takich uczniów, na jakich zasługujesz” Szkoła – temat wywołujący wiele emocji. Pozytywnych i negatywnych. Wspomnienia. Te wczorajsze i te wygrzebane z ciemnych zakamarków pamięci. My, sprzed wielu lat i oni dziś. Lekcje, przed którymi bolał mnie brzuch. Lekcje, na których byłam wędrowcem, zdobywcą, odkrywcą…. Nie chciałam być nauczycielką. Dziś, kiedy tyle lat pracy w tym zawodzie we mnie coraz trudniej identyfikować mi się ze środowiskiem. Dlaczego? „Człowiek nie może niczego nauczyć drugiego człowieka, może mu tylko dopomóc w poszukiwaniu prawdy”. (Św. Augustyn). Nauczyciel nie ma monopolu na jakąś prawdę. Prawda jest jedna. Żeby nie być posadzoną o subiektywizm, poniższą listę „grzechów głównych” przedstawiam w oparciu o wypowiedzi uczniów. Mimo wielu doświadczeń, wciąż mogę na tej liście odnaleźć coś, za co wypada uderzyć się w piersi... mea culpa. Najgorszą rzeczą, jaką nauczyciel robi, to: „nieprzyjazne zwracanie się do ucz- niów, okazywanie im pogardy, wyśmiewanie, faworyzowanie, dyskryminowanie, okazywanie złego humoru, zachowywanie się „jak robot”, złośliwe i niesprawiedliwe ocenianie, przekonanie, że jest kimś więcej niż nauczycielem, wyznaczanie swoich własnych praw, przekonanie, że w dyskusji nauczyciel-uczeń ten drugi nie może mieć racji, lekceważenie zdania ucznia i nakłanianie (nawet za cenę kłamstwa) do określonego zdania, ocenianie za coś innego niż wiedza i umiejętności, ignorancja, uciekanie od dyskusji, odtrącanie, brak uczciwej próby zrozumienia motywów postępowania ucznia, niesłuchanie, wyśmiewanie pracy ucznia (mimo, iż wiele go ona kosztowała), publiczne odnoszenie się do sytuacji w domu, krzyczenie, straszenie „na przyszłość”, relacje zależne od humoru, wprowadzanie wojskowego wręcz rygoru, nieczułość na potrzeby i prośby uczniów, prowadzenie lekcji w nerwowej atmosferze”. Masz szansę jako nauczyciel tylko wtedy, kiedy wejdziesz z uczniem w relacje. To nie jest proste. Naraża na straty. Także emocjonalne. Wymaga dojrzałości. Dobrej znajomości siebie. Dobrej znajomości psychiki uczniów. Żadna z tych umiejętności nie jest do zaliczenia na jednym egzaminie podczas studiów. To jest test, który rozwiązuje się każdego dnia. Nie będę pisać o tym, że polska edukacja nie ma szczęścia u ludzi, którzy podejmują ważne decyzje. Nie wspomnę o wynagrodzeniu. Przemilczę dobór kandydatów na przyszłych pedagogów. Skłaniam nisko głowę przed tymi, którzy znają słowa: powołanie i misja. Nie o tym jest ten tekst. Dziś są inne rodziny, inne środowisko. Wiele się zmieniło. Poza jednym. Kiedy młody człowiek idzie do szkoły, rozpoczyna największą podróż swego życia. Ma prawo oczekiwać, że za sterami jest najlepszy kapitan na świecie. Jolanta Sobkowicz 33 Lustracja i podziały Zostałem zlustrowany! Nazwisko, imię, nr dowodu, pesel. Pod tym formułka, że nie donosiłem. I podpis. Stanowczo za mało. Powinno być co najmniej: „Niniejszym uprzejmie donoszę, że nie doniesiono mi jakobym na kogokolwiek donosił. W uzasadnieniu powyższego doniesienia informuję...” Pieczęcie ze trzech bardzo ważnych czynowników miejskich, ich zamaszyste podpisy oraz znaczki skarbowe (a jakże!) – itd.,itp. ... A tak?! – Pełen niedosyt dla wszystkich artystów-grafomanów, zwłaszcza dla wytrawnych donosicieli. Jak oni teraz będą żyć !!! No i jeszcze jedno bardzo poważne uchybienie: nie dostałem ani pisma z przeprosinami za wszystkie lata, które miałem wątpliwą przyjemność przeżyć w PRLowskim dobrobycie (że o satysfakcji materialnej nie wspomnę!), ani też bumagi ze statusem pokrzywdzonego. Co prawda wszystkie winy sprzed kilkunastu lat odpuściłem już 77 razy i nikomu złego nie pamiętam (pora umierać?). Swo- 34 ich przeto krzywd zapomniawszy chciałem jak najlepiej służyć zrsetowanej ojczyźnie pod tytułem Rzeczpospolita nr 3 oraz nr 4. Ale cóż robić, skoro naród podzielony równo na skrzywdzonych i donosicieli (krzywdzących). A mnie nie ma. Ani tu, ani tam. Nieco inny podział zaproponował Grzegorz Sowula w felietonie o budynku Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie p.t.„Wszystko furda”,zamieszczonym w „Notesie Wydawniczym”(nr 2/2007). „ (...) z jednej strony mamy państwo, z drugiej – obywateli. Paradoks? Ależ skąd, przecież państwo z założenia wie lepiej. Nie kupimy leków przez internet z pominięciem aptekarzy, bo mogą okazać się zagrożeniem (dla dochodów właścicieli aptek).Nie będziemy chronić agentów naszego wywia- du w innych krajach, bo szkolili ich niezlustrowani nauczyciele (a gdyby dobrze poszukać, to pewnie i dziadek z Wermachtu by się znalazł). A teraz nie będziemy mogli podsuwać dzieciom różnych podręczników, bo, PRL-owskim zwyczajem, czytanka będzie wybrana przez pana mini- stra i basta. Wiedza przypominać będzie chatkę dziada i baby, co to„jedno miała okno i jeden właz był do niej.” Są też inne podziały. Często lżejszego kalibru. Był np. moment kiedy ściśle dzielono Polaków na palących i niepalących. Otóż, bodajże za panowania Lecha W., na lubelskim Dworcu Głównym PKP nad piewszym peronem powieszono chyba z dziesięć tablic – jedna za drugą – ze skreślonym papierosem.„Skoro nie można palić na świeżym (kolejowym) powietrzu to gdzie ?!” – zdenerwował się jakiś podróżny, kierując swoje pytanie do dyżurnego ruchu. Ten jednak nie dał się łatwo zbić z pantałyku i odparł: „Przy drugim stoi pośpieszny do Pragi, u nich chyba jeszcze wolno”.Załamany pasażer wyszeptał „Kiedy ja tylko do Stasina” i schował papierosa. Wydaje się, że stareńka zasada „dziel i rządź”ciągle modna. GANISŁAW Fenomen Andrzeja Kota Prace Andrzeja Kota znałam z legendarnego w latach siedemdziesiątych „Projektu”, nie wiedziałam jednak jak wygląda ich autor. Pewnego dnia podszedł do mnie, a bardziej do mojego biurka, niewysoki, cichy człowiek i bez słowa zabrał mi spod ręki arkusze papieru i ołówek. Banalna sytuacja, ale w spojrzeniu tego tajemniczego człowieka widziałam fenomenalny głód rysowania, coś magnetycznego, co sprawia, że przez wszystkie lata znajomości – kiedy lekkim krokiem przebiega obok (jak to kot), wiem, jak ważne jest, że Andrzej Kot jest blisko. Kiedyś z zapartym tchem patrzyłam jak Andrzej pracuje: sekunda absolutnego skupienia i przepiękna, doskonale przemyślana praca powstaje natychmiast, bez poprawek i wątpliwości. Jest absolutnym mistrzem w łączeniu odrębnych światów – znaku graficznego, wizualnego symbolu przedmiotu z abstrakcją liter – słów. Dwie zupełnie odmienne rzeczywistości, nad którymi pracują najtęższe potęgi plastyczne XX wieku, semiotyka, itd. U Andrzeja zachodzi zgodność, bliskość grafiki i słowa. Wizualność plastyczna świata wchodzi głęboko w literę i odwrotnie, przewrotność i dowcip wyrazów uzupełniają grafikę – ilustrację, obraz. I jeszcze przekraczanie granicy między kaligrafią a znakiem drukowanym litery. Pod ręką Andrzeja Kota miękkość ręcznie pisanych znaków przeistacza i ożywia nieruchomą czcionkę. Każda litera ma swoją konstrukcję, tajemną budowę, siłę, którą Andrzej doskonale rozumie i szanuje. Najprzyjemniej jest słuchać Andrzeja Kota kiedy tryska humorem i mówi wierszem. Słowa padają dowcipne i celne jak rysunek. Krystyna Rybicka 35 Komisja Kultury w MBP Miejska Biblioteka gościła w swych murach Komisję Kultury i Ochrony Zabytków, z jej przewodniczącym Marcinem Nowakiem. Obecny byli wiceprezydenci: Włodzimierz Wysocki oraz Paweł Fijałkowski, a towarzyszyli im urzędnicy miejscy: Mirosława Puton, z Wydziału Finansów, dyrektor Jerzy Kuś, z Wydziału Spraw Społecznych, Dariusz Jachimowicz. Z radnych obecni byli Henryka Strojnowska (wiceprzewodnicząca Rady Miejskiej), Magdalena Gąsior (przewodniczącą Komisji Budżetowej), Elżbieta Dados, Kamil Zińczuk, Mariusz Banach i Tomasz Karski. Bibliotekę reprezentował dyrektor Piotr Tokarczuk, który przedstawił naszą instytucję, jej dokonania, sukcesy, problemy i oczekiwania wobec Ratusza. Z biblioteki na spotkaniu byli ponadto: Irena Książek, z Działu Metodyczno-Instrukcyjnego, Paweł Gziut, z Działu Komputeryzacji i Jerzy Jacek Bojarski, red. nacz. „Niecodziennika Bibliotecznego”. Ważnym punktem dyrektorskiego wystąpienia Piotra Tokarczuka było podkreślenie, że Biblioteka odchodzi od przetargu na kupowanie książek i prosi o pomoc w budowaniu mediateki i siedziby dla MBP. Prezydent Wysocki przyjął te informacje, choć z zastrzeżeniem. Radni w pośpiechu, po dyskusji, przegłosowali wnioski. (jjb) Komisja Kultury i Ochrony Zabytków podczas pracy 37 Proboszcz Majdanka Emilian Kowcz urodził się 20 sierpnia 1884 roku na Huculszczyźnie. Studia filozoficzno-teologiczne ukończył w Rzymie. W 1912 roku zgłosił się do pracy misyjnej w Bośni. Po czterech latach wraca do Galicji. W roku 1919 otrzymuje dekret na kapelana wojskowego. Z relacji świadków wiadomo, iż każdego dnia odwiedzał rannych w szpitalu wojskowym, załatwiał sprawy konfliktowe, podtrzymywał chorych na duchu. Pod koniec swojej kapelańskiej służby zachorował na tyfus. W roku 1922 został mianowany proboszczem w Przemyślanach, miasteczku liczącym około 5000 tysięcy mieszkańców, z czego 3000 stanowili Żydzi, a po jednym tysiącu Ukraińcy i Polacy. Od samego początku angażował się w wszechstronną działalność społeczną; był inicjatorem szeregu przedsięwzięć o charakterze oświatowo-kulturalnym. Animował rozwój ruchu spółdzielczego. Dynamiczna działalność religijno-społeczna budziła obawy u przedstawicieli władz administracyjnych w Przemyślanach. W latach 1925-1934 w mieszkaniu Kowczów dokonano aż czterdziestu rewizji, a więc raz na trzy miesiące policja przeprowadzała kontrole w jego domu, z czego połowa kończyła się aresztem i dłuższym, bądź krótszym uwięzieniem w klasztorze w Uniowie. 38 Jego praca duszpasterska nie była w jakimkolwiek stopniu związana z uczuciem wrogości wobec innych narodowości, zamieszkujących Przemyślany. Gdy po klęsce wrześniowej, w 1939 roku, duża część ludności polskiej została zaaresztowana i wywieziona na Sybir, a niektórzy parafianie dopuszczali się grabieży mienia w opuszczonych domostwach, wówczas ks. Emilian nie zawahał się napiętnować ich uczynki: ”Myślałem, że was wychowywałem na dobrych ludzi, ale widzę, że staliście się zgrają rozbójników. Wstyd mi przed Bogiem za wasze podłe zachowanie”. Tak kategoryczne stwierdzenie zawstydziło wiernych i doprowadziło do zwrotu zagrabionych rzeczy. Zdziesiątkowane rodziny, po przejęciu władzy przez bolszewików, znalazły się w dramatycznej sytuacji, bez niezbędnych zasobów do życia. Widząc to Kowcz energicznie zabrał się do organizowania pomocy dla polskich wdów i sierot. Posiadał szczególny charyzmat kaznodziejski. Jego homilie cieszyły się ogromną popularnością. Potrafił mówić jasno, z przejęciem i osobistym zaangażowaniem, piętnując wszelkie przejawy zła. Jego działalność nie pozostawała bez echa i doprowadziła do tego, iż pewnego czerwcowego dnia 1941 roku enkawudziści wtargnęli na plebanię z zamiarem aresztowania proboszcza. Zaskoczony ksiądz zaczął modlić się półgłosem. Wtedy jeden z funkcjonariuszy przystawił mu do szyi pistolet i powiedział: ”Oj, ojczylku, ty nic innego nie potrafisz jak tylko modlić się. Módl się, módl, może ci to coś pomoże...” W tym samym momencie dało się słyszeć z zewnątrz przeraźliwy zgiełk alarmu. Zaczął się nalot na miasto niemieckich bombowców i wszyscy przerażeni rozpierzchli się, każdy w swoją stronę. Dzięki temu po raz kolejny Kowcz uciekł przed śmiercią. Jak się okazało wszyscy aresztowani przez NKWD zostali pomordowani. O plebani rodziny Kowczów (która wraz z żoną i sześciorgiem dzieci liczyła osiem osób) mówiono, iż „nad tym domem krążą aniołowie”. Prócz najbliższych przebywał u nich zawsze ktoś będący w potrzebie. Emilian Kowcz Błogosławiony Emilian Kowcz Ich dom był pełen ludzi. Pomagał niekiedy w bardzo dramatycznych sytuacjach życiowych. Dzięki zdolnościom organizatorskim, udawało mu się znajdować wyjście nawet z najtrudniejszej sytuacji. Wraz z wkroczeniem wojsk hitlerowskich w 1941 roku do Przemyślan, zaczęła się masowa eksterminacja Żydów. Kowcz zwraca się z apelem do młodzieży, by nie wchodziła we współpracę z nową władzą i nie uczestniczyła w jej zbrodniczych działaniach. W swoich wystąpieniach krytykuje politykę nazistowską. Aktywnie włącza się w pomoc społeczności żydowskiej. Gdy gestapowcy zabarykadowali drzwi Synagogi od zewnątrz i podpalili budynek z ludźmi w środku, okrążając go dookoła kordonem wojska, ksiądz Emilian wybiegł z plebanii, krzycząc na gestapowców, aby odeszli z tego miejsca. Otworzył zablokowane ciężkim słupem drzwi i zaczął wyciągać na pół przytomnych ludzi. Natrafił przy tym na małą postać, która uczepiła się Jego szyi. Jak się potem okazało był to rabin Bełza. Taka postawa wobec polityki hitlerowskiej, musiała w konsekwencji doprowadzić go do aresztu. W grudniu 1942 roku został wtrącony do lwowskiego więzienia, przy ul. Łąckiego. Tam stracił na jakiś czas władanie w nogach. Rodzina robiła starania o uwolnienie. Wystarczyłoby jedynie zobowiązanie na piśmie, iż nie będzie udzielał pomocy społeczności żydowskiej. Odmówił i nie zgodził się podpisać takiego oświadczenia. Po kilku miesiącach został przewieziony do obozu na Majdanku. Otrzymał numer 2399 i ten numer, wybity na blaszce, zachował się w muzeum do dzisiaj. Ksiądz został umieszczony w baraku 14, który stoi na tym samym miejscu również obecnie. Swój pobyt w obozie traktował jako dar opatrznościowy od Boga. Pisał o tym w listach do rodziny w taki oto sposób: ” Ja rozumiem, że robicie starania o moje uwolnienie. Ale proszę was, abyście już nic więcej nie robili w tej sprawie. Wczoraj zostało zabitych kolejnych 50 osób. Jeżeli ja nie będę tutaj to kto pomoże im przetrwać te cierpienia? Oni poszliby do wieczności ze wszystkimi swoimi grzechami, w głębokiej rozpaczy, która prowadzi do piekła. Teraz idą z podniesionymi do góry głowami, zostawiając swoje grzechy. Przechodzą próg wieczności z poczuciem szczęścia w sercach. Widziałem pokój i jasność, która ich ogarniała...”., i dalej: „Dziękuję Bogu za Jego miłość do mnie. Oprócz nieba, jest to jedyne miejsce, w jakim pragnę pozostawać. Wszyscy tutaj jesteśmy równi – Polacy, Żydzi, Ukraińcy, Rosjanie, Łotysze i Estończycy. Teraz jestem tutaj jedynym kapłanem. Nie wyobrażam sobie co oni by zrobili beze mnie. Tu widzę Boga – Boga jedynego dla nas wszystkich, niezależnie od różnic religijnych, które są między nami. Może nasze Kościoły różnią się między sobą, ale we wszystkich nich króluje ten sam wszechmogący Bóg. Gdy odprawiam Liturgię, wszyscy się modlą razem. Modlą się w różnych językach – ale czy Bóg nie rozumie wszystkich języków? Umierają w różny sposób, a ja pomagam im przejść próg śmierci. Czy to nie jest błogosławieństwo? Czyż to nie jest najcudowniejsza korona, jaką mógł mi włożyć na głowę mój Pan? Tak! Każdego dnia tysiąckroć dziękuję Bogu, że posłał mnie tu. Nie śmiem go prosić o nic wię- cej. Nie rozpaczajcie za mną – radujcie się ze mną! Módlcie się za twórców tego obozu i tej ideologii. Oni potrzebują waszych modlitw. Niech Bóg zmiłuje się nad nimi”. W obozie na Majdanku ksiądz Kowcz zakończył życie. Wedle oficjalnych danych, jego zgon nastąpił 25 marca 1944 roku, z powodu flegmony prawej nogi. ks. Stefan Batruch Film dokumentalny „Proboszcz Majdanka” opowiada o niezwykłej postaci – duchownego greckokatolickiego, ogłoszonego błogosławionym, przez papieża Jana Pawła II, podczas jego lwowskiej wizyt. Ksiądz Kowcz był wielkim filantropem, konsekwentnym rzecznikiem wartości moralnych. Prowadził działalność w warunkach ekstremalnych, gdzie nałożyły się na siebie dwie skrajnie totalitarne ideologie: sowiecko-rosyjska i nazistowsko-niemiecka, wśród – nieraz skłóconych przez ambicje narodowe – bliskich sobie sąsiadów: Polaków, Ukraińców i Żydów. Wtrącony do więzienia, a później do obozu koncentracyjnego na Majdanku, nie poddał się i nie sprzeniewierzył swoim ideałom, odmówił podpisania deklaracji zaprzestania pomocy ludziom, w tym przede wszystkim Żydom. Postawa bohatera filmu, Jego działalność oraz męczeńska śmierć stworzyły niezwykłą szansę na pojednanie trzech tożsamości kulturowych i narodowych: ukraińskiej, polskiej i żydowskiej. Scenariusz i Reżyseria: Grzegorz Linkowski Konsultacja: ks. Stefan Batruch Zdjęcia: Jerzy Rudziński Dźwięk: Michał Pruski Kompozytor: Vlad Kuryluk Montaż: Grzegorz R.Wróblewski Producent: TVP S.A. 1PR Producent wykonawczy: Link Art Film Czas nagrania: 50 minut 39 Wieniawski wizytówką Lublina Rozmawiałam niedawno z artystami baletu, którzy przyjechali do Lublina na zaproszenie Teatru Muzycznego. Dzieląc się swoimi wrażeniami z pobytu w naszym mieście rosyjscy tancerze zwrócili szczególną uwagę na mnogość kawiarni, restauracji i pubów oraz znikomą ilość miejsc, gdzie dzieje się coś naprawdę ciekawego – takich jak teatry, czy sale koncertowe. To ciekawe, bo zdaje się, że część lublinian jest bardzo dumna z owych knajpek, barów i klubów. Często, kiedy rozmowa dotyczy Starego Miasta, słyszy się, że tym, co tchnęło ducha w zabytkowe mury są właśnie owe miejsca, gdzie można napić się piwa i posłuchać muzyki (muzyką nazywane bywają – często błędnie – dźwięki, które dochodzą z kolejnych mijanych knajpek, czy ogródków). Otóż te miejsca wcale nie tchnęły ducha; a przynajmniej nie takiego, jakiego warto by zaprosić do kamieniczek Starego Miasta. Restauracje i puby niech będą, w końcu też są potrzebne, ale nie dajmy sobie wmówić, że to właśnie one świadczą najlepiej o naszej nowoczesności, otwartości, czy wręcz światowości. Dlaczego ciągle nie potrafimy korzystać z tego, co naprawdę cenne i co w dodatku dane jest nam niejako w prezencie? Mamy w Lublinie miejsca związane z postaciami wybitnymi, które aż się proszą, żeby to o nich mówiono, że to „wizytówka Lublina”. Jednym z takich miejsc jest, stojąca w Rynku na Starym Mieście, kamienica nr 17 zwana Kamienicą Wieniawskich. Tutaj 10 lipca 1835 roku przyszedł na świat najsłynniejszy polski skrzypek. Dom państwa Wieniawskich był salonem literacko-muzycznym przede wszystkim dzięki matce Henryka i jego dwóm bra- 40 ciom: Julianowi – późniejszemu pisarzowi i publicyście oraz niemniej od Henryka uzdolnionemu muzycznie Józefowi. Matka Regina, z domu Wolff, była znakomitą pianistką, ojciec Tadeusz – znanym lekarzem, którego rodzina pochodziła z Wieniawy (dzisiaj dzielnica Lublina). Dom państwa Wieniawskich odwiedzali literaci i artyści. Owe spotkania, podczas których rozbrzmiewała muzyka i toczyły się literackie dysputy, miały bez wątpienia waż- Dorota Gonet ny wpływ na rozwój osobowości Henryka. Artysta opuścił nasze miasto jako ośmiolatek, wyjeżdżając w 1843 roku na studia do Paryża, ale nie zmienia to faktu, że jego nazwisko na zawsze łączy się z Lublinem. Obecnie w kamienicy, przy ul. Rynek 17, mieści się siedziba Towarzystwa Muzycznego im. Henryka Wieniawskiego, głównego organizatora liczących się w świecie konkursów skrzypcowych. Ale czyż nie byłoby pięknie i mądrze, gdyby nazwisko Wieniawskiego stało się symbolem nie tylko wiolinistycznych zmagań, ale także pozytywnym wyzwaniem dla naszych prezydentów, wojewodów, ludzi mających władzę i decydujących o finansach? Zakładając, że pluralizm ważny jest nie tylko w polityce, warto pomyśleć o alternatywnych propozycjach kulturalnych dla mieszkańców Lublina i gości odwiedzających nasze miasto. Dlaczego Stare Miasto ma się kojarzyć z decybelami nie pozwalającymi spać mieszkającym tutaj ludziom, a nie z koncertami muzyki Wieniawskiego? Tym bardziej, że był on prawdziwym Europejczykiem – artystą, który swoją sztuką świadczył w świecie nie tylko o własnym talencie, ale też o wspaniałej kulturze muzycznej Polski w XIX wieku. Czyż nie należałoby więc życzyć nam wszystkim – lublinianom XXI wieku, żeby to właśnie dobry duch Henryka Wieniawskiego i jego muzyka patronowały Lublinowi we wszelkich inicjatywach kulturalnych? Wydaje się, że czas już najwyższy, bo inaczej czeka nas po prostu degrengolada. Niechaj więc spłynie na Lublin duch muzyki Wieniawskiego i niech będzie wizytówką Koziego Grodu. Dorota Gonet Książka sezonu Książka Adama Kulika opowiada o miastach polskich, zdaniem autora najpiękniejszych, najbardziej interesujących, najbardziej wartościowych. Jest to swego rodzaju kompendium wiedzy, ale szczególne – widać, że autor jest mocno osadzony w historii – lubi anegdotę (często przytacza interesujące wydarzenia, które zaistniały w tym czy innym mieście), swobodnie porusza się w materii architektonicznej. To książka napisana z pasją, można by powiedzieć nawet, że z miłością, przy tym kompetentnie – ARKADY innych książek nie wydają. Można się spierać co do układu książki, wyboru tych, a nie innych zespołów staromiejskich, ale nie da się powiedzieć, że jest to rzecz drętwa, napisana naukowym, wypranym z emocji językiem, przeznaczona wyłącznie dla specjalistów. Przeciwnie - jest to pozycja dla wszystkich interesujących się rodzimą kulturą, historią i sztuką. Niektórzy czytelnicy mogą być zaskoczeni dosyć swobodnym traktowaniem historii naszych miast, dosyć odległymi asocjacjami historycznymi i kulturowymi, ale takie jest przecież prawo autora, który nie jest zawo- dowym architektem lecz literatem, reporterem i dokumentalistą. Tę swobodę w ujęciu tematu, subiektywne potraktowanie historii, należy zapisać po stronie plusów. Przy czym to drążenie historii idzie w kierunku poszukiwania ciekawostek, faktów bardzo interesujących, a na ogół zapomnianych lub celowo pomijanych w quasi-naukowych opracowaniach. Dużym atutem jest szata graficzna. Obok fotografii mamy całkiem sporo starannie dobranych rycin z okresu staropolskiego, planów miast i znajdujących się w nich najważniejszych obiektów. Jest również sporo zdjęć autora, który w opisywanych obiektach zabytkowych szuka ich specyficznej, niepowtarzalnej aury. Te fotografie znakomicie dopowiadają tekst, tworzą klimat książki-albumu. Całość została podzielona na 5 tematycznych rozdziałów: I. KRÓLEWSKIE I KSIĄŻĘCE STOLICE (Gdańsk, Kraków, Legnica, Opole, Poznań, Sandomierz, Szczecin, Warszawa, Wrocław); II. ZAPACH ŚREDNIOWIECZA (Biecz, Jelenia Góra, Lwówek Śląski, Paczków); III. DZIEDZICTWO GOTYKU (Chełmno, Olsztyn, Stargard Szczeciński, Toruń); IV. BLASK RENESANSU (Kazimierz Dolny, Pułtusk, Tarnów, Zamość); V. WSPOMNIENIE KRESÓW (Hrubieszów, Lublin, Przemyśl, Szczebrzeszyn). Na uwagę zasługuje ostatni rozdział poświęcony wschodniej połaci naszego kraju. Do tej pory takie miasteczka jak Szczebrzeszyn (dorównujący urodą Sandomierzowi czy Kazimierzowi nad Wisłą, tylko o wiele bardziej od nich zaniedbany, pozostawiony sam sobie), czy Hrubieszów (największa enklawa drewnianej, kresowej architektury w Polsce), były omawiane w tego typu publikacjach albo bardzo pobieżnie, albo w ogóle. Tutaj duży ukłon w stronę Wydawnictwa, które zdecydowało się odejść od szablonu prezentacji miast w Pol- sce i przeznaczyło sporo miejsca dla miast może nie najważniejszych z ekonomicznego punktu widzenia, ale bardzo interesujących ze względu na ich klimat, aurę, jaką promieniują. Książka jest rodzajem fotograficznego albumu, z rozbudowaną partią tekstu. To również korzystne rozwiązanie. W albumach sensu stricte tekst tylko dopowiada fotografie. Tutaj, komplementarnie, tekst i fotografie uzupełniają się, tworzą organiczną całość. Adam Wiesław Kulik: „Miasta polskie”. Najpiękniejsze zespoły zabytkowe. ARKADY 2007;. Autorzy zdjęć: S. Arczyński, W. Bugno, M. i M. Ciunowicz, J. Gardzielewska, K. i S. Jabłońscy, P. Jamski, M. Jasiecki, P. Krassowski, W. Kryński, A.W. Kulik, T. Lijewski, P. Łucenko, J. Makarewicz, J. Monkiewicz, W. Stasiak, W. Stępień, T. Sumiński, T. Wilde, P. Ziemak.(red) 41 Zostań z nami, Janie ... Homilia na pogrzebie ks. Jana Twardowskiego ostatecznego przejścia towarzyszyła mu więc modlitwa, poezja, ufność. Żył dla Pana, ewangelią błogosławieństw, i umierał dla Pana, ufając Mu jak dziecko. W stronę dzisiejszego dnia wybiegał refleksją wiele lat temu, gdy w wierszu Powróć mi, Panie, z dawnych lat wdzięczną pamięcią wspominał słoneczne dni dzieciństwa i „Kochanowskiego przekład psalmów, spalony z Wilczą w czas powstania”. W jego poetyckich wersetach zespalały się wtedy śnieg i szept, mszał i trumna, gdy wołał: Ten śnieg co mi na oczy spadł, i to com szeptał bezrozumny – a potem jak najcięższy mszał postaw z kielichem mi na trumnie. Człowiek Stamtąd O tym, że trumna nie stanowi bynajmniej zgrzytu w poetyckiej strukturze świata, pisał, gdy przedstawiał śmierć jako ciekawostkę, po której trzeba iść dalej. Wyraził to w wierszu Nie bój się: serce jak stary Werter zdolne do cierpienia a miłość daje to czego nie daje więcej niż myślisz bo jest cała Stamtąd a śmierć to ciekawostka że trzeba iść dalej Śmierć stanowiła dla niego jedynie epizodyczną ciekawostkę. Dlatego też w którejś ze swych homilii sugerował, aby zamiast „umarł” mówić „wymknął się naszym oczom”. Cała jego twórczość była świadectwem wartości Stamtąd. Podczas mszy świętej, którą sprawował za Jana Lechonia, przedstawiał poezję jako głos z innego świata i wyrażał swe zadziwienie, że to, co się pisze, żyjąc jeszcze na Ziemi, może stać się głosem Stamtąd. W tym poszukiwaniu świata Stamtąd pomagało mu, zarówno piękno poezji, jak i poczucie wspólnoty Kościoła. W dniu swych dziewięćdziesiątych urodzin wyrażał skryte pragnienie bycia świadkiem Bożego piękna, mówiąc: Ośmielę się powiedzieć, że zawsze chciałem, aby – poza wierszami – zostało po mnie coś kojarzącego się z Kościołem. Spełnił to pragnienie, ukazując nam chrześcijaństwo 42 Świadek ewangelicznej tęsknoty piękna, prostoty, dziecięcej ufności. Być może było mu o tyle łatwiej o tę ostatnią postawę, że urodziny obchodził w dzień dziecka – urodził się 1 czerwca 1915 r. W swej fascynacji prostotą i pięknem wyrażał miłość do Boga, do człowieka, do Kościoła. Nigdy nie włączał autorytetu Ewangelii w taktyczne rozgrywki polityków; daleki od niego był świat partyjnych rozgrywek. Nigdy nie straszył – ani spiskiem żydowskim, ani apokaliptyczną wizją przyszłości. Być może w tym właśnie tkwiła jedna z tajemnic jego oddziaływania, że Ewangelię błogosławieństw kierowaną do bezbronnych i bezsilnych stawiał nad proste hasła kolejnych utopii politycznych. Wśród kulturowych bezdomnych odnajdywali, dzięki jego poezji, swą tożsamość współcześni ubodzy duchem tęskniący za wartościami, potrzebujący świadectwa wiary żywej, radosnej, prostej. Prostotę cenił wysoko w konsekwentnym poszukiwaniu Bożego świata i w dziecięcej wierze w to, iż w Niebie jest jednak więcej Łazarzy niż aniołów. Wyrażał ją w ufnym przekonaniu, że do Boga idzie się przez świat, dzieląc troski świata. Dlatego też „trzeba mieć ciało, by odnaleźć duszę” (Tylko). Dziecięca ufność towarzyszyła mu nawet w godzinie konania. Szepcząc: Jezu, ufam Tobie podyktował wtedy czuwającym przy nim następujące słowa: Zamiast śmierci / racz z uśmiechem / przyjąć Panie / pod Twe stopy / życie moje / jak różaniec. Nawet w godzinie W kwietniu 1999 r. społeczność akademicka KUL, przyznając ks. Janowi doktorat honoris causa, wyrażała „uznanie dla jego twórczości poetyckiej, która niesie radość chrześcijańskiej nadziei, uczy głębi spojrzenia na świat i jest wielkim hymnem na cześć Stwórcy i stworzenia”. Tego przesłania nadziei i radości potrzeba szczególnie w naszej kulturze, dotkniętej zniechęceniem, rozczarowaniem i rozpaczą. Gdzie szukać źródeł życiowego optymizmu ks. Jana? Określił je w wierszu Powrót: Odejść od świata – zanurzyć się w Bogu a potem znowu być tutaj z powrotem aby powiedzieć – Już widzę odwrotnie to co nieważne takie ważne teraz (...) Odejść od świata – zanurzyć się w Bogu i znowu potem powrócić na ziemię Mamy tutaj poetycką drogę człowieka zanurzonego w Bogu i zafascynowanego Ewangelią, który wnosi w swe środowisko ewangeliczną tęsknotę za wartościami Stamtąd. Powracając z Bożego świata do prozy codzienności, może potem dzielić swoje szczęście i optymizm z innymi. Nie zdradzę tajemnicy, gdy powiem, że niedawno na łamach kwartalnika „Pastores”, adresowanego do księży, ksiądz Jan napisał o swoim życiu kapłańskim: Jestem księdzem szczęśliwym, miałem dobrych proboszczów, jakoś wytrwałem, nie miałem żadnych romansów, żadnych ucieczek. Mam za co Bogu dziękować. Tego typu wyznania rozczarują łowców sensacji. Nie niosą one upragnionych newsów; ukazują świat niezbyt interesujący dla mediów. Przyciągają jednak tych wszystkich, którzy noszą w duszy tęsknotę za Ewangelią błogosławieństw i całym sercem poszukują wartości wnoszących w ludzkie życie sens i piękno. Tej postawy uczył całym życiem i całym sercem. Gdy po raz pierwszy trafił do szpi- tala z powodu problemów kardiologicznych, w napisanym wówczas wierszu oferował swe serce: biedakom do wynajęcia od zaraz i na zawsze (Do Pani Doktor) Kilka miesięcy przed śmiercią wyrażał swe poetyckie credo mówiąc: brak mi takich wierszy, które mówią, że można spojrzeć na cierpienie, na miłość, na śmierć – właśnie poprzez Ewangelię. I to jest moja stała tęsknota, żeby coś na ten temat pisać. Realizował te tęsknotę w swych wierszach i w swoich homiliach. Ukazywał nam konsekwentnie, jak to, co prozaiczne, przenika się z poezją uśmiechniętego Boga. Tę ostatnią najgłębiej potrafią odczytywać święci. Nie należy ich szukać wyłącznie na kartach zniszczonych przez czas żywotów świętych; święci są bowiem zawsze wśród nas. W rocznicę śmierci Teresy Strzembosz powiedział: Nieraz narzekamy, że świat jest niedobry, że świat poszarzał jak odwrócone od słońca płótno, że więcej wątrób niż serc. Tymczasem – nic o tym nie wiedząc – często spotykamy się ze świętymi, którzy tak blisko nas przechodzą, że nieraz szturchają nas łokciem. Piękno świętości W całym jego życiu mogliśmy podziwiać duchowe piękno ewangelicznych błogosławionych, którzy nie chcieli być ludźmi sukcesu za wszelką cenę, nie stwarzali reklamowego szumu, nie skupiali uwagi na sobie. O ich szczęściu pisał przed laty podczas pobytu w domu rekolekcyjnym w Laskach: Szczęściem jest – własnym światłem więcej już nie świecić, tylko Boga pokochać. Światłem Boga płonąć I na koniec z radości, nie mówiąc nikomu własną duszę odnaleźć właśnie w leśnym domu (Dom rekolekcyjny) W jego odnajdywaniu szczęścia duszy w Bożym Domu nie było bynajmniej narcyzmu. Dominowało tam zadziwienie i zafascynowanie pięknem niewidzialnego Boga. Był człowiekiem wielkiego zafascynowania Bogiem. W jednej z homilii sam podkreślał, że fascynacja Jezusem stanowi centrum jego kapłaństwa, w którym jedynym prawdziwym problemem jest dać się porwać miłości. Okazywał tę fascynację, przybliżając nam uśmiech- niętego Boga, który ma poczucie humoru. Równocześnie jednak sam wnosił w chrześcijańską ascezę ciepło serca, które rozumie, współczuje i kocha. Jak wtedy, gdy – modląc się do wielkiego Jana od Krzyża – prosił klasyka mistyki: rzuć mi malwę i nazwij „Janem od Biedronki” . Swą prostotą, wrażliwością i pokorą serca uczył humanizmu chrześcijańskiego, ukazując wzruszająco, jak wiele piękna można odnaleźć w pożegnaniu wiejskiej parafii albo w spotkaniu z uczniami w szkole dla niepełnosprawnych. Dzięki temu otwarciu na Bożą rzeczywistość możemy odnajdywać w prozie życia fascynujące ślady świętości Boga, który oddziałuje na nas, ukazując piękno świętości – piękno odsłaniane właśnie w prozaicznych sytuacjach. Jest to piękno umacniane ufnością i pokojem serca tam, gdzie ktoś inny by dramatyzował, rozdzierał szaty, rzucał gromy. Jest to równocześnie piękno, które łączyło z Bogiem i pozwalało odkrywać świat, którego kontemplację utrudnia nam reklamowy slogan, czy medialny szum. Tylko raz znalazłem w zapiskach Mai Berezowskiej wzmiankę o pokucie. Znamienne, iż znajduje się ona właśnie w dedykacji dla ks. Jana przedstawiającej patronkę znanej rysowniczki – pokutującą św. Marię Egipską. Współczesny prorok W swym przesłaniu nadziei, wypełnionej Bogiem, ks. Jan jawi się niczym współczesny prorok Eliasz albo może raczej Jan Chrzciciel, patron naszego poety. Tu w sercu Warszawy miał swoją duchową pustynię i tutaj spotykał te rzesze, prowadzonych przez tęsknotę za łaską, które przed wiekami przyszłyby nad Jordan. Tutaj uczył ascezy, w której łagodność wobec innych łączył z wymaganiami wobec siebie. Duszpasterska posługa u sióstr wizytek zjednoczyła nas w wakacje, 33 lata temu. Poczucie sztafety pokoleń zwiększa to, że ks. Jan miał wtedy dokładnie tyle lat, ile ja mam teraz. Oczyma niemal neoprezbitera patrzyłem z podziwem, jak o szóstej rano w pustym kościele siadał do konfesjonału zaś codziennie o trzeciej po południu klękał przed tabernakulum, by wyrazić swą wierną pamięć w godzinie konania Jezusa. W jego stylu życia było wiele z duchowości św. Jana Chrzciciela. Potrafił znikać, jak ewangeliczny prorok Adwentu, po to, aby Chrystusa było widać pełniej i wyraźniej. Zniknął i wymknął się naszym oczom. Serca nasze będą jednak jeszcze długo pałać. Gdy dzień się nachyli, a smutek się zmiesza z zadumą, przetrwa w nich pamięć dyskretnej poezji Emaus, pisanej jego dyskretnym uśmiechem. Jest to poezja płynąca z serca, które potrafiło harmonijnie złączyć miłość Boga z miłością do ludzi; nawet gdy ci ostatni odchodzą szybko, wymykając się naszym oczom, ale nie naszym uczuciom. Siła oddziaływania tej poezji wyraża się w konsekwentnej postawie, która każe nam znikać, po to, aby Chrystusa było lepiej widać. Te tajemnice dyskretnego znikania podsumował przed laty, spacerując wśród grobów na Powązkach. Napisał wtedy: można odejść na zawsze by stale być blisko. Był świadomy, iż fizyczna rozłąka nie oznacza bynajmniej ani zapomnienia, ani zerwania duchowej więzi. Mówił o tym podczas mszy świętej za Janusza Korczaka: Była wojna. Tytus spalił świątynię. Był pożar. Paliły się książki Boga, ale tylko papier się palił. Litery pofrunęły i żyją. Twoje wiersze, drogi księże Janie, żyją również własnym życiem. Pofrunęły i żyją. Nie tylko w sercach i pamięci naszego pokolenia. Ufamy, że – także u następnych pokoleń – będą umacniać nadzieję i kształtować zaufanie do uśmiechniętego Boga. Zwłaszcza u wychowanków tych szkół, które przyjęły Twoje imię jako patrona. Ufamy, że „rzeka pamięci nie wpadnie do rzeki zapomnienia”, lecz płynący czas okaże się wierną rzeką. Dziękujemy dziś Bogu, że tyle świateł pozapalał w zmęczonych ludzkich sercach dzięki Twojej posłudze słowa, piękna i sensu. Temu, od którego pochodzi wszelkie dobro, pragniemy podziękować za Twe świadectwo wartości, pisane kapłańskim sercem: wiernym, konsekwentnym, wrażliwym na ludzkie biedy. Niech w niebieskiej ojczyźnie docenią poetów proporcjonalnie do tego, jak my cenimy Twe wiersze. Niech świat Bożych paradoksów, płynących z ewangelii błogosławieństw, pozwoli Ci zachować tam ten sam uśmiech, którym Bóg uśmiecha się w Twej poezji. I w ramach tych paradoksów odchodząc pozostań z nami, Janie, gdy trzeba iść dalej. Pozostań z nami na zawsze. Na zawsze. Amen. Abp Józef Życiński 43 DOKTOR NORBERT JAKUB SZCZUKA Drodzy Rodzice i Bliscy nieodżałowanej pamięci Jakuba! Szanowny Panie Dziekanie! Przyjaciele, koledzy i koleżanki Zmarłego! Ukochana młodzieży! Zmarł niespodziewanie 24 marca 2007 r. Adiunkt w Katedrze Teorii Sztuki i Historii Doktryn Artystycznych Instytutu Historii Sztuki KUL im. Jana Pawła II. Współredaktor pisma literacko-artystycznego „Kresy”, członek Stowarzyszenie Historyków Sztuki. Laureat nagrody im. Ks. Szczęsnego Dettloffa. Wybitny znawca i badacz kultury angielskiej XVIII i XIX wieku. Ceniony tłumacz tekstów literackich, poetyckich z języka angielskiego. Świetny dydaktyk i komentator tekstów filozoficznych i estetycznych. Wykładowca, umiłowany przez młodzież akademicką. Jeden z najbardziej obiecujących badaczy sztuki młodszego pokolenia. Człowiek oddany sprawom kultury i ducha. Szczery i najlepszy Przyjaciel. (R.K) 44 Przypada mi dziś w udziale obowiązek wspomnienia oraz pożegnania, w imieniu pracowników i studentów Instytutu Historii Sztuki KUL, w imieniu nieobecnej z nami Pani Prof. Elżbiety Wolickiej, która z powodów osobistych nie mogła dziś do nas przybyć – Doktora Jakuba Szczuki – obowiązek dla mnie osobiście najsmutniejszy i niewymownie trudny – żegnam tutaj Kolegę i Przyjaciela. Nigdy bowiem nie przypuszczałem, że taka właśnie chwila, chwila odejścia kogoś bliskiego, pozwoli dopiero ujrzeć naocznie sens słów Psalmisty, że: Dni człowieka są jak trawa; kwitnie jak kwiat na polu: ledwie muśnie go wiatr, a już go nie ma. Czyż mógłbym oczekiwać, że przenikające wszystko poczucie nieodwracalnej utraty kogoś takiego, jak Jakub, skieruje znów wzrok ku modlitwie Jeremiasza: Wiem Panie, że nie człowiek wyznacza swą drogę, i nie w jego mocy leży kierować swoimi krokami, gdy idzie. Żadne słowa nie zdołają ukryć porażającej świadomości, że nagła śmierć, w całej swojej cichej grozie, wyrwała spośród nas Przyjaciela i człowieka pięknego charakteru, którego obecność przemawia do nas w pełni wówczas dopiero, gdy go zabrakło. Zabrakło kogoś, kto piękno osobowości łączył z wiedzą i talentem nieprzeciętnym. Urodzony w 1971 roku w Świdniku Dr Jakub Szczuka należał do grona najzdolniejszych i najbardziej obiecujących historyków sztuki młodego pokolenia w Polsce. Był jednym z pierwszych i najbardziej ukochanych uczniów prof. Elżbiety Wolickiej – Wolszleger, na której seminarium powstała jego nadzwyczaj dojrzała praca magisterska, poświęcona koncepcji pamięci, władzy poznawczej tak bliskiej Kubie, w pismach Aby Warburga, praca dostrzeżona w środowisku polskiej historii sztuki i wyróżniona nagrodą ks. Szczęsnego Dettloffa. W swoim doktoracie, napisanym również pod kierunkiem prof. Wolickiej, Jakub przypominał nam wszystkim postać Johna Ruskina, wielkiego eseisty i krytyka sztuki, którego pisma o Wenecji Jakub komentował i tłumaczył z mistrzostwem i wrażliwością poety, z wyobraźnią będącą nieomal zwierciadlanym refleksem imaginacji angielskiego pisarza. Nielitościwa śmierć przerwała projekt Jakuba edycji pism Ruskina, na który oczekiwaliśmy z wielką niecierpliwością. I podobnie, nie ziścił się Jego zamiar przekładu biografii Warburga na język polski. Jakub był człowiekiem miasta, lubił miasto, ze wszystkimi jego stronami. Nie Wenecja jednak była jego miastem, jak dla Nietzschego. Miastem Jakuba był Paryż, opowiadał o nim i tęsknił za nim tak, jak Nietzsche za swoją Wenecją. Nikt, kto miał okazję słuchać relacji Jakuba o Paryżu, nie zapomni nigdy magicznej władzy Jego słów, najżywszej fascynacji formami życia i formami sztuki francuskiej metropolii. Z tej niepowszedniej umiejętności ewokacji doznań i obrazów, zjednoczonej z głębią pamięci i umiłowaniem ducha kultury francuskiej, wzięła się chyba Jego fascynacja prozą Prousta i zamiar napisania książki – rozprawy habilitacyjnej o sztukach w powieściach Prousta, którego nie dane Mu już było spełnić. Jakuba zawsze będziemy pamiętać – jak nakazywał Wordsworth, pierwszy Jego ukochany poeta – tak, jak niebo odbijające się na wygładzonej tafli i w głębi górskiego jeziora. Jakub był człowiekiem, który nigdy nie popisywał się swoją niezwykłą erudycją; dla Niego kultura humanisty, okrzepła i dojrzała już w tak młodym przecież wieku, była kulturą myśli, a nie towarzyskiego poloru. Obcował z nią z taką naturalną bezpośredniością, z jaką słucha się muzyki, którą cenił i rozumiał, jak mało kto. Ci, którzy nie znali Go bliżej, mogli byli Jego skromność pomylić z egotystyczną skrytością ducha. My jednak wiedzieliśmy, że za zazdrośnie strzeżoną niezależnością, powściągliwością i ironicznym dystansem krył się człowiek MÓJ NAUCZYCIEL BRUNO SCHULZ Z Alfredem Schreyerem, muzykiem, działaczem społeczno-kulturalnym, uczniem Bruno Schulza rozmawia Monika Szabłowska pełen dobrej woli i niewymuszonej pogody, a przez to nieśmiały, niezawodny przyjaciel i oddany kolega, dowcipny i uroczy towarzysz, pełen dyskrecji i ciepła. Takie cechy charakteru tworzą osobę, lecz nigdy nie tworzą w pełni człowieka. Jakub był znakomitym historykiem i krytycznym znawcą kultury, wyśmienitym tłumaczem literatury i poezji angielskiej. Dla nas zawsze pozostanie także ulubionym przez młodzież akademicką wykładowcą, ukochanym i niezastąpionym. Potrafił głęboko odwzajemnić okazaną mu sympatię i przyjaźń, jakby przedwcześnie pojmując wagę zdania, że wiedza jest silna, ale miłość słodka. Wiemy, że słowa o „niezastąpionej stracie” mogą zabrzmieć tutaj i pusto, i głucho. Ale mamy tę pewność, pewność współczującego serca i duchowego powinowactwa, że nikt i nigdy nie zdoła zająć miejsca Jakuba. Nie ośmielałbym się łudzić, że kiedykolwiek będzie nam dane pojąć niewytłumaczalny mrok nagłego odejścia naszego Kolegi. Tego odejścia nie jesteśmy w stanie objąć myślą, a co dopiero przeniknąć. Lecz nasza słabość i wątpienie stają się dla nas zwiastunem nadziei. Jak ukochany przez Ciebie John Ruskin, szkicując w momencie wielkiego zwątpienia delikatny rysunek gałązek osiki na tle błękitu nieba w Fontainbleau odzyskał wiarę w piękno świata i dobroć jego Stwórcy, tak pamięć o Tobie, Jakubie, uchroni nas od niewiary i jej córki – rozpaczy. I za innym angielskim poetą, którego dzieła czytałeś z żarliwą miłością, powtórzymy: „Ze snu krótkiego budzi się dusza człowieka / W wieczności, gdzie Śmierci nie ma; Śmierci, śmierć cię czeka”. Monika Szabłowska: Drohobycz dla wielu Polaków jest miejscem magicznym, wykreowanym przez wyobraźnię Bruno Schulza. Dla Pana to miejsce ukochane, związane z dzieciństwem. Alfred Schreyer: W Drohobyczu się urodziłem i tam stale mieszkam od wczesnej jesieni 1932 r. Przedtem mieszkałem w Jaśle, gdzie mój ojciec był szefem chemików w jednej z rafinerii. Ale na początku lat trzydziestych, kiedy wybuchł kryzys światowy, rafineria została częściowo unieruchomiona. Ojciec stracił pracę i cała rodzina wróciła do Drohobycza. Bo wszyscy i matka, i ojciec pochodzili z Drohobycza. Czy w Pana domu były ściśle przestrzegane zasady religijne? W domu obchodziliśmy tylko wielkie święta. W sobotę nie chodziliśmy do synago- gi. W soboty musiałem chodzić do gimnazjum. Ojciec nie był wielce nabożny, też nie chodził. Ale na Jom Kipur pościliśmy. Mój wujek dr Bernard Schreyer był rabinem, lecz rabinem postępowym. Uczył w Gimnazjum Państwowym religii mojżeszowej w jęz. polskim. Kiedy miałem bar micwe w synagodze, w której był rabinem, to była wielka sensacja w Drohobyczu. Mój wujek powiedział, abym jedną z modlitw przeczytał po polsku. Czegoś takiego Żydzi drohobyccy nie widzieli i nie słyszeli. To była sensacja na cały Drohobycz, że siostrzeniec doktora Schreyera czytał jedną z modlitw na bar mictwie po polsku. Czy już wtedy wstąpił Pan do szkoły, w której uczył Schulz? Nie, wtedy wstąpiłem do polskiego Prywatnego Gimnazjum im. Sienkiewicza, gdzie Alfred Schreyer wśród pobożnych Żydów z Izraela 45 Alfred Schreyer i Jerzy Jacek Bojarski, red. nacz. Niecodziennika Bibliotecznego m. in. w drugiej gimnazjalnej starego typu opiekunką klasy była pani Józefina Szelińska, narzeczona Schulza. Była nadzwyczajną osobą. Schulz od czasu do czasu przychodził do niej do gimnazjum. Spotykałem go na ulicy. Zawsze zdejmowałem czapkę, a on zawsze odpowiadał mi zdjęciem kapelusza. Był niezwykle uprzejmy. W 1934 roku wstąpiłem do Gimnazjum Państwowego im. króla Władysława Jagiełły i wtedy zostałem uczniem Brunona Schulza. Uczył nas robót ręcznych i rysunków. Był bardzo lubiany ze względu na swoją dobroć i niesłychaną skromność, która praktycznie była najważniejszą cechą jego charakteru. Był przesadnie skromnym człowiekiem należący do takich, których jak to się mówi: „nie widać- nie słychać” – zawsze szedł pod ścianą, żeby nie zwracano na niego uwagi. Nie lubił pokazywać się, nigdy nie podnosił głosu. Bardzo trudno było wyprowadzić Schulza z równowagi. Był swego czasu taki wypadek, że jakiś uczeń wyprowadził go z równowagi i on uderzył go dziennikiem klasowym w plecy. To była sensacja na całe gimnazjum, że Schulz uderzył ucznia. Ale co to za uderzenie? Jaki był Schulz na co dzień? Prowadził lekcje rysunków. To było tak, że nie każdy z nas był utalentowany – ja niestety też nie – więc on podchodził i wskazywał: tutaj niedobrze narysowałeś, podchodził do tablicy i rysował tak jak to powinno wyglądać. Nigdy nikomu nie wyrządził zła. Myślę, że gorszej oceny jak „dobrze” 46 na świadectwie nie uznawał. Chyba, że ze względu na zachowanie. Może wtedy komuś psuł świadectwo i wpisywał „dostateczny”. Nigdy za to, że ktoś nie umiał rysować, bo Schulz bardzo dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że nie każdy umie. Ja dla niego byłem takim szeregowym uczniem. Bardzo grzecznie zawsze witaliśmy się na ulicy. Schulz lubił wszystkich uczniów, ale wśród uczniów miał swoich ulubieńców tj. tych, którzy umieli albo malować, rysować, albo pisać. Wśród nich był Andrzej Chciuk, autor dwóch książek Ziemia księżycowa i Atlantyda. Ta druga to wspaniała książka. Warto przytoczyć z niej jedną opowieść. Kiedy po raz pierwszy w Drohobyczu w 1939 r. obchodzono rocznicę rewolucji październikowej, zamówiono u malarzy drohobyckich portrety wodzów kremlowskich. Zawieszono je w oknach ratusza. Schulza spotkał zaszczyt namalować Stalina – całą jego postać. Malował na podłodze w auli gimnazjum, gdyż płótno miało mniej więcej 3x5m. Obraz zawieszono w bramie głównej w wejściu do ratusza. Zaczęła się demonstracja. Schulz z Andrzejem Chciukiem stali na rynku i obserwowali wydarzenia. Schulz był bardzo spostrzegawczym człowiekiem. Powiedział do Chciuka: „Zobacz Andrzeju, ci ludzie już raz maszerowali, oni idą znowu.” Portrety wisiały troszeczkę ukośnie. Kawki je paskudziły. A najgorsze, że zaczął padać deszcz, a portrety były wykonane zwykłą rozpuszczalną w wodzie farbą i to wszystko za- częło cieknąć. Wtedy Schulz powiedział: „Andrzeju, po raz pierwszy w życiu nie żal mi mojej pracy”. A jak w Pana pamięci zachował się Drohobycz? To było naprawdę miasto wielokulturowe mające przed wojną ok. 42 tys. mieszkańców. Ludność składała się z trzech mniej więcej równych ilościowo etnicznych grup: Polaków, Żydów, Ukraińców. Dlatego Marian Herman nazwał Drohobycz „półtora miasta”. Przed wojną stosunki międzykulturowe były dobre. Spotykało się naturalnie napisy typu: „Nie kupuj u Żyda”. Nikt na to nie zwracał uwagi. Jak się chciało coś kupić taniej, to wszyscy szli do Żyda, Polacy i Ukraińcy oczywiście też. Czy Bruno Schulz był wtedy znaną postacią w Drohobyczu, czy doceniano jego dzieła? Schulza czytała grupa inteligencji, jego znajomi. Na pewno nie czytali go ani Polacy, ani Ukraińcy. Na Schulza pokazywano, że nie wszystko w porządku ma w głowie. Ta Księga bałwochwalcza, te kobiety tam ukazane... Dla ówczesnych drohobyczan to był jakiś tam nauczyciel gimnazjalny. Niemcy mówią tak: każdy artysta jest trochę zwariowany. I to świetnie pasowało do Schulza. Nikt nigdy nie wiedział, tym bardziej my, uczniowie, że Schulz otrzymał Złoty Wawrzyn Polskiej Akademii Literatury. O tym nikomu nie opowiadał. On był na tyle skromny, że się z tym nigdy nie afiszował. A kim jeszcze dla Pana był Bruno Schulz? W moim życiu Schulz odegrał bardzo dużą rolę. Podczas okupacji nazistowskiej pracowałem w jednym z pięciu obozów pracy przymusowej, nieopodal Drohobycza. Tam był tartak, który już nie istnieje. W tartaku pracowałem w stolarni – jako pomocnik stolarza. Umiałem wszystko zrobić, czego ode mnie wymagano. Jaki paradoks – nauczył mnie tego Bruno Schulz. O śmierci Brunona Schulza dowiedział się Pan od razu? W tym samym dniu. Mieszkałem 250 m od miejsca, w którym został zastrzelony Schulz. Ta dzika akcja czwartkowa wybuchła rano. Słyszeliśmy strzelaninę i nie wyszliśmy z matką do pracy. Zostaliśmy cały dzień w domu. Wieczorem przyszli sąsiedzi z góry – oni pracowali w Judenracie – i powiedzieli, że został zastrzelony Schulz. Po zakończeniu wojny wrócił Pan do Drohobycza. Wraz z Panem powróciła pamięć o dawnym nauczycielu gimnazjalnym. Czy drohobyczanie pamiętali wtedy o Schulzu? Schulz, do chwili skandalu związanego z wywiezieniem malowideł ściennych, był nieznany wśród obecnych mieszkańców. Z czasem pomyślano o tablicy upamiętniającej. Najpierw była maleńka i biała. Ufundowało ją towarzystwo Polskiej Kultury w Drohobyczu, którym kierowała Maria Galas i którego do dziś jestem członkiem. Tablica była ładna, pisana polskimi literami, ale z tej tablicy wynikało, że Schulz był Polakiem. Zmieniono ją więc z inicjatywy dr. Schwarza, też drohobyczanina, który mieszka obecnie w Monachium. Przekonał władze, że tablicę trzeba zmienić, bo Schulz był pisarzem i artystą żydowskim. Ja mu mówię: „Olek, przecież to jest prawidłowo – on nie był pisarzem żydowskim, on był pisarzem polskim żydowskiego pochodzenia”. On mi na to: „Pokażę ci encyklopedię...”. – „Encyklopedia – mówię mu – to jest papier, a na papierze można napisać co się chce.” Obecna tablica jest czarna, napisy są w trzech językach: ukraińskim, polskim i hebrajskim. W jęz. polskim brzmi to jako tako: pisarz i artysta żydowski mistrz słowa polskiego. Jednak w przekładzie na ukraiński: majster ukraińskowo słowa – to jest fa- Drohobycz. Tablica mosiężna, upamiętniająca śmierć Bruno Schulza talne. Na tablicy jest pięknie wyryty portret Schulza i jeszcze taka gałązka, o którą nikt nie prosił – sam rzeźbiarz ją dodał. Ta tablica nadaje się na cmentarz, a nie na ścianę domu Schulza. W listopadzie 2006r. drohobyczanie przeżyli niezwykłe doświadczenie, które miało miejsce w czasie trwania II Międzynarodowego Festiwalu Brunona Schulza w Drohobyczu... Ta ostatnia tablica wywołała w Drohobyczu, wielki rozgłos. Trwa on do dziś. Po to, aby wmurować tablicę w chodnik, dokładnie w miejsce, gdzie został zastrzelony Bruno Schulz, odbyło się posiedzenie rady miejskiej, która wydała na to oficjalną zgodę. Jest to pierwsza tablica wmurowana w chodnik na Ukrainie. Nikt jej nie niszczy. Raz byłem nawet zaskoczony – ktoś postawił na niej lampeczkę. 19 listopada – w czasie festiwalu odsłonięto tablicę z napisami w dwóch językach, ukraińskim i polskim: na tym miejscu został rozstrzelany przez gestapowca. Świetnie jest zrobiona przez Andrzeja A. Widelskie- go. Ufundowała ją Fundacja Janusza Palikota z Lublina. Bardzo pomysłowe było odsłonięcie tej tablicy. Włodko Kaufman, znany lwowski artysta, zasypał tablicę różnymi znaczkami pocztowymi, bo Schulz pisał o znaczkach, potem zdmuchnął znaczki, które fruwały w powietrzu. Patrzę często na to miejsce – ludzie podchodzą i czytają. Alfred Schreyer przybył do Lublina na dwa koncerty wraz ze swymi przyjaciółmi: Lwem Łobanovem, grającym na fortepianie i Tadeyem Serwatko, akordeonistą. Koncerty przyjęto z wielkim aplauzem. Pan Alfred grał na skrzypcach, śpiewał polskie tanga, pieśni żydowskie i ukraińskie. Po trzygodzinnym spacerze po Lublinie uśmiechnął się do mnie i rzekł bardzo poważnie: Lublinianie ustosunkowali się do historii swojego miasta, do Żydów. U nas w Drohobyczu to nie do pomyślenia. Serdecznie dziękuję za rozmowę. 47 Niecodziennik p o l e c a Obdarzony pogodą ducha i trzeźwym spojrzeniem na rzeczywistość, ojciec Aleksander jest mistrzem anegdoty i konwersacji, z których przebija sympatia do świata i ludzi, połączona z pewnym dystansem i delikatną ironią. W tej książce mówi o Rosji i Rosjanach, o wojnie, o PRL, o zakonie, o fascynujących losach rodziny Hauków, o polityce i filozofii. Z jego opowieści wyłania się obraz skomplikowanej i trudnej historii Polski i Rosji, ale przede wszystkim postać o. Aleksandra. Zapewne dla większości Polaków wciąż jest On osobą zbyt mało znaną, albo nieznaną zupełnie, ale z całą pewnością wartą poznania. Książka dla mądrych i myślących, wydana przez Duszpasterstwa Środowisk Twórczych, w serii: Świadkowie nadziei: Błogosławiony kłopot myślenia. Z Aleksandrem Hauke-Ligowskim OP rozmawia Jan Pleszczyński, Norbertinum 2007, wydanie I, s.263,16 s. il. czarno-białych. Ojciec Aleksander Hauke-Ligowski – dominikanin spokrewniony ze znamienitymi rodami europejskimi. Jest znawcą dawnej i współczesnej Rosji, miłośnikiem starych mebli i całego wieku XIX. W 1977 r. uczestniczył w głodówce w kościele św. Marcina w Warszawie, której celem było uwolnienie więzionych działaczy KOR. Cel został osiągnięty. Jeszcze w latach sześćdziesiątych XX w. rozpoczął nielegalne, jako cywil, podróże do ZSRR. Działał tam w niezwykle ciekawych i różnorodnych środowiskach inteligencji: wśród prawosławnych, katolików i niewierzących. 48 Dr Jan Pleszczyński – dziennikarz, publicysta, adiunkt w Zakładzie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej UMCS, były dziennikarz Gazety Wyborczej i współpracownik „Niecodziennika Bibliotecznego”. (red) Aleksander Hauke-Ligowski Noc, która stała się przebudzeniem Tę noc warto było przeżyć na jawie, chociaż niektórzy przespali. Tak w życiu bywa: gdy jedni czuwają, drudzy śpią. Mówi o tym nawet Ewangelia. Można by ich wskazać palcem, ale, ponieważ wszystko zdarzyło się po raz pierwszy, okażemy łaskę kulturowym śpiochom. Dobre jest to, że przynajmniej nie nagrzeszyli inaczej, tylko zaniedbaniem. Noc z kulturą była genialnym pomysłem. Tajemnicza siła sprawcza zdołała wyprowadzić tysiące ludzi z domów – już dawno miasto nie przeżywało takiej zbiorowej prowokacji, w której nie chodziłoby o negację czegokolwiek. Lublin ożył pokazując swoje najpiękniejsze twarze. Pokazał, że jest miastem ludzi młodych, inteligentnych, którzy nie wstydzą się wzruszać, nie boją się szukać ukrytego piękna. Którym nie wystarczy uproszczona wizja świata: poprawność polityczna, kicz, lustracyjny skansen, indeks Giertycha, homofobia okazywana bajkowym bohaterom i kolejna RP z Matką Trybunalską w tle. Ci ludzie nie chcą stąd uciekać, chcą tylko żyć normalnie i widzieć sens wszystkiego. Dla nich warto pracować, aby oni pracowali dla innych. Największym dobrem tego miasta i tego kraju są ludzie, którzy odkryli, że możliwy jest inny świat. Nie chcą być zakładnikami przeszłości, którzy muszą czytać kolejną wersję historii własnego narodu. To było coś więcej niż nocne wyjście konsumentów kultury, którzy dowiedzieli się, że miasto funduje darmochę przechodniowi. To było kulturalne przebudzenie. Do wielu dotarło jak dużo w Lublinie można przeżyć. Tej nocy, na oczach wielu, zaczął się kruszyć stereotyp ściany wschodniej, Polski pełnej kompleksów, niemalże pszenno-buraczanej, kulturowo niepełnosprawnej. Tej nocy każdy z obecnych oddał swój głos w wielkim, choć nieformalnym, referendum. Sobą współtworzył autoportret miasta, które aspiruje do miana kulturalnej stolicy Europy w 2016. Ci wszyscy ludzie podarowali czas kulturze, ale tak naprawdę podarowali go sobie samym. Na kilka godzin weszli w inny świat, zmienili tematy rozmów, miejsca spotkań. Jak choćby ci, z którymi spotkałem się gdzieś na Czechowie, w filii biblioteki nr 30. Kameralne, wolne od pośpiechu grono ludzi zasłuchanych w poezję, choć wokół tyle prozy. A może właśnie dlatego? Ta noc się tylko zaczęła, ona się już nie skończy. Powtórzy się jeszcze wiele razy. Temu też ma służyć podpisane o północy (sic!) porozumienie Prezydenta Miasta i Marszałka Województwa Lubelskiego, by dobro i sukces Lublina, był celem nadrzędnym. Ten list intencyjny jako pierwsi podpisali urzędowi gospodarze, teraz kolej na nas. Ażeby sukces był sukcesem i był możliwy, musi być robio- ny wspólnie. Nikt nie może go zawłaszczyć i nikt nie może czuć się zwolniony z cząstki odpowiedzialności. Byłoby to nieuczciwe, niemądre i niewychowawcze. Proponuję ustawić na ratuszu zegar, który będzie odliczał dni dzielące nas od sukcesu. To odliczanie jest nam potrzebne, by nie marnować niczego, co ten sukces umożliwi i przybliży. Teraz podzielmy się pracą, by potem podzielić się jej owocami. To prawda nie musimy podejmować tej szansy i wyzwania. Ale jeśli zdobędziemy się na jej odrzucenie, to potem będziemy musieli sobie powiedzieć: taki był nasz dziwny wybór! Bądźmy razem w tym wielkim projekcie. Każdy może coś dać z siebie. Kiedy stawiano wielki, egipski obelisk na Placu Św. Piotra, najwięcej było tych, którzy trzymali liny. Ale był jeden człowiek, który widząc, że liny mogą nie wytrzymać ciężaru i napięcia, krzyknął: Woda na liny! Posłuchano go, choć nie bardzo było wiadomo, kim jest. Można więc powiedzieć, że obelisk stanął dzięki niewątpliwej sile tysięcy, ale też dzięki uwadze pojedynczego mieszkańca. Może to być niezła metafora tego, co postanowiliśmy osiągnąć! Ks. Ryszard K. Winiarski Duszpasterz Środowisk Twórczych Archidiecezji Lubelskiej 49 „ja z nieba jastrząb” rzecz o Edzie Ostrowskiej Poetka nienagłaśniana i niedoceniana W tym roku stuknie jubileusz trzydziestolecia pracy twórczej, naszej bezkompromisowej, niezwykłej i autentycznej, aż do bólu – poetki i literatki – Edy Ostrowskiej. Edę, jako osobę, znam przeszło 21 lat, zaś jako zjawisko poetyckie 7 lat krócej. Któż, oprócz wielkiego profesora, krytyka literackiego i poety – Józefa Jacka Ferta, może napisać o „PERŁOWEJ” JUBILATCE ? Prawie nikt. Tym bardziej zwykły „zjadacz chleba”, zwykły czytelnik-śmiertelnik. Od początku falstart. Eda zaznaczyła na wstępie, że albo Jacek napisze, albo nikt. Jacek odmówił, bo jest w tak zwanym świecie wielkich obowiązków swojej „Alma Mater”. Dzisiaj chcę na nowo zainteresować fachowców jej „życiem literacko-poetyckim”, bo czuję wewnętrzną potrzebę „lustracji” poetycko-wydawniczej. Potrzeba mi katharsis. Mam wydawnicze wyrzuty sumienia wobec poetki. Dlaczego? – bo się przestraszyłem. W 1993 roku zrezygnowałem, jako 50 dyrektor Wydawnictwa „Kerygma”, z wydawania jej tomików „Nasienie Abrahama” i „Krew proroków na Twoich rękach” mimo, iż była na to dotacja. Nie o pieniądze szło, bo były. O wartości poezji Edy byłem przekonany. Decyzję podjąłem wbrew sobie. Podszyty strachem bałem się, że dopadnie mnie „powszechna kurewka apatia”. To pierwsze z brzegu słowo i środkowe zdecydowały. Miałem świadomość, że w biblii nie takie słowa padały. Ja stchórzyłem roztropnością - ładnie powiedziane co?. Edo wybacz. „Kerygma” była na stoiskach przykościelnych. To co zaniechała „Kerygmat” nadrobiło później siostrzane „Norbertinum”. Konsekwencje poniósł Norbert Wojciechowski, któremu byłem, i wciąż jestem, wdzięczny za nieświadomą odwagę. Później, to jego wydawnictwo ścigało i opluwało pewne stowarzyszenie od tzw. „katolickiej moralności”. Mimo to „Norbertinum” ma się dobrze i wyda kolejny tomik Edy: „Śmiech i łaska”. Biogram pisze samo życie O zmarłych i jubilatach można mówić dobrze lub wcale? Pewnie tak. Ale ja pójdę inną drogą – pokazując tylko „małe co nie co” naszej „Perełki”. O krainie Podlaskiej mówią: ”piaski, laski i karaski”, a jednak Sławatycze okazały się dorodną ziemią i wydały na świat 9 sierpnia 1959 roku Edwardę (Eda to jej poetycki puklerz. Tu chadzała do szkoły. Potem była Włodawa, liceum i „pan od polskiego” – mgr Józef Jacek Fert. piszący wtedy dopiero doktorat (obecnie profesor i prorektor Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II). To w nim podkochiwała się młoda uczennica. Nikt jej twórczości lepiej nie zna, niż właśnie on. Odkrywca jej talentu i świetny interpretator twórczości, której nie doceniamy, no bo naprawdę nie znamy. Może nie rozumiemy jej do końca? Oby z nią nie było jak z Norwidem i z innymi artystami, że zachwycano się nimi dopiero po śmierci! Studia bibliotekoznawcze odbyła na UMCS w latach 1978-1983. To był dla niej piękny czas, choć zarazem burzliwy i pełen ciężkich doświadczeń. Czas życia i tworzenia pełen buntów, poszukiwań i błądzeń. Momenty trudne i zmagania się z rzeczywistością. Lata beztroskie, ale twórcze. Mam nadzieję, że kiedyś sama odkryje nam rąbek tajemnicy ze swojej biografii. Po studiach pracowała, jako bibliotekarka, w lubelskich szkołach. Rok 1986 był przełomowy w jej życiu. Jak biblijny Abraham, który usłyszał słowa: „opuść swoje rodzinne Ur i pójdź za mną do Ziemi Obiecanej” , tak i ona była posłuszna temu głosowi, dała się prowadzić Panu Bogu za rękę, a On jest jej wierny. Od 1988 roku przebywa na rencie. Z synkiem Bazylim mieszka w Lublinie, choć miała w swoim życiu epizod Śląski. Tam mieszka jej mąż, górnik. Słaba w życiu, ale mocna w twórczości. To przedziw- ny paradoks i mechanizm w życiu niejednego artysty. To poeci są mniejszością i skarbem narodowym, który bezwzględnie winniśmy chronić. Bolejemy nad życiem zwierzątek i przyrody, a nie zauważamy ludzi, którzy są prorokami pośród nas. Zadebiutowała w 1976 roku w „Kamenie” wierszem „Przechylę Ciebie”. Wielokrotnie otrzymała nagrodę im. Józefa Czechowicza: w 1984 za tomik wierszy ”Ludzie, symbole i chore kwiaty” oraz „Smugi pieprzu”; w 1989 za tomiki wierszy ”Tajemnica I Bolesna” i „Małmazja” nagrody III stopnia, w 1991 nagrodę II stopnia za „Psalmy”. Uzyskała Nagrodę Artystyczną Młodych im. S. Wyspiańskiego II stopnia za „Małmazję”. W 1995 roku zdobyła I nagrodę w IX Ogólnopolskim Konkursie Literackim im. E. Stachury. Jej twórczość jest bogata i różnorodna. Uwaga. Dla wydawców mam dobrą nowinę: „Perłowa” Jubilatka posiada tomiki wierszy, prozę, sztukę, farsę, których jeszcze nie wydała. Spotkanie po latach Nasze spotkanie było iście poetycko-szalone, jak mówi jej wiersz „My poeci my głupcy...”. Eda - jak przystało na poważaną poetkę i artystyczną kreację - nie mogła dla mnie mieć czasu. Bo jakże, prosto z ulicy i od razu rozmowa? Byliśmy umówieni, ale nam się nie powiodło. Do jej piwnicznej izby wszedłem jak do meczetu, z namasz- czeniem ściągając buty. Toż wtargnąłem do świątyni poezji. A ona w ciągłym pośpiechu. Choroba, umówiona wizyta u lekarza, a ja do „jej natręctw czystości” dołożyłem swoje, niecodzienne natręctwo wykonania obowiązku dziennikarskiego i odnotowania jubileuszu. Potem już tylko jazda z ulicy Zana na Hipoteczną. Chciałem być szybki i bezbolesny. Jedną ręką prowadziłem „Opla” w drugiej trzymałem dyktafon. Przelot w tłoku i rozmowa w pośpiechu. To są te nasze zwariowane znaki czasu. Życie wyreżyserowało nam spotkanie: byle jak, byle gdzie i szybko - z nagrywaniem włącznie! Ale podsłuchajmy nas dwojga w tym mikrokosmosie samochodowym. To bardzo ważne, czego w godzinach szczytu Lublin był świadkiem. Przedziwnego zjawiska: jazdo-wywiado-rozmowo-przekomarzania się na temat poezji. Dwa różne światy. Rola wzięta żywcem z zatłoczonej ulicy. Ni to rozmowa, ni pytania. To spotkanie bliskich sobie spojrzeń i odpowiedzi. Poniżej przytoczę kilka zdań jakie zamieniliśmy ze sobą: Czym jest Twoja poezja? Jest przesłaniem poza grób. Poza grób? Dosłownie. Jest czymś więcej niż moje życie, ponieważ nie jest ze mnie, ale jest z Ducha, który udziela się: komu chce, kiedy chce, i jak chce. Czyli życie wieczne przepowiadasz? Przepowiadam swoje zmaganie, tak jak Jakub z Panem Bogiem, o błogosławieństwo. Jak widzisz swoje 30 lat twórczości? Wszystkim. Jest istotą życia, istnienia. Nie jakąś przygodą. Nasze pismo jest niecodzienne, tak jak Twoja poezja … Moja poezja jest taką drogą przez życie, drogą przez mękę. Czym się twoja poezja różni od innych? O wiadomo, że się różni zasadniczo. Okupiona krwią. Tak jak ofiara Jezusa. Nie jest moim wymysłem. Nie piszę siedem lat, nie piszę pięć lat i nie wiem czy będę pisała i co będę pisała. Nie znam dnia, ani godziny. Nie wiem czy kiedykolwiek będę pisała. Będę normalnie żyła w skorupce czasu. Ale widzisz rozwój swojego pisania? Oczywiście, że tak – to jest od Ducha, więc Duch Święty prowadzi [...] Obecnie piszę mistyczną poezję. Piszę też listy poetyckie, m.in. do przyjaciela, takie listy krewkie, myślę, że to bardzo koliduje z moją twórczością, ale ma sens. Bo dlaczego ja mam być dewocyjna. Nie jestem ze sklepu z dewocjonaliami. Mnie w ogóle nie można kupić. Gdyby nie wszystkie choroby jakie mi Pan Bóg dał i ograniczenia nadal byłabym szalona, jak w młodości. Choroby są błogosławieństwem, ...dla ciebie i dla mnie. Tak, choroby i cierpienia to są dobre cugle dla roztropnego człowieka. Gdybyś wierszem miała zawrzeć swoje życie… Powiem ci wiersz, który dedykowałam Joszko Brodzie: Ty dostałeś na drogę lniany worek z chlebem a ja grzebień żelazny szedłeś po matczynej dłoni, ja zboczem grani Ty jesteś śmiech i łaska a ja z nieba jastrząb powiedz Ojcu że gasnę Lublin 9 lutego RP 2004 św. Apolonii, męczennicy To mój cały życiorys, moja droga. Tym wierszem zakończę Dzięki za spotkanie Z nieokiełazaną artystycznie, nie opisaną do końca biograficznie i nie wypisaną do ostatka - Edą Ostrowską - rozmawiał w niecodziennych warunkach Niecodziennik Biblioteczny. Podróż trwała 13 minut 18 sekund. Dłużej niż planowano co z pożytkiem wpłynęło na nasze jubileuszowe przekomarzania. Jerzy Jacek Bojarski Ps. Jednak bez prof. Józefa Jacka Ferta Jubileusz trzydziestolecia chyba się nie odbędzie. SOS profesorze Jacku SOS bo płaczu nie będzie końca. 51 Niecodziennik Biblioteczny Miejska Biblioteka Publiczna im. H. Łopacińskiego, ul. Peowiaków - Lublin tel. kom. www.niecodziennik.mbp.lublin.pl; email: [email protected] Zespół redakcyjny: Jerzy Jacek Bojarski (redaktor naczelny), Dorota Borowiecka, Stanisław Gaszyński, Dariusz Jóźwik, Krystyna Rybicka Grafika: Andrzej Kot Projekt graficzny i redakcja techniczna: Miriam przy współpracy Andrzeja Kota Przygotowanie do druku: Amadeusz Targoński www.targonski.pl Druk: Petit s.c. Skład-Druk-Oprawa ul. Tokarska , - Lublin tel. , Współpraca: Anna Boguszewska, Małgorzata Żurakowska Radio Lublin Wydawca: Miejska Biblioteka Publiczna im. H. Łopacińskiego w Lublinie Dyrektor: Piotr Tokarczuk , , fax www.mbp.lublin.pl Miejska Biblioteka Publiczna im. H. Łopacińskiego ul. Peowiaków 12 20-007 Lublin Numer filii Telefon Kierownik ul. Kościelna 7a ul. Peowiaków 12 ul. Hutnicza 20 ul. Kraśnicka 100 (szpital) ul. Krochmalna 47 ul. Poniatowskiego 4 ul. Kunickiego 35 ul. Zuchów 2 ul. Krańcowa 106 ul. Kleeberga 12a ul. Lwowska 6 ul. Żelazowej Woli 7 ul. Grażyny 13 ul. Jaczewskiego 8 (szpital) ul. Wajdeloty 20 ul. Kasztanowa 1 ul. Przyjaźni 11a ul. Głęboka 8 ul.Kunickiego 89 ul. Krężnicka 125 ul. Rynek 11 ul. Kruczkowskiego 14 ul. Chodźki 2 (szpital) ul. Juranda 7 ul. Sympatyczna 16 ul. Leonarda 18 ul. Braci Wieniawskich 5 ul. Nadbystrzycka 85 ul. Kiepury 5 ul. Br. Wieniawskich 5 ul. Nałkowskich 102 081 746-55-10 081 532-05-29 081 746-29-63 081 537-47-15 081 442-44-24 081 533-07-13 081 472-53-93 081 534-10-73 081 744-17-18 081 747-10-23 081 747-43-54 081 741-52-73 081 525-08-85 081 724-41-37 081 525-12-62 081 444-77-55 081 746-28-11 081 525-10-91 081 745-31-44 081 750-09-26 081 532-05-45 081 744-48-16 081 718-51-04 081 525-65-03 081 527-21-82 081 525-64-39 081 741-62-36 081 525-86-44 081 741-92-94 081 741-62-36 081 744-71-69 Helena Gospodarek Elżbieta Kopciewicz Jolanta Niedzińska Teresa Piotrowska Anna Woroniak Wiesława Szymczak Bożenna Smolińska Grażyna Strużak Anna Pawłowska Grażyna Czerkas Mirosława Sągolewska Róża Wawer Grażyna Mach Teresa Kamińska Larysa Madejek Małgorzata Hiszpańska Alicja Wojtaszak Aneta Kuśnierz Jolanta Jurkowska Mariusz Żurek Anna Rafalska Anna Michałkiewicz Halina Zembrzuska Maria Kozioł Marzena Kubiczek Anna Orzełowska Dorota Borowiecka Maria Poręba Alina Lewicka-Rosińska Krystyna Rybicka Joanna Łopuszyńska KAZ FIL WY II 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 Adres MBP Oraz Dyrekcja MBP ul. Peowiaków 12 tel. 081 532-15-29