Ocalona radosc

Transkrypt

Ocalona radosc
UWAGA
Żadna część tej publikacji, z wyjątkiem krótkich cytatów
w recenzjach lub artykułach krytycznych, nie może być reprodukowana, zapamiętywana (poza określonym w regulaminie serwisu
www Wydawnictwa A PROPOS) czy przekazywana w żaden sposób
(pisemny, fotograficzny, wizualny, audio lub jakikolwiek inny) bez
pisemnej zgody wydawcy.
Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości tej publikacji oraz
udostępniania jej osobom trzecim za odpłatnością lub nieodpłatnie.
Łamanie powyższego postanowienia wydawcy będzie łamaniem
obowiązującego prawa autorskiego, wydawniczego i praw pokrewnych i może być ścigane prawem.
Chroń swojego E-BOOKA. Nie udostępniaj plików innym
osobom.
Hermine Schmidt
Ocalona radość
Wspomnienia młodej dziewczyny
z lat 1925-1945
Wrocław 2009
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Hermine Schmidt
Tytuł oryginału: Die gerettete Freude
Przełożyły: Danuta Seifert i Aleksandra Boczek
Redakcja i korekta: Stanisław Chopkowicz
Serdecznie dziękujemy Danucie Seifert, Aleksandrze Boczek
i Stanisławowi Chopkowiczowi za trud i wielomiesięczną pracę, jaką wykonali,
aby książka ta mogła ukazać się w języku polskim.
Dziękujemy za zaangażowanie i serce włożone w to niezwykłe dzieło. Wydawcy
ISBN: 978-83-61387-15-2
Copyright © 2005 Gramma Book (Forlaget Gramma)
Gernersgade 55, DK-1319 Copenhagen K, Denmark
[email protected], www.gramma.dk
Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo A PROPOS
ul. Obornicka 77 F/1 B, 51-114 Wrocław, tel.: 71/352 52 92, 0602 633 478
www.wydawnictwo-apropos.pl, e-mail: [email protected]
Wrocław 2009
Wydanie II
Skład i łamanie: Ewa Głogowska
Wszelkie prawa zastrzeżone.
All rights reserved.
Prawo do publikacji tej książki w języku polskim posiada Wydawnictwo A PROPOS.
Wydanie jej w całości bądź w części bez pozwolenia Wydawnictwa na piśmie, uważa
się za bezprawne i będzie podlegało karze. Żadna część tej pracy nie może być powielana i rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny,
mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem, nagrywaniem na taśmy lub przy użyciu
innych systemów, bez pisemnej zgody wydawcy.
Przednia okładka: 18-letnia Hermine Schmidt i Brama Śmierci, wejście do obozu
koncentracyjnego Stutthof. Tylna okładka: Kamienny pomnik, wzniesiony w Danii,
upamiętniający oswobodzenie więźniów.
Projekt okładki (według wersji angielskiej): Christian de Thurah i John Boisen
Książkę tę poświęcam:
Tym, którzy mnie kochają i nigdy nie przestali
mnie prosić o tę książkę.
Oby nigdy nie przestali mnie kochać.
„Dzieci tylko wówczas mogą nauczyć się
odpowiedzialności z wydarzeń historycznych, gdy zauważą,
że byli to tacy sami ludzie jak ty i ja. Muszą umieć
utożsamić się z życiem tych ludzi”.
(Cytat: Wilhelm Staudacher, były sekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta Herzoga)
Dlatego opisałam tu moją młodość,
nie tylko dla młodych ludzi.
Ze wszystkimi wzlotami i upadkami,
ze wszystkimi mocnymi i słabymi stronami.
Spis treści
Przedmowa prof. Christine King
7
Przedmowa dr. Detlefa Garbego
9
Wstęp: Krople rosy
14
1. Moje korzenie
18
2. Nastają trudne czasy
51
3. Szczęśliwe dni w Sopocie
61
4. Szkoła i praca
69
5. Moja wiara się pogłębia
83
6. Aresztowanie i uwięzienie
101
7. Wyroki
136
8. Obóz zagłady Stutthof
152
9. Likwidacja obozu
186
10. Ocalenie
206
11. Moje nowe życie od roku 1945
215
Przedmowa
prof. Christine King
historyk
rektor Staffordshire University w Wielkiej Brytanii
GDY mniej więcej dwadzieścia lat temu jako doktorantka zaczynałam
zaznajamiać się z przeżyciami członków mniejszości religijnych
w „Trzeciej Rzeszy”, miałam niewielką wiedzę na temat społeczności
Świadków Jehowy i ich wierzeń. Chciałam tylko zbadać, czy to ugrupowanie, podobnie jak inne ugrupowania, które wybrałam do analizy,
stawiało pod jakimś względem ideowy lub aktywny opór wobec narodowego socjalizmu. Spośród wszystkich grup właśnie stanowisko
Świadka Jehowy szybko zaczęło się wyróżniać. Świadkowie odmówili
pójścia na kompromis w kwestii swojej wiary i byli gotowi ponieść
konsekwencje, jakie pociągnąłby za sobą w totalitarnym państwie taki
wybór. Ich dzieje są tak wstrząsające, a zarazem tak zrozumiałe, że
w swojej wymowie pozwalają nam wszystkim lepiej zrozumieć to, co
wydarzyło się w owym okresie historycznym, często określanym mianem „holocaustu”.
Książka „Ocalona radość” daje nam pobudzający do myślenia
wgląd w przeżycia młodej dziewczyny, będącej Świadkiem Jehowy
w tamtym przerażającym okresie. Jej narracja ukazuje nam zarówno
wyzwania, którym stawili czoła ona i jej współwyznawcy, jak również
dotykające ją skutki konfliktu ideologicznego, którego była świadoma.
Dowiadujemy się też, jakie tragiczne piętno wycisnęły na jej życiu te
przeżycia, a także co czuje naoczny świadek tamtych wydarzeń.
Historia Świadków Jehowy jest godna uwagi, i chociaż zaczyna się
o niej mówić coraz więcej, a odwaga osób, które cierpiały lub oddały
życie za swą wiarę, zdobywa uznanie i poważanie u ludzi poza obrębem
7
8
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
tego ugrupowania, to w dalszym ciągu pozostaje wiele do zrobienia
w dziedzinie przyznania odpowiedniego statusu tej bardzo wyjątkowej
społeczności.
Osobiście nie jestem Świadkiem Jehowy, ale żywię głęboki respekt
dla gorliwości, z jaką ci ludzie służą swojemu Bogu. Każda historia
z ich życia pogłębia nasze zrozumienie w odniesieniu do nich, a okoliczność, że Hermine opowiedziała nam o swoich przeżyciach, jest
drogocennym prezentem, który powinni cenić zarówno ci, którzy wyznają te same poglądy co ona, jak i ci, którzy ich nie podzielają. Publikacja ta posiada wyraźne przesłanie, czytelne także między wierszami
jej tekstu. Jeśli zlekceważymy je, to wyłącznie na własną odpowiedzialność i wiele stracimy. Każda społeczność, która usiłuje sprawować kontrolę nad poglądami i zachowaniem jej członków oraz traktować ich w sposób, w jaki potraktowano Hermine, jest niebezpieczna
dla każdego z nas. Mamy ogromny dług wobec Hermine i jej współwyznawców, którzy sprzeciwili się nazizmowi. Możemy się od nich nauczyć, co jest możliwe i co jest konieczne.
Staffordshire, grudzień 2004 r.
Przedmowa
dr. Detlefa Garbego
historyk
dyrektor Muzeum Obozu Koncentracyjnego
Neuengamme
WIELE już powiedziano i napisano na temat „Trzeciej Rzeszy”, jak
również ludzi, którzy padli wtedy ofiarą prześladowań. Jednak w dalszym ciągu wiele aspektów dyktatury nazistowskiej pozostaje zupełnie
niezbadanych lub zbadanych tylko w niewielkim stopniu. I tak jak
każdy człowiek jest inny, tak też każdy życiorys jest jedyny w swoim
rodzaju. Niniejsza książka opisuje dzieje kobiety, która już jako
dziecko i nastolatka cierpiała za swoją wiarę, doznając na sobie pełni
przemocy nazistowskiej dyktatury. Hermine Schmidt przynależy do
społeczności Świadków Jehowy, a tym samym jest jedną z tych, którzy
również w czasach totalitarnych rządów byli gotowi w imię swojej wiary zdobyć się na wszelkie poświęcenia.
Jej relacja jest świadectwem szczególnego rodzaju. Rodowita mieszkanka Gdańska bardzo otwarcie i z własnej perspektywy opisuje
okres dojrzewania, wydarzenia z dzieciństwa i młodości, kształtujące
jej osobowość, a także proces wzrastania w wierze. Większość jej opowiadania rozgrywa się w okresie prześladowań, podczas narodowego
socjalizmu. Autorka zamieszcza wzruszający opis, jak w wieku siedemnastu lat została aresztowana przez gestapo i w końcu osadzona w obozie koncentracyjnym Stutthof. Z precyzyjną spostrzegawczością przedstawia warunki panujące w tym obozie koncentracyjnym, będącym też
obozem zagłady. W miarę zbliżania się wojsk radzieckich ewakuowano
obóz, a wielu więźniów załadowano na barki. Hermine Schmidt znalazła się wśród ocalałych na barce, która po dramatycznej przeprawie
przez Bałtyk osiadła w dniu 5 maja 1945 roku u wybrzeża Danii.
Przeżyciom ocalałych zupełnie słusznie przypisuje się ogromne
znaczenie. To właśnie one z daleko większą siłą wyrazu niż jakiekolwiek opracowania naukowe uzmysławiają, jak dalece reżim hitlerowski
9
10
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
ingerował przemocą w życie ludzi,
którzy nie chcieli wyrzec się swojej wiary i ugiąć się przed ideologią zwiastującą nieszczęście – nawet za cenę własnego
życia. Historia życia Hermine Schmidt
podkreśla to z całą mocą, a zarazem
zapełnia lukę spowodowaną okolicznością, że wśród pojedynczych autobiografii członków tego wyznania, które ukazały się w ostatnich latach, prawie
całkowicie brakowało opisów pochodzących od kobiet – duchowych sióstr, jak
określiliby to Świadkowie Jehowy.
Detlef Garbe i Hermine Schmidt
Opis z punktu widzenia kobiety
otwiera przed nami nowe perspektywy:
relacja nie ogranicza się do przedstawienia pewnego ciągu wydarzeń,
ale zapewnia nam wgląd w bardzo osobistą sferę uczuć młodej wówczas kobiety. W przeciwieństwie do innych relacji, ukazujących często
tylko tryumf wiary, tutaj do głosu dochodzą również obawy, pokusy
i chwile groźnego zwątpienia.
Dzięki temu niniejsza książka zyskuje na wiarogodności i wzbudza zainteresowanie nie tylko Świadków Jehowy, ale również osób,
które nie należą do tej społeczności religijnej lub nawet odrzucają jej
poglądy.
Wciąż słyszymy od ocalałych z reżimu nazistowskiego, że dopiero
w ostatnich latach zaczęli zdawać relację z wydarzeń z tamtego okresu.
W latach powojennych chodziło przede wszystkim o to, by powrócić
do normalnego życia, odzyskać siły i przezwyciężyć trudną sytuację
materialną. Ci ludzie nie chcieli obciążać swoich dzieci traumatycznymi przeżyciami; Hermine Schmidt pragnęła być dla swojej córki „całkiem zwyczajną matką”. W kolejnych dziesięcioleciach po wojnie ocalali spotykali się z nieprzychylną reakcją otoczenia, które nie chciało
niczego słyszeć o okropnościach obozów koncentracyjnych. Ocalali
często nie mogli liczyć na żadne zrozumienie, szorstko odpychani
stwierdzeniem, że również inni doznali krzywd podczas nalotów bombowych lub ucieczki, na wygnaniu czy w niewoli. W ten oto sposób
umilkły głosy wielu ocalałych. Tylko ci, których dotknęły podobne
Przedmowa dr. Detlefa Garbego
11
cierpienia pod rządami dyktatury hitlerowskiej, wykazywali – nie używając wielu słów – pewną miarę empatii, zapewniającą bezpieczeństwo
i współczucie.
Hermine Schmidt odnalazła to wszystko u swego partnera życiowego i męża, Horsta, którego poślubiła krótko po wojnie i który podobnie jak ona był prześladowany jako Świadek Jehowy. W 53-letnim
okresie swojego małżeństwa byli i do dziś są dla siebie wsparciem.
Horst, który za odmowę służby wojskowej miesiącami siedział w celi
śmierci i każdego ranka spodziewał się ujrzeć kata, jest dla niej cichą
i bezpieczną przystanią, a ona dzięki swojemu temperamentowi potrafi na nowo odczuwać radość z życia, ilekroć zagrażają im koszmarne
sny i stany depresyjne.
Rozdział o jej „nowym życiu po roku 1945” pozwala czytelnikom
wyrobić sobie pewien obraz tego, jak silny wpływ na dalsze życie Hermine miały poniżające doświadczenia obozowe, ograbianie z ludzkiej
godności i degradacja do zaledwie numeru „pośród tysięcy innych numerów”. Autorka wyznaje, że w jej wnętrzu zostały wypalone nieuleczalne rany, a blizny po nich pozostały do dziś. Potrafi jednak mimo
załamania emocjonalnego dostrzec również coś pozytywnego w swoich
przeżyciach, mianowicie niestępioną wrażliwość na prawa człowieka
i nieustającą zdolność wczuwania się w czyjeś położenie.
Wspólnie z Hermine Schmidt mamy nadzieję, że empatia dla ofiar
niesprawiedliwego systemu nie rozwinie się dopiero w rezultacie
samodzielnego zetknięcia się z niesprawiedliwością. Książka ta,
podobnie jak wiele autobiografii innych ocalałych z obozów koncentracyjnych, apeluje do potomnych, by – wiedząc, jak dalece mogą
posunąć się ludzie w nieludzkim postępowaniu i w łamaniu praw człowieka – nie odwracali się od tego z obojętnością, lecz by od początku
i bez względu na to, gdzie ma to miejsce, protestowali przeciwko niesprawiedliwości.
Na uroczystościach upamiętniających ofiary reżimu hitlerowskiego
dopiero od niedawna wymienia się Świadków Jehowy obok Żydów
i wielu innych ugrupowań, które w szczególny sposób dotknęła nazistowska polityka eksterminacji i których członkowie cierpieli w obozach koncentracyjnych i innych zakładach karnych. Podobnie jak to
było w przypadku innych mniejszości, których historia prześladowań
długo nie była akceptowana przez ogół społeczeństwa – np. Cyganie
12
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Sinti i Roma, sterylizowani siłą, homoseksualiści czy dezerterzy –
również u Świadków Jehowy zachodziła potrzeba wykazania inicjatywy przez samych poszkodowanych. Za pomocą prezentowanej
w wielu miastach wystawy „Niezłomni w obliczu prześladowań”, rozpowszechnianego po całym świecie filmu wideo o takim samym tytule oraz licznych uroczystości z referatami historyków i świadków
naocznych społeczność religijna Świadków Jehowy próbuje w ostatnich latach poinformować opinię publiczną o istnieniu tych w dużym
stopniu zapomnianych ofiar prześladowań nazistowskich, dążąc również do poprawy swojej społecznej reputacji.
Owo uznanie Świadków Jehowy za grupę ofiar nazizmu, którego
przez długi czas im odmawiano, nie musi w żadnym wypadku oznaczać popierania ani nawet akceptowania dążeń Towarzystwa Strażnica. Wiedza o prześladowaniach Świadków Jehowy w „Trzeciej Rzeszy”
jest istotna również, a raczej przede wszystkim dla tych, którzy odrzucają nauki, kodeks grupowy i hierarchiczne struktury organizacyjne
tej społeczności.
Późne uznanie Świadków Jehowy za grupę ofiar było punktem
zwrotnym w życiu Hermine i Horsta Schmidtów: „Przez ponad pół
wieku ukrywaliśmy przed innymi wszystkie potworności, które przeszliśmy” – a często, trzeba dodać, było tak również w ich własnych kręgach i zborach – „ale nagle zaczęto się bardzo interesować tym, co
wtedy się z nami działo”. W przeciągu kilku ostatnich lat w życiu
Schmidtów dokonały się wielkie zmiany. Zapraszani są w charakterze
świadków naocznych, by przed licznie zgromadzoną publicznością
opowiedzieć o swoich cierpieniach w okresie nazizmu. Chociaż oni
sami nie chcieli tego, a inicjatywa przyszła z zewnątrz, to jednak wyzwala się z nich obojga – jak opisuje to Hermine Schmidt – „hałaśliwe milczenie”. Dopiero teraz, po bardzo długim okresie ignorancji, doświadczają uznania i życzliwości, „długo wyczekiwanego ciepła”, które ma na
nich tak dobroczynny wpływ. Ten, kto podobnie jak ja dopiero dzięki
uroczystościom z udziałem świadków naocznych zetknął się z tymi
dwiema wspaniałymi osobami, musi – wraz ze wszystkimi, którzy tak
długo nie przychodzili do nich ani do innych ocalałych z prośbą o relacje – zadać sobie pytanie, jak w ogóle mogło do tego dojść.
Czytając książkę Hermine Schmidt, dostrzega się w niej ogrom ładunku emocjonalnego. Nie są to puste słowa. Niemal każde zdanie
Przedmowa dr. Detlefa Garbego
13
ujawnia, jak bolesne jest dla niej zmierzenie się ze wspomnieniami,
wracanie myślami w przeszłość i ponowne skonfrontowanie się z uczuciem poniżenia, strachu i zwątpienia. Jednocześnie jej słowa zawsze
odzwierciedlają siłę, z jaką stawiła czoła śmierci, przezwyciężyła wątpliwości i znalazła odwagę, by jeszcze dzisiaj publicznie opowiadać
o swych osobistych przeżyciach. Daje więc podwójne świadectwo:
Z jednej strony poświadcza potworności obozów koncentracyjnych,
których często nie daje się ubrać w słowa i które mogą zostać udokumentowane jako przestroga dla potomnych tylko w relacjach ocalałych, a z drugiej strony świadczy o sile swojej wiary, niewzruszonej
ufności w biblijne obietnice i radości z życia, ocalonej z nawet najgłębszych otchłani ludzkiego bytu.
Neuengamme, styczeń 2001 r.
Wstęp
Krople rosy
iasto, w którym przyszłam na świat, nosiło wtedy nazwę
Danzig (obecnie: Gdańsk). W tym mieście spędziłam pierwszych siedemnaście lat swojego życia. Właściwie to osiemnaście. W osiemnastym roku życia nie widziałam nic z tego przepięknego miasta Hanzy oprócz małego skrawka nieba, i to przez grube kraty. Ale to stare miasto było piękne. Słusznie opiewano je jako perłę
Bałtyku. W nim wzięła swój początek miłość, którą nieomal zniweczyła nawałnica potwornego czasu.
Wspomnienia są niczym krople rosy. Z tak wielu przeżyć pozostało mi tak niewiele. Gdy przeżyje się sztorm, w pamięci pozostają tak
naprawdę tylko krople rosy.
Często wydaje mi się, że dalej mam siedemnaście lat. Jakaś cząstka
mnie pozostała tak młoda jak wtedy, nie postarzała się ani o rok. Ale
mój paszport i moje lustro, mój lekarz i moje sterane wiekiem serce
niemiłosiernie wypychają siódemkę przed jedynkę i przydają jeszcze
kilka ładnych lat. Po prostu zamieniają cyfry miejscami. Również ten
człowiek u mego boku przez ponad pięćdziesiąt lat małżeństwa posunął się w latach, a jeszcze wyprzedza mnie o pięć lat i trochę więcej
przeżyć. Jakaś cząstka mnie rzeczywiście się wtedy zatrzymała, na dwa
lata zanim mój piękny, dumny Gdańsk stanął w płomieniach, obrócił
się w zgliszcza i w popiół, tak iż nie pozostał w nim nawet kamień na
kamieniu.
Żadna, nawet najwspanialsza renowacja już nigdy pewnie nie przywróci temu miastu dawnego uroku. Byłam tam zaledwie dwa razy, i to
po ponad pół wieku. Próbowałam odnaleźć miejsca mojego dzieciństwa,
M
14
Krople rosy
15
ale ta próba żałośnie skończyła się, musiała skończyć się fiaskiem.
Powinnam była to wiedzieć.
„Wszelkie piękno całkiem znikło,
z domów został tylko popiół,
z bliskich nie ma już nikogo,
już nie poznał mnie nikt wokół”.
(Wolny przekład według Maschy Kaléko)
Mówi się tam po polsku – w języku, którego nie rozumiem. Miasto,
w którym przyszłam na świat, nie jest już moim rodzinnym miastem.
Jestem tam obca. Urodziły się tam polskie babki, matki i dzieci, to im
owo miasto stało się ojczyzną. Ojczyzną, którą im odstępuję – z odrobiną nostalgii, ale jednak bez nienawiści czy zazdrości. Lecz jakże piękna, jak bajecznie piękna była spędzona tam pierwsza połowa moich siedemnastu lat życia. Był to jeszcze ten czas, zanim nieludzka dyktatura
pochwyciła w swe szpony każdą rodzinę. Bardzo wcześnie musiałam
doświadczyć, czym jest strach. Prawdziwy strach. Jak to jest, gdy serce
tłucze się w piersi jak oszalałe, i ma się wrażenie, że lada moment wysiądzie. Teraz, mimo wszystkich drogich i dobrych leków, moje serce
niekiedy nie chce już bić, a ja myślę jak moja Mascha Kaléko:
„Jestem tak zmęczona tą odrobiną życia
i nie mam spokoju, żeby odpocząć”.
Ale nie jest to do końca prawda. Nie rezerwuję sobie jeszcze spokoju, by „odpocząć”. Wciąż wykonuję pewne zadania, dzięki którym czuję się szczęśliwa. Ciągle staję w obliczu wyzwań, które pozwalają mi
dać innym ludziom z siebie coś, czego nie doświadczyli. Nie doświadczyli, ponieważ mieli szczęście, że los im tego oszczędził. Teraz na
przykład ofiarowuję moim przyjaciołom to, o co mnie tak serdecznie
prosili – opowieść o moim życiu, o życiu całkiem zwyczajnej młodej
dziewczyny w okresie nazizmu. Daję to, nawet gdybym musiała w tym
celu poświęcić resztkę sił i czasu, którego pozostało mi już niewiele.
Tak, czas stał się dla mnie najwartościowszym dobrem i zaczęłam się
z nim obchodzić bardzo oszczędnie.
Najważniejsza w moim życiu była i jest więź z moim Stwórcą, Jehową Bogiem, a to przekłada się na mój sposób wykorzystywania tak
drogocennego czasu. Nie zamierzam, nie mogę i nie chciałabym go
16
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
zmarnotrawić, nawet najmniejszej chwilki. Ogarnia mnie wielki smutek, gdy widzę, jak ucieka mi czas. Również teraz czas mi szybko płynie, choć próbuję go zatrzymać, spisując swoje wspomnienia. Z całą
pewnością nie mogę i nie zamierzam rozmawiać jedynie na poważne
tematy. Tylko że niekiedy po jakimś czasie bezmyślnego siedzenia
i gawędzenia myślę sobie: „Gdyby [te rozmowy] były książkami, nigdy bym ich nie przeczytała”.
Ale można też prowadzić całkiem proste rozmowy, a jednak owocne i pobudzające do myślenia. Tak jak na przykład z pewną panią,
która w trakcie lądowania w Waszyngtonie powiedziała mi: „Jeszcze
nigdy w życiu nie wyrażałam swoich najskrytszych myśli i uczuć o Bogu tak otwarcie i swobodnie, jak podczas tego lotu”. Gdy goniłyśmy
słońce, lecąc przez długie godziny nad wielkim oceanem, połączyła
nas nić głębokiego wzajemnego porozumienia.
Było to w roku 1996 podczas mojej pierwszej podróży do Stanów
Zjednoczonych w związku z powstawaniem filmu dokumentalnego
Nie bójcie się Stefanii Krug i Fritza Poppenberga. Ta pani, z którą
siedziałam na obu ostatnich miejscach w samolocie, podróżowała wielokrotnie w ciągu roku do Waszyngtonu, by odwiedzić syna i rodzinę.
Dlatego przez pierwsze cztery czy pięć godzin siedziała spokojna i odprężona, zajęta czytaniem i rozwiązywaniem krzyżówek. Ja pozostałam sama ze swoimi myślami. Ale wkrótce przeskoczyła ta iskra prawdziwej sympatii. Pobudziło to później tę uroczą damę do zdobycia się
na wielkie poświęcenie i przyjścia ze swoją synową do „Amerykańskiego Muzeum Pamięci Ofiar Holocaustu”, by wysłuchać długich referatów, których prawie w ogóle nie zrozumiała. Niestety nie mogłam
wówczas się o nią zatroszczyć i podtrzymać z nią kontaktu, a także
pogłębić w niej zrozumienia dla tych spraw. Nawet dziś, po latach,
mocno tego żałuję. Bo czasem bardzo dużo o niej myślę.
Najwięcej zainteresowania wzbudza ta część mojego życia, w której
toczyłam wielki duchowy bój, wymagający od młodego człowieka dojrzałości ponad wiek. Już jako młoda dziewczyna zostałam postawiona
na pierwszej linii frontu. Te trudności zaczęły się dla mnie już wtedy,
gdy byłam jeszcze dzieckiem. Jaka była ich przyczyna? Na czym polegały? Dlaczego właśnie ja stanęłam w obliczu takiego konfliktu sumienia?
W tamtych czasach miało to całkiem inne następstwa niż dzisiaj.
Wtedy rzeczywiście była to sprawa życia i śmierci. Żaden młody
Krople rosy
17
człowiek, który wychował się w demokratycznym kraju, nie jest w stanie nawet w najmniejszym stopniu wyobrazić sobie tak nieludzkiej
dyktatury, usiłującej zdusić w zarodku każdy osobisty pogląd. Wówczas presja otoczenia przybierała inną postać niż dzisiaj. Chociaż wtedy nieco łatwiej przychodziło pielęgnować więzi międzyludzkie. Jeszcze przed pięćdziesięcioma, sześćdziesięcioma laty ludzie wstydzili
się przyznać, że nie wierzą w Boga. Dzisiaj jest zupełnie inaczej.
W tamtych czasach wiara w Boga zajmowała zupełnie inne miejsce
w życiu. Mimo że reżim prześladował prawdziwych chrześcijan, wiara
u ludzi nie była tak powszechnie wystawiana na pośmiewisko, jak obecnie.
1
Moje korzenie
a wiara w Stwórcę wszechświata istniała już w mojej rodzinie – u śląskich przodków mojego taty i u wschodniopruskich przodków mojej mamy. Była w nich głęboko
i mocno zakorzeniona. W większości byli to poczciwi i naprawdę zdolni rzemieślnicy, mający równie głęboko wierzące żony.
Bardzo się udzielali w Kościele ewangelickim. Linia rodowa ze
Śląska została bardzo starannie zbadana w erze Hitlera z powodu Ursel, córki Agnes, która była siostrą mojego taty. Ursel wyszła za mąż za fabrykanta, który jako wysokiej rangi eses-man musiał
jeszcze przed ślubem dostarczyć obszerną listę przodków swojej przyszłej żony. Ursel, z natury bardzo cicha i dobra, stała się teraz bardzo
dumna z przynależności do wyższych kręgów społecznych. Ale jej
szczęście okazało się krótkotrwałe i musiała za nie zapłacić bardzo wysoką cenę w postaci dojmującego bólu i gorzkich nieszczęść.
Ursel i jej siostra, Traute, były moimi jedynymi kuzynkami. Traute wyszła za Ottona Attnera i tym samym weszła w posiadanie pięknego gospodarstwa na Śląsku. Jeszcze w maju 1943 roku, na krótko przed
moim aresztowaniem, spędziłam tam wspaniałe, przepiękne dni
urlopu. Mogłam tam też zaobserwować coś naprawdę pozytywnego
i rzadko spotykanego – zgodę i harmonię, w jakiej żyli ze sobą młodzi
i starsi wiekiem. Rodzice Ottona mieszkali obok wielkiego domu rodzinnego w uroczym, przestronnym domku w „Altenteil” (części
farmy zarezerwowanej dla rolnika, gdy pieczę nad gospodarstwem
przekazał już swemu synowi). Często przychodzili do Ottona na posiłki. Ich wnuki spędzały dużo czasu u dziadków, a dziadkowie często
T
18
Moje korzenie
19
bywali u młodych. Ale też nie za często. Wielokrotnie opowiadałam
Traute i Ottonowi o cudownej nadziei pokoju, jaką możemy czerpać ze
Słowa Bożego. Zawsze chętnie mnie słuchali, mimo że rozmowy na takie tematy były wówczas niebezpieczne. Otto zaofiarował się nawet, że
gdyby sytuacja stała się poważna, to ukryje tego kuriera, o którym mu
opowiedziałam w zaufaniu. Chodziło o młodego człowieka z Berlina,
który przyjeżdżał do nas z zakazanymi publikacjami biblijnymi.
Było tam tak sielankowo, tak pięknie – w okolicy Gór Sowich, gdzie
starym śląskim zwyczajem zwracano się do rodziców per Mateczko i Ojczulku, a przywiązanie do ojczystych stron i więzy rodzinne były wyjątkowo silne. Po wojnie nie potrafiłam zrozumieć, jak mogło do tego dojść,
że zanim nadeszli Rosjanie, Otto, ten kochany człowiek, w przypływie
paniki powiesił swoich rodziców, żonę i dzieci, a na końcu samego siebie. Przecież spędzając u nich urlop, sama widziałam, jak wszyscy jego
pracownicy różnych narodowości, również Rosjanie, zasiadali razem
z nami do wielkiego rodzinnego stołu. Nigdy nie byli poniżani ani traktowani w niegodny sposób. Otto zawsze zdecydowanie stawał w obronie
każdego ze swoich pracowników, nawet jeśli już sam ten fakt nieprzychylnie usposabiał do niego tamtejszych możnowładców. Do czego może doprowadzić u człowieka panika! Ale przecież ludzie podawali sobie
z ust do ust najpotworniejsze wieści o morderstwach, śmierci i gwałtach.
Żyli w panicznym strachu i w niepewności. Mój przyjaciel ze Śląska,
Walter Klar, który znał Ottona i gospodarstwo Attnerów, też był wstrząśnięty. Wiedział już o tej koszmarnej rodzinnej tragedii.
Prawie nie znałam moich dziadków ze Śląska, którzy byli dziadkami również dla Traute i Ursel. Jak na tamte czasy mieszkali daleko od
Gdańska. Zmarli, gdy byłam jeszcze bardzo mała. Ale za to w okresie
mojej młodości często przebywałam u rodziców mojej mamy. Prawie
w każdą niedzielę wyjeżdżaliśmy poza miasto do nich do Wrzeszcza.
Z początku podróżowaliśmy ciężkim motocyklem, a później tramwajem. Albo robiliśmy godzinny spacer. Prowadziła do nich piękna droga przez długą aleję. Do dziś pozostały mi wspomnienia tamtych chwil.
Latem jednak nie zawsze odwiedzaliśmy Wrzeszcz, bo cały nasz
sentyment zwracał się ku plaży w Sopocie, naszym drugim domu.
We Wrzeszczu jako mała dziewczynka często bawiłam się samotnie
na brzegu Strzyży. Ta długa, duża ulica nazywała się Hochstriess
(dzisiaj: Słowackiego). Naprzeciwko, za pruskim płotem z cegły i za
20
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
kratami znajdowały się koszary. Zaledwie kilka lat wcześniej mój tato
dumnie paradował tu w mundurze huzara, zanim zaczął być wierny
swojej dziewczynie, nie tylko przez rok, ale przez całe życie. Wciąż pogwizdywał tę samą melodię, której nigdy nie zapomnę: „Był raz sobie
huzar wierny, dziewczę kochał przez rok pełny, przez rok pełny i bezsprzecznie miłość trwała zawsze, wiecznie”. Nawet śmierć nie była
w stanie położyć kresu ich miłości.
Ale ja, dziecko z tego związku, pochłonięta wówczas tylko swoją
dziecięcą zabawą, nigdy, ale to nigdy nie chciałam i nie mogłam spędzić nocy poza domem. Moja starsza siostra Ruth chętnie zostawała
u dziadków również na noc. Ku wielkiemu zmartwieniu moich rodziców dziadkowie bardzo ją rozpieszczali. Z pewnością babcia i dziadek
byli przykładnym i spokojnym małżeństwem. Ale to w rodzinnym
domu można było się czuć dobrze, doznawać szczęścia i ciepła. Gdy
z jakiegoś powodu miałam zostać u dziadków, rozgrywał się mały dramat. Podczas gdy siedziałam bez reszty pochłonięta zabawą, nagle dochodził do mnie odgłos silnika, a serce prawie zamierało we mnie ze
strachu. To mógł być tylko ciężki motocykl taty. Myśląc, że mama i tata chcą mnie zostawić, biegłam jak szalona. Pędziłam w zawrotnym
tempie i darłam się jak opętana. Z zazwyczaj grzecznego dziecka zmieniałam się w niesfornego bachora. Później mama dawała mi to wyraźnie odczuć. Musiałam się też nasłuchać. Ale mi było wszystko jedno.
Tylko mój tato, próbując ukryć łzy w oczach, brał mnie w ramiona
i zabierał ze sobą do domu. W końcu dobrze wiedział, po kim odziedziczyłam ten lęk, ową tęsknotę i nostalgię.
Pewnego razu mój dziadek musiał mnie nawet odwieźć do domu
w środku nocy, bo nie mógł znieść moich pojękiwań dochodzących
spod kołdry. W tramwaju nie zamieniliśmy ani słowa. Ale gdy już dostarczył mnie do domu, powiedział swojej córce, co o tym wszystkim
sądzi. Między innymi spytał, jak i czy w ogóle ta przewrażliwiona młoda dama poradzi sobie kiedyś w dorosłym życiu. Babcia i dziadek mieli dobre serca i bardzo ich kochałam. Ale nigdy nie chciałam zostać
u nich na noc. Nie bez moich rodziców (dopiero długo potem okazało
się, że ten fajny chłopak od tych porządnych ludzi z pierwszego piętra
wcale nie był dobrym towarzystwem dla mojej siostry).
Tak więc każdej niedzieli opuszczaliśmy miasto i udawaliśmy się
do moich dziadków na obiad. Fascynowały mnie u nich trzy rzeczy.
Moje korzenie
21
Pierwszą z nich była ta cudowna, chińska blaszana szkatułka na guziki, pokryta matowymi, delikatnymi farbami. Byłam do niej bardzo
przywiązana. Porywałam ją i najczęściej szybko znikałam w głębokim
fotelu, kładąc na poręczach deskę krawiecką. Zapominałam wtedy
o całym świecie. Wszystkie guziki ożywały – szczególnie te osobliwe
egzemplarze. Przeżywałam z nimi całe komedie i tragedie. Drugą moją radością były opowiadania babci o jej ojcu, a moim pradziadku, będącym spokojnym i poważnym mężczyzną. Barwne opowieści mojej
babci o tym wspaniałym człowieku rozpalały moją wyobraźnię. Dzięki nim znalazłam trzecie, największe źródło swojej radości. Dla niego
potrafiłam zapomnieć nawet
o mojej ukochanej szkatułce
z guzikami.
Była to książka stojąca w pokoju gościnnym – duża i cienka
z podniszczoną okładką: Fotodrama stworzenia1. Podkradałam
się do szafki, w której babcia
przechowywała swoje skarby.
Szafka stała z prawej strony dużego okna balkonowego. Z trudem wyławiałam swój skarb
i przyciskając go do serca, lądowałam na miękkim dywanie pod
wielkim stołem. Kładłam się
na brzuchu pośrodku wspaniałego, romantycznego desenia
z różami i zaczynałam oglądać
książkę, zapominając o całym
świecie. Dość szybko udawało mi
się znaleźć swój ulubiony obrazek. To był Dawid! Król Dawid
na tle rozgwieżdżonego nieba. Pradziadek Hermine
1
Watch Tower Bible and Tract Society (wyd.), ośmiogodzinny, czteroodcinkowy zestaw filmów
i przezroczy, zsynchronizowany za płytowymi nagraniami muzyki i tekstu. Prapremiera
Fotodramy stworzenia odbyła się w styczniu 1914 roku w Nowym Jorku.
22
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Pod obrazkiem można było przeczytać: „Gdy się przypatruję niebiosom” –
słowa z ósmego Psalmu. A ja patrzyłam, razem z nim spoglądałam w bezbrzeżne niebo i słuchałam dźwięków jego harfy. Nieomal czułam pod
palcami ten wspaniały materiał królewskiego płaszcza, a w jego długich
pięknych włosach widziałam lśniącą koronę. Wyczuwałam również pokorę tego mężczyzny, jaką przejawiał wobec swojego Stwórcy, choć był
potężnym królem.
Ale później w mojej wyobraźni ożył jeszcze jeden obraz, znany mi
z barwnych opowiadań babci. Nie był to król, był to zwykły, spokojny
człowiek, który nocą strzegł swoich licznych stad owiec na bezkresnych
terenach Prus Wschodnich. Tak jak Dawid. Zanim został królem, także całymi nocami strzegł stad swojego ojca. Obaj spędzali te noce na
podziwianiu cudownych dzieł stwórczych, które wciąż rozniecały ich
miłość do Stwórcy. Tak wyobrażałam sobie swojego pradziadka. To naprawdę był on!
Jego jedyna córka, Luise,
czyli matka mojej mamy, prowadziła dom swojemu ojcu,
któremu przedwcześnie zmarła
ukochana żona. Luise pełniła
mu różne posługi. Zwracała się
do niego z wielkim szacunkiem, używając liczby mnogiej. Kochała i uwielbiała go
z całego serca. Kiedyś sprzedał
za pewną sumę to w jego
oczach zbyteczne „von” w nazwisku. I gdy pewnego dnia do
jego drzwi zapukał właściciel
apteki w Gdańsku, zdołał poruszyć jego sumienie i wywabić go do miasta. W ten oto
sposób mój pradziadek i jego
córka Luise opuścili z miłości
do ludzi swoje rodzinne strony Rodzina z dziadkiem Dunklem, rok 1933 (Hermine
w Prusach Wschodnich. Luise, u góry)
Moje korzenie
23
jego wierna córka, powiedziała z szacunkiem: „Tak, panie ojczulku,
jeśli możecie lepiej pomóc i przysłużyć się ludziom, to musicie tak
postąpić. Musicie się tam przeprowadzić, bo dobrze się znacie na
roślinach i ziołach. Dopóki żyjecie, nigdy Was nie opuszczę”. Ale pradziadek nie żył długo. Miał wypadek w laboratorium gdańskiej apteki, który przypłacił życiem.
Ale dopóki żył ojciec, Luise nie myślała o zamążpójściu. Dlatego dopiero w wieku trzydziestu dwóch lat poślubiła mistrza krawieckiego
Hermanna Dunkla. Był od niej młodszy o 9 lat. Ale nie było tego po nich
widać. Wręcz przeciwnie! Raz nawet ktoś powiedział: „Patrz, to ta ładna
córka majstra Dunkla”. Dziadek zawsze trzymał się prosto jak świeca
i później nie tolerował u nas żadnego niedbalstwa. Gdy widział, że się
garbimy, czule, ale stanowczo chwytał nas za łopatki i je prostował.
Traf chciał, że przynajmniej pięćdziesiąt lat później pewna klientka
mojego taty opowiadała raz o pięknej i cnotliwej Luise, a także o jej
wielkiej i nieszczęśliwej miłości
do pewnego bardzo przystojnego
i dumnego mężczyzny. Ale on był
bardzo lekkomyślny. Dlatego
Luise odprawiła go z kwitkiem.
A ja, z natury bardzo romantyczna, faktycznie musiałam wprawić
moją dobrą sędziwą babcię
w ogromne zakłopotanie. Bo właśnie tego chciałam się dowiedzieć
ze wszystkimi szczegółami. Och,
moja kochana, słodka babciu, ty
mi wybaczyłaś, a ja odkryłam,
ile prawdy tkwi w powiedzeniu:
„Istnieją rany we wnętrzu, głęboko, które zabliźnić się nigdy nie
mogą, aż przyjdzie ktoś, głębokiej
dotknie rany – przenika cię ból
na nowo zadany”.
I właśnie ja byłam tym kimś,
kto
dotknął tej rany. Po jej droMatka Hermine, Frieda Koschmieder,
z domu Dunkel
giej twarzy rozpoznałam, jak
24
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
długo jeszcze odczuwała ten ból. Gdy w roku 1941 mój dziadek zmarł
i był wynoszony z mieszkania, chciałam pocieszyć babcię i z dziecięcym,
nieumyślnym okrucieństwem powiedziałam jej: „Ach, babuniu, nie
płacz. Przecież wy wcale nie byliście ze sobą aż tak bardzo szczęśliwi”.
Nigdy nie zapomnę tego, jak czule i wyrozumiale się do mnie zwróciła
słowami: „Ach, dziecko, mimo wszystko bardzo długo byliśmy zgodnym
małżeństwem. A on stał się cząstką mnie, którą teraz wynoszą”.
Moja rodzina nie była bardzo liczna. Ze strony taty miałam tylko
dwie kuzynki. Moja mama była jedynaczką. Ale ze strony swojej mamy
miała dalsze kuzynki. Gdy przychodziły do nas w odwiedziny, jej światopogląd zaczynał się chwiać w posadach. Obie kuzynki poślubiły rzeźników, a ich dzieci również same zostawały rzeźnikami albo takich
poślubiały. Kuzynki mamy przyjeżdżały do nas z Grudziądza z ciężkimi walizkami, wypchanymi najczęściej wytwornymi delikatesami.
Moja mama nie wiedziała, co ma zrobić z tymi wspaniałościami – kiełbasami, boczkiem i szynką, które wprawiały w zachwyt tatę i nas, dzieci. Ale zupełnie nie pasowały do naszego zdrowego jadłospisu. W zamian za te dowody miłości ze strony naszych krewnych z Grudziądza,
nie w pełni akceptowane przez naszą rodzinę, mama obdarowywała ich
wszelakimi duchowymi skarbami. Myślę, że obie strony nie przyjmowały z wielkim entuzjazmem tych wzajemnych przejawów miłości.
Mimo wszystko ci stosunkowo nieliczni krewni z wielkim uczuciem
i zażyłością obopólnie pielęgnowali więzy rodzinne.
Taka właśnie była nasza mama – żyła rozsądnie i zdrowo, a sama
stosowała prawie w stu procentach wegetariańską dietę. Zachowanie
własnych zębów z pewnością zawdzięczamy jej opiece. Już w przedszkolu dostawaliśmy od mamy na prowiant owoce, marchewki i inne
warzywa, na które nie chciało się wymienić żadne dziecko.
Za każdym razem, gdy odwiedzali nas dziadkowie i potajemnie
podtykali nam słodycze, mama się denerwowała. A teraz słyszę od
mojego dentysty, że zatrzymanie własnych zębów jest sprawą czysto
genetyczną i nie ma nic wspólnego z marchewkami mojej mamy. Tak
więc z ogromną ochotą, ale też ze zwątpieniem sięgam dzisiaj do bombonierki i uzupełniam lukę z tamtych lat, licząc się z tym, że pewnie
niedługo podobne „luki” wypełni też dentysta w moich zębach.
Opracowany przez mamę plan zdrowego życia obejmował również
kupowanie mleka w gospodarstwie w Zakoniczynie. Trwało to dopóty,
Moje korzenie
25
dopóki ścisłe racjonowanie żywności nie uniemożliwiło nam korzystania z takich zbytków. Oczami wyobraźni widzę przed sobą mały wóz
z konikami o zmierzwionej grzywie. Widzę i słyszę stukające bańki na
wozie oraz młodego wieśniaka siedzącego na koźle, a obok niego sympatyczną dziewczynę prowadzącą interesy. Tylko kilka rodzin w mieście brało takie mleko, bo nie było tanie, a z jednym litrem nie mieliby po co przyjeżdżać. Zimą mleko to nie miało płynnej konsystencji,
bo zamarzało w dostarczanych dzień wcześniej bańkach. Te zimy
w moich rodzinnych stronach były długie i mroźne, najczęściej obfitujące w śnieg. Mogliśmy je dokładnie przewidzieć. Tak samo było
z latem. Pamiętam je zawsze jako długie, piękne i upalne.
Mama poszukuje prawdy biblijnej
Jakie były początki praktykowania tej niezbyt popularnej wiary
w naszej rodzinie? Właściwie wszystko zaczęło się od mamy. I znów
muszę nawiązać do babci. Moja babcia Luise była drobna i delikatna,
trochę chorowita i bardzo pobożna. Dziadek natomiast bardzo lubił
cieszyć się życiem i później w przytulnej karczmie znajdował sobie wesołych kompanów. Często pożyczał im pieniądze. Była to spora suma,
którą w czasie inflacji odzyskał w postaci jednego bochenka chleba.
Babcia ciężko to zniosła. Nie mogła się z tym pogodzić, że ich dobytek, zdobyty ciężką pracą i oszczędnością, został po prostu przepuszczony przez palce. Rozgoryczona patrzyła na te „pożyczone domy”,
postawione za ich pieniądze.
Babcia zdobyła się wtedy na mały przejaw emancypacji. Ta „pani
majstrowa”, jak zwracali się do niej uczniowie i czeladnicy, nie zamierzała już pracować dzień i noc, by dogadzać wszystkim dookoła, jak to
miała w zwyczaju. Dlatego dziadkowie wyprowadzili się do Wrzeszcza. Dziadek zatrzymał tylko bardzo dobrze płatnych klientów,
którzy byli dumni z noszenia garniturów uszytych przez majstra Dunkla. Babcia zajmowała się jedynie wyrabianiem dziurek, ale za każdym
razem stanowiły prawdziwe dzieło sztuki i świadczyły o jej nadzwyczajnych zdolnościach manualnych.
Babcia była bardzo dokładna, oczytana i zależało jej – może nawet
trochę za bardzo – na dobrej opinii u ludzi. Ale zabiegała też o uznanie
Boga, i to w niezwykły sposób. Jeszcze dzisiaj mam ją żywo w pamięci,
26
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
jak klęczy przy oknie wykuszowym w kuchni z rękami na taborecie,
spoglądając w niebo. Modliła się długo, bardzo długo, półgłosem
i z głębi serca. Wcale mnie nie zauważyła, a ja pomyślałam, że Jehowa
chciałby nas przecież widzieć radosnymi i szczęśliwymi. Ale ona nie
wyglądała na szczęśliwą. Może płakała z powodu cierpień na świecie?
Z pewnością dziadek w młodych latach wystarczająco często nadaremnie czekał w łóżku na swoją Luise. I może dlatego czasami ciągnęło
go do karczmy.
Mieli tylko jedną córkę – moją mamę. Swój charakter odziedziczyła bardziej po ojcu, który był bardzo twardy i nie dawał po sobie
poznać choroby ani bólu. Ale ona chciała dać swoim dzieciom wiele
miłości i ciepła, za którymi w młodości pomimo twardej natury tak
bardzo tęskniła. I to faktycznie się jej udało. Już jako nastolatka zastanawiała się nad trudnymi pytaniami życiowymi. Bardzo dużo czytała
i miała abonament do teatru. Ale najczęściej czytała Biblię i naprawdę
świetnie ją znała.
Po zdaniu egzaminu na „nauczycielkę w przedszkolach Fröbla” zapragnęła lepiej służyć Bogu. Nastał więc dzień, w którym jako ewangelicka zakonnica, kandydatka na diakonisę, wprowadziła się do
matek diakonis w Gdańsku, zaopatrzona w posag panny młodej i z wewnętrznym pragnieniem poświęcenia samej siebie Bogu i chorym.
Ale pomimo najlepszych starań mama dostrzegła, że ma błędne wyobrażenia o pełniejszej służbie dla Boga. Zabieganie o względy przełożonych, obłuda i trywialne prace, przedkładane ponad opiekowanie
się chorymi, sprawiały, że czuła się nieszczęśliwa. Mama widziała
przede wszystkim ogrom cierpień będących skutkiem potwornej
wojny, pierwszej wojny światowej. Na domiar złego jej Kościół błogosławił broń, która powodowała te cierpienia. Teraz bardziej niż kiedykolwiek nurtowały ją pewne pytania i paliły ją niczym ogień. Pastor
powiedział jej: „Frieda, nie musisz tak dużo rozmyślać”, na co odparła: „Ale w mojej Biblii jest napisane, że duch bada wszystko, nawet
głębokie sprawy Boże”. Na kazaniach musiała niekiedy siedzieć
z przodu koło niego, bo umiała szukać w Biblii szybciej niż on.
Również później wszystko się w niej burzyło, gdy razem ze swoją
przyjaciółką, córką radcy kościelnego, musiały potajemnie spotykać
się pod schodami – tylko dlatego, że była prostą mieszczanką, a w jej
nazwisku brakowało „von” lub „zu”. Ale z ambony padały słowa:
Moje korzenie
27
„Uniżcie się do pomniejszych i maluczkich”. Mama niczego w życiu
nie nienawidziła bardziej niż obłudy.
Tak więc pewnego dnia poszła do najwyżej postawionych przełożonych, by się z nimi pożegnać. Bez skrępowania wymieniła wszystkie
powody swojej decyzji. Ani przyrzeczenia, ani groźby nie były w stanie zmienić jej postanowienia. W jej poczynaniach i poglądach zawsze
uwidaczniała się niezłomność. Taki już miała charakter.
Bardzo szybko znalazła posadę guwernantki u pewnych bogatych
ludzi. Powierzono jej opiekę nad trudnymi dziećmi właściciela posiadłości. Tam młoda Frieda wprost rozkwitła – chociażby dzięki dobremu mleku, które wtedy, w czasach wielkiego głodu, było prawdziwym
rarytasem. Z powodzeniem wywiązała się z powierzonego jej zadania.
Później nauczyła się stenografowania i pisania na maszynie. Krótki
czas pracowała jako sekretarka. Wciąż poszukiwała odpowiedzi na coraz bardziej dręczące ją pytania: Skąd jesteśmy i dokąd zmierzamy?
Jakie jest zamierzenie Boga co do ziemi i ludzkości? Dlaczego dopuszcza całe to zło, chociaż jest kochającym Bogiem?
W tamtym czasie nie można było dostać niczego, po prostu niczego. Często słyszałam, że po pierwszej wojnie światowej panoszył się
znacznie dotkliwszy głód niż po drugiej, co niełatwo sobie wyobrazić.
Potem rozprzestrzeniła się grypa hiszpanka, która pochłonęła jeszcze
więcej ofiar niż pierwsza wojna światowa. Nie ominęła także mojej mamy, która w rezultacie poważnie zachorowała. Moim zdaniem skutki
tej ciężkiej choroby w jakimś stopniu zdeterminowały jej całe późniejsze życie. Ona sama uważała, że uratował ją sok z czarnej porzeczki,
który przyniosła jej właścicielka domu, pani Müller, gdy mama miała
wysoką gorączkę i była już bliska śmierci. Jeszcze po latach wspominała ten sok z wdzięcznością i wzruszeniem.
Potem nadszedł dzień zaręczyn, ale z niewłaściwym kandydatem.
Hucznie obchodzono ten dzień. Pod względem materialnym narzeczony mamy bardzo odpowiadał jej rodzicom. Ale właśnie w tym uroczystym dniu Frieda zupełnie straciła zaufanie do swego przyszłego
męża. Nie dlatego, że dużo pił i palił – mama była dobrą obserwatorką. Uważał, że ma prawo domagać się od niej tego, co mogła dać swojemu mężowi dopiero po ślubie. Tym samym pierścionek od niego
nosiła zaledwie przez kilka godzin. Wyobrażam sobie, jak rzuciła mu
go pod nogi.
28
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Ale zaproszeni i obecni byli
także ci sympatyczni ludzie
z parteru – starszy sierżant żandarmerii Matthes ze swoją żoną
Agnes. Pani Matthes miała jednego brata. I właśnie ten młody
i przystojny Oskar w mundurze
czarnych huzarów, o oczach
promieniujących niewyobrażalnym ciepłem i o czarującym
sposobie bycia, zdobył szturmem jej serce.
Mimo wszystko Oskar nie
miał łatwego zadania. Już po
krótkim zapoznaniu się Frieda
zerwała z nim wszelkie kontakty. Próbowała też stłumić wszelkie kiełkujące uczucie. Krótko
i zwięźle powiedziała mu: „Pan
jest nałogowym palaczem, a ja
Ojciec Hermine w uniformie huzara
nie jestem dziewczyną, z którą
można sobie poflirtować. Osoba
paląca papierosy nie ma u mnie nawet najmniejszych szans na poważny związek. Jestem to winna moim przyszłym dzieciom, by wybrać im
ojca, który nie zatruje im powietrza i nie szkodzi własnym płucom”.
Taka naprawdę była moja mama – zawsze konsekwentna. A przystojny Oskar oczywiście doznał szoku. Ale właśnie te duże niebieskie oczy
i ta szczerość zachwyciły go. Jakiś tydzień później zaprosił ją na spacer, bo chciał jej wyznać coś bardzo ważnego. Rzeczywiście w przeciągu kilku dni ten nałogowy palacz całkowicie rzucił palenie. Pokazał
jej miejsce w stawie za domem, gdzie na dnie spoczęło jego srebrne
etui na papierosy.
A potem nastąpił pierwszy pocałunek. Był to początek wielkiej miłości, która nic nie straciła na głębi i czułości nawet w ciągu pięćdziesięciu pięciu lat małżeństwa. Mimo wszystkich ludzkich słabości ich
małżeństwo było czymś niezwykłym. Jak to raz sformułował po długiej rozłące? „Nigdy, nawet najmniejszą myślą, nie dopuściłem się
Moje korzenie
29
wobec Ciebie zdrady”. Zawsze był jej wierny, mimo że miał czarujący
sposób bycia i w kontaktach z ludźmi potrafił pozyskiwać ich serca.
Ale powiedział prawdę, a jego wypowiedź miała ogromne znaczenie.
Zawsze chciałam być choć w połowie tak szczęśliwa jak ci dwoje. To
w końcu ich miłość uczyniła moje dzieciństwo tak pięknym i jedynym
w swoim rodzaju. Było tak, mimo że mama niezbyt starała się podkreślać swą kobiecość. Nie uznawała pomadki ani żadnych perfum oprócz
wody kolońskiej 4711. My, dzieci, nie mogłyśmy w jej obecności przeglądać się w lustrze. Nie znosiła próżności.
Do dziś pozostaje to dla mnie zagadką, jakim sposobem mój bystry
tato darzył swoją żonę tak silną, czułą i niezmienną miłością. Może
właśnie dzięki temu, że zawsze rozmawiała z nim szczerze i dawała mu
do zrozumienia, że bardzo mocno go kocha, ceni i potrzebuje. Nas,
dzieci, mocno to zaskoczyło, gdy otwarcie przyznała, że mąż zajmuje
w jej życiu pierwsze miejsce. W swoim dziecięcym egoizmie to my
chciałyśmy być dla niej najważniejsi. Uważałyśmy to za oczywiste, że
matka powinna kochać najpierw dzieci. Mama mówiła nam szczerze,
a jej szczerość była czasem zaskakująca, jak bardzo nas kocha i naprawdę okazywała nam to ogromną czułością. Ale najważniejszy dla
niej był zawsze mąż.
Jej miłość dawała nam poczucie szczęścia i bezpieczeństwa. Jednakże czynnikiem tak bardzo zespalającym tych dwojga ludzi i w rezultacie dającym im obopólne szczęście była ich miłość do Stwórcy.
Mama odczuwała prawdziwy głód wiedzy o Bogu, miała usilne pragnienie coraz lepszego poznawania Go. Dlatego wciąż szukała, dlatego wprowadziła się do domu diakonis, dlatego tak bardzo pragnęła
uzyskać odpowiedzi na wszystkie swoje pytania. Zaraz na samym początku mama wyznała Oskarowi, co oznacza dla niej Słowo Boże i jak
bardzo je ceni.
Mój tato zaakceptował to. Nawet mu się spodobało. Ale wtedy postawił pewien warunek: „Dobrze, będę tolerował twoje upodobania,
pod warunkiem, że będziesz chodzić ze mną do kina i na tańce oraz
pomożesz mi nadrobić to, z czego musiałem zrezygnować na wojnie”.
We Francji brał udział w najgorszych bitwach, np. we Flandrii czy
pod Verdun. Nędza panująca w okopach, jak też wszystkie potworności wojny wycisnęły na nim swoje piętno i pozostawiły ślady w postaci choroby serca.
30
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Można to sobie
wyobrazić, jak panna Frieda odwiedzała go w koszarach, gdzie służył
jako huzar. Przychodziła z Biblią.
Jego koledzy z pewnością się trochę
podśmiewali, ale
on nic sobie z tego
nie robił. W końcu jego dziewczyna
miała tak przyZaręczyny rodziców, rok 1919
kładne maniery, że
nie musiał się jej
wstydzić. Ale hrabiemu von Schmettowi nie było do śmiechu. Czuł się
rozczarowany. Lubił Oskara i miał co do niego inne plany niż ta
osobliwa dama. Mimo to podarował mu na pożegnanie od czarnych
huzarów piękną, rasową suczkę owczarka – Sentę.
Po długich poszukiwaniach „życiowej prawdy” Frieda odnalazła
ludzi, którzy potrafili udzielić zadowalających odpowiedzi na jej pytania. Zapowiadano wykłady „Poważnych Badaczy Pisma Świętego”2 na
interesujące tematy. Poszła i stawiała pytania. Nie przestawała pytać.
Ogarnęło ją niewypowiedziane uczucie szczęścia, gdy nikt jej się nie
pozbył. Nie została odprawiona z niczym. Wręcz przeciwnie! Wysłuchano wszystkich pytań i odpowiedziano jej na podstawie Biblii. Było
to dla niej wprost niewyobrażalnym szczęściem. Pewnego dnia przyprowadziła ze sobą na wykład Oskara, którego zdołała zarazić swoim
entuzjazmem. Również on się do tego zapalił. I to był początek ich
wspólnej drogi w oddaniu dla Jehowy Boga. Miało to miejsce w latach
1918-1920. Pierwszy wykład, na którym był obecny mój tato, został
wygłoszony w roku 1919 pod tytułem „Upadek Babilonu”. W mundurze czarnego huzara przysłuchiwał się tym wywodom w przepełnionej
sali gimnastycznej Szkoły Elisabeth.
2
Obecnie znanych jako Świadkowie Jehowy.
Moje korzenie
31
Radosna służba pokornych chrześcijan
W roku 1920 Gdańsk ogłoszono Wolnym Miastem, a w kwietniu Oskar
i Frieda wzięli ślub. Ich serca były przepełnione tą drogocenną wiarą – pełni entuzjazmu, po prostu musieli uczestniczyć w ogólnoświatowej działalności rozgłaszania biblijnego orędzia. Przypominali proroka Jeremiasza,
który nie mógł i nie potrafił milczeć. Ta dobra nowina o Królestwie Bożym paliła się jasnym płomieniem w ich sercach, dlatego musieli o tym
mówić. Dnia 15 października 1920 roku usymbolizowali swoje oddanie
chrztem wodnym w śmierci Chrystusa. Starannie przestudiowali cały sześciotomowy cykl Wykładów Pisma Świętego3 napisanych przez pastora
Russella4, założyciela ugrupowania „Poważnych Badaczy Pisma Świętego”. Dla mamy była to prawdziwa przyjemność, natomiast dla taty jako
człowieka czynu oznaczało to pewien wysiłek. Odpowiedzieli również na
trudne biblijne „pytania VDM”5, które później wysyłano do „Betel”6
w Magdeburgu. Wszystkim ludziom opowiadali o swojej symbolicznej
drachmie, którą znaleźli. Albo bardziej podkreślali, że znaleźli drogocenną perłę, która miała dla nich tak ogromną wartość i w porównaniu z którą
wszystko inne wydawało się nieznaczące lub bezwartościowe.
W tamtych czasach sprzedawano drogocenne rzeczy i biżuterię,
a pieniądze wydawano na podróż, by w działalności ewangelizacyjnej
móc dotrzeć do każdej wioski. Zebrania odbywały się w tygodniu,
a niedziele przeznaczano na głoszenie. Na zebraniach mężczyźni nosili wtedy czarne garnitury, a klapy marynarki zdobiono złotą „oznaką
z krzyżem i koroną”. Do modlitwy Badacze Pisma Świętego wstawali
z krzeseł i klękali. Wówczas jeszcze obchodzono dość okazale i najczęściej w licznym gronie współwyznawców urodziny oraz inne niechrześcijańskie święta. Członkowie zboru wybierali starszych7 i diakonów8.
Wydawca: Watch Tower Bible and Tract Society.
Charles Taze Russel urodził się 16 lutego 1852 roku w Allegheny (Pensylwania, USA) i zmarł
31 października 1916 roku w Pampa (Teksas, USA). Był pierwszym prezesem Strażnicy –
Towarzystwa Biblijnego i Traktatowego.
5
Litery VDM to skrót łacińskiego wyrażenia Verbi Dei Minister, czyli „Sługa Słowa Bożego”.
Kwestionariusz opracowany przez Towarzystwo Strażnica, zawierający 22 pytania biblijne.
6
„Betel” oznacza „Dom Boży”. Od roku 1909 jest to nazwa Biur Oddziałów Strażnicy –
Towarzystwa Biblijnego i Traktatowego.
7
Odpowiedzialni nadzorcy chrześcijańskiego zboru.
8
Znanych jako słudzy pomocniczy. Osoby zamianowane w celu wspierania starszych.
3
4
32
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Rodzina w drodze, Hermine w wózku bocznym
Również mój tato cenił sobie przywilej usługiwania w charakterze
starszego. Jako sługa literatury przechowywał w mieszkaniu tysiące
książek, broszur i czasopism. W tym magazynie stała prasa drukarska
Tigla z różnymi czcionkami oraz krajarka introligatorska. Mój tato
szybko się nauczył składania tekstu i drukowania od pewnego brata,
który był drukarzem z zawodu. Dlatego sami mogli przygotowywać
plakaty, zaproszenia i formularze. Często poświęcali na to całe noce.
W tamtych czasach praca do godzin rannych nie była rzadkością.
Z ogromną radością rodzice urządzili w swoim mieszkaniu także
niewielką, bardzo przytulną „izdebkę dla pielgrzymów”. Bracia
podróżujący zawsze czuli się tu bardzo dobrze, a rodzice odbierali sowitą zapłatę w postaci ich cennego duchowego towarzystwa. Czasem
do suto nakrytego stołu na kawę zasiadało nawet dwadzieścia osób.
Moja mama była nad wyraz szczęśliwa, mogąc gościć wszystkie osoby,
które z serca udzielały się w służbie dla Króla, Jezusa Chrystusa.
W czasie inflacji nasz brat baron von Tornow musiał tu zostać
dłużej z uwagi na strajk komunikacji. Poradził on moim rodzicom,
by wymieniali literaturę na żywność. Następnej niedzieli podano
Moje korzenie
33
u nich do stołu „naleśniki kolporterskie”, bo torba taty była napełniona boczkiem i jajkami. Wtedy służbę kaznodziejską nazywano również
służbą kolporterską.
W roku 1923 moja mama pojechała do Stuttgartu na zgromadzenie
„Badaczy Pisma Świętego”, zabierając aktówkę z banknotami, które
akurat wystarczyły na pokrycie najpotrzebniejszych kosztów podróży.
Rozwinięto transparent z wezwaniem do wszystkich uczestników,
dzięki czemu już z daleka było widać napis: „Rozgłaszajcie, rozgłaszajcie, rozgłaszajcie wieść o Królu i jego Królestwie”. Mama pilnie
stenografowała, dlatego też wielu członków zboru mogło odnieść korzyść z jej zapisków. W roku 1924 w Magdeburgu, w hali „Stadt und
Land”, rodzice wysłuchali wykładu biblijnego sędziego Rutherforda9
(często tak go nazywano, bo wcześniej wykonywał ten zawód).
W pamięci rodziców na zawsze pozostał – oprócz wartościowego
duchowego pocieszenia – pewien ujmujący gest. Rutherford z własnych funduszy zakupił w tamtych ciężkich czasach dla wszystkich
obecnych po dwie kiełbaski. Rodzice jeszcze po latach opowiadali
o tych zwykłych kiełbaskach z ogromnym docenianiem, bo wówczas
nie mogli sobie na nie pozwolić.
Nawet gdy w roku 1925 ich warunki życiowe dalej się pogarszały
(poza tym mama była ze mną w ciąży), mój tato dołożył wszelkich
możliwych starań, by pojechać do Magdeburga na zgromadzenie. Tam
brat Rutherford wypowiedział pamiętne słowa: „Jeżeli jest jakieś dzieło do wykonania, prawdziwy chrześcijanin powie: ‘Oto jestem’ ”.
Bracia nie tylko wypowiedzieli te dwa słowa, ale również ich dotrzymali, nawet w obliczu trudności zdrowotnych i finansowych. Jehowa Bóg pobłogosławił ich działalność obfitym wzrostem. Teraz już
więcej braci miało swoje motocykle; tato miał motocykl „BSA” z przyczepą. Docierali z dobrą nowiną na coraz odleglejsze tereny – aż do
Lęborka, Tczewa, Elbląga i Stargardu. Jednym z cenionych mówców
był Willi Ruhnau.
W USA bracia zostali wyposażeni w nowy sprzęt, dzięki czemu
ich współwyznawcy w Gdańsku mogli otrzymać stamtąd Fotodramę
stworzenia, projektor i cały komplet przezroczy. Mój tato rozbierał
Joseph Franklin Rutherford urodził się 8 listopada 1869 roku w Morgan County (Missouri,
USA) i zmarł 8 stycznia 1942 roku w Kalifornii, USA. Był drugim prezesem Strażnicy – Towarzystwa Biblijnego i Traktatowego.
9
34
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
przezrocza na części, wykonywał negatywy i potem znowu diapozytywy. Wykonał 500 przezroczy o rozmiarach 8,5 na 10 cm, które potem
kolorowano. I wtedy ruszyła nowa, zachwycająca działalność. W tygodniu tato wynajmował różne sale, w których co tydzień przez trzy wieczory wyświetlano Fotodramę stworzenia.
Do tego celu wykorzystywał lampę o mocy 1000 W. Ale w zajazdach, do których nie był podciągnięty prąd, tato musiał montować
rurę z trzema lampami karbidowymi, jedną za drugą, a także wywoływacz z gumowym wężem. Wszystko działało bez zarzutu, a sale zawsze
były przepełnione! W Drewnicy niedaleko Gdańska każdego wieczora
przychodził nawet pewien pastor z całą rodziną – z żoną i sześciorgiem
dzieci. Powiedział: „To, co robicie, jest dobre. Ale ja mam liczną rodzinę i muszę głosić to, co mi każą”. W Polsce panował wielki głód duchowy. Ale jeszcze większa była w tamtych czasach ogólna nędza.
Kazania wygłaszane przez Badaczy Pisma Świętego wprawiały duchownych we wściekłość. Pewnego razu w wiosce niedaleko Kartuz
ksiądz zebrał w karczmie 30 mężczyzn, by przeszkodzić głosicielom.
Zatrzymali w samym środku wsi motocykl taty z przyczepą i otoczyli
go. Ksiądz spytał: „Co tu robicie?”. Tato odparł: „Ogłaszamy ludziom
Królestwo Boże i dzień wyzwolenia”. Na to ksiądz wetknął dębowy kij
w szprychy przedniego koła i zażądał dokumentów. Lakoniczna odpowiedź taty brzmiała: „Tylko policji”. Wtedy ksiądz zagrzmiał: „JA jestem policją!”. Wyrwał tacie i drugiemu bratu torby, a ich zawartość
łącznie z książkami rozdzielił pomiędzy swoich ludzi.
Wtedy wydał po polsku rozkaz, by dać nauczkę Badaczom Pisma
Świętego. Pozostali mężczyźni byli wyposażeni w pałki. Tato zwrócił
się do nich odważnie i stanowczo: „Pociągnę was do odpowiedzialności za wszelkie szkody”. Wtedy nikt z ludzi nie odważył się podnieść
ręki na tatę ani na jego towarzysza. Gdy tato pojechał w kierunku
Gdańska, usłyszał za sobą głos: „Jeszcze tym razem uchodzicie cało,
ale więcej się tu nie pokazujcie”. Mimo wszystko tato próbował zawrócić na motocyklu, by ostrzec innych zmotoryzowanych braci. Ale
niestety za późno. Obrzucono ich kamieniami, a motocykle z wózkami bocznymi wepchnięto do rowów.
Tato zgłosił wszystkie te zajścia na policję, a gdańskie gazety
opublikowały artykuły pod wielkimi nagłówkami: „Katolicki ksiądz
przywódcą rozbójników”. W Złotym Wieku z roku 1928, periodyku
Moje korzenie
35
Badaczy Pisma Świętego, znanego dzisiaj pod nazwą Przebudźcie się!,
ukazał się o tym artykuł, a bracia we Warszawie wnieśli z powodu tych
zajść sprawę do sądu. Ksiądz musiał naprawić wszystkie szkody, a sam
został przeniesiony w inny rejon.
We wczesnych latach dwudziestych, gdy w miesiącach zimowych
łzy mojej mamy, siedzącej w bocznym wózku motocykla, zamarzały
w małe kuleczki lodu, rodzice z radością i entuzjazmem zdobywali się
na wielkie poświęcenia dla swojej wiary. Były to pierwsze lata ich małżeństwa, a zarazem lata największej radości, bo wreszcie mieli swój
własny dom. Dlatego wkrótce urządzili z myślą o braciach podróżujących „izdebkę dla pielgrzymów”. Dzisiejszych nadzorców obwodu
i okręgu nazywano wówczas „pielgrzymami”10.
Wiele z tych nazwisk – od Zellmana po Herkendella, od Claaßena
po Wellershausa – można dziś znaleźć w naszej grubej książce Świadkowie Jehowy11. Wspomnienia we mnie ożywają, mimo że niektórych
znam tylko z barwnych opowiadań moich rodziców. Dalej pamiętam
bardzo życzliwego Reinharda Claaßena, który wyrósł w otoczeniu guwernantów w Willi Następców Tronu. Jako nasz gość był – podobnie
jak baron von Tornow – najskromniejszy ze wszystkich i z wdzięcznością chwalił kulinarne osiągnięcia mojej mamy. Z pewnością obaj byli
przyzwyczajeni do innych, lepszych potraw. W okresie zakazu działalności „Badaczy Pisma Świętego” Reinhard przybył do nas z Holandii
i mimo ostrzeżeń moich rodziców zaraz wyruszył do służby kaznodziejskiej. Już nigdy z niej nie wrócił. Słuch po nim zaginął, tak samo
jak w przypadku Williego Ruhnaua, z którym mama przez długie
godziny dyskutowała z upodobaniem o głębokich sprawach Bożych.
Mama traci wzrok
W miarę jak przybliżał się rok 1925, wiele braci i sióstr, w tym moi
rodzice, sprzedawało różne rzeczy, by móc dotrzeć z dobrą nowiną do
jak największej liczby ludzi. Ten okres intensywnej pracy i wzmożonej działalności nadwerężył też fizyczne siły mojej mamy. W tygodniu
pokonywała daleką drogę na swój teren osobisty, a moja starsza siostra
10
11
Nadzorcy odwiedzający zbory Świadków Jehowy.
Świadkowie Jehowy – głosiciele Królestwa Bożego, wyd. przez Towarzystwo Strażnica.
36
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Ruth, która urodziła się w 1921 roku, też wymagała opieki. Mnie wtedy jeszcze nie było na świecie.
Nagle na oczy mamy zaczęła wchodzić zasłona. Pojawiła się w jednym kąciku obu oczu i powoli, ale nieubłaganie zmierzała na ich drugi koniec, aż przesłoniła je całkowicie. Mama zupełnie przestała
widzieć, nie mogła nawet odróżnić dnia od nocy. Nie spostrzegała też
ręki przed oczami. I co teraz? Kto zatroszczy się o męża i o małe dziecko – moją siostrę Ruth? Kto poprowadzi dom? Jednak moja mama zaufała i zawierzyła kochającemu niebiańskiemu Ojcu, który przecież
w swoim słowie oznajmił: „Nie pozostawię cię ani nie opuszczę”, a owa
wiara także w tamtych chwilach pozostała w niej niewzruszona. Rzeczywiście, pewnego dnia do ich drzwi zapukała rezolutna Auguste
Meier z manatkami i oznajmiła: „Wypowiedziałam posadę państwu
we Willi Następców Tronu i teraz muszą sobie poszukać nowej kucharki. Wy bardziej mnie potrzebujecie. Oto jestem”. I znów ręka naszego Ojca nie była za krótka, by dopomóc tym, którzy pokładają
w Nim wielką, wręcz dziecięcą ufność.
Rodzice wydawali na leczenie mnóstwo pieniędzy, ale nie było żadnej poprawy. Mama dalej pozostawała niewidoma. To było straszne.
Na domiar złego pojawili się ludzie podobni do „pocieszycieli Hioba”.
Wtedy Badacze Pisma Świętego jeszcze nie w pełni rozumieli „wielką
kwestię sporną”, która rozgrywała się we wszechświecie, w dziedzinie
duchowej, sferze niedostępnej dla ludzkich oczu. Biblijna księga Hioba porusza temat sporu między Jehową Bogiem a oskarżycielem prawdziwych chrześcijan, Szatanem, który sprowadził ucisk na wiernego
Hioba. Fałszywi pocieszyciele odegrali w tej księdze jedną z głównych
ról. Również moja mama doznawała cierpień ze strony takich fałszywych pocieszycieli. W tamtych ciężkich czasach była to jej największa
próba wiary.
Wówczas taką chorobę postrzegano po części jako karę od Boga.
Może ta przypadłość była rezultatem jej duchowego zarozumialstwa?
Jedynie mama bowiem – i to w dodatku jako kobieta – w stu procentach poprawnie odpowiedziała na te trudne biblijne pytania VDM, na
które odpowiedzi wysyłano do „Betel” w Magdeburgu. I to wywołało
podejrzenie, że Bóg mógł ją ukarać. Te biedne niewidome oczy mamy zupełnie niepotrzebnie wylały jeszcze tak wiele łez. Szczególnie
dlatego, że raz nawet jej ukochany Oskar w rozpaczy dał się ponieść
Moje korzenie
37
wzburzeniu. A to sprawiło jej ból. Nie mógł uwierzyć, że jego bracia
mogliby się aż tak pomylić. Zupełnie zapomniał, że również oni są tylko grzesznymi ludźmi, którzy mogą popełniać błędy.
Od tego momentu mama zaprzestała leczenia oczu oraz poddawania się drogim badaniom. Wewnętrzny spokój odnalazła w cierpliwości i w niewzruszonej wierze w Jehowę Boga, tak jak dziecko ufa
swojemu ojcu, że ten pewnego dnia wszystko zmieni na lepsze. Nawet
w obliczu ślepoty mama widziała swoimi niebieskimi niewidzącymi
oczami przejawy Bożej dobroci. Odczuwała na sobie Jego miłość
i w dalszym ciągu utrzymywała z Nim bliską więź. Dlatego odzyskała
spokój. Teraz mogła odpocząć – od wszelkiego trudu i mozołu.
Szczególną radość sprawiały jej wiersze, które układała na cześć Jehowy. Wtedy raz po raz prosiła każdego gościa, jak również dobrą Auguste
Meier i ukochanego Oskara, by spisali pod jej dyktando jakiś nowy utwór.
Ale byli też bracia, bardzo kochani bracia, którym mama do końca
życia pozostała wdzięczna za zrozumienie. Jednym z nich był Willi
[Wilhelm] Scheider12, który napisał do niej: „Pomyśl, jak bardzo musi cię kochać Jehowa, skoro uznał cię za godną tak wielkiej próby”. To
podziałało niczym balsam na jątrzącą się ranę. Innym z takich braci
był William Güsten, którym mama opiekowała się potem przez długie
lata. Nasz dobry wujek William miał wilczy apetyt – większy niż nasza cała późniejsza pięcioosobowa rodzina. Wszyscy przepadaliśmy za
nim. Należał do naszej rodziny.
Później ku swojej wielkiej radości rodzice odnaleźli w Sopocie doktora Gumsa, homeopatę, który prawidłowo określił przyczynę tej
odmiany zapalenia rogówki – kompletne wyczerpanie. W przypadku
mamy diagnoza była bardzo trafna. Chorobę spowodował przede
wszystkim wysiłek, na jaki się zdobywała, podróżując z tatą w wózku
bocznym motocykla bez względu na pogodę i wiatr, a niekiedy w bardzo mroźne dni. Doktor Gums powiedział stanowczo, że cały organizm mamy musi się zregenerować i wzmocnić. Leczył ją środkami
homeopatycznymi i kąpielami. Dzięki temu sposobowi leczenia mama
odkryła drogę do homeopatii.
I stał się wielki cud. Zasłona, tak jak niegdyś powoli wchodziła na
oczy, teraz powoli się cofała, pozostawiając po sobie blizny. Te duże
12
Od roku 1928 sługa kraju w Polsce.
38
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
niebieskie oczy straciły swój dawny czar, ale mama odzyskała wzrok.
Można sobie wyobrazić, co to oznaczało dla niej jako bardzo duchowej
osoby. Znów mogła samodzielnie czytać! Znów mogła studiować Słowo Boże! Wtedy jeszcze nie było tych cudownych technicznych wynalazków, które w pewnym stopniu umożliwiają niewidomemu „widzenie” i dzięki temu niosą mu pomoc oraz pociechę.
Radość z drugiego dziecka
Ogromna była radość tych dwojga, gdy w roku 1925 mama spodziewała się drugiego dziecka. Choć nie minęło wiele czasu od jej choroby, to jednak ich serca tryskały wdzięcznością wobec Stwórcy. Rzadko
kiedy dwoje ludzi tak bardzo się cieszyło
z myślą o tym dowodzie miłości. Owa radość z pewnością udzieliła się tej nowej
istotce. Raz po raz stawali mocno objęci
przed małym łóżeczkiem z baldachimem,
przepełnieni uczuciem wyczekiwania
i wdzięczności. W pewnym sensie już
przed narodzinami dziecka poświęcili je
Jehowie Bogu, Stwórcy wszechrzeczy.
Ich pierwsze dziecko, moja siostra
Ruth, nie przyszła na świat w ich własnym
domu. Wtedy rodzice musieli jeszcze mieszkać u rodziców matki, co dla mamy i taty było czasem bardzo trudne. Szczególnie
nasza kochana babcia Luise sprawiała im
na początku trudności z powodu nowej
wiary córki. Dopiero gdy po poważnym Oskar Koschmieder z dwuletnią
złamaniu szyjki kości udowej przez wiele córką Hermine
miesięcy była przykuta do łóżka i dużo
czytała oraz rozmyślała, doszła do wniosku, że jej córka obrała słuszną
drogę. Swoje pierwsze kroki o kulach postawiła w celu wypisania się
z Kościoła.
Nastał piątek, dzień 13 listopada 1925 roku. Moje przyjście na świat
o mały włos kosztowałoby mamę utratę życia. Ten nadzwyczaj ciężki
poród z komplikacjami odbywał się w domu. Trudności wynikły ze
Moje korzenie
39
specyficznego położenia miednicowego. Mama straciła bardzo dużo
krwi. Ciągle występowały krwotoki. Na szczęście przy porodzie obecny
był bardzo dobry lekarz. Duża utrata krwi spowodowała u mamy skrajne wyczerpanie i wydawało się, że za chwilę wyda ostatnie tchnienie.
Nastąpiły przejmujące strachem godziny, w których nadzieja przeplatała się z rozpaczą, w których momentami Oskar żegnał w myślach
swoją młodą żonę. Jakby przez mgłę mama słyszała gorzki płacz swojego ukochanego męża: „Friedchen, Friedchen, nie możesz mnie tak zostawić! Jesteś mi potrzebna”.
Czy można w ogóle w ten sposób przywołać do życia człowieka,
który jest nieprawdopodobnie bliski śmierci? Czy ten ukochany głos,
który tak gorzko rozpaczał, rzeczywiście miał taką moc? Mama z wielkim trudem i bardzo powoli odzyskiwała siły. Mimo to bardzo długo
karmiła mnie piersią. I gdy tylko doszła do siebie, ułożyła wiersz:
„Gdybym miłość Jehowy opiewać chciała
i Mu wdzięczność za wszystko wyrazić miała,
nie starczy mi wtedy żywota ludzkiego,
potrzeba mi na to życia bezkresnego”.
Wiarę, radość i również wdzięczność do Stwórcy w pewnym sensie
wyssałam już z mlekiem matki. Rodzice mawiali wtedy: „Wszystko, co
pielęgnujemy – zarówno dobre, jak i złe – rozwija się. Ale to, co zaniedbujemy – zarówno dobre, jak i złe – zamiera”. Faktycznie zawsze dokładałam wysiłków, by starannie pielęgnować w sobie te trzy cechy,
które wyniosłam z domu. I zawsze starałam się działać na innych kojąco niczym plaster na liczne rany. Kosztuje mnie to sporo sił i nerwów,
ale dzięki temu czuję się szczęśliwa. Mimo wszystko trochę mi smutno,
że wielu młodym ludziom w ogóle nie przychodzi to na myśl. Mogą się
tylko śmiać z sentencji, którą przeczytałam raz w górskim schronisku:
„Ten jest silny, kto naprawdę
pośród łez się śmieje dzielnie
i swój ból ukrywa w sercu,
dając innym szczęście wielkie”.
To trochę nie pasuje do dzisiejszych czasów, czasów samorealizacji, kiedy każdy myśli tylko o własnym szczęściu. Pewnie jestem
40
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
staromodna, bo wierzę, że egoizm może tylko ograbić, a nie naprawdę wzbogacić.
Mniej więcej w roku 1927, a więc krótko po moim przyjściu na
świat, rodzice przeprowadzili się do mieszkania z dużymi oknami
i wyeksponowanym sklepem na rogu. Mieszkanie prywatne znajdowało się tylko kilka stopni wyżej. Miało cztery niewielkie pomieszczenia
i niestety było bardzo zimne. Przypominam sobie nawet dokładnie zimę 1929 roku, kiedy to z zimna prawie w ogóle nie mogliśmy trzymać
nóg na podłodze – mimo ogromnych, dobrze grzejących pieców kaflowych, które były powszechne w tamtej okolicy.
Jako malutka dziewczynka często siedziałam na schodach do mieszkania i ciągnęłam klientki za sukienkę lub spódnicę, mówiąc dziecinnym głosikiem: „Wiesz, miliony żyją już ludzie, którzy nigdy nie
umrą więcej”. Bo ta myśl, którą powtarzali rodzice z wspaniałego wykładu, będącego na ustach wszystkich – „Miliony ludzi z obecnie
żyjących nigdy nie umrą” – zachwycała mnie już wtedy, gdy byłam
małym dzieckiem. I ilekroć błędnie wymawiałam to, co miałam na
myśli, rodzice wykorzystywali okazję, by należycie omówić ten temat
z ludźmi przychodzącymi do naszego sklepu.
Do moich najwcześniejszych wspomnień z dzieciństwa należy też
wspaniały sukces – nauczyłam się wiązać wstążkę w kokardę. W tamtych czasach buty dziecięce były najczęściej zawiązywane wstążką,
która ciągle się rozplątywała. Byłam z tego powodu bardzo nieszczęśliwa. Choć nie ukończyłam jeszcze trzeciego roku życia, tak bardzo
chciałam umieć robić to sama. Pełna miłości cierpliwość mojego taty
pomogła mi poprawnie i szybko się z tym uporać. Jeszcze dzisiaj ogarniają mnie ciepłe uczucia, gdy przywołuję na pamięć tamten obraz
i tamte uczucia, jak siedzieliśmy razem na schodach mieszkania. Miałam najukochańszego i najlepszego tatę pod słońcem. Wszyscy, którzy
go znali, mogą to potwierdzić.
Już jako dziecko chorobliwie tęskniłam za harmonią, co miało mi
później przysporzyć licznych problemów. Utrzymanie pokoju w każdej sytuacji może prowadzić do pójścia na kompromis, a to nie zawsze
musi być słuszne czy dobre. Ilekroć wymierzano mi jakąś karę, jęczałam i płakałam: „Wszyscy znowu dobrzy, już nigdy więcej nie płakać”.
Od taty nigdy w życiu nie dostałam ani jednego klapsa czy uderzenia.
Za to ręka mamy dosięgała mnie dość często. Gdy potem wszystko
Moje korzenie
41
było już w porządku, uprzedzałam w myślach kolejne takie przypadki,
mówiąc sobie: Tylko proszę, żeby już nigdy więcej nie było takiej niezgody, nie chcę już odczuwać w sercu takiego bólu.
Ale w końcu musiałam się nauczyć, że życie może i wkrótce miało
być dla mnie pełne bólu i cierpień. W piątym roku życia przez trzy
miesiące przechodziłam ciężki dyfteryt. Jeszcze groźniejszy był nawrót choroby. Codziennie składał nam wizytę ten homeopata z Sopotu, którego mama od czasu swoich problemów z oczami darzyła
ogromnym zaufaniem. Były to trudne miesiące, zwłaszcza że mój tato
musiał pojechać na Śląsk na pogrzeb swojej matki. Mimo wszystko
mama zawsze mawiała, że wyrosłam jej w oka mgnieniu i że nie przysparzałam jej trosk ani zmartwień. Mam jednak co do tego uzasadnione wątpliwości.
Moja ukochana siostra Christa
Moja młodsza siostra Christa urodziła się w roku 1931 w tym mieszkaniu na rogu. W ciągu pierwszych lat swojego życia była nie tylko
ślicznym, ale również zdrowym i pogodnym dzieckiem. Jednak nagle,
po kilku latach, zaczęła więdnąć jak kwiat. Ówczesna medycyna nie
była na tyle rozwinięta, by stwierdzić, że w trakcie trudnego porodu
doszło do urazu kręgosłupa. Przypuszczalnie było to rezultatem zbyt
mocnych uderzeń niekompetentnej położnej, bo Christa nie dawała
z siebie żadnego głosu ani innych oznak życia. Dlatego bardzo szybko zaczęła wymagać stałej opieki mamy i miłości nas wszystkich.
Mama często opowiadała o czasach, kiedy nie trzeba było jeszcze
składać lub wysyłać
osobistych sprawozdań
z działalności poszczególnych głosicieli w dziele Pańskim w celu zestawienia sprawozdania
z całego świata. Jednakże
tamte czasy charakteryzowały się ogromną ofiarnością ze strony tych,
którzy zrozumieli swój Siostra Christa i mama, rok 1932
42
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
obowiązek rozgłaszania ludziom nowiny o Królestwie Bożym. Bardzo
interesowali się swoim skarbem, swoim sprawozdaniem w niebie. Liczne cierpienia nauczyły jednak moją mamę, że musi czuwać nad zachowaniem mocnej wiary. Musiała nauczyć się rozpoznawać i akceptować
swoje osobiste granice wytrzymałości fizycznej, i to niezależnie od poglądów innych osób. Mimo to jej zapał i entuzjazm nigdy nie osłabł.
Wręcz przeciwnie, do samego końca, jeszcze w osiemdziesiątym siódmym roku życia, była nastawiona zawsze optymistycznie i bojowo.
Różne wspomnienia z dzieciństwa
W tych późnych latach dwudziestych, kiedy mieszkaliśmy jeszcze
w mieszkaniu ze sklepem na rogu, w moim dziecięcym życiu pojawiło
się kilka osób, które wywarły na moją osobowość trwały wpływ. Byli
to szczególnie współwyznawcy mamy i taty, którzy stale u nas gościli.
Ale przypominam sobie jeszcze innych ludzi.
Na przykład pan Rinski. Był czeladnikiem taty i jeszcze dość dobrze go pamiętam. Naprawdę lubił swojego majstra, a mój tato był bardzo zadowolony z tego sympatycznego i pilnego człowieka. Ale mi najbardziej podobało się w nim to, że od czasu do czasu miał chętkę na
butelkę piwa. Pozwalał mi wtedy przynieść ją z małego kramu, gdzie
miła panna Göring zawsze dawała mi cukierka. Raz miałam taki apetyt na tego zakazanego cukierka, że przyniosłam panu Rinskiemu
piwo bez jego wyraźnego polecenia. Oczywiście nie mógł się oprzeć
piwku, ale mimo wszystko smak tego wymuszonego cukierka nie był
dla mnie tylko słodki. Pan Rinski przejrzał mój postępek i poradził
mi, żebym już nigdy więcej tego nie robiła. Byłam jedynie bardzo
szczęśliwa, że mama o niczym się nie dowiedziała.
Mój tato dużo rozmawiał z panem Rinskim na tematy religijne, chociaż jemu trudno było w to wszystko uwierzyć. Mimo wszystko dzielił
się nowo zdobytą wiedzą ze swoją rodziną. Rezultatem tego jest pewne
przepiękne doświadczenie, potwierdzające werset z Biblii: „Puść swój
chleb na powierzchnię wód, bo po wielu dniach znowu go znajdziesz”.
W roku 1996, gdy przyjechałam do Gdańska na sesję zdjęciową do
filmu dokumentalnego Nie bójcie się, spotkałam jego siostrzenicę,
Leni. Już przed kilkoma laty nawiązałam z nią kontakt w sprawie
przesyłki paczek z Niemiec do Polski. Nie przypuszczałam wówczas,
Moje korzenie
43
że jej nazwisko panieńskie brzmi Rinski. Podczas naszego spaceru po
parkach w Sopocie, w podniosłym nastroju „poznania-się-w-końcu”,
opowiedziała historię, która poruszyła moje serce.
Gdy w roku 1945 inwazja rosyjska na pewien czas zburzyła wszelki
porządek, a gwałty były na porządku dziennym, ta młoda dziewczyna
wolała raczej wbiec do płonącego budynku niż zostać zgwałcona przez
rosyjskich żołnierzy. W nieszczęściu i strachu krzyczała, wymawiając
imię Boga, o którym majster wujka opowiadał tyle cudownych rzeczy.
I stał się cud. Pewien Mongoł, dostrzegłszy jej gotowość walczenia na
życie i śmierć o dziewiczość, wziął ją pod swoją opiekę. Nic się jej nie
stało. Ale od tej pory zaczęła szukać ludzi służących temu Bogu, którego wzywała w nieszczęściu. I znalazła ich. Wśród nich znalazła też swego męża, z którym już przeszło pół wieku kroczy drogą wiernego
świadka na rzecz Jehowy – razem z liczną rodziną, dziećmi i wnukami.
Wujek Erich był typem indywidualisty i figlarza. Zapisał się na
trwałe w mojej pamięci, bo w najwcześniejszych latach mojego życia
mieliśmy wiele wspólnych przeżyć. Był przyjacielem rodziców. Miał
jednak problemy z alkoholem. Kochał Jehowę, ale napoje wyskokowe
cenił sobie bardziej niż pokarm duchowy. Oczywiście stwarzało to
problemy, które później zawsze były poddawane u nas w domu pod
dyskusję. Wujek Erich miał duży samochód, który w tamtych czasach
był rzadkością, wielki warsztat i donośny głos, bo w jego warsztacie
panował przeraźliwy hałas. Miał też trochę obcesowy sposób bycia, za
którym jednak kryło się miękkie i wielkie serce. Również ja znalazłam
w nim swoje miejsce. Może dlatego, że jego córka Else była prawie dokładnie w moim wieku. Niestety, nie przyszła na świat w tak szczęśliwej rodzinie jak ja, bo małżeństwo wujka było pełne problemów.
W tamtych czasach dawało się we znaki ogromne bezrobocie. Dobrze pamiętam długie kolejki do urzędu pracy po „stempel”. Gdy miałam zostać zapisana do szkoły, oświadczyłam wujkowi Erichowi: „Nie,
ja nie dostanę torby słodyczy, bo jesteśmy biedni”. Mama znowu chciała trzymać z pomniejszymi i maluczkimi. Nie miałam być lepsza od
tych, którzy w tym dniu nie otrzymali smakołyków i byli z tego powodu smutni. Powiedziałam to z dumą, z palcem w buzi i z pełnym przekonaniem, że naprawdę tak jest. W mojej najpiękniejszej sukieneczce,
błyszczących lakierkach i z lśniącymi włosami zebranymi do góry
w kitkę pewnie w ogóle nie wyglądałam na biedną. Dlatego wujek
44
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Erich roześmiał się głośno i powiedział: „No to muszę kiedyś zrobić
zdjęcie tej biednej księżniczce”.
Ale gdy wróciłam ze szkoły, wujek Erich zrobił mi niespodziankę.
Dostałam ogromną torbę w kształcie rogu z najbardziej wyszukanymi
delikatesami, dokładnie taką samą jak jego córeczka Else. Oczywiście
w domu rodzice też mi zrobili prezent, ale wypełniony raczej zdrowymi smakołykami – przeważnie południowymi owocami, które u nas,
w wolnym mieście Gdańsku, były szczególnie drogie z uwagi na wysokie cło. Mama naturalnie była zła na wujka Ericha za te słodycze, ale
nawet ona nie mogła nic poradzić na jego doniosły głos.
Wujek Erich i mój tato prawie codziennie grali w szachy. Jeszcze
dobrze pamiętam, że ten, który przegrał partię, musiał zapłacić jednego guldena. Około południa tato robił sobie przerwę w pracy i wtedy
nadchodziła pora, by przynieść ciasto. Z tym guldenem w ręku biegłam szybko do piekarza. Wówczas gdański gulden wystarczał na wielką tacę z prostym, pachnącym ciastem. Często z zainteresowaniem
przyglądałam się, jak ci dwaj grają w szachy. Pewnego dnia poprosiłam wujka Ericha o partię ze mną. Moje życzenie rozśmieszyło go.
Głośno mnie wyśmiał. Ale kochał dzieci, więc powiedział: „No to
chodź, ty szalona mała dziewczynko”. I za chwilę przestał się śmiać.
Oczywiście niedługo potem faktycznie dał mi mata, ale już nie
w trzech ruchach, co bardzo dobrze potrafił.
Nigdy nie grałam i dalej nie gram dobrze w szachy, a prawdziwy
szachista uznałby pewnie moją grę za nie do przyjęcia. Dlatego przynajmniej cztery razy doprowadziłam prawdziwych szachistów do
szewskiej pasji. Raz miało to miejsce w wielkiej hali w Bad Kissingen,
w obecności licznych obserwatorów. Innym razem, na urlopie
w górach, ograłam bardzo zaciętego szachistę, który godzinami sam
rozgrywał wszystkie wielkie partie. Jeszcze innym razem, będąc
w szampańskim humorze, grałam w dużym parku sanatoryjnym, na
trawniku przyciętym w szachownicę. Przyglądało się nam mnóstwo
osób. W tym podniosłym nastroju ciągle mówiłam coś do siebie albo
do mojej uroczej towarzyszki z sanatorium, Erni Splinter, co przy grze
w szachy jest nadzwyczaj wielkim nietaktem. Co prawda swoją paplaniną i zabawnymi rozważaniami doprowadzałam całą grupę do śmiechu, ale podczas gry w szachy powinno się milczeć i analizować. Ja nie
milczałam ani nie analizowałam, ale wygrałam. A ten mężczyzna,
Moje korzenie
45
podobnie jak inni, nie umiał przegrywać. Nawet potrafiłam go zrozumieć. Przegrać w szachy z takim laikiem jak ja, zwłaszcza w obecności
tylu widzów, to może doprowadzić kogoś do szału. Ale przecież nie powinno się lekceważyć słabych.
Wracając do wujka Ericha, prawdziwe szczęście znalazł dopiero
w drugim małżeństwie. Jego druga żona, Anni, dzielnie zniosła razem
z nim wiele trudności. Po jego śmierci w latach osiemdziesiątych w północno-zachodnich Niemczech była bardzo poruszona miłością i współczuciem, jakie okazali jej współwyznawcy Ericha. Dalej z czułością
troszczyli się o nią i nigdy o niej nie zapominali. W końcu również
Anni została Świadkiem Jehowy – ku wielkiej radości córki Ericha,
Else, mieszkającej w USA. Ta znalazła w Anni matkę, siostrę i przyjaciółkę. Zaraz po wojnie wujek Erich odwiedził Else w Minnesocie i po
długich rozmowach przekonał ją co do słuszności swojego światopoglądu. Od razu zaczęła z gorliwością działać na rzecz swojej wiary. Natomiast Anni, wdowa po Erichu, stale podróżowała przez wielki ocean w tę
i z powrotem. (Oczywiście nie wiem, czy dalej tak robi). W każdym razie
więcej czasu spędzała u swojej „córki” w USA niż u siebie w Niemczech.
Moje wspomnienia o panu Reiwerze są dzisiaj bardzo mgliste –
szczególnie jeśli chodzi o lata wczesnego dzieciństwa. Później też miał
odegrać pewną rolę w moim życiu. Pan Reiwer pracował w policji kryminalnej. Gdy pewnego razu wybito dużą szybę na wystawie i skradziono wiele dóbr, prowadził w tej sprawie śledztwo. W rezultacie tato
znalazł w nim kogoś w rodzaju przyjaciela. Uczciwość taty bardzo go
poruszyła. Po odnalezieniu skradzionych przedmiotów mógł stwierdzić, że zeznanie mojego taty było całkowicie zgodne z prawdą. Potem
przez wiele lat zawsze przychodził do nas, by zrobiono mu buty na miarę. Później moi rodzice zrozumieli, dlaczego nie zostaliśmy aresztowani wcześniej. W okresie dyktatury nazistowskiej pan Reiwer awansował
do rangi urzędnika gestapo i potajemnie nas chronił, tak iż wszystkie
donosy lądowały w koszu na śmieci albo trafiały w próżnię. Czynił tak
dopóty, dopóki berlińskie gestapo nie wzięło sprawy w swoje ręce.
W wieku pięciu lat przeżyłam istny szok. Moja mama miała wtedy
mniej więcej trzydzieści trzy lata i zawsze była kochaną, najprawdziwszą
mamą z niesfornymi, czarnymi, falowanymi włosami upiętymi według
powszechnego zwyczaju w ciasny kok. Ale nagle stanęła przede mną zupełnie inna kobieta – młoda i ładna z modną elegancką fryzurą, z krótko
46
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
ściętymi czarnymi lokami. Strasznie się rozpłakałam i nie dawałam się
pocieszyć. W końcu wyjąkałam, szlochając: „Ja też bym chciała być taka
śliczna”. W moim małym światku zapanował zupełny chaos, bo zazdrość
czy zawiść były mi również jako dziecku całkiem obce.
Kochałam ten widok, gdy mama wracała z rynku z przewieszonym
przez ramię wielkim koszykiem, w którym leżały kolorowe przysmaki. Wieśniaczki z Gdańskich Żuław przekonująco zachwalały swoje
świeże towary, często już z kołyszących się łodzi, przycumowanych do
długiego mostu na Motławie. Spośród wszystkich różnobarwnych
wspaniałości w matczynym koszyku wyróżniała się bryła żółtozłotego
masła, leżąca na świeżym, wielkim, ciemnozielonym liściu. Masło kosztowało kilka fenigów. Albo kilka „Dittchen” (groszy), jak mawiał
Gdańszczanin, dorzucając zaraz z oburzeniem, ale ostrożnie: „Tak,
Hitler nas wyzwolił, ale od masła, słoniny i jaj”.
W wolnym mieście Gdańsku wiodło nam się dobrze pod względem
materialnym, ale od początku zapanował tu w pełni duch nazizmu.
Niekiedy w rozmowach dowiaduję się, że w niektórych szkołach w samej „Rzeszy” nie dochodziło do takich skrajności jak u nas. Zastanawiam się, czy w tej enklawie nacjonalizm nie przybrał szczególnie
krańcowych form.
Mama przynosiła z rynku świeże indyki i gęsi. Często pojawiały się na
naszym stole. Były to najczęściej ogromne egzemplarze, ważące przeważnie ponad dwadzieścia funtów. Starczały na wiele dni. Zresztą rzadko zasiadaliśmy do wielkiego stołu w jadalni tylko w gronie rodzinnym. Drób
pieczono w murowanym węglowym piecu, gdzie rumienił się na brązowo i miał chrupiącą skórkę. Podawano do tego ogromny garnek czerwonej kapusty. Tato nie lubił dodatku jabłek, tak więc oszukiwano go, że to
mus jabłkowy lub galaretka z porzeczek, bo czerwona kapusta musiała
mieć odpowiedni smak. Mama, pochodząca z Prus Wschodnich, uwielbiała gościnność. Sama prawie nigdy nie bywała w odwiedzinach, ale
wszyscy musieli przyjść do niej. Jeszcze dzisiaj zastanawiam się, jak to
czasem przyjmował tata, będący raczej oszczędnym Ślązakiem.
Ogórki kiszone taty były nieopisanym rarytasem. Jego kiszona kapusta również wspaniale się prezentowała. Przy kwaszeniu musiałam
deptać kapustę i skakać po niej bardzo gruntownie wymytymi nogami.
W zimie tato robił też własnoręcznie marcepan, z niezbyt dużą ilością
cukru pudru, ale za to z większą ilością migdałów. Mogłam nawet
Moje korzenie
47
pomagać przy jego formowaniu, co sprawiało mi ogromną uciechę.
Marcepan rumienił się na brązowo pod odwróconą kuchenką spiralną,
leżącą na dwóch cegłach. Mama i babcia bardzo często same wypiekały chleb, a zimą rodzice wspólnie piekli całe mnóstwo pączków. U nas
zawsze coś się działo, a dziś jest to dla mnie rajem wspomnień.
Ale największą specjalnością taty były wina. Przyjemnie się patrzyło na różne wina w piwnicy, które podczas procesu fermentacji dawały w kręconych rurkach oznaki życia. Wino z porzeczek i z głogu
fermentowało w dużych balonach, a w mniejszych – inne wina owocowe. Miały nie tylko wyborny smak – choć mogłam skosztować tylko
odrobinę – ale również pięknie skrzyły się w kieliszkach, zdobiąc stół
nakryty do obiadu. Nigdy nie zapomnę jednego dnia – dnia napełniania butelek winem. Tego roku miałam przy tym pomagać, ale właściwie to chciałam iść na lodowisko. Miałam za zadanie co jakiś czas
delikatnie zaciągnąć wężem wino z balonu. Mój tato był bardzo zestresowany i nie zwrócił uwagi na to, z jaką skrupulatnością spełniam
swoje zadanie. W końcu praca została wykonana, a ja złapałam łyżwy
i popędziłam na dwór. Na szczęście ktoś spojrzał za mną i krzyknął:
„Przyprowadźcie tu tę młodą damę, przecież jest pijana”. Ale nie było
ze mną aż tak źle, nie miałam żadnych mdłości i czułam się świetnie.
Mimo wszystko w stanie niewielkiego zamroczenia zostałam zapakowana do łóżka i zastanawiałam się, czy tak ma wyglądać nagroda za naprawdę rzetelne wywiązanie się z obowiązku.
Tato często blokował łazienkę, wykorzystując ją jako ciemnię. Nie
potrzebował pracowni fotograficznej. Wszelkie tego rodzaju prace, jak
robienie odbitek i powiększeń, należały do jego ulubionych zajęć. Już
jako nastolatek samodzielnie skonstruował pierwszy aparat fotograficzny w małym pudełku od cygar. Zdjęcie ze swoich zaręczyn w roku
1919 na wydmach półwyspu Helskiego koło Gdańska również sam
zrobił samowyzwalaczem. Tak bardzo żałuję, że wszystkie zdjęcia i albumy spłonęły w roku 1945 wraz z innymi rzeczami. Moja siostra
Ruth zdołała uratować tylko nieliczne fotografie.
Z lat mojego najwcześniejszego dzieciństwa pamiętam wielu handlarzy skórą, którzy później zawsze długo przesiadywali w rogu sklepu,
dopóki nie dostali zlecenia od taty. Był tam na przykład sympatyczny, przyjazny Żyd z blond włosami, którego obdarzyłam wielką sympatią i wzajemnie. Wierzę i ciągle sobie wmawiam, że zdążył w porę wyemigrować.
48
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Gdy dzisiaj szczególnie mocno zaprzyjaźnię się z niektórymi dziećmi i później mówię ich rodzicom: „To szybko minie, to nie będzie tak
zawsze”, w rzeczywistości może być inaczej. Bo do dziś bardzo ciepło
wspominam tego człowieka. Nie tylko dlatego, że podarował mi między innymi drewnianego jamnika na kółkach, którego mogłam
ciągnąć za sznurek i który tak ładnie się kołysał, bo składał się
z mniejszych części połączonych skórą. Rodzice prowadzili z tym
mężczyzną długie i owocne rozmowy.
Moja mama śpiewała chętnie i często. Już w Kościele ewangelickim
z ogromnym zapałem śpiewała pieśń:
„Tobie, Tobie, Jehowo, pragnę śpiewać,
bo gdzież jest Bóg równy Tobie?”
Mama śpiewała nie tyle pięknie, ile głośno, z uczuciem i bardzo
wyraźnie. Już bardzo wcześnie dzięki samym jej pieśniom poznałam
wiele pięknych myśli. Przechowałam je na trwałe w głębi serca. Ale
później nastał czas, w którym mama już nie śpiewała, a tato się nie
śmiał. Natomiast mnie zawsze chcieli widzieć tylko roześmianą, wesołą i śpiewającą, nawet jeśli nie miałam na to najmniejszej ochoty.
Wtedy zaczynali mnie wypytywać: „Co się z tobą dzieje, czy coś się
stało?” Ponieważ coś takiego szczególnie mnie denerwowało, już
bardzo wcześnie nauczyłam się sama sobie radzić ze wszystkimi niepokojącymi myślami i nastrojami.
Ten trudny dla rodziców okres przypadł na lata 1933/1934. Co
prawda nie dowiedziałam się od nich o żadnych problemach, ale widziałam, że sprzedali nasz motocykl i mieli poważne miny; w końcu
przeprowadziliśmy się, a czeladnicy zostali zwolnieni. Tato miał swoje udziały w banku, który najprawdopodobniej ogłosił bankructwo,
i w rezultacie rodzice stracili wszystkie oszczędności. Natomiast przy
przeprowadzce kierowali się bardziej względami politycznymi. Wyraźnie rozpoznali „brązowe niebezpieczeństwo” i szybko zdali sobie sprawę z tego, że nasz sklep na rogu za bardzo rzucałby się w oczy nowym
przywódcom politycznym. Tak więc przeprowadziliśmy się na drugą
stronę ulicy do dużo większego mieszkania z mniej wyeksponowanym
sklepem, raczej wtapiającym się w otoczenie. W podwórzu wielkiego
budynku, w którym mieszkaliśmy, stał jeszcze jeden dom, a w mniejszym sąsiednim budynku znajdowało się przejście do trzech domów.
gestapo nie miało łatwego zadania, obserwując ten rejon, bo przez te
Moje korzenie
49
budynki przewijało się wiele osób. Ale na rogu naszego poprzedniego
mieszkania tato pozostawił wyraźny i bardzo stosowny szyld informacyjny dla czasopisma Złoty Wiek (obecnie Przebudźcie się!), przedstawiający mężczyznę z wyciągniętymi ramionami, zwróconego twarzą ku
słońcu. Ów metalowy szyld wisiał tam do momentu zniszczenia
miasta w marcu 1945 roku.
Szkoła i wakacje
Moja nowa szkoła spodobała mi się daleko bardziej niż poprzednia.
Sale były zasadniczo o wiele przestronniejsze, jaśniejsze i wywoływały
milsze wrażenie. Szkoła miała około dwadzieścia klas, liczących po
trzydziestu, czterdziestu uczniów. Ja poszłam do drugiej klasy. Moim
pierwszym nauczycielem był pan Kunst. Do niego od razu przylgnęło
moje małe serduszko. Tato opowiedział mu o naszej wierze, gdy rozmawiał z nim na temat zwolnienia mnie z lekcji religii. Zawsze chcieliśmy, żeby to tata chodził do szkoły, a nie mama. Pozyskiwanie
i zmiękczanie serc przychodziło mu łatwiej niż mamie, która już nieraz zraziła do siebie ludzi swoim stanowczym sposobem bycia.
Pan Kunst wykazał dużo zrozumienia w kwestii mojej religii, dlatego niekiedy na lekcjach nie robiłam tego, co inni uczniowie. Od samego początku przychodziłam do szkoły godzinę później, czyli po lekcji religii. Z tego powodu inne dzieci mi zazdrościły. Przecież mogłam
sobie pospać godzinę dłużej. Na zakończenie roku szkolnego podarowałam panu Kunstowi szczególnie okazałą, piękną pomarańczę, co
pewnie sprawiło mi więcej radości niż jemu. Jak już wspomniałam, na
takie owoce nałożono w Gdańsku wysokie cło, dlatego były bardzo
drogie. Tylko nasza mała siostra Christa odżywiała się nimi, a my się
cieszyliśmy, że w ogóle coś je i nie zwraca.
Mniej więcej w tym czasie, w roku 1934, pojechaliśmy na wakacje
nie jak zwykle do Sopotu, ale do Kartuz, w odludne miejsce. Te wakacje stanowiły dla moich rodziców spory wydatek. A tu bardzo potrzebowaliśmy pieniędzy. Pojechałam na wakacje z moimi siostrami: Ruth
i Christą, oraz z przyjaciółką Ruth. Rodzice zawierzyli pieśniom pochwalnym Anny, która oczywiście kochała swoje ojczyste strony.
Okolica faktycznie była odosobniona i dziewiczo piękna. Ale panująca tam nędza poruszyła i przygniotła moje dziecięce serduszko. Były
tam obce zapachy, niskie sufity i przeogromne obrazy świętych, a także
50
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
twarda ręka Anny. Nie miała własnych dzieci i nie umiała się z nami należycie obchodzić. Pod jej opieką czułyśmy się po prostu nieszczęśliwe.
Ale musiałyśmy pisać do domu promienne listy. Jedyną wspaniałością
były tam jagody w lecie. Zbierałyśmy je codziennie całymi litrami. Nie
pamiętam już, co się z nimi działo. Zbierałyśmy je na bosaka w lesie, co
podobno jest zdrowe. Jeszcze nieraz się dziwię, że nigdy nie ukąsiła nas
żadna żmija, których było tam pełno. Jednakże jedno piękne wspomnienie pozostało żywe w mojej pamięci: Z lewej strony pochylonego domu
znajdowało się zbocze, a w nim wejście do pomieszczenia służącego za
chłodnię. Tam też robiło się masło. Całe to zbocze, a zwłaszcza te niemal zarośnięte drzwi osnuwał jedyny w swoim rodzaju, wspaniały zapach tymianku, przesycony latem, słońcem i upałem.
Po powrocie z wakacji dom wydał się nam wręcz rajem. Ponadto czekała na nas niespodzianka. Nasz pomysłowy tato skonstruował radio.
Akumulator stał w sypialni pod jego łóżkiem, a w każdym pokoju znajdował głośnik. Byliśmy zachwyceni. To coś zupełnie innego niż słuchawki.
Gdy pewnego razu gościła u nas miła, starsza pani i nie miała zamiaru tak szybko wracać do domu, tato nadał komunikat: „Uwaga,
uwaga! W najbliższych godzinach przewiduje się siedmiometrowe
opady śniegu. Wszystkie osoby, które są poza domem, powinny postarać się o natychmiastowy powrót”. Teraz już nie dało się zatrzymać tej
miłej pani – nie dała sobie niczego powiedzieć. Mama zarzekała się:
„To przecież Oskar, wiesz, że lubi żartować”. „Nie, nie, to było radio,
a ci w radiu na pewno nie kłamią”.
Ale wkrótce radio stało się narzędziem kłamliwej propagandy, a zatroskane porozumiewawcze spojrzenia rodziców w trakcie słuchania
takich wiadomości były dla nas bardzo wymowne. Chociaż jako dzieci z pewnością nie zawsze potrafiłyśmy prawidłowo je odczytać.
NEC TEMERE NEC TIMIDE13
Ta sentencja widniała lub widnieje na godle mojego rodzinnego
miasta Gdańska. Dyrektor szkoły, do której uczęszczałam, powiedział
raz do mnie: „Moje dziecko, przynosisz chlubę mottu twojego ojczystego miasta”. Miał na myśli drobny przejaw odwagi. Wtedy nie przypuszczałam jeszcze, że za kilka lat znów będę musiała wykazać się
takimi przymiotami.
13
Nieulękli, nieustraszeni.
2
Nastają trudne czasy
agle weszły w modę mundury – od brązowych przez szare po czarne. Zaczynało się od związku dla dziewczynek
(Jungmädel), później był związek dla starszych dziewcząt
(Bund Deutscher Mädel, BDM). Młodzi chłopcy należeli do organizacji
HJ (Hitlerjugend). Rodzice o odmiennych poglądach musieli się teraz
mieć na baczności przed własnymi dziećmi, a czasem nawet się ich
obawiali. Fanatyzm i zapał dzieci mógł bez większych trudności spowodować osadzenie rodziców w obozie koncentracyjnym. Prawie
wszyscy byli szaleńczo dumni ze swoich mundurów.
Również duch czasu zdawał się być umundurowany, obojętnie,
w jakim kolorze. Członkowie SS (Schutzstaffel, Sztafety Ochronne) nosili czarne mundury z trupimi czaszkami. Tworzyli elitę i byli odpowiedzialni również za obozy koncentracyjne. SA (Sturmabteilung,
Oddziały Szturmowe) w brązowych mundurach spotykało się najczęściej na ulicach. Wkrótce niemal wszyscy mężczyźni w Niemczech
nosili jakieś mundury – jedni z zachwytem, drudzy z widocznym niezadowoleniem. Maszerowano i śpiewano, a ściślej mówiąc, zdzierano
gardła, wykrzykując między innymi: „Śmierć Żydom!”.
Gdy ulicami paradował taki oddział, było absolutnie oczywiste, że
przechodnie zatrzymują się, odwracają w stronę oddziału i podnoszą
prawą rękę, dopóki nie zniknie im on z oczu. Biada temu, kto tego nie
robił, kto się wyłamywał. Z pewnością ten czy ów wyłącznie na tej
podstawie trafił do obozu koncentracyjnego. Ilekroć słyszałam lub
przeczuwałam, że zbliża się taki oddział, stawałam się niewidoczna
i znikałam z pola widzenia. Nabrałam w tym wprawy. Tak, bałam się.
N
51
52
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Byłam tylko małym dzieckiem, którego serduszko pałało wielką i żarliwą miłością do Boga. Chciałam być Mu wierna i posłuszna. Moja codzienna walka polegała na ujarzmianiu strachu przed tymi ludźmi.
Przepadałam za szkołą, wprost uwielbiałam się uczyć. Ale w tamtych latach wszystko się zmieniło, zapanował inny duch. Trzeba było
umieć stawać się małym i niepozornym, a także znosić urągania, szyderstwa i docinki, jak również wielkie i małe przejawy zła oraz niesprawiedliwości. Był to bardzo podły atak na pewność siebie, którą
w takiej sytuacji się traciło. Stanowiło to wielkie wyzwanie dla dziecka, szukającego w normalnych warunkach akceptacji otoczenia. Chodziło nie tylko o pozdrowienie hitlerowskie, ale również o święta,
zbiórki rzeczy i pieniędzy, a także presję wstąpienia do Związku Niemieckich Dziewcząt. Tych czynników było tak wiele, że chodziłam do
szkoły przeważnie wystraszona i drżąca.
Później nastał dzień 20 kwietnia 1935 roku, urodziny Hitlera. Już
na wiele dni przedtem odczuwałam bóle brzucha, bo cała szkoła hucznie świętowała ten dzień przemarszami, mowami, śpiewem i podnoszeniem rąk. Ten, kto tak nie robił, przeżywał prawdziwą męczarnię.
Mając dziesięć lat i bardzo wrażliwe usposobienie, przez wiele godzin
nocnych usiłowałam opanować swój strach. Tym razem jednak mama
wpadła na genialny pomysł. Poszła ze mną do okulisty. Musiałam
więc nosić okulary. Przez dokładnie rok, co do dnia, nosiłam tę konieczną i brzydką rzecz. Ale wtedy okulista powiedział coś bardzo
pięknego: „Proszę przyjść za rok”.
Uczyniłyśmy to z radością. Punktualnie i dokładnie 20 kwietnia
1936 roku. Dzięki temu znów mogłyśmy uniknąć udziału w kolejnych uroczystych obchodach. Nawet naszym przychylnie nastawionym nauczycielom trzeba było zawsze uzasadnić, dlaczego nie robimy
tego czy owego. Nie można też było powoływać się na nich ani dyskredytować ich w oczach innych nauczycieli i uczniów. Nie chcieliśmy sami ściągnąć na siebie aresztowania i rozbicia naszej rodziny.
Słowo Boże radzi: „Okażcie się ostrożni jak węże, a niewinni jak gołębie”.
Przypominało to jednak nieustający taniec na szczycie wulkanu,
który obrabował dziecko, i to szczególnie wrażliwe, z najpiękniejszego okresu dzieciństwa.
Pewnego razu, gdy miałam jedenaście lat, moja ukochana nauczycielka, panna Kleist, zapytała mnie: „Co sobie czytasz w domu?”.
Nastają trudne czasy
53
Wiedziała, że jestem molem książkowym. Oczywiście nie mogłam
wspomnieć o zakazanej literaturze biblijnej, więc również zgodnie
z prawdą powiedziałam: „Jörn Uhl – tak nazywa się książka, którą
właśnie czytam”. „Ojej, naprawdę już to rozumiesz?”. Nie chciała mi
wierzyć i spytała się o autora. Zadowolona odparłam, że jest nim Gustav Frenssen. Nie miała więcej pytań.
Ale od tego momentu darzyła mnie prawdziwą sympatią. Wspomniana książka nie była niczym innym, jak starannie dobraną i dobrą
lekturą dla dorosłych. Pewnego razu, gdy w jakieś gazecie zawarto
szczegółowe sprawozdanie z fali aresztowań Badaczy Pisma Świętego,
podczas dyktanda szepnęła mi do ucha: „Czy i twoi rodzice zostali aresztowani?”. Gdy przecząco potrząsnęłam głową, głęboko odetchnęła
i czule pogładziła mnie po włosach. Naturalnie tym gestem pozyskała
sobie moje serce. Choć niejednokrotnie mocno podkreślała, a właściwie musiała podkreślać swoje narodowosocjalistyczne poglądy, to miałam wątpliwości, czy rzeczywiście była zagorzałą nazistką.
Strach ogarniał mnie nie tylko w drodze do szkoły, ale również
wtedy, gdy po powrocie do domu widziałam przed drzwiami samochód. W tamtych czasach na ulicach nie było tak wiele samochodów
jak dzisiaj. Co mógł oznaczać samochód przed naszymi drzwiami?
Czyżby gestapowcy znów nawiedzili nasze mieszkanie? Czy chcieli zabrać rodziców? A może to my musimy trafić do zakładu poprawczego?
W naszym mieszkaniu raz po raz przeprowadzano rewizje. My,
dzieci, chowałyśmy się po kątach, gdy mężczyźni z ponurymi minami
bezceremonialnie przeszukiwali całe mieszkanie. Jeszcze do dziś
potrafię imiennie wymienić panów Tuchla i Teufla. Wiem, że czasami
tato potajemnie odbierał kartony z literaturą ze znajdującej się naprzeciwko polskiej poczty i próbował to ukryć również przede mną. Szuflada nocnego stolika taty była dla nas, dzieci, absolutną świętością,
dlatego Christa głośno krzyknęła, gdy pewnego razu gestapowiec bezlitośnie wytrząsnął całą jej zawartość.
Strach opanował każdą cząstkę mojego organizmu i zupełnie owładnął nami, dziećmi. Stał się jakby częścią nas. Co wtedy, jak coś znajdą?
Może nawet to, co czytaliśmy jeszcze wczorajszego wieczora? Ciągle
chodziła nam po głowie myśl: Czy zabiorą naszych rodziców? Co wtedy
się z nami stanie? Za każdym razem ściskało mnie w żołądku i często
zwracałam. Już samo opisywanie tych wydarzeń z najwcześniejszego
54
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
dzieciństwa przyprawia mnie o mdłości. Co musieli przeżywać rodzice, którym odebrano dzieci? A co z kolei musiały odczuwać dzieci,
szczególnie te o wrażliwej naturze, które musiały wyrastać w otoczeniu mającym na zawsze zniszczyć głęboką i zażyłą więź między nimi
a rodzicami?
Nigdy nie uda mi się zapomnieć tych ciężkich chwil i przeżyć
z najwcześniejszego dzieciństwa. Pozostawiły w moim wnętrzu zbyt
głębokie blizny – nawet jeśli powierzchownie się zagoiły. Wspomnę
o jednym z wielu zdarzeń. W naszej szkole raz do roku odbywała się
wielka wywiadówka. Tata, siostra i ja staliśmy pośrodku licznie zgromadzonego tłumu. Powinniśmy byli to wiedzieć! Odśpiewano niemiecki hymn państwowy i nazistowską pieśń „Horst Wessel”14. Tym
samym znaleźliśmy się pod pręgierzem spojrzeń wszystkich obecnych.
Te chwile ciągnęły się w nieskończoność. Tylko my troje w całym tłumie nie podnieśliśmy ręki, nie śpiewaliśmy i nie robiliśmy tego, co
inni. Może jedna osoba pozostałaby niezauważona. Ale trzy z rzędu
musiały przykuwać uwagę. A te dwie pieśni zdawały się nie mieć końca. Uginały się pode mną kolana i ze wszystkich sił starałam się ustać
na nogach. Mój tato bardzo chciał mnie zobaczyć w głównej roli wystąpienia teatralnego, które urządzano z tej okazji. Ale teraz zupełnie
zepsuto mu tę radość. Już nigdy więcej nie przyszedł na żadne zebranie rodziców, organizowane z wielką pompą na hali, gdzie zgromadzało się kilkaset osób. Mama i tak nie przychodziła.
Tego wieczora prezentowaliśmy życie na Targu Rybnym w Gdańsku. Na plecach mieliśmy prawdziwe kosze na ryby, nosiliśmy też
fantastyczne, pieczołowicie dobrane kostiumy. Próby ciągnęły się
miesiącami, dopóki nie wyćwiczyliśmy do perfekcji każdego tańca
i słowa. Ci, którzy brali udział w przedstawieniu, byli w tym celu na
kilka tygodni zwalniani z wielu godzin lekcyjnych. Później nasza nauczycielka wychowania fizycznego, panna Wölk, zapisała mnie do
Gdańskiego Teatru Państwowego. Koniecznie chciała mnie tam umieścić. Najchętniej widziałaby mnie w balecie. Ale nie wzięła pod uwagę zdania mojej mamy, która troskliwie mi to wyperswadowała. Tato
przynajmniej dostrzegł, z jaką trudnością przyszło mi z tego zrezygnować. Do dziś jestem im za to wdzięczna.
14
Popularna pieśń nazistowska, nazwana od zamęczonego na śmierć Storma Troopera.
Nastają trudne czasy
55
Za jakiś czas znów musiałam zrezygnować, gdy po ukończeniu
czwartej klasy po raz pierwszy zaproponowano mi nieodpłatną naukę
w szkole ponadpodstawowej. Na czterdzieści uczennic tylko dwom
oferowano naukę bez konieczności płacenia za szkołę. W tamtych czasach uczęszczanie do takiej szkoły wiązało się dla rodziców z dużymi
wydatkami. Ale w moim przypadku chodziło o coś innego. Później
jeszcze trzykrotnie proponowano mi dalsze kształcenie, a ponieważ
zdecydowanie odmawiałam, bo nie chciałam pójść na żaden kompromis, stało się to dla mnie naprawdę nieprzyjemne. Było rzeczą oczywistą, że nie przyjmę tych propozycji, choć naturalnie sprawiało mi to
wielką przykrość.
Gimnastyka była moją pasją. Urządzano na przykład wielkie wystąpienia sportowe, w którym brali udział wszyscy uczniowie z całego
Gdańska. W ramach przygotowań trenowali oczywiście szczególnie intensywnie. Raz na szkolnym podwórzu odbyła się próba generalna.
Wzięły w niej udział wszystkie klasy. I właśnie mnie wybrano do demonstrowania akrobacji. W pierwszej chwili byłam z tego bardzo
dumna i dałam z siebie wszystko, co najlepsze. Dzięki wcześniejszym
ćwiczeniom na plaży w Sopocie miałam sprawność cyrkowca. Mój kręgosłup rzeczywiście był giętki jak guma. Tato pewnie zrobiłby lepiej,
gdyby mi sprawił lanie, zamiast z dumą fotografować moje szpagaty,
zwariowane mostki lub akrobacje, gdy w pozycji leżącej lub stojącej
z łatwością dotykałam palcami nóg tyłu głowy. Wszystko to sprawiało
mi wielką przyjemność – na słońcu i wietrze, na swobodzie, na sopockiej plaży.
Ale już tutaj, na szkolnym podwórzu, gdy tylko zeskoczyłam ze stołu, uświadomiłam sobie, że w żadnym wypadku nie wezmę udziału
w tym szkolnym święcie sportowym. Musiałam zachorować, wyjechać
lub podać jakikolwiek inny powód na pisemnym usprawiedliwieniu.
Nie mogłam ujawnić rzeczywistej przyczyny. Chociażby po to, by nie
stawiać w niezręcznym położeniu nauczyciela, który znał powód. Wiedział o nim również nasz dyrektor Konitzer. Lubił nas i nie chciał nas
wysłać do zakładu poprawczego.
Wszelkiego rodzaju przyjemności, jak teatr czy wystąpienia sportowe, wiązały się z kultem Hitlera i państwa. Nie mogliśmy i nie chcieliśmy stwarzać trudności naszym nauczycielom i naszemu życzliwemu
dyrektorowi. Wszystko to oznaczało walkę – dzień po dniu i bez ustanku.
56
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Co prawda na małą skalę, ale my też byliśmy tacy mali. Byliśmy małymi dziećmi, które kochały Boga i chciały być Mu posłuszne. Nie chodziło o walkę wręcz. Jak już wspomniałam, musieliśmy być ‘ostrożni
jak węże’ i ‘niewinni jak gołębie’. Uczyliśmy się pokory i pozostawiania w cieniu, wręcz zupełnego usuwania się na bok. Gdy teraz głęboko się nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że skradziono mi
najpiękniejsze dwanaście lat mojego młodego życia. Bezlitośnie odebrała mi je nieludzka dyktatura, trwająca dwanaście lat i mająca położyć podwaliny pod tysiącletnią rzeszę. Ale tych kilka chwil szczęścia
i radości z tamtego czasu, nawet z okresu uwięzienia, przeżyłam o wiele głębiej i intensywniej.
Moja kochana mamusia nie miała absolutnie nic wspólnego ze sportem, co było wynikiem jej przykrych doświadczeń na lodowisku
i w wodzie. Do dziś jestem jej niezmiernie wdzięczna, że nie przeniosła na nas swoich przeżyć i awersji. Wręcz przeciwnie, szybko zauważyła, że jestem molem książkowym, dlatego popierała wszelkie ćwiczenia ruchowe na świeżym powietrzu. Wyszydełkowała mi nawet bardzo
obszerną sukienkę do jazdy na łyżwach, która jednak za bardzo mi ciążyła. Ale na szczęście moja nad wyraz uzdolniona babcia, żona mistrza
krawieckiego, również zrobiła mi sukienkę do jazdy na łyżwach, która
natychmiast przypadła mi do gustu. Byłam zachwycona tą sukienką
w kolorze oliwkowym, krótką i całkiem obszerną, zdobioną futrzanym
obszyciem. Do tego dostałam w komplecie figlarną czapeczkę.
Ale nie umiałam jeszcze jeździć na łyżwach. Na lodowisku, a właściwie na wielkim placu z kortami tenisowymi przy Halben Allee (dzisiaj: ul. Na Piaskach) podobał mi się tylko przedni tor. Pozostałe dwa
wielkie place zawsze były przepełnione, a w dodatku moja siostra opowiadała, że są tam dziury. Zastanawiałam się tylko, jak się dostać na
bezpieczny przedni tor. Spytałam się o to dziewczynki, którą często
spotykałam, czekając na lekcję gry na pianinie, i która należała do klubu łyżwiarskiego. W rozmowie nie wspomniałam jednak, że jeszcze
nie umiem jeździć na łyżwach. Niczego nie podejrzewając, poradziła
mi podać jej nazwisko przy zakupie rocznego abonamentu na lodowisko. Z góry zapłaciłam za całą zimę i wydałam na to całe kieszonkowe.
Wreszcie potykając się, weszłam na tor. Pewien sympatyczny, wysoki
mężczyzna chwycił mnie za kołnierz i chciał mnie wyrzucić z toru należącego do klubu. Ale z dumą pokazałam mu swój roczny abonament.
Nastają trudne czasy
57
Ku mojemu wielkiemu szczęściu miał dobry humor i głośno się roześmiał. Był właścicielem znanego sklepu sportowego i kimś w rodzaju
trenera. Jeszcze tego samego dnia całkiem nieźle utrzymywałam się na
nogach i już się nie bałam upadków na lód. Przez kilka godzin na lodzie częściej znajdowało się moje siedzenie niż moje łyżwy. Ale ja nie
zwracałam na to uwagi i wkrótce jazda na łyżwach stała się moją wielką pasją. Wprost promieniałam ze szczęścia, gdy ten rosły mężczyzna
zapraszał mnie, małą kruszynkę, do tańca. Dzięki jego pewnemu prowadzeniu i muzyce z naszych akrobacji powstawały piękne tańce.
Poza tym oczywiście w ogóle nie umiałam tańczyć inaczej, jak tylko na lodowisku. Raz pozwolono mi dać trzyminutowy występ jazdy
na łyżwach przed publicznością. Miałam wielką tremę, a te trzy minuty wlokły się w nieskończoność, bo z myślą o tym szczególnym dniu
przygotowano niewyobrażalnie twardy lód. W nagrodę otrzymałam
„Złotą Łyżwę”, która z pewnością była tylko pozłacana. Ale moje dziecięce serduszko rozpierała duma. Innym razem, wykonując zwariowaną figurę, upadłam twarzą na bardzo twardy lód. Całymi dniami nie
mogłam dobrze gryźć i musiałam bardzo się starać, by ukryć przed
mamą przyczynę tego. Moja siostra Ruth była ode mnie starsza o całe
pięć lat. Bardzo bała się upaść na lód i podczas jazdy na łyżwach zawsze miała sztywny kręgosłup, choć jeździła parę lat dłużej ode mnie.
Małe i jasne światełka w tunelu
Do domu wracałyśmy najczęściej pieszo przez trzy kwadranse,
a później za pieniądze zaoszczędzone na bilecie wchodziłyśmy,
trzęsąc się z zimna, do lodziarni „Toscani” na Langgasse (obecnie
ul. Długa). Były to urocze chwile w tamtych nieprzyjaznych czasach.
W domu w piekarnikach wielkich pieców kaflowych skwierczały już
najczęściej pieczone jabłka, a zimowa przytulność w rodzinie napełniała nasze serca mnóstwem ciepła. Nasi cudowni rodzice chcieli
swoją szczególną miłością i czułością osłabić w nas siłę strachu, wywołanego sytuacją polityczną. Również na Gwiazdkę nie brakowało
nam niczego, dosłownie niczego. Początkowo również my uroczyście
obchodziliśmy święta Bożego Narodzenia. Później jednak uświadomiliśmy sobie pogańskie pochodzenie tego święta, co skłoniło nas do
porzucenia tej tradycji.
58
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Jako dzieci również bez Świętego Mikołaja i choinki byłyśmy
szczęśliwe, a rodzice hojnie obdarowywali nas, kiedy tylko mogli. Nasze dziecięce serduszka przez cały rok przepełniała głęboka miłość do
Jezusa Chrystusa jako panującego Króla. Nie postrzegałyśmy go tylko
jako dzieciątko w pieluszkach lub konającego na palu, ale niezmiernie
cieszyłyśmy się z jego rządów i obiecanego Królestwa.
Mimo że na zewnątrz spotykały nas trudności, dzięki rodzicom nasze dzieciństwo było utkane z promyków słońca. Mama i tata mocno się
kochali, a to miało bardzo duży wpływ na nas, dzieci. Z pewnością mieli też swoje trudności i problemy. Ale my nigdy o tym nie wiedziałyśmy.
W ogóle nie przypominam sobie, aby w domu panowała napięta atmosfera lub żeby mama i tato mieli zły humor, który by nas przygniatał.
Zawsze dokładali starań, byśmy przynajmniej w domu były pogodne.
Może dlatego również poza domem mogłyśmy zachować taką siłę
wewnętrzną.
Gdy mojej mamie, która czasem była bardzo impulsywna, zdarzyło
się podnieść głos lub w inny sposób postąpić bez opanowania, tato
mówił tylko: „Ależ, Friedchen”. I to działało, to już wystarczało.
Później mama raz powiedziała: „Nawet gdy jakimś błędem zasmuciłam cię, kochany Oskarze, wiem, że twoja miłość i twoje serce stale
wybaczyć mi każe”. Albo coś w tym rodzaju – w postaci oryginalnego,
osobistego wiersza. Mama zawsze układała wiele wierszy. Potrafiła naprawdę umiejętnie oddać wierszem całe wykłady i długie artykuły.
Sześć tygodni w Bawarii
Seszele, Malediwy i Hawaje do dzisiaj znam tylko z prospektów, ale
nawet w przybliżeniu nie mają dla mnie takiego uroku, jaki miała swego czasu Bawaria. Chodziło o wysyłanie dzieci na sześciotygodniowe
wakacje na wsi. Marzyłam o wysokich górach i głębokich wąwozach,
przejrzystych jeziorach i kwitnących halach górskich.
Otrząsnęłam się jednak ze swoich marzeń, gdy tylko na małym
wiejskim dworcu w dolnej Bawarii żona pewnego handlarza bydłem
wybrała mnie spośród całej gromady dzieci, myśląc, że będę zapewne
dobraną towarzyszką zabaw dla jej małej Else. Naturalnie rozczarowała się, gdy później ustaliła, że w rzeczywistości jestem starsza niż można by sądzić z wyglądu. Do tego jeszcze byłam małą poganką, która
Nastają trudne czasy
59
wystraszyła się kropienia wodą święconą. Ta kobieta strasznie się przeraziła. Ale handlarz bydłem zawsze ma w domu dużo pieniędzy. Razem z żoną zastawili na mnie kilka prymitywnych pułapek – których
zresztą nie spostrzegłam – by upewnić się co do swoich pieniędzy.
Wtedy byłam przynajmniej uczciwą małą poganką. Mimo wszystko jakimś cudem polubili mnie. Moja tęsknota za domem urosła do niebotycznych rozmiarów, a przez te sześć tygodni zamartwiałam się prawie
na śmierć. Ani śladu wypoczynku. Mama pisała do tych ludzi piękne,
długie i ostrożne listy, w których dawała świadectwo o swojej wierze,
a do mnie pisała tęskne listy, które jeszcze pogłębiały moją nostalgię.
Ale dokładnie w dniu swoich dziesiątych urodzin wróciłam do domu. Wielki stół w jadalni był rozłożony i siedziało przy nim mnóstwo
gości. Nie, nie byłam wychudzona ani wymizerowana przez to, że tęskniłam za domem. Duża ilość piwa jęczmiennego, którego każdego
wieczora przynosiłam w uszatym dzbanku dla całej rodziny prosto
z piwiarni, sprawiła, że pięknie przybrałam na wadze. A teraz znów
chciałam swojego piwa. Nasi mili goście byli przerażeni.
Na domiar złego zaczęłam drapać się po głowie obiema rękami.
Wszystkich kompletnie zamurowało. Ktoś powiedział: „To z nerwów,
przecież ta mała jest wykończona długą podróżą”. Rzeczywiście zawiniła długa podróż pociągiem osobowym. Całą noc ja i moi rówieśnicy spędziliśmy na twardych drewnianych ławkach, gdzie tuliliśmy się do
siebie i walczyliśmy ze snem. I to właśnie w długich warkoczach zagnieździły się te „nerwy”. Stąd ten wytęskniony dzień spotkania skończył się w wannie z dużą ilością mydła, gdzie zajęły się mną „kamienne
ręce” cioci Toni Bolles. Znałam te kochane, energiczne dłonie, często
pomocne przy pracy mamie,
która nadała im taką nazwę.
Szybko pozbyłam się wesz
i mogłam nawet zachować
swoje długie warkocze. Ale
kilka lat później poznałam
najwstrętniejszy gatunek wesz.
Było to jedno z moich najpotworniejszych i najokropniejszych przeżyć. Stało się dla
Z powrotem z Bawarii, rok 1935. Hermine w środku
mnie prawdziwą próbą.
60
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Gdy dzisiaj oglądam w telewizji te wspaniałe przemarsze, te niemal
zahipnotyzowane tłumy hołdujące przez podniesienie ręki swojemu
idolowi niczym Bogu, albo maszerujące równym krokiem kolumny,
uzbrojone aż po zęby, to ten widok wciąż głęboko mnie porusza. Robi
mi się niedobrze i zaczynam się bać. Znów pojawia się to dławiące
i przygniatające uczucie z mojego dzieciństwa. Czas nie zdołał go usunąć. Nie tylko w szkole, ale również we wszystkich dziedzinach życia
osobistego i zawodowego pozdrowienie hitlerowskie było na porządku
dziennym, należało do obowiązków obywatela. Ten, kto nie praktykował tego ceremoniału, kto nie mógł lub nie chciał składać hołdu temu
człowiekowi, był napiętnowany. Ciągle musieliśmy liczyć się z tym, że
tylko z tego powodu możemy trafić za jakieś mury czy druty kolczaste.
Pierwszy policzek otrzymałam od nauczycielki, bo spotykając ją na
podwórzu szkolnym, nie pozdrowiłam jej słowami „Heil Hitler”.
W klasie nauczyłam się pozostawać w cieniu, a dopiero później uświadomiłam sobie, że moi nauczyciele zawsze woleli to puścić płazem
i przymykali nie tylko jedno oko.
3
Szczęśliwe dni w Sopocie
tamtych trudnych czasach mieliśmy jednak także ferie, które
sprawiały nam mnóstwo radości. Rodzice bardzo się starali, by
zorganizować je nam najpiękniej, jak tylko można. Jedną
z atrakcji był Sopot. Wspomnienia spędzonych tam beztroskich dni jeszcze dziś wnoszą w moje życie wiele słońca, które nigdy nie straci na blasku. Zawsze będę rodzicom za to niezmiernie wdzięczna.
Moja mama wręcz fanatycznie dbała o zdrowie. Uznała, że nie służy nam powietrze w Gdańsku, które wtedy naprawdę było jeszcze bardzo dobre. Dlatego podczas ferii i wakacji mieliśmy wdychać morskie
powietrze. I to musiał być Sopot, a nie sielankowe mieszczańskie Stogi. Ale właściwie dlaczego? Może między innymi dlatego, że mogli tam
wynajmować dwa śliczne pokoiki u drogich nam współwyznawców.
Ciocia Guste i mama czyniły tak przede wszystkim z myślą o mojej wątłej siostrze Chriście. Podejrzewam, że innym najemcom, np. mistrzowi kapeli Kämmererowi czy bogatej rodzinie żydowskiej z chorym
dzieckiem, zaoferowaliby wyższą cenę.
Ale my byliśmy przyjaciółmi, dlatego wynajmowaliśmy u nich pokoiki na całe lato. Czasem chodziliśmy tam do szkoły. Jednak w okresie
dyktatury hitlerowskiej było to okropne. Bo czuliśmy się podwójnie obco. Ale tych kilka wakacji z rzędu, szczególnie zanim zaczęły się najgorsze lata, były tak pełne słońca – pod każdym względem. Pamiętam je
zawsze jako upalne i ciepłe, wypełnione dziecięcą zabawą i dokazywaniem
na plaży, niezapomniane, nieopisane, po prostu zachwycająco piękne.
Jakże często biegaliśmy po małym mostku aż do falochronu, dokazywaliśmy tam i skakaliśmy z trzy- i pięciometrowej trampoliny
W
61
62
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
(rodzice zakazali nam skakać z wieży o wysokości 10 m), a gdy przyłapał nas ratownik, musieliśmy czym prędzej płynąć do brzegu. Dla
mnie jako najmniejszej ze wszystkich oznaczało to naprawdę duży wysiłek, żeby nadążyć za wszystkimi. Ale ponieważ obowiązywała zasada
„jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”, zawsze musiałam sobie jakoś radzić.
Już bardzo wcześnie dostałam odznakę pływacką – „trupią czaszkę”, której sobie jednak nie naszyłam na kostium kąpielowy, chociaż
był to powód do dumy. Jeśli chodzi o gimnastykę, to jak już wspomniałam, na całe życie zawdzięczam jej swoją lordozę.
Wspaniale było, gdy tato odwiedzał rodzinę w weekendy albo
w niektóre wieczory. Ale wieczorem to nie mama szła z nim pływać,
tylko my, dzieci. Nieprzyjemne było zawsze wyjście z wody, bo powietrze miało niższą temperaturę.
Gerhard, przyjaciel z czasów mojego dzieciństwa
Gerhard był drugim z trojga dzieci tej rodziny, u której mieszkaliśmy
w Sopocie. Miał dwie siostry: starszą Heti, którą szczególnie polubiłam,
oraz młodszą Christel. To właśnie mnie, drugą córkę moich rodziców,
która przyszła na świat po starszej siostrze Ruth i przed młodszą siostrą
Christą, szczególnie lubił zaczepiać i irytować. Chował mi ubrania, gdy
wychodziłam z wody, i wymyślał mnóstwo podobnych żartów. Dlatego
dużo później nie mogłam zrozumieć, jak to możliwe, że poszedł do mojego taty i zarazem jego ulubionego wujka Oskara, i wyznał mu, że mnie kocha. Po wojnie jego siostra wyrzucała mi, że może nie zginąłby w Rosji,
gdybym go nie odrzuciła. Ten miły i przystojny chłopiec z nieprzyzwoicie
długimi rzęsami awansował potem do rangi podporucznika i służył w niewłaściwej armii. Ale w szeregach Wielkiego Stwórcy można wytrwać tylko z miłości do Niego, a nie z miłości do człowieka. Chociaż oczywiście
ktoś może wejść na taką drogę właśnie dzięki ukochanej osobie.
Gerhard i ja byliśmy do siebie bardzo podobni w jednej kwestii:
oboje wręcz uwielbialiśmy dobre jedzenie. Dzięki takim upodobaniom
został później kucharzem w Bodenburgu, pierwszej restauracji Gdańska. Jako dzieci znaliśmy wszelkie możliwe chwyty, by coś złasować.
Ale wtedy postanowił sobie, że już nigdy więcej nikogo nie przestraszy,
bo raz udało mu się to aż za bardzo. Był już wieczór, a ja skradałam się
Szczęśliwe dni w Sopocie
przez wszystkie pokoje i po trzech
schodkach na dół do nieco mrocznej
kuchni, szukając czegoś dobrego do
zjedzenia. Wszędzie panowała wielka
cisza, tylko moje trochę przypalone
sumienie głośno się odzywało.
Nagle Gerhard wyskoczył ze swojej kryjówki. Jeszcze przede mną
szybko przebiegł przez ogród do
kuchni. Był nad wyraz przerażony
skutkami swojego żartu. Może właśnie od tego momentu jestem nadmiernie lękliwa.
63
Sanatorium w Sopocie
Lato, słońce i Sopot
Sopockie plaże były wszędzie zadbane, z piaskiem białym jak śnieg.
Wówczas woda w Bałtyku była tak
czysta, że nadawałaby się do picia.
Najchętniej pływaliśmy daleko od
brzegu. Wypływaliśmy w morze łódkami w obecności dorosłego i wskakiwaliśmy do wody. Siła wyporu
niosła nas bez najmniejszego wysiłku z naszej strony. Pode mną rozpościerała się mroczna otchłań wody,
a nade mną – bezbrzeżne niebo.
Nurzaliśmy się w nieskończoności. Jest to nieopisane uczucie. Owo
pływanie, dokazywanie, uczucie niczym nieskrępowanej wolności – już
samo to wspomnienie przetkało całe
moje życie promyczkiem szczęścia.
Życie na plaży nie wymagało dużej ilości odzieży. Kiedy to ostatnio
nosiliśmy porządne ubrania? Byliśmy
Molo
Kąpielisko
Plaża
64
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
opaleni na czekoladowy brąz i pływaliśmy jak ryby. Ciocia Guste, mama tych trojga dzieci w naszym w wieku, była uosobieniem dobroci.
Jeszcze dzisiaj mam ją żywo w pamięci siedzącą na swoim miejscu przy
oknie w trochę mrocznej kuchni. Gdy tylko ktoś wchodził, spoglądała w kierunku drzwi. Matkowała nam wszystkim, zawsze gotowa
wysłuchać i zrozumieć, pocieszyć i zachęcić. Jej serce było równie
wielkie jak cała jej postać.
W parku sanatoryjnym ciągle coś się działo. W kawiarni w sanatorium prawie codziennie odbywały się popołudniami tańce lub występy.
W „Leuchtfontäne” czasem również wieczorami były tańce lub inne
zachwycające rzeczy, które chcieliśmy zobaczyć bez biletów wstępu. Ta
nieprzyjemna droga wiodła koło płotu, w wodzie pod mostkiem. Ale
pójście tam było sprawą honoru. Cała dzieciarnia rybacka wzgardziłaby nami, gdybyśmy przyszli z biletami wstępu. Mieliśmy mokrą bieliznę, ale nasz honor został uratowany. Zostaliśmy zaakceptowani przez
inne dzieci. Zawsze bałam się tam iść, bo było ciemno i nieswojo. Krążyły pogłoski, że można tam znaleźć zwłoki osób, które w kasynie straciły całe swoje mienie i z tego powodu popełniły samobójstwo.
Z powodu tych nieskrępowanych przyjemności na plaży przestałam już być bezspornym „szczęściem” mamy. Przypominam sobie
dokładnie jeszcze jedno przykre zajście: Razem z dwiema dziewczynkami z Belgii namówiłyśmy młodego rybaka, by pożyczył nam łódź.
Chciałyśmy podpłynąć do angielskiego parowca, który znajdował się
dość daleko od nas. W swojej dziecięcej przemądrzałości nie potrafiłyśmy ocenić, jaka to jest odległość. Wiosłowałyśmy jak szalone, by dopłynąć do celu. Łódka miała sporą nieszczelność, dlatego jedna z nas
musiała ciągle wybierać wodę. Dopiero po wielu godzinach wróciłyśmy kompletnie wyczerpane. Moja mama, która z rozpaczą mnie poszukiwała, siedziała na plaży obok młodego rybaka, na wpół żywa ze
strachu. Nie była w stanie ani mnie skrzyczeć, ani sprawić mi lania.
Z bezsilności nie mogła wykrztusić ani jednego słowa, po prostu
w milczeniu odrzuciła mnie i moją szczerą skruchę.
Sopot, mój utracony raj
Gdy po ponad sześćdziesięciu latach stanęłam, by zobaczyć ten utracony raj na Gartenstraße (dzisiaj: ul. Ogrodowa), gdzie mieszkali nasi
Szczęśliwe dni w Sopocie
65
przyjaciele, nie mogło
mi się pomieścić w głowie, co się stało z tym
miejscem. Nasze mieszkanie w Gdańsku, jak
zresztą całe miasto zostało w wyniku wojny oraz
bomb całkowicie obrócone w perzynę i tak zmienione, że prawie zupełnie
Panorama Gdańska z reżyserem filmowym, Fritzem
straciłam orientację.
Poppenbergiem, i jego asystentką, Stefanie Krug
Ale tu, na sopockiej
ulicy Gartenstraße (dzisiaj: ul. Ogrodowa), prawie wszystko pozostało
tak samo. Tylko że
ogród zarósł chwastami,
a dom był zrujnowany,
podobnie jak wszystkie
niegdyś wytworne domy
z naprzeciwka. Zamknęłam oczy, które zaczęły
mnie piec, by – jeśli to Hermine w Gdańsku, rok 1994
możliwe – zapomnieć
ów widok. Chciałam zachować w pamięci beztroskę i piękno tamtych
dni jako sen z dzieciństwa i młodości.
Później stanęłam przy zakrytym południowym wejściu na plażę,
w piasku, w którym jako dzieci tak często się wylegiwaliśmy. Właśnie
tutaj zawsze powracałam marzeniami w późniejszych minionych latach. Stałam tam i miałam ochotę się rozpłakać z powodu bezpowrotnie utraconego czaru, który spodziewałam się choć trochę odnaleźć
w tym miejscu. Nic, absolutnie nic nie było takie jak przedtem. Najchętniej zrobiłabym tak samo jak Żydzi, rozpaczający i kołyszący się
z zamkniętymi oczami pod Ścianą Płaczu w Jerozolimie.
Ale później wzięłam w dłoń nieco białego piasku i przesypałam go
przez palce, roniąc łzy w głębi serca. Teraz nie mogę już płakać z powodu bolącej blizny na szyi.
66
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Nawet jeśli wszystko w Sopocie i w Gdańsku stało mi się tak obce, to jednak wśród drogich współwyznawców odnalazłam przystań.
Podobnie jest na całym świecie. Choć nie znam ani nie rozumiem języka polskiego, porozumieliśmy się językiem miłości, którą mogliśmy siebie obdarowywać jako chrześcijanie. Dzisiaj działa tu ponad
czterdzieści zborów Świadków Jehowy, czyli prawie dziesięć razy
więcej niż za moich czasów – i to pomimo dotkliwych prześladowań,
jakich ci bracia doznali tu po wojnie pod rządami reżimu komunistycznego.
Owe prześladowania dotknęły też w bardzo dużym stopniu kochaną
ciocię Guste, która niestety już nie żyje. Wyjeżdżałam stąd z uczuciem
tęsknoty za swoim beztroskim dzieciństwem i chętnie wróciłabym tu
kiedyś na kilka dni. Ale czy można odnaleźć to, co się utraciło? Czy nie
są to daremne poszukiwania?
Ilekroć musieliśmy prosić naszego ukochanego tatusia o jakąkolwiek, nawet najdrobniejszą sumę pieniędzy, obojętnie na co, zawsze
robił straszne miny – według utartego zwrotu „Jesteśmy biednymi
ludźmi”. Dopóki nasza mama nie interweniowała z pewną dozą irytacji. Moja siostra nawet jako osoba dorosła na poważnie brała to jego
specyficzne poczucie humoru. Ruth czasem nawet wylewała łzy z tego
powodu. W takich chwilach bardzo było mi przykro, ale nie potrafiłam jej zrozumieć, bo odziedziczyłam po tacie jego poczucie humoru.
Szczególnie w późniejszych latach zawsze podchwytywałam jego żarty. Gdy próbował wziąć mnie na kawał, nie pozostawałam mu dłużna
i sam nie wychodził z tego bez szwanku.
Ponieważ tata jako Ślązak z natury był bardzo oszczędny, chciałam
sama sobie zarobić parę guldenów. Kilka razy faktycznie mi się to
udało. Jeszcze dziś mam żywo w pamięci jedno zdarzenie z nad wyraz
rozpuszczonymi dzieciakami bardzo bogatych kuracjuszy. Moje zadanie polegało na opiekowaniu się przez kilka godzin dwiema nieco
młodszymi ode mnie dziewczynkami. Ale bardzo szybko skończyłam
z rolą opiekunki. Te dwie dziewczynki to były istne monstra. Próbowały wszystkiego, by się mnie pozbyć. Z płaczem „wypowiedziałam
posadę”, a na domiar złego ta dama nie chciała mi zapłacić ani jednego feniga. Byłam wściekła i wypłakałam się cioci Guste, która natychmiast wyszła, by mnie ‘pomścić’ i ściągnąć z niej uzgodnioną sumę.
Moja dobra ciocia powróciła z triumfalnym uśmiechem i z moimi
Szczęśliwe dni w Sopocie
67
zarobionymi fenigami. Szczerze mówiąc, nie chciałabym być w skórze
tej damy, gdy zjawiła się u niej ciocia Guste.
Za drugim razem zarobiłam ładną sumkę jako modelka. Było to
nad wyraz wyczerpujące zajęcie. Właściwie moja siostra chciała tylko
zapytać w Akademii Sztuk Pięknych, czy mogłaby tu pobierać lekcje
malarstwa. W tym celu wzięła mnie ze sobą. Znalazłyśmy tam siedmiu
czy ośmiu malarzy. Usłyszałyśmy, że sami jeszcze się kształcą, ale zarazem chcieli nas zatrudnić jako modelki. Wytrzymałyśmy w tej roli
godzinę lub dwie i faktycznie otrzymałyśmy uzgodnione wynagrodzenie. Ale z następnego posiedzenia wolałyśmy już zrezygnować. Powiedziałam do siostry: „Lepiej ciężko pracować, niż siedzieć godzinę,
która wlecze się w nieskończoność”. To pozowanie bez ruchu, tak aby
osoba pozująca nie zmieniła się w najmniejszym detalu, a udrapowane
zakładki rozłożonego wokół jedwabiu zachowały dokładny kształt
nadany im przez malarzy – to na pewno nie dla mnie! Całymi dniami
bolała mnie szyja, bo musiałam trzymać głowę w nienaturalnym położeniu. Nie, byłam zbyt żywa z natury, by zarabiać w taki sposób.
Ale z dumą patrzyłam na portret, który podarował mi jeden z malarzy. Mogłam nawet stwierdzić wyraźne podobieństwo. Ale chyba nie
byłam w rzeczywistości tak ładna, jak na tym obrazku?! Tato uśmiechnął się i powiesił portret w toalecie, by móc często patrzyć na swoją małą dziewczynkę. Mama uznała, że to odpowiednie miejsce dla tego
obrazka. W jej oczach to raczej moja starsza siostra Ruth była ładna.
Faktycznie odznaczała się urodą, a ponadto była smukła i pełna wdzięku. Mnie lubiano ze względu na moje oczy – śmiejące się, szelmowskie
i pełne ciepła. Już od kołyski odczuwałam wielką radość z życia.
Ale powróćmy do dzieciństwa i wysiłków w zarobieniu guldena.
Udzielałam też korepetycji, o które postarała się dla mnie moja panna
Kleist. Za zarobione pieniądze natychmiast kupiłam sobie książki,
które tak gorąco pragnęłam mieć. Co miesiąc zarabiałam też całego guldena, codziennie zanosząc obiad naszej pannie Lucie, która mieszkała
u nas przez pewien czas, aż na dworzec, do domu meblowego Schefflera. Nawet bez tego guldena musiałabym to robić, bo samarytańskie
uczynki mojej mamy miały szeroki zasięg. Szczególnie w przypadku
panny Lucie. Ta jednak bardzo się bała stanąć po stronie prawdy, bo
słyszała o prześladowaniach, które mogły spaść na każdego Badacza
Pisma Świętego, a wówczas przypuszczalnie również na nią.
68
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Jak na ironię, po latach dowiedzieliśmy się, że w NRD, w Bautzen,
musiała odbyć karę więzienia o zaostrzonym rygorze, prawdopodobnie za jakąś błahostkę. Wówczas więziono tam również wielu Świadków Jehowy i możliwe, że nawiązała z nimi kontakt. Z pewnością
przypomniała sobie tam również naszą rodzinę, która podczas reżimu
hitlerowskiego była gotowa wiele wycierpieć. Może przywołała sobie
na pamięć także tę scenę, jak przed wieloma laty w Gdańsku słuchała
ze mną płyt gramofonowych – również pieśni „Evangelimann” Kienzla:
„Błogosławieni prześladowani za sprawiedliwość”. Z pewnością trudniej jej było znieść cierpienia w więzieniu w Bautzen, niż nam prześladowania za słuszne sprawy Boże. Panna Lucie pracowała później jako
księgowa w firmie ubezpieczeniowej Allianz. Zawsze mogłam liczyć
na jej matczyną opiekę.
4
Szkoła i praca
le przecież moje młode życie nie składało się wyłącznie
z wakacji. Tylko że te stanowiły dla mnie źródło siły, tak
potrzebnej do stawiania czoła wszelkim obawom towarzyszącym mi w szkole oraz tym, co mogło nadejść w przyszłości. Tak
jak bardzo lubiłam chodzić do szkoły, tak też wielki strach mnie
przed nią ogarniał. Nigdy nie potrafiłam przewidzieć, czy dany
dzień okaże się dla mnie pomyślny, bez zadrażnień i konfliktów.
Po dwóch względnie spokojnych latach szkolnych u mojej ukochanej
nauczycielki, panny Kleist, poszłam do siódmej klasy, w której uczył zastępca dyrektora, pan Wetzling. Był to posunięty w latach, imponująco
rosły mężczyzna, fanatyczny wróg Żydów. A może to tylko jego nienawiść do Żydów uczyniła z niego nazistę? Tego nie wiem. W każdym razie uczniowie bezwstydnie to wykorzystywali. Gdy chcieli odwrócić jego
uwagę od jakiegoś tematu, udawało im się to wyśmienicie – dzięki puszczonej mimochodem uwadze, z pozoru zupełnie nieszkodliwej. Gazety
dostarczały wystarczająco dużo pożywki. Na ich łamach prowadzono
oszczerczą kampanię przeciwko Żydom i wszystkiemu, co żydowskie.
Pan Wetzling zawsze połykał haczyk. Do końca lekcji nie istniał dla niego żaden inny temat. Prace domowe szły w niepamięć.
Jeszcze zanim ukończyłyśmy szóstą klasę, wszystkie musiałyśmy do
niego przyjść. Pan Wetzling zażyczył sobie wcześniej osobiście poznać
wszystkie uczennice, które po wakacjach przyjdą do jego klasy. Tak więc
siedziałyśmy, wtłoczone w te staromodne ławki szkolne, a zarazem wtłoczone w ramy nadmiernego respektu przed nauczycielem, graniczącego
niemal ze strachem. Wówczas pomiędzy nauczycielami a uczniami pa-
A
69
70
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
nowały zupełnie inne relacje niż dzisiaj. Trzcina była jeszcze poważanym narzędziem kary, a żadnemu dziecku nie przyszłoby do głowy
chować rąk przed bolącą procedurą. Żadna matka i żaden ojciec nie
wpadliby na myśl, by złożyć skargę na nauczyciela za znęcanie się nad
dzieckiem. Strach przed nauczycielami był silniejszy niż respekt przed
nimi. Naturalnie nie wszyscy nauczyciele byli tacy sami. Wśród nich
znajdowali się również mili i dobrzy ludzie, jak moja panna Kleist.
Nagle pojawił się zastępca dyrektora. Zapanowała cisza. I jak zwykle
to samo. Pozdrowienie hitlerowskie. Moje serce znów się ścisnęło. Myślałam tylko o tym, bym nie ściągnęła na siebie niepotrzebnej uwagi. Potem pan Wetzling przyjrzał się badawczo każdemu z osobna, wyczytał po
kolei nazwiska, aż doszedł do mojego. Jego słowa padały na mnie niczym
uderzenia biczem, a ja drżałam na całym ciele. Tak więc wieść o moim
zakazanym religijnym światopoglądzie szła przede mną. Pan Wetzling
nie tylko strasznie na mnie krzyczał, ale również tubalnym głosem groził mi umieszczeniem w zakładzie poprawczym. Wygrażał, że również
moi rodzice powinni trafić tam, gdzie już od dawna jest ich miejsce.
Byłam tak zastraszona, że zalałam się łzami. I choć dzieci potrafią
być czasem okrutne, to jednak ze względu na te zniewagi zrobiło im
się mnie żal i na przerwie prawie wszystkie mnie pocieszały. Usłyszałam, szczególnie od tych, którzy powtarzali rok i go znali, następujące
słowa: „Otto wcale nie jest taki okropny, po prostu znowu był w złym
humorze”. Ich słowa podziałały na mnie kojąco niczym balsam. Trzynastoletnie dziecko rzadko ma na tyle pewności siebie, by umieć należycie postąpić w takiej sytuacji. Ponadto widziałam inne dzieci, które
również otrzymywały chrześcijańskie pouczenia i wychowanie, a jednak bez skrępowania i całkiem świadomie szły na kompromis. Przy
czym wydawało się, że nie mają z tej racji żadnych problemów.
Kierując się swoją prusko-niemiecką dokładnością, ów starszy pan
porozsadzał uczniów według pilności i ocen. Najlepsi uczniowie siedzieli w przedzie, a gorsi – w tyle klasy. Jednak pierwsze, co zrobił pan
Wetzling, to – wbrew własnej zasadzie – polecił mi zająć ostatnie miejsce. Był jednak, jak wspomniałam, trochę posunięty w latach. Dlatego
już wkrótce docenił moje staroświeckie wychowanie. Nie dąsałam się
nawet wtedy, gdy spotykała mnie niesprawiedliwość i podłość z jego
strony. Zawsze byłam uprzejma i życzliwa. Nie minęło wiele czasu,
a przesadził mnie zupełnie do przodu.
Szkoła i praca
71
Wkrótce jednak nadszedł dzień, w którym znów padło pytanie: „Kto
jeszcze nie przystąpił do BDM15?” Przemknęła mi myśl: to już nie są
żarty. Pan Wetzling mógł mówić tylko o mojej przyjaciółce Else
i o mnie. Rodzice Else Wroblewski byli potajemnie komunistami, a moi
rodzice należeli do Badaczy Pisma Świętego. Else jako pierwsza odczuła na sobie pełnię jego złości. Wówczas moje koleżanki natychmiast wykrzyknęły: „No a Hermi?”. Odparł: „Ona musi przyjść dobrowolnie,
u niej przymusem niczego się nie wskóra”. Później jeszcze pochwalił
mój charakter. Ale wtedy nie czułam się z tym dobrze. Zawsze odnosiłam wrażenie, jakoby ten nauczyciel lubił mnie wbrew sobie i to go złościło. Gdy podpisywał świadectwa ukończenia roku szkolnego, które
napisała za niego inna nauczycielka, w moim świadectwie do czterech
ocen „dobry” dopisał swoim staroświeckim, już nierównym pismem
„bardzo”. A przecież z początku wcale nie chciał ocenić mnie na „bardzo dobry” – mnie, wierzącego w Biblię przeciwnika politycznego. Jego
uczucia do mnie były zapewne mieszanką miłości i nienawiści.
Mój ostatni rok szkolny i wybuch drugiej wojny światowej
W naszej szkole były trzy klasy szóste, dwie klasy siódme i tylko jedna
klasa ósma, do której zaczęłam uczęszczać. W taki sposób znalazłam się
w klasie panny Dunkel. Wiedziałam ze sprawdzonego źródła, że nie była
nazistką. Dzisiaj określono by ją mianem konformistki. Panna Dunkel
biernie popierała ówczesny system, choć w bardzo nieelegancki sposób.
Szybko odczułam to na własnej skórze. Już bardziej wolałam pana
Wetzlinga, bo przynajmniej był idealistą. Może panna Dunkel postępowała tak, bo nie chciała rzucać się w oczy. Była na tyle mocno zżyta ze swoją kuzynką, że stało się to tematem do plotek, a wówczas już
same pogłoski wystarczały do wymierzenia surowej kary. Rok spędzony w jej klasie nie należał do najprzyjemniejszych. Szykanowała mnie
w tak celowy, umiejętny i podły sposób, że byłam szczęśliwa, gdy mój
ostatni rok szkolny dobiegł końca. Właśnie na ten rok przypadł początek drugiej wojny światowej.
Nigdy w życiu nie zapomnę tego dnia – dnia, w którym świat zaczął
się chwiać w posadach, wszystko uległo zmianie, a ludzie niemal
15
Bund Deutscher Mädel, Związek Niemieckich Dziewcząt.
72
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
zatonęli w morzu łez i krwi. Był to 1 września 1939 roku. O piątej
rano usłyszeliśmy huk dział. Gdzie to było? Skąd dochodziły te przerażające odgłosy? Rozległy się tak blisko nas, że o mało co nie pospadaliśmy z łóżek. Mój tato wyskoczył z łóżka i podniósł żaluzje do góry.
„Spuścić, spuścić, jest wojna” – krzyknęli mu żołnierze prosto pod naszymi oknami. Teraz nas wszystkich całkowicie odbiegł sen. Okna
musiały pozostać otwarte, ale żaluzje miały być spuszczone. Sami musieliśmy się wycofać do tylnich pomieszczeń naszego mieszkania. Do
pokoi z przodu od czasu do czasu wpadały odłamki granatów. Firanki
zostały uszkodzone i pojawiły się małe dziury w ścianach.
Znajdowaliśmy się dokładnie na linii frontu, naprzeciwko polskiej
poczty. Ludzie wokół nas już zostali potajemnie ewakuowani. Ale w przypadku naszego potrójnego budynku z jednym wejściem za bardzo rzucałoby się to w oczy. Dzielni pracownicy poczty nie poddali się dobrowolnie.
Walczyli i bronili się przez cały długi dzień. Mieszkańcy tych trzech domów i my całą rodziną byliśmy właściwie uwięzieni w budynku. Nie było
mowy o pójściu do szkoły. Nasza mama, jak zawsze praktyczna i ofiarna,
ugotowała na obiad duży garnek zupy. Głodujący mogli podchodzić do
dużego tylniego okna kuchennego i dostać coś do jedzenia.
W radiu nadano komunikat, jasno i zwięźle, głośno i wyraźnie, że
jest wojna. A zatem druga wojna światowa naprawdę wybuchła. Już na
długo przedtem rzucała przed siebie wyraźny cień. Nie ukończyłam
jeszcze czternastu lat i nie miałam takiej wiedzy, co moi rodzice,
którzy jako młodzi ludzie musieli na sobie doświadczyć potworności
pierwszej wojny światowej. Wygłaszano wielkie mowy na temat własnego zwycięstwa i klęski polskiego wroga. Zewsząd rozbrzmiewał entuzjazm i tryumf. Raz po raz przemawiał Josef Goebbels, hitlerowski
mistrz propagandy. Nawet sam Hitler wygłosił przemowę. Tato musiał nastawiać radio tak głośno, by ludzie zgromadzeni na podwórzu za
domem mogli usłyszeć wiadomości, wszystkie wiadomości.
Przez cały długi dzień siedzieliśmy w domu. W tym czasie szalała burza. Tato często wychodził do przednich pomieszczeń, by coś zobaczyć
lub usłyszeć przez szparki pomiędzy żaluzjami. Raz wrócił do nas blady
i przerażony, bo usłyszał rozmowę dwóch żołnierzy: „Tu z przodu, za tymi oknami, przed którymi stoimy, podobno mieszkają Badacze Pisma
Świętego”. Odpowiedź brzmiała: „Przecież tych też możemy zaraz stąd
wykurzyć”. Później tato zobaczył, jak wygląda takie ‘wykurzanie’.
Szkoła i praca
73
Poczta została zdobyta i wynoszono zwęglone zwłoki – obok naszych
okien. Tato rozpoznał na noszach dyrektora, ale dopiero po butach,
które dla niego wykonał. Raz widział też przez szpary w żaluzjach, jak
żołnierz, stojący obok czołgu, został śmiertelnie trafiony – w odległości prawie dwóch metrów od naszego okna. Przez cały długi dzień słyszeliśmy strzelaninę nie tylko zza naszych drzwi, ale również z Westerplatte, gdzie toczyły się szczególnie zacięte walki.
Zawsze gdy w mediach masowego przekazu porusza się temat wybuchu drugiej wojny światowej, pokazywane są zdjęcia przedstawiające najczęściej Westerplatte i ostrzał z parowca „Schleswig Holstein”.
Widać też czasem bitwę o polską pocztę, a wtedy na krótką chwilę dostrzegam między innymi cztery frontowe okna naszego mieszkania.
Na dworze rozszalała się burza. Był to mroczny dzień, który przyniósł ze sobą wiele zła Niemcom i całemu światu: drugą wojnę światową. Dzisiaj na tym miejscu stoi pomnik dla upamiętnienia pracowników poczty, którzy przez cały długi dzień nie chcieli się poddać. Ale
szukając w okolicy tego pomnika swojego domu, nie znalazłam ani jego,
ani trawników z przepięknymi starymi drzewami, gdzie tryskający dopływ rzeki Raduni napędzał tartak. Dopiero drugiego dnia, gdy sama
obeszłam to miejsce, mogłam choć trochę zorientować się w okolicy.
Wtedy tak naprawdę zrozumiałam, gdzie jestem. Tam, gdzie wcześniej
szukało się minogów, ryb przypominających węgorze, nie było już wody – wszystko zostało zasypane ziemią i utwardzone. Drzewa zniknęły,
trawa wyginęła. Rany wojny zostały zakryte brzydkim pomnikiem.
Uświadamianie, rok obowiązkowej pracy i pierwszy pocałunek
Tak więc w wieku czternastu lat moja edukacja szkolna dobiegła końca.
Nie było mowy o dalszej nauce w szkolnej ławce. Zaczęły się trudy życia.
Musiałam odbyć wprowadzony przez Hitlera rok obowiązkowej pracy,
który niemal mnie wykończył. Nie ma w tym cienia przesady, bo w wieku
czternastu lat byłam jeszcze prawdziwym dzieckiem. W tamtych czasach
nie znano określenia „nastolatek”. Również takie pojęcia, jak problem,
stres czy seks nie były w powszechnym użyciu. W ogóle co to takiego, seks?
Jeszcze dzisiaj wstydzę się przyznać, jak dalece naiwna byłam w tej dziedzinie – pomimo całej swojej żywotności. W tym wieku zaczyna się w końcu okres miłostek i marzeń. Tak jak dzisiaj. Wówczas i ja przeżywałam coś
74
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
w tym rodzaju, tylko że niegroźnie i beztrosko.
Pewnego razu mama wzięła mnie w ramiona
i powiedziała: „Wiesz, miłość pomiędzy mężczyzną a kobietą jest czymś niezwykle cudownym, pięknym, czystym i wielkim. Nie pozwól
nikomu tego zniszczyć – na przykład przez to,
o czym dziewczęta potajemnie plotkują. Lepiej zaraz im powiedz: ‘Odejdźcie, wy mnie psujecie’ ”.
I to było całe uświadamianie mnie. Jak
bardzo się różniło od otwartych, realistycznych i chroniących pouczeń, jakie dziś na
łamach naszej literatury otrzymuje chrześcijańska młodzież! Również rodzice mają obecnie inne zapatrywania na te sprawy niż
w czasach mojej młodości. Oczywiście nie
chciałam używać tych słów, które podsunęła Hermine w wieku czternastu lat
mi mama. Ale gdy raz wdałam się w naprawdę szokującą dla mnie rozmowę z koleżankami z klasy, to dokładnie takie słowa dosłownie same, wbrew mojej woli, po prostu mi się wymknęły. W rezultacie ucierpiała na tym moja opinia, bo z tymi samymi
dziewczętami pracowałam później w jednym biurze. Moja mama dopięła swego i to sprawiło jej satysfakcję. Ale mi nie. To nie było za bardzo
w porządku z jej strony. Wszystko odbyło się na mój rachunek.
Ale teraz zapakowano mi wielką walizkę na cały rok, który miałam
spędzić w Grudziądzu u moich krewnych, rzeźników. Szedł mi piętnasty rok życia i mama musiała pośpieszyć z niezbędnymi wyjaśnieniami. Szczególnie w sprawie tak zagadkowego dla mnie, jeszcze niezrozumiałego wyposażenia w postaci zawiniątka z podpaskami, które
wówczas robiono na drutach. Dowiedziałam się, że wkrótce będę musiała ich używać co cztery tygodnie, dlatego zostały starannie zapakowane do walizki. Trzask! To wszystko! A czego innego można było się
spodziewać w czasach, kiedy uświadamianie równało się zeru? W tym
wieku, albo – ściślej mówiąc – to dziecko, całkiem samo, i to jeszcze
w obcym otoczeniu! Osamotnione nawet wśród rozmaitych krewnych,
a w dodatku w mieście garnizonowym, co nie było już wcale takie
bezpieczne. Wtedy każda młoda dziewczyna miała swego chłopaka,
a wiele małżeństw zawierano o wiele za wcześnie.
Szkoła i praca
75
Pewnego pięknego wiosennego dnia roku 1940 wujek Franz odebrał mnie powozem z dworca. Strasznie brzydziłam się jego wilgotnego wąsa, gdy jako wujek chciał się wylegitymować soczystym buziakiem. Ale wkrótce stwierdziłam, że jest żartobliwym, dobrodusznym
i porządnym człowiekiem. Później cieszyłam się, gdy on lub jego żona, ciocia Martha, brali mnie czasem w objęcia. Ale tak naprawdę to
byłam tu całkiem osamotniona. Ciocia Martha i wujek Franz prawie
w ogóle nie wiedzieli, co się dzieje w domu. Najwięcej do powiedzenia
miała Paula. Musiałam jej słuchać. Zresztą tylko jej. A Paula była zła,
wręcz wściekła, że oprócz swoich obowiązków ma jeszcze na karku
krewną państwa Gieses. Ze swoich obowiązków wywiązywała się nadzwyczaj dobrze. Była pracowita, nawet bardzo, oraz dzielna. Praca
w sklepie mięsnym, w rzeźnictwie i na gospodarstwie jest naprawdę
bardzo ciężka. Jedzenie było wyśmienite. Nie tylko dzięki dobremu
mięsu. Nigdy nie brakowało również dobrych warzyw i sałaty.
Zostałam przyuczona do wszystkich prac. Poza obowiązkami w domu
i w kuchni nauczyłam się też doić krowy, przekopywać ziemię, pielić buraki, karmić kury i hodować kurczaki. Musiałam też robić wielkie pranie, a wieczorem szorować do czysta drucianą szczotką wielki kloc rzeźniczy w sklepie. Nauczyłam się nawet powozić furmanką. Tylko jednej
rzeczy nie chciałam się nauczyć – zbierania krwi w hali rzeźniczej. Wujek i jego pomocnicy nie zdołali mnie do tego nakłonić. Uciekłam stamtąd i jeszcze w nocy śniłam o cielaku drgającym na klocu. Pracowałam
ciężko i wiele godzin, a gdy późnym wieczorem zabierałam się do czytania Biblii, oczy same mi się zamykały i zapadałam w twardy sen. Nieraz
bałam się myszy, które czasami przemykały przez mój pokój.
Niestety musiałam też patrzeć na poczynania Pauli w wędzarni. Co
miałam zrobić? Nie była szczególnie młoda ani piękna, a miłość i humor swoich zalotników kupowała sobie wyszukanymi szynkami i kiełbasami. Wszystkie artykuły żywnościowe były już skąpo wydzielane
i dostępne tylko na kartki. Szczególnie niewiele otrzymywała tamtejsza
polska ludność. Moi krewni znali tylko trochę polskiego, aby się porozumieć co do sprzedaży. Z pewnością Polacy korzystali na nielegalnym
uboju wujka Franza, a po kryjomu również Paula. Może nie widział
albo nie chciał widzieć, jak bardzo go okrada. Paula nie była zadowolona
z mojej obecności ze strachu, że ją wydam. Ale ja miałam głowę zaprzątniętą tęsknotą za domem, a ponadto byłam całkowicie wyczerpana.
76
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
W Grudziądzu mieszkało czterech rzeźników: Giese, Selle i dwóch
Kühnbaumów. Wszyscy byli w jakimś stopniu spokrewnieni z moją
mamą i babcią, dlatego byli dla mnie ciociami i wujkami. Wśród moich krewnych znajdował się Günther, syn cioci Emmy – atrakcyjny
i przystojny kawaler, również rzeźnik z dobrze prosperującym wielkim sklepem i gospodarstwem. Swój zawód zdobył u wujka Franza
i mieszkał wtedy w tym samym pokoju, co później ja. Stąd wiedział,
jak się mogę czuć. Dlatego zawsze był dla mnie szczególnie miły, a raz
wywalczył sobie mnie na niedzielny spacer do twierdzy Courbiere.
Ów spacer zakończył się jednak u rodziny zagorzałych nazistów,
którzy mieszkali w ogromnej dworskiej willi. Byłam wściekła. Panowie
świata przy suto nakrytym stole bankietowym, jakiego jeszcze nigdy
w życiu nie widziałam. Z pewnością wiele z tych smakołyków dostarczyli im Günther i jego brat. W komnatach na piętrze spotkałam wysoką, prawdziwą „niemiecką matkę” o blond włosach, trzymającą przy
piersi dziecko. Karmiąc je, prowadziła z inną damą polityczne dyskusje na temat wielkiego ostatecznego zwycięstwa. Nie wiedziały, kim jestem, a ja byłam szczęśliwa, gdy nareszcie mogłam opuścić to miejsce.
Na każdym kroku towarzyszyła mi tęsknota za ukochanymi rodzicami. Günther zauważył, jaka jestem zgaszona i przygnębiona, i był dla
mnie bardzo miły. Gdzieś wypiliśmy jeszcze ajerkoniaku, którego do
tej pory kosztowałam tylko odrobinę. Sądzę, że mogłam wypić nawet ze
dwa kieliszki. Z trunkiem w głowie i tęsknotą w sercu wylądowałam
w silnych i pocieszających ramionach Günthera, po czym przeżyłam
pierwszy pocałunek w swoim życiu: To było coś całkiem innego niż
wszystkie dotychczasowe całusy. Doznałam całkiem nowego, obcego
i pięknego uczucia. Kolana mi drżały i przeniknął mnie rozkoszny dreszczyk. Dopiero po wielu latach znów ogarnęło mnie podobne uczucie.
Choć byłam śmiertelnie zmęczona, tej nocy ani na chwilę nie
zmrużyłam oka. Faktycznie myślałam, że teraz będę spodziewać się
dziecka. W moim wnętrzu panował zupełny nieład. Nie było jeszcze
czegoś takiego jak telewizja, a nawet jeśli kiedyś poszło się do kina, to
sceny, jakie dzisiaj może oglądać każde dziecko, były wtedy zupełnie
nie do pomyślenia. Przepełniały mnie najszlachetniejsze uczucia,
a jednak dawał o sobie znać strach i niepokój, i dalej nie miałam
najmniejszego pojęcia o tym, jak mają się sprawy między mężczyzną
a kobietą. Dla młodego człowieka wiedza również w tej dziedzinie ma
Szkoła i praca
77
wielką wartość. W obcym otoczeniu rozsądna i obszerna edukacja
seksualna z pewnością zapewnia ogromną ochronę. Daje też poczucie
bezpieczeństwa, którego mi niestety brakowało. Mama obdarzyła
mnie ślepym i pełnym zaufaniem, i nigdy nie chciałam jej zawieść.
Gdy Paula spostrzegła, że jej wymarzony Günther coraz częściej
przesyła coś miłego takiemu młodemu stworzeniu jak ja i że ma mnie
na oku, nastały dla mnie naprawdę trudne czasy. Günther z pewnością
dalej by mnie chętnie pocieszał. Może nawet by na mnie czekał, bo
w jego rodzinie wszystkie kobiety bardzo wcześnie wyszły za mąż. Ale
już nigdy nie doszło do drugiego pocałunku. Pewne przeżycie zdyskredytowało go w moich oczach.
Tym razem byliśmy w niedzielę u cioci Emmy, matki Günthera.
Wokół wielkiego stołu siedziało mniej więcej dwadzieścia osób. Ciocia
Emma utkwiła we mnie wzrok i spytała: „Powiedz no, czy wy należycie, czy twoi rodzice ciągle jeszcze należą do tych dziwnych Badaczy
Pisma Świętego?”. Naturalnie przytaknęłam, ale nie z taką pewnością
siebie, jak miało to miejsce jakieś dziesięć lat później w sanatorium,
gdy pewien gość postawił mi podobne pytanie. Chciał mnie wprawić
w zakłopotanie w obecności licznego grona. Z dumą odparłam: „Tak,
ciągle jestem, a pan najprawdopodobniej ciągle jest jednym z tych,
o których Claudius trafnie powiedział: ‘Szydercy są najnędzniejszymi
nieszczęśnikami pod słońcem’ ”. Nikt się nie zaśmiał. Ale ja byłam
starsza, zahartowana przez bardzo twardą szkołę życia, a ponadto ta
potworna dyktatura już nie istniała. Niemniej wówczas zauważyłam,
że mama Günthera nienawidzi mojej wiary. Jej drugi syn, Fredy, był
w SS. Dlatego sympatyczny Günther nie miał u mnie już żadnych
szans – co z pewnością ułożyło się po myśli jego matki.
Obowiązkowy rok pracy pod twardą ręką Pauli biegł dalej, a ja nauczyłam się pracować aż do wyczerpania. Z niekłamaną radością odkryłam raz na strychu stary gramofon. Nie był taki jak u nas w domu,
ale miał jeszcze gigantyczną tubę. W tym gramofonie pokładałam całą swoją nadzieję na kilka minut krzepiącej kulturalnej rozrywki, które
mogłam spędzić całkiem sama w swoim pokoju. Tylko że rozrywka
szybko się skończyła wraz z monotonną, jazgotliwą piosenką: „Pij braciszku, pij”.
Aby nie rozdrażniać Pauli, dałam się namówić na randkę. Młody
podporucznik, którego mi podsunęła, mniejsza z tym, dlaczego, był
78
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
inteligentnym i sympatycznym młodym człowiekiem. Byłam nawet
szczerze uradowana możliwością porozmawiania z kimś na poziomie.
Podczas długiego spaceru, gdy z tyłu Paula randkowała ze swoim zalotnikiem, ja z entuzjazmem opowiadałam temu mężczyźnie o Królestwie Bożym i o tym, jakie błogosławieństwa zleje na ludzkość ten rząd. Taka rozmowa nie była pozbawiona ryzyka. Za podobną rozmowę z żołnierzem
moja siostra trafiła za kratki na więcej niż dwa dni. Tylko dlatego, że
odrzucony przez nią mężczyzna ukradkiem ją śledził i zgłosił tę rozmowę
na gestapo. Żyliśmy w czasach, kiedy donosy były na porządku dziennym. W ten sposób można było się pozbyć niepożądanego partnera małżeńskiego. Nie trzeba było trucizny ani rewolweru, wystarczył drobny donos na gestapo. Mimo takiego klimatu mama śmiało dzieliła się z innymi
dobrą nowiną, co często wprawiało nas w przerażenie. Okoliczność, że tak
długo udało nam się uniknąć aresztowania, graniczyła niemal z cudem.
Ale z tym młodym podporucznikiem rozmawiałam całkiem swobodnie i otwarcie o czasach, w jakich żyliśmy, oraz że nawet w obliczu
zakazu staram się być lub zostać Świadkiem Jehowy. Była to długa
rozmowa i jeszcze do dziś ją pamiętam. Ten podporucznik był dobrym
człowiekiem. Nic mi się nie stało. Ale przejrzałam zamiary Pauli. Zdałam sobie jednak sprawę z tego, że w końcu to ona była tą perłą, od
której uzależnione było całe gospodarstwo moich krewnych – ale ja
nie miałam tu nic do powiedzenia.
Do domu miałam pojechać właściwie tylko na krótko, aby zobaczyć się
z domownikami. Ale rodzice dostrzegli mój opłakany stan i nie było powrotu. Reszta tego zwariowanego roku obowiązkowej pracy upływała nieprzerwanie na harówce w sklepie. W sklepie spożywczym pani Sonntag
musiałam odważać cukier, mąkę i sól oraz pakować je w szare torebki, jeśli akurat nie było żadnego klienta. Musztardę, prawie płynną marmoladę
lub kapustę kiszoną musiałam wyciągać z ogromnej beczki i sprzedawać za
fenigi; trzeba też było odciąć dla prawie wszystkich artykułów żywnościowych odpowiednie kupony i później je ponaklejać. Obsługiwałam też
włóczęgów, którzy za fenigi kupowali denaturat i czasem już w sklepie
zaczynali go pić. W porze obiadowej obierałam ziemniaki i sprzątałam
mieszkanie pani Sonntag. Górne okna w jej prywatnym mieszkaniu znajdowały się bardzo wysoko. Musiałam taszczyć schodami na drugie piętro
ciężką drewnianą drabinę, by móc umyć te okna. Była to prawdziwa męczarnia dla tak drobnej dziewczyny jak ja. Raz wywróciłam się razem z tą
Szkoła i praca
79
drabiną i odniosłam wewnętrzne obrażenia. Mama bardzo się tym martwiła.
Ale nawet jeśli musiałam tu tak harować, to przecież mogłam mieszkać
u siebie w domu. Mogłam spać w swoim własnym łóżku, wypoczywać we
własnym pokoju, w otoczeniu ukochanych rodziców i sióstr.
Przechodzę żółtaczkę
Z wszelkimi małymi i wielkimi troskami okresu dojrzewania musiałam jednak radzić sobie sama. Mama była do reszty pochłonięta opieką
nad moją bardzo wątłą i chorą, pięć lat młodszą, śliczną siostrzyczką Christą. W pozostałym czasie całkowicie absorbowała ją moja o pięć lat starsza,
naprawdę kapryśna siostra. Ruth zajmowała mamie każdą wolną chwilę.
Nie umiała inaczej, a ja do tego przywykłam. Była tą śliczną i trudną. Kochałam ją, nawet jeśli nie byłam z nią tak mocno zżyta jak z młodszą siostrą Christą. W porównaniu z Ruth czułam się trochę jak kopciuszek.
Była to dla mnie twarda szkoła pokory i pozostawania w cieniu.
Nagle rodzice spostrzegli, że nadmiernie przycichłam, a patrząc mi
w oczy, zobaczyli, że te nie tylko były mętne, ale również ich białka
miały żółtawy odcień. Mama, znająca się na rzeczy, powiedziała: „Pokaż mi swoje palce”. Faktycznie paznokcie też były żółtawe. Usłyszałam więc: „W tej chwili kładziesz się do łóżka”. Odtąd żyłam na
wodzie mineralnej i maślance. Mama wiedziała, co zrobić. Dokuczał
mi straszny świąd na całym ciele. Przechodziłam ciężką żółtaczkę.
Ale jak na ironię, samarytańskie uczynki mojej mamy i jej zapał w tej
dziedzinie obejmowały akurat w tym samym czasie również dom stojący w głębi podwórza. Pewna biedna kobieta leżała z wysoką gorączką
i za nic w świecie nie chciała iść do szpitala, bo już dwa razy przechodziła tam taką gorączkę. Wolała raczej umrzeć w domu. Podziwiałam
odwagę mojej mamy, która dniem i nocą robiła jej okłady i znów odniosła sukces w leczeniu środkami homeopatycznymi. Mama niestety była
przekonana, że ta biedna kobieta bardziej jej potrzebuje niż ja.
Byłam trochę smutna z tego powodu. Ale gdy świąd nieco ustępował,
zasypiałam i znajdowałam się jakby w letargu. Ten rodzaj pomocy,
jakiej tu i ówdzie udzielała mama, mógł otworzyć serca ludzi na Słowo
Boże. Szczególnie w okresie wojny i zakazu. Rodzice naprawdę żyli zgodnie ze swoją drogocenną wiarą, pokazując to czynem i prawdą. My,
dzieci, miałyśmy wewnętrzne pragnienie, by naśladować ich zapał.
80
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Po przebytej żółtaczce otrzymałam od naszego lekarza i Urzędu do
Spraw Młodzieży skierowanie do zakładu, w którym przeciążone dziewczynki w moim wieku mogły odzyskać siły. Ale w Poznaniu zamieniono
przez pomyłkę moją wielką walizkę i przez sześć tygodni byłam bez niej
bardziej niż biedna. Odzyskałam ją dopiero po wielu miesiącach, gdy już
niemal zaprzestaliśmy poszukiwań. Tatę bardzo ubawiła okoliczność, że
z walizki zniknął mój pamiętnik. Zawsze był bardzo ciekawy jego treści.
Teraz obcy ludzie mogli wyczytać to, co powierzyłam mojemu pamiętnikowi. Już nigdy go nie odzyskałam. Pisałam w nim o swoich obawach
i smutkach dotyczących ukochanych osób. Jeśli by trafił w niepożądane
ręce, ktoś mógłby z tego wyciągnąć niebezpieczne dla nas wnioski.
Kierowniczka zakładu była bardzo miła. Lubiła mnie. Zapanowały między nami niemal przyjacielskie relacje. Doprowadziło to do nowej pokusy w związku z dalszym kształceniem, o które kierowniczka
złożyła podanie do odpowiedniego urzędu. Może mogłabym pokonać
czekające mnie trudności, może dałabym sobie radę do matury i dalej.
Może, może! Ale w tamtych czasach biblijne zrozumienie moich rodziców wykluczało taką możliwość. Moja siostra robiła później mamie
gorzkie wyrzuty z tego powodu, a ta znów przelała swój ból w wiersz.
Nazywał się, o ile dobrze sobie przypominam, „Dzieci o tym samym
wychowaniu, nawet tych samych rodziców...”. Porównywała w nim
między innymi Jakuba i Ezawa, a także Józefa i jego braci.
Bardzo dobrze rozumiałam moją siostrę. Ale rodziców także. Postępowali zgodnie ze swoim zrozumieniem i rzeczywiście pragnęli dla
nas tego, co najlepsze. Dlatego nigdy nie robiłam im wyrzutów. Dostrzegałam ich pragnienie i szlachetne pobudki, abyśmy pozostali na
wąskiej chrześcijańskiej drodze prawdy. Chcieli nas chronić w naszych młodych latach, o ile to możliwe, przed tak zyskującą wówczas
na popularności teorią ewolucji i innymi szkodliwymi poglądami oraz
prądami. Mama często wskazywała nam na obrazek z Fotodramy stworzenia – książki, która była niezwykle bliska memu sercu. Bardzo
drastycznie pokazano tam, jak na wyższych uczelniach studenci mogą
utracić wiarę w Boga, że wpaja się im zarozumiałość, a człowiek wynosi
się do miary wszechrzeczy. Taki wzorzec myślenia był z pewnością
słuszny tylko pod pewnymi względami i nie znalazłby zastosowania
w dzisiejszych czasach. Jednak czasem myślę o tym, na jakie wpływy narażona jest nasza młodzież w końcowych klasach szkoły podstawowej.
Szkoła i praca
81
Zdołałam nadrobić wiele zaległości i dostrzec, jak niektórzy nawet
najlepiej wykształceni ludzie, mający wiele możliwości, zatrzymali się
w swoim rozwoju, gdy tylko zakończyli edukację szkolną. Ale osoba
z potrzebami intelektualnymi będzie chciała się uczyć przez całe życie, pragnąc poszerzać swoje horyzonty.
Wreszcie ten okropnie męczący rok obowiązkowej pracy dobiegł
końca. Był to trudny, ale ważny okres w moim życiu, a te miesiące wiele mnie nauczyły.
Nauka zawodu
Teraz rozpoczęłam trzyletnią naukę na agenta ubezpieczeniowego
w firmie ubezpieczeniowej „Allianz”. Był to stosunkowo przyjemny
okres w moim życiu. Do tego czasu nabrałam większej pewności siebie,
dlatego łatwiej przychodziło mi unikać zwyczajowego pozdrowienia hitlerowskiego. Ze wszystkimi urzędnikami, przełożonymi i wieloma
uczniami łączyły mnie przyjazne i serdeczne relacje. Z wyjątkiem tych
dziewcząt, u których miałam nadszarpniętą opinię z powodu moich poglądów na seksualność. Co najmniej cztery sympatyczne dziewczęta
z mojej szkoły i klasy znów przebywały tu ze mną we wielkiej filii firmy ubezpieczeniowej „Allianz”. To kompromitujące uświadamianie
mojej kochanej mamy („Odejdźcie, wy mnie psujecie”) również w tym
miejscu dało mi się we znaki. W tej dziedzinie faktycznie byłam jeszcze
prawdziwym dzieckiem. Choć dzisiaj każde dziecko jest mądrzejsze.
Z początku naprawdę uważałam każdą kobietę z dużym biustem za ciężarną, bo przecież mówi się, że dziecko się nosi „pod sercem”, a nie
w brzuchu.* Później jednak stwierdziłam, że jedyna możliwa dla dziecka droga do wyjścia na świat to przez pępek. Pewnego dnia moja siostra
i nasza domowa krawcowa bezlitośnie i bez ogródek wyłożyły mi całą
prawdę, a potem niemal umierały ze śmiechu, natrząsając się z mojej
naiwności.
W tamtym okresie umysł i serce miałam wypełnione tyloma rzeczami, że moje zainteresowania nie sięgały już dalej od pasa w dół. Byłam
pogodną z natury i zupełnie zwyczajną dziewczyną, interesującą się
sztuką, muzyką, teatrem, literaturą i sportem. Ale najwięcej czasu
* Niemiecki zwrot „ein Kind unter dem Herzen tragen”, oznaczający „być w ciąży”, tłumaczony jest dosłownie na „nosić dziecko pod sercem”, przyp. tłum.
82
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
pochłaniała mi krytyczna analiza wszystkich przekonań religijnych,
które przekazali mi rodzice, i przerabianie ich na swoją własność lub
odrzucanie. W końcu czasy stawały się coraz trudniejsze, a praktykowanie wiary wiązało się z coraz większym niebezpieczeństwem. Musiałam
sama osobiście zdobyć pewność przekonań, by zdołać płynąć pod prąd.
Imię Boże, które również ja chciałam nosić, przy którym chciałam obstawać, wiązało się z wzięciem na siebie poważnego zobowiązania.
Oznaczało nie tylko mówienie o tych sprawach, co w tamtych czasach
rzadko było możliwe, ale – co najważniejsze – wprowadzanie ich w czyn.
Pewnego razu w szkole zawodowej nieoczekiwanie wszyscy mieliśmy czas wolny. Cztery czy pięć dziewcząt i chłopców z tej samej klasy
i firmy zadecydowało: idziemy do domu. To nie było dozwolone. Ale
ja przyłączyłam się do nich i cieszyłam się z wolnego czasu. Jednak
wszystko się wydało. Następnego dnia musieliśmy się stawić przed szefem kadr. Staliśmy tam z nosem spuszczonym na kwintę i słuchaliśmy
długiego kazania. Wreszcie pan Prien pozwolił nam odejść, po czym
przywołał mnie do siebie i z poważnym wyrazem twarzy oświadczył:
„Po tamtych niczego innego bym się nie spodziewał, ale że ty się do
nich przyłączyłaś, bardzo mnie to rozczarowało. Nigdy bym nie przypusz-czał, że mogłabyś tak postąpić”. Byłam do głębi zawstydzona i zastanawiałam się, czy wie coś o mojej wierze. Wówczas nie byłam jeszcze
ochrzczona. Wszyscy przełożeni lubili mnie za mój sposób bycia.
Jeden z przełożonych, pan Hundius, pełnił straż nocną z uwagi na
ewentualny alarm bombowy i zagrożenie pożarowe. W tym czasie rozmawiał z niektórymi uczniami. Gerhard, bardzo sympatyczny młody człowiek, nieco utykający na nogi, powtórzył mi tę rozmowę: „Wszyscy
chłopcy już się całowali ze wszystkimi dziewczynami i z wieloma pięknie
już randkowali”. Naprawdę nic nie zdołało się ukryć. „Tylko Henny”, jak
mnie nazywano, „jest nieprzystępna. Potrafi uderzyć cię w kostkę kozakiem z żelaznym czubkiem, a to boli”. Używałam tego drastycznego sposobu jednak tylko wtedy, gdy jakiś chłopiec posuwał się w żartach za daleko, trzymał mnie za ramiona i przyciskał do biurka. Nie umiałam się
bronić inaczej, jak wychylić się do tyłu i kopnąć zalotnika w kostkę.
Chłopcy wiedzieli o tym, bo ich uprzedzałam. Mimo to bardzo lubiłam
prawie wszystkich chłopców, a oni lubili mnie. Nawet naziści mnie tolerowali. Chociaż wszyscy wiedzieli, kim jestem i jakie mam poglądy.
5
Moja wiara się pogłębia
siążka Franza Zürchera nosiła tytuł Krucjata przeciwko
chrześcijaństwu i ukazała się w Szwajcarii. Poruszyła we mnie
najczulszą strunę. Czytałam tę książkę w czasie, gdy wszędzie
czyhało niebezpieczeństwo popadnięcia w takie same prześladowania –
podczas dyktatury, nie demokracji – ale byłam to winna tym, którzy
przeżyli i przetrwali owe niewyobrażalne cierpienia. Ta skromna książka
K
83
84
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
w lnianej oprawie demaskowała potworności obozów koncentracyjnych. Był to rozpaczliwy apel do sumienia świata.
Do tego doszła książka Bogactwo, wydana przez Towarzystwo
Strażnica. Dzięki niej dokładnie pojęłam wielką kwestię sporną, jaka
rozegrała się we wszechświecie pomiędzy wszechmocnym Bogiem
a Jego przeciwnikiem. Tym pięknym aniołem. Jakie to zwodnicze
i niebezpiecznie absurdalne, że przedstawia się go jako monstrum
z rogami i kopytami. Jego serce stało się wyniosłe dzięki jego piękności, ponadto sam uczynił siebie Diabłem. Stał się więc zarówno przeciwnikiem, jak i oszczercą Boga. Bo zażądał czci i wielbienia od ludzi,
które należą się tylko Bogu. Czytanie i zrozumienie tej książki wydało u mnie owoc w postaci oddania się Jehowie Bogu, Stwórcy wszechrzeczy.
Jeszcze dziś bardzo dokładnie przypominam sobie szczegóły tamtej sytuacji. Gdzie dokładnie siedziałam i co czułam. Moje serce płonęło. W żadnym wypadku nie chciałam – bez względu na to, co się
wydarzy – przeciwstawiać się Bogu, stając po stronie Szatana. Chciałam sprawiać radość Stwórcy wszechrzeczy i żyć ku Jego czci. Swoim
życiem pragnęłam udowodnić, że Szatan jest kłamcą i że nie zdoła
przeciągnąć wszystkich ludzi na swoją stronę.
A twierdził, że to uczyni. Dla niego żadna metoda nie była i nie jest
niewłaściwa. I wszystkie potrafi zastosować trafnie, prawidłowo i stosownie do okoliczności. Czasem wykorzystuje dobrobyt i wszelką formę rozrywki; innym razem posługuje się nędzą, śmiercią, uciskiem
i prześladowaniami.
Ale w tamtych czasach moja decyzja przyznania Jehowie Bogu pierwszego miejsca w życiu mogła oznaczać utratę życia. Ludzie, których
kochałam, którzy mieli na mnie wpływ, znikali, byli aresztowani lub
mordowani. Natychmiast przychodzi mi na myśl co najmniej pięciu
wspaniałych ludzi, których jedyne przestępstwo polegało na tym, że
przyznali Bogu pierwsze należne Mu miejsce w życiu, a Jego przykazania przedkładali ponad przykazania ludzkie.
Książka Krucjata bez skrupułów pokazywała, co ludzie potrafią zgotować innym ludziom. Odsłaniała wszystkie potworności i bestialskie
metody. Chciałam i musiałam wiedzieć, co mi grozi. Nie mogłam i nie
chciałam po prostu być tchórzem. Wylałam wiele łez, płakałam aż do
zaśnięcia. Bardzo dokładnie widziałam oczyma wiary pierwszych
Moja wiara się pogłębia
85
chrześcijan, którzy nie mieli innego wyjścia, jak z godnością i odwagą
pójść na śmierć, znosząc do tego nawet kłamliwe, najpodlejsze ubliżania. I ludzie w to wierzyli. Propaganda ma morderczą moc. Wszystko
to zapowiedział Jezus: „Jeżeli mnie prześladowali, was też będą prześladować”.
Pytałam siebie, gdzie są ludzie, do których odnoszą się te słowa,
którzy bezkompromisowo trzymają się Słowa Bożego? Wówczas mama
powiedziała radcy kościelnemu, że jako wierna, ustalona w wierze parafianka, chodząca regularnie do Kościoła, nie odczuła na sobie nawet najmniejszego przejawu prześladowań ani szyderstw. Ale odkąd została
Świadkiem Jehowy, doznaje tego w pełni. Skoro sam Jezus Chrystus, Syn
Boży, został uśmiercony jako bluźnierca Boga, to czegóż innego mieliby
się spodziewać jego naśladowcy, jeśli nie tego, co im zapowiedział? Porównywałam prawdziwych chrześcijan w przeszłości z chrześcijanami
w nowożytności, w której żyłam, i tą wiedzą starałam się przezwyciężyć
wszelkie obawy. Młoda dziewczyna w moim wieku pragnie się śmiać,
tańczyć, śpiewać i cieszyć się życiem. Ja też miałam taką potrzebę, bo byłam całkiem zwyczajną i pogodną młodą istotką. Ale tamte czasy nie były normalne. Sama wojna była już wystarczająco przykra dla wszystkich,
ale o wiele przykrzejsza dla każdego, kto płynął pod prąd.
Moi rodzice rozumieli, że bardzo ważne jest, aby od najwcześniejszego dzieciństwa przekazywać nam biblijne prawdy i zasady oraz mocno
zakorzeniać je w naszych sercach. Pokrywa się to z przykazaniem danym
Izraelitom, by pouczać dzieci, „gdy siedzisz w domu i gdy idziesz drogą, i gdy
się kładziesz, i gdy wstajesz”. U mnie w domu zawsze słyszeliśmy porównania, wskazówki i sugestie pobudzające do samodzielnego myślenia
oraz podejmowania decyzji. Mimo wszystko absolutnie nie da się tego
porównać z obecnymi trafnymi pouczeniami, jakie młodzi ludzie mogą
odbierać na łamach naszej literatury i na naszych zebraniach. W czasie
zakazu takie pouczanie było absolutnie niemożliwe. Nigdy nie zapomnę
swoich odczuć szczególnie w trakcie zajęć w „Zawodowej Szkole Handlowej”. Jakże piękne, jak przepiękne by to było, gdyby z przodu tak
samo ktoś stał i przekazywał pouczenia biblijne. Moje duchowe pragnienie było wielkie, wręcz łaknęłam tego. Od roku 1934 działalność Międzynarodowego Stowarzyszenia Badaczy Pisma Świętego16 była zakazana
16
W Niemczech znane jako Internationale Bibelforschervereinigung, IBV.
86
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
również w Gdańsku. Zawsze odnosiliśmy wrażenie, że duch nazizmu
przybiera tu o wiele skrajniejsze formy niż w tak zwanej „Rzeszy”.
Odtąd nie było już pięknej sali, pięknego domu na Jakobs Neugasse (obecnie taka ulica nie istnieje). O ile dobrze wiem, drogocenne wyposażenie, literatura, a nawet sam budynek zostały skonfiskowane. Na
górze mieszkał wtedy handlarz drewnem, Ewald Niehus, który długo
był kawalerem, aż w końcu wstąpił w związek małżeński z dobroduszną
Alice. Przypominam sobie, że mieli troje dzieci. Dobrze pamiętam Wernera, Elsbeth i Püppi. Z nimi i innymi dziećmi bawiliśmy się nieraz
na trawniku za budynkiem, w którym odbywały się zebrania. Jak piękne to było, gdy po czternastym Nisan mogliśmy zjeść pozostałe przaśniki. Wówczas jeszcze wielu duchowych braci i sióstr spożywało symbole, chleb i wino, dając tym samym wyraz swojej nadziei niebiańskiej.
Stąd czyniono wielkie przygotowania. Właściwie to przypominam sobie raczej niewiele zebrań, w których mogłam uczestniczyć. Jako dzieci byłyśmy wtedy posyłani do łóżek, a rodzice sami szli wieczorem na
zebranie. W czasie zakazu obowiązywały jeszcze większe obostrzenia.
Miałyśmy jak najmniej wiedzieć o wszelkich formach działalności.
Wyraźnie też dostrzegałyśmy, jak bardzo rodzice przeżywają razem z nami wszystkie trudności napotykane przez nas w szkole, dlatego najchętniej nic byśmy im nie opowiadali. Ale jako dziecko lub
bardzo młody człowiek nie ma się umiejętności radzenia sobie z takimi stanami.
Nasi rodzice zawsze nas pocieszali i równolegle udzielali nam biblijnych pouczeń. Poważnie, ale czule pytali nas, czy naszym wewnętrznym pragnieniem jest postępować w taki, a nie w inny sposób. Nie
miałyśmy robić czegoś tylko po to, by się im przypodobać. Nigdy nie
wywierali na nas presji. Wręcz przeciwnie, pozostawiali nam swobodę
wyboru. Wszyscy byliśmy wobec siebie bardzo delikatni, okazywaliśmy sobie wiele uczuć, wraz z przytulaniem się i buziakami. Gdy leżałyśmy w objęciach mamy, na przykład w niedzielę rano w łóżku,
słyszałyśmy z jej ust barwne historie biblijne i całym sercem wyciągałyśmy swoje dziecięce wnioski. To bardziej zapadało w umysł niż
późniejsze pośpieszne czytanie Strażnicy.
Absolutnie nie da się tego porównać z dzisiejszymi interesującymi
rozważaniami wyczerpującymi temat za pomocą pytań i odpowiedzi,
w których z zachwytem biorą udział również dzieci. Zrozumienie treści
Moja wiara się pogłębia
87
sprawiało mi sporo trudności, bo w czasie zakazu w pośpiechu odczytywano trudny materiał ze Strażnicy17 o proroctwach z biblijnej księgi
Daniela lub z książki Dzieci18. Patrząc wstecz, stale się dziwię, jak to
możliwe, że ja i inni młodzi chrześcijanie mogliśmy przetrwać te
próby wiary, mając stosunkowo skromną wiedzę.
Ostatni policzek od mamy
Jak już opowiadałam, w całym swoim życiu nie dostałam od taty
ani jednego klapsa, ani jednego policzka. Za to ręka mamy częściej
mnie dosięgała. Ostatni raz zdarzyło się to, gdy śpiewałam przebój będący na ustach wszystkich. Nie zauważyłam, że mama nadstawiła uszu
i dokładnie śledziła tekst. Nie pamiętam już, co się ze mną działo, gdy
nagle usłyszałam „pac!”. Ale jak! To był soczysty policzek. Mama spytała całkiem spokojnie, czy wiem, co śpiewam. Z zapałem wyśpiewywałam: „Za jedną noc rozkoszy oddam wszystko, co mam”. Zastanawiam się, czy dzisiaj jakaś szesnastolatka przyjęłaby taką lekcję?
Przeprosiny przychodziły nam z trudem. Nigdy nie wymagałam
później od naszej córki pójścia do Canossy, bo dziecko w swoim poczuciu sprawiedliwości bardzo dobrze wie, czy coś jest słuszne, czy nie. Ale
nawet gdy czułyśmy się absolutnie w porządku, również tato nastawał,
byśmy przyszły i okazały choć niewielką skruchę. Sądził, że jest to dla
nas lekcja pokory. Była to bardzo trudna lekcja, choć wiedziałyśmy, że
mama często tylko dlatego jest zdenerwowana, że stale musi pracować
ponad siły. Z drugiej strony ten akt przełamywania lodów był równoznaczny z nagrodą. Obejmowałyśmy się i wszystko wracało do normy.
W pewnym sensie tato miał rację. Było to też przygotowanie do małżeństwa. W końcu szczęśliwe małżeństwo to związek dwojga ludzi,
którzy są gotowi chętnie przebaczać sobie nawzajem. Nie chodzi o to,
kto ma rację, ale kto jest na tyle dojrzały, by przywrócić harmonię i pokój. Może wcale nie pokrywa się to z praktyką w dzisiejszych czasach,
gdzie każdy myśli tylko o własnym szczęściu i o własnej karierze. Ale
gdzie się podziały szczęśliwe małżeństwa? Za naszych czasów ludzie
częściej żyli w myśl słów „ty” i „my” zamiast tylko „ja”.
17
18
Oficjalny organ wydawniczy Świadków Jehowy.
Wyd. przez Towarzystwo Strażnica.
88
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Chciałabym jednak jeszcze coś opowiedzieć o uroczej dziecięcej naiwności. Odwiedziła nas Irmchen, siostra Günthera z Grudziądza. Była
naprawdę śliczną dziewczyną i kokietką w typie Mariki Rökk, hiszpańskiej gwiazdy filmowej. Mąż Irmchen był zakwaterowany w Gdańsku
jako oficer. Tak więc wkrótce znów mieliśmy dom pełen gości, bo również jego rodzice przybyli z Berlina do Gdańska. Rodzice chętnie dźwigali tego rodzaju obciążenia, bo były to dla nich świetne okazje do
głoszenia biblijnych prawd nawet pod zakazem. Wszyscy ci ludzie,
w tym ten oficer i jego rodzice, wiele dowiedzieli się o prawdzie, otrzymując jasne i zrozumiałe świadectwo. Wówczas słowo mówione musiało w znacznym stopniu zastępować słowo pisane. Mama była w tym
bardzo umiejętna. Może dzięki swoim licznym wierszom. W sprzyjających latach potrafiła ubrać trudne prawdy w proste słowa, a ludzie chętnie i w napięciu się jej przysłuchiwali. Ja
także, i uczyłam się przez to więcej, niż zdołałam naprędce wyczytać z publikacji.
Irmchen została u nas na dłuższy czas.
Pewnego razu zdobyła dla nas bilety do
słynnej sopockiej opery „Waldoper”. Była
to wielka i droga rzecz. Znaliśmy tę operę
tylko z opowiadań i z wytwornych gablotek
ustawionych przed sanatorium. Ale znaliśmy ją też ze słyszenia – z oddali. Razem
z Friedel, naszą kochaną siostrą duchową,
u której zostawałyśmy wtedy na noc, szłyśmy z wielkim kocem do lasu. Nocą, by
móc rozkoszować się muzyką. Ale właściwie to byłyśmy jeszcze za młode, by zrozumieć muzykę Richarda Wagnera. Dlatego
już wkrótce zamykały nam się oczy. Ale teraz czekało nas wielkie przeżycie, które mogłyśmy obserwować do woli. Miałam wtedy
mniej więcej szesnaście lat i w pełni rozkoszowałam się muzyką oraz całą tą operą.
Pamiętam jeszcze, jak wracałyśmy nocą ulicami Gdańska, od dworca do domu, tańcząc, śpiewając i wykrzykując wszystkie Siostra Ruth
Moja wiara się pogłębia
89
popularne arie, tak że odbijały się echem od
murów wąskich uliczek. I to w trakcie wojny. Byłam po prostu całkiem zwyczajną
młodą dziewczyną, która potrafiła się cieszyć z całego serca.
Moja siostra wymyślała bez końca coraz
to nowe przygody, które trzymały mnie
w napięciu. Raz wyciągnęła mnie także do
grupy recytacji chóralnej profesora Leihhausena, gdzie poznałyśmy wielu ciekawych
ludzi. Także ćwiczenia wymowy i języka były prowadzone bardzo profesjonalnie. Przede
wszystkim jednak przybliżono nam w ten
Hermine w wieku szesnastu lat
sposób starych dobrych poetów. Przygotowywano wielki bal. Chociaż podczas wojny
tańce były zabronione, ciągle robiono jakieś wyjątki uzyskiwaniem
zgody dla specjalnego zamkniętego grona. Napięcie rosło. Owo wydarzenie miało się odbyć z wielką pompą w przestronnej hali sportowej
na „Halben Allee”.
Przy dwudziestojednoletniej smukłej i atrakcyjnej Ruth czułam się
bardzo mała i niepozorna. Ale tato aż zaniemówił z wrażenia i uznał
mnie za prześliczną, gdy zobaczył mnie w wyciętej przy szyi, stylowej
czarnej sukni z prawdziwą różą przypiętą do dekoltu, długimi rozpuszczonymi włosami i promiennym uśmiechem na twarzy. Byłam młodą
dziewczyną przepełnioną marzeniami i tęsknotą za nieszkodliwą rozrywką. Nasi rodzice cieszyli się razem z nami i także z serca nam tego
życzyli. Ale przy pożegnaniu mama nie potrafiła powstrzymać się, by
nie szepnąć wyraźnie słów: „Skarb szybko staje się kamieniem, a Diabeł zaciera ręce”. Wiedziałam, że kierowała się matczyną miłością i się
o nas bała. Ale tych kilka słów ciągle chodziło mi po głowie. Siostra
była tylko zła na słowa mamy. Ale mi odebrały całą radość. Jak mogłam chcieć się tak zabawić, skoro w tym samym czasie prawdziwi
chrześcijanie nędznie kończyli w hitlerowskich obozach koncentracyjnych.
W pewnym sensie rozumiałam mamę. Choć wtedy nie miałam
jeszcze prawdziwego zrozumienia i pojęcia, że faktycznie wszelkie formy przyjemności i dobrobytu odciągają więcej chrześcijan z wąskiej
90
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
drogi do życia, niż prześladowania. W obliczu prześladowań wiadomo,
gdzie jest wróg. Linie frontu są jasne. Nie są tak subtelnie i podle zacierane jak w przypadku materializmu.
Miałam ogromne szczęście, trafiając na takiego towarzysza przy
stole. Był sympatyczny i wspaniale tańczył. Dzięki jego pewnemu
prowadzeniu mogłam nawet bez umiejętności tańczenia świetnie tańczyć. Ale nie bawiłam się dobrze. Mój partner to zauważył i wkrótce
zagłębiliśmy się w rozmowę na poważne tematy. Po kilku tygodniach
dotarła do nas wiadomość, że ten młody przystojny mężczyzna, aktor
i cywil, już nie żyje. Może był chory i dlatego nie służył w armii?
A może popełnił samobójstwo? W każdym razie ta wieść bardzo mnie
zasmuciła, choć nie podtrzymywaliśmy ze sobą kontaktu.
Załamanie nerwowe
Był to trudny, szalony i smutny czas. Również nad naszym osobistym szczęściem rodzinnym zawisła czarna chmura. Przygniotła każdego z nas. Moja starsza siostra przeżyła załamanie nerwowe. Prawdziwe
załamanie nerwowe. Najpierw miała „tylko” grypę, której towarzyszyła dokuczliwa migrena. Ruth mimo wszystko wlokła się z tym do biura, bo miała zdać egzamin końcowy z księgowości. Jak później wyjaśnił
nam lekarz, bardzo wiele czynników nałożyło się na siebie – między innymi przemiana materii w wieku 21 lat oraz konflikt sumienia, któremu w tym trudnym czasie jeszcze nie potrafiła sprostać.
Wszystko to doprowadziło u niej do kompletnego załamania nerwowego, którego nigdy w życiu nie zapomnę. Nie potrafię go zapomnieć. Dzisiaj jestem trochę przeczulona na tym punkcie, gdy ludzie
przy każdej okazji mówią o załamaniu nerwowym, nie mając najmniejszego pojęcia o tym, jak straszna jest to choroba, albo nie mając możliwości faktycznie przebyć czegoś takiego lub oglądać tego u kogoś.
Czuwaliśmy przez wiele nocy. Do tej pory nie wiem, jak w tych dniach radziłam sobie z pracą w biurze. Mój pogodny nastrój całkowicie
uleciał. Również sama się zaniedbałam do tego stopnia, że panna Lucie musiała mi udzielić matczynej rady. Na ogół zawsze nosiłam się
schlud-nie, modnie i gustownie. Ale teraz chodziłam smutna i obojętna, ciągle w takich samych ubraniach. Była to najgorsza próba w życiu moich rodziców i szczególnie ciężka dla mamy. Na szczęście Ruth
Moja wiara się pogłębia
91
wyzdrowiała, a życie toczyło się dalej. Wróciła do sił na pięknym śląskim gospodarstwie naszej kuzynki i wkrótce potem wyszła za mąż.
Mój chrzest
Po tym, jak dokładnie zrozumiałam wielką kwestię sporną, która
rozegrała się w niezmierzonym wszechświecie, oraz całkowicie pojęłam zamierzenie Boże co do ziemi i ludzkości, oddałam się całym sercem Bogu i zapragnęłam zostać ochrzczona. Tak, chciałam tego, i to
mimo wszystkich związanych z tym niebezpieczeństw, które mogły
mnie dosięgnąć w przyszłości. Chciałam usymbolizować moje oddanie
się Bogu Jehowie całkowitym zanurzeniem w wodzie.
Właściwie kto podarował mi książkę o wszystkich tych okropnościach? O wszystkich cierpieniach, jakie mieli znosić wierni świadkowie na rzecz Jehowy Boga i swojej żywej wiary? Kto chciał mnie
ostrzec lub pokazać mi, co ów krok mógłby oznaczać dla mnie, szesnastoletniej dziewczyny?
Okres edukacji szkolnej stanowił już pewien przedsmak tego, co
miało mnie spotkać. A ta książka wyraźnie pokazała, do czego może
dojść. Mimo wszystko wkroczyłam na tę wąską drogę, nie z zadufaniem
w sobie, ale z bojaźnią i drżeniem. Choć byłam bardzo młoda, posiadałam już potrzebną do tego dojrzałość. Nie postawiłam tego kroku lekkomyślnie. Stale rozważałam swoją decyzję. Czasami moja poduszka
była mokra, bo nie zauważałam, że przyprawiam swoje modlitwy solą
łez. Ale całą pełną i dziecięcą ufność pokładałam we wszechmocnym
Bogu, wierząc, że udzieli mi sił, gdyby zabrakło mi własnych.
Nastał dzień 2 maja 1942 roku. Pojechałam tramwajem do Sopotu
i poszłam do mieszkania prywatnego, które dobrze znałam. Kurt
Weigel, chrześcijański współwyznawca, czekał tam, by po krótkiej poważnej przemowie zanurzyć mnie w wannie. Właściwie to chrzest powinien być radosnym wydarzeniem. Obecnie całym sercem podzielam
radosny i wyjątkowy nastrój, gdy przyglądam się publicznemu chrztowi. Ale w czasach straszliwych prześladowań wszystko wyglądało zupełnie inaczej. W moim młodziutkim sercu pobrzmiewały słowa:
„Wiedziałaś, że musisz zrezygnować z radości ludzi w dolinie”. Przezwyciężyłam wszelkie wahania, rzeczywiście wspięłam się na sam
szczyt, pozostawiając wszystkie wątpliwości i przeszkody daleko w tyle.
92
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Ten wspaniały cel był wart wszelkich poświęceń. Byłam zdecydowana
nigdy nie stracić go z oczu – obojętnie, co się wydarzy. Niemiecki
poeta Christian Morgenstern bardzo pięknie to wyraził:
„Kto nie zna swego celu, nie zdoła znaleźć drogi,
i w swoim życia biegu zatacza krąg szeroki;
na koniec wraca znowu, gdzie mieści się punkt wyjścia,
umysłem wodzi wokół, nie pojmie sztuki bycia.
Kto nie wie nic o celu, ten może go dziś poznać,
gdy Boskich prawd sekretu usilnie pragnie dostać,
gdy jeszcze nie zatonął w próżności wszechgłębinach,
do reszty nie pochłonął mętnego czasu wina.
Bo trzeba wciąż się pytać o wzniosłe mądre prawdy
i trzeba się wysilać, by zdobyć światła skarby.
Kto szukać nie potrafi, wytrwale i swobodnie,
ten w kłamstwa bagnie utkwi, zwiedziony siedmiokrotnie”.
Po ciepłych słowach Kurta przeszliśmy do łazienki, bym mogła
zanurzyć się w wodzie. Ochrzcił mnie w imię Ojca, Syna i ducha świętego. Był to wspaniały człowiek, który już w wkrótce miał za wiarę złożyć w ofierze swe życie.
W czasach pełnych powagi chrzest był poważną uroczystością.
Twarz miałam mokrą od wody i od łez. Gorzko płakałam i nic nie mogłam na to poradzić. Friedel wzięła mnie, taką mokrą istotę, z czułością
w ramiona i powiedziała: „Wszyscy ci pomożemy”. Ale gdzie byli ci
‘wszyscy’? Przecież na tak zwanej wolności ciągle zmniejszała się liczba
osób, które wiernie obstawały przy swojej wierze. Wkrótce zabrakło
również Kurta Weigla. Jak wspomniałam, poświęcił swe młode życie
w imię wierności wobec swojego Boga, choć wcale nie praktykował długo tej wiary. Po otrzymaniu powołania do wojska pozostał niewzruszony w odmowie pełnienia służby wojskowej. Ten poważny, cichy, bardzo
wysoki mężczyzna pozostawił po sobie żonę i dwójkę małych dzieci.
Kurier z Berlina
Później nadszedł pewien wiosenny dzień 1942 roku. Właściwie był
to taki sam dzień jak wszystkie inne. Ale właśnie on miał zmienić
Moja wiara się pogłębia
93
nasze życie. Przez wielkie, przepiękne, staroświeckie drzwi zdobione
matowym szkłem, za którymi krył się korytarz prowadzący do sklepu,
wszedł młody mężczyzna. Wtedy oceniłam go na mniej więcej dwadzieścia pięć lat. Był wysoki, szczupły i niezdarny. Już po kilku zdaniach zdradził go berliński akcent.
Ten młodzieniec przedstawił się mojemu tacie jako współwyznawca, który miał i rzeczywiście mógłby nas zaopatrywać w literaturę biblijną. To graniczyło wręcz z cudem, że posiadał publikacje biblijne,
które w tamtym czasie już od dawna były obłożone zakazem! Tato,
z natury trochę nieufny, odniósł się do niego z rezerwą. Mamy nie
było w domu. Ona już po kilku trudnych pytaniach biblijnych zorientowałaby się, czy Bubi jest tym, za kogo się podaje. Potem powitałaby go
z radością i wpuściła do środka. Być może tato już wtedy przeczuwał, jak
poważne niebezpieczeństwo ściąga na nas wszystkich ten młody człowiek. Dlatego tym razem musiał odejść. Dokąd wtedy poszedł, nie wiem.
Nasz przestronny sklep, w którym tato pracował za wielkim bufetem, zawdzięczał swoją atmosferę wielkiemu piecowi kaflowemu, stojącemu w rogu. Ten piękny piec – bez względu na temperaturę – stwarzał ciepły klimat, nawet w otoczeniu wszystkich maszyn. Po prawej
stronie, pod oboma oknami, mieściło się miejsce pracy mojego taty,
a naprzeciwko – kolejne stanowisko.
Całkiem z lewej strony stały dwie maszyny do szycia i stebnowania.
Tato siedział jak zwykle po prawej stronie przy oknie i pracował. Z lewej strony, pod kolejnym oknem, siedziała tego dnia nasza domowa
krawcowa, pani Lipinski. Oznajmiła tacie, który może również ze
względu na nią odesłał tego młodzieńca z kwitkiem: „Ale czy nie spojrzał pan w oczy temu młodemu człowiekowi? Dobrze mu się z oczu patrzyło. To jeden z was”. Ta pani dużo już słyszała o naszej wierze, szczególnie od mojej odważnej mamy. Ale pani Lipinski bardzo lubiła mojego tatę. Przysłuchiwała się zawsze uważnie i chętnie. Jednak ze wszystkich zagadnień biblijnych nie mogła pojąć prawie nic, choć rodzice dokładali wielu wysiłków, by pomóc jej zrozumieć te kwestie. Jednego
dnia nagle niemal wykrzyknęła: „Teraz wreszcie wiem już wszystko. To
jest prawda. Ale w tych czasach nie mogę i nie chcę kroczyć tą trudną
drogą. Chcę żyć”. Z powodu prześladowań zdarzały się podobne przypadki. Tylko ten mógł kroczyć tą drogą, kto był gotów zdobyć się na
wielkie poświęcenia i oddać za swoją wiarę wszystko – honor, wolność,
94
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
a nawet życie, by spełniać wymagania
Boże, nie idąc na żaden kompromis.
Ten młodzieniec znów do nas
przyszedł. Tym razem został gościnnie podjęty w naszym domu. Nie
wiem, dlaczego. Przypuszczam jednak, że tato porozmawiał z osobami na
odpowiedzialnych stanowiskach, działających w podziemiu. Połowa
przedartego banknotu, którą nam pokazał, z pewnością pasowała do drugiej połowy banknotu, którą otrzymał
tato. Ten młody człowiek nazywał się
Bubi. Tak nazywali go jego rodzice.
Przydomek ten stał się także jego
pseudonimem. Pod imieniem Bubi
był poszukiwany w całych Niemczech.
Kiedy tylko do nas zawitał, musiałam Horst Schmidt, rok 1945
wyprowadzać się ze swojego pokoju,
bo u nas nocował. Wtedy zostawał na
dwa, a niekiedy na trzy dni. Nie pamiętam już, jak i kiedy przychodził.
Wiem tylko, że wkrótce każdą godzinę wypełniała nam, także mi,
żmudna praca. Było wiele pisania i dyktowania. Później sporządzaliśmy
i powielaliśmy matryce, a także porównywaliśmy, sprawdzaliśmy i wykańczaliśmy teksty. Od początku byłam całym sercem zaangażowana
w tę pracę. W akcie oskarżenia określono to później jako „nielegalna
działalność w IBV19”. Przede wszystkim byłam bardzo zachwycona, że
w końcu spotkałam młodego człowieka, który był moim współwyznawcą, a dodatkowo miał taką gorliwość dla spraw Bożych. Pozostali młodzi i wierni Badacze Pisma Świętego, których znaliśmy, znikli – zostali
aresztowani albo uśmierceni. Inni nie potrafili sprostać prześladowaniom i się wycofywali, a wtedy powoływano ich do wojska.
Ten młody Berlińczyk wyglądał tak, jakby w ogóle się nie bał.
Dzięki temu również mnie w pewnym stopniu opuścił strach. To było
Internationale Bibelforschervereinigung, Międzynarodowe Stowarzyszenie Badaczy Pisma
Świętego.
19
Moja wiara się pogłębia
95
konieczne, by móc wykonywać tę
pracę. Wytłumaczył mi, że tylko w taki sposób może przetrwać te straszliwe czasy i poradzić sobie w osobistej
sytuacji życiowej. „Gdy człowiek się
boi”, powiedział, „to jest z nim
podobnie jak ze zwierzęciem. Jakby
wydzielał zapach, który go zdradza.
Im więcej masz pewności siebie, tym
mniej podejrzeń i uwagi na siebie
ściągasz”. I takie słowa w jego sytuacji, bez dokumentów! Ścigany i wolny jak ptak. Inni w takich warunkach
się ukrywali, nie wychodzili z ukrycia. A on był jednym z najbardziej
poszukiwanych i mimo to jeździł po
całym kraju. Oczywiście bardzo mi
Emmy (w środku) i Richard Zehden
tym zaimponował. Pracowaliśmy rze(przybrani rodzice Horsta)
telnie i pilnie.
Ale prowadziliśmy też długie
i wspaniałe rozmowy, szczególnie o głębokich sprawach Bożych. Sprawiało mi to wielką przyjemność, gdy teraz znowu mogła się zebrać rodzina i kilku przyjaciół, by wspólnie rozważać Strażnicę, a Bubi czytał
ją na głos. To było coś pięknego, w przeciwieństwie do zazwyczaj szybkiego czytania tego trudnego pokarmu duchowego. Dla młodej osoby
nie było to łatwo zrozumieć, nie mówiąc już o zachwycie. Do tego czasu duchową siłę czerpałam przede wszystkim z osobistego studium
i czytania swojej Biblii elberfeldzkiej. Ale tak bardzo brakowało mi
tych objaśniających i pobudzających do działania publikacji. Miałam
usilne i przemożne pragnienie trzymania ich w swoich rękach, czytania
w spokoju i rozmyślania nad poznanym materiałem.
Ale teraz on czytał, a jego głos brzmiał wspaniale, tak spokojnie
i ciepło, a jednocześnie z mocą i przekonaniem. To poruszyło mnie do
głębi, poruszyło moje serce. Bo mogłam zrozumieć to, co słyszałam.
Muszę przyznać, że zakochałam się w jego głosie. Czytał nie monotonnie lub teatralnie, ale po prostu dobrze. Nie gonił, choć za nim samym
urządzano pościg. Czytał spokojnie i z całego serca.
96
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Połączyła nas nić głębokiego wzajemnego porozumienia. Ogarniała mnie wielka radość, gdy pojawiał się u nas z ciężkimi walizkami wypełnionymi literaturą. Myślę, że wówczas tato był jedyną osobą, która
realistycznie oceniała związane z tym wielkie niebezpieczeństwo. Ale
gdy do tego zauważył, że oboje znaczymy dla siebie coraz więcej, że coraz bardziej się lubimy, to oboje z mamą wystąpili przeciwko mnie.
Było to dla nich po prostu za dużo. Dla mnie nastały ciężkie czasy.
Dokładnie sobie przypominam, jak czasami skrycie wypłakiwałam się
w drodze do biura.
Bubi, kurier, którego prawdziwego imienia Horst-Günther jeszcze
nie znaliśmy, opowiadał nam o swoim życiu. I tych opowiadań nie mogłam pojąć, nie mogły mi się pomieścić w głowie. Jak człowiek mógł
to wszystko przetrwać.
Mój ukochany tato, który dostrzegł uczucia swojej córki, odważnie
i bez skrupułów wziął Bubiego w krzyżowy ogień pytań: „Czy jesteś
nieślubnym dzieckiem?” Co za pytanie! A nawet gdyby, to cóż mógł
na to poradzić, jaka w tym była jego wina czy sprawka? Spokojnie
i szczerze odparł: „Nie, nie jestem. Moi prawdziwi, biologiczni rodzice próbują wszystkiego, by mnie odzyskać”. Ale i tak było nam naprawdę trudno zrozumieć wszystkie zawiłości w jego życiu.
I właśnie ta część dziejów jego życia spowodowała, że przywiązałam
się do niego całym sercem. Tak bardzo cierpiałam razem z nim, że dzisiaj nawet w przybliżeniu nie potrafię oddać tego słowami. Wewnętrznie
przeżywałam wraz z nim wszystkie niebezpieczeństwa jego tak okrutnie
skradzionej mu młodości. Pogoń, ciągła ucieczka, kilkuletni przymus
życia bez papierów! Poruszyło mnie to do głębi, a z tego prawdziwego
współczucia i cierpienia rozwinęła się później prawdziwa miłość.
Jego prawdziwi rodzice mieli duże szanse, by go odzyskać, bo jego
przybrany ojciec był Żydem. Przybrana matka Bubiego, Emmy Zehden,
była siostrą jego mamy. Miał ciężko, bo nie otrzymywał żadnych kartek na żywność. Jego przybrana mama miała jedną, a przybrany ojciec
– tylko połowę, bo był Żydem. A Bubiemu jako osobie poszukiwanej
naturalnie nie przysługiwała żadna kartka. Dzisiaj w archiwach, w aktach Emmy Zehden, wszędzie widnieje wzmianka, że z zawodu była
roznosicielem gazet. Jednakże sama nigdy nie rozniosła ani jednej
gazety. Nie potrafiła nawet jeździć na rowerze. To Bubi – Horst-Günther – jeździł na rowerze, bez dokumentów, narażając się na
Moja wiara się pogłębia
97
wielkie niebezpieczeństwo. Ale to oddzielna historia. Z tych paru groszy cała rodzina ledwo wiązała koniec z końcem. Jego przybrany ojciec, pochodzący z zamożnej rodziny żydowskiej, nigdy nie umiał się
odnaleźć w tej przymusowej nędzy.
I teraz znowu nastał dzień, w którym wyczekiwaliśmy Horsta. Gdy
do nas przybył, był zupełnie załamany. Próbowałam go podnieść na
duchu, pocieszyć. Wtedy dowiedziałam się, że jego rodzice zostali aresztowani, a teraz nie może już odwiedzać tego zakazanego, odizolowanego miejsca w Berlinie, który mimo wszystko był dla niego przystanią.
Na domiar złego martwił się o swoją przybraną matkę, którą kochał jak
własną, oraz o Richarda Zehdena, którego traktował jak własnego ojca
i mocno kochał. Ten narażony był na podwójnie okrutny los, bo był
jednocześnie Żydem i Świadkiem Jehowy. Wtedy zdarzało się to bardzo rzadko. Była to najgorsza możliwa kombinacja. Nigdy nie dowiedzieliśmy się o jego dalszych losach. Ślad po nim zaginął w Auschwitz.
Czy można się wczuć w położenie Bubiego oraz zrozumieć jego odczucia? I ja nie potrafiłam, choć bardzo się starałam. Wydarto mu
spod nóg ostatni kawałek ziemi. Zabrakło również jego ojcowskiego
przyjaciela, Waltera Sonnenscheina. Był to prosty stolarz, który jednak we wielu dziedzinach posiadał rozległą wiedzę, tak iż Bubi zawsze
mógł się z entuzjazmem od niego uczyć. Walter Sonnenschein i Bertel
Hopfe już jakiś czas temu zostali aresztowani. Możliwe, że właśnie
przez nich gestapo trafiło na nasz adres. Ale ani ja, ani rodzice nigdy
się o to nie pytaliśmy. Było to takie nieistotne, przez kogo lub przez co
albo w wyniku jakich okoliczności czy tortur, których żadną miarą nie
można ocenić ani opisać, zdobywano imię czy adres.
Miłość, która nie miała prawa bytu
Po kolacji Bubi i ja najczęściej zmywaliśmy naczynia. Byliśmy wtedy sami i mogliśmy otwarcie rozmawiać o wszystkim, co poruszało nasze serca. I tak doszło też do naszego pierwszego pocałunku, którego
oboje nigdy nie zapomnimy. Mianowicie bez namysłu wymierzyłam
mu policzek! Tak reagowałam w tamtych czasach. Ciągle toczyłam
czupurną małą walkę w biurze, gdzie wyrobiłam sobie wątpliwą opinię
osoby z twardą ręką. Zaraz odczuł to na sobie biedny Bubi – przeraził
się i zaniemówił. Oczywiście zrobiło mi się przykro i natychmiast go
98
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
przeprosiłam. Trzymał się za policzek i nie wiedział, czy śmiać się, czy
płakać. Tak więc szybko go pocałowałam. Ale gdy mój tato dostrzegł
to kiełkujące, nieśmiałe uczucie, bardzo się na mnie zdenerwował.
I miał rację, ostrzegając, do czego mogło to doprowadzić. Bubi – bez
przyszłości, bez dokumentów i ścigany jak zwierzę.
Ale tato nie miał racji, gdy zawyrokował, że jego dobrzy współbracia,
którzy działali bez dokumentów w podziemiu i też musieli się ukrywać,
jak na przykład Fritz Otto, nie mogą myśleć o dziewczynie lub o miłości. Zgadza się, że trzymali się w zupełnym ukryciu i nie podejmowali
ryzykownych wypraw z bagażem. Ale to nieprawda, że dla nich nie istniała żadna miłość. Dzięki Bubiemu wiedziałam to lepiej.
Powinnam była powiedzieć to mojemu tacie. Również to, że inni na
pewno nie są tak naiwni i porządni jak my dwoje. Mimo wszystko aż
za dobrze rozumiałam tatę, który bardzo mnie kochał. W tej dziedzinie był też większym realistą niż moja mama. Ta zapakowałaby nas
nawet do łóżka, z przykazaniem, by się dobrze sprawować, i w przekonaniu, że rzeczywiście by tak było.
Ale my oczywiście nie leżeliśmy razem w łóżku. Byliśmy nad wyraz przezorni – mimo całej gamy uczuć, jakimi może się darzyć dwoje
młodych osób. Może było to spowodowane powagą sytuacji i całego
tego okresu. Ale może właśnie przez to zrodziło się między nami
szczególnie głębokie i intensywne uczucie oraz zaufanie. Przyszedł mi
teraz na myśl wiersz Ericha Frieda, który jako Żyd z pewnością musiał wiele wycierpieć w nazistowskich Niemczech:
„To bzdura, mówi rozum.
To jest, czym jest, mówi miłość.
To nieszczęście, mówi wyrachowanie.
To nic innego jak ból, mówi strach.
To nie ma przyszłości, mówi wnikliwość.
To jest, czym jest, mówi miłość.
To żałosne, mówi duma.
To lekkomyślne, mówi rozsądek.
To niemożliwe, mówi doświadczenie.
To jest, czym jest, mówi miłość”.
Muzyka z płyt nie sprawiała wtedy tak wielkiej przyjemności jak dzisiaj. Mimo wszystko Bubi otworzył przede mną drzwi do innego świata.
Moja wiara się pogłębia
99
Dzięki dobrej muzyce o wysokim standardzie. I literaturze. Chociaż
moi rodzice, a szczególnie moja mama, byli bardzo oczytani, to jednak
dopiero Bubi tak naprawdę otworzył mi oczy, uszy i umysł na te sprawy. Pokazał mi, że nasza drogocenna wiara nie wyklucza tych rzeczy
oraz że Jehowa, szczęśliwy Bóg, z pewnością nie zwraca się przeciwko
indywidualnej radości swoich sług, dopóki postępują w zgodzie z biblijnymi zasadami. Uświadomił mi również, że Bóg nie życzy sobie
posłuszeństwa, które nie byłoby oparte na własnym przekonaniu i rozeznaniu.
Ale Bubi nie zyskał tym przychylności innych. Nie zrozumiano go,
ponieważ dawał wyraz osobistym poglądom, ukształtowanym w pewnym stopniu przez bardziej humanistyczne wychowanie jego ojca.
Niektórzy gdańscy Badacze Pisma Świętego, bardzo dogmatyczni
w swoich poglądach, nie mogli zrozumieć Horsta. Swoim nastawieniem wyprzedzał epokę, w jakiej żył. Odpowiadało ono już naszym
dzisiejszym poglądom i pouczeniom.
Śmierć Christy
Później nastąpiło pożegnanie z moją ukochaną młodszą siostrą,
Christą. W wieku zaledwie jedenastu lat zakończyła swoje młode życie, będąc w pełni świadoma, że będzie spać snem śmierci aż do momentu zmartwychwstania. Internista i przyjaciel domu, doktor Beutter,
nie mógł zrozumieć, jak to możliwe, że tak małe dziecko z takim spokojem i z taką odwagą stawia czoła śmierci. Jakże często mama swoją
ofiarną opieką pomagała swojej małej córeczce przetrwać wszelkie
możliwe kryzysy. Pewnego razu zabrała ją ze szpitala. „Umrzeć może
równie dobrze w domu, i to w moich ramionach” – ustawiła krótko
pielęgniarkę. Gdy później oddawała zabraną piżamę, pielęgniarka
chciała jej złożyć wyrazy współczucia. Dla niej graniczyło to wręcz
z cudem, że owo ciężko chore dziecko jeszcze żyje. Krytyczne lata
przeżyliśmy w wielkim strachu o życie mojej ukochanej siostry Christy. Obie darzyłyśmy się mocnym i głębokim uczuciem. Raz po raz
musiałam odmalowywać w jej umyśle obraz błogosławieństw pod pokojowymi rządami Jezusa Chrystusa i jego Królestwa. Z błyskiem
w oku mawiała: „Wiesz, nie mogę się tego doczekać, robisz mi
‘apetyt’ ”. Pewnego zimowego dnia powiedziała cicho: „Zawołajcie
100
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
w końcu Hermi”, a potem jeszcze ciszej: „Nie płakać i nie smucić się,
przecież wszyscy znów spotkamy się w Bożym Królestwie”. Właśnie wymawiała to ostatnie słowo, Królestwo. Zasnęła z tym słowem na ustach.
Doktor Beutter wyznał: „Jeszcze nigdy nie widziałem takiej śmierci”.
Ponad pół wieku później, gdy znów spotkałam się z Elżbietą Abt, ta
przypomniała mi o przedwczesnej śmierci mojej małej dzielnej siostrzyczki. Śmierć Christy głęboko ją poruszyła. Elżbieta z Haraldem
i małą córeczką Juttą przychodzili do nas jeszcze jako zainteresowani –
zanim tę trzyosobową rodzinę rozbiło wielkie cierpienie i wielka rozłąka.
Rodzina Abtów znosiła prześladowania z godnością i przekonaniem.20
Wykłady pogrzebowe mogły być w tamtych czasach powodem do
aresztowania. A zatem pomimo całego żalu trzeba było zachować
rozwagę i wielką ostrożność. Uznaliśmy to za mądre, że William
Güsten, przyjaciel rodziny, powiedział kilka słów i przedstawił pociechę z Biblii, a później na grobie Christy tylko przeczytał na głos
jej ulubioną pieśń:
„Zbliża się piękny poranek,
dzień wielki naszego Pana,
jeszcze zakryty przed światem,
nam świeci gwiazda poranna”.
Była to długa pieśń. Ta strata przysporzyła mi wiele dotkliwego
bólu, bo bardzo mocno kochałam moją siostrę. Była jakby częścią
mnie – częścią, której mi teraz brakowało.
Mama żyła w głębokim przeświadczeniu, że nasza próba jeszcze
nadejdzie. Było to zgodne z jej mocną i czasem dziecięcą wiarą, że dopóki Christa żyła, to aniołowie Jehowy powstrzymywali wroga. Mniemała, że dobry Niebiański Ojciec nie dopuścił bolesnej rozłąki z tym
chorym i bardzo wątłym dzieckiem, bo z tęsknoty za domem i z wewnętrznego bólu moja siostrzyczka mogłaby umrzeć jeszcze przed zaledwie jedenastym rokiem życia. Ale teraz mama mogła się należycie
uzbroić w oczekiwaniu tego, co miało nadejść. Każdą wolną chwilę
wykorzystywała na zagłębianie się w studium Biblii. Była gotowa dać
dowód swej wiary i wierności, mając dobrze ugruntowaną wiedzę
i pewność przekonań.
20
Życiorys Haralda i Elżbiety Abtów znajduje się w Strażnicy nr 1/1981, ss. 19-28.
6
Aresztowanie i uwięzienie
od koniec stycznia 1943 roku Ruth, moja starsza siostra, wyszła
za mąż, co przez kilka dalszych dni miło świętowaliśmy w nielicznym gronie. Pewnego wieczoru na przyjęciu był u nas także
Horst. Późną nocą mieliśmy odprowadzić jednego z gości do domu.
Uczyniliśmy to chętnie, a ów spacer na zawsze pozostanie nam w pamięci. Droga powrotna była bajecznie piękna, w środku lodowatej,
usianej gwiazdami styczniowej nocy! Brnęliśmy w skrzypiącym śniegu, wzdłuż Motławy, po długim sławnym moście. Nad nami rozciągało się gwieździste niebo. Trzymając się za ręce, mijaliśmy Żurawia.
Mieliśmy wrażenie, że na całym świecie jesteśmy tylko we dwoje. Te
chwile były dla nas niczym zimowa bajka. Przenikał nas lodowaty
chłód, ale nasze serca płonęły. W latach rozłąki, które miały jeszcze
nadejść, oboje tysiące razy powracaliśmy właśnie do tych chwil
i wciąż na nowo je przeżywaliśmy.
Horst pojawił się w naszym życiu jesienią 1942 roku. Zima minęła
i nadeszła wiosna; w tym okresie czerpaliśmy radość z krótkich i niebezpiecznych spotkań wypełnionych pilną pracą. Czuliśmy się szczęśliwi, mając poczucie, że robimy coś wartościowego dla naszej wiary,
coś, co w naszym młodym życiu było dla nas najważniejsze.
Lato nie miało nam jednak upływać pod znakiem tych krótkich,
niedozwolonych i kradzionych chwil, przepełnionych radością
spotkania. Nadszedł maj i już niemal chylił się ku końcowi, gdy
pewnego dnia przyszedł do nas nasz gospodarz, pan Radke, będąc
w widoczny sposób zdenerwowany. Odwiedzał nas co najmniej raz,
a najczęściej kilka razy dziennie – czasem na dłużej, czasem na krótko.
P
101
102
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Często przesiadywał u nas przed ladą, czytając gazetę. Mieszkał nad
nami. Miał trzy domy i trochę innych posiadłości.
Pan Radke był „wolnomularzem”, ale nie nazistą. Trzęsąc się ze strachu, drżącym głosem wyznał mojemu ojcu, że byli u niego gestapowcy
i go przesłuchiwali. Tak, gestapowcy! Nie bez powodu wypytywali go
o pewnego młodego człowieka, którego ten, jak zeznał, nigdy w życiu
nie widział na oczy. Tą wypowiedzią pan Radke chciał ochronić naszą
rodzinę. Jego odwaga jest naprawdę godna podziwu, gdyż po pierwsze
wiedział o tym młodym mężczyźnie – właściwie to nie wiedział o nim
nic bliższego, ale kilka razy go widział. Po drugie powiedział nam o tym
zdarzeniu, co również świadczyło o wielkiej odwadze. Już za sam ten
czyn mógł go czekać obóz koncentracyjny.
W całej swojej ofiarności i z widocznym zakłopotaniem pan Radke zupełnie poważnie zaproponował mojemu ojcu, że się ze mną ożeni. W ten
sposób chciał mi zapewnić w jakiejś mierze ochronę i bezpieczeństwo. Ze
względu na swój zaawansowany wiek obiecał mu, że zrezygnuje z małżeńskich praw. Jednak w razie jego śmierci byłabym bardzo bogatą wdową.
Ponadto w przypadku, gdyby moi rodzice zostali aresztowani, znajdowałabym się w dobrych rękach. Mój tato musiał użyć wszystkich sposobów,
by wyperswadować mu tę niedorzeczność, ale tak, by go nie zranić. Równocześnie chciał mu wyrazić swoją wdzięczność za tę propozycję.
Od tego momentu zaczęliśmy się bać. Co mieliśmy zrobić? W żaden sposób nie mogliśmy ostrzec Horsta, bo nie znaliśmy jego adresu.
W miarę upływu dni stopniowo się uspokajaliśmy. Na adres mojego
biura przychodziły jego listy, a w jednym z nich pisał, że na Zielone
Świątki planuje nas odwiedzić.
Mój ostatni dzień w szkole i w biurze
Był to dzień poprzedzający Zielone Świątki, a w tym czasie szkoła
handlowa miała ferie. Trzeci rok uczyłam się na agenta ubezpieczeniowego i już stopniowo przygotowywaliśmy się do egzaminów. Była
to klasa Pfahla, dyplomowanego nauczyciela handlu. Już od dawna
zwróciłam uwagę na jedną koleżankę z klasy, Ursel Borczekowski, ale
bardzo trudno było nawiązać z nią kontakt. Siedziała za mną, na samym końcu rzędu, niedaleko drzwi. Siedziała więc najdalej ode mnie.
Poza tym mieszkała na drugim końcu miasta.
Aresztowanie i uwięzienie
103
Ale w tym dniu czułam swego rodzaju potrzebę, by odprowadzić ją do
domu i dać jej dokładne świadectwo, co też nie było pozbawione ryzyka.
Jakże byłam szczęśliwa, że nie pomyliłam się w swoich odczuciach! Słuchała mnie z otwartą buzią i z otwartym sercem. Droga do okolicy,
w której mieszkała, była bardzo długa, ale ja się z tego cieszyłam. Był to
ostatni dzień w mojej szkole, a później już nigdy nie spotkałam żadnej osoby z klasy – z wyjątkiem Ursel. Po latach mój ojciec, gdy pełnił „pełnoczasową służbę pionierską” na północy Niemiec, stanął pewnego dnia u jej
drzwi. Nie była szczególnie zainteresowana orędziem o dobrej nowinie.
Ale gdy rozmowa zeszła na Gdańsk, Ursel ożywiła się: „Miałam kiedyś
w klasie koleżankę, która już mi o tym opowiedziała. Aresztowali ją”. Coś
w głębi nich drgnęło, gdyż mówiła o jego córce, Hermi. Ursel koniecznie
chciała się dowiedzieć, co się ze mną stało. Wkrótce jej serce zwróciło się
ku cudownemu Źródłu energii, które wówczas udzieliło tej prostej młodej
dziewczynie mocy daleko wykraczającej poza jej własne siły. Ursel,
a później także jej mąż, stali się wiernymi świadkami na rzecz Jehowy.
Już na kilka dni przed Zielonymi Świątkami szef kadry, w towarzystwie dwóch panów, przeszedł przez przedpokój, w którym siedzieliśmy
zazwyczaj w czwórkę. Idąc, przedstawił mnie mimochodem, wymieniając moje nazwisko. Czy tylko moje? Może wymienił też inne? Dopiero
dużo później w ogóle przypomniałam sobie to zajście, któremu wówczas
nie przypisałam żadnego znaczenia. Byłam tak dalece pochłonięta pisaniem, że prawie w ogóle nie podnosiłam wzroku. W każdym razie niczego nie przeczuwałam. Byłam niewyobrażalnie i niewybaczalnie naiwna.
Po prostu nie skojarzyłam, że byli to gestapowcy.
Później wydarzyło się coś, co także było całkiem dziwne. W niedzielę przed Zielonymi Świątkami zostałam niespodziewanie wysłana
w charakterze gońca, co nigdy przedtem się nie zdarzało. I jeszcze ta
długa, bezsensowna trasa. Nie mogłam tego pojąć. Miała to być przysługa dla mojego szefa, który mnie o nią prosił ze smutkiem w oczach.
W tym czasie gestapowcy zamierzali przeszukać moje miejsce pracy.
Wróciłam bardzo zdyszana i koniecznie chciałam jeszcze odnaleźć
szefa. Jednak pomimo całej swojej naiwności w związku z tymi wydarzeniami, które zresztą bardzo zręcznie ukartowano, miałam złe przeczucia; czułam, że coś wisi w powietrzu. W każdym razie koniecznie
chciałam jeszcze osobiście spotkać się z moim szefem, panem Hundiusem – jakbym przeczuwała, że również jego już nigdy więcej nie zobaczę.
104
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Już od dawna chciałam opowiedzieć mu o swojej wierze, dać
obszerne świadectwo o moim Bogu. Wcześniej były to tylko ułomki,
wtrącenia. Teraz wreszcie, jeszcze przed dniami świątecznymi – obojętnie, co by z tego wynikło – chciałam to zrobić. Tak więc wręczyłam
mu, nie mogąc jeszcze złapać tchu, wiersz mojej mamy o wielkiej kwestii spornej. Ten długi utwór był wyraźnym i bardzo dokładnym świadectwem o naszym Bogu i o naszej wierze. Nie była to żadna zakazana
literatura, jak Strażnica. Ten wiersz mówił o wydarzeniach od początku stwarzania aż do przywrócenia wszystkich rzeczy.
Nie wiedziałam, jak mam rozumieć łzy w jego oczach i jego nad wyraz serdeczne, ale poniekąd bojaźliwe podziękowania. On jednak w tym
momencie na pewno wiedział, że jest to pożegnanie nie tylko na dni
świąteczne, ale na zawsze. W końcu z polecenia gestapo musiał mnie wysłać w drogę i z pewnością przeżywał także rewizję moich rzeczy. Sam
właściwie nie mógł być nazistą. Choć był ulubieńcem wszystkich młodych dziewcząt, nie miał żony ani dziewczyny. Gdyby jego skłonności
się wydały, w obozie koncentracyjnym musiałby nosić „różowy trójkąt”.
Gestapo przypuszcza atak
Pozostały mi – a właściwie nam, bo Bubi przyjechał – tylko dwa
dni świąt. Nie chcieliśmy jedynie pracować i pisać. Byliśmy młodymi,
normalnymi ludźmi, cieszyliśmy się z nadchodzących wspólnych
chwil i myśleliśmy, że niebezpieczeństwo minęło. Już w przeszłości,
w Berlinie, Bubi często wymykał się przez okno, chociaż wtedy chodziło zaledwie o sprawę wychowania, ponieważ Żydowi nie wolno
było wychowywać dziecka aryjskiego pochodzenia. My również mieszkaliśmy na parterze.
Gdy jednak tamtego dnia, 13 czerwca, pierwszego dnia świąt, rozległ się ostry dźwięk dzwonka do drzwi, nawet przez myśl mu nie
przeszło, że mógłby uciekać. Nas wszystkich ogarnęło jakby odrętwienie. Aby uniknąć przesady, powiem tylko, że do mieszkania wtargnęło przynajmniej sześciu mężczyzn. Mi się wydawało, że jest ich co
najmniej tuzin. Wszyscy byli wysocy i postawni, nosili po części
skórzane płaszcze. Rozchodził się od nich zapach, który wywoływał
przerażenie. A może to tylko dym papierosowy, którym przesiąkła ich
odzież? Było to gestapo z Berlina i Gdańska.
Aresztowanie i uwięzienie
105
Miałam wrażenie, jakby przez moje ciało przetoczyła się ogromna
fala wrzącego oleju, który tamował mi oddech. Pierwszy i jedyny raz
w życiu straciłam nawet chwilowo kontrolę nad pęcherzem. Naprawdę myślę, że na krótko przestało też bić moje serce. To było straszne –
jak gdyby rozchodziła się woń śmierci, która miała nas udusić. W każdym razie mnie, a z pewnością też mojego ojca. Do tego dochodziły
wszystkie te wulgaryzmy i groźby.
Tylko moja matka zdawała się nic sobie z tego nie robić. Zachowała absolutny spokój. Doszłam do siebie, gdy jeden z nich spytał ją, czy
ten kurier ma ze mną romans. Wzburzona zapytała, co przez to rozumie. „No, przecież przesiadywali sam na sam w pokoju pańskiej córki”. Stanęła przed nim w niezrównanej i niezapomnianej pozycji,
wyprostowana, patrząc na niego bez cienia strachu. Ucięła krótko:
„No i co z tego?” Gestapowiec zaczerwienił się jak burak i nie odpowiedział już ani słowem.
W końcu przyłapali Horsta i mnie, ale nie w łóżku, lecz ze stertą
porozkładanych różnych przekładów Biblii. Poznosiliśmy je z całego
mieszkania, ze wszystkich zakamarków, by ustalić sens pewnego fragmentu. Na szczęście wtedy nie pracowaliśmy przy matrycach.
Już tutaj Horst został brutalnie pobity i zakuty w kajdanki. „Oto
idzie książę pokoju” – powiedział jeden z gestapowców. „Wystarczająco długo miałeś nas za błaznów. Ale póty dzban wodę nosi, póki się
ucho nie urwie. Już my się o to postaramy, by się urwało”. Niedługo
potem mieliśmy tego posmakować. Rodzice, Horst, ja i Ferdinand Ott,
nasz brat zajmujący się strojeniem fortepianów, który właśnie u nas
gościł, byliśmy po kolei odprowadzani do różnych samochodów
i odwożeni na komendę gestapo.
W samochodzie moja mama odezwała się z niezrównaną wyrazistością w głosie: „Głowa do góry, moje dziecko. Krótki jest ten czas, ale
wieczność jest długa, i ta należy do nas!”. Nigdy nie zapomnę tych
słów. W rezultacie kategorycznie zabroniono jej się odzywać, aby
dziecko – teraz znów byłam dzieckiem – nie zostało zepsute do ostatnich granic. Wiedzieliśmy, że wysuną przeciwko nam poważne zarzuty, na przykład „osłabianie ducha bojowego niemieckiej armii” i tym
podobne.
Straciłam poczucie czasu, nie odczuwałam głodu, pragnienia ani
zmęczenia. Nastała noc. Pod każdym względem zapanowała noc.
106
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Dla nas czas jakby stanął w miejscu. Tutaj, na komendzie, na naszych
oczach maltretowano Horsta tak brutalnie, że miałam wątpliwości,
czy przeżyje. Z pewnością chcieli nas przez to zastraszyć. Potem gestapowcy zaczęli nas przesłuchiwać, ale te przesłuchania były stosunkowo krótkie, odbywały się w pośpiechu i w nerwowej atmosferze.
Musieliśmy wchodzić i wychodzić, wychodzić i wchodzić, i znów czekać na korytarzu. Jednakże pełnię złości i brutalności odczuł na sobie
ten tak długo poszukiwany kurier. Gdy ciągle zakutego w kajdanki
wypchnięto go kopniakami na zewnątrz, był tak zmasakrowany
i zmaltretowany, że nie mogłam go rozpoznać.
Do wieży
Późną nocą znów załadowano nas do samochodów i odtransportowano z komendy gestapo, która mieściła się przy Neugarten (obecnie:
ul. Nowe Ogrody), na Karrenwall (obecnie: ul. Okopowa). Było to
miejsce, które my, Gdańszczanie, nazywaliśmy Wieżą. gestapo przetrzymywało tam swoich więźniów i wyprowadzało ich stamtąd – przeważnie pieszo – wyłącznie na przesłuchania. Gdy tylko tam przybyliśmy, odzyskałam równowagę i radość, a zawdzięczam to odwadze
mojej mamy.
Od samego początku ze wszystkich sił starałam się każdemu dać do
zrozumienia, że jesteśmy gotowi z radością znosić te ciężkie próby
w walce o słuszną sprawę. Ale potem, w Wieży, stara strażniczka powitała mnie słowami: „No, jeszcze odechce ci się śmiechu, gdy tylko pojawią się wszy, pluskwy i głód”. O nie, wszy i pluskwy! To nie może
być prawda! Przez chwilę znowu bardzo się przeraziłam, bo trafiła
w sedno. Tego się nie spodziewałam. Ale nie chciałam pozwolić, by
już same przerażające groźby usunęły z mojej twarzy uśmiech.
I nawet później, gdy z głodu ledwo potrafiłam utrzymać głowę prosto, nie przestawałam się uśmiechać. Dzień w dzień starałam się uważać za przywilej wszystko, co mnie spotykało i co miało powalić mnie
na kolana. Tak jak mówi Biblia, starałam się to uważać za dar, za sposobność pokazania nie tylko tego, że wierzę w Chrystusa, ale także tego, że mogę dla niego cierpieć. Ten Największy ze wszystkich ludzi
wyraźnie oznajmił, co spotka jego prawdziwych naśladowców: mogą
być uważani za zbrodniarzy i traktowani tak samo jak on, a nawet
Aresztowanie i uwięzienie
107
mogą ponieść śmierć. Ówczesna dyktatura rzeczywiście przyniosła ze
sobą wszystkie te cierpienia. Ale Chrystus znał przyczynę swych
cierpień. Ja też ją znałam, dlatego odczuwałam wewnętrzny spokój.
I chciałam walczyć o moją radość, nawet jeśli uśmiech często był tylko formą płaczu. Bardziej niż kiedykolwiek byłam teraz zdecydowana
nie pójść na żadne ustępstwa.
Wszystkich nas rozmieszczono w osobnych celach. Mojej mamie
przydzielono większą celę, tzw. celę prostytutek, a mi – maleńką klitkę. Była tam tylko bardzo wąska prycza i nieobleczona derka końska,
i to miało wystarczać dla trzech osób. Jakikolwiek ruch był możliwy
tylko wtedy, gdy prycza była złożona. Nie miałyśmy tam ani szafy, ani
stołu, stał tylko ten odrażający kubeł, który opróżniano każdego ranka. Sama nie wiem, jak można tam było spać. Ale ja spałam. Chyba
z wyczerpania. Byłam skulonym kłębuszkiem nieszczęścia, któremu
jednak młodość i czyste sumienie pozwalały spać spokojnie.
Ale teraz ta sytuacja działała na nerwy, których niestety nie wyniosłam z domu w najlepszej formie. Ciągle mnie wywoływano. To była
istna tortura. To było naprawdę straszne. Kiedy pod eskortą gestapowców przechodziłam z Karrenwall (dzisiaj: ul. Okopowa) na Neugarten (dzisiaj: ul. Nowe Ogrody), nie widziałam ani nie rejestrowałam w pamięci niczego dookoła mnie – ani pogody, ani ludzi, ani też
miasta. Mogłam tylko się modlić i błagać o siły. Czułam się jak zdeptany, nikły robak, który doskonale wie, że o własnych siłach nie jest
w stanie przetrwać tych psychicznych i fizycznych tortur. Powzięłam
mocne i nieugięte postanowienie, że nie wydam żadnego z moich
współwyznawców, bez względu na to, co się ze mną stanie.
Szykany polegały na tym, że godzinami trzeba było czekać na korytarzach. Wchodziliśmy, wychodziliśmy i znów wchodziliśmy. Raz
traktowano nas łagodnie, kiedy indziej bezwzględnie. Używano wszelkich możliwych metod, łącznie z wprowadzaniem nas w błąd: „Ten
i ów już to zeznał, a pani ma to tylko potwierdzić”. Niczego nie potwierdziłam, w niczym nie ustąpiłam. Nie było to takie proste – wręcz
wpadali we wściekłość. Taka młoda istota jak ja śmiała sprzeciwić im
się w twarz – im, panom świata. Jeszcze dzisiaj mam żywo w pamięci,
jak usilnie się wówczas modliłam, stojąc na zimnych posadzkach,
głodna i zmarznięta w mojej lekkiej, letniej sukieneczce. Moje nerwy
były napięte do ostatnich granic. W tym wszystkim najważniejsze
108
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
było jedno jedyne życzenie, jedna jedyna prośba: by pozostać silną
i nikogo nie wydać. Chcieli zdobyć nazwiska, kolejne nazwiska,
by z powodzeniem dokonywać dalszych aresztowań. Przez cały ten
czas w ogóle nie myślałam o sobie.
Jedno z najpotworniejszych przesłuchań na gestapo ciągnęło się do
późnej nocy. Zaczęło się tym, że strażniczka przypadkowo otworzyła
drzwi do celi mojej mamy. A może miała uczynić to celowo? Tego nie
wiem. Pragnęli doprowadzić nas na skraj wytrzymałości psychicznej
i nerwowej, a właśnie moja mama była dla nich najbardziej zaciętym i najgroźniejszym przeciwnikiem. Za każdym razem wywoływano ją, a potem
znów wpychano do celi: „Ach nie, przecież chcą córkę”. Następnie zatrzaskiwano drzwi. Co mogła czuć matka, która wiedziała, że jej dziecko znowu zostało wydane na pastwę bestialskich gestapowców? Przez szereg
godzin klęczała pod drzwiami celi, by usłyszeć, kiedy wreszcie wrócę z tego długiego przesłuchania i zostanę ponownie zamknięta w celi. Naturalnie przez cały ten czas bardzo intensywnie o mnie myślała i się za mnie
modliła. Przez siedem długich, niekończących się godzin.
Jak już wspomniałam, miałam być przesłuchiwana; wyprowadzono
mnie zatem z celi. Już sam zgrzyt zamka i trzask rygla porządnie mnie
przeraziły. Podczas tego długiego i koszmarnego przesłuchania, które
ciągnęło się do późnej nocy, oślepiano mnie jaskrawymi lampami
i brano w krzyżowy ogień pytań, co miało doprowadzić u mnie do załamania nerwowego. Ale ja nie chciałam podać nazwisk, o których
z pewnością wiedzieli, że muszę je znać. To było szczególnie trudne.
Być może podczas następnych rewizji domu lub biura znaleziono jakieś listy i wyciągnięto jakieś wnioski. Tego nie wiem.
Później coś się zmieniło. Zaczęto mnie traktować z większym szacunkiem. Może przy przeszukiwaniu moich książek i listów uświadomili sobie – mimo swojego zaślepienia – z jakimi ludźmi mają do
czynienia? Gdzieś w głębi serca mieli przecież ludzkie odruchy,
o czym opowiem nieco później.
Zarzucali mi, że jestem fanatyczna, uparta i zakłamana. Z pierwszymi wyzwiskami musiałam się pogodzić. Po prostu tak o mnie myśleli. Tylko stwierdzenie, że jestem zakłamana, bolało. Dość często
faktycznie wprowadzałam ich w błąd. Niekiedy nawet kłamałam, by
chronić moich współwyznawców. Teraz rozmyślałam – godzinami,
dniem i nocą. Nie miałam żadnego innego zajęcia. Wystawiona tylko
Aresztowanie i uwięzienie
109
na odór kubła, przygniatającą bliskość drugiego człowieka i burczenie
w żołądku, podjęłam następującą decyzję:
Podczas następnego przesłuchania uświadomię im, że nie mogą już
więcej używać w odniesieniu do mnie słowa „zakłamana”. Jeśli chodzi
o mnie samą, mogą pytać o cokolwiek zechcą, ale gdy tylko zaczną
mnie wypytywać o kogoś z moich współwyznawców, odmówię wszelkich zeznań. Na przedostatnim przesłuchaniu wyprowadziłam ich
w pole. Gdy sytuacja stała się już całkiem nie do zniesienia, wymieniłam jedno nazwisko. W tym dniu to mnie uratowało. Ale miałam całkowicie czyste sumienie. Było to nazwisko Kurta Weigla – współwyznawcy, który mnie ochrzcił i o którym dobrze wiedziałam, że siedzi
w areszcie za odmowę służby wojskowej, a prawdopodobnie już stracił
swoje młode życie pod gilotyną.
Zachwyceni okolicznością, że wreszcie mnie przemogli, zostawili
mnie w spokoju i odeszli. Ich złość odczułam na sobie oczywiście podczas następnego, szczególnie długiego i wyczerpującego przesłuchania. Nie wiem, czy mi uwierzyli, że nie wiedziałam o Kurcie Weiglu.
Ale odtąd – uparcie i zacięcie – odmawiałam wszelkich zeznań. Ani razu nie mogli mnie już nazwać zakłamaną. Niczego ze mnie nie wydobyli. Nie było łatwo to przetrwać, w wieku zaledwie siedemnastu lat.
To miejsce, zwane wieżą, miało coś w sobie. Pierwszą przeszkodą
były drzwi do celi – wąskie, czarne i mroczne, okute żelazem. Dlaczego właśnie te drzwi tak mocno utkwiły mi w pamięci? Nie zdawałam
sobie z tego sprawy, dopóki na początku lat pięćdziesiątych na jednym
z naszych kongresów w Dortmundzie nie przydzielono mi hotelu,
który dawniej pełnił funkcję podziemnego bunkra. Odgłos otwierania
i zamykania tych drzwi tak dalece przywodził mi na pamięć tamte
wspomnienia, że każdy powrót gości do hotelu był dla mnie – trzymającej w objęciach małą córeczkę – istną torturą. Drżąca czekałam na
powrót kolejnego gościa. Nie chciałam zapaść w drzemkę i w półśnie
przenieść się do tej wieży, do jednej z okropnych cel sprzed lat. Zlana
zimnym potem, ciągle podskakiwałam z przerażenia. Ta noc ciągnęła
się w nieskończoność. Zrozumiałe, że nie chciałam tam spędzić już
żadnej innej nocy.
„Serce zna gorycz duszy człowieka, a do jej radości nie wmiesza się nikt
obcy”, mówi jedno z przysłów. Cieszyłam się, że w obliczu prób mam
przywilej obstawać przy wielbieniu Boga, mając w sercu wszystkie
110
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
wspaniałe przykłady wiary opisane w Biblii, a przede wszystkim przykład samego Jezusa Chrystusa. Tej radości nie mógł mi odebrać żaden
człowiek. Odczuwałam wewnętrzny spokój i przeżyłam coś całkiem
niezwykłego. Wszystko, co potworne, wstrętne i przerażające, ominęło mnie jakby z daleka lub jakbym była pod swego rodzaju narkozą.
Odseparowana od mamy, taty i wszystkich osób, które kochałam,
szczególnie odczuwałam na sobie pocieszające i dobrotliwe ramię mojego Boga, które nade mną spoczywało. Pragnęłam uczynić wszystko,
dosłownie wszystko, by Bóg nigdy go nie cofnął. To było moim największym pragnieniem i o to najbardziej zabiegałam. Jakże wielką
radość mi to sprawiało! Również Psalm 119, werset 165 mówi: „Obfity
pokój należy do tych, którzy miłują twe prawo, i nie ma dla nich żadnej przyczyny potknięcia”. Choć byłam tak młoda, właśnie w tamtych dniach
stałam się dojrzała i dorosła. Jak wyglądała gorycz duszy człowieka,
znana sercu, jak mówi księga Przysłów? Ta niedziela, z której nadejścia
tak się cieszyłam, z wszystkimi marzeniami i pragnieniami siedemnastolatki, dobiegła końca za przerażającymi drzwiami celi, z perspektywą pojawienia się wesz, pluskiew i głodu, którymi straszyła strażniczka. Ale jeszcze dotkliwiej cierpiałam z całkiem innego powodu.
W ostatnich latach wojny we wszystkich więzieniach i obozach panowało potworne przepełnienie. Tamta cela była za mała i za ciasna
już dla jednej osoby, a zamknięto w niej trzy. Ta strona budynku była też ocieniona, a ponadto znajdowały się w niej kubły. Druga strona wieży nie tylko była nasłoneczniona, przez co małe zakratowane
okna wpuszczały do cel nieco więcej światła, ale stał tam też stary, zaniedbany klozet ze spłuczką. W tych celach nie trzeba było korzystać
z kubłów i znosić tego odrażającego zapachu. Ale z braku higieny te
trzy osoby roztaczały swoją własną woń. Zaskakujące, że w tak skrajnych warunkach maleńkie udogodnienia wyzwalały tak ogromne
uczucie szczęścia! Na przykład można by było umieścić w jednej celi
szczuplejsze lub sympatyczniejsze, młodsze osoby, by łatwiej się oddychało. Były to tylko drobnostki, ale jak wspomniałam, o nadzwyczaj wielkim znaczeniu.
Późną nocą przydzielono mi i jeszcze dwóm osobom celę w zacienionej części wieży. Gdy nastał ranek – drugi dzień Zielonych Świątek –
obie kobiety powiedziały mi, że dzisiaj chyba już nie będzie przesłuchań.
Skoro w jeden dzień świąt gestapo zajmowało się nami do późnej nocy,
Aresztowanie i uwięzienie
111
dzisiaj nie powinnam się spodziewać przesłuchania. Dlatego dzisiaj,
w dzień świąteczny, na pewno nie zostanę wywołana. I tak też było.
Tylko że osoba, z którą dzieliłam celę – starsza wiekiem, tęga kobieta – zaczęła mi wróżyć: o mnie, o mojej rodzinie i o wszystkich wydarzeniach. Ale ja nie chciałam, żeby mi wróżyła. Musiałam na siłę jej
przerwać. Wszystko, co powiedziała, było zgodne z prawdą. Ogarnęło
mnie uczucie grozy, bo wiedziałam, z jakiego źródła pochodzi ta
„prawda”. Ja natomiast miałam zaufanie do silniejszej duchowej potęgi i siły. Mimo beznadziejnego położenia miałam w sobie mnóstwo
światła, radości i poczucia bezpieczeństwa. Wiedziałam, że dobre moce są potężniejsze. Nagle ta kobieta zaczęła gorzko płakać. Drżąc na
całym ciele, wyjąkała, że jest bardzo wyczerpana, gdy zawładną nią te
moce, którym nie potrafi się oprzeć. Dopóki przebywałyśmy razem,
była od nich uwolniona, było jej lżej, czuła się szczęśliwa.
Miałam jeszcze jedno przeżycie z tą kobietą: jakby nigdy nic puściła bardzo głośno wiatry. W tej ciasnej celi! Zauważywszy moją reakcję,
poradziła mi, żebym nie zgrywała damy. I tak wkrótce stwierdzę, że
jest to dużo lepiej i zdrowiej. Bez najmniejszego ruchu i po tej zupie
nie było innego wyjścia.
Ta druga towarzyszka niedoli to młoda Polka, która musiała pełnić
ważną funkcję w podziemiu. Ale później, w obozie koncentracyjnym,
który był obozem dla Polaków i równocześnie obozem zagłady, stała
się już kimś. Udawała, że w ogóle mnie nie zna. Ale tutaj, w tej niewyobrażalnej ciasnocie, była miłą i sympatyczną towarzyszką niedoli.
Udało się jej nawet przemycić coś do celi, mimo że z reguły było to absolutnie niemożliwe. Była to gruba, obficie obłożona, podwójna kanapka – przedmiot westchnień, a zarazem pierwsza kanapka w moim
życiu. Sprawiedliwie podzieliła się z nami tym przysmakiem.
Polacy nazywali tę zupę zaklepką. Wydawano ją każdego południa.
Była to bliżej nieokreślona, brunatna zupa z mąki, która na początku
miała obrzydliwy smak. Od czasu do czasu pływał w niej kawałeczek
koniny. Albo odrobina kapusty w niedzielę. Ale stopniowo coraz bardziej cieszyłam się na samą myśl o tej nędznej zupie. Z dnia na dzień
smakowała mi coraz lepiej i chętnie bym zjadła więcej niż tę małą, blaszaną miskę zupy.
Gdy pięć tygodni później do mojej celi doszła nasza duchowa siostra z Polski, ku mojej i ku jej wielkiej radości znajdowałam się już
112
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
w nasłonecznionej części budynku. Z ledwością zdołałam przeszkodzić jej w wylaniu zaklepki do ustępu. Sądziła, że czegoś takiego
faktycznie nie można wziąć do ust. A jednak można było, i to jeszcze
jak! I jak bardzo można było się cieszyć na samą myśl o tej zupie!
To zajście dotknęło mnie w podwójnej mierze. Już przed moim aresztowaniem z czystego współczucia nie smakowało mi prawie żadne
jedzenie, gdyż ciągle myślałam o naszych drogich polskich przyjaciołach, którzy otrzymywali daleko mniejsze racje żywnościowe niż my.
A teraz moja współwyznawczyni potrafiła tak pięknie narzekać. Ale
może jest to tylko kwestia mentalności.
Dla mnie było to bardzo ważne, by nauczyć się, że wiele opisów
z pewnością jest tylko w połowie tak pięknych lub tak strasznych niż
w rzeczywistości. Dlatego spisując niniejsze wspomnienia, bardzo się
staram z drobiazgową dokładnością trzymać prawdy. Gdy mam wątpliwości, wolę wcale się nie wypowiadać. Ale właśnie w tych wszystkich przeżyciach tak wielu rzeczy nie można wyrazić słowami.
Nie każdy ma wrodzoną zdolność do wdzięcznego cieszenia się
z drobnostek. Zapewne nie ma w tym niczyjej winy ani zasługi. Ale
każdy może i powinien pracować nad odczuwaniem i okazywaniem
wdzięczności.
Moja kochana, dobra siostrzyczka zaczęła bardzo narzekać. Rozumiałam ją aż za dobrze, i miałam wszelkie powody, by się do niej przyłączyć.
Ale nawet w najmniejszym stopniu nie poprawiłoby to naszego położenia. Wręcz przeciwnie. Tak więc od rana do wieczora musiałam podnosić ją na duchu. Jednak przede wszystkim musiałam uświadomić młodej
kobiecie, która dzieliła z nami tę ciasną celę, że również my, Świadkowie
Jehowy, jesteśmy tylko grzesznymi ludźmi i popełniamy błędy, a każdy
z nas ma prawo być sobą. Jednak nasza cudowna wiara, o której już
wcześniej tyle ode mnie słyszała, zawsze pozostaje ta sama, tylko my, ludzie, różnimy się od siebie. Każdy Świadek Jehowy z pewnością stara się
dawać z siebie wszystko, co najlepsze, i to na swój własny sposób.
Praca w kuchni i „telefon”
W kuchni pozwolono mi przepracować najwyżej trzy dni. Najpiękniejsze w tym wszystkim było nie tylko to, że nareszcie chociaż raz
mogłam się najeść do syta, ale także to, że stał tam kubeł z wodą.
Aresztowanie i uwięzienie
113
Było to naczynie z cynku, wielkości wanny dla niemowląt. Chociaż byłam bardzo drobna i wychudzona, mieściłam się w nim tylko w połowie.
Ale jakże szczęśliwa się czułam, że po długich tygodniach wreszcie
mogłam się dokładnie umyć! Do tego przebywałam całkiem sama
w tej małej, prawie pustej kuchni. Byłam taka wdzięczna. Gdy tak siedziałam w tej wanience, przyszedł ktoś i wepchnął mi do ust duży kawał mięsa. Nieomal bym się tym nie udusiła, bo właśnie byłam zajęta
szorowaniem głowy zielonym mydłem.
Tutaj, na górze, komin pełnił rolę telefonu do przestronniejszej celi dla mężczyzn, położonej dwa piętra niżej. Mężczyźni wyjęli w tym
celu cegłę z narożnika ustępu. Kobiety spuszczały z góry na sznurku
liściki, papierosy i tym podobne rzeczy. Ja nie brałam udziału w tej
żonglerce. Poza tym nie miałam niczego, co mogłabym dać. Za te
transakcje odpowiedzialna była pewna sprytna prostytutka. Dbała też
o to, by potem ta cegła zawsze była poprawnie wsuwana, tak aby nic
nie rzucało się w oczy. Ta prostytutka ‘zatelefonowała’ na dół: „Jeżeli
jest u was w celi Świadek Jehowy, to szybko do aparatu, jest tu jego
siostrzyczka”. Byłam bardzo szczęśliwa, gdy faktycznie podszedł pewien duchowy brat i mogłam z nim porozmawiać przez komin. Dano
mi tylko kilka minut, ale i tak stanowiło to dla mnie ogromną zachętę. Ważne były też dla mnie wiadomości o stanie przesłuchań, których
w tym czasie najwidoczniej już zaprzestano.
Nadszedł dzień 29 lipca 1943 roku, w którym przewieziono nas do
więzienia śledczego na Schießstange (dzisiaj: ul. Kurkowa). Po zakończeniu wstępnych prac gestapo przekazało nas wymiarowi sprawiedliwości. Na początek pozwolono nam dokładnie się umyć pod
prysznicem. Odebrano nam też naszą własną odzież, a w zamian
otrzymaliśmy ubrania więzienne. Potem zamknięto nas – siedem kobiet – w pojedynczej celi numer 27. Była co najmniej dwa razy większa od tamtej celi na komendzie gestapo.
Nowa cela, wyposażona w jedną pryczę, nie wystarczała nawet dla
jednej osoby, a nas było siedem. Za to znów mogłam przebywać z moją mamą. Długo tuliłyśmy się do siebie i powiedziałyśmy sobie bardzo
wiele, a jeszcze więcej bez słów. Poza nami były jeszcze: Selma Widowski, Martha Remus, Friedel Skorczik i dwie długoletnie przyjaciółki –
Bertha Nowski i Emilie (Mila) Arendt. Naturalnie to one dostały pryczę, która była i tak dość ciasna dla jednej osoby. Ponadto Mila była
114
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
dość korpulentną osobą, a do tego całkiem niewidomą. Berta częściowo
utraciła wzrok. Ale nie było jeszcze tak późno, by zajmować się kwestią
spania. Z radości spotkania otrząsnął nas donośny rozkaz: „Przygotować się!”.
Przed sędzią śledczym
Po przybyciu umieszczono nas, siedem kobiet, w dwóch maleńkich
kabinach, przypominających dzisiejsze kabiny do przebierania się
przed rentgenem. Słyszałyśmy, jak wzywano przed sędziego naszych
duchowych braci. W napięciu czekałyśmy na naszą kolej – nie potrafię określić, jak długo. Teraz padło moje nazwisko. Zostałam wezwana
jako pierwsza z kobiet zaraz po mężczyznach. Weszłam przez duże
drzwi i znalazłam się w pomieszczeniu, które wydało mi się ogromne.
Przede mną stał wielki stół, a za nim siedział sędzia śledczy. O ile dobrze pamiętam, były tam jeszcze drewniane kraty, które oddzielały nas
od niego. Miały zapewne trzymać więźniów na dystans, a sędziemu zapewniać w jakimś stopniu ochronę.
Jakiż to paradoks! Staliśmy tutaj jak owce, które spotkały się z wilkiem. Staliśmy tu, gdyż służyliśmy „Księciu Pokoju” i odrzucaliśmy
wszelką przemoc – konsekwentnie i z narażeniem własnego życia. Za
mną, po lewej i po prawej stronie drzwi, stało odpowiednio po trzech
mężczyzn, a wśród nich mój ojciec. Teraz „lew” zaryczał, ryczał tak
przeraźliwie, że mogło to przyprawić o zawrót głowy. Faktycznie chciał być jeszcze lepszy niż gestapowcy. Krzyczał, że nie z nim te numery,
że nie wolno mi odmawiać zeznań. Co to w ogóle ma znaczyć? W każdym razie u niego nie ma o tym mowy, a już na pewno nie w samym
środku wojny totalnej. W tamtych chwilach chyba jeszcze nie uświadamiałam sobie powagi sytuacji. Nie zdawałam sobie sprawy, że z takimi
marnymi stworzeniami jak my, a szczególnie z tak młodą istotą jak ja,
która tygodniami odmawia zeznań, mogą się szybko rozprawić.
Ten człowiek zapewne nie miał pojęcia, czym dla mnie były te długie tygodnie przesłuchań. Teraz stałam przed nim jak doświadczony
przeciwnik. Gdyby o tym wiedział, może nie byłby wcale taki pewny
swojego zwycięstwa.
Ale teraz chciał mi udzielić lekcji poglądowej. Może chciał też zastraszyć tych sześciu stojących za mną mężczyzn, o których zdążyłam
Aresztowanie i uwięzienie
115
już zupełnie zapomnieć. Miałam wtedy wrażenie, że jestem sama jedyna w całym wszechświecie. Ale odczuwałam bliskość kochającego
Boga, który ujął mnie za rękę. Mocno się Go uchwyciłam i pozostałam
zupełnie spokojna.
Rozszalały ze złości sędzia wyjął ze swojego biurka rewolwer. Z przesadną dbałością odbezpieczył go na moich oczach i spytał surowo, czy
dalej zdecydowanie odmawiam zeznań na temat moich współwyznawców. Z zupełnym spokojem odpowiedziałam: „Tak!”. Tak, byłam zdecydowana. W odpowiedzi sędzia wycelował we mnie rewolwer i rozwścieczony zapytał, czy wiem, że toczymy wojnę totalną i że z takimi
osobnikami jak ja sprawę załatwia się krótko. Potem wycedził przez zęby: „Czy jesteś gotowa stracić życie za swoją wiarę?” Mimo wszystko zaskoczył mnie. Dotychczas uważałam, że to wymachiwanie pistoletem
jest tylko pewnym chwytem, aby zmusić mnie do uległości. Ale teraz sytuacja stała się śmiertelnie poważna i musiałam odpowiedzieć. Teraz to
już nie był żaden chwyt. Wojna totalna?! Teraz naprawdę byłam przekonana, że sędzia naciśnie spust. I jemu właśnie o to chodziło.
Przełknęłam ślinę i odwróciłam się w kierunku mojego taty i innych współwyznawców, rzucając im pożegnalne spojrzenie. Potem
odrzuciłam głowę do tyłu i zamknęłam oczy, czekając na strzał. Wystraszona i drżąca na całym ciele, ale z ogromną stanowczością powiedziałam: „Jeśli musi tak być – tak!”. Czekałam na strzał. Nie ważyłam
się otworzyć oczu ani spuścić głowy. Byłam bardzo zmieszana, ale mój
„inkwizytor” chyba jeszcze bardziej niż ja, bo czegoś takiego w ogóle
się nie spodziewał. Nie mógł już wytoczyć większego działa przeciwko
mnie. Nie było takiej możliwości. Rozczarowany rzucił na koniec:
„Jeszcze będziesz miała taką okazję. Wynoś się stąd!”.
Siostrom, które czekały na mnie w strachu, powiedziałam jeszcze trochę zamroczona, ale z pełnym przekonaniem, że dostałam wyrok śmierci.
Byłam o tym mocno przeświadczona. Niektóre z nich powiedziały mi:
„Ty przecież też masz nadzieję niebiańską, zawsze tak myślałyśmy”. Ja sama nie podzielałam dotąd tego zdania, ale w tym momencie byłam skłonna przyznać im rację, gdyż znajdowałam się w jakimś osobliwym stanie.
Zupełnie nie odczuwałam strachu, miałam wewnętrzny spokój i radość.
W tych chwilach byłam tak blisko mojego Niebiańskiego Ojca, jak nigdy
przedtem. Byłam nawet – bez cienia przesady – szczęśliwa, między innymi dlatego, że przetrwałam trudną próbę wiary i nie zawiodłam.
116
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Oczywiście ten mężczyzna by mnie nie zastrzelił. Wykonywanie
wyroków nie należało do zadań sądownictwa, tym bardziej, że było
przy tym obecnych 6 świadków. Co innego w przypadku gestapowców
czy esesmanów w obozie – dla nich istota ludzka rzeczywiście była łowną zwierzyną. Ale ten człowiek był urzędnikiem, sędzią, a nie katem.
Jednak wtedy nie wiedziałam o tym. Stąd mój śmiech z samej siebie,
gdy w zdenerwowaniu opowiadam o tym wydarzeniu przed kamerą
w trakcie kręcenia filmu wideo.21 Po latach mój tato często z czułością
przywodził mi na pamięć tę scenę, biorąc mnie troskliwie w ramiona
i pytając: „Pamiętasz jeszcze, moje dziecko, tamto drżące, ale jakże stanowcze ‘tak’?”.
Pojedyncza cela dla siedmiu osób
Po tych wydarzeniach właściwie bardzo szybko znalazłam się z powrotem w celi. Gdyby wtedy istniały kamery, z pewnością zarejestrowałyby wiele zabawnych scen. Na przykład gdy w celi jest siedem osób
z tylko jedną ubikacją, a wszystkie jednocześnie odczuwają taką samą
pilną potrzebę. Już samo wezwanie przed sędziego ujemnie się odbiło
na naszych żołądkach i jelitach – jak gdyby ktoś dosypał nam czegoś
do namiastki kawy. Tak, siedem całkiem różnych osób przebywało razem w jednej maleńkiej celi, która była za ciasna dla tylko jednej osoby. Jedną przeszkodę z sędzią śledczym miałyśmy już za sobą. Było to
znamienne wydarzenie, bo w pewnym sensie musiałyśmy zajrzeć lwu
do paszczy. Ale jak potoczą się dalsze losy?
Teraz miałyśmy do czynienia z „małymi liskami”, jak określa to Biblia. „Połapcie nam lisy, małe liski, które wyrządzają szkody w winnicach”.
Również naszej winnicy groziło niebezpieczeństwo. Nie zaraz, nie nagle, nie jednego dnia. Tutaj próbą była rozciągłość w czasie. Każdy
pojedynczy dzień stawał się ciężarem nie do udźwignięcia. Każda godzina, każda minuta wielu dni, tygodni i miesięcy pobytu w tej celi
wystarczająco często chciała powalić mnie na kolana.
Jak już wspomniałam, w celi znajdowała się tylko jedna prycza. Naturalnie otrzymały ją nasze kochane, starsze wiekiem siostry – Mila,
21
Dokumentacja wideo Niezłomni w obliczu prześladowań – Świadkowie Jehowy a hitleryzm,
wydana przez Towarzystwo Strażnica.
Aresztowanie i uwięzienie
117
najstarsza z nas, i jej przyjaciółka Bertha. Obie znalazły się tutaj, bo
Mila dyktowała swojej przyjaciółce Bercie list do córki Williego Ruhnaua. W liście pisała do młodej Hildegard, aby nie zapominała o wierze
swoich rodziców. I nic poza tym. Ale to jedno płynące z serca, skromne
zdanie zatroskanej i niewidomej kobiety w podeszłym wieku było przestępstwem. Opiekunowie Hildegard Ruhnau poinformowali o tym zdaniu gestapo. Był to wystarczający powód, aby obie stare, nieporadne
kobiety osadzić w areszcie.
Bardzo lubiłam Berthę – małą i pocieszną, zawsze trochę trzęsącą się
osóbkę, której na wpół ociemniałe oczy rozbiegały się we wszystkich kierunkach. Po ponad półrocznym pobycie w areszcie śledczym o ciężkim
rygorze została zwolniona. Sąd faktycznie wziął pod uwagę jej podeszły
wiek. Miała sześćdziesiąt trzy lata i na tyle też wyglądała. Wtedy rzeczywiście uważano taki wiek za podeszły – to było powszechne. W ciągu
ostatnich pięćdziesięciu pięciu lat wiele się zmieniło. Dzisiaj mam ponad
dziesięć lat więcej niż wtedy Berta. Gdy tylko zrobię wzmiankę o moim
wieku, zaraz otrzymuję od mojej dwudziestoletniej wnuczki czułą, a zarazem zręczną odpowiedź: „Przecież ty nie jesteś babcią”. Dzisiaj takie
słowa są uznawane za komplement i wyraz szacunku.
W celi była także Selma, postawna i w kwiecie wieku. Jej mąż walczył na hitlerowskim froncie, natomiast ona z całym przekonaniem toczyła walkę na duchowym froncie „Księcia Pokoju”. Z poświęceniem
wstawiła się za Karlem Geukem, który w młodym wieku odmówił pełnienia służby wojskowej, a tę odmowę zabijania ludzi przypłacił już
własnym życiem.
W tym samym wieku co Selma była też wysoka i postawna Friedel.
Bardzo obawiała się o swego męża, który również przebywał w areszcie, a poważnie chorował na żołądek. Martwiła się też o swojego
małego, słodkiego synka, który dzisiaj jest lekarzem o podwójnej specjalizacji. Jej synek pozostał w willi przy dziadku, a później został zabrany na południe Niemiec, do rodziców Friedel, którzy wyznawali tę
samą religię co ona. To wszystko dotknęło ją bardzo boleśnie; było jej
bardzo ciężko. Ale miała silną wiarę, której dochowywała wierności od
dzieciństwa. Nie mogła się uspokoić, gdy w najcięższych momentach
uwięzienia jej umysłem władała tylko jedna osobliwa myśl: „Gdzie
może być mój Christian?” Czasem tak jest. Może to forma obrony
organizmu przed pomieszaniem zmysłów. Bezustannie pokrzepiała
118
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
siebie i nas przepięknym fragmentem z proroctwa Izajasza: „Waszą
potęgą będzie po prostu zachowywanie spokoju i ufności”.
Była jeszcze Martchen, którą aresztowano razem z jej wspaniałym
mężem. Także ona zostawiła w domu dwójkę uroczych dzieci w wieku
szkolnym. Wkrótce razem z Friedel stały się nierozłącznymi przyjaciółkami, a ich przyjaźń trwała nawet później, w obozie. I jeszcze moja matka, rocznik 1897. Mając 46 lat, była w zaawansowanej fazie klimakterium. Jednakże sercem i umysłem pozostawała przy sprawach
duchowych, przeświadczona o swojej nadziei niebiańskiej.
I na samym końcu ja, licząca sobie siedemnaście lat. Byłam najmniejsza i najdrobniejsza z całego grona. Zdaniem pozostałych nie
cierpiałam wskutek żadnej straty. Nie musiałam przecież martwić się
o męża, dziecko czy dom.
Tak więc ta jedna prycza ledwo starczyła dla obu najstarszych kobiet. Pozostałe pięć osób musiało się rozłożyć możliwie jak najlepiej
na podłodze, ciasno jedna przy drugiej. Każda z nas miała kawałek
materaca – siennik byłby przecież zbytkiem – i po jednej szorstkiej,
tzw. końskiej derce.
Jako najmłodsza oczywiście zgodziłam się leżeć z moim skrawkiem
materaca dokładnie pod klozetem lub tuż przy nim. Zgodziłam się,
chociaż próby w kwestii higieny zawsze odczuwałam najboleśniej.
Gdy pierwszego ranka Friedel próbowała przedostać się do ustępu, nasunęła się jej myśl: „Czy pierwsi chrześcijanie też leżeli tak stłoczeni,
zanim rzucono ich na pożarcie lwom?”.
Mimo obecności tych tak wartościowych, a zarazem jakże różniących
się od siebie osób czułam się bardzo samotna. Co prawda serce mojej
mamy było przepełnione miłością do mnie, ale właśnie z mojego powodu odczuwała wewnętrzny ból. Pozostałe osoby uważały, że nie poniosłam żadnej straty i tym samym nie mam najmniejszego powodu do
skargi. Czy rzeczywiście? Czy rzeczywiście tak było? Tylko dlatego, że
zawsze byłam radosna i wyglądałam na pogodną? Z tego względu w sam
raz nadawałam się na kozła ofiarnego, który przyjmuje na siebie wszystkie nasilające się, ale jakże ludzkie akty agresji i stany depresyjne.
Poza tym przynajmniej dwie osoby z naszej celi uważały, że uwięzienie ich nastąpiło w jakiejś mierze z mojej winy lub z winy tego kuriera. Może przez jakiś list, jakąś kartkę lub małą nieostrożność? A może
w grę wchodziła zdrada? Nie da się tego opisać słowami, zresztą nie
Aresztowanie i uwięzienie
119
potrafię i nie chcę tego opisywać, jak bardzo cierpiałam z tego powodu.
W każdym razie przynajmniej mężczyźni będący świadkami mojego
przesłuchania przez sędziego śledczego nad wyraz mocno przekonali
się, że u mnie w żadnym wypadku nie mogło być mowy o zdradzie.
A może wydał ich ten kurier, nad którym tak brutalnie się znęcano?
Gdzie są ludzie, tam też są ludzkie problemy, a tam, gdzie ludzie
muszą wegetować w warunkach tak absolutnie uwłaczających ludzkiej
godności, tak stłoczeni, bez jakichkolwiek bodźców czy zajęć intelektualnych, tam ludzkie niedociągnięcia urastają do rangi niewyobrażalnie
ciężkiej próby i wywołują dotkliwy ból. Oczywiście nie dałam po sobie
poznać, że to mnie rani, ale w wyniku tego w dużym stopniu utraciłam
wytrzymałość nerwową i pogodne usposobienie. Dopiero moja mama
stanowczo położyła kres tym utarczkom słownym, dając otwarcie do
zrozumienia, że w ogóle ją to nie interesuje, przez kogo lub przez co
została osadzona w areszcie. Teraz ma sposobność wykazania swojej
wierności wobec Stwórcy lub też nie. Powiedziała, że będzie się za nie
modlić, aby zostały zwolnione. I faktycznie miało to później miejsce.
Choć w gruncie rzeczy niewiele znaczyło, bo na wolności gestapo czyhało już na tych, którzy chcieli dochować wierności Bogu.
W tamtym okresie całymi miesiącami miałam stan podgorączkowy
i dlatego musiałam pójść do miasta na prześwietlenie. W tym celu wydano mi moje ubranie cywilne. Szłam pod eskortą strażnika. Lekarz i jego
asystentki ukradkiem mi się przyglądali. Czy tak ma wyglądać przestępczyni? Chyba nasunęły im się wątpliwości. Na szczęście płuca nie były
zajęte, ale rozwinęła się ostra infekcja oskrzeli. Jednak jeszcze gorsze były silne bóle brzucha, które dokuczały mi przez wszystkie te lata i jeszcze
długo potem. Raz na dzień dostawałam w tzw. izbie chorych do wypicia
odrobinę gorzkiego płynu, który miał uśmierzyć ból. Pracując przy
naprawie odzieży, postarałam się o kawałek materiału, którym przewiązywałam brzuch. Czułam się z tym niezwykle dobrze, bo ubranie więzienne było bardzo przewiewne. Ale coś takiego było zabronione. Podczas rewizji osobistych najadłam się z tego powodu bardzo dużo strachu.
Odwiedziny we więzieniu
Pewnego razu odwiedziła mnie moja babcia. Przeżywała to bardzo
boleśnie. Ja też, gdy widziałam, jak cierpi. Była delikatną, wątłą,
120
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
starszą damą w wieku osiemdziesięciu pięciu lat. Przez całe swoje życie nadzwyczaj usilnie zważała na honor, dobre maniery i uznanie
w oczach innych. Teraz też dała kolejny dowód swojej miłości do Jehowy, gdyż nie odradzała mi kroczenia tą drogą, którą sama przecież
obrała. Ale wiele ją to kosztowało. Już samo przyjście do więzienia było dla niej dużym wyzwaniem. Znałam swoją babcię i dobrze wiedziałam, na jakie wyrzeczenie musiała się zdobyć.
Pozwolono jej też porozmawiać z moim tatą i dlatego mogłam go
zobaczyć. Stał tylko o kilka kroków ode mnie. Przypominał własny
cień. Zmienił się nie do poznania. Był skrajnie wycieńczony, została
z niego sama skóra i kości, a także te ciepłe, dobre oczy. W tym momencie nic nie zdołałoby mnie powstrzymać. Podbiegłam do niego
i rzuciłam mu się w ramiona. W tej samej chwili rozległy się krzyki
strażników: „Ta dziewczyna zwariowała!”. Ale za chwilę znów stałam
jak należy przy mojej strażniczce i potulnie pozwoliłam się odprowadzić, szczęśliwa, że mogłam objąć mojego tatę. A on płakał. Później ja
też płakałam tak długo, aż usnęłam, bo stan, w jakim znajdował się
mój tato, i zatroskanie mojej babci bardzo głęboko mnie poruszyły.
Potem odwiedził mnie jeszcze ktoś – mój przyjaciel Gerhard, młody podporucznik. Wracał prosto z rosyjskiego frontu. Z tego powodu
miał szczególne przywileje i udało mu się uzyskać pozwolenie na
odwiedziny. Z początku nie chciano mu go wydać, gdyż nie byliśmy
spokrewnieni, a ja przecież miałam już sympatię – tego kuriera. Zręcznie wykorzystał tę okoliczność i stwierdził, że właśnie dlatego chce
i musi pilnie się ze mną zobaczyć. Z zażenowaniem opowiedział mi zaraz o tym podstępie. Jednak te kilka minut pod nadzorem strażnika
głęboko go wzruszyły. Nie mógł powstrzymać łez i wcale się ich nie
wstydził. Z ogromnym trudem przyszło mu się ze mną pożegnać. Bardzo przeżyłam spotkanie z tym zawsze pogodnym przyjacielem mojej
młodości. Nigdy więcej go nie zobaczyłam, ale i nie zapomniałam
o nim. Swoje młode życie złożył w ofierze na niewłaściwym froncie.
Posmak wolności
W areszcie śledczym prawie codziennie mogłyśmy przebywać na
wolnym powietrzu, ale tylko przez kwadrans. Jednak podczas długich
tygodni aresztu na komendzie gestapo nigdy się to nie zdarzyło.
Aresztowanie i uwięzienie
121
Na świeżym powietrzu przebywałyśmy jedynie wtedy, gdy wyprowadzali nas na przesłuchania, gdzie i tak nie dało się normalnie oddychać. Tutaj spacerowałyśmy w kółko, jedna za drugą, na niezbyt
dużym dziedzińcu. Zawsze w kółko i w kółko. Do dziś się dziwię, że
ani razu się nie potknęłam. Aby móc trochę pomarzyć i popatrzeć
w pochmurne niebo, musiałam dość wysoko podnosić głowę. Byłam
szczęśliwa, że choć na kilka minut podczas spaceru nie muszę odczuwać tej przytłaczającej bliskości drugiego człowieka. Na wolnym powietrzu odległość między więźniami wynosiła około jednego metra.
To było dużo – drugi człowiek oddalony o cały metr. Myślałam wtedy
o wierszu Christiana Morgensterna „An die Wolken” (Do chmur), jak
dalece wielkość i wolność tych „wiecznych myśli nieba” mogą pocieszyć człowieczego ducha.
W areszcie rzeczywiście bardzo ważna okazała się zdolność przywołania sobie na pamięć wcześniej przyswojonych wartości duchowych,
bez względu na to, czy jest to muzyka, literatura czy inne przepiękne
dzieło sztuki. Największe znaczenie miały jednak cudowne myśli ze
Słowa Bożego. Im więcej miało się ich w pamięci, tym więcej dało się
odtworzyć i tym więcej można było z nich czerpać pocieszenia i sił.
Kto bardzo mało „zasiał”, ten potem mógł „zebrać” tylko niewielką
ilość i musiał głodować pod względem duchowym. Z zewnątrz nie
dochodziły do nas żadne bodźce – ani jedna litera, ani jeden ton.
Wszystko byłoby znośniejsze, gdybym miała dostęp do jakiejś dobrej
książki, czegoś do czytania, gazety, muzyki lub czegoś do pisania.
Rozkoszowałam się tymi krótkimi spacerami, mimo że były takie
monotonne. Każda minuta miała dla mnie bezcenną wartość, choć
każda tak szybko mijała. W tych chwilach mogłam się poukładać wewnętrznie. Nie pozwalano nam rozmawiać, ale miało to swoje dobre
strony. Chodząc w pojedynkę, mogłam intensywniej rozmyślać i się
modlić. Byłam jeszcze zbyt młoda, by w przytłaczającej ciasnocie dnia
i nocy odzyskać tak potrzebną wolność ducha. Tak bardzo tęskniłam
za samotnością i ta tęsknota pozostała mi do dziś, mimo że większość
ludzi odczuwa wręcz przeciwną potrzebę. „Jeśli się w domu pragniesz
znaleźć, musisz wpierw w sobie przystań odnaleźć”.
Podczas spacerów strażniczki zawsze stały przy drzwiach, które
wielokrotnie musieliśmy omijać. Czas spaceru szybko dobiegał końca
i wtedy rozlegał się okrzyk: „Stać, z powrotem do cel!”. Ilekroć służbę
122
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
pełniła ta strażniczka z męską fryzurą, wypowiadała słowo „stać”
akurat wtedy, gdy przechodziłam koło niej. Zwracając się do mnie,
szczerzyła zęby w wyzywającym uśmiechu. Dorośli zaczynali pomrukiwać, a ja słyszałam uwagi, których wtedy nie rozumiałam. W jej
obecności zawsze ogarniało mnie niemiłe uczucie. Słowo „lesbijka” nie
było jeszcze znane, a takie skłonności tępiono i surowo karano. Gdy
czasami byłyśmy zatrudniane do obierania ziemniaków w zimnym
i przewiewnym korytarzu, ta strażniczka bardzo często za mną stała.
Zasypywała mnie podchwytliwymi pytaniami. Znała Biblię i była inteligentna. Podjęłam wyzwanie. Na ogół jednak nigdy nie miała możliwości podejść do mnie zbyt blisko. No bo jak?
Były tam jednak jeszcze dwie inne, zaprzyjaźnione ze sobą strażniczki, które szczerze mnie polubiły. Ta łagodniejsza, która prawdopodobnie nazywała się Preuß, należała do jakiejś społeczności religijnej. Wyraźnie sprawiało jej to ból, gdy patrzyła, jak cierpimy za nasze
wierzenia. Najwięcej sympatii miała do mnie, najwidoczniej dlatego,
że byłam najmłodsza z tego grona. Gdy kończyła służbę, niekiedy pukała do drzwi naszej celi i szeptała: „Śpij dobrze, moje dziecko”. Ale
jak można tam było dobrze spać? Mimo wszystko byłam jej niezwykle
wdzięczna za te ciepłe słowa. Ogromnie podnosiły mnie na duchu, gdy
zasypiałam na skąpym i nędznym skrawku podłogi, tuż obok klozetu.
Jednak nigdy nie mogła wyświadczyć mi nawet najdrobniejszej przysługi – z jednym jedynym wyjątkiem.
Dzień moich osiemnastych urodzin
Miałam na ręce małą rankę, która wyglądała na zatrucie krwi i powinna zostać opatrzona. Musiałam z tym pójść do izby chorych, do
strażniczki o nazwisku Wollschläger, o ile dobrze pamiętam. A może
tak nazywała się jej przyjaciółka, ta łagodniejsza strażniczka o życzliwszym usposobieniu? Nigdy nie zwracałyśmy się do nich po nazwisku.
Nieraz tak trudno jest wydobyć drobne, nieznaczące detale z czarnej
skrzyni wspomnień. Ale i tak się cieszę, że mogę z dokładnością wydobyć z niej tak wiele przeżyć.
Tak więc ta sympatyczniejsza strażniczka sprowadziła mnie na dół
i razem ze swoją przyjaciółką sprawdzały moje personalia. Potem długo nie mogły się uspokoić, widząc, że tak muszę spędzić dzień moich
Aresztowanie i uwięzienie
123
osiemnastych urodzin. Jedna miała łzy w oczach, a druga rzucała
uszczypliwe uwagi. Zrobiwszy mi stosunkowo gruby opatrunek, ta
życzliwsza kobieta dała mi swój własny chleb na śniadanie. Był to
królewski podarunek, zważywszy, jak krytyczne czasy nastały dla całego społeczeństwa w Niemczech. Poza tym nie musiałam wracać do
pracy przy naprawie odzieży, ale od razu mogłam udać się do celi. Jak
zawsze siedziały w niej nasze obie staruszki, i w trójkę spędziłyśmy
kilka naprawdę pięknych godzin jak na te ekstremalne warunki.
Z głębi serca wymyśliły coś dla mnie i z dużym trudem połączyły
w jeden utwór. Był to szczególny prezent, który na zawsze zachowam
w sercu – stara pieśń, której refren brzmi: „Pozwól nam Panie w Twoim Dniu być cząstką Twego ludu”. Właśnie to było takie ważne: należeć do Jego ludu.
W chwilach, gdy niedociągnięcia towarzyszy niedoli dotkliwie dawały mi się we znaki, wracałam myślą do tej pieśni. Dlaczego Bóg
obrał sobie wtedy Izraelitów za swój naród, z którym zawarł przymierze? Nie dlatego, że byli wspaniałymi ludźmi. Wręcz przeciwnie. Sam
Bóg wyraźnie to przyznał. Ale był przy nich i raz po raz wybawiał ich
z niedoli, ponieważ nosili Jego imię i byli Jego własnością. Tak więc
Bóg nie wybrał ich ze względu na ich zalety, inteligencję czy atrakcyjny wygląd zewnętrzny, ale ze względu na swoje święte Imię. A kto służy Jehowie i Go miłuje, tego również ja pragnę darzyć miłością, nawet
jeśli nieraz nie jest to łatwe, a nawet gdy staje się poważnym wyzwaniem. Dopóki jednak ktoś ma swoje zacisze domowe i swoje prywatne
życie, jestem zdania – opierając się na własnych ciężkich przeżyciach –
że taka próba jest do zniesienia.
Kartka z życzeniami od współwięźniów, rok 1944
124
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Ale jak wtedy wyglądał stan naszej wiedzy i znajomości Biblii? Gdy
rozmyślam o naszym dzisiejszym raju duchowym, o naszym obecnym,
przez lata codziennie przyjmowanym szkoleniu, umożliwiającym tak
szybkie zrozumienie Biblii, to muszę przyznać, że ówczesna wiedza
w tej dziedzinie była praktycznie równa zeru.
Mniej więcej w tym samym czasie przebywał w celi śmierci pewien
Austriak, Gerhard Steinacher, dziewiętnastoletni młodzieniec, będący
właściwie jeszcze dzieckiem. Czekał na egzekucję. Posiadał skromną,
podstawową wiedzę, że Słowo Boże zabrania zabijać. Niewiele tak poruszyło mnie do głębi jak jego proste listy. Dopiero niedawno odnaleziono je w starym kartonie, a Gyula Varga wydał je w formie książki.22
Ten miły, zupełnie zwyczajny chłopiec, tęskniący jak dziecko do swojego akordeonu i pragnący jeszcze ten jeden jedyny raz w życiu najeść
się do syta, kroczył swoją drogą zupełnie sam, tylko ze swoim Bogiem.
Przez cały czas moja mama starała się odwracać nasze myśli od żałosnego stanu fizycznego i kierować je na sprawy duchowe. Któregoś dnia
spytała po kolei każdą z nas: „Dlaczego obrałaś tę drogę? Dlaczego jesteś
gotowa znosić tyle cierpień?” Każda znała swój powód. Każda potrafiła
wymienić wystarczający, ale inny powód, by nie powtarzać bezmyślnie po
innych. Już nie pamiętam, co ja powiedziałam. Każda przyczyna miała
swoje uzasadnienie. Brakowało tylko odpowiedzi matki, która stawiała
nam wszystkim to pytanie. Teraz ją zapytano: „Już wszystkie pomęczyłaś,
to teraz twoja kolej. Jaki ty masz powód?” Aby odpowiedzieć, wystarczyło jej jedno słowo: „Miłość!”. Głęboka miłość do Jehowy. Właśnie ta niesamolubna miłość do Jehowy pozwoliła jej znosić wszystko z radością.
Dzisiaj odpowiedziałby tak chyba każdy Świadek Jehowy. Jest to
wynikiem duchowego kierownictwa i biblijnego szkolenia, które prowadzi do wnikliwego zrozumienia Słowa Bożego i nawiązania silnej,
osobistej więzi z naszym Bogiem i Stwórcą.
Obieranie ziemniaków, naprawa odzieży, wszy i pluskwy
Przy obieraniu ziemniaków sprawowała nad nami nadzór pewna naprawdę zła kobieta – morderczyni. Ta uprzywilejowana praca zawsze
Gyula Varga, Er starb für Gottes Ehre – Wie der Mensch und die Akte Gerhard Steinacher
vernichtet wurde. Wydane przez: Schachendorfer Kulturkreis, Schachendorf 1998.
22
Aresztowanie i uwięzienie
125
przysługiwała kryminalistom, ponieważ często najdłużej siedzieli we
więzieniu lub wielokrotnie do niego powracali. Nie potrafię już sobie
przypomnieć nazwiska tej kobiety. Snuła się po pomieszczeniu, powłócząc nogami, niczym bezimienne monstrum, tylko po to, by nas
dręczyć. Chciałabym móc na zawsze wymazać z pamięci wspomnienie
o tej odpychającej osobie.
W pomieszczeniu, gdzie naprawiałyśmy odzież, służbę pełniła naprawdę przyjazna nam strażniczka, sprawiająca wrażenie bardzo bojaźliwej. Znosiła nam do cerowania skarpety od wszystkich krewnych i znajomych. W tym czasie wyglądały one gorzej niż źle i były
już mocno pocerowane. Ale mimo wszystko miały w sobie odrobinę
normalności. Dlatego sprawiała nam w ten sposób wielką radość.
Skarpety więźniów, które miałyśmy cerować, w żadnym stopniu nie
przypominały normalnych skarpet. Składały się z samych łat, zszytych grubym, na wpół normalnym ściegiem z bawełnianej nitki. Gdy
jeszcze do tego cerowały je niewprawne ręce, to chodzenie w tych
skarpetach do prac na zewnątrz musiało być istną męczarnią.
Do pluskiew zdążyłyśmy się już przyzwyczaić, a i na głowie stale
szukałyśmy wesz. Ale pewnego dnia dokonałyśmy potwornego odkrycia. Wszystko poruszyło się we mnie z obrzydzenia i wzburzenia. Już
wystarczającą próbą było wtargnięcie w sferę intymną oraz lekceważenie wszelkich warunków higienicznych i bytowych. Jednakże to odkrycie zwaliło mnie z nóg. Z początku w ogóle nie wiedziałyśmy, czym
są te lekko przezroczyste i wstrętne kropki w szwach naszej odzieży.
Nagle skojarzyłyśmy, skąd się wzięły te ostatnie zaczerwienienia
i ugryzienia, które wyglądały inaczej niż ślady po pluskwach. To były
wszy, prawdziwe wszy!
Natychmiast wszystkie zaczęłyśmy ich szukać. Nastał okres ciągłego poszukiwania i tępienia insektów we wszystkich szwach naszej
odzieży. Po zmianie bielizny miałyśmy do czynienia z kolejnym pokoleniem. Wszy znajdujące się w bieliźnie były bardzo uporczywe, trudne do wytępienia. Musiałyśmy też ich szukać u naszej niewidomej Mili, która w absolutnym spokoju wysiadywała je, ogrzewając je swoim
korpulentnym ciałem. Pomagałyśmy również małej Bercie, która tak
bardzo się starała je tępić, ale z powodu dużej utraty wzroku niewiele
mogła dokonać. Taka wzajemna pomoc stała się naszym rutynowym
zajęciem, również później, w obozie. To zajęcie nigdy nie ustawało,
126
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
nigdy nie miało końca, trwało przez cały ten czas. Jeszcze wiele lat po
wyzwoleniu te bestie nękały mnie we śnie.
Jednak o wiele gorzej znosiłam brak jakichkolwiek bodźców intelektualnych. Była to specyficzna tortura – nie wszyscy tak to odczuwali. Ale ja nad wyraz mocno tęskniłam za czymś do czytania – na próżno. Nie było kompletnie niczego. Krążyły pogłoski, że mężczyźni
otrzymują książki. My natomiast nigdy niczego nie otrzymałyśmy.
Kiedyś, gdy jeszcze przebywałam w wieży i właśnie wróciłam z przesłuchania, usłyszałam dochodzące z wartowni dźwięki małego, blaszanego radia. Dla mnie jednak były to wręcz niebiańskie tony, które mój
spragniony umysł tak łapczywie pochłaniał. To były dźwięki i pozdrowienia z normalnego życia. Musiałam walczyć ze sobą, by się nie
rozpłakać. Każdy kolejny dzień, każda godzina, a nawet minuta stanowiła nieznośne brzemię.
Choć tak bardzo cierpiałam z powodu psychicznego i fizycznego głodu, ani na chwilę nie odczuwałam niepewności. Znałam przyczyny tych
cierpień i nawet przez moment nie pomyślałam o pójściu na jakikolwiek
kompromis. Jeżeli tysiące moich współwyznawców latami otrzymywało
moc wykraczającą poza to, co normalne, to dobry Bóg również mi jej nie
odmówi. Byłam o tym przekonana. Nie zawsze te osoby, które były najbardziej wytrzymałe pod względem fizycznym i psychicznym, zdołały
wytrwać do końca. Często próby przetrzymywali właśnie ci, po których
najmniej można by się było tego spodziewać – a na pewno nie ci, którzy
zdali się na własne siły. „Sztorm łamiący najpotężniejsze drzewa nie wyrządzi krzywdy małemu kwiatkowi”. Dlatego cześć należy się wyłącznie
Temu, który udzielał nam takich sił.
Praca na zewnątrz więzienia
Zbliżał się okres świąt Bożego Narodzenia. Pewna fabryka czekolady pilnie potrzebowała kilku kobiet do łupania orzechów. Ponieważ
co najmniej trzy strażniczki były mi przychylne, mogłam przyłączyć
się do tego komanda. To była moja pierwsza praca poza murami więzienia, a więc moje pierwsze komando robocze pracujące na zewnątrz.
Teraz leżały przede mną orzechy włoskie. Cóż za marzenie! Cóż za
przysmak! Były przepyszne, a do tego jeszcze takie zdrowe. Cóż za
królewski smakołyk!
Aresztowanie i uwięzienie
127
Ale orzechy nadają się tylko dla zdrowego, prawidłowo funkcjonującego żołądka – a mój już od dawna taki nie był. Przede wszystkim podczas
tych długich miesięcy głodowania skurczył się i odzwyczaił od przyswajania pokarmów. Ale któryż młody, skrajnie wygłodzony człowiek byłby
w stanie oprzeć się takiej pokusie? Ja w każdym razie nie wytrzymałam. Co
prawda i tak bardzo się powstrzymywałam, ale za mało. Zaszkodziła mi już
ta niewielka ilość orzechów. Stanowczo posunęłam się za daleko. Tej nocy
myślałam, że marnie skończę – tak bardzo zaszkodziły mi te orzechy.
Było mi tylko niezmiernie przykro, że nie mogę przemycić nawet
odrobiny do skosztowania dla mojej mamy i pozostałych. Ale z reguły
nie ryzykowało się, przynajmniej nie zaraz pierwszego dnia. Poza tym
nie przypuszczałam, że mój pierwszy dzień w tym komandzie będzie
zarazem ostatnim. Tak więc musiałam pożegnać się z tymi wspaniałoś-ciami. Już więcej nie mogłam wykonywać tej pracy.
Ale tydzień później znów zostałam zatrudniona poza terenem więzienia przy obieraniu ziemniaków, w dużej kuchni zakładowej. Można
sobie wyobrazić mnie w tym stroju – w czapce z pomponem z obrzydliwej derki końskiej, w szpetnym więziennym ubraniu oraz we wiązanym, pasiastym fartuchu. Na nogach nosiłam chodaki różnej wysokości i długości oraz twarde, grube i brzydkie pończochy. Pod jedną
ręką trzymałam poobijaną, blaszaną miskę, a w drugiej ręce miałam
drewnianą łyżkę. Moje jednopalcowe rękawiczki również były wykonane z derki. W tym przebraniu wyglądałam jak nieziemskie stworzenie, nie jak człowiek. A już na pewno mój widok nie nasuwał myśli
o młodości, urodzie, dziewczęcości czy kobiecości. W filmach o więzieniach próbuje się sprzedać tę brzydotę w ładnym opakowaniu. Ja
w każdym razie czułam się odpychająca i żałośnie brzydka.
To nie byłoby jeszcze najgorsze, gdyby działo się w jakimkolwiek
innym miejscu – a nie w moim rodzinnym mieście. I to dokładnie
w tym czasie, gdy wiele moich kolegów i koleżanek udawało się do
biura. Wielu przejeżdżało właśnie kolejką. I akurat wtedy takie nędzne, godne politowania stworzenie musiało przechodzić pod eskortą
strażnika w pobliżu dworca. Czułam się, jak gdybym szła do Canossy.
Która normalna osiemnastolatka nie ma w sobie cienia próżności i nie
pragnęłaby w tej sytuacji zapaść się ze wstydu pod ziemię?
Wieczorem wróciłam do celi, do matki i do pozostałych osób. Byłam
roztrzęsiona i tak skrajnie wyczerpana, że marzyłam tylko o jednym –
128
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
by móc się wypłakać. Ale moja matka! W stosunku do siebie zawsze
była nadzwyczaj twarda, miała wojowniczą naturę. Ja jednak w tym
momencie bardzo tęskniłam za tym, by ktoś potraktował mnie ciepło
i życzliwie. Ale w tamtej sytuacji pewnie nie byłoby to dla mnie dobre.
Z miłości i w przekonaniu o słuszności swojej racji moja mama stanowczo i z naciskiem oświadczyła: „Ten, kto jest bojaźliwy, niech zawróci, by nie osłabił serca swoich braci. Ale ty? Ty nie masz się czego
wstydzić. Wstydzić powinni się raczej ci, którzy tak bardzo cię poniżyli. Ci, którzy porządnych, niewinnych ludzi posyłają za kraty. Ale
ty? Ty możesz tylko być z siebie dumna”. Właśnie taka była moja ukochana i dzielna mama. Trochę jednak tęskniłam za czułym usposobieniem mojego taty.
Później jednak, w gronie kobiet pracujących przy obieraniu ziemniaków, znów poczułam się jak istota ludzka. A nawet jak kobieta. Jak
młoda dziewczyna, która wpadła w oko pracującym francuskim
więźniom i się im spodobała. Mimo zakazu i dzielącej nas odległości
wyraźnie dawali mi to do zrozumienia. W sympatyczny sposób starali
się ze mną nawiązać kontakt wzrokowy, a pozostałe kobiety spostrzegły to z nieukrywaną zazdrością.
Nowożytny Hiob
Pod względem wiary i wierności moja ukochana mama stanowiła dla
mnie i dla innych prawdziwy wzór. Nawet gdy nieraz musiała narażać
swoje życie. W tym czasie i później zniosła niewyobrażalnie wiele cierpień i bólu. Nigdy, ale to nigdy nie przeszło jej przez usta jakiekolwiek
słowo skargi lub narzekania. Choroba najstarszej córki była wtedy dla
niej dotkliwszym ciosem niż teraz własna olbrzymia niedola.
Wszystko zaczęło się jeszcze w areszcie śledczym, a tutaj osiągnęło
punkt kulminacyjny. Mam na myśli klimakterium. Moja matka, mająca 46 lat, przechodziła teraz szczytową fazę klimakterium, nazywanego
też latami przejściowymi czy menopauzą. I właśnie teraz groziło jej wykrwawienie. Straciła ogromną ilość krwi! W tej ciasnocie nie uszło to
naszej uwagi i zaczęłyśmy się bać. Z przerażeniem patrzyłyśmy, jak
próbuje to przed nami ukryć. Wkrótce osłabła tak dalece, że nie mogła
się utrzymać na nogach. A tutaj przez cały dzień trzeba było pracować.
Krwotok został zahamowany drastycznymi środkami. Jej zawsze
Aresztowanie i uwięzienie
129
szczupłe nogi były teraz ciemnoczerwone i sine, wyglądały jak nogi
słonia. Było nam niezmiernie przykro na to patrzeć.
Ale i wtedy nie usłyszałyśmy od niej ani jednego słowa skargi. Nigdy nie narzekała. Nawet wtedy, gdy od tego nieszczęsnego, brudzącego wyciągania pakuł zachorowała na świerzb. Była to tak odrażająca
i poniżająca praca, a przy tym tak bezsensowna, że nie potrafię tego
opisać. Wszystkie nabawiłyśmy się czegoś w rodzaju świerzbu. Ale
najbardziej cierpiał z tego powodu nasz „Hiob”. Tutaj ja i mama byłyśmy bardziej towarzyszkami lub siostrami niż mamą i córką. Po latach, gdy sama już długo byłam matką, powiedziała do notariusza, mając na myśli z pewnością ten okres: „To moje dziecko znam na wylot,
jest wypróbowane w ogniu”. Te słowa z jej ust bardzo mnie ucieszyły.
Dwukrotnie udało się Selmie Widowski przemycić coś do naszej
celi, a my nie miałyśmy pojęcia, jak ona to mogła zrobić. Najpierw był
to słoik miodu – przysmak, prawdziwy delikates. Już nigdy więcej
moje kubki smakowe nie odczuły tak wielkiej przyjemności z delektowania się łyżeczką miodu, co wówczas. Przez kilka dni każda z nas
siedmiu otrzymywała po łyżeczce, w ogromnym strachu przed wykryciem. Selma zawsze próbowała dokonać czegoś niemożliwego. I faktycznie udało się jej przemycić do celi bardzo małą Biblię. Teraz
można by sądzić, że jesteśmy uratowane! Przecież gdy każdą wolną
minutę przeznaczy się na czytanie tej Księgi nad księgami, to wyniknie z tego nieoczekiwanie wiele dobra dla całego siedmioosobowego
grona. Ale nie było to takie proste. Samo posiadanie Biblii oznacza
niewiele. Ani wtedy, ani dziś sam fakt, że ma się Biblię, nie wystarcza.
Selma musiała nadzwyczaj starannie chronić ten skarb. W każdej
chwili groziło mu wykrycie.
Bezustannie kontrolowano nas przez mały otwór w drzwiach, czego nawet nie zauważałyśmy. Raz po raz przeszukiwano cele z drobiazgową dokładnością, nie mówiąc już o rewizjach osobistych, których
nigdy się nie dało przewidzieć z góry. Ponadto małe zakratowane
okienko, które znajdowało się wysoko u góry, lub słaba żarówka, którą
bardzo wcześnie gaszono, dawały znikomą ilość światła, tak iż w tych
zimowych dniach siedziałyśmy w półmroku. Poza lękiem przed wykryciem istną męczarnią było dla nas czytanie tego drobniutkiego pisma. Był to dla mnie okres największego głodu, zarówno fizycznego,
jak i psychicznego, mimo że posiadałyśmy tę małą drogocenną Biblię.
130
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Nie pozwalano nam mieć również żadnych przedmiotów codziennego użytku, jak zegarek czy lusterko. Gdy dzisiaj w telewizji oglądam
więzienia, nie mogę się temu nadziwić, bo w porównaniu z tamtymi
czasami współczesne więzienia przypominają wytworne hotele. Nawet
jeśli więźniom brakuje wolności, to mają nieskończenie wiele przywilejów, o których wtedy, w okresie wojny, dyktatury i przepełnienia,
można było sobie tylko pomarzyć.
W związku z tym przychodzi mi na myśl pewien epizod unaoczniający tamten okres, którego nie potrafię zapomnieć. Do moich codziennych obowiązków należało składanie raportu. Oznaczało to, że za każdym razem, gdy otwierały się drzwi do celi – czy to przed wydaniem
jedzenia, czy z innej okazji – wszystkie musiałyśmy w pośpiechu ustawić się w ścisłym szeregu możliwie jak najdalej od drzwi, a meldująca
więźniarka stała całkiem z przodu.
Tym razem jednak miałam zapalenie gardła i nie mogłam mówić.
Dlatego zadanie to przejęła Friedel. Mając w pamięci ten bezmyślnie
powtarzany tekst, zaczęła słowami: „Cela 27, z siedmioma więźniarkami aresztu śledczego. Więźniarka aresztu śledczego Hermine...”
Nagle pojawił się na jej twarzy lekki uśmiech i już reszty raportu „aresztowana 29.07.1943, ponieważ jestem Badaczką Pisma Świętego” nie
zdołała tak szybko dokończyć, bo pomyślała o małej Hermi – ona, postawna Friedel. To było aż nazbyt komiczne.
Ale za chwilę brutalny, głośny policzek szybko dał jej do zrozumienia, że tu nie ma się z czego śmiać. To drobne zajście bardzo mną
wstrząsnęło. Silna, ordynarna strażniczka bezpodstawnie rościła sobie
prawo do tego, by więźniarkę aresztu śledczego, tak wykształconą
i subtelną osobę jak Friedel, traktować jak najgorszego śmiecia. Na
domiar złego całkiem poważnie zagroziła, że zgłosi to zajście, a Friedel ponownie trafi do aresztu. Wszystkie siedziałyśmy zirytowane
i wystraszone. Ale na czym siedziałyśmy, mając tylko dwa krzesła?
Nie, w celi były jeszcze trzy stołki. Na szczęście jednak wszystko rozeszło się po kościach, a my odetchnęłyśmy z ulgą.
Głośne dźwięki małego radia
Właściwie to zawsze uważałam, że skrajne warunki higieniczne są
dla mnie najtrudniejszą próbą. Ale już po kilku tygodniach pobytu
Aresztowanie i uwięzienie
131
w wieży uświadomiłam sobie, jaki jest mój najsłabszy punkt. Jak już
wspomniałam, gdy pewnego razu po przesłuchaniu odprowadzono
mnie do celi, w wartowni głośno grało małe radio. Gdy usłyszałam kilka dźwięków orkiestry dętej, ścisnęło mi się serce. Zrozumiałam, jak
poniżającą szykanę stanowiło pozbawianie nas wszelkich bodźców intelektualnych. Czy było to celowe działanie?
Z czasem zdołałam ustalić, że nie każdy cierpiał z tego powodu
w równym stopniu. Potrzeby ludzi są bardzo zróżnicowane, a dla
większości najważniejszy jest własny brzuch, więc dla takich osób największym wrogiem jest głód. Oczywiście w tej fazie dorastania głód na
pewno nie był moim sprzymierzeńcem, ale jak bardzo jakaś lektura
odwróciłaby od niego moją uwagę! Świadomie pobudzałam do pracy
szare komórki, koncentrując się na ukierunkowanych rozważaniach
o cudownych obietnicach i myślach zawartych w Słowie Bożym, a to
pogłębiało moją wdzięczność. Stawiałam sobie pytanie: Czy w okresie
mojego chrztu nie pojawiła się u mnie żadna dziecinna lub nierozsądna myśl?
Gdy głęboko wzruszona pojęłam, co Bóg obiecał nam, a również
i mnie, pomyślałam: Nawet gdybym przez całe swoje życie – siedemdziesiąt, osiemdziesiąt lat – musiała siedzieć w piwnicy, to i tak byłoby to niczym w porównaniu z wiecznością. Będzie to wieczność w doskonałości, w nowym, sprawiedliwym systemie rzeczy, czego w ogóle
nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. „Oko nie widziało i ucho nie słyszało ani się w sercu człowieka nie zrodziło, co Bóg przygotował dla tych,
którzy go miłują” – czytamy w 1 liście do Koryntian, rozdziale 2, wersecie 9. Ale ja przecież nie siedziałam w piwnicy. I nagle odzyskałam
swoją radość i wdzięczność. Oczyma wyobraźni przeniosłam się do
obiecanego raju.
Stare dobre pieśni
Tak, te wszystkie piękne, stare pieśni Królestwa przechowywałam
w umyśle i w sercu. Ich teksty stanowiły dla mnie źródło siły. Dzięki
nim mogłam przetrwać. Było w nich nadzwyczaj wiele uczucia i dlatego działały tak pocieszająco. Cieszyłam się, że sporo z nich jeszcze pamiętam. Nawet jeśli śpiewałam sobie po cichu, to te myśli nastrajały
mnie pogodnie i optymistycznie.
132
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Jednak tłumaczenie „Błogosławieni (lub szczęśliwi) ubodzy w duchu...”
rzeczywiście nie oddaje w pełni tej myśli z fragmentu Jezusowego Kazania na Górze. O wiele lepiej i poprawniej brzmi „świadomi swej potrzeby duchowej”.23 Tu jednak groziło mi niebezpieczeństwo, że wskutek
braku wszelkiego pokarmu duchowego zubożeję pod względem duchowym. Gdybym w tej sytuacji nie uważała na siebie, mogłoby się to
przytrafić również mi. Ja jednak nie byłam ani nie czułam się uboga
w wartości duchowe. Mimo wszystko uważałam się pod tym względem
za bogatą. Może właśnie dlatego, że głęboko uświadamiałam sobie swoje potrzeby duchowe. Możliwe, że właśnie w tym czasie pojawiło się
u mnie ogromne docenianie dla wszystkich duchowych kosztowności,
którymi dzisiaj możemy się rozkoszować w przeobfitej mierze.
Gdy później zostałam wyzwolona w obcym kraju, mogłam wreszcie
trzymać w rękach swoją własną literaturę. Moja radość była przeogromna! Ale początkowo nie znałam tego języka. Mimo to z entuzjazmem walczyłam ze słownikiem o każde słowo z długich stron publikacji objaśniających Biblię.
Ale powróćmy do codzienności z roku 1943. Zbliżał się okres świąt
Bożego Narodzenia i zupełnie niespodziewanie zmieniono nam cele.
To znaczy na siedem osób przydzielono nam dwie pojedyncze cele.
Nawet same mogłyśmy zadecydować, kto z kim chciałby zostać w celi. Selma od początku chciała zostać z tymi dwiema starszymi siostrami, więc zostałyśmy w czwórkę: Friedel, Martchen, mama i ja. Teraz
rzeczywiście miałyśmy we dwie z matką jedną pryczę i siennik ze słomą. Z tego wielkiego szczęścia nieraz mi się wydawało, że miałam go
tylko dla siebie. Ale nie mogła to być prawda, bo mam notatkę, na
której jest napisane czarno na białym, że dopiero wiele dni po wyzwoleniu zostałam szczęśliwie obdarowana własnym łóżkiem przez Duński Czerwony Krzyż.
Spisując te wspomnienia, staram się unikać jakiejkolwiek przesady.
Pragnę możliwie jak najściślej trzymać się faktów. Nie mam jednak
głowy do liczb, dlatego w danych liczbowych mogą – oczywiście nieumyślnie – wystąpić jakieś drobne pomyłki. Ale jeśli chodzi o moje
przeżycia, w razie niepewności wolę napisać „o ile sobie przypominam”. Przecież działo się to tak dawno temu. Wszystkie te wydarzenia
23
Mateusza 5:3.
Aresztowanie i uwięzienie
133
są tak odległe, a zarazem tak nieprawdopodobnie bliskie. Do tego dochodziło tak silne uczucie głodu, że zarejestrowanie wszystkich okoliczności i zajść było niewykonalne. Jestem też zdania, że u młodego,
rozwijającego się człowieka głód wyrządza większe spustoszenia niż
u dorosłej, w pełni rozwiniętej osoby. Nie wiem tego na pewno. Wiem
tylko, że w wyniku osłabienia głodem niejedno uszło mojej uwadze.
Witaminy? Cóż to takiego? Wtedy jeszcze nie znano takiego słowa.
Mimo to wówczas ludzie na ogół żyli zdrowo – na miarę swoich możliwości. My w żadnym stopniu nie mogłyśmy na to wpłynąć i byłyśmy
zadowolone, jeśli żołądek się uspokoił i był choć trochę napełniony.
W więzieniu na Schießstange (dzisiaj: ul. Kurkowa) byłyśmy już
stałymi bywalczyniami. Nadal przebywałyśmy w areszcie śledczym
w oczekiwaniu na proces. Tę marną pojedynczą celę dzieliłyśmy
w czwórkę na przełomie 1943 i 1944 roku i byłyśmy za nią takie wdzięczne. Po wielu początkowych miesiącach ciasnoty ta zmiana sprawiła nam teraz ogromną ulgę. Czyżby kobiece oddziały we więzieniach
nie były już tak przeludnione, a w zamian za to wypełniały się kobiece obozy koncentracyjne?
Teraz już trochę przyzwyczaiłyśmy się do niedoli. Zauważałam nawet, jak eleganckie i ostre plisy miały niektóre kobiety na swoich ponurych sukienkach z niebieskiego drelichu. I faktycznie z odrobiną
wysiłku i zręczności można było to osiągnąć przez noc – wystarczyło
poskładać sukienkę i włożyć ją na deski pod siennikiem. Tę metodę
stosuję do dnia dzisiejszego, wprawdzie bez siennika i desek. Można
jednak bardzo dużo osiągnąć przez staranne składanie bielizny i siedzenie na niej. W ten sposób można ją wygładzić lepiej niż żelazkiem,
a potem porządniej leży w szafie.
W tamtym czasie musiałam co najmniej dwukrotnie otrzymać
pocztę, o ile dobrze sobie przypominam. Zbyt wiele wspomnień rzeczywiście zatarło się w mojej pamięci. Zresztą tak jest lepiej. Kilka lat
temu pewien ordynator chciał fachowo wydobyć ze mnie wszystkie,
ale to wszystkie wspomnienia, aby mi pomóc pod względem zdrowotnym. Jednak na szczęście mój internista, który mnie zna już od kilkudziesięciu lat, powiedział, że nie chciałby mnie na to narażać. Ale
teraz sama się na to naraziłam – zarówno z miłości do niektórych przyjaciół, którzy tak bardzo mnie o to proszą, jak również w nadziei, że
jakaś myśl z tych przeżyć może zdziałać coś dobrego.
134
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Ale mając pustkę w głowie i w żołądku, wielu rzeczy nie zdołałam,
a czasem nawet nie chciałam zakodować. Wtedy nie można było sobie
wyobrazić, żeby po ponad 55 latach – w tym po 50 latach milczenia –
kogokolwiek to jeszcze zainteresowało. Dyktatura nazistowska miała
położyć podwaliny pod Tysiącletnią Rzeszę. Czy mogliśmy, czy wolno
nam było przypuszczać, że zaledwie po dwunastu latach rządów wyda
ostatnie tchnienie? Ale każdego dnia najgorsza była ta niepewność –
jak długo to jeszcze potrwa?
Ponadto byłyśmy oszołomione z jeszcze jednego względu: nasze racje żywnościowe, a właściwie porcje zupy, które otrzymywałyśmy
w południe, zawierały dużą dawkę Hengolinu (?). Właściwie środek
ten przeznaczony był dla mężczyzn w celu zmniejszenia u nich popędu płciowego. Ale sprytni więźniowie pracujący w kuchni zawsze niby
przez pomyłkę wsypywali ten środek do kotłów z żywnością dla kobiet. Po południu czułyśmy się okropnie – jak pod narkozą. Miałyśmy
uczucie, jakby oczy w oczodołach nam się wywróciły. Kobiety, które
przebywały tutaj od dłuższego czasu, wiedziały, co się dzieje w kuchni. Później o wszystkim nam opowiedziały.
Tak więc pierwszą przesyłkę pocztową otrzymałam późnym latem.
Była to przepiękna widokówka od siostry i szwagra z urlopu w Zeller
See. Było na niej widać białe żagle, ciemnoniebieską wodę, lato, słońce i wakacje. Tutaj, w więziennych murach, zupełnie o tym zapomniałyśmy. Nawet nie zauważyłyśmy, że jest już lato. Kilka minut spaceru
po dziedzińcu to za mało, by dostrzec takie rzeczy. Ale to wszystko istniało, naprawdę istniało! Trochę poruszyło to moje serce. I cenzura
dobrze o tym wiedziała. Właśnie w takim celu chętnie wydała pozwolenie na doręczenie mi tej kartki. Ale i to nie zdołało mnie zniechęcić.
Przecież już raz podjęłam decyzję, by kroczyć tą wąską drogą. Nawet
jeśli była ona teraz tak trudna i ciernista, nie chciałam oglądać się za
siebie. Jednym z moich ulubionych fragmentów z Biblii był zawsze
werset z Łukasza 9:62: „Żaden człowiek, który przyłożył rękę do pługa,
a ogląda się wstecz, nie nadaje się do królestwa Bożego”. Ale moja siostra
bardzo się o mnie martwiła. Z miłości do mnie była zdecydowana wyratować mnie z mojego rozpaczliwego położenia.
Jakieś pół roku później dostałam jeszcze inną pocztę. Nie wiem,
czy została przemycona, czy dotarła do mnie oficjalną drogą pocztową.
Pochodziła od tego kuriera, mojego duchowego brata i mojej sympatii.
Aresztowanie i uwięzienie
135
Mogło to być w styczniu, gdy musiał przyjechać z Berlina do Gdańska
na nasz proces. W tutejszym więzieniu względnie dobrze spędzał czas,
pełniąc obowiązki kalifaktora. Jego przesyłka znaczyła dla mnie bardzo wiele. Była wypełniona poezją, wiarą i nadzieją. Czytałam ją ze sto
razy, a może i więcej.
Późniejszy przekaz pocztowy nie został już przemycony ani nie dotarł do mnie oficjalną drogą pocztową. Chodziło o akt oskarżenia,
który przekazała nam strażniczka. Było to wezwanie na rozprawę
przed „Wielkim Sądem Specjalnym”, wyznaczoną na dzień 28 stycznia 1944 roku. Zastanawiam się, czy w ogóle istniało coś takiego jak
„mały sąd specjalny”?
Przypominam sobie tylko, że przyjaciółka mojej mamy znała ten
sąd. W roku 1941 lub 1942 poszła tam w charakterze obserwatora i już
nigdy więcej nie zobaczyła swojego domu ani swoich rodzinnych
stron. Tutaj zapadały wyroki w sprawie niezłomnych ludzi, którzy nie
hołdowali i nie oddawali czci temu systemowi. Było tak również tego
dnia, gdy Bertha Kownatzki chciała tylko zobaczyć i usłyszeć, co się
stanie z jej braćmi, którzy zresztą w większości pochodzili z Polski.
Gdy dla kilku braci ogłoszono wyrok śmierci, sędzia zauważył, że na
sali zapanowało poruszenie. Na jego pytanie, czy znajdują się tu jeszcze jacyś Świadkowie Jehowy, Bertha odważnie wstała. „Aresztować!” – krzyknął sędzia. Wówczas Bertha, która miała taką samą
wojowniczą naturę co moja mama, powiedziała jeszcze do sądu i do
publiczności kilka treściwych zdań: „Kiedyś żył nauczyciel prawa
imieniem Gamaliel. Powiedział wtedy sędziom, którzy również skazywali niewinnych chrześcijan, że powinni się mieć na baczności, bo jeśli to dzieło pochodzi od ludzi, to upadnie, ale jeśli pochodzi od Boga,
to może się okazać, że walczą z samym Bogiem. Wtedy oni faktycznie
walczyli z samym Bogiem, a teraz czynicie to wy”.
Z podniesioną głową dała się wyprowadzić z sali. Taka była nasza
Evchen, jak nazywałyśmy Berthę. Jakiś czas później, w obozie, wspólnie dokonywałyśmy niemożliwych rzeczy. Bertha nie znała uczucia
strachu. Obie zostałyśmy wyzwolone w Danii w 1945 roku.
7
Wyroki
eraz i my miałyśmy wkrótce stanąć przed sądem. Gdy nadszedł ten dzień, oblegałyśmy ubikację, ale już nie w siódemkę, „tylko” w czwórkę. Ale też miałyśmy dość. To wszystko
rozstroiło nie tylko umysł i serce, ale również żołądek i jelita.
Ściskało nas w żołądkach, które wydawały szaleńcze odgłosy.
T
„Jutro w sądzie jest rozprawa!
Urzędnicy w czarnych togach
będą krzyczeć, będą szaleć,
pokój serca jest od Boga.
Jutro wyrok ogłaszają,
wszystkie tutaj być musimy.
Siedem nienagannych kobiet,
bo człowieka nie uczcimy.
Mamo, ty i ja, my obie
pewnie nie będziemy razem
Twoje osiemnastoletnie dziecko
zna już dobrze strach i grozę.
Moja mamo, ty się nie martw!
Wiem, że w dobrych jestem rękach.
Dokąd też mnie zaprowadzą,
Dzielnie będę trwać w udrękach”.
Tamtego dnia właśnie takie uczucia mnie ogarniały. Ale wyrok zapadł dopiero nazajutrz, 29 stycznia. Pewien historyk z okazji jakiejś
136
Wyroki
137
uroczystości powiedział: „Można sobie wyobrazić, że chodziło o samo
przetrwanie, i to nie tylko każdego dnia, ale i każdej godziny”. Miał przy
tym na myśli przede wszystkim cierpienia w obozach koncentracyjnych.
Ale nie powinno się, nie można tak tego postrzegać. Więzienie o zaostrzonym rygorze było równie potworne. Konkretnym przykładem jest
moja mama, która później tak samo cierpiała we więzieniu. Lisa – jej bardzo młoda towarzyszka celi, która dzięki przykładowi i miłości mamy
także została Świadkiem Jehowy – zaraz po wyzwoleniu zmarła na skutek ekstremalnych warunków bytowych panujących we więzieniu.
Ale oto stałyśmy przed Sądem Specjalnym, przed prokuratorami,
sędziami, obrońcami i wieloma widzami zebranymi w sali. Wśród nich
rozpoznałam kilka pań z mojego biura i niektórych gestapowców.
A ilu z nas siedziało na ławie oskarżonych? Myślę że około czternaście
osób z różnych rozpraw – sami Świadkowie Jehowy. Moja siostra doręczyła mi na tę okoliczność świąteczną, ciemnoczerwoną suknię
z aksamitu, którą niestety musiałam na siebie włożyć. Czułam się
w niej trochę zbyt elegancko. Chętnie nosiłabym nadal tę sukienkę,
którą miałam na sobie w chwili aresztowania i przez wiele tygodni na
przesłuchaniach. Chciałam godnie występować w obronie czci mojego
Boga, i to nie tylko słowami, ale również swym wyglądem.
Na sali rozpraw było też obecnych kilka moich współwyznawczyń.
Później z entuzjazmem opowiadały, że mama i ja reprezentowałyśmy
naszą wiarę z królewską godnością. Ale ja sama nigdy tak tego nie
odbierałam. Wszystkie upokorzenia bardzo mnie raniły. Sposób, w jaki nas traktowano, był tak podły i tak niesprawiedliwy, że nasza świadomość automatycznie musiała doznać trwałych szkód. Pewna siebie
byłam rzeczywiście zawsze wtedy, gdy chodziło o mojego Boga i o moją wiarę. Co się tyczy innych spraw, nie szło mi najlepiej.
Dostałam nawet adwokata, którego nigdy przedtem nie widziałam.
Nie wiem, czy zamówiła go dla mnie moja siostra i uważała, że lepiej
będzie, gdy przed rozprawą nie zamieni ze mną ani słowa? A może był
obrońcą z urzędu? Mówił jednak tak niedorzecznie, że nie mogłam tego znieść. Możliwe, że chciał mi pomóc. Szybko i zdecydowanie poprosiłam o zwolnienie go ze wszystkich obowiązków. Tym bardziej, że
przedtem wcale ze mną nie porozmawiał, a więc w ogóle mnie nie znał.
Nie wiem, może w jakimś stopniu zaimponowało to sędziom. Ale
nieoczekiwanie uwzględniali możliwie jak najwięcej okoliczności,
138
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
które przemawiały na moją korzyść, na przykład pisemne i ustne opinie ze szkoły i z pracy zawodowej. Wzięto też pod uwagę, że jestem
jeszcze bardzo młoda. Nie byłam pełnoletnia i tym samym nie podlegałam jeszcze odpowiedzialności karnej.
Chociaż miałam już 18 lat, pełnoletniość osiągało się wówczas dopiero po ukończeniu dwudziestego pierwszego roku życia. To wszystko przemawiało teraz na moją korzyść – mimo mojej zdecydowanej
postawy i okoliczności, że gestapo złożyło wniosek o wymierzenie mi
wysokiej kary więzienia o zaostrzonym rygorze. Taki wyrok otrzymała tylko moja mama jako główna oskarżona. Wszystko wzięła na siebie, oczyszczając z zarzutów pozostałe osoby, a szczególnie mojego
tatę. Do kary więzienia wliczono mu okres przebyty w areszcie śledczym. Reszta oskarżonych została nawet częściowo uniewinniona,
gdyż nie zdołano im udowodnić żadnej działalności.
Rozprawa trwała ponad dwa dni i przebiegała pod hasłem: „Bądźcie podporządkowani władzom zwierzchnim”. Jest to nawiązanie do listu
apostoła Pawła do Rzymian, rozdziału 13. Dzisiaj mamy inne, lepsze
zrozumienie tego tematu. Jednak wówczas, w okresie dyktatury, taka
zdecydowana postawa była wręcz konieczna. Z wielu wierszy mojej
mamy, z których większość zaginęła, zachowałam w pamięci fragmenty pewnego bardzo długiego utworu:
„‘Niech człowiek poddaje się władzom zwierzchnim’,
tak oto brzmiała wypowiedź sędziego,
lecz można by było zadać pytanie,
czy władze te są dla ludu Bożego.
Apostoł Paweł piszący te słowa
sam też wielokrotnie był uciskany,
za swoje posłuszeństwo wobec Boga
szedł do więzienia zakuty w kajdany”.
To był długi wiersz, ale gdzieś się zapodział, zaginął, tak samo jak
akt oskarżenia. Ja osobiście jestem typem zbieracza, w przeciwieństwie
do męża, który chętnie porządkuje rzeczy i wyrzuca wszystko, co niepotrzebne.
Faktycznie uniewinniono kilka osób, gdyż nie zdołano im udowodnić żadnej działalności. Jak już wspomniałam, moja mama wzięła
wszystko na siebie. Zeznała nawet, że jej małżeństwo się rozpadło,
Wyroki
139
a było to najszczęśliwsze małżeństwo, jakie w ogóle znam. Tą wypowiedzią chciała uwiarygodnić swoje zeznania, że postępowała wbrew
woli swego męża.
Z radością też wzięła na siebie działalność innych, co przyczyniło
się do ich uwolnienia. A może to sędziowie stali się bardziej ludzcy?
Na pewno dobrze wiedzieli, co będzie potem. Mianowicie że dostaniemy się w ręce gestapo. A może wszystko było ukartowane z góry? My
w każdym razie dobrze wiedzieliśmy, że gestapowcy czyhają już na
każdego, kto zostanie wypuszczony na wolność.
W porównaniu z gestapowcami sędziowie traktowali nas bardziej
po ludzku, a szczególnie mnie. Może sami mieli córki w moim wieku?
Rozprawa przebiegała bez wrzasków i gróźb, czego się obawiałam
dzień wcześniej i czego już doświadczyłam na komendzie gestapo.
Liczni urzędnicy wymiaru sprawiedliwości z pewnością już się przebudzili i zaczęli się zastanawiać nad rzeczywistością. Tysiącletnia
rzesza zaczęła sypać się w gruzy już w styczniu 1944 roku. A może właśnie z domu wynieśli coś w rodzaju bojaźni przed Bogiem? Musieli
mieć jakieś wyrzuty sumienia, że skazywali ludzi, którzy tylko chcieli
przestrzegać przykazań Bożych.
Najbardziej zadowolona była mama, chociaż otrzymała najwyższy
wymiar kary – trzy lata więzienia o zaostrzonym rygorze i pozbawienia praw obywatelskich. Zanim została deportowana do Tapiau w Prusach Wschodnich (dzisiaj Gwardijsk, Rosja), dano jej kartkę i ołówek,
po czym napisała:
„Nikt nie odbierze mi mej radości,
a wielka spokojność serca mego
warta jest więcej niż skarby świata,
przestrzegam tylko prawa Bożego.
Wcale nie zważam na to, co mówią
wszem i wobec ludzcy sędziowie.
Liczą się słowa Władcy Wszechświata,
które On osobiście o mnie wypowie.
Nawet gdy ktoś mi godność odbierze,
to moja wielka chwała i radość –
pozostać świadkiem na rzecz Jehowy,
być uważaną za Jego własność.
140
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Gdy słyszysz świst dalekiego wiatru,
wiesz, skąd przybył i dokąd się trudzi?
Tak jest z tym, co narodził się z ducha –
myśli inaczej niż reszta ludzi”.
I tak dalej. Dzisiaj można spisywać swoje wspomnienia za więziennymi kratami i w ten sposób powstaje wiele książek. Mama byłaby
szczęśliwa, gdyby wtedy miała taką sposobność. Ja również.
Nasze serca tryskały radością, że te ostatnie dwa dni przed sądem
były widowiskiem dla ludzi i aniołów. Świadomość, że bez wahania
i z godnością mogliśmy stanąć w obronie czci Boga, napełniała nas cudownym spokojem wewnętrznym. W tym uniesieniu byliśmy w stanie
znieść trzeci dzień, dzień rozstania. Obie z matką czułyśmy się jak na
dworcu, krótko przed wjazdem pociągu, który zabierze ukochaną osobę
na nieokreślony czas. Nie wiedziałyśmy, kiedy otworzą się drzwi i nastąpi pożegnanie. Było jednak jasne, że strażniczka nie będzie miała na tyle
cierpliwości, by poczekać, aż jeszcze raz z mamą czule rzucimy się sobie
w objęcia. Nie pamiętam już, co jej powiedziałam, całując ją po raz ostatni. Zachowała jednak moje słowa w swym sercu i bardzo ją uradowały.
Moja sympatyczna strażniczka również była szczęśliwa. Ogromnie
cieszyła się z mojego uniewinnienia. Musiałam jej jednak odebrać tę
radość. Nie dowierzała, że na zewnątrz czekają już na mnie gestapowcy i że uniewinnienie mnie nie jest równoznaczne z wolnością.
Stało się tak, jak jej powiedziałam. Nie wiem, kiedy, jak i przez kogo zostały zabrane pozostałe osoby. Tego dnia, stojąc w tym budynku
w moich własnych ubraniach, rozglądałam się dookoła. Nie miałam
żadnych złudzeń. Gdzie był ten wysoki, ponury mężczyzna, którego
oczami wyobraźni widziałam przed sobą? Rzeczywiście, zaraz poczułam rękę na ramieniu.
Wcale tak ponuro nie wyglądał. Był to wysoki mężczyzna z poważnym
wyrazem twarzy. Co musiał czuć, odprowadzając do więzienia młodą,
osiemnastoletnią dziewczynę, która dopiero co została uniewinniona?
Jak mogłam ja, chuda jak patyk, zagrażać silnemu państwu? Byłam
po części jak dziecko, które nie broni się, tylko się uśmiecha i o nic nie
pyta. Nie pyta, jak, dlaczego, po co, dokąd. Po ponad dziesięciu latach
dyktatury przygotowane jest na najgorsze. Mój płacz znów manifestował
się w uśmiechu. Właściwie o co miałabym pytać? Znałam odpowiedź,
Wyroki
141
znałam tę drogę, którą miałam kroczyć. A on? Ach tak, on tylko wypełniał swój obowiązek! A ja swoją uprzejmością dodatkowo ułatwiałam mu
wywiązanie się z tego przykrego zadania. A może i nie? Czy w nocy mógł
spać spokojnie? Mówi się, że koszmarne sny to syndrom ofiar, a nie
oprawców. Nie wiem, czy to prawda. Ja nie miałam takich snów. Tak
więc pewnie są też oprawcy, których dręczą wyrzuty sumienia.
Z powrotem we wieży
I znów powitała mnie na górze we wieży ta stara strażniczka, smutno potrząsając głową. Ale to było bardzo miłe z jej strony, że zaprowadziła mnie do celi, w której już przebywała Friedel. Niestety, ta cela
mieściła się w ocienionej części budynku, gdzie za ubikację służyły
cuchnące kubły. Za to znów mogłam przebywać z moją ukochaną siostrą w wierze. Jakaż gmatwanina wspomnień!
Często pamięta się rzeczy nieistotne, a ważne odchodzą w zapomnienie. Mam na myśli gustowny, śliczny sweter Friedel, który sama sobie
zrobiła. Był bardzo piękny, przyjemny dla oka po tym długim czasie,
gdy oglądałyśmy się tylko w tych szkaradnych ubraniach więziennych.
Wkrótce jednak opuściłyśmy te małe cele. Przeniesiono nas gdzieś
w pobliże. Najwyższy czas! Wieżę wreszcie wykadzono, wydezynfekowano i wyremontowano, by pozbyć się robactwa. W liczbie około trzydziestu, czterdziestu kobiet przebywałyśmy w jakimś dziwacznym
pomieszczeniu. Trudno je opisać. Pośrodku było długie przejście szerokości jednego metra. Po obu stronach znajdowało się nieznaczne podwyższenie długie na mniej więcej dwa metry, które sięgało do ściany.
Przy przeciwległych ścianach było kolejne nieznaczne podwyższenie
służące za podgłówki. To pomieszczenie miało więc szerokość mniej
więcej pięciu metrów i znaczną długość. Leżałyśmy tam stłoczone jak
śledzie w beczce. Miało to także swoje dobre strony, gdyż nie marzłyśmy tak bardzo. A wtedy był luty i było bardzo zimno. Nie miałyśmy
żadnych koców ani niczego do przykrycia. To wszystko leżało teraz chyba w odwszawialni. Rano otrzymywałyśmy wybrzuszone, blaszane miski z jedzeniem i dwa wiadra wody do mycia dla tak wielu kobiet. Wywoływało to we mnie straszne uczucie obrzydzenia.
Te dni były szczególnie trudne. Przypominam sobie, że wieczorem
bardzo wcześnie zapadał zmierzch. Leżałyśmy na gołej podłodze, a jeśli
142
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
ktoś szczęśliwym trafem miał kawałek papieru, podkładał go sobie
pod głowę. Bardzo marzłyśmy i chciałyśmy możliwie jak najwcześniej
zasnąć, by móc choć na parę godzin zapomnieć o krytycznej sytuacji.
Wcześniej jednak, w godzinach wieczornych, z czystej rozpaczy
śpiewałyśmy. Polki śpiewały swoje religijne, katolickie pieśni. Prostytutki natomiast gustowały w aroganckich piosenkach, na przykład „To
nie wzruszy żony marynarza”. Potem my, Świadkowie Jehowy, śpiewałyśmy nasze pieśni, na co nie chciały się zgodzić katoliczki. Uważały to
za wywieranie na innych nacisku. Dość wyraźnie śpiewałyśmy pieśni,
które mówiły o naszej nadziei. Ale katoliczki nie spodziewały się, że
prostytutki będą nas zaciekle bronić. Broniły nas zębami i pazurami.
Zawsze chętnie, ale z pewnym smutkiem słuchały nie tylko naszych
pieśni, ale także naszego orędzia. Głosząc niejednej z nich, nieraz naprawdę myślałam, że dobra nowina o Królestwie zacznie oddziaływać
na ich życie. Niestety, mierniki moralne ze Słowa Bożego były jednak
zbyt wysokie dla tych często tak sympatycznych dziewcząt.
Pewnego dnia wepchnięto do celi małą, zastraszoną, wręcz upodloną istotę. Mrugając powiekami, rozglądała się dookoła przez binokle.
W tym mrocznym lochu, do którego prawie nie wpadało światło dzienne, nie można było niczego rozpoznać. Ale ja ją poznałam. Nie wierzyłam własnym oczom! Ciocia Roschen. Tak, to ona! Nie miałam cienia wątpliwości. Znałam ją od dziecka – ją i jej męża, wujka Oskara.
Byli właścicielami kilku domów niedaleko nas, przy Targu Rybnym.
Prowadzili tam swój sklep i wytwórnię likierów. Mieli też patent na
swój pyszny „Kugelmann”. Właśnie u nich zaraz po moim chrzcie
miałam przywilej przepisywać na maszynie kilka wydań Strażnicy. Robiłam to w małym, przyciemnionym pomieszczeniu na zapleczu, gdzie
było bezpieczniej niż u nas w mieszkaniu.
Rosa nie tylko była świetną gospodynią, ale też znakomicie prowadziła interesy. Na szczęście zawsze miała odpowiednie pomocnice,
ponieważ pod względem finansowym jej i wujkowi świetnie się powodziło. Ale teraz była uosobieniem nędzy i rozpaczy. Ciepło ją powitałam i wzięłam w objęcia. W tych chwilach to ja byłam „ciocią”, a ona
„dzieckiem”. Szybko przekonałam ją, by koniecznie wypiła kawopodobny napój z brązowej poobijanej, blaszanej miski, oblepionej
resztkami kapusty z obiadu. Wzdragała się, ale usłuchała, bo wytłumaczyłam jej, że nic lepszego nie dostanie. Podnosiłam ją na duchu,
Wyroki
143
jak tylko mogłam. Przyjęła moje wysiłki z wdzięcznością, ponieważ
w gruncie rzeczy to właśnie nasza Rosa była z natury bardzo pogodna.
Ale w takiej sytuacji łatwo zatracić wesoły nastrój. Ciocia Rosa nigdy
nie zapomniała tych godzin i dni, zawsze była też wdzięczna za pomoc
w przetrwaniu najgorszych chwil.
Na wyboistej drodze bezprawnie więzionego człowieka początek jest
szczególnym kamieniem milowym. Kto wówczas pogrąża się w rozpaczy,
temu później trudno jest podnieść się z tego stanu. Kto w takiej chwili
myśli tylko o wolności, ten bardzo cierpi i niechybnie popadnie w depresję. W każdym razie tak było w tym niesprawiedliwym państwie. Cieszyłam się, że na wszystkich, szczególnie na strażnikach, zawsze mogłam
wywrzeć pozytywne wrażenie. Uważałam, że liczy się nie tylko samo
przyjęcie na siebie męczeństwa, ale również to, jak się je znosi.
Pewnego dnia miałam odwiedziny. Właściwie to krótko mnie wywołano i zobaczyłam przed sobą moją siostrę w zaawansowanej ciąży.
Nie wiem, jak się jej udało tu dostać. Wbiła sobie do głowy, że mnie
stąd wyciągnie. Ojciec już przebywał na wolności. Dokonała tego z pomocą przyjaciela taty, pana Reiwera. Ale po tym krótkim spotkaniu ja
i moja siostra Ruth nie rozstałyśmy się w najlepszym nastroju. Była na
mnie zła. A mi tak bardzo było jej żal. Niedługo miała rodzić i dodatkowo musiała się martwić o rodziców i o siostrę. Strasznie cierpiała.
Jak będzie się chować to dziecko, którego matka przez tyle miesięcy jego rozwoju miała tak wiele zmartwień?!
A zatem dla mojej siostry nie było nic niemożliwego. Może zdołała to osiągnąć dzięki swojej tak odmiennej sytuacji życiowej? Naziści
przywiązywali do tego wielką wagę. Z pewnością dała im do zrozumienia, że bardzo mnie potrzebuje. W każdym razie pewnego dnia znowu
otworzyły się drzwi celi i wezwano mnie na przesłuchanie. Wprawiło
mnie to wręcz w osłupienie, gdyż moją sprawę właściwie już zakończono i czekałam tylko na transport do obozu koncentracyjnego. Teraz
zaproponowano mi nawet posadę sekretarki na gestapo. Próbowano
po dobroci. Tylko mimochodem wspomniano o podpisie, jakby to
było zupełnie nieistotne. Ale nie dla mnie! Zdecydowanie odmówiłam złożenia podpisu. Dla nich jednak w tym momencie nie miało to
większego znaczenia, bo nagle powiedzieli: „Jesteś wolna”. Zaniemówiłam. Jak to rozumieć? Ach tak, po chwili usłyszałam, że 12 kwietnia znowu mam się stawić na gestapo.
144
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Teraz pojęłam ich tok myślenia: może do tego czasu zmądrzeję, nie
mając przy sobie takiej matki ani tego kuriera z Berlina, którego niebawem i tak już miało nie być. Do tego jeszcze złota wolność. Po
takich cierpieniach z pewnością nie zechcę już dobrowolnie zrezygnować z tej wolności. Tak myśleli. Nie było to wcale takie głupie. Przecież wszyscy chcieli dla mnie „jak najlepiej”. Nie było to jednak dobre
dla mojego chrześcijańskiego sumienia. Owo zdarzenie przeżyłam jak
w transie. Nie docierało to do mnie. Zrozumiałam tylko tyle: myśleli,
że gdy tylko posmakuję wolności, to z pewnością nie będę już chciała
wrócić do tej niedoli – dobrze wiedząc, że czeka mnie obóz zagłady
Stutthof lub obóz w Ravensbrück.
Wszystkie groźby i szykany nic nie dały. A miękkość jest twardsza
niż stal.
Czyżby wciąż za mało mnie znali? Albo wręcz przeciwnie, znali mnie
naprawdę dobrze. Tylko jednego nie wzięli pod uwagę – ‘mocy wykraczającej poza to, co normalne’, która pozwoliła chrześcijanom z pierwszego wieku i w dobie obecnej zachować niezłomność. To Źródło i Jego
moc były obce ich myśleniu i przerastały ich zdolność rozumowania.
Dni spędzone na wolności, znowu w domu, wykorzystywałam możliwie jak najlepiej, by nabrać nowych sił i umocnić swoją wiarę. Codziennie, nawet w każdej godzinie myślałam o dniu 12 kwietnia.
Nekrolog dla jeszcze żyjącej
W tych dniach spotkałam Halinę Makurath, swoją przyjaciółkę ze
szkoły i z pracy. Z samego nazwiska wnioskuję dzisiaj, że jej rodzice
byli polskiego pochodzenia i tym samym nie mogli być nazistami. Halina trzymała się teraz nieco na dystans, bo właśnie tacy ludzie byli
ostrożni i żyli w ciągłym strachu. A ja wyglądałam na podejrzaną.
Mimo wszystko opowiedziała mi, że po moim aresztowaniu zwołano
w zakładzie wielkie posiedzenie. Dotyczyło ono mnie, co było wyrazem
odwagi naszego przełożonego i dyrektora. Jego słowa przypominały mowę pogrzebową: „Odeszła od nas (nie, to nie śmierć ją zabrała, ale gestapo, czego oczywiście nie powiedzieli). Będzie nam jej bardzo brakowało
(ale, ale! musieli mnie jednak postrzegać jako wroga państwowego(!)).
Mimo wszystko będziemy nadal ją kochać (no tak, dlaczego mimo wszystko, może kochano mnie właśnie za to, jaka byłam)”. Mówił jeszcze,
Wyroki
145
że wszyscy na pewno zachowają
o mnie „jak najlepsze wspomnienie” i że dla nich wszystkich jest to
zagadką, której nie będą dociekać.
Jak już wspomniałam, z uwagi na
tamte czasy było to odważne posunięcie.
Ale dany mi czas mijał z każdą
godziną, a sposób, w jaki go wykorzystywałam, był nie po myśli
mojej kochanej siostry, która rozumowała po ludzku. Tak więc te
dni w żadnym wypadku nie należały do najradośniejszych. Ale pozwoliły mi nabrać sił na to, co
miało nadejść. Poród się odbył
i urodził się chłopczyk. Nadszedł
dzień 12 kwietnia.
Przy pierwszym aresztowaniu
Hermine ze swoją przyjaciółką Hedi w Gdańmoja
rezolutna matka zdołała zasku, po zwolnieniu z aresztu i na krótko
przed osadzeniem w obozie koncentracyjnym
brać ze sobą kawałek dobrego mydła „Kaloderma”. Specjalnie przygotowała je na ten cel, jak to robią
niektórzy, wybierając się do szpitala. W tamtych czasach już od dawna
dostępne było tylko złe jakościowo, ciężkie i piaszczyste mydło wojenne. Następnego ranka mama przecięła mydło sznurkiem pożyczonym
od bystrych prostytutek i przekazała mi je przez strażniczkę. Te dwie
połówki były naszą jedyną własnością. Nie przypominam sobie, żebyśmy wtedy posiadały jeszcze cokolwiek innego. Ale chyba musiałyśmy
mieć jeszcze jakiś grzebień...?
Tego dnia szłam na gestapo, poczyniwszy uprzednio przygotowania. Z bólem uszkodziłam swoją Biblię i wyrwałam z niej ulubione listy Piotra i Jakuba. W swej niewielkiej torebce miałam najważniejsze
przybory toaletowe. Wiedziałam, że w celi nie ma miejsca na przedmioty osobistego użytku. Nie było tam szafki, stołu ani nawet półki na
takie rzeczy. Nie było po prostu niczego. We trójkę zjadałyśmy swoją
zupę, siedząc na opuszczonej pryczy lub na klozecie, jeśli nie byłyśmy
146
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
umieszczone w tej części budynku, gdzie są kubły. Poza tym nie wiedziałam, co pozwolą mi zatrzymać. Wiedziałam jedno – że nie wrócę
już do domu. To było dla mnie oczywiste, bo nawet przez chwilę nie
pomyślałam o pójściu na kompromis. Te ciężkie próby tak uwrażliwiły moje sumienie, że nie zamierzałam im dać nawet małego palca.
Wtedy z pewnością wzięliby zaraz całą rękę, a ja utraciłabym spokój
ducha.
Znów użyto wszelkich dostępnych metod, od otwartej wrogości po
dobroć, a presja była bardzo silna. W końcu przyprowadzono do mnie
sympatycznego pana Reiwera. I to chwytało za serce. Zajął się mną po
ojcowsku: „Panno Hermino, osobiście się za panią wstawiłem, a teraz
zadaje mi pani dotkliwy cios. Chyba nie chce pani tego zrobić mi i mojej rodzinie?” Czułam się przyparta do muru i rozpaczliwie usiłowałam mu wytłumaczyć, że w ogóle go o to nie prosiłam i że zrobił to na
własną odpowiedzialność.
„Drogi panie Reiwerze, kocham wolność i pragnę żyć, proszę mi
wierzyć. Nie chcę umrzeć, a już na pewno nie w tym potwornym obozie zagłady. Ale cena, jaką musiałabym za to zapłacić, jest zbyt wysoka. Nie mogę i nie zamierzam postąpić wbrew mojemu sumieniu. Chcę
być raczej wolnym więźniem niż więźniem [sumienia] na wolności.
Nie chcę przez swoją niewierność pozbawić się wewnętrznego spokoju
i błogosławieństwa mojego Boga”. Powiedziałam to z tak wielkim
przekonaniem i zdecydowaniem, że nie mógł już na to nic odpowiedzieć. Następnie wziął moją małą torebkę, przetrząsnął ją, pokręcił
głową i szybko się odwrócił, bo nie mógł powstrzymać łez. Potem ze
smutkiem zwrócił się do mnie z następującymi słowami: „Dobrze, mimo to nadal będę się wstawiać za panią, jeśli pani tylko przyrzeknie
w obecności mojej i pana Schönfelda jako świadków, że nie będzie pani już mówić o swojej wierze”.
Była to tylko propozycja i nikt by się o tym nie dowiedział. Mogłabym żyć dalej z czystym sumieniem, gdyż w końcu nie podpisałam tego nieszczęsnego oświadczenia. No i gdzie miałabym mówić o swojej
wierze? Takich możliwości praktycznie nie było. Poza tym nigdy nie
miałam skrajnych poglądów ani nie byłam fanatyczką. To ich nadmierne zainteresowanie moją osobą, to ich pragnienie „ratowania mnie” kosztowało mnie nadzwyczaj wiele zdrowia. Nawet sędziowie, aby mnie
nie obciążać, nie uwzględnili mojego nazwiska w wielostronicowym
Wyroki
147
orzeczeniu sądowym. Dokładnie opisano w nim wszystkich, nawet
uniewinnionych. Brakowało tylko mojego nazwiska i opisu mojej osoby, chociaż sąd specjalny przez dwa dni zajmował się prawie wyłącznie
moją mamą i mną.
Teraz więc pewnie też powinnam być wdzięczna i tak postąpić?! Ale
dlaczego myślałam o pierwszych chrześcijanach, którzy pozostawali
wierni również w drobnych sprawach? Tylko szczypta kadzidła jako
oznaka hołdu dla cesarza mogła uratować ich często tak młode życie.
Jednak również oni dobrze rozumieli, że w próbach wiary, w kwestii
nieskazitelności chodzi o coś więcej, niż o to, co potrafią zobaczyć ludzie (1 Koryntian 4:9). Chodzi tu o cześć i uświęcanie wzniosłego imienia Bożego, które chciałam reprezentować z godnością. Dlatego moja
odpowiedź dla nich, w tym dla tego rzeczywiście miłego pana Reiwera,
mogła być wyłącznie negatywna. „Tego, czego nie podpiszę, nie mogę
też wyrazić ustnie, a tak długo, jak tylko zdołam mówić, będę chwalić
Boga swoimi ustami”. Chodziło tu o zasady, a nie o to, czy będę miała
dużo, mało czy też zero możliwości świadczenia o swojej cudownej wierze. Jak musieli się poczuć ci obaj mężczyźni, którzy również mienili
się chrześcijanami, a dopiero na przykładzie osiemnastoletniej dziewczyny musieli sobie uświadomić, czym jest sumienie? I to ci ludzie,
którzy wypełniali swoje tak zwane obowiązki wbrew sumieniu albo
i często bez udziału sumienia. Teraz też tak było. Ale pozwolono mi zatrzymać moje rzeczy, a nawet kartki z Biblii.
Trzeci raz we wieży
Tak więc znów byłam odprowadzana i dobrze wiedziałam, dokąd.
Kiedy dzisiaj mówię o tamtych czasach, nieraz stwierdzam, że sama
nie mogę pojąć, jak ja, taka nikła i nic nieznacząca istota, miałam
odwagę stawić czoła i powiedzieć „nie” takiemu siejącemu postrach
reżimowi. Ale również pierwsi chrześcijanie, którzy się nie ugięli,
którzy byli zupełnie normalnymi ludźmi i którzy zachowali godność
w obliczu tortur, nie dokonali tego o własnych siłach. To Ten, któremu pragnęli dochować wierności, udzielił im mocy wykraczającej poza to, co normalne.
Do wartowni musiał mnie odprowadzić pan Schönfeld, którego już
bardzo dobrze poznałam, zarówno z dobrej, jak i ze złej strony. Niemal
148
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
przez cały rok miał ze mną do czynienia, a teraz po raz ostatni powtórzył tak często stawiane mi pytanie, po czym powiedział: „Czy jest
pani świadoma tego, że z miejsca, dokąd pani teraz idzie, nie ma już powrotu? Już nigdy więcej się nie zobaczymy”. Najpierw z uśmiechem
potrząsnęłam głową i jak zwykle powiedziałam „nie”. Za chwilę pogodnie przytaknęłam: „wiem”. Ale on nie uśmiechał się, tylko płakał, faktycznie płakał. Rzeczywiście już nigdy więcej się nie zobaczyliśmy. Ten
gestapowiec o ludzkich odczuciach był naprawdę do głębi zasmucony.
Ale ja nie byłam smutna. Choć brzmi to paradoksalnie, znów wygrałam bitwę. Pokonałam kolejną przeszkodę. Nie miałam się czego
wstydzić. Pomyślnie przetrwałam próbę przed Bogiem i ludźmi.
Z pewnością nie zawsze jestem dzielna, a już na pewno nie uważam
siebie za bohaterkę. Ale moje doświadczenia nauczyły mnie czegoś
istotnego: z im większym zdecydowaniem kroczy się swoją drogą, tym
łatwiej to przychodzi. Najgroźniejszym wrogiem wiary jest wątpliwość
i niezdecydowanie. Natomiast tę pewność, to wewnętrzne przekonanie
trzeba sobie wypracować i z trudem wywalczyć.
Przede wszystkim liczy się nasze zaufanie do Boga. Zaufanie jest
równie pięknym słowem co wiara. Niektóre przekłady Biblii zamiast
pojęcia „wiara” używają terminu „zaufanie”. Wielkie cierpienia
i udręki uodparniają nas na pomniejsze. Ale może się zdarzyć, że ktoś
świetnie poradzi sobie z większymi próbami i wyzwaniami, a potknie
się o błahostkę. Tak jak artysta cyrkowy może się na ulicy poślizgnąć
na skórce od banana. Taka drobnostka zaparła mi teraz dech w piersiach. Pokonywałam dziesiątki okrężnych metalowych schodów na
górę wieży, aż nagle odepchnął mnie ten drażniący zapach Cuprexu
(?). Był to okropnie cuchnący środek na odwszawianie. A niemiłe zapachy są czymś w rodzaju „małego liska”, który może być niebezpieczny i zagrażać mojej „winnicy”. Zapachy i aromaty rzeczywiście
mogą oddziaływać na ludzką psychikę. Moja mama niekiedy mówiła
mi w zdenerwowaniu: „Nie przesadzaj. Masz muchy w nosie”.
Tak, gdzie była wtedy moja matka, moja ukochana mama, która
uczyła mnie, czym jest wiara i zaufanie? Tak bardzo starała się żyć
według wymogów swojej wiary, co ze względu na wybuchowy temperament nie zawsze przychodziło jej łatwo. Przebywała w ciężkim więzieniu, w którym z uwagi na zaostrzony rygor pozwalano wysyłać listy
tylko w bardzo długich odstępach czasu. Wydaje mi się, że pierwszy
Wyroki
149
list można było wysłać dopiero po pół roku odsiadywania kary. Tato
dotkliwie cierpiał z powodu tej rozłąki. Na domiar złego stracił także
mnie. Wieczorem faktycznie wezwano mnie na dół do wartowni. To
zrozumiałe, że szukał swojej jeszcze niepełnoletniej córki. Rano poszła
na gestapo, a wieczorem jeszcze nie wróciła do domu. Tam otrzymał
odpowiednią informację, a także zezwolenie na zobaczenie się ze mną.
Teraz ze łzami w oczach padliśmy sobie w objęcia. Pożegnanie
sprawiało nam dotkliwy ból. Ale tato czule mi radził, bym dalej wszystko dzielnie znosiła i pozostała wierna. Mówił, że jest ze mnie bardzo
dumny. Chętnie by sobie coś odjął od ust, by tylko móc mi to wysłać
do obozu. W roku 1944 nie było już łatwo cokolwiek wygospodarować
z żywności, którą wtedy wydawano na kartki. Ale mimo wszystko nie
dało się tego porównać z głodem, jaki panował w obozie. To wszystko
oczywiście nie układało się po myśli gestapo.
Potem powoli wracałam schodek po schodku na górę, gdzie znowu
zaryglowano za mną drzwi ciasnej, okropnej celi. Dość długo sobie popłakiwałam. Już nie pamiętam swojej ówczesnej współwięźniarki. Raz
zastukałam do celi Gertrud Ott24, gdy usłyszałam jej cichy, cudowny
śpiew. Przypuszczam, że znajdowała się w jakimś transporcie i że
w Gdańsku przebywała tylko tymczasowo. Strażniczki zdążyły mnie
już dobrze poznać i w zasadzie darzyły mnie sympatią. Byłam tu przecież już trzeci raz. Do celi przydzieliły mi tylko Mary Smigiel. We
dwie byłyśmy szczęśliwie – mimo ciasnoty, wąskiej pryczy, głodu
i niedoli. Czułyśmy na sobie dobrotliwe ramię naszego Boga, któremu
zawdzięczałyśmy tę ulgę. Obie cieszyłyśmy się swoim towarzystwem.
Ponadto przebywałyśmy teraz w nasłonecznionej i lepszej części
budynku. Gdy w roku 1996 w Waszyngtonie ponownie się spotkałyśmy po przeszło pięćdziesięciu latach, powiedziała do licznego grona
widzów następujące słowa: „W porównaniu z nią byłam dużo starsza –
miałam trzydzieści lat, ale byłam młoda w wierze. Natomiast Hermi
była młoda wiekiem, miała osiemnaście lat, ale była dużo starsza
w wierze i nauczyła mnie znosić próby z radością”. Obie nigdy nie
zapomnimy godzin spędzonych w tej celi na poufnych rozmowach.
Opowiadała mi wszystko, co leżało jej na sercu, a ja słuchałam całym
sercem.
24
Zobacz książkę Świadkowie Jehowy – głosiciele Królestwa Bożego, s. 452.
150
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Możliwość swobodnego wypowiedzenia się i uważny słuchacz to
najlepsze lekarstwo. Stale trzeba pracować nad umiejętnością słuchania i doskonalić się pod tym względem. W tym tkwi sekret zjednywania sobie serc. W dniach, gdy razem z Mary siedziałyśmy w celi, strażniczka przynosiła nam do cerowania skarpety wszystkich członków
swojej rodziny. Było to zabronione. Ale dzięki temu od czasu do czasu otrzymywałyśmy dodatkowo kromkę chleba lub przydziałowy
chleb z opieczoną skórką, co wtedy było sprawą wielkiej wagi.
I to są tylko „krople rosy” wspomnień, podczas gdy najważniejsze
rzeczy poszły już w zapomnienie. Mary miała całkiem inną technikę
cerowania skarpet. Może to trochę głupie, ale zapamiętałam właśnie
ten szczegół. Mary jest Polką i od dawna mieszka w USA. Ma ogromne problemy ze zdrowiem i zapomniała już języka niemieckiego,
w przeciwieństwie do jej męża Wiktora. W Waszygtonie nasza rozmowa toczyła się tylko w języku angielskim. Obie śmiałyśmy się z tego,
co zdołałyśmy sobie przypomnieć.
Jak cudownie, że nie musiałyśmy już odczuwać takiej silnej i dręczącej presji, która obciążała nasze nerwy, gdy czekałyśmy na przesłuchania. Była to niewysłowiona ulga. Już nie obawiałam się, że jakieś
dwuznaczne lub nieprzemyślane słowo wypowiedziane przez nieuwagę zostanie poczytane za zdradę. Czekałam już tylko na transport do
Stutthofu lub do Ravensbrück. Wtedy prawie zawsze potrafiłam się
uśmiechać. Ale dopiero wiele lat później znów mogłam się śmiać lub
płakać z głębi serca. Musiałam cierpliwie się tego uczyć.
Odwiedziny pewnej damy we wieży
Słychać zgrzyt klucza, trzask rygla, otwierają się drzwi i już myślę
o transporcie. Ale nie, moja towarzyszka zostaje wywołana, ktoś wsuwa
taboret. Co to ma znaczyć? Wkrótce do tej średniowiecznej celi wchodzi
pewna dama, którą ten widok z pewnością przyprawił o niejedną nieprzespaną noc i koszmarne sny. Odwiedziny w celi! Tego jeszcze nie było. Jeśli w ogóle pozwalano na jakieś odwiedziny, trzeba było zejść na dół. Nie
znałam tej pani, która zdołała uzyskać takie wyjątkowe prawo lub otrzymała je celowo. Przedstawiła się jako kierowniczka Urzędu do Spraw
Młodzieży. Bardzo miła. Tak, przemawiała do mnie nawet serdecznie
i czule jak matka. Tak więc wciąż nie dawali za wygraną! Uzmysławiała
Wyroki
151
mi bezsens mojego wyboru, wskazywała na możliwości, jakie oferuje mi
moja młodość, a także roztaczała przede mną perspektywę życia w obozie. Powiedziała, że to jest moja ostatnia szansa. Później już żaden człowiek nie będzie w stanie mi pomóc. Ale ja i tak o tym wiedziałam, było
to dla mnie najzupełniej oczywiste. Przecież ja wcale nie pokładałam
nadziei w ludziach. Nie mogła tego pojąć. To ją całkiem zirytowało. Ona
też mnie zdenerwowała. Czyż nie powiedziano jej o wszystkim? Czyżbym sama musiała jej to wyjaśniać? Uczyniłam to teraz z radością, a ona
uważnie się przysłuchiwała. Gdy po stosunkowo długim czasie zbierała
się do odejścia, musiałam ją prawie pocieszać. Opuściła tę przygnębiającą celę ze łzami w oczach. Jakiś czas później znów otworzyły się drzwi celi, a strażniczka, kręcąc z niedowierzaniem głową, doręczyła mi mały,
prześliczny bukiecik kwiatów, mówiąc: „Tego tu jeszcze nie było”. Naturalnie bardzo się z niego ucieszyłam.
Dzień, którego wyczekiwałam, zbliżał się wielkimi krokami. Pewnego
razu wezwano mnie na dół. Nie, nie chodziło jeszcze o transport. Chciano mnie w szczególny sposób upokorzyć. To „badanie” przez jakiegoś
„sanitariusza” odczuwałam w swojej młodości i niewinności jako coś upadlającego, o czym nie potrafię ani nie chcę mówić. Dzisiejsza młodzież,
całkowicie uświadomiona i swobodna w obyczajach, mogłaby się ze mnie
tylko śmiać. Trudno by im było nawet w przybliżeniu zrozumieć moje
głęboko zranione uczucia. Gdy znów znalazłam się na górze, usiadłam na
brzegu mojej twardej pryczy i długo roniłam łzy w bezgłośnym płaczu.
Patrzyłam na wyryte w ścianach przejawy emocjonalnych cierpień osób,
które przede mną wylewały tu łzy. Ale wkrótce mi ich zabrakło. Nie mogłam już płakać. Jednak cały ten okres prób był dla mnie również wartościowym procesem uszlachetniającym moją osobowość. Pogłębił on we
mnie miłość, pokorę, lojalność, a nawet prawdziwą radość.
W końcu nadszedł dzień 5 maja 1944 roku. Nie pozostało mi nawet
przelotne wspomnienie tego, jak wyglądała sprawa z transportem.
Pamiętam tylko bardzo wyraźnie, że wieziono nas te mniej więcej
czterdzieści kilometrów jak groźnych przestępców, na stojąco, w ciasnym, zakratowanym pomieszczeniu, które kołysało się we wszystkie
strony. Nagle zrobiło mi się niedobrze. Dzielnie walczyłam z tym
uczuciem. Ale gdy wreszcie po pewnym czasie, który dłużył się w nieskończoność, po ostatnim zakręcie otworzono drzwi, z mojego pustego żołądka wytrysnęła woda. Esesman odskoczył na bok.
8
Obóz zagłady Stutthof
taki sposób powitałam obóz. A jak on mnie powitał? Nie było
nawet kropli wody. I to jeszcze po tych wymiotach. Jak wspaniale by było móc chociaż przepłukać usta. Zamiast tego już
pierwszy rzut oka na beznadziejność tego obozu zupełnie zwalił mnie
z nóg. Na sam jego widok zrobiło mi się śmiertelnie niedobrze. Ten
obraz nędzy i upadku moralnego obozu spadł niczym kamień młyński
na mój biedny żołądek. W tych chwilach tak bardzo życzyłam sobie
śmierci. Ale musiałam wytrwać, stojąc godzinami przed samym barakiem w żarze południa i patrząc tylko na przegniłe deski. Ten barak znajdował się zaraz przy Bramie Śmierci, nieopodal naszego miejsca spotkań
u Martel Malenke, o czym wtedy jeszcze nie wiedziałam.
W końcu w baraku naprzeciwko zaczęto przyjmować nowoprzybyłych. Kilku więźniów wykonywało tam prace wstępne aż do przyjścia
esesmanów. Gdy tylko spostrzegli, kim jestem, zawołali z entuzjazmem: „Jaka szkoda, że nie ma tu Williego Scheidera. To ktoś z jego
ludzi, a do tego w tak młodym wieku!”.
Ale oto nadchodzili dudniącym krokiem, siejąc postrach. Każdy
ich krok miał pogrążać naszą i tak zrujnowaną świadomość. Jak długo
już nie jadłam ani nie piłam? I ciągle miałam to beznadziejne uczucie,
jakby mi się wywracał na lewą stronę żołądek, który przed kilkoma godzinami wyrzucił z siebie ostatnie soki. Czułam się naprawdę bliska
śmierci, ale nie tak łatwo jest umrzeć.
I wkrótce przeżyłam coś, czego doświadczyli też inni świadkowie
na rzecz Boga, na przykład Elżbieta Abt. Wszyscy przedtem sami
nie mogli w to uwierzyć, choć mieli nadzieję. Naprawdę spełniła się
W
152
Obóz zagłady Stutthof
153
przepowiednia Jezusa Chrystusa, dotycząca dokładnie takiej sytuacji,
w której nie musimy się zamartwiać, gdyż duch święty – czynna siła
Boża – doda każdemu wiernemu chrześcijaninowi mocy wykraczającej
poza to, co normalne i obdarzy go ogromnym spokojem wewnętrznym. Duchowe siły i spokój w takich momentach to niezwykłe przeżycie, jakiego mogli doznać prawie wszyscy świadkowie prawdziwego
Boga. Również ja doświadczyłam tego na sobie.
Esesmani natychmiast głośno obrzucili mnie wulgaryzmami, a potem spytali: „Czyż to się nie zgadza? Ty jesteś tym wszystkim, prawda?” „Tak” – odparłam – „tym wszystkim jestem w waszych oczach.
Poza tym jestem zdrajcą, podżegaczem i bluźniercą przeciwko Bogu”.
„Nie, my tego nie powiedzieliśmy”. „Zgadza się, ale niewinnemu Synowi Bożemu zarzucano również te rzeczy. A on przepowiedział, że jego naśladowców spotka taki sam los”. To oświadczenie odebrało im
mowę i rozzłoszczeni zostawili mnie w spokoju.
Już nie pamiętam, w jakich okolicznościach i gdzie zabrano mi moje ubrania. Wiem tylko, że potem zanurzono mnie w odrażającej beczce ze środkiem dezynfekującym, a następnie zupełnie nago musiałam
tam stać, podczas gdy kilku esesmanów się we mnie wpatrywało. Choć
wówczas naprawdę nie musiałam się wstydzić swojego wyglądu, to jednak współczesny, młody człowiek nie jest w stanie pojąć, co wtedy mogła czuć osiemnastoletnia dziewczyna. Dzisiaj nagość jest traktowana
zupełnie inaczej niż w czasach mojej młodości – przyznaje się jej całkiem inne miejsce. Jednak pod prysznicem mogłam wreszcie wypłukać
usta i nieco ugasić pragnienie. Nigdy nie zapomnę tamtego dnia –
5 maja 1944 roku. Chociaż przeżyłam go jakby we śnie, jakby w transie,
czułam się mniej więcej tak:
„To jest obóz, miejsce beznadziei,
tysiąckrotnie stłoczona rozpacz i nędza.
Naga stoję przed tymi,
którzy mają kamień zamiast serca
i mordują.
Lecz moje serce nadal bije,
bije już osiemnaście lat.
Ostatnie dziesięć lat zbyt często w strachu,
ostatni rok za murami i kratami
154
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
z drżeniem i lękami –
spokojnie, moje serce,
teraz chodzi już tylko o ciebie i o mnie.
O zdradzie już nikt nie wspomni
Niechaj przyjdzie, co ma przyjść,
moje serce, proszę, milcz”.
W duchu zatytułowałam ten utwór „Myśli osoby o odmiennych zapatrywaniach w okresie dyktatury”.
Powszechnie uważa się, że to w chwili przekroczenia Bramy Śmierci człowiek stawał się numerem. Ale ja poznałam swój numer dopiero
wtedy, gdy otrzymałam pasiak – 34 382. W ciągu jednego roku ta liczba miała wzrosnąć do 100 000.
Przydzielony mi pasiak sięgał do ziemi i był na mnie stanowczo za
duży. Bielizna i chodaki były wprost nie do opisania. To wszystko
w ogóle na mnie nie pasowało, tak jak chodaki – jeden wysoki, drugi
Hermine Schmidt w Ravensbrück w październiku 1999. W tle obraz olejny, namalowany przez
współczesnego amerykańskiego artystę, pokazujący warunki bytowe więźniów w obozach
koncentracyjnych
Obóz zagłady Stutthof
155
niski, jeden za długi, drugi za krótki. Nic dziwnego, że przez prawie
dwa lata niewoli wykończyłam sobie nogi. W obozie nigdy nic nie robiono spokojnie, zawsze panował tu straszny pośpiech, wszystko odbywało się w pędzie. Jedyne polskie słowa, jakich się nauczyłam, oznaczały pośpiech. Oczywiście dochodziły do tego polskie wulgaryzmy,
których na szczęście nie rozumiałam.
Jakimś sposobem i ten dzień dobiegł końca. Pierwszy dzień w obozie. Znalazłam się w ogromnym baraku na jednym sienniku z młodą
dziewczyną. Pode mną leżały inne dwie osoby, nade mną dalsze dwie
i tak samo było w całym pomieszczeniu. Później – tylko wąskie przejście, a po drugiej stronie dokładnie to samo. Zwielokrotniona bieda
i nędza. Można powiedzieć, że ta wprost nieludzka ciasnota była dla
nas istną torturą. Na noc pośrodku pomieszczenia ustawiano dużą,
drewnianą kadź, przypominającą końskie koryto. Może kiedyś istotnie
pełniło tę funkcję. Rozchodziła się z niego cuchnąca woń.
Zasnęłam jednak z nieśmiałym uczuciem szczęścia, że nie jestem tu
sama. Gdzieś w obozie były też Martel Malenke i ciocia Grohnert, jak
również Evchen Kownatzki, Friedel i Martchen, które już tak dobrze
znałam. Przypuszczałam też, że przebywa tu Mary Śmigiel. Wszystkie
były porozmieszczane po różnych barakach. Zawsze czułam drobne
kłucie w okolicy serca, ilekroć nasza sędziwa, dobra ciocia Grohnert
opowiadała mi i kobietom, które po mnie przywożono do obozu, że nasze powitanie w obozie to miód w porównaniu z tym, co się tu działo
jeszcze parę lat temu.
Naprawdę musiało to być straszne. Nowoprzybyłym więźniarkom
kazano najpierw położyć się na koźle. Uderzenia kijem, jakie wówczas
otrzymały, miały na zawsze pozostać im w pamięci. Potem pędzono je
do lasu i kazano im karczować pniaki w celu rozbudowy obozu. Była
to ciężka praca już dla mężczyzn, a kobiety zdołały ją wykonywać tylko z batem nad głową. Było mi bardzo żal cioci i najchętniej mocno
bym ją do siebie przytuliła. Ale cierpienia kształtują człowieka i wyrabiają w nim twardość stali, nie tylko w odniesieniu do siebie. Mimo
wszystko psychiczne razy, które otrzymałam tego dnia, w postaci szyderstw, ubliżania, nagości i upokarzania również bardzo głęboko mnie
dotknęły i pozostawiły po sobie trwałe ślady.
Przede wszystkim musiałam się teraz nauczyć, że tutaj życie jest
zupełnie inne niż przedtem pod nadzorem wymiaru sprawiedliwości.
Stutthof
Obóz koncentracyjny Stutthof
był położony 36 km
na
wschód
od
Gdańska u ujścia
Wisły.
Został
wznie-siony
we
wrześniu 1939 roku. W początkowym okresie funkcjonował jako zwykły obóz jeniecki.
W styczniu 1942
roku
obóz
ten
otrzymał status obo-zu koncentracyjnego i pełnił funkcję obozu macierzystego dla 146 podobozów w północnej Polsce i w Prusach Wschodnich. Na 110 000 więźniów, którzy przybyli do obozu, życie straciło
co najmniej 65 000. Przyczyną zgonu wielu z nich były trudne warunki pracy, którym towarzyszyły niewielkie racje żywnościowe i ekstremalne warunki bytowe. Inni zostali straceni przez rozstrzelanie czy powieszenie. Jeszcze innych uśmiercono zastrzykami z fenolu lub innymi
truciznami, jak również w komorze należącej do obozu. Około 22 000
więźniów przeniesiono do innych obozów.
Na początku większość więźniów stanowili Polacy. W późniejszym
okresie do obozu deportowano też Rosjan, Ukraińców, Duńczyków,
Norwegów i Badaczy
Pisma Świętego. Z 50 000
Żydów, którzy zostali
tu przywiezieni, prawie
wszyscy stracili życie.
W wyniku ofensywy
wojsk radzieckich zaczęto ewakuować obóz
w styczniu 1945 roku.
W tym czasie do obozu
należało 46 505 więźniów, z czego 22 521
Hermine: „Przez tę bramę przechodziliśmy”.
Hermine pokazuje obóz Stutthof na mapie obozów
koncentracyjnych
znajdowało się w podobozach. W obozie macierzystym przebywało
wówczas 23 984 więźniów, z czego 11 000 wybrano do ewakuacji drogą lądową. Musieli
odbyć marsz na zachód. W tym marszu
śmierci wielu więźniów straciło życie.
Nie mniej dramatyczna okazała się
ewakuacja drogą morską w kwietniu 1945
roku. Różnymi drogami ewakuowano
ogółem 37 000 więźniów, z czego zmarło
prawie 20 000.
Na wyspie Langeland po wyzwoleniu, lato 1945 roku.
Hermine Schmidt
Hermine w środku u góry
wraz z czternastoma
innymi Badaczami Pisma Świętego znalazła się w czterystuosobowej
grupie więźniów załadowanych na barkę, która wypłynęła na pełne
morze. Dramatyczna podróż zakończyła się 5 maja 1945 roku na wybrzeżu wyspy Mon.
Źródła: Die nationalsozialistischen Konzentrationslager – Entwicklung und Struktur, wyd.
przez: Ulrich Herbert/Karin Orth/Christoph Dieckmann, Wallstein Verlag, t. 1, ss. 285-308;
Enzyklopädie des Holocaust, wyd. przez: Israel Gutman, Piper Verlag, t. III, ss. 1381, 1382.
158
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
W więzieniu, również w tym o zaostrzonym rygorze, gdzie odsiadywała wyrok moja mama, nie pozostawiano więźniom żadnej swobody
w przejawianiu własnej inicjatywy, natomiast tutaj od tego zależało
przeżycie. Nazywało się to organizowaniem. Musiałam się tego nauczyć. Stało się to absolutną koniecznością.
Na przykład w więzieniu jadło się tylko to, co otrzymało się w przydziale – nie było żadnej innej możliwości. Tutaj rano dostawało się
jedną kromkę chleba i trochę margaryny, wieczorem nieraz dodatkowo plasterek kiełbasy. I gdy na 80 osób tylko trzy plasterki były bez
dodatku krwi, to nie zawsze chciano je dać akurat nam. Rezygnowałyśmy więc z takiej kiełbasy, czego pozostali więźniowie nie mogli zrozumieć, ale czasem i tak nam współczuli. O obiedzie opowiem nieco
później. Trzeba było pomysłowości, aby nie umrzeć z głodu. Żyło się
głównie z paczek i z tego, co udało się zorganizować.
Wczesnym rankiem, zegarków nie było, nasza Martel Malenke
przechodziła żwawym krokiem przez wszystkie baraki starego obozu
i robiła pobudkę. Pierwszego dnia tak wcześnie rano już samo brzmienie jej głosu sprawiło, że poczułam ulgę. Miała ciepły, a zarazem bardzo energiczny głos. Wkrótce jej głos stał się dla mnie taki przyjemny
i swojski jak ona sama. Nawet jeśli Martel nie mogła powiedzieć żadnego słowa ani mi, ani innym naszym siostrom, każdego ranka jej głos
podnosił mnie na duchu i działał pocieszająco. Ta dzielna kobieta
miała już o tej porze za sobą swoją pierwszą pracę – przerzucanie węgla. Pobudka, wstawać! I wszyscy zaczynali dzień w biegu – zaraz po
krótkim myciu biegli na apel i ustawiali się w szeregach. Apel trwał
nieraz godzinami lub aż do zupełnego wyczerpania więźniów. Rzadko
kiedy znaliśmy powód takiego przedłużania apeli. Gdy esesman już
przyszedł i przyjął raport od esesmanki, która otrzymała go z kolei od
polskiej starszej blokowej, następowała ulga.
W obozie panował ciągły pośpiech i prawie przez cały ten czas nie
zwracałam uwagi na to, jak przebiegał apel. Tutaj istota ludzka znaczyła mniej niż numer, poza tym te procedury zupełnie mnie nie interesowały. Schroniłam się w swoim własnym świecie i zabarykadowałam się
w nim. Tam chciałam żywo przechować wszystkie uczucia. Z zewnątrz
nie pochodziło nic dobrego. Moje osobiste przeżycia i odczucia tworzyły jaskrawy kontrast z życiem i cierpieniami na zewnątrz, w obozie.
Tutaj trzeba było stać się twardym, i to przede wszystkim wobec siebie
Obóz zagłady Stutthof
159
– obojętnie, czy się tego chciało, czy nie. Przez pierwsze kilka dni na
apelu traciłam przytomność. Podpierano mnie z lewej i z prawej strony, abym nie upadła na ziemię. Nie mogłam znieść tak bliskiego widoku kolumn wycieńczonych i chwiejących się ludzi, którzy znajdowali
się u kresu swoich sił. Widziałam potem, jak niektórzy z nich przeszukiwali odpady, w których naprawdę nie było niczego jadalnego. Mimo
to rozpaczliwie szukali i nieraz faktycznie znajdowali coś zepsutego.
Może były to odpady z paczek.
Na samą myśl o kotłach z obiadem, który miał zaspokoić głód, ogarnia mnie wściekłość. To jedzenie nie mogło nasycić głodu, bo gotowano ziemniaki i brukiew z wszelką możliwą zgnilizną. Gdy tylko
podnoszono pokrywy, wokoło rozchodziła się cuchnąca, odrażająca
woń. Jedzenie było po prostu zepsute.
Początkowo mimo wszystko próbowałam wziąć coś z tego do ust.
Niebawem jednak stwierdziłam, że lepiej jest nawet głodować lub, jak
wspomniałam, coś sobie zorganizować. Czasem znalazło się jakiś surowy ziemniak lub coś na wpół jadalnego. Przede wszystkim jednak
żyło się z otrzymywanych paczek, które były nadzwyczaj starannie
rozdzielane. Kto nie dostawał paczek, znajdował się na straconej pozycji i to wyzwalało w nim ogromną złość. Na samym początku oczywiście też nie otrzymywałam paczek, dopóki na zewnątrz nie poznano
mojego numeru. Ale my wszystkim się dzieliłyśmy. Gdy w końcu też
otrzymałam swoją paczkę, natychmiast przekazałam ją cioci Grohnert.
To była sprawa honoru. Ciocia sprawowała nad nimi pieczę i troszczyła się o to, by każdy dostał swoją porcję. Bertha Grohnert, którą wszyscy krótko nazywali ciocią Grohnert, spała w samym rogu tego ogromnego baraku i tak jak Martel była jedną z najstarszych więźniarek
w obozie. Już sam ten fakt zapewniał jej określone przywileje. Nawet
u tej ordynarnej blokowej. Tak więc bez przeszkód mogła sprawiedliwie rozdzielać paczki. Większość z nich przychodziła od fikcyjnych
nadawców. Ja miałam ciocię, która pisała czułe listy, a której w ogóle
nie znałam. Niestety, również później nie miałam okazji jej poznać.
Pomoc dla gdańskich więźniów organizowała nasza Marta Teschner
i to ona troszczyła się o nasze przeżycie w Stutthofie. Od dziecka znałam tę postawną kobietę w stanie wolnym, posiadającą własny zakład
krawiecki. Kiedyś uważała, że nie mogę mieć prawdziwego doceniania
dla naszych przekonań jak ona, która tak długo i z utęsknieniem ich
160
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
poszukiwała. Teraz zatroszczyła się dla mnie o „ciocię”, która była stosunkowo „młoda w wierze”. Ta siostra miała jednak odwagę pomimo
niebezpieczeństwa podawać się za moją „ciocię”.
Zadziwiające jest odkrycie, jak niewiele człowiek potrzebuje do życia i do przetrwania. Żołądek się kurczy i w ten sposób pomaga zadowolić się coraz mniejszą ilością pokarmu. To zrozumiałe, że zawsze
odczuwałam głód. Byłam młoda i znajdowałam się jeszcze w okresie
dojrzewania. Ale nie pozwoliłam, żeby głód mną zawładnął, to raczej
ja chciałam i musiałam zapanować nad głodem. Widziałam przecież,
jak potwornie cierpieli ludzie, nad którymi głód wziął górę.
Widzieć wszystko na własne oczy, przetrzymać, przejść i samemu
przetrwać – dla młodego i wrażliwego człowieka stanowiło to niezwykle ciężką próbę.
Martel Malenke zajmowała już odpowiedzialne stanowisko i nosiła
numer 11 076, a więc była jedną z najstarszych więźniarek osadzonych
w obozie. Pod nadzorem SS odpowiadała też za odbiór korespondencji
i paczek. Przede wszystkim musiała palić w piecu. W tym celu wydzielono jej samej maleńki pokoik do spania. Mieścił się w pobliżu kotłowni, która dostarczała ciepło do budynków z czerwonej cegły – do tak
zwanego nowego obozu. Mieściły się tam: administracja, kasyno oficerskie i inne instytucje. Palenie w piecu było dla Martel ciężką harówką.
Jednak dzięki swojej pracowitości stworzyła dla nas mały raj – swoistą
przystań, której żadna z nas bezmyślnie nie wykorzystywała. Ale ta
przystań istniała, a szczególnie w niedzielne popołudnia o stałej porze.
Byłam wstrząśnięta, gdy podczas ostatniej wizyty w Stutthofie
oglądałam mury fundamentowe tego małego pomieszczenia, pozostałości po tej przybudówce baraku. Wydawało mi się o wiele większe,
gdy spotykaliśmy się tutaj w naszym małym gronie, gdy do tej małej
grupki doszłam ja jako siódma – odarta ze wszystkich, nawet najmniejszych dóbr, mająca znaczyć tyle co numer. Nic nie mogłam ze
sobą przynieść dla moich drogich sióstr w wierze. A mimo to szczodrze je obdarowałam – prezentem w postaci nowej piosenki, której nie
znały. Skomponował ją w obozie Erich Frost. Udało mu się ją też przemycić na zewnątrz. Tekst i melodia tego utworu sprawiły im dużo
radości. A oto jej tekst:25
25
Po wojnie tę pieśń zamieszczono w oficjalnym śpiewniku Świadków Jehowy. [Przytoczony tu
tekst pochodzi ze śpiewnika Wysławiajcie Jehowę w pieśniach z roku 1950, pieśń 12.]
Obóz zagłady Stutthof
161
„Śmiało i pewnie, gdy kończy się ten świat,
W obronie poselstwa lud Boży staje rad.
Bóg uczy ich walki, zwycięstwa!
Bóg uczy ich walki, zwycięstwa!
Wobec swych wrogów nieustraszeni są
I z wiarą w Jehowę do boju śmiało prą.
Są pełni odwagi i męstwa!
Są pełni odwagi i męstwa!
Prawda i prawość przez świat wzgardzone są,
A imię Jehowy demoni podle lżą,
Lecz za to ich czeka zagłada!
Lecz za to ich czeka zagłada!
Rozkaz Jehowy do Jego ludu brzmi,
By czyste wielbienie na ziemi szerzyć szli.
Przywilej nam wielki przypada!
Przywilej nam wielki przypada!
Życia w wygodach nie pragną zdobyć, nie,
A światu i władcom podobać nie chcą się.
Swą służbę spełniają bez skazy!
Swą służbę spełniają bez skazy!
Goga zastępom stawiają czoła swe,
Wskazują, że kłamstwem chełpienie Diabła złe.
Tę walkę wciąż toczą bez zmazy!
Tę walkę wciąż toczą bez zmazy!
Refren:
Więc naprzód, świadkowie! wy śmiało idźcie w bój,
Z radością ponoście tej walki trud i znój.
Szczęśliwy, kto dzisiaj w tej walce Bożej trwa,
Nim Bóg system Diabła zrujnuje.
Pilnujcie głoszenia wciąż, niech od drzwi do drzwi
Każdemu ta dobra nowina dziś brzmi:
Że widać już znaki, że świat nowy tuż,
Że już Boże Królestwo panuje.”
Później do obozu przywieziono jeszcze kilka innych sióstr z Polski,
a także Metę Schröder i jej córkę Edith z Gdańska. Ta niewielka oaza
162
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
pokoju pośrodku beznadziejności obozowej była nawadniana pokarmem duchowym, przemycanym do obozu za pośrednictwem współwyznawców – najczęściej w postaci Strażnicy przepisywanej ręcznie
drobnym pismem. I my przychodziłyśmy do tego źródła wody niczym
osoby spragnione na pustyni. Chętnie sama czerpałabym tę wodę pełnymi
garściami, ale nie było to możliwe. Nie było mowy o delektowaniu się
czy przyswajaniu, nie wspominając już o rozmyślaniu. Strażnicę odczytywano w pośpiechu, a my usilnie starałyśmy się czerpać z tej niewielkiej ilości jak najwięcej sił, których tak bardzo potrzebowałyśmy do
dalszej duchowej walki. Były to naprawdę tylko krople rosy na pustyni.
Powróćmy do dnia mojego pierwszego apelu – 6 maja 1944 roku.
Przypuszczałam, że będę mogła pójść do pracy z innymi czterema czy
pięcioma kobietami z nowych transportów – obojętnie, co by to nie
była za praca. Błąd! Ta postawna więźniarka kapo, która wydawała naszej grupie rozkazy i dręczyła nas, właśnie pędziła rozzłoszczona
w moim kierunku, wymachując rękami. Wykrzykiwała coś po polsku,
czego nie zrozumiałam, oprócz: hotsch, hotsch, hotsch (chodź), badatsche pießma (Badacze Pisma), szybko do roboty. Prentko, prentko
(prędko). Tak więc niezdarnie podążyłam za nią w moich komicznych
drewniakach tak szybko, jak tylko mogłam. Ona miała coś lepszego na
swoich nogach. Ale dokąd mnie prowadziła? Do toalet! Znajdowały
się w opłakanym stanie.
I ja siedziałam tu rano – z wieloma innymi w jednym rzędzie. Wydaje mi się, że było tam dwanaście lub czternaście muszli w dwóch równoległych rzędach, oddalonych od siebie mniej więcej o metr. Istny szok!
Ale ja zdążyłam się już przyzwyczaić do tylu niewyobrażalnych rzeczy.
Ponieważ załatwiano tutaj swoje potrzeby w pośpiechu, nawet nie spostrzegano siedzącej naprzeciwko osoby. Ale rano nie miałam pojęcia, co
mnie tu czeka. Większość muszli była kompletnie zapchana po porannym użytkowaniu – szmatami, grubym papierem pakunkowym i wszystkimi innymi możliwymi przedmiotami. Papier toaletowy istniał tylko
w innym świecie. Było powszechnie wiadomo, że w chwili rozpaczy
Żydzi używali do tego celu ocalone banknoty. Dzisiaj już sobie nie przypominam, jak my wtedy rozwiązywałyśmy ten problem.
Teraz kazano mi doprowadzić to pomieszczenie do porządku.
Przede wszystkim trzeba było udrożnić te zapchane, przelewające się
muszle. Już wzięłam z kąta przeznaczony do tego drut. Kapo przybiegła
Obóz zagłady Stutthof
163
do mnie w furii, wyraźnie zadowolona, że ma taki zakres władzy. Wyrwała mi z ręki drut i zmusiła mnie, abym zanurzyła ręce w tych nieczystościach, i to po same ramiona, i w ten sposób z powrotem udrożniła muszle. Ale nieco łatwiej przełknęłabym tę gorzką pigułkę – bo ta
dziedzina była stanowczo moją piętą achillesową – gdybym nie miała
pokaleczonych rąk. Jednak strach wziął górę nad uczuciem obrzydzenia. Rozpaczliwie i ze łzami w oczach modliłam się, abym nie zaraziła
się tutaj jakąś chorobą. Obawiałam się zakażenia od wielu prostytutek,
które przetrzymywano właśnie w tej części obozu. Nie wiedziałam jednak, że roztaczano nad nimi nadzwyczaj ścisłą kontrolę. Nudności,
strach i uczucie obrzydzenia ściskały mi gardło. Ale po tej szykanie
nastąpiła następna. Ta kobieta ciągle wołała: „Uwijać się!”, a potem
padało polskie określenie na Badaczy Pisma Świętego.
Teraz dano mi miotłę z gałązek i kazano pozamiatać ten duży plac
przed i między barakami. Trzeba jednak wysiłku, aby do czysta pozamiatać dziedziniec z piaszczystą powierzchnią, i szybko rozbolał mnie
od tego kręgosłup. Gdy tylko zauważyła to więźniarka kapo, istne
monstrum, rozpromieniła się z tego powodu. Jej zadowolenie wzrosło,
gdy podeszło do mnie SS i znalazłam się naprawdę w rozpaczliwym
położeniu. „To ona! Spójrzcie na nią! To jest najmłodsza Jehowy
w obozie! A już wygląda jak święta”. Obrzucono mnie stekiem wulgarnych epitetów, których nie potrafię zapomnieć.
W długiej, stanowczo za dużej sukience i w długich włosach – tylko Żydom ścinano włosy – rzeczywiście musiałam wyglądać dziwnie
i jakby nie z tego świata. Choć z bólu i wysiłku płynęły mi łzy po twarzy, przekornie uniosłam głowę tak wysoko, jak tylko mogłam. Atak
wywołuje kontratak. Stałam się wewnętrznie twardsza i surowsza
w stosunku do siebie. W tych momentach i w tych pierwszych dniach
pobytu w obozie nauczyłam się w obliczu wielkiego zła głęboko ukrywać pomniejsze troski bez słowa skargi. Innymi słowy wielkie cierpienia uodparniają nas na pomniejsze niedogodności.
Przyjaciółka mojej mamy – Bertha Kownatzki, czyli nasza Evchen,
którą aresztowano w sali sądowej jako obserwatorkę procesu, była zatrudniona w domu Hauptsturmführera Meiera [oficer SS w randze
kapitana]. Była bardzo pilna i dzielna, a jego żona bardzo ją sobie ceniła. Bercie powierzono również wychowywanie dziecka. Dzięki temu
chłopiec nabył sporo wiedzy biblijnej. Niemniej wkrótce pani Meier
164
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Zdjęcia ze Stutthofu, pochodzące
z filmu Das Mädchen mit dem lila
Winkel.
Zob. ss. 238 i 239 niniejszej książki.
zauważyła, że „ich Bertha” od jakiegoś czasu już nie jest taka radosna
i miła. W końcu zapytała ją o przyczynę tej zmiany i dowiedziała się,
że Bertha nie potrafi już dłużej być radosna, skoro jej najmłodsza siostra duchowa jest w obozie tak bardzo dręczona, i to zupełnie bezpodstawnie. Wszystkie „fioletowe trójkąty” w obozie są z tego powodu
bardzo przygnębione, bo nie wiedzą, jak długo wytrzyma ona te udręki. W rezultacie moje tortury dobiegły końca – mogłam teraz pracować
przy naprawie odzieży, gdzie czekały na mnie sterty ubrań i wszy.
Wydarzenia z następnych tygodni okryła – również z mojej własnej
woli – zasłona zapomnienia. Zostały mi tylko resztki wspomnień i wyraźny obraz tych uporczywych, obrzydliwych bestii – wszy. Były po
prostu wszędzie – w mojej odzieży, w odzieży innych i w ubraniach,
które miałyśmy sortować i naprawiać. Wyjątkowo dobrze przypominam sobie jeszcze te wzruszająco beznadziejne piosenki, śpiewane
z namaszczeniem i żalem, gdy tylko w zasięgu wzroku nie było nikogo z SS. Zaczynano od „Mamaczi, podaruj mi konika”, a kończono na
„Wędrownik powraca zmęczony”.
Ale za każdym razem, gdy przychodził SS-Unterscharführer
Knott [oficer SS w randze plutonowego], który był odpowiedzialny za
kobiecy oddział obozu, serce stawało mi w gardle. Szukał mnie. I zawsze znajdował – nawet gdy możliwie jak najlepiej się schowałam.
Obóz zagłady Stutthof
165
Fioletowy trójkąt
Więźniów obozów koncentracyjnych oznaczano za pomocą kolorowych trójkątów na podstawie ich pochodzenia i powodu osadzenia w obozie. Pod trójkątem przyszywano numer obozowy.
Ten trójkąt z materiału wielkości około 5 cm był przyszywany
wierzchołkiem do dołu po lewej stronie górnej części kurtki
i płaszcza oraz po prawej zewnętrznej stronie spodni. Wykorzystywano różne kolory trójkątów:
żółty dla Żydów
czerwony dla więźniów politycznych
zielony dla kryminalistów
różowy dla homoseksualistów
czarny dla aspołecznych
fioletowy dla Badaczy Pisma Świętego
niebieski dla imigrantów
brązowy dla Cyganów
Różowe trójkąty były około 2-3 cm
większe od pozostałych, ponieważ
homoseksualiści mieli być łatwo
rozpoznawani już z daleka.
Numer obozowy Hermine
Gdy Knott mnie znalazł, reszta więźniów nie miała się już czego bać.
Całą swoją wściekłość wyładowywał na mnie. Sprawiało mu to niesamowitą satysfakcję, gdy mnie upokarzał i obrzucał podłymi wyzwiskami oraz sprośnymi określeniami, zwłaszcza w obecności wszystkich
kobiet. Było to bezlitosne uśmiercanie słowem.
Gdy jednak po latach w pewnym urzędzie w Düsseldorfie wypytywano mnie o niego, nie mogłam potwierdzić morderstw, o które go
oskarżano. Osobiście nie widziałam na oczy zdarzenia, jak w starym
obozie uderzył pewną Żydówkę łopatą z taką siłą, że wytrysnął jej
mózg. Rozczarowałam ludzi, którzy mnie o niego pytali. Knott mieszkał na Zachodzie, ciesząc się wolnością i prowadząc żywot niemieckiego poczciwca. Myślałam o tym, ile zła wyrządził mi ten człowiek.
166
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Jednak podłe ubliżanie i zabijanie słowem się nie liczy. Dlatego zachowałam to dla siebie. I tak nie miało to większego znaczenia, bo te rzeczy nie podlegają karze. Poza tym już nigdy więcej nie chciałam go
widzieć na oczy. Zapewne uważał, że ma czyste sumienie, bo nigdy nie
zrobił z niego użytku.
Tutaj dochodzimy do miejsca, gdzie zazwyczaj się stwierdza, że
oprawcy śpią spokojnie, a ofiary miewają koszmarne sny – znany syndrom ofiar. Jeżeli my, Świadkowie Jehowy, nie jesteśmy nękani przez
koszmarne sny, mimo że znosiliśmy katusze, to tylko dlatego, że znamy przyczynę naszych cierpień. Tym samym znajdujemy pocieszenie
i ulgę w naszej wierze, ale też radość, że z Bożą pomocą pomyślnie
przetrwaliśmy ciężką próbę wiary.
Moja ciocia Roschen, którą znałam od dzieciństwa, była jedyna
w swoim rodzaju. Miała wadę wzroku – krótkowzroczność, i zawsze
nosiła na nosie binokle. Pośrodku jej rzadkich siwych włosów zawsze
widniał przedziałek. Nie mogła się pogodzić z tym kolorem. Chociaż
nie posiadałyśmy nawet najmniejszego lusterka, robiłyśmy użytek ze
zmatowiałych szyb okiennych. Czy ciocia przeglądała się w tych szybach? Ze swoją wadą wzroku? Ale skąd wzięła nadmanganian potasu?
Nie wierzyłam własnym oczom. Stała w tym wąskim przejściu między
łóżkami i szczoteczką do zębów farbowała sobie włosy na fioletowo.
Nigdy nie zapomnę tego widoku. Z poruszenia i wzburzenia nie mogłam się powstrzymać, by nie zawołać z poirytowaniem: „Roschen,
Roschen, co ty wyprawiasz?”.
Ale czy to zajście nie pokazuje, że człowiek – choćby w obliczu nędzy, głodu, rozpaczy, a nawet śmierci – zawsze chce godnie wyglądać?
I że szczególnie kobieta zawsze chce być kobietą? Roschen dotkliwie
cierpiała na skutek wszystkiego, co i nas tu spotykało. Inne osoby,
ale także mnie irytowały czasem jej cechy charakteru. Mimo wszystko
bardzo ją kochałam. Miała wielkie serce i zachwycająco szczere
usposobienie.
Do podpisu
Pewnego dnia wezwano nas wszystkie do złożenia podpisu. Rosa
wyznała mi, tylko mi, że jest u kresu swoich sił. Zdecydowała się
podpisać. Nie kieruje się sercem ani rozumem – zmusza ją do tego jej
Obóz zagłady Stutthof
167
biedne, zhańbione ciało,
a także skrajny niedostatek,
który tak okrutnie dawał
się jej we znaki.
Wkrótce wezwano nas do
najwyższego rangą oficera SS
– komendanta obozu Hoppego. Najpierw kazano podpisać oświadczenie mężczyznom, naszym duchowym
Oświadczenie (z filmu Das Mädchen mit dem lila
Winkel)
braciom, którzy jednak bez
wyjątku odmówili złożenia
podpisu. Jak wspaniale było ich zobaczyć, choćby przez chwilę. Następnie wywoływano po kolei nas, kobiety. Rosa stała w kolejce za mną.
Ale do niej już nie doszło. Sturmbannführer [oficer SS w randze majora] rozgniewał się na mnie, że ja, taka młoda, wychudzona i drobna
osiemnastolatka, śmiem przeciwstawić mu się w twarz i powiedzieć
„nie”. W złości zerwał się z miejsca, krzycząc: „Wynoście się, nie
chcę was więcej widzieć, precz z wami!”.
Dzięki temu Rosa w ogóle nie została zapytana, czy chce podpisać.
Sytuacja, w której wepchnięto by jej pióro do ręki ze słowami: „Tylko
podpisz i jesteś wolna”, przerastała ją. Tego byłoby już dla niej za wiele. Wiedział o tym Ten, który zna nasze serca; wiedział też, że w głębi
serca Rosa dochowuje Mu wierności. Dlatego nie dopuścił, by została
wypróbowana ponad to, co mogła znieść. Mój młody wiek i wybuch
gniewu u tego mężczyzny spowodowały, że ta próba ponad jej siły zupełnie ją ominęła.
Potem usłyszałyśmy rozkaz: „Odmaszerować do obozu i śpiewać
piosenkę ‘Młynarz lubi wędrować’, dwa, trzy ...”. I zaśpiewałyśmy. Zaczęłyśmy śpiewać równo i jednym głosem, jakbyśmy się umówiły:
„Wszyscy, co wierni, wszyscy oddani, bez lęku przed ludźmi kroczą,
wysoko w swych rękach wznoszą ów sztandar, aż noc i mgła się rozproszą”. Ta nieliczna, nieugięta grupka śpiewała żywo i energicznie,
głośno i wyraźnie, na przekór dręczycielom.
Pozostałe siostry nie wiedziały, dlaczego Rosa i ja ze łzami
w oczach padłyśmy sobie później w objęcia. Rosa płakała ze szczęścia
i z ulgi, a ja cieszyłam się razem z nią. Może to całe przeżycie wydaje
168
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
się dzisiaj trochę niezrozumiałe i przejaskrawione. Jednak wtedy
wkładałyśmy tak wiele serca w te pomyślnie przebyte próby, że nawet
nie potrafię oddać słowami tych głębokich przeżyć. Po powrocie do
obozu Rosa znów miała problemy z dostosowaniem się do surowego
trybu życia w obozie. Ale Jehowa był z nią – wspierał ją do tego stopnia,
że osiągnęła coś, czego jeszcze nikt przed nią nie dokonał, o ile dobrze
się orientuję. Dlatego w tym miejscu koniecznie chciałabym o tym
opowiedzieć.
To zajście miało miejsce w umywalni obozowej, zaraz obok ustępów. Półgłosem, ale dość wyraźnie dyskutowano z wyraźną nienawiścią
o polskiej blokowej, która była najważniejszą więźniarką w obozie.
Sprawowała nadzór nad całym obozem i posiadała bardzo szeroki zakres władzy. Nienawidzono ją, i to nie bez przyczyny. Gdy pokojowo
usposobiona i tolerancyjna Rosa usłyszała tę rozmowę, powiedziała
mniej więcej tak: „Naprawdę znacie wszystkie okoliczności? W końcu
ona też jest więźniarką w tym obozie i to dłużej niż my wszystkie. Nie
może ciągle być dobra, bo zostałaby zdjęta z tego stanowiska, a na jej
miejsce przyszłaby inna, może jeszcze gorsza”. Nie wiedziała, że ta nienawidzona kobieta słyszy z innego otwartego pomieszczenia każde słowo z tej rozmowy.
I później w obozie zdarzyło się coś zupełnie nieprawdopodobnego:
Już długi czas stałyśmy w szeregach w oczekiwaniu na apel. W tej sytuacji zawsze panowała napięta atmosfera. Dzień w dzień! I nagle zupełnie niespodziewanie pokazała się nasza Roschen, i to o wiele za
późno. Całkiem sama niezdarnie przeszła przez plac i rozglądała się
dookoła jak spłoszona, zagubiona kura. Zupełnie jakby nie wiedziała,
co się wokół niej dzieje. Wszystkim nam zaparło dech w piersiach. Coś
podobnego jeszcze nigdy się nie wydarzyło. Takie postępowanie mogło zostać ukarane w najbardziej podły sposób, nawet śmiercią.
Blokowa odwróciła się i zobaczyła tę zmieszaną i zakłopotaną istotę, przedstawiającą istny obraz nędzy i rozpaczy. Zapewne przyszła jej
wtedy na myśl tamta rozmowa, w której ta mała, dziwna kobieta stanęła w jej obronie – jej, obiektu nienawiści całego obozu. W tym momencie musiało to poruszyć jej serce i umysł. Inaczej nie potrafię
sobie wytłumaczyć jej zachowania. Donośnym głosem krzyknęła na
cały plac: „Alfermann, skąd idziesz? Z powrotem do baraku. Zmykaj!
Jeszcze sobie porozmawiamy”. Później wydała polecenie, by Rosa nie
Obóz zagłady Stutthof
169
przychodziła już na apel. Ponadto w żaden sposób jej nie
ukarała. Dzisiaj tak gładko się
o tym opowiada. Może też być
trudno zrozumieć, że my dostrzegałyśmy w takim obrocie
sprawy kierownictwo naszego
dobrego Boga, którego ręka
nigdy nie jest za krótka i który
W tle zakłady DAW (z filmu Das Mädchen mit
dem lila Winkel)
zawsze może zaingerować, gdy
tylko jest to konieczne.
Tymczasem ja otrzymałam przydział do DAW (Deutsche
Ausrüstungswerke, Niemieckie Zakłady Wyposażenia). Były to wszystkie zakłady rzemieślnicze, jak krawiectwo, szewstwo, siodlarstwo, stolarstwo i tym podobne. Zatrudniano tam setki więźniów. Rano po apelu liczne grupy rozchodziły się, maszerując przez plac apelowy do różnych warsztatów. Mnie przydzielono do siodlarstwa. Poznałam tam
cztery duńskie komunistki. Pierwsze duńskie słowo, którego się nauczyłam, to „saks”, co oznacza „nożyce”. Szkoda, że nie byłam bardziej
chętna do nauki. Rok później bardzo by mi się to przydało.
Tutaj naprawiano plecaki. Praca była ciężka, bolały od niej ręce.
Ale dało się wytrzymać. Jednak kapo przyuczyła mnie do innej specjalnej pracy. Ta miła kobieta, Polka, była już dobrze po czterdziestce
i miała córkę w moim wieku. Zapewne chciała dla mnie dobrze. Za
pracę otrzymywało się dodatkową kromkę chleba. Esesmanki – jedna
o nazwisku Bode, a druga mniejsza, szatynka, której nazwiska niestety zapomniałam – kontrolowały te pomieszczenia w regularnych odstępach czasu. Umiejętnie strzelały batem w swoje kozaki, siejąc lęk
i postrach. Nic nie uszło ich uwadze. Aż do wieczora prawie nie śmiałam oddychać, gdyż nowe zadanie wymagało absolutnej koncentracji.
Ta praca była bardzo skomplikowana, ale wreszcie wszystko pojęłam
i nauczyłam się ją wykonywać. Pracowałyśmy dwanaście godzin na
dobę. Gdy kapo się nade mną pochyliła, spytałam ją wreszcie – niestety, o wiele za późno – co ja właściwie robię. „To jest specjalna oprawa
do niektórych rodzajów ręcznych granatów”.
Jeszcze nie skończyła mówić, a już złożyłam ręce, spojrzałam na nią
i potrząsnęłam głową, mówiąc: „Nie będę tego robić”. Więźniarce kapo ze
170
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
zdumienia odebrało mowę. To niemożliwe! „Na litość boską, nie możesz
mi tego zrobić. Będę miała z tego powodu poważne problemy. Cały dzień
przyuczałam cię do tej pracy. To po prostu niemożliwe!”. Zobaczyła jednak moją stanowczość. Wiedziała, że noszę „fioletowy trójkąt” i musiała
sobie uzmysłowić, że sumienie mi na to nie pozwoli. W końcu właśnie ze
względu na sumienie trafiłam do tego nieszczęsnego obozu zagłady.
Wytłumaczyłam jej, że jestem gotowa ponieść wszystkie konsekwencje mojego postępowania. Usilnie ją przepraszałam, że wcześniej nie zapytałam, co będę robić. Powiedziałam jej, że jest mi bardzo przykro z tego powodu i że jestem gotowa przyjąć na siebie każdy wybuch złości.
Niewykluczone, że pomyślała o swojej córce, bo powiedziała: „Szybko
i po cichu siadaj na swoje wcześniejsze miejsce, spróbuję tak zrobić, aby
kapo Bode niczego nie zauważyła, bo wtedy dopiero będzie źle”.
Dzięki wyrozumiałości tej kobiety znowu byłam ocalona. Wszystko mogło się skończyć zupełnie inaczej.
Mój awans w obozie
Nadszedł dzień, w którym w mniej lub bardziej zabawny sposób
zostałam „odkryta”. Naczelny kapo całego przedsiębiorstwa DAW,
a zarazem szef wszystkich warsztatów pochodził z Berlina i nazywał
się Scholz. Choć był niskiego wzrostu, w swoim mniemaniu odznaczał
się nieprzeciętną urodą, której przydawały mu błyszczące, czarne
oczy. Codziennie odwiedzał wszystkie pomieszczenia. I tak jak był niski, tak też był przeświadczony o swojej urodzie – a szczególnie
o atrakcyjności i czarującym sposobie bycia. Wzdychało do niego wiele więzionych kobiet.
Jako Niemiec był bardzo zaskoczony, że w gronie wielu polskich
kobiet przebywa też młoda Niemka. Codziennie ze mną rozmawiał.
Miał swoje zmartwienia. Przede wszystkim był naczelnikiem biur
DAW, które akurat znajdowały się w bardzo krytycznym położeniu.
W biurze mieściły się cztery wydziały: księgowość, rejestracja, rachunkowość i administracja. Pracowała tam polska inteligencja: doktorzy, profesorowie, inżynierowie i tym podobni. Prawie wszyscy
dobrze władali językiem niemieckim.
Problemem było to, że obaj szefowie zakładów DAW, będący zarazem oficerami SS, nie mieli sekretarki. Niewykluczone, że żadna
Plan obozu Stutthof
172
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
kobieta z ludności cywilnej nie wytrzymywała obozowej atmosfery.
Nie wiem. W każdym razie poczciwy pan Scholz niemal upadł z wrażenia, gdy dowiedział się, że już w trzeciej klasie szkoły handlowej
pracowałam na pełny etat w charakterze stenotypistki. Tutaj, w okolicach Sztutowa, nie było łatwo o osobę o podobnych referencjach. Albo ktoś nie odpowiadał wymaganiom, albo – jak przypuszczam – nie
wytrzymywał atmosfery w obozie.
Niemniej poczciwy pan Scholz był w kropce. Z jednej strony znalazł to, czego szukał, a z drugiej strony więźniarka nie mogła pracować
w otoczeniu więzionych tu mężczyzn. Ale sprawa powoli nabierała
obrotu. Untersturmführer Möller [oficer SS w randze podporucznika],
kierownik zakładów wyposażenia, kazał w zakładzie szewskim wykonać wysokiej jakości buty do jazdy konnej dla Hauptsturmführera
Meiera [oficer SS w randze kapitana], który kierował całym obozem.
Ten otrzymał je w prezencie z prośbą o zgodę na zatrudnienie więźniarki do pracy w biurze. Już ją znaleziono w siodłowni. Posiada potrzebne referencje, o czym kapo Scholz zdążył się już dowiedzieć. Jeżeli chodzi o te ograniczenia, o przepisy stanowiące, że kobieta nie może
pracować w bliskim towarzystwie mężczyzn, to ten problem również
został rozwiązany. Ta więźniarka jest Świadkiem Jehowy. Wszelkie
wątpliwości rozproszył już ten mały, zarozumiały kapo, który dałby sobie za nią uciąć głowę. Z własnego doświadczenia wiedział, że nie jestem zainteresowana żadnym romansem. Buty do jazdy konnej pasowały i oto stał się cud. Wydano mi zgodę na pracę w biurze.
Ale najpierw musiałam się pożegnać z tym wielkim zakładem rzemieślniczym. Skończyły się ranne grupowe marsze na apel, gdzie można
było spotkać inne kolumny, w których często całkiem z boku maszerował inny „fioletowy trójkąt”. Dopiero dzisiaj wiem, że ten młody brat
nazywał się Feliks Borys. Był mniej więcej w moim wieku, a obecnie
mieszka w USA. „Fioletowe trójkąty” pozdrawiały się wzajemnie spojrzeniami i niejako wołały do siebie: „Przetrwaj! Jesteśmy tutaj widowiskiem dla ludzi i aniołów. Niech wiedzą, że Jehowa ma na ziemi
swoich sług, którzy w każdych warunkach dochowają Mu wierności”.
Jednak najtrudniej przyszło mi pożegnać się z bratem Josefem
Scharnerem26, a tym samym z ważną możliwością kontaktu. Za jego
26
Życiorys Josefa Scharnera znajduje się w Strażnicy nr 14/1970, ss. 19-22.
Obóz zagłady Stutthof
173
pośrednictwem mogłyśmy wymieniać informacje z naszymi braćmi.
Josef, z zawodu krawiec, jako fachowiec nadzorował również warsztaty krawieckie kobiet. Ta duża hala znajdowała się przed siodlarnią.
Dobiegał stamtąd terkot maszyn do szycia, ale wiele prac wykonywano też ręcznie.
Josef przychodził co najmniej raz na dzień, by udzielić rady,
przeprowadzić kontrolę czy przydzielić pracę. Pamiętam go zawsze z jakimś ubraniem w ręku, które właśnie poddawał oględzinom. Tak wchodził do siodlarni. Podczas pracy zawsze miałam na oku drzwi, i wtedy
możliwie jak najszybciej wychodziłam do ubikacji. W tym celu musiałam przejść przez zakład krawiecki. Wówczas mogliśmy się porozumieć.
Josef pilnie zajmował się swoją pracą, ale przy tym przekazywał mi
wszystkie informacje od braci dla sióstr. Była to raczej prywatna, dodatkowa możliwość kontaktu, gdyż łączność w obozie była prawie nieprzerwanie utrzymywana między Fritzem Böhnkem a Martel Malenke. Jej
ciężka praca oraz odpowiedzialne stanowisko oznaczały dla niej nowe,
czasochłonne zajęcia, ale tym samym możliwość kontaktu z więzionymi
braćmi. Tą drogą zaopatrywałyśmy się również w Strażnicę.
Tak więc ta dziewczyna będąca Świadkiem Jehowy, jeszcze do niedawna tak wyśmiewana i pracująca w atmosferze szyderstw, ma teraz
jako jedyna kobieta w obozie, i to jeszcze w ubraniu cywilnym, być odprowadzana pod eskortą esesmana do pracy i z powrotem do starego
obozu. Była to długa droga wiodąca przez nowy obóz, w którym zakwaterowano większość więźniów. Zupełnie na końcu, w pobliżu komory gazowej, znajdowały się zakłady wyposażenia. Gdy przekroczyło
się próg baraku, w którym mieściły się biura, korytarz prowadził prosto do drzwi, za którymi siedziałam tylko ja. Był to niewielki, niemal
pusty i skromny pokoik. Po obu stronach pomieszczenia znajdowały
się drzwi do pokoi oficerów SS, dla których miałam pracować jako sekretarka. Bardzo pomocna okazała się teraz okoliczność, że jeszcze
przed aresztowaniem ciężko pracowałam w biurze jako dość biegła stenotypistka, chociaż byłam dopiero na trzecim roku nauki. Mimo
wszystko ta praca stała się dla mnie prawdziwym wyzwaniem. Byłam
przeciążona ponad siły – nie zawsze z winy szefa, Untersturmführera
Möllera [oficer SS w randze podporucznika]. On nie tylko traktował
mnie uprzejmie, ale i dyktował mi z rozsądną prędkością. Natomiast
niższy rangą esesman Schneider dawał mi odczuć, że jest tu panem
174
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
i władcą. Dyktował z prędkością strzału z karabinu maszynowego. Po każdej pracy
pod jego dyktando byłam
mokra z wysiłku. Tak, po kilku pierwszych tygodniach
przypominałam uosobienie
rozpaczy i kłębek nerwów.
Pracowałyśmy przecież po
dwanaście godzin dziennie
od poniedziałku do soboty.
Czas wolny miałyśmy tylko
w niedzielne popołudnia.
Nadzór nad niemieckim barakiem, w którym osadzono
w większości prostytutki,
sprawowała polska blokowa.
Nikt tam nie miał siennika
wyłącznie dla siebie. Strasznie było przebywać tak ciasno
przy drugiej osobie, a do tego
dochodziły dalsze więźniarki Pociecha w obozie, pieśń napisana z umysłu i serca
nade mną i pode mną, i kolej- (wraz z tłumaczeniem na następnej stronie)
ne z obu moich stron. Tak
bardzo tęskniłam za odrobiną spokoju, by móc przetrwać następny dzień.
Może powinnam przenieść się do naszych sióstr, które sprzątały
w nowym obozie. One miały lepszy i spokojniejszy barak. Każda miała siennik tylko dla siebie, a w pokojach było ich tylko około dwunastu. Niestety, moje duchowe siostry albo nie zrozumiały mojej prośby,
albo źle ją odebrały. Tak więc niezbyt mądrze zamilkłam i z pewnym
żalem zaprzestałam jakichkolwiek działań w tym kierunku. Starałam
się po prostu przetrwać.
Niebawem zrozumiałam, dlaczego musiałam być tutaj w biurze
i dlaczego musiałam przetrwać. Również Willi Scheider przekazał mi
wiadomość, że jest to kierownictwo Jehowy oraz że bracia są ze mnie
bardzo dumni i się za mnie modlili. Tak, na tym stanowisku mogłam
przy wielu okazjach dawać świadectwo ku czci mojego Boga, który
Obóz zagłady Stutthof
175
udzielał mi sił do godnego
reprezentowania Jego imieWielu w prochu śpi snem śmierci
nia w obozie.
lecz wnet miną ból i łzy!
Niejeden oficer lub cybo rozłące kres położą
wil, który mi coś dyktował
owe zmartwychwstania dni.
lub zlecał jakąś pracę, wychodził
zamyślony po tym,
Z toni wielkich głębin morza,
co
ode
mnie
usłyszał. Ponagich szczytów stromych wzgórz,
trząsał
głową
lub
półgłosem
w tak spokojnych dolin kresach,
wyrażał
swoje
uznanie.
Gdy
zmarli zmartwychwstaną już.
ci mężczyźni zaczynali ze
mną rozmawiać, nazbyt częCud wspaniały, że powstaną,
sto
okazywało się, że chcieli
Jezus śmiercią ich wyzwolił,
mnie jeszcze raz zobaczyć
znów do życia wszyscy wrócą,
gdy mrok grzechu się rozstąpi.
lub się ze mną umówić. Dziwili się, że dotąd jeszcze nigWszyscy zmarli znów ożyją,
dzie mnie nie widzieli – np.
jak radosne to spotkanie,
w kinie lub w kasynie bądź
gdy na ziemi tu ujrzymy
gdziekolwiek indziej. Ale
naszych bliskich zmartwychwstanie.
jak mieli mnie zobaczyć?
Z uśmiechem odwracałam
się wtedy tak, by mogli dostrzec mój trójkąt na ubraniu cywilnym. Potem bez trudu mogłam powiedzieć coś na swój temat. Wyjaśniałam, że jestem więziona ze względu na moje przekonania religijne. Z dumą i z entuzjazmem opowiadałam później o Królestwie Bożym – o Królestwie, o które może i ten
mężczyzna modlił się już jako dziecko. Następnie wyjaśniałam, co będą oznaczać dla ludzkości rządy tego Królestwa, i że ten rząd jest dla
mnie tak ważny, iż jestem gotowa narażać dla niego własne życie.
Oczywiście zdarzało się, że otrzymywałam ostrą naganę, aby w przyszłości trzymać język za zębami. Grożono mi też komorą gazową i krematorium. Ale najczęściej nie było to zupełnie na poważnie, bo przedtem ci
mężczyźni mnie podrywali. A poza tym co mogło mnie jeszcze spotkać?
Do obozu nie mogłam trafić, bo już w nim przebywałam. Ponadto Untersturmführer Möller [oficer SS w randze podporucznika] był zadowolony
z mojej pracy. Potrzebował mnie i darzył mnie sympatią. Cieszył się, że ma
wreszcie dodatkową siłę roboczą. Mimo wszystko był trochę zatroskany,
176
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
bo uświadomił sobie, że nie przepuszczę żadnej okazji, by dać świadectwo
o swojej wierze, nie pomijając jego samego.
Zdecydowanie łatwiej przychodziło mi przebywanie z innymi więźniami w siodłowni. Ale obecną pracę uważałam za wyzwanie, któremu stawiłam czoła. To było piękne móc przebywać zupełnie sama
w tym małym pokoiku. Jednak z powodu takiego przeciążenia pracą
moje nerwy były napięte do ostatnich granic i nie pozwalały mi rozkoszować się tym dobrodziejstwem. Ciągle któryś z obu esesmanów
zatrudniał mnie do dyktanda.
Tak bardzo tęskniąc za spokojem, myślałam nieraz:
„Tak blisko morze i wiatr, i fale,
widać też plażę i lasu gęstwinę.
Dałabym wiele, by jednym razem
pobyć tu sama przez krótką godzinę.
Cudowne te miejsca są przecież tak blisko,
lecz jakże odległa jest ich wspaniałość.
Tutaj, w obozie, są łzy i udręki,
każdemu zagraża śmierci zuchwałość”.
Codzienne stykanie się z ludźmi idącymi na śmierć głęboko poruszało moje młode serce. W drodze do biura zawsze z przykrością patrzyłam
na te Żydówki – potulnie idące pod prysznic, bez słowa sprzeciwu.
A może niektóre z nich przeczuwały, że z natrysków wydobywa się gaz
zamiast wody? Ja o tym wiedziałam i bardzo trudno mi było poukładać
się wewnętrznie z tym widokiem. Głęboko przygnębiona pomyślałam:
moje oczy wyschły, nie będę już płakać. Jeszcze będę
bardzo potrzebować tych
łez. Na przykład gdy ciągle
czułam ten zapach spalanych stosów ludzkich ciał,
z którymi krematorium nie
mogło sobie ostatnio poradzić.
Za liczbą 110 000 osób,
które
przekroczyły BraKrematorium (z filmu Das Mädchen mit dem lila
mę
Śmierci
w Stutthofie,
Winkel)
Obóz zagłady Stutthof
177
kryją się ludzie, a także dzieje ich życia. Według najnowszych badań
około 85 000 więźniów z różnych narodowości nie przeżyło tych ekstremalnych warunków i cierpień. Z początku mówiono o 65 000 więźniów. Może z czasem uwzględniono liczbę osób, które zmarły zaraz
po wyzwoleniu?
Dzięki ofiarnemu pośrednictwu i wysiłkowi Williego Scheidera
dostałam w tym czasie moją małą Biblię w przekładzie Lutra, którą podarował mi mój przyjaciel, kurier z Berlina, na krótko przed naszym
aresztowaniem. Ten skarb miałam teraz codziennie przy sobie, schowany dokładnie na sercu. Ale z tym skarbem było poniekąd tak jak z innymi kosztownościami. Wprawdzie zna się wartość danej drogocennej
rzeczy, ale nie nosi się jej ze strachu, aby się nie zgubiła. W ten sposób
mija się ona ze swoim przeznaczeniem i staje się przez to bezużyteczna.
Podobnie rzecz przedstawiała się z moją Biblią. Nigdy nie byłam
sama. Gdy tylko udało mi się znaleźć jakieś odosobnione miejsce, było po prostu tak ciemno, że od tych maleńkich literek dostawałam
bólu głowy i oczu.
Ponadto dzisiaj, po tak długim okresie przyjmowania pouczeń biblijnych, zupełnie inaczej bym korzystała z Biblii. Nie rzecz w tym, by tylko ją czytać. Ważne jest, by zawarte w niej treści zrozumieć, przetrawić
i przyswoić. Tylko w ciszy można uaktywnić wszystkie pięć zmysłów,
co jest konieczne, aby postacie biblijne ożyły i mogły nam służyć za
wzór. Aby wiedza przekształciła się w zrozumienie. Wtedy ważne było
to, by poznawać zasady biblijne i wprowadzać je w czyn.
Mimo iż jedną z moich największych prób wiary stanowiła okoliczność, że nigdy nie byłam sama, to jednak często odnosiłam wrażenie,
że na całym świecie jestem jedynym świadkiem na rzecz Boga. Dotyczyło to szczególnie okresu, gdy miałam do czynienia z gestapo. Teraz
próbowałam ożywić w wyobraźni liczbę wiernych Świadków na całym
świecie, a szczególnie tysiące Świadków w Niemczech, którzy znosili
takie prześladowania. Chciałam, by w moim sercu miejsce cyfr zajęli
ludzie. Ludzie, którzy tak jak ja – całym swym sercem i całym swym
umysłem – konsekwentnie żyli zgodnie z zasadami, które poznali.
Chodziło nie tylko o obszerną wiedzę biblijną, choć jest ona tak
pożyteczna i tak ważna. W tym miejscu ogarnia mnie wielkie zdziwienie –
jak ja, a także zdecydowana większość z nas zdołała przetrwać tak ciężkie próby wiary z raczej nikłą znajomością Pisma Świętego.
178
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Moi rodzice z pewnością dawali z siebie wszystko, co najlepsze. Ale
w tamtych czasach wyglądało to zupełnie inaczej w porównaniu z tym,
czego uczymy się dzisiaj – to przepełnione miłością i cierpliwością
wnikanie we wnętrze dziecka i jego potrzeby, wszystkie te cudowne
książki i artykuły. Jak to możliwe, że większość z nas – nawet ja ze
wszystkimi moimi ludzkimi słabościami – mogła tak niewzruszenie
obstawać przy naszym Bogu i Stwórcy? Jak było możliwe takie udowodnienie wierności wobec Boga?
Ale zaraz nasuwa mi się wręcz odwrotne pytanie: Jak to możliwe,
że dzisiaj młodzi ludzie, mający tak ogromne możliwości zdobywania
wiedzy o Bogu i przyswojenia sobie Jego drogocennych pouczeń,
opuszczają drogę prawdy, wahają się poświęcić jej bez reszty swoje życie lub oddać się Bogu Jehowie w tak stosunkowo sprzyjających czasach? Stwórca człowieka zna ludzkie serca. Nic nie ujdzie Jego uwagi.
Gdy widzi, że ktoś ze szczerego serca pragnie podobać się Jemu, a nie
ludziom, nie powstrzymuje swego błogosławieństwa. Wtedy i zapewne
tylko wtedy udziela swej siły i mocy, która wykracza poza to, co normalne, by móc postępować należycie.
Przez całe życie najbardziej się bałam tego, by nie pomyśleć, nie powiedzieć lub nie uczynić czegoś, przez co mogłabym sobie zamknąć dostęp do
Jego ochrony i błogosławieństwa, by nawet przez pomyłkę czy z przeoczenia nie przestać chodzić z Jehową, by nie skręcić w boczną ścieżkę samolubstwa i wygody, na której Bóg musiałby cofnąć swoje błogosławieństwo
i potężne ramię. Ale właśnie pod Jego wyciągniętym ramieniem czułam się
zawsze szczęśliwa i bezpieczna – szczególnie w młodym wieku, w obliczu
takiego zbiorowego i skrajnego nacisku. W sytuacji wielkiego bólu, za
który jestem dziś wdzięczna, nauczyłam się bowiem nie patrzeć na ludzi.
Jestem za to wdzięczna, bo widzę, że dzisiaj właśnie to jest dla wielu przyczyną potknięcia i utraty z oczu tego wspaniałego celu.
Nasze spotkania u Martel
Głównym źródłem sił w obozie były dla nas spotkania u Martel
Malenke. Odbywały się w tym małym pomieszczeniu niedzielnymi
popołudniami – jedynie w tych godzinach mieliśmy czas wolny. Wtedy też w sąsiednich pomieszczeniach nie pracowały żadne kobiety,
które mogłyby wpaść na nasz trop.
Obóz zagłady Stutthof
179
Martel czytała wtedy szybko i płynnie najczęściej te przemycone
Strażnice. Przecież w przeciągu tak krótkiego czasu chciałyśmy
przyswoić sobie możliwie jak najwięcej treści – obojętnie, czy były dla
nas zrozumiałe, czy nie. Czasem te artykuły poruszały trudne tematy
i były dla nas bardzo ciężkostrawne. Niestety nie mogłyśmy ich dostać
do ręki, aby coś zbadać, zgłębić czy uzupełnić. Albo by przynajmniej
jeszcze raz przeczytać zdanie, którego się nie zrozumiało.
Dlatego moim źródłem sił były wciąż treści i teksty piosenek, które
mocno utkwiły mi w umyśle i sercu, i które wydobywałam z najgłębszych zakamarków pamięci. Oczywiście każda miała swoje ulubione
teksty. Jakże często słyszałam z ust Martel przepiękne słowa:
„Sama moc utrapień i trosk
a nawet czyjś bolesny los
nie pobudzą Boga do działań.
Musi to sprawić potęga błagań!”
A oto jej ulubiona pieśń, śpiewana w takt melodii „Leise, leise,
fromme Weise” z opery „Wolny strzelec” Carla Marii von Webera:
„Słuchaj, Ojcze, modlitw naszych,
nie o ludzkie przyjemności,
lecz o siły i by zawsze
wolę Twoją znać w prawości.
Czy w radości, czy też męce
lub w trosk więzach żyć będziemy,
wlej gorliwość w każde serce.
Za twe dzieło błagać chcemy”.
Ta pieśń również stała się wtedy moją ulubioną. Inne słowa Martel to:
„Jeśli tylko cud coś sprawić może
takiego cudu dokonasz, Boże”.
W biurze
Hrabia von Eglovstein-Örtel z miejscowości o tej samej nazwie
przygotowywał moją pocztę do wysyłki. Nie wiem, dlaczego tutaj przebywał. Był wysokim, szczupłym Niemcem z ptasią twarzą. Tutejsi
180
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
więźniowie w większości pochodzili z Polski. Popołudniami kilku
bardzo sympatycznych więźniów na zmianę napełniało mi blaszany
garnuszek jakąś namiastką kawy. Nieraz organizowali dla mnie ziemniaka czy marchewkę, z których przyrządzałam sobie obiad na żelaznym piecyku węglowym. Byłam też dumną „właścicielką” noża,
który mam do dziś. Ale jak zdobyłam ten skarb?
Pewnego razu, gdy sympatyczny pan Knauf, z zawodu nauczyciel,
przyniósł mi „kawę”, miał na ręce opatrunek. Przestraszona spytałam
go, jak to się stało. Pan Knauf zaczerwienił się jak burak i wydawał
z siebie niezrozumiałe odgłosy. W końcu pojęłam, że zaciął się nożem,
który zorganizował specjalnie dla mnie, ale nie miał śmiałości mi go
podarować. Dlatego zawsze nosił go przy sobie.
Właściwie nigdy nie przychodziło mi trudno przykryć taką sytuację swoją wesołością; również teraz moja niekłamana radość z tego
noża uszczęśliwiła pana Knaufa. Zresztą był to wspaniały, ale bardzo
nieśmiały człowiek. Również wszyscy inni mężczyźni pracujący
w tych czterech wydziałach traktowali mnie z galanterią i z wielkim
poważaniem. Właściwie z większością z nich miałam mało do czynienia. Ale wszyscy dobrze mnie znali, a mój fioletowy trójkąt dawał im
wiele do myślenia. Na dziewiętnaste urodziny namalowali mi kartkę
z piękną różą i autografami ich wszystkich.
Dzięki pracy w „DAW” oraz eskorcie w drodze do biura i z powrotem do obozu miałam wiele sposobności, by rozmawiać i dyskutować
z esesmanami. Pewnego dnia ofiarą ich agresji słownej stał się Jochen
Alfermann. Ten sympatyczny młodzieniec był wysokim blondynem
mniej więcej w moim wieku. Jego matka bardzo wcześnie zmarła na
cukrzycę i prawdopodobnie przez to Jochen urodził się ze skazą genetyczną. Eberhard, jego starszy brat i pierworodny w rodzinie, urodził
się jeszcze przed chorobą matki i był zupełnym przeciwieństwem Jochena. O ile dobrze pamiętam, Eberhard nie tylko był czarującym,
przystojnym młodym mężczyzną o ciemnej karnacji, ale również posiadał spryt życiowy. Jochen wpadł w ręce gestapo, gdy aresztowano
jego ojca, Oskara Alfermanna, i jego przemiłą macochę, Rosę. W ten
sposób również Jochen trafił do obozu koncentracyjnego Stutthof.
Czasem tak jest, że ludzie urodziwi i czarujący, pewni siebie i inteligentni mają w życiu lżej i są na uprzywilejowanej pozycji. Jochen nie miał
w życiu łatwo, a w obozie koncentracyjnym było mu szczególnie ciężko.
Obóz zagłady Stutthof
181
Niestety, nigdy go tam nie spotkałam i z ledwością przypominam
sobie tego wysokiego, nieśmiałego blondyna. I gdy esesmani zrobili
sobie z niego pośmiewisko, chciało mi się wręcz krzyczeć z uzasadnionej złości. Ale później na szczęście zdołałam dać naszym dręczycielom
odpowiednią odpowiedź, a nawet słusznie ich zawstydzić. Nagle na
mojej twarzy pojawiły się łzy, a oni zaraz chcieli wiedzieć, dlaczego.
„Z respektu dla tego chłopca”. „Jak to z respektu, chyba żartujesz?”.
„Nie, wcale nie żartuję. To wyraz uznania dla takiej dzielności, wierności i dziecięco szczerej wiary. Ten młody mężczyzna wziął na siebie
całe to męczeństwo i jest gotów ryzykować własnym życiem, posiadając – według was – skromną wiedzę. O ileż bardziej osoby z większą
wiedzą, my – inne fioletowe trójkąty – musimy być gotowe niezłomnie
występować przeciwko wam i wytrwać na swym stanowisku, z przekonaniem, że postępujemy właściwie i znajdujemy się na właściwej drodze?”. Rozzłoszczeni, że zostali pobici swoją własną bronią, nie odezwali się już ani słowem.
Jochen przeżył obóz, ale niestety niewiele o nim wiem. Jego brat
Eberhard z poświęceniem troszczył się o swoją przybraną matkę Rosę
aż do jej śmierci. Razem z Rosą zostałyśmy wyzwolone w Danii. Tam
dotarła do niej wiadomość, że Oskar, jej mąż, a ojciec Jochena, przetrzymał tylko kilka dni po przejściach w obozie i tak jak wielu innych
zmarł zaraz po wyzwoleniu w zatoce Neustadt. Zawiadomienie
o śmierci Oskara potwierdziło się.
Wraz z tą pierwszą przesyłką pocztową dotarło też do nas inne zawiadomienie – o śmierci mojego przyjaciela Horsta, tego kuriera,
który został skazany na śmierć. Na szczęście okazało się później, że to
nieprawda. Ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam, tak więc obie,
Rosa i ja, siedziałyśmy na wyspie Langeland i z głębokim smutkiem
patrzyłyśmy w dal, na bezkresne morze.
Pocałunek z następstwami
Co trzy tygodnie odprowadzał mnie do pracy i z powrotem Unterscharführer Sch. [oficer SS w randze plutonowego]. I wtedy wydarzyło
się coś niespodziewanego. Pewnego ranka, gdy było jeszcze ciemno,
przyciągnął mnie do siebie, żeby mnie pocałować. Sch. był przystojnym
mężczyzną, czuł się pewnie, miał przewagę fizyczną i z pewnością
182
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
chciał mnie tym wyróżnić. Powinnam właściwie być mu za to wdzięczna, wiedząc, że większość kobiet w obozie chętnie oddaje się za kromkę
chleba albo i za darmo przy pierwszej lepszej okazji, która zresztą nadarzała się niezmiernie rzadko. Z pewnością nie było to zbyt mądre z mojej strony, ale zachowałam się całkiem spontanicznie. Wymierzyłam mu
siarczysty policzek. Można sobie wyobrazić: taka młoda więźniarka jak
ja ośmieliła się tutaj, w obozie zagłady, spoliczkować esesmana, przedstawiciela „rasy panów”. Teraz ogarnął mnie strach. I co dalej? Byłam
śmiertelnie przerażona. Ale czy nie trafiłam do tego nędznego obozu
właśnie za wierne przestrzeganie zasad Bożych? A może miałam na tej
okrężnej drodze wejść w szarą strefę, która zapewniłaby mi wprawdzie
liczne przywileje, ale i przyprawiłaby mnie o wyrzuty sumienia?
W drodze do biura nie padło już z naszej strony ani jedno słowo.
Ale po chwili ten mężczyzna wszedł do mojego pomieszczenia,
mówiąc: „‘Jehowo, Ciebie wyzywam wśród szyderstw tonów, jestem
królem Babilonu’. Baltazar.27 Zna pani ten wiersz! Tam jest komin,
niech pani wyjrzy na zewnątrz. Już ja się o to postaram, żeby pani się
przez niego przedostała”. Na to odparłam: „Ale tylko wtedy, gdy dopuści do tego mój Bóg. Dotąd była to osobista sprawa między kobietą
a mężczyzną i bardzo mi przykro, że zareagowałam tak gwałtownie.
Ale teraz przypuścił pan atak na imię mojego Boga, i to On panu odpowie”. Wyszedł z mojego biura blady jak trup. A ja? Zrobiło mi się
bardzo słabo i drżałam na całym ciele. Czy naprawdę dobrze postąpiłam? Co ja właściwie zrobiłam? Czy nie posunęłam się za daleko? Nieopisany strach coraz bardziej chwytał mnie za gardło. Ale za chwilę
ogarnął mnie spokój. Czasem zdarzają się sytuacje, w których człowiek
po prostu nie umie inaczej postąpić. I wtedy trzeba to przetrwać, trzeba być gotowym wziąć na siebie konsekwencje swojego postępowania.
Wszystko powierzyłam w modlitwie memu Niebiańskiemu Ojcu.
W następnych dniach miałam mieszane uczucia, bo zauważyłam, że
zostałam oczerniona przed szefem. Ale on stał po mojej stronie. Gdy
ostrożnie, ale ze śmiertelną powagą wypytywał mnie o tego człowieka,
który był tak pełen nienawiści w stosunku do mnie, to oczywiście powiedziałam, że nic nie wiem. Nie mogłam i nie chciałam go kompromitować ani też oczyszczać z zarzutów. Ale ten człowiek, który w tak
27
Znany wiersz Heinricha Heinego. W tamtych czasach uczono go w szkole.
Obóz zagłady Stutthof
183
uwłaczający sposób przypuścił atak na imię Boże, stawał się coraz bardziej nerwowy, tak iż popełniał błędy w swojej pracy. Nagle zniknął.
Dostał karne przeniesienie. Później jeszcze dwukrotnie spotkałam go
na obozowej ulicy. Spuścił głowę i odwrócił wzrok. Ale ja nie miałam
się czego wstydzić. To przeżycie było dla mnie czymś niezwykłym
i nie umiem oddać go tak, jak je przeżywałam i odczuwałam. Stanowiło dla mnie odpowiedź z góry i dało mi pewność, że mam przywilej
służyć żywemu Bogu.
Nie przedostałam się przez komin, jak tego pragnął ów człowiek
w swej zranionej dumie, ale mogłam się przekonać, że jeśli wymaga
tego sytuacja i zarazem jest to zgodne z wolą Jehowy, to On potrafi zainterweniować. Takie przeżycia naturalnie zawsze pozostają żywo w pamięci, ponieważ przenikają do głębi jestestwa. Dają też siłę, by dalej tak
wiernie jak to możliwe starać się wprowadzać w czyn mierniki Boże.
Jednak większość mniej lub bardziej znaczących wydarzeń z tamtego okresu poszła w zapomnienie. Również z tego względu, że na ogół
było się nad siły przeciążonym, że żyło się z minuty na minutę i stale
chodziło wyłącznie o przetrwanie. To doprowadzało do swego rodzaju
letargu. Lekarze może inaczej by to określili, przy czym brak witamin
byłby tylko niedorzecznym pojęciem. Gdy jestem pytana o niektóre naprawdę najbardziej podstawowe potrzeby fizyczne, jak my je zaspokajałyśmy – nie potrafię powiedzieć. Wszystko pamiętam jak przez mgłę.
Na przykład myślę czasem o pewnym człowieku, z którym naprawdę często miałam kontakt i którego darzyłam sympatią. Wiele z naszych rozmów i dyskusji przechowałam nawet w głębi serca. Nie
pamiętam już jego nazwiska i nie potrafię odtworzyć w pamięci jego
wyglądu. Niewykluczone jednak, że nagle wynurzy się z oceanu zapomnienia. Przypomina to trochę bulgotanie gejzerów. Coś długo nie
chce się wydostać na powierzchnię, aż nagle z siłą wytryskuje z szarych
komórek, jak wodospad, i znowu przypomina się wygląd, a nawet nazwisko. Pamiętam jeszcze, że ten człowiek malował mój portret. Gdy
pewnego razu zaczesałam włosy do góry, poprosił mnie, żebym zawsze
się tak czesała, bo bardzo lubi mój profil. Ja natomiast lubiłam prowadzić z nim rozmowy – stanowiły dla mnie wyzwanie. Znów wykorzystywałam swoją znajomość Biblii, a to był dla mnie eliksir życia.
To maleńkie pomieszczenie biurowe, proste i urządzone po spartańsku, tworzyło mimo wszystko jaskrawy kontrast z obozem,
184
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
do którego musiałam powracać wieczorami. W dzień byłam co prawda
zupełnie przeciążona pracą, ale jednak liczyłam się jako człowiek.
Wiele nieznaczących epizodów z tej nieludzko przepełnionej izby
pozostało żywo w mojej pamięci. Była tam na przykład pewna dziewczyna z ulicy, bardzo niska, drobna i o skołtunionych włosach, dumna właścicielka noża. Jej nóż miał mniej więcej połowę długości dzisiejszego noża do obierania ziemniaków. Dzięki posiadaniu tego fragmentu noża miała wpływową pozycję, bo mogła go wypożyczać, by coś
przeciąć, zamiast łamać czy rozdzierać.
To małe stworzenie, nad wyraz zabawne w swoim sposobie bycia, pociągające i zarazem odpychające, a przy tym bezczelne do granic ostateczności, siedziało pewnego dnia na środkowym piętrze trzypoziomowego
łóżka. Drobne stopy tej dziewczyny przebierały w powietrzu, a pocieszna
główka patrzyła tępo przed siebie. Te trzypiętrowe łóżka były nadzwyczaj
płaskie, a w lecie panował tam upał nie do wytrzymania, szczególnie na
samej górze, gdzie ktoś z szerokimi biodrami prawie nie mógł się obrócić
na bok, a ponadto zupełnie się nie dało oddychać. Tak więc ta mała
dziewczyna siedziała pochylona na środkowym piętrze. W tym momencie weszła kapo baraku, którą znałam aż za dobrze z czyszczenia ustępów,
i spytała: „Czym jesteś, człowiekiem czy kirką?” To „kirką” zamiast
„kurką” wywołało u tej istotki taki wybuch wesołości, że zeskoczyła z łóżka i ze śmiechu złapała się za brzuch. I wtedy została mocno pobita i poturbowana przez kapo, tę dwukrotnie większą i silniejszą kobietę. Jak
można się w ogóle śmiać?! Tutaj w obozie nie ma się z czego śmiać.
Ale każdy człowiek tęsknił za odrobiną wesołości i chciał odwrócić
swoją uwagę od wszechobecnego zła. Ten nieznaczący epizod żywo
i wyraźnie utkwił mi w pamięci, może dlatego, że dorosły mały człowiek został tak źle potraktowany przez innego współwięźnia tylko za
to, że się śmiał. Kolejny przykład na to, że człowiek znów chciał panować nad człowiekiem.
We dwójkę w biurze
W olbrzymim baraku, który służył nam za pomieszczenie sypialne,
nigdy nie było spokojnie, zawsze coś się działo. A ja pilnie potrzebowałam spokoju, by przetrwać kolejny dzień pracy w biurze. Każdy następny dzień nadszarpywał moje nerwy i siły. Jak już wspomniałam,
Obóz zagłady Stutthof
185
byłoby dla mnie niewyobrażalnym szczęściem móc mieszkać w spokojniejszym baraku dla więźniarek sprzątających w nowym obozie.
Potem jednak wydarzyło się coś pięknego. Nie mogłam już sobie
poradzić z nawałem pracy i miałam na tyle odwagi, by wyjaśnić szefowi, że jedna z moich sióstr w obozie jest doskonałą stenotypistką. I tak
do mnie do biura doszła Friedel, z czego bardzo się cieszyła, a ja
jeszcze bardziej. We dwie radziłyśmy sobie z pracą bez większego wysiłku, zwłaszcza że wkrótce – ze względu na sytuację na froncie – było
jej coraz mniej.
Jednakże Friedel musiała się przenieść z lepszego baraku do tego
ogromnego, w którym ja przebywałam. Długą drogę do pracy pokonywaliśmy teraz w trójkę z esesmanem włącznie. Obie radowałyśmy się
swoim bliskim towarzystwem. Dzięki budującym rozmowom podnosiłyśmy się wzajemnie na duchu. Zauważałyśmy też, że sytuacja polityczna stawała się coraz poważniejsza, a wkrótce zaczęto stopniowo
ewakuować obóz. Zauważono, że Rosjanie są już bardzo blisko i tym
samym niebawem skończyła się dla nas praca w biurze. Były to ostatnie dni stycznia 1945 roku.
9
Likwidacja obozu
ycie w obozie zaczęło przybierać zupełnie nowy wymiar. O regularnym wyruszaniu do pracy nie mogło już być mowy. Przydzielano nas
do najróżniejszych zajęć – do naprawy odzieży, sprzątania i tak dalej.
Ilekroć ja otrzymywałam przydział do obierania ziemniaków w „nowym
obozie”, zawsze wykorzystywałam okazję i jadłam je na surowo. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak bardzo wychodziło mi to na dobre.
Pewnego dnia po apelu Heinritz, lekarz SS, przechodził między
rzędami więźniów i szukał do pracy schludnej dziewczyny. Jego wybór
padł na mnie. Trzy siostry pracowały już w izbie chorych dla SS. Ich
praca nie była łatwa, ale dzięki niej nie przymierałyśmy głodem.
Wszystko, co tylko udało się im zorganizować, przynosiły do obozu,
i to rozdzielałyśmy między siebie. Nasze grono liczyło siedemnaście
sióstr – dziewięć Niemek i osiem Polek; w obozie przyłączyły się do
nas jeszcze Olga, Hella i Nadja, pochodzące z różnych krajów.
Oficer zaprowadził mnie do starej sali kinowej, którą nazywano
małym refektarzem. Tam moim oczom ukazał się potworny widok. Na
dwupiętrowych łóżkach i na wyłożonej słomą podłodze leżało mniej
więcej osiemdziesięciu ciężko rannych mężczyzn, młodych i starych
żołnierzy, którzy dla hitlerowskiego obłędu potracili na rosyjskim
mrozie swoje ręce i nogi.
W tym mrocznym pomieszczeniu, tylko trochę oświetlonym
z góry, rozlegały się rozpaczliwe jęki rannych. Heinritz powiedział mi:
„To będzie ciężka praca od wczesnego rana do późnej nocy. Nie będziesz miała czasu na spanie. Sama musisz też widzieć, co jest do zrobienia”. I rzeczywiście widziałam ogrom pracy, miałam ją stale przed
Ż
186
Likwidacja obozu
187
oczami, nawet gdy wyczerpany organizm odmawiał już posłuszeństwa.
„Siostro, siostro” – ze wszystkich stron dochodziły mnie prośby i błagania. Moje wyjaśnienia, że nie jestem siostrą, tylko więźniarką obozu
koncentracyjnego, wywoływały spore zdziwienie. Wielokrotnie, gdy
stałam pośrodku sali i opowiadałam o Królestwie Bożym jako jedynej
nadziei dla ludzkości, a także gdy szerzej mówiłam im o organizacji,
dla której walczyli i złożyli w ofierze swoje zdrowie, na jakiś czas milkły wszelkie jęki. Ranni ciągle mnie prosili, bym znowu coś im opowiedziała na ten temat.
Obok mężczyzny, którego raz karmiłam, leżał pewien ciężko ranny
człowiek. Nie wolno było go nawet poruszyć, gdyż natychmiast przeraźliwie krzyczał. W jego twarzy o bardzo regularnych rysach płonęła
para bezbrzeżnie smutnych oczu, a każde z moich słów chłonął łapczywie jak gąbka. Na jego szyi był zawieszony srebrnoczarny krzyż.
Gdy oglądałam go, powiedział mi, że jest to talizman po ojcu, grecko
-katolickim duchownym. Ból tak dalece dokuczał temu mężczyźnie,
że nie mógł ani nie chciał wziąć niczego do ust. Ale wciąż nie mógł się
nasycić tym, co opowiadałam mu na tematy biblijne; gdy mówiłam,
zapominał nawet o bólu, a jego jęki wyraźnie cichły.
Doktor Heinritz (lub doktor Heidel, zawsze mi się to myli) kazał
mi stale przebywać w pobliżu tego człowieka. Właściwie już wcześniej
zamierzano go przetransportować do szpitala, ale wówczas zaczynał
przeraźliwie krzyczeć. Tak więc miałam pełne dwa dni, by opowiedzieć mu o całym zamierzeniu Boga co do ziemi i ludzkości. Powiedziałam mu też, co to znaczy stanąć po stronie Boga. Zapominał
o bólu, a jego oczy traciły smutny wyraz. Niemal z radością prosił
mnie, bym cały czas mówiła. Do leżącego obok mężczyzny powiedział:
„Nareszcie znalazłem to, czego tak długo szukałem. Otrzymałem teraz
odpowiedzi na wszystkie pytania, których mój ojciec zawsze unikał.
Szkoda tylko, że tak długo żyłem w niewiedzy, a teraz, gdy moje życie
prawdopodobnie dobiega już końca, nie mogę wiele zmienić”.
Ranni przychodzili i odchodzili, i to w przeciągu bardzo krótkiego
czasu. Był tu tylko punkt przerzutowy, gdzie przeżyłam wiele szczególnych i pięknych chwil. Niestety, wiele z nich odeszło w niepamięć. Ale
tego młodego człowieka nie potrafiłam zapomnieć, bo wydarzyło się coś
jeszcze. Widziałam, jak go odtransportowywano, i wtedy nawet uśmiechnął się do mnie, mówiąc przytłumionym głosem: „Do zobaczenia
188
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
w Królestwie Bożym, proszę się za mnie modlić”. Jakiś czas później
przyszła do mnie Evchen i wcisnęła mi do ręki jakiś przedmiot. „Słuchaj, musiałam pomóc to zdjąć jednemu ciężko rannemu. To był jego
talizman. Miałam go tobie dać i ty podobno wiesz, co z tym zrobić”.
Tak, wiedziałam, i jeszcze raz uważnie przyjrzałam się tej rzeczy,
która zaledwie przed kilkoma dniami przedstawiała dla tego człowieka taką świętość. Jego decyzja stanowiła dla mnie dowód, że duch Boży potrafi oddziaływać i oddziałuje bardzo szybko oraz że poczynania
tego mężczyzny spotkały się z błogosławieństwem.
Raz dostarczono tu pewnego postawnego cywila. W drodze z Kaliningradu do Gdańska przeżył załamanie nerwowe, gdyż w wyniku działań wojennych stracił wszystkie swoje rzeczy – w tym życiodajne
zastrzyki z insuliny. Musiał się wylegitymować przed esesmanami
i wówczas usłyszałam, że jest prokuratorem i właśnie odbywa podróż
służbową. Czuł się fatalnie i głośno narzekał: „Mój Boże, o mój Boże,
wykończę się, pomóżcie mi. Mój Boże, dlaczego jest mi tak niedobrze?”. Moja riposta brzmiała: „Pan się pyta: ‘dlaczego’? Może dlatego, że przebywa pan na terenie obozu koncentracyjnego i musi prosić
o pomoc więźniarkę, Świadka Jehowy”. Przerwał mi, mówiąc: „Chyba
nie chce pani przez to powiedzieć, że jestem tu na terenie obozu koncentracyjnego i że jest pani więźniarką?” „Dokładnie to chciałam powiedzieć, ale panu pomogę. Przy okazji chciałabym jednak zapytać,
jak dalece pan się przyczynił do bezprawnego uwięzienia moich
współbraci”.
W trakcie udzielania mu medycznej pomocy wynikła bardzo ożywiona dyskusja, w której powiedział między innymi: „Zawsze byłem
wdzięczny, że w moim zawodzie nigdy nie musiałem mieć do czynienia z tymi ludźmi. Wierzę nie tylko w Boga, ale również w Jego Słowo”. Jego wypowiedź mnie zaskoczyła.
Jansen i pozostali esesmani pienili się ze złości, ale nie mogli lub też
nie chcieli nam przerywać bądź odejść, bo żywili przed tym prokuratorem swego rodzaju respekt. Jeszcze tego samego wieczora został przewieziony w inne miejsce. Na pożegnanie ujął moje ręce w swoje dłonie
i potrząsnął nimi, mówiąc: „Niech pani się nie zmienia. Zazdroszczę
pani takiej wiary. To bardzo przykre, że Niemcy poniżyli się do tego
stopnia, by w ten sposób prześladować takich ludzi wiary jak pani.
Chciałbym chętnie sprawić pani jakąś przyjemność, ale wszystko
Likwidacja obozu
189
straciłem. Mam tylko ten stary zegarek, ten budzik, który znajdował się
w ocalonej teczce z aktami, i chciałbym go pani podarować na pamiątkę. Niech się pani dobrze wiedzie! Bardzo bym sobie życzył, by ten sam
Bóg, w którego pani wierzy, w przyszłości ochronił również mnie”.
Zaraz zaniosłam ten budzik do naszej Martel Malenke. Odtąd towarzyszył nam wszędzie, również w drodze do Gdańska, gdzie podczas
wielu nalotów bombowych wielokrotnie spadał na ziemię i mimo
wszystko dalej chodził. Miałyśmy go przy sobie również w czasie
podróży do Danii i nazywałyśmy go „prokuratorem”.
Te oba przeżycia szczegółowo utrwaliły się w mojej pamięci, gdyż
w roku 1945 opisywałam je w liście do Williego Scheidera. A oto fragment: „Więźniowie z nowego obozu, z którymi wtedy pracowałeś,
a wśród nich pewien nauczyciel jak Ty, zajmowali się tutaj noszeniem
rannych. Często o Tobie rozmawialiśmy. To cudowne uczucie, gdy ludzie innego wyznania wystawiają tak piękne i pochlebne świadectwo
o naszym bracie. Wszyscy tutaj szczerze baliśmy się o Ciebie, bo szedłeś
w tym strasznym marszu śmierci. Ten nauczyciel, o którym wspomniałam, wyświadczył nam wiele przysług i ku naszej wielkiej rozpaczy dowiedzieliśmy się, że bracia Grönig i Edelmann stracili w Stutthofie swoje życie. Wiedziałeś już o tym? Ja nie mogłam w to uwierzyć. Czyż brat
Edelmann nie przetrzymał długich dziewięciu lat uwięzienia? Ale dla
nich cierpienia dobiegły końca, a oni pozostali wierni aż do śmierci”.
W drodze na statek „WILHELM GUSTLOFF”
Jeśli chodzi o ten nowy etap, mam luki w pamięci i trudno mi operować dokładnymi datami. Stopniowo wszystko zaczęło sypać się
w gruzy. Z każdym dniem sytuacja stawała się coraz gorsza. Teraz nie
wydawano nam już prawie żadnej żywności. Biada temu, kto był zupełnie sam. Także paczki przestały utrzymywać nas przy życiu. Pewnego chłodnego, zimowego dnia28 zaczęto nas przewozić na statek
„WILHELM GUSTLOFF”. Ten luksusowy statek był już katastrofalnie przepełniony, a miał pomieścić jeszcze nas, więźniów, w piwnicach i w składzie węgla.
28
Było to w styczniu 1945 roku. W tym czasie SS zaczęło ewakuować obóz z uwagi na nadciągające wojska alianckie.
190
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Jak już wspomniałam, mam słabą pamięć do liczb i dat, dlatego
skoncentruję się raczej na opisywaniu wydarzeń. Załadowano nas do
przykrytych wagonów bydlęcych. Staliśmy stłoczeni jeden przy drugim. Na którymś odcinku drogi do morza znaleźliśmy się pod ostrym
ostrzałem samolotów szturmowych. Mimo że panował wielki tłok,
próbowaliśmy śpiewać nasze pieśni Królestwa. Uspokajało to nie
tylko nas. Spostrzegliśmy, że esesmani, wszyscy nasi konwojenci
wczołgali się właśnie pod nasz wagon. Faktycznie nie było w nim żadnych zmarłych ani rannych. Ale przybyliśmy za późno. Cóż za rozczarowanie! Statek zdążył już wypłynąć w rejs.
Później okazało się, że gdyby nie ten ostrzał z samolotów szturmowych, to my wszyscy, którzy mieliśmy przebywać na dolnych pokładach statku, znaleźlibyśmy pewną śmierć na dnie morza. Wszyscy
uciekinierzy ze wschodu, dosłownie walczący o miejsce na tym statku,
nie zdawali sobie sprawy, że oznacza to dla nich pewną śmierć. Jedynie bardzo nieliczne osoby udało się wyratować z lodowatej wody. Nie
mówiąc już o tych, którzy znajdowali się w piwnicach statku i nie mieli nawet najmniejszych szans na przeżycie. Na temat tragedii tego
statku powstało już wiele opisów i prac badawczych.29
Z wielkim trudem wydobywam z wielkiej czarnej skrzyni wspomnień szczegóły dotyczące tamtych dni. Podczas opisywania niniejszych wydarzeń dokładam starań, by możliwie jak najściślej trzymać
się prawdy. Gdy nie jestem czegoś pewna, wolę o tym w ogóle nie
pisać lub nie zamieszczać liczb ani dat.
Dotyczy to na przykład naszego pobytu w stacji portowej GdańskPrzeróbka (dawniej: Troyl), co musiało nastąpić zaraz po wydarzeniach ze statkiem „GUSTLOFF”. Około trzystu norweskich więźniów, będących policjantami, prowadziło dokładne zapiski i teraz
napisało książki, których niestety jeszcze nie czytałam, gdyż język
norweski sprawia mi nieco trudności i jest tylko trochę zbliżony do
języka duńskiego. Poza tym w wieku siedemdziesięciu pięciu lat
uszczuplają się rezerwy czasu i sił. Szczególną radość sprawiło mi nawiązanie w niezwykłych okolicznościach kontaktu z jednym z tych
byłych norweskich policjantów.
Zobacz np. artykuł z Awake!, 22.05.1978, ss. 17-20, oraz Im Krebsgang Günthera Grassa,
laureata nagrody Nobla.
29
Likwidacja obozu
191
Jak już wspomniałam, uporządkowanie tamtych chaotycznych wydarzeń jest dzisiaj nadzwyczaj trudnym zadaniem. Nie tylko każdego
dnia, ale i w każdej minucie byliśmy bardzo niepewni swojego życia.
Nasilały się naloty z powietrza, a wojska artyleryjskie podchodziły
coraz bliżej. Do tego odczuwaliśmy osłabienie spowodowane głodem
i wszechobecnym strachem. Byliśmy więźniami i nie mogliśmy podjąć żadnych działań, a już na pewno nie w tym chaosie. Ale w nas,
więźniach, strach przeplatał się z oczekiwaniem i nadzieją. Czy teraz,
w takich okolicznościach, nie pojawią się widoki na odzyskanie
wolności?
W stacji portowej Gdańsk-Przeróbka
Tutaj, na terenie stacji portowej Gdańsk-Przeróbka, czasem doprowadzałam moje kochane siostry do wściekłości, bo stale się denerwowały o to, że podczas najgorszych bombardowań i ostrzałów artylerii
mocno i smacznie spałam. Ale ja zdawałam sobie sprawę z faktu, że nic
nie mogę zrobić, że jestem więziona, nigdzie nie mogę pójść i muszę
tu zostać. Ten sposób myślenia, a ponadto mój młody wiek i wycieńczenie doprowadziły do tego, że irytowałam innych swoim głębokim
snem, podczas gdy oni byli owładnięci panicznym strachem i przerażeniem z uwagi na realne niebezpieczeństwo utraty życia.
Spędzone tutaj tygodnie nie miały w sobie cienia normalności.
Mimo to codziennie rano zwykłą koleją rzeczy odbywał się apel. Pewnego razu podczas apelu między stojących więźniów wpadł pocisk artyleryjski. Był to potworny widok. Wciąż mam przed oczami pewnego
sympatycznego młodego więźnia, który odbierając raport, nagle został
rozerwany na strzępy. Gdy niedaleko mnie, na płocie z drutu kolczastego, zobaczyłam jego ucho, ugięły się pode mną nogi.
Ale z całkiem osobistych powodów odczuwałam pewnego rodzaju
radość. Mój tato, ryzykując życiem, zdołał mnie odwiedzić, gdyż regulamin nie był już taki surowy. Okoliczność, że po całym roku rozłąki
znów mogłam go objąć, była dla mnie oznaką, że zostały wysłuchane
moje bardzo osobiste modlitwy, i to napełniło mnie niewypowiedzianym spokojem i wdzięcznością.
Faktycznie musieliśmy powrócić do obozu koncentracyjnego. Tu,
w Gdańsku, musieliśmy dosłownie iść po trupach, ciągle upokarzani,
192
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
ciągle popędzani niczym bydło. Podczas tamtych dni i nocy wojska
alianckie obróciły miasto w popiół, tak iż nie pozostał nawet kamień
na kamieniu. Widziałam, jak mój Gdańsk płonął, i przeczuwałam, że
taki sam los spotka mój rodzinny dom.
I chociaż polscy restauratorzy światowej sławy dokonali tu wielkich dzieł i odbudowano przepiękne ulice w dawnym stylu, to jednak
pierwotny urok tego miasta zginął bezpowrotnie w płomieniach.
Z powrotem do obozu
Ostatnie dni w obozie nabrały szczególnego charakteru. Naszej
grupce więźniarek z fioletowymi trójkątami przydzielono rzeczywiście
jedną izbę. To było wspaniałe, choć musiałyśmy walczyć o swój spokój. Wcześniej niektórzy znamienici więźniowie odprawiali tu coś
w rodzaju seansów spirytystycznych, a duchy, które wówczas przywoływali, najchętniej by tu pozostały.
Ale teraz z większą swobodą mogłyśmy się zająć studiowaniem naszej przemyconej Biblii. I faktycznie to robiłyśmy, co zapewniało nam
spokój i ochronę. Dni stawały się coraz dłuższe. Wypełniały je odrażające prace, na przykład łatanie brudnych worków. Ale teraz nie musiałyśmy już pracować z batem nad głową.
Jeszcze całkiem żywo w pamięci mam wydarzenia z pewnego dnia,
gdy jeszcze nie wiedziałyśmy, że samoloty szturmowe krążą nad naszymi
barakami. Nagle rozległ się warkot i trzask. Edith Schröder, która leżała
nade mną na samej górze trzypiętrowego łóżka, usiadła, spuszczając nogi na dół – w przerażeniu, ale zupełnie spokojnie, bez krzyku. Jeszcze
dziś mam wyraźnie w pamięci ten widok: jej pięty, przestrzelone i oddzielone od kości, szeroko odstawały, a dwie strugi świeżej krwi spływały dokładnie przed moimi oczami. Ale dlaczego strzelec pokładowy
ostrzeliwał nasze baraki? Skoro tak nisko leciał, to chyba musiał wiedzieć, że jest to teren obozu koncentracyjnego i że strzela do więźniów?
To było potworne. Nie pamiętam już, w jaki sposób zdołaliśmy
bardzo szybko przenieść Edith do izby chorych. Później jednak dowiedziałam się, że dzięki fachowej pomocy polskich lekarzy w obozie nie
straciła swoich stóp. Ale widząc to, nikt z nas nie miał najmniejszych wątpliwości, że ta młoda dziewczyna już nigdy nie będzie chodzić. Z powodu tych obrażeń Edith i jej mama opuściły obóz znacznie później niż my.
Likwidacja obozu
193
Obie jako ostatnie wyszły z obozu, razem z braćmi przebywającymi
w izbie chorych. Wśród nich znajdowali się: Hermann Raböse, Josef
Scharner, Alwin Kaffke, Oskar Alfermann (który podobnie jak Meta,
mama Edith Schröder, zmarł zaraz po wyzwoleniu), Friedel i Gust
Skorczik, Martha Remus, Fritz Böhnke i paru innych, których później
przewieziono do zatoki Neustadt. Mieliśmy wielką nadzieję, że pozwolą nam zostać razem. W ostatnich dniach istnienia obozu panowała
wśród nas wspaniała atmosfera, którą zawdzięczałyśmy towarzystwu
naszych silnych w wierze braci, przebywających na terenie starego
obozu. Rygorystyczny przepis co do sztywnych granic między kobietami a mężczyznami przestał w starym obozie istnieć. Skandynawowie
nawet zamieszkali wszyscy razem.
Rozkaz śmiercionośnej ewakuacji
Dnia 25 kwietnia wszczęto przygotowania do ostatecznej ewakuacji
obozu. Ustawiano nas w szeregu do transportu i liczono. Ale zaraz rozległ się okrzyk: „Stać!”. Limit był wyczerpany. Pozostać musieli wszyscy, którzy stali za naszą grupką dwunastu więźniarek z fioletowymi
trójkątami i jeszcze trzema kobietami, które pragnęły do nas dołączyć,
ponieważ widziały, że z nami jest Bóg, i koniecznie, sercem i umysłem, chciały do nas przynależeć. To rozstanie było bardzo bolesne.
Marsz śmierci ze Stutthofu na zachód, w trakcie którego tak wiele osób poniosło śmierć, odbył się, jak sądzę, w styczniu. Feliks Borys spisał dla czasopisma Przebudźcie się! swoje wspomnienia z tego
marszu i zrelacjonował, w jaki sposób pomógł przeżyć Wilhelmowi
Scheiderowi.30
Za cel naszej ewakuacji jako ostatnich z obozu obrano wodę. Pędzono nas więc w kierunku morza. Miał po nas zaginąć wszelki ślad.
Krążyły pogłoski, że na rozkaz Himmlera wszyscy więźniowie obozów
koncentracyjnych mają zostać zatopieni w Bałtyku. Z tą myślą pędzono nas zatem do morza. Ponadto z pewnością nie chciano, by okoliczna ludność dowiedziała się o okrutnej śmierci więźniów obozu koncentracyjnego. Wszyscy słabi, wycieńczeni więźniowie byli po prostu
zabijani na poboczu drogi, nie tylko przez esesmanów, ale również
30
Przebudźcie się! z 08.03.1994, ss. 11-14.
194
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
przez niemieckich strażników. Nasze położenie bardzo się różniło od
ogólnej krytycznej sytuacji, w jakiej znajdowali się niemieccy uciekinierzy ze wschodu – pomijając fakt, że większość z tych biednych,
niegdyś zachwyconych ludzi wybrała Hitlera i jego reżim, niesprawiedliwe państwo, które w efekcie końcowym również im przyniosło tak
wiele cierpień i nieszczęść.
Sceny z ewakuacji, pochodzące z filmu
Das Mädchen mit dem lila Winkel
Chciałabym przytoczyć fragment listu, który w roku 1945
napisałam do Williego Scheidera: „Tak więc szliśmy teraz rzeczywiście w naszym ostatnim
transporcie. Przez jakiś czas musieliśmy czekać poza obozem na wagony kolejki wąskotorowej. Wykorzystałam wtedy okazję, by z Evchen,
z którą w ciągu ostatnich dni dokonywałyśmy w obozie wręcz niewyobrażalnych rzeczy, jeszcze raz pobiec do obozu. Wartownicy również
ją dobrze znali dzięki temu, że pracowała w domu Hauptsturmführera
Meiera [oficer SS w randze kapitana]. Evchen wzięła z baraku coś,
o czym zapomniała, a co tak bardzo pragnęła ocalić. Wszystko odbywało się w pośpiechu. Nad nami bezustannie krążyły samoloty. Wszystko przebiegało w szaleńczym pędzie i w niepewności – ta atmosfera
była wręcz nie do zniesienia.
Rzeczy, które zostawiłam w baraku, były mi najzupełniej obojętne.
Chciałam jednak jeszcze raz udać się do magazynu odzieży, miejsca naszych spotkań, gdzie w ostatnich dniach mogłam się tak wiele nauczyć.
Bracia bardzo się zdziwili, gdy nagle stanęłam w drzwiach. Hermann
był bardzo nerwowy i blady. Cierpień przysporzyły mu długie lata uwięzienia, troska o żonę, która przebywała w innym obozie, a także obecna
Likwidacja obozu
195
sytuacja ograbiająca z sił. Dowiedziałam się, że tutejsi bracia zostali
przydzieleni do izby chorych i mieli opuścić obóz w ostatnim transporcie.
Do dziś mam żywo w pamięci, jak stoją przy płocie koło magazynu
odzieży w starym obozie dla mężczyzn i machają mi na pożegnanie. Aby
móc tak samo do nich machać, biegłam bardziej tyłem niż przodem. Byłam głęboko zasmucona tym rozstaniem, ponieważ ci bracia mieli silnego ducha i w ostatnich dniach dodawali nam tak wiele sił.
Nie widziałam, że od tyłu zaszedł mi drogę esesman Kukler (?) i że
biegnę prosto w jego ramiona. Przypuszczam, że to on był wtedy
ostatnim komendantem obozu. Zanim jednak zdążył mnie zapytać,
dlaczego jeszcze jestem w obozie, albo nawet za to ukarać, spytałam
go śmiało i zuchwale, co się stanie z naszymi braćmi i chorymi. W odpowiedzi usłyszałam: ‘Wszyscy znów się spotkacie na zachodzie,
w Lubece lub gdzie indziej, w jakimś obozie koncentracyjnym. Ale
najpierw wszyscy musicie odbyć kwarantannę’. To był mój ostatni
dzień w obozie.
A jak rozpoczął się ów dzień 25 kwietnia 1945 roku? Zwykle opustoszałe ulice obozowe zapełniły się więźniami, na których twarzach
malowała się przytłaczająca niepewność. Te wychudzone postacie
w pasiakach, jeszcze chwiejące się i dopiero co wypuszczone z izby
chorych, bezradnie siedziały w kucki w swoich kolumnach. Wszędzie
panował chaos. Przed wszystkimi barakami starego obozu dla kobiet
toczyły się ożywione dyskusje. W obozie pozostała bardzo nieliczna
grupka esesmanów. Inni ulotnili się już na długo przedtem. A ten wiosenny dzień był wyjątkowo pogodny. Stutthof został przekazany
niemieckiej armii i w przeciągu kolejnych 24 godzin mógł się stać
miejscem walk. Najbardziej martwiliśmy się o naszych chorych. Ale
po opisanym wcześniej rozstaniu razem z Evchen pośpiesznie opuściłyśmy teren obozu. Po raz ostatni przeszłyśmy przez osławioną bramę
śmierci, tym razem już bezpowrotnie.
Czy za bramą czekała na nas wolność? Tak długo upragniona
i opiewana, ale pozostawiająca nikłą nadzieję więźniowi dyktatury
„Tysiącletniej Rzeszy”? Teraz właśnie ta Rzesza po zaledwie dwunastu latach istnienia legła w gruzach. Chcąc nie chcąc, musiała wypuścić na wolność swoich więźniów – naturalnie tylko tych, którzy zdołali przeżyć te udręki. Jakie to przykre, że także kilku z naszych
drogich współwyznawców zmarło w tych ostatnich dniach, a wielu
196
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
zaraz w pierwszych dniach wyzwolenia, nawet nie zauważywszy, że
oto nadeszła wolność!
Przed nami ścieliła się droga w nieznane. Nie do domu, do czego
się być może nieśmiało tęskniło w marzeniach. Nad nami krążyły
samoloty. Obserwowano nasz transport. Wokół nas padały bomby.
Dziękowałam Bogu Jehowie za tak wspaniałe kierownictwo i za ochronę, a także za ogromne przywileje, jakimi obdarzył mnie jeszcze
w obozie, który pozostawiłam już za sobą.
Tak wiele myśli przychodziło mi do głowy, gdy godzinami wegetowaliśmy w lesie przed obozem. Faktycznie dostaliśmy coś w rodzaju
prowiantu na drogę – pół bochenka chleba, porcję margaryny i kawałek koniny. Za chwilę powiedziano, że musi nam to wystarczyć na co
najmniej osiem dni. Ale większość więźniów zaraz łapczywie pochłonęła te zapasy. Nie muszę tu wyjaśniać, co dla nas oznaczał chleb i dlaczego większość tak chciwie go zjadła.
Razem z siedmiuset innymi więźniami wtłoczono nas do otwartych wagonów kolejki wąskotorowej. Siedzieliśmy lub staliśmy
dosłownie jeden na drugim. Drętwiały nam nogi. W tej pozycji przetrwaliśmy księżycową noc, mijając przepiękne tereny. Patrząc na
zarysy wierzb i lasów w świetle purpurowo-złotego księżyca, zapominałam, co to była za podróż. Na prawo i na lewo roztaczał się widok
zniszczonych oraz spalonych domów i gospodarstw. Cóż za smutne
pożegnanie z ojczystym krajem, który jako cudzoziemka ujrzałam dopiero po pół wieku! Na nasz okropny widok niektóre kobiety stojące
przed lasem ze zrezygnowaniem się o nas wypowiadały. „To tylko
przykład tego, co może nadejść”. Wszyscy zapewne byli pełni obaw,
co teraz na nich spadnie w odwecie za nasz los. Ale później prawie
wszyscy mówili: „My o niczym nie wiedzieliśmy”. Podobnie mordercy i oprawcy używali zawsze aktualnej formułki: „My tylko wykonywaliśmy rozkazy”.
Mniej więcej o północy przybyliśmy do Mikoszewa. Wówczas rozpoczął się uciążliwy marsz w kierunku morza. W ostatnich tygodniach nie było trudno coś sobie „zorganizować” z magazynu odzieży. Tak więc każdy z nas miał przy sobie mały tobołek lub plecak. Ale
nawet te tobołki ciążyły teraz tak bardzo, że wielu je powyrzucało. Ja
jeszcze jakoś dawałam sobie radę, ale większość z trudem wlekła się
do przodu.
Likwidacja obozu
197
Moi Norwegowie
W końcu jednak dotarliśmy nad Wisłę i zatrzymaliśmy się na placu przypominającym łąkę. Noc była zimna. Przebiegł po mnie silny
dreszcz, gdy zobaczyłam już śpiących na ziemi Żydów. Jak wielu
z nich jeszcze zdoła jutro wstać? Nawiasem mówiąc, Polacy postawili
na tym miejscu wielki kamień, upamiętniający wydarzenia z tamtych
dni i nocy.
Podczas tych wyczerpujących godzin nocnych doznałam wielkiego
pocieszenia, które napełniło moje serce radością. Księżyc świecił
przez mgłę i można było zobaczyć tylko zarysy postaci. Ale wnet rozpoznałam stojących przede mną kilku rosłych Norwegów. Dopiero co
dałam straży policyjnej obszerne świadectwo o naszej wierze, a teraz
podjęli temat ci uwięzieni norwescy policjanci. Zawsze miałam poważanie dla tych szczerych Skandynawów, którzy także się nie ugięli
przed reżimem hitlerowskim i odważnie mu się przeciwstawiali. Z tego powodu wielu z nich trafiło do różnych niemieckich obozów koncentracyjnych. Wydaje mi się, że w naszym obozie osadzono mniej
więcej trzystu. Większość z nich wylądowała w zatoce Neustadt.
Mnóstwo ożywionych dyskusji prowadziłam z pewnym młodym naukowcem. Musiałam się mocno wysilić. O własnych siłach z pewnością
nie zdołałabym udzielać odpowiedzi temu intelektualiście i wszystkim
uczestnikom dyskusji oraz za każdym razem znajdować właściwych
słów. Był ateistą, ale szczerze poszukiwał prawdy. Dzięki tym żywym
i pasjonującym rozmowom, którym przysłuchiwało się wielu jego norweskich kolegów, łatwiej nam było przetrwać nasilający się nad ranem,
lodowaty chłód.
Ku mojej wielkiej radości po pięćdziesięciu czterech latach odnalazłam jednego z tych Norwegów o nazwisku Odd. Właściwie to on mnie
odnalazł. Nie przestał mnie szukać po obejrzeniu wystawy „Niezłomni”, którą prezentowano w Norwegii. Gdyż dokładnie ten fragment,
który tutaj opisuję, widniał na tablicy razem z moim zdjęciem. Poruszony do głębi Norweg użył wszelkich możliwych sposobów, by mnie
odnaleźć. Teraz korespondujemy ze sobą. Otrzymuję od niego piękne
i długie listy. Był jednym z tych, którzy tutaj, w Mikoszewie, otarli się
o śmierć. Wraz ze swoimi kolegami wylądował w zatoce Neustadt. Musiałabym przeczytać co najmniej cztery grube tomy o cierpieniach,
198
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
jakie spotkały tych Norwegów w obozie i podczas ucieczki. Przyjaciel
Odda, policjant, prowadził dziennik, a jego syn, Erik, dla upamiętnienia przeżyć ojca oprowadza norweską młodzież po niemieckich
obozach koncentracyjnych i opublikował jego wspomnienia w postaci
grubej książki.
Teraz koniecznie chcieli się ze mną spotkać w roku 2000 w Neustadt – w pięćdziesiątą piątą rocznicę wyzwolenia. Towarzyszyła im
zaprzyjaźniona Niemka, pani Irmingard Krause – niezwykła i wspaniała kobieta, będąca niegdyś zagorzałą nazistką. Ale teraz gruntownie
zmieniła swoje zapatrywania, na co może się zdobyć tylko szczery,
uczciwy człowiek. To ona na prośbę swoich norweskich przyjaciół
wytrwale mnie poszukiwała i w rezultacie odnalazła.
Jednak z czasem my, ocalali, stajemy w obliczu biologicznego problemu. Jest nas coraz mniej. Naoczni świadkowie wymierają. Kogo
zabraknie w przyszłym roku? Czy nasze dzieci i wnuki mogą poświadczyć to, co wydarzyło się w Niemczech? Ciągle przychodzą do mnie
młodzi ludzie, bo są żywo zainteresowani tym, jak całkiem zwyczajna,
młoda i wrażliwa dziewczyna zdołała przeciwstawić się reżimowi,
który powalał na kolana nawet siłaczy. Właśnie takim młodym osobom poświęcam niniejszą książkę.
Gdy znów zrobiło się widno, razem z transportami, które przybyły przed nami lub po nas, zapędzono nas do pobliskiego lasu, byśmy
byli niewidoczni dla samolotów. Artyleria przeciwlotnicza huczała
przez cały dzień. Natomiast my staraliśmy się głosić zrozpaczonym
ludziom dookoła dobrą nowinę o Królestwie. Nieoczekiwanie dołączyli do nas dwaj bracia, którzy z ledwością trzymali się na nogach.
Byli to: Eduard Warter i Johannes Deike, którzy przyszli prosto
z izby chorych i znajdowali się w ciężkim stanie z powodu przechodzonego tyfusu.
Wieczorem powróciliśmy na stary plac i zostaliśmy podzieleni na
grupy, po czym dostaliśmy przydział na różne statki, barki i łodzie.
Przez kilka godzin siedzieliśmy na ziemi w dziesięcioosobowych rzędach. Nie spaliśmy już kilka nocy. Dobrze, że nie wiedzieliśmy, ile takich nocy jest jeszcze przed nami. Po wielu perypetiach znaleźliśmy
się wreszcie na dziwnym statku, którego nie potrafię opisać. Było to
coś w rodzaju promu, na którym stłoczono teraz kilkaset osób.
W przeciągu kilku godzin nocnych dotarliśmy na Półwysep Helski.
Likwidacja obozu
199
Mokrzy z wysiłku i śmiertelnie wyczerpani przeszliśmy przez tamtejszy malowniczy las, aż przybyliśmy na ogrodzony teren. Płot kolczasty wciąż nam towarzyszył. Rzuciliśmy się jak dłudzy na ziemię, by
móc w jednej chwili zasnąć. Ale nie zaznaliśmy spokoju. Trzy następujące po sobie, ciężkie naloty bombowe wstrząsały półwyspem. Mimo to kilku zrozpaczonych więźniów natychmiast zaczęło kopać studnię, bo wszystkim dokuczało silne pragnienie. Ale zanim do wgłębienia napłynęła woda, znów musieliśmy ruszyć w drogę. Choć do oczu
cisnęły nam się łzy, usiłowaliśmy śpiewać pieśni na chwałę Temu,
który aż dotąd utrzymywał nas przy życiu.
Droga powrotna do portu dłużyła nam się w nieskończoność. Najchętniej i ja wyrzuciłabym swój mały tobołek. Podczas marszu już
kilka razy chciałam się poddać. Widziałam leżących obok, dla
których nastał koniec udręk, których po prostu zastrzelono. A my
stale musieliśmy iść naprzód, wciąż naprzód. Gdy wydawało mi się,
że moje siły są już na wyczerpaniu, spojrzałam na pewną starszą siostrę w wieku sześćdziesięciu pięciu lat, która zniosła tak wiele udręk.
Siły czerpała od Jehowy i wtedy uświadomiłam sobie, że Bóg udzieli ich również mi. Po przybyciu do portu znów zobaczyliśmy samoloty krążące dokładnie nad nami. To tak, jakby prześladował nas
Szatan ze wszystkimi swymi demonami. Ale „Imię Jehowy jest potężną wieżą. Wbiega do niej prawy i doznaje ochrony” – czytamy w księdze
Przysłów 18:10.
Nie da się opisać tego przeładunku. Kolumny więźniów rozbiegały się we wszystkie strony. Ludzie padali na ziemię albo przyciskali się do szprych kół lub wagonów. Ziemia pod nami drżała i cała się trzęsła. W bezpośrednim sąsiedztwie spadały bomby. Byliśmy
zupełnie pokryci kurzem, pyłem i brudem. Grube chmury dymu
spowijały cały port. W powietrzu unosiły się siarka i dym. Jeden
statek tonął.
Dopiero co kolejny raz podzieliliśmy się na grupy, a już zaczęło się
kolejne piekło, dokładnie gdy nasza grupka znajdowała się na betonowej drodze. Statki były na wyciągnięcie ręki, z prawej strony leżał stos
amunicji, a z lewej stał zaprzęg konny. Rzuciliśmy się na ziemię i byliśmy pewni, że już po nas. Mimo to także w tamtej chwili ufnie
i z modlitwą mieliśmy na ustach Imię naszego Boga. I nasza wiara się
umacniała. Potem popędzono nas naprzód i udaliśmy się na bardzo
200
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
prymitywną barkę, szczęśliwi, że możemy zostać na pokładzie.
Tak rozpoczęła się nasza podróż na morzu pod nadzorem policji i SS.
Jeden strażnik bardzo dobrze mnie znał z obozu i to nim posłużył się
nasz potężny Bóg, by nam wszystkim wyświadczyć dobro.
Była spokojna noc. Nad nami rozpościerało się tylko niebo, a dookoła falowała ciemna woda, w której malowniczo odbijał się księżyc.
Prawie przez całą noc mogłam opowiadać o swojej cudownej wierze,
a dokładnie na moich stopach leżało dwóch braci majaczących w wysokiej gorączce. W tym stanie Eduard Warter wydobywał z siebie
najgorsze i najprawdziwsze oskarżenia, przez co nie było mi łatwo
uspokoić esesmana. Zapomniałam już, że z każdą chwilą oddalam się
od mojego ojczystego kraju. Ale dokąd nas uprowadzają?
Te kwietniowe noce na morzu były niewyobrażalnie zimne, szczegól-nie nad ranem. Strażnik otulił mnie nawet swoim własnym kocem. Poowijani, odrętwiali i zesztywniali z zimna siedzieliśmy na
górze w kilkuosobowej grupie. Na kompletnie przepełnionej barce
przebywało około czterystu więźniów. W ładowni panował zupełny
chaos. Tam wszyscy leżeli dosłownie jeden na drugim – zawszeni,
przymierający głodem, cierpiący na chorobę morską, zrozpaczeni
i tratujący się wzajemnie. Zmarłych i na wpół żywych po prostu wyrzucano za burtę. Ta barka absolutnie nie nadawała się do żeglugi
morskiej. Stale groziło nam wywrócenie. Teraz znacznie się przechyliła na jedną stronę. Aby odzyskać równowagę, rozkazano bezwzględnie bić każdego, kto by się pojawił na pokładzie lub na plankach nawet w celu załatwienia swojej potrzeby. To brzmi paradoksalnie, ale
nie odczuwaliśmy potrzeb fizjologicznych, bo nie mieliśmy nic do jedzenia ani do picia. Nie przypominam sobie, abym tam choć raz poszła za potrzebą.
Strażnik już dawno pojął, że tworzymy rodzinę, i na moją prośbę
pozwolił nam wszystkim pozostać na pokładzie. Dół przedstawiał
istny obraz nędzy i rozpaczy. Docierały do nas wyzwiska, krzyki i jęki. Jak wspomniałam, chorych rozdeptywano. Za to tu, na górze, sztywnieliśmy z zimna, ale byliśmy zadowoleni, że nie musimy przebywać
na dole. Jednej nocy spadł deszcz, a potem na samą myśl o tym wstrząsało nami z zimna. Może właśnie wtedy nasza Martel nabawiła się choroby? Tyfus zbierał śmiertelne żniwo. Sama nie wyszłam z tego bez
szwanku. Przez całą noc rozmyślaliśmy o podróży apostoła Pawła.
Likwidacja obozu
201
Gdy pewnego razu nasz Eduard w gorączce podszedł do włazu, przemocą ściągnięto go na dół. Ja też wzięłam swój tobołek i chciałam do
niego zejść. Ale strażnik mi nie pozwolił. Powiedziałam jednak: „Pod
warunkiem, że mój brat będzie mógł wrócić na pokład”. Na to strażnik krzyknął w głąb włazu: „Eduard Warter, na górę”.
Eduard jako mieszkaniec Okręgu Kłajpedy zaznał w okresie dyktatury stalinowskiej jeszcze licznych cierpień podczas wieloletniego
uwięzienia w Workucie i na Syberii.31 Ale to właśnie tamte przeżycia
mocno utkwiły mu w pamięci, tak iż wiele lat później, po śmierci Stalina, w swoim pierwszym liście z Rosji napisał: „Odszukajcie Herminę, ona się nami zaopiekuje”. Pisał z absurdalną myślą, że taka wówczas młodziutka istota wciąż potrafi dokonywać rzeczy niemożliwych.
Czasy się zmieniły. Ale w nim pozostała wdzięczność za to, co dzięki
pomocy i sile od Boga mogłam zrobić dla moich współwyznawców.
Mam na myśli ostatnie dni pobytu w obozie, kiedy to udało mi się nawet dwukrotnie zorganizować trochę mleka, i to w bardzo przygodny
sposób. Jakże chętnie sama bym je wypiła! Ale nawet nie przyszło mi
to do głowy. Zaniosłam je naszym braciom do izby chorych, gdzie
jeszcze bardziej go potrzebowali niż ja.
Na barce raz się zdarzyło, że ten strażnik miał dodatkowe dwa kawałki chleba. Na swój sposób chciał mnie ocalić. Tak więc drugi kawałek dał nie swoim kolegom, ale mnie. Później był na mnie wściekły,
bo zrobiłam coś, co uważał za absolutnie nierozsądne. Ale ja nie mogłam postąpić inaczej. Dla mnie było oczywiste, że każdy z nas otrzymał kawałeczek, mimo że taka mała porcja nie mogłaby utrzymać przy
życiu nikogo z nas. Ale właśnie ta miłość ocaliła nam życie. W tamtym
czasie dzieliliśmy się naprawdę wszystkim. A ci, którzy to widzieli,
dziwili się i nie mogli tego pojąć, ale musieli rozpoznać w nas prawdziwych chrześcijan, dlatego że nie tylko mówiliśmy o prawdziwej
miłości, ale rzeczywiście ją sobie okazywaliśmy.
Do Saßnitz dotarliśmy prawdopodobnie 29 kwietnia 1945 roku.
Mijaliśmy Stubbenkammer i majestatyczne skały kredowe, ale zesztywniali z zimna ogarnialiśmy je tylko apatycznym wzrokiem spod
zmęczonych, przygasłych powiek, zamiast żywo podziwiać piękno
tych cudownych dzieł stwórczych.
31
Zobacz The Wachtower z 01.03.1987, ss. 21-24.
202
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Wydani na mokrą śmierć
Ale w Saßnitz odprawiono nas z niczym i nie wydano nam żadnego prowiantu. Dostaliśmy tylko trochę wody niczym kroplę na rozżarzonym kamieniu. Na pokładzie więźniowie nierozsądnie pili już
wodę morską. Po mniej więcej trzech godzinach ruszyliśmy dalej.
W nocy przytrafiła się nam awaria. Barka uderzyła w jedną z licznych raf okalających wyspę Eulenbruch. Przypuszczalnie nie było już
holownika. Można było spostrzec i usłyszeć, jak kadłub barki ocierał
się o kamienistą przeszkodę. My pogrążyliśmy się jakby w letargu.
Jeszcze dokładnie pamiętam swój poranny półsen, rozproszone promienie słoneczne i względnie spokojne morze, a także marzycielski,
nierealny nastrój, jak również osobliwe, śmiercionośne dźwięki. Jak
kończyła się taka awaria? Każdy na swój sposób pożegnał się z życiem,
choć wiara i nadzieja bezustannie podszeptywały nam, że Jehowa nie
pozwoli swoim dzieciom zginąć.
Następnego dnia marynarka wojenna rzeczywiście w jakiś sposób
odstawiła nas na ląd za pomocą pontonów. Natychmiast przesiedliśmy
się do innej barki. Żołnierze traktowali nas nawet ze stłumioną uprzejmością. Chętnie by pomogli nam, więźniom. Nasz stan i nasze położenie wywołały u nich widoczne poruszenie. To spowodowało u nich
radykalną zmianę w sposobie myślenia.
Pierwszą myślą, jaka mi przyszła do głowy, moim pierwszym życzeniem było to, by na holowniku tej nowej barki znaleźć choć jedną
przyjazną duszę. I faktycznie ją znalazłam. Właściciel tej barki był
nadzwyczaj sympatycznym mężczyzną. Dlatego zaraz udało mi się
ugotować u niego garnek napoju przypominającego kawę, co było nam
pilnie potrzebne. Dla każdego starczyło na trzy łyki. Cóż za przysmak!
Po mniej więcej pięciogodzinnej podróży – czas odmierzaliśmy tym
starym zegarkiem, „prokuratorem” – przybyliśmy do Lauterbach na
wyspie Rugia. Musieliśmy opuścić barkę i przez pół nocy straszliwie
marzliśmy, leżąc na ziemi, nieopodal morza. Dostałam silnych dreszczy, a stara ciocia Grohnert, sama przemarznięta do szpiku kości, z czułością otuliła mnie jeszcze swoim własnym kocem. Nad ranem znów
mogliśmy wejść na barkę. Ten miły marynarz był Ślązakiem i nienawidził nazistów. Z tym szczerym człowiekiem mogłam prowadzić naprawdę miłe i owocne rozmowy. Do dziś jestem mu wdzięczna za jego
Likwidacja obozu
203
pomoc medyczną, gdyż moja choroba nasilała się i wkrótce zaczynałam
tracić przytomność. Na pokładzie grasowały najgroźniejsze choroby.
Nie wiem, jakiego wirusa ja złapałam. Wiem tylko, że gdybym była sama, już na pierwszej barce zostałabym wyrzucona za burtę.
We wszystkich tych działaniach znaliśmy przecież rozkaz Himmlera, by w miarę możliwości zatopić jak najwięcej więźniów na pełnym
morzu, ale tak, aby zaginął po nich wszelki ślad. Samo to uczucie nie
należało do najprzyjemniejszych. Ten marynarz ze Śląska przypuszczalnie nie wiedział o tym rozporządzeniu, ale znał swoją łódź. Dlatego nie zgodził się na przewóz. Wiedział, że jego barka przewozowa,
która służyła ostatnio do transportu cementu i nadawała się tylko do
żeglugi śródlądowej, nie przetrzymałaby sztormu. Dla niego było jasne, że z całym tym ogromnym ciężarem szybko by pękła i zatonęła.
Panowała atmosfera zamieszania, paniki, rozpaczy i niepewności.
Niektórzy spostrzegawczy więźniowie polityczni w pełni uświadomili
sobie powagę sytuacji i niebezpieczeństwo, jakie nam groziło. W razie
potrzeby byli gotowi z narażeniem własnego życia zrzucić kotwicę. Byli gotowi z powodu tej odmowy nawet dać się rozstrzelać za wszystkich.
Panika przybierała na sile, a napięta atmosfera stawała się wręcz nie do
zniesienia. Nikt z nas nie wiedział, co przyniosą kolejne minuty.
Morze, a właściwie słona woda służyła nam do mycia, bo po tych
długich dniach próbowaliśmy choć w niewielkim stopniu doprowadzić się do porządku. Nasza skóra łuszczyła się od wiatru i wody,
a moja przybrała ciemnobrązowy kolor, nie od słońca, tylko od smagającego morskiego wiatru. Ta barka, na której wszyscy znaleźliśmy sobie miejsce na kadłubie czy w składzie cementu, była nieporównanie
lepsza niż ta pierwsza, kryjąca w sobie ciasnotę, śmierć i przerażenie.
Tutaj mogliśmy przebywać na dole, zaraz naprzeciwko włazu, z którego można było wyczołgać się na zewnątrz.
Pomimo złego samopoczucia wydostałam się na pokład, bo siostry
przekazały mi informację, że pewien oficer marynarki koniecznie chce
ze mną rozmawiać. Nie miałam pojęcia, dlaczego akurat ze mną. Przez
cały czas żołnierze marynarki wojennej z ciekawością się nam przyglądali. Ich okazały statek znajdował się przy bulwarze, dokładnie naprzeciwko naszej barki. Ponieważ nie chciałam przepuścić żadnej okazji do wystąpienia w obronie swoich wierzeń, byłam gotowa zaraz tam
pójść, chociaż z trudem musiałam się wczołgać na górę.
204
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Na pokładzie statku, w otoczeniu swoich kolegów, stał ten
młody i bardzo przystojny oficer, sprawiający wrażenie nieco
zarozumiałego. Stałam tuż
przed nim w pełnej gotowości
do mówienia i dawania odpowiedzi na jego pytania. Ta rozmowa stanowiła dla mnie praw- „Ląd na horyzoncie!” (z filmu Das Mädchen mit
dem lila Winkel)
dziwe wyzwanie pod względem
emocjonalnym, psychicznym
i fizycznym. W owych godzinach czułam narastające we mnie siły,
które daleko wykraczały poza moje własne. Właśnie taką moc obiecuje Słowo Boże tym, którzy oddają Mu należną cześć.
Dowiedziałam się, że matka tego mężczyzny miała kontakt ze
Świadkami Jehowy. On sam nie wstydził się w obecności wszystkich
swoich kolegów zasypywać mnie pytaniami, na które odpowiadałam
z entuzjazmem i z zapałem, ciesząc się z możliwości dania takiego
świadectwa o mojej wierze i o moim Bogu. Pod koniec wytworzyła się
dość napięta atmosfera i zdecydowanie musiałam przerwać rozmowę,
bo czułam, że wraca mi gorączka i zaczynam opadać z sił.
Gdy dzisiaj przywołuję na pamięć ten obraz, staje mi przed oczami
ta wychudzona, młoda więźniarka obozu koncentracyjnego, niemal
umierająca z głodu i z pragnienia, ale z radością obwieszczająca prawdy biblijne mężczyznom na tym majestatycznym statku. Właściwie to
oni znajdowali się na tonącym statku, a nie ja. Nie pamiętam, jak wróciłam do ładowni. Tam upadłam na te gołe, brudne deski i pogrążyłam się w letargu. Było mi wszystko jedno, co się stanie ze statkiem, ze
mną i z całą obecną sytuacją.
Jakby z oddali dotarło do mnie, że opuściły nas cztery polskie
siostry: Hella, Fella, Stella i Maria, co doradził im policjant – miły
i dobry człowiek, bardzo nam przychylny. Z trudem zdołałam powiedzieć, że bardzo, bardzo proszę pozostałych, aby oni także poszli
i nie zostawali ze względu na mnie na tej barce, która i tak zatonie.
Ta myśl dręczyła mnie tak bardzo, że Martel Malenke musiała mi
z naciskiem wytłumaczyć, że ona sama, po wieloletnim okresie niewoli, nie uważa za stosowne, by obrać taką samą drogę, co inni.
Likwidacja obozu
205
Chciała zakończyć tę ‘Pawłową podróż’ z godnością i zobaczyć, czy
i jak ramię Jehowy potrafi nas wyratować. Nam wszystkim zastępowała matkę i nie oddalała się ode mnie nawet na krok. Położyła swą
chłodną dłoń na moim rozpalonym czole i przelała we mnie ogrom
pocieszenia. Była to właśnie ta miłość braterska, która bezustannie
ratowała nam życie.
Jednakże potem wbrew oczekiwaniom wypłynęliśmy na pełne morze. Nie wiem, jakiej presji poddano tego Ślązaka i co się stało z tymi
krnąbrnymi więźniami. Mijały dni i noce, których prawie nie zakodowałam w swojej pamięci. Nie zauważyłam nawet, że morze staje się bardzo niespokojne. Statek rzeczywiście znalazł się w niebezpieczeństwie.
Był to dzień 5 maja 1945 roku. Nagle ktoś zawołał: „Ląd na horyzoncie”. Wszyscy wyczołgali się z włazów. Ja zostałam na kadłubie
skrzyni, chociaż mimo głodu, choroby i skrajnych warunków bytowych mój organizm jakimś sposobem zwalczył chorobę. Gdy odzyskałam jasność umysłu, Martel opowiedziała mi, że już drugi raz dobiliśmy do Saßnitz, ale nie otrzymaliśmy pomocy, bo Rosjanie zdążyli już
zająć miasto. Podobnie było w Świnoujściu i w Stralsund – zanim tam
dotarliśmy, miasta zostały zajęte przez Rosjan. Następnie mieliśmy się
udać do Lubeki, a później do Flensburga. Ale nikt dokładnie tego nie
wiedział. Później całymi godzinami i dniami bez celu błąkaliśmy się
po morzu, dopóki do barki nie zaczęła przedostawać się woda, przez co
groziło nam niebezpieczeństwo. Wywieszono flagę ratunkową. Zbliżaliśmy się do wybrzeża i również ja wydostałam się na pokład. Gdzie
byliśmy? Jaki to kraj? To nie była flaga ze swastyką, lecz flaga duńska.
Ale czy ci ludzie zlitują się nad nami i dadzą nam coś do jedzenia,
a przede wszystkim do picia?
10
Ocalenie
artel przykucnęła obok mnie. Nie wiem, czego się przytrzymywałyśmy. Może opierałyśmy się o siebie. Patrzyłyśmy na zbliżające się domki – tak spokojne i zaspane, jakby tworzyły obraz z dawno zapomnianej starej baśni. Martel objęła
mnie i poczułam, że cała jest spięta. Nasza Martel, zawsze tak trzeźwo
myśląca, teraz była do głębi poruszona. Natomiast ja, osoba z natury
uczuciowa, w tym momencie myślałam nie o wolności ani o ocaleniu,
ale jedynie o czymś do picia, by móc ugasić swoje pragnienie.
Martel – po wieloletnim okresie ciężkiej niewoli – przeczuwała
wolność i zbliżające się ocalenie. W tamtych chwilach pełnych uczucia i zrozumienia powiedziała mi: „Muszę zobaczyć ten spokojny kraj
i przybyć tu, by znaleźć swój grób”. Bardzo się przeraziłam, bo te
słowa w ogóle do niej nie pasowały. Nigdy nie uważała siebie za kogoś
ważnego ani nie wpadała w panikę. Była z natury raczej nieprzystępna
i praktyczna, nienawidziła rozczulania się nad sobą i miała optymistyczne nastawienie do życia. Czyżby przeczuwała, że wkrótce zapadnie na tyfus, że już za kilka tygodni w szpitalu w Kopenhadze pożegna
się ze swoim jeszcze młodym życiem?
M
Hermi do Martel:
„Miłość braterska jest tym, co ocala,
nad ciebie i mnie któż lepiej to powie;
ach, Martel, nam wszystkim byłaś jak matka,
nigdy nie myślałaś najpierw o sobie.
206
Ocalenie
207
Spoczywasz już teraz w obcej krainie,
po gorzkich mękach i latach niewoli,
ponieważ broniłaś czci Twego Boga;
to miłość dała ci siły w niedoli.
Wszyscy, co cierpieć w Stutthofie musieli,
zaznali w tobie bezpiecznej przystani.
Ty pokrzepiałaś nas w próby godzinie,
do ciebie wracam wdzięcznymi myślami”.
Evchen Kownatzki i Klara Szczygłowska zwalczyły tyfus w szpitalu w Kopenhadze. Ale wolność nie była jeszcze w zasięgu ręki, dalej
pozostawała jedynie w sferze marzeń. Barka nabierała coraz więcej wody. U góry powiewała czerwona flaga ratunkowa. Holownika dawno
już nie było. Ląd, który ukazał się naszym oczom, był duńską wyspą
Møn. Wyczekując pomocy, nie zawiedliśmy się – faktycznie nam jej
udzielono. Oczywiście dla wielu pomoc nadeszła za późno. Duńczycy
uwiecznili to na kamieniu pamiątkowym, który został położony w tym
miejscu w pięćdziesiątą rocznicę tamtych wydarzeń:
„Przymierając głodem, w niedoli, udrękach i śmierci
dotarli na obce wybrzeże.
Tutaj spotkali ochoczego ducha
i wyciągniętą ku nim rękę”.
Obok znajduje się napis w czterech językach:
Akcja „Barka”
„Dnia 5 maja 1945 roku, w dniu wyzwolenia Danii, przybiła
tutaj barka z 370 więźniami jedenastu narodowości z obozu
koncentracyjnego Stutthof w pobliżu Gdańska. Umierający
z głodu i śmiertelnie chorzy więźniowie zostali wydani na
śmierć na Morzu Bałtyckim. Pomnik ten postawiono w pięćdziesiątą rocznicę tego wydarzenia. Służy upamiętnieniu
mieszkańców Møn, którzy nie myśląc o własnym bezpieczeństwie, ratowali 351 nieszczęśliwców. Ma upamiętniać też
tych, którzy nie zdążyli już przybyć lub do których pomocna
dłoń miasta Klintholm została wyciągnięta za późno”.
208
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Barka w porcie Klintholm
Drabina do wolności
Owego dnia, 5 maja 1945 roku, na pokład wszedł Gert Munch, młody duński dziennikarz, który poinformował nas, że w tym dniu Dania
została wyzwolona spod jarzma niewoli i okupacji niemieckiej. Sam
stał się powszechnie znany dzięki zdjęciom i reportażom, które
wstrząsnęły nie tylko nim, ale również wszystkimi jego czytelnikami.
Także jeden z jego kolegów całymi dniami i tygodniami relacjonował
te wydarzenia, nadając im motto: „Niech ci wszyscy, co nie dowierzają, przyjdą i na własne oczy zobaczą tę żywą skrzynię z trupami”. Musieliby zobaczyć tę pierwszą „skrzynię”, na której panowały znacznie
gorsze warunki.
Witając z radością dzień wyzwolenia, mieszkańcy tej wyspy rzeczywiście roztoczyli nad nami opiekę i przejęli za nas odpowiedzialność.
Byliśmy wyrazem niewyobrażalnej i straszliwej hańby rządów nazistowskich. Takim ciężarem zostali teraz obarczeni ci biedni, dobrzy
ludzie. Dla tej małej wyspy było to ogromnym obciążeniem, by zapewnić tym ludzkim wrakom odpowiednie wyżywienie i opiekę.
My, Świadkowie Jehowy, nigdy nie zapomnimy owego dnia, 5 maja 1945 roku, kiedy to po przerażającej podróży i przebytej potwornej
niewoli usłyszeliśmy zaledwie dwa słowa:
„JESTEŚCIE WOLNI”,
które poruszyły nas do głębi. Każdy inaczej zareagował na te dwa
słowa – jedni się śmiali, drudzy płakali. Ale wszystkich ogarnęła
Ocalenie
209
przeogromna, głęboko odczuwana radość, która skłoniła ich do
zmówienia w sercu modlitwy dziękczynnej.
Szczególny ciężar spoczął na pani doktor Helene Mortensen, która
była tutaj kierownikiem Duńskiego Czerwonego Krzyża. Ciężar ten
przypadł również w udziale ochotnikom, którzy pomogli nam powoli
i stopniowo ponownie przystosować się do normalnego życia. W porcie Klintholm, w hotelu przy plaży, urządzono w pośpiechu prowizoryczny szpital. Ale przez szereg pierwszych dni musieliśmy pozostać
na barce i przebyć kwarantannę. Wyniesiono tylko osoby w krytycznym stanie i bliskie śmierci. Niektórzy zaraz zmarli, bo zignorowali
wszelkie ostrzeżenia i zbyt łapczywie pochłonęli pierwszy posiłek.
Przebywając jeszcze na tej „skrzyni z trupami”, my – zhańbieni,
chorzy i zawszeni – uświadomiliśmy sobie, kim są nasi bracia, Świadkowie Jehowy, z całego świata. Doświadczyła tego jeszcze Martel.
Czerwony Krzyż zawiadomił o nas Biuro Oddziału Świadków Jehowy
w Kopenhadze i już po kilku godzinach zjawiła się u nas młoda, dziewiętnastoletnia Elsa Hansen. Na wyspie Møn mieszkały wtedy tylko
trzy siostry. Dzisiaj działa tu kwitnący zbór, który posiada własną
piękną Salę Królestwa.
Odważna, mała Elsa wdrapała się na tę straszną barkę razem
z pierwszymi dziennikarzami i lekarzami. Nie przerażał jej tyfus, wszy
ani choroba zakaźna. Nie znała ani słowa po niemiecku, a my nie
potrafiłyśmy powiedzieć ani słowa po duńsku. Ale padłyśmy sobie
w objęcia, na przemian śmiejąc się i płacząc. Porozumiewałyśmy się
w duchowym języku miłości, będącą ogólnoświatową więzią jedności.
Jest to niepowtarzalne przeżycie, jedyne w swoim rodzaju, móc doświadczyć na
sobie takiej miłości w dzisiejszym oziębłym świecie. Serdeczność tych trzech sióstr
była dla nas niczym ognisko
w chłodny wieczór, wlała
w nasze serca nowe życie.
Jeszcze w obozie niektórzy
więźniowie zwykli mówić: Nadja i Hermine przy kamieniu pamiątkowym
„Nawet jeśli nie mamy takiej w porcie Klintholm
210
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Ocalałych przewieziono kutrem rybackim na wyspę
Langeland. Hermine w środku, pomiędzy Nadją
Woropei i Mary Smigiel, Simonem Petersenem
i Eduardem Warterem
Personel szkoły biblijnej. U góry po lewej
stronie Filip Hoffman; z przodu po lewej
stronie Else i Simon Petersenowie
wiary jak wy, to widząc waszą miłość,
jak jeden nadstawia karku za drugiego
i jest nawet gotów oddać za niego swoje życie, niczego nie pragnęlibyśmy
bardziej, niż do was należeć. Chcielibyśmy mieć żonę z waszego wyznania, bo
moglibyśmy na niej polegać, bo byłaby
wierna”. W tamtych czasach na całym
świecie nie działało tak wielu Świadków Jehowy, co dzisiaj. Obecnie sporo
państw ma mniej mieszkańców niż liczy sobie ta organizacja, złożona z ludzi ze wszystkich narodów i plemion,
nazywająca się od Imienia Bożego. Jestem dumna i szczęśliwa, że mogę należeć do takiej społeczności.
Ocalenie
211
Ważenie. Sprawdzanie wagi byłych więźniów oznaką powrotu do zdrowia
Ale swoją miłość okazały nam nie tylko trzy urocze siostry z tej
wyspy: Elsa Hansen, Kätty Jorgensen i Magda Hansen. Wkrótce odczuliśmy na sobie miłość całej społeczności naszych braci w tym kraju.
Wiedzieli, dlaczego znaleźliśmy się w takim położeniu. Wszyscy wyznawaliśmy wspólne ideały i mieliśmy sposobność to udowodnić. Byliśmy gotowi raczej sami pójść na śmierć, niż w jakikolwiek sposób stać
się współwinni zabijania innych ludzi. Gdy myślę o duńskich współwyznawcach, moje serce przepełniają ciepłe uczucia i wdzięczność. Tu
zrodziły się prawdziwe przyjaźnie na całe życie. Owo wzajemne zrozumienie bez słów, możliwe dzięki ogólnoświatowej więzi miłości, jest
niezwykłym spełnieniem wypowiedzi Największego ze wszystkich
ludzi: „Po tym wszyscy poznają, że jesteście moimi uczniami, jeśli będzie
wśród was miłość”.
Jeszcze w maju 1945 roku odwiedził nas Filip Hoffmann32 z duńskiego Betel, by przeprowadzić z nami wywiady. Przebywaliśmy już
w Slotshøj, naszym trzecim miejscu pobytu na wyspie Møn.
32
Życiorys Filipa Hoffmanna znajduje się w Strażnicy z 01.10.2002, ss. 23-27.
212
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Ocalali w ogrodzie szkoły biblijnej na wyspie Langeland. Hermine stoi z lewej strony
Nasi duńscy przyjaciele nie pozwolili innym pozbawić się prawa do
opieki nad nami i wkrótce je sobie wywalczyli. Czuliśmy się jak w raju: Szkoła biblijna nad samym morzem na wyspie Langeland. Myśleliśmy, że to sen. Simon i Else Petersenowie z rodzicielską troską
dbali o nasze zdrowie fizyczne i psychiczne. Nadja, Olga i Hella, które
całym sercem się do nas przyłączyły, zostały ochrzczone na zgromadzeniu w Kopenhadze.33
Ale wkrótce nadszedł moment rozstania. Najpierw pożegnaliśmy
się z naszą pogodną Nadją o kędzierzawej czuprynce. Musiała powrócić do Rosji, gdzie wkrótce spotkały ją ponowne prześladowania.
Później wyjechał Eduard Warter, udając się do Kłajpedy (Litwa). Ten
brat jeszcze przez wiele lat znosił cierpienia w wielu częściach Rosji,
od Workuty po Syberię. Także Olga powróciła do krajów bałtyckich.
Mary, Klara i Manja mogły powrócić do Polski. Z pewnością wszyscy
odczuwali w sercu, podobnie jak ja, serdeczną wdzięczność i głębokie
docenianie dla naszych duńskich przyjaciół za to, co dla nas zrobili.
33
O Nadji (Anastasiji Kasak) zobacz: Rocznik Świadków Jehowy na rok 2002, ss. 145, 146.
Ocalenie
213
Ale reszta z nas,
w liczbie pięciu osób,
nie mogła wrócić do
Niemiec. Tęskniliśmy
za naszymi bliskimi
i chcieliśmy od nich
dostać jakiś znak życia.
Jednak z Niemiec dochodziły nas tylko
niepomyślne wieści. Jesienią 1945 roku mieszkaliśmy u małżeńHermine na rowerze Margaret West. Drogocenny prezent
stwa ogrodników Ellen
i Rasmusa Troldahlów.
Bardzo bolałam nad tym, że nie mieliśmy tu żadnego konkretnego zajęcia i że czekając na powrót do Niemiec, żyliśmy na koszt naszych
współwyznawców.
Pewnego razu wpadłam na pomysł, że powinniśmy się zameldować
w obozie dla uchodźców. Stanowczo nie była to zachęcająca perspektywa – znów trafić za drut kolczasty, nie mając przy tym najmniejszych przywilejów. Ale niebawem wszyscy staliśmy się jednomyślni:
chcieliśmy pocieszać naszych rodaków wiecznotrwałą dobrą nowiną
o Królestwie. Przecież ideały tych ludzi legły w gruzach. Jednak większość z nich wzgardziła tym pocieszeniem. Niektórzy nawet mieli
w pogardzie również nas. Wciąż panował wśród nich duch nazizmu.
Było to dla nas bardzo bolesnym i gorzkim doświadczeniem.
Udało mi się jednak zainteresować Słowem Bożym szereg uroczych, młodych dziewcząt, jak również pewną babcię z wnukiem. Gdy
wszyscy zostali ochrzczeni w obozie, również mój nauczyciel angielskiego wyraził gotowość, by z pokorą dać się ochrzcić. Niegdyś był zagorzałym nazistą i już w roku 1932 wstąpił do partii. Ale po jakimś
czasie temu idealiście otworzyły się oczy. Później kilkakrotnie spotkałam go na kongresach. Z uwagi na swoje wierzenia musiał znosić wielki sprzeciw ze strony swojej rodziny. Z czasem odnalazłam również
kilka „moich dziewcząt”. Dla tych wartościowych osób warto było
ponosić takie ofiary. Przez cały 1946 rok zbieraliśmy się potajemnie
pod osłoną nocy przy płocie kolczastym tego obozu dla uchodźców.
214
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Spotykaliśmy się również z Antonim i Friedą, wiernymi świadkami na
rzecz Jehowy, którzy mieszkali na Jutlandii w pobliżu obozu Gedhus.
Na początku 1947 roku mogłam powrócić do Niemiec – ale nie
w swoje rodzinne strony. Jeśli chodzi o Gdańsk, pomyślałam sobie: po
moim ojczystym mieście, przyjaciołach, domu i drzewie pozostało zaledwie wspomnienie. Właściwie to Dania stała się moim drugim
ojczystym krajem. Nie tylko dzięki tamtejszym serdecznym przyjaciołom, ale również dlatego, że mój ukochany Bałtyk obmywa wybrzeża
wielu wysp tamtego kraju.
Całą bezsenną noc spędziłam na przywoływaniu na pamięć nazwisk
wszystkich tych wspaniałych ludzi z kraju i zagranicy, którzy pojawili się w moim życiu dopiero w ostatnich latach, po tym jak zostało przerwane ponad pięćdziesięcioletnie milczenie o wydarzeniach z tamtego okresu. Ich nazwiska zapełniłyby całe strony, nawet jeśli bym nie
zdołała przypomnieć sobie wszystkich. Jednak każdej z tych osób
chciałabym bardzo podziękować, szczególnie za wyrozumiałość.
I nawet dziś, ilekroć uginam się pod ciężarem trosk, cierpień
i trudności, przypominam sobie słowa starej pieśni, którą śpiewała
moja mama: „Uspokój się, prowadzi cię przecież Ojcowska ręka”.
Wówczas opuszczają mnie wszelkie obawy i strach, a ja odzyskuję zupełny spokój, ponieważ mogę pokładać ufność w Tym, który przez
całe moje życie wiernie i troskliwie się mną opiekował, tak iż mogłam
czuć na sobie Jego wyciągnięte ramię.
Całymi latami nie potrafiłam się śmiać ani płakać z głębi serca.
Brakło mi łez. Mój uśmiech zbyt często był tylko formą płaczu. Od
ludzi zaznałam tak wiele cierpień i niesprawiedliwego traktowania,
że przez pewien czas wydawało się, iż mam bardzo nikłe szanse
przeżycia, jak zdiagnozował wtedy mój lekarz. Ale mój Bóg mnie
nie zawiódł, tak jak ja nie zawiodłam Jego. Nawet w obliczu najcięższych prób oddawałam Mu cześć. Dlatego odczuwałam wewnętrzny
spokój.
Jestem ogromnie wdzięczna, że moja „ocalona radość” zaczęła być
w jakiś sposób widoczna i w pozostała charakterystyczną cechą mojej
osobowości, mając często zaraźliwe działanie. W końcu wiem, że wszystkie rany i wszystkie cierpienia wkrótce miną bezpowrotnie, bo Bóg
wszelkiego pocieszenia obiecał, że otrze wszelką łzę. A On jest Bogiem, który nie może kłamać.
11
Moje nowe życie po roku 1945
inęło trochę czasu, zanim oswoiliśmy się z wolnością
i ze świadomością, że naprawdę jesteśmy wolni. Proces
ten przebiegał stopniowo, z ociąganiem, bez entuzjazmu. Przez lata odmawiano nam najbardziej podstawowych
praw człowieka, niekoniecznie związanych z jedzeniem, piciem, spaniem i pracą. Zadane mi cierpienia wypaliły w moim
wnętrzu nieuleczalne rany i do dziś pozostały po nich blizny.
Nie potrafiliśmy tak szybko przystosować się do normalności dnia
powszedniego. Darowano nam nowe życie, a my musieliśmy się go
nauczyć. Groziło nam poważne niebezpieczeństwo utraty własnej osobowości. Dzisiaj wiem, że faktycznie do tego doszło. Żydzi, którzy
przeżyli holocaust i do tego utracili w obozach koncentracyjnych
większość członków swoich rodzin, nie potrafili wtedy i najczęściej
nie umieją do dziś poskromić nienawiści do swoich dręczycieli.
My nie żywiliśmy w sercu nienawiści, ale nawet nam, Świadkom
Jehowy, nie od razu udawało się we wszystkich sytuacjach normalnie
reagować lub odczuwać. Czy naprawdę można się temu dziwić, co
czuliśmy teraz na wolności i że zaskakiwało nas to, jak dookoła życie
toczy się zwykłym trybem? Straciliśmy wszystko. Uciekinierzy
z pewnością także. Ale czy są jakieś różnice między tym, co utracili
uchodźcy, a tym, co utraciliśmy my? Majątek i mienie zawsze można
zastąpić. Ale nas chciano pozbawić ludzkiej godności – prawa do
człowieczeństwa i godnego życia. Przez lata żyliśmy poza nawiasem
społeczeństwa, zdegradowani do numeru pośród tysięcy innych
numerów.
M
215
216
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Potem wszczęto poszukiwania członków mojej rodziny. Dłużyły się
w nieskończoność, ale po roku dowiedziałam się, że prawie wszyscy przeżyli to piekło, chociaż są rozproszeni we wszystkie strony. Ale jak mogłam nadrobić utraconą, tak okrutnie skradzioną mi młodość? Została
mi odebrana i nie można już było nadrobić tych lat. Na pierwszych dziewiętnaście lat mojego życia przypadło dwanaście lat tej potwornej dla
mnie i dla moich bliskich dyktatury, w tym dwa lata straszliwej niewoli.
Do tego doszły jeszcze dwa lata w obozie dla uchodźców, które osłodziła
mi jednak troskliwa opieka moich duńskich współwyznawców.
W roku 1947 mogłam powrócić do Niemiec, ale nie do rodzinnego
miasta, Gdańska. Moi rodzice mieszkali wtedy w Poczdamie, jednak koniecznie chcieli się wyprowadzić do zachodniej części Niemiec. Były
kurier czekał na mnie u moich rodziców, którzy chcieli, byśmy pobrali
się możliwie jak najszybciej. Ale po prawie czterech latach rozłąki
znacznie oddaliliśmy się od siebie. Nie byliśmy wtedy również odpowiednio przygotowani do małżeństwa. Jednak w urzędzie Stanu Cywilnego w Berlinie-Spandau dwa razy powiedziałam słowo „Tak”, a uważałam, że powinnam je powtórzyć po raz trzeci. W tym przyrzeczeniu
wytrwałam po dziś dzień, przez ponad pięćdziesiąt trzy lata.
Z Urzędu Stanu Cywilnego jako świeżo poślubieni małżonkowie
Schmidt wróciliśmy do Poczdamu, do moich rodziców. Tak bardzo
brakowało nam jednak Emmy i Richarda
Zehdenów, rodziców mojego męża,
którzy w potworny sposób zostali zamordowani przez nazistów. Horst i ja spędziliśmy noc poślubną, siedząc na wąskiej
„biedermeierowskiej” kanapie mocno
przytuleni do siebie.
W naszą podróż poślubną z wielkim
ryzykiem uciekaliśmy z kraju przez zieloną granicę, wciąż dźwigając ciężar niedawnych straszliwych przeżyć. A jak
rozpoczęło się nasze nowe życie, jak wyglądały nasze pierwsze nieśmiałe próby
normalnego funkcjonowania? Mieszkaliśmy w małym, mrocznym i wiejskim
Z córką Dagmar, rok 1949
pomieszczeniu wyposażonym w dwie
Moje nowe życie po roku 1945
217
skrzynki po margarynie, pożyczone wiejskie łóżko oraz przygodnie zdobyty piecyk, który zresztą przy wschodnim wietrze nie mógł służyć do rozpalania ognia
ani do gotowania. Mieliśmy też do dyspozycji ubikację bez bieżącej wody i pompę wodną u gospodarza.
W nasze serca wkradło się jednak
nieśmiałe uczucie szczęścia, zwłaszcza
że w przeciągu tych czterech lat mieszkania na wsi dostaliśmy dodatkowe
dwa maleńkie, ciemne pokoiki i przeZ córką Dagmar, rok 1950
żyliśmy narodziny naszego pierwszego
i jedynego dziecka, córeczki Dagmar.
Tutaj, w ubóstwie i ciasnocie, zamieszkała z nami nawet pewna młoda
siostra, która miała trudną sytuację. Z miłością przyjęliśmy ją pod
swój dach. Zresztą Anna Bösch, choć sama nie opływała w dostatki,
okazała mi podobną miłość, gdy tego potrzebowałam.
W tych pierwszych czterech latach małżeństwa i również później łapałam jedną chorobę za drugą. Lata spędzone
w niewoli oraz straszliwy głód skrajnie osłabiły mój organizm, bardziej niż sama chciałam
to przyznać. W ogóle się nie oszczędzałam.
W latach powojennych było to normalne.
Choć praktycznie nie mieliśmy na to pieniędzy, z silną wolą odzyskania zdrowia poszłam
do homeopaty Gralla w Bünde, znanego ze stawiania trafnych diagnoz. Potem nie wiedziałam, jak mam powiedzieć o swoim stanie
mojemu młodemu mężowi, który sam miał
bardzo nadszarpnięte zdrowie. Uważano, że
zostało mi tylko pół roku życia. Jestem nad
wyraz szczęśliwa nie tylko z tego, że udało mi
się zachować tak pozytywne nastawienie do życia, ale również z tego, że to moja wiara dodała
mi sił potrzebnych do radzenia sobie ze wszyRodzina, rok 1953
stkimi problemami, zwłaszcza zdrowotnymi.
218
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Pewnego razu wydawano „paczki Care”,
będące w latach 1947/1948 niewyobrażalnym
rarytasem. My, którzy straciliśmy wszystko,
zdobyliśmy się nawet na odstąpienie połowy
tym, którzy nie stracili niczego. Nie odczuwaliśmy z tego powodu najmniejszego żalu czy
wewnętrznego buntu. Te odczucia były nam
obce. W pewien sposób nawet litowałam się
nad osobami, które nie potrafią się wczuć
w czyjeś trudne położenie. To wewnętrzne
osłabienie z racji całkiem naturalnych praw
pozostaje w człowieku. Ludzie uskarżają się
i narzekają – lub walczą. Często nie wiemy,
Z wnuczką Dinah, urodzoną
dlaczego tak postępują, i przestajemy ich row roku 1978
zumieć. Zamiast pielęgnować w sobie czy uzewnętrzniać uczucie zawiści wobec tych, którzy przysporzyli nam tak
wielu cierpień albo tolerowali je w milczeniu, znaleźliśmy w sobie dość
siły, by przekazywać im dobrą nowinę o Królestwie Bożym. Pokonywanie pieszo znacznych odległości wymagało wtedy wiele wysiłku, ale dawało nam radość i zadowolenie.
Niczym promyk słońca pojawiła się wówczas w moim życiu Lilo.
W swoim sercu miała dokładnie te same cele co ja, dzięki czemu prawie natychmiast połączyła nas prawdziwa i serdeczna przyjaźń. Lilo
zmarła przedwcześnie w roku 1972. Pociechą jest dla mnie jej córka
Ulla, która już wiele lat wiernie usługuje z mężem w niemieckim Betel.
Dla mojej córki byłam całkiem zwyczajną matką, a dla mojej
wnuczki – całkiem zwyczajną babcią. Dopiero w ostatnich latach mój
mąż i ja opowiedzieliśmy im kilka szczegółów z wypełnionego udrękami okresu w naszym życiu. Od najmniejszego uczyłam jednak moją
córkę, aby inaczej podchodziła do cierpień i bólu, by umiała odstawić
je na bok i ich nie wyolbrzymiać. To samo wpoiła też swojej córce.
Hałaśliwe milczenie
Jestem teraz w wielkiej rozterce, która przysparza mi wiele bólu.
Przez ponad pół wieku ukrywaliśmy przed innymi wszystkie potworności, które przeszliśmy. Teraz wyzwala się z nas to hałaśliwe milczenie.
Moje nowe życie po roku 1945
219
Nie chciałam tego. Ale nagle zaczęto się bardzo interesować tym, co
wtedy się z nami działo.
Środki masowego przekazu zajmują się tym tematem, a zwracanie
uwagi na pewną zupełnie zapomnianą grupę ofiar nazizmu jest teraz
na czasie. Chodzi tu o największą społeczność religijną, która w zwartych szeregach przeciwstawiła się reżimowi hitlerowskiemu. Byli to
Świadkowie Jehowy, znani wówczas pod nazwą „Badacze Pisma Świętego”. Żyli według swoich wierzeń, ponosząc wszystkie tego konsekwencje. Często ryzykowali życiem, wolnością i warunkami bytowymi. Byli i dalej są nad wyraz porządnymi obywatelami. Ale w kwestii
posłuszeństwa wobec Boga nie idą na żadne ustępstwa. Przypisuje się
im wówczas odwagę cywilną.
W roku 1995 w Brandenburgu zorganizowano spotkanie dla tych
zapomnianych ofiar, dla jeszcze żyjących naocznych świadków. Dotarli z Niemiec i wielu innych państw. Na spotkaniu tym był obecny również Robert Buckley z Amerykańskiego Muzeum Pamięci Ofiar Holocaustu w USA. Ocalali przybyli na to spotkanie świadomi faktu, że są
ostatnimi osobami mogącymi poświadczyć wydarzenia z tamtego
okresu i że nie wolno im odmówić. Byli to winni tym wszystkim,
którzy stracili wtedy swe życie i nie są już w stanie tego uczynić.
Mój mąż i ja także byliśmy tam obecni. Ci podeszli wiekiem, ale po
części młodzi duchem bojownicy o prawo i sprawiedliwość od razu się
zrozumieli, i to bez słów. Ale puściły nam nerwy. Popłynęło wiele łez.
Było to pierwsze spotkanie o takim charakterze. Wspomnienia sprawiały ból. Mój mąż, Horst, nie mógł na przykład się przemóc, by wejść
do przytłaczającego pomieszczenia z gilotyną. Miał w pamięci swoją
ukochaną przybraną matkę, Emmy Zehden, która nie uniknęła tego
losu. Chciała żyć. Nie spodziewała się tak surowego wyroku. W pierwszym szoku kazała obrońcy starać się o ułaskawienie. Ale nie znano
litości. Nie pod rządami tej dyktatury. Ze spokojem i opanowaniem
położyła odważnie swą młodą głowę z długimi blond włosami pod
ostry topór. „Nikt nie ma miłości większej niż ta, gdy ktoś daje swą duszę
za swoich przyjaciół”. Z trzech osób, które chciała uratować, udało się
przeżyć tylko jednej – jej Bubiemu.
Nagle uświadomiliśmy sobie, że nic, absolutnie nic się nie zaleczyło. Z jednej strony nie mieliśmy na to czasu, gdyż stale byliśmy zajęci
innymi sprawami, a z drugiej obowiązywał obezwładniający „przymus
220
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
milczenia”. Tylko nieliczne i wyjątkowo wrażliwe osoby potrafiły lub
przynajmniej chciały nam współczuć. Nikt nie chciał nic słyszeć o naszych przeżyciach. Gdy czasem wbrew własnej woli wymknęło nam się
choć jedno słowo na ten temat, z nadzieją na odrobinę współczucia, spotykało nas gorzkie rozczarowanie. Musieliśmy się nauczyć tego, by do
starych, głębokich, jątrzących się ran nie dodawać kolejnych zadrapań.
Ale po tak długim okresie ignorancji nagle obudziło się w stosunku do nas takie zainteresowanie, taka życzliwość. Wreszcie doczekaliśmy się uznania dla tego bólu, który tak bardzo się pogłębiał właśnie
w wyniku ukrywania i zapominania straszliwych przeżyć. To długo
wyczekiwane ciepło przyniosło nam wielką ulgę. Chciało mi się śmiać
i płakać. Coś we mnie pękło. Pewien duchowy brat z Polski objął mnie
i rozpłakał się, bo słyszał, że też byłam w obozie koncentracyjnym.
Po mnie nie było tego widać od razu.
Później powstał film Niezłomni w obliczu prześladowań. Przed kamerą wytrysnęło z najgłębszych pokładów coś, co wydawało się zapomniane. W naszym holenderskim Betel dokonano później synchronizacji tego filmu. Spędziliśmy tam kilka dni w towarzystwie naszych
serdecznych braci, co w znacznym stopniu wynagrodziło nam wiele
zaznanego bólu.
W listopadzie 1996 roku w Ravensbrück odbyła się premiera tego
filmu. Poza ważnymi osobistościami zaproszono na nią liczne grono
ludzi, którzy przeżyli ten straszliwy okres. Troskliwie przygotowano
też bufet. Ale te sędziwe osoby były zbyt poruszone, by móc się nim
należycie delektować. Spędzały czas na rozmowach, wiedząc, że jest to
ostatnie spotkanie tego typu. Były bardzo szczęśliwe z ponownego
spotkania.
W styczniu 1997 roku dla mojego męża i mnie rozpoczął się okres,
o którym nigdy by się nam nawet nie śniło. Najpierw dostaliśmy
zaproszenie do Meinerzhagen. Pewien współwyznawca, mający niespotykaną werwę i działający w branży reklamowej, razem ze swoimi
licznymi radosnymi pomocnikami wykonał tu ogrom pracy. Nie sądzę, by którykolwiek mieszkaniec tego miasta nie został poinformowany o tej uroczystości.
Podczas tej uroczystości Albert, pracujący z takim poświęceniem,
zaprosił na scenę szereg naocznych świadków. Przybyli z bliska
i z bardzo daleka. Ja sama wygłosiłam tam kilka słów, które wywołały
Moje nowe życie po roku 1945
221
niespodziewany oddźwięk. Szczególnie wiele młodych Włoszek wyraziło swój zachwyt. Wszystkie bardzo czule mnie obejmowały. Płakały
i śmiały się na przemian, a ja próbowałam uratować moje piękne kwiaty.
Wtedy jeszcze nie przeczuwałam, że dostaniemy wiele takich przepięknych bukietów. Często wręczano je nam w podziękowaniu za
udział w uroczystościach. Byliśmy na ponad czterdziestu, a kosztowały nas one sporo nerwów i sił. Ale w tych wielu miastach – od Waszyngtonu po Moskwę, od Wiednia po Sztokholm, od Kopenhagi po
Monachium, od Kilonii po Basel, od Berlina po Aarhus, od Bremy po
Odensee, od Lubeki po Norymbergię, od Hamburga po Lucernę –
spotkaliśmy przewspaniałych ludzi, którzy zostali naszymi przyjaciółmi, na stałe zajmując miejsce w naszym życiu i w naszych sercach. Są
dla nas cennym skarbem, którego nie da się porównać z żadnymi pieniędzmi ani z żadnym złotem świata. Głębia tych przyjaźni wzbogaca
nas, i nawet jeśli nie jest się w stanie odpowiednio ich pielęgnować,
nie tracą nic z miłości i ciepłych uczuć.
Nie da się tutaj opisać wszystkich tych cudownych przyjaciół
i przeżyć, gdyż znacznie przekroczyłoby to ramy tej książki. Wspomnę tylko o niektórych:
Pobyt w Moskwie w maju 1997 roku był naturalnie pod wieloma
względami szczególnym przeżyciem. Szczególnym przede wszystkim
dzięki spotkaniu z Nadją. Zostałyśmy razem wyzwolone w Danii. Było to niezapomniane spotkanie po pięćdziesięciu dwóch latach. Ta
wówczas pogodna, radosna dziewczyna z kędzierzawą czuprynką musiała jeszcze wiele wycierpieć przez dziesiątki lat rosyjskiej niewoli, od
Workuty po Syberię. Później przez osiem lat w skrajnych warunkach
bytowych opiekowała się swoim mężem, którego poznała podczas
uwięzienia, do samej jego śmierci. Tutaj zaczęto się nią szczerze interesować, z czym zupełnie nie mogła się oswoić.
Podobne spotkanie miało miejsce w Amerykańskim Muzeum Pamięci Ofiar Holocaustu w Waszyngtonie. Zaaranżował je Robert Buckley.
Po pięćdziesięciu latach rozłąki staje przede mną Mary Schnell. Przebywałyśmy razem we więzieniu i w obozie, razem zostałyśmy też wyzwolone. Trzymając mnie w ramionach, opowiada publiczności: „W porównaniu z nią byłam dużo starsza – miałam trzydzieści lat, ale byłam młoda
w wierze. Natomiast Hermi była młoda wiekiem, miała osiemnaście lat,
ale była dużo starsza w wierze i nauczyła mnie znosić próby z radością”.
222
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Hermine w Moskwie, maj 1997 roku. Spotkanie z Nadją (Anastasiją Kasak). Z lewej strony
James Pellechia, USA
A jak wyglądała uroczystość
w Bremie w dniu 9 września 1997 roku? Zaproszono dwieście osiemdziesiąt osób. Sala mieściła pięćset osób,
a przyszło tysiąc czterysta. Większość
z nich godzinami stała na korytarzach i z ciekawością przysłuchiwała
się programowi. Panowała bardzo
ciepła i serdeczna atmosfera.
W dużej mierze było to zasługą
prezydenta Senatu, Henninga Scherfa. Nasz przyjaciel Siegfried po raz
drugi zawiózł nas do Bremy. Byliśmy
wtedy w „Glocke”. Z wielką radością
wysłuchaliśmy przemówienia znanego i lubianego byłego burmistrza,
Koschnicka.
Naszemu
chórowi
Spotkanie z Nadją
sprzyjała też dobra akustyka pomieszczenia. Mieszkańcy Bremy, z natury powściągliwi, teraz zerwali się
z miejsc i zgotowali mu owacje na stojąco. Nasz chór, liczący mniej
Moje nowe życie po roku 1945
223
więcej
stu
śpiewaków,
którym dyrygował emerytowany muzyk kameralny
Heiny Dicks, jak zawsze
był rozentuzjazmowany,
gotowy na wszelkie poświęcenia. A co ważniejsze, miał
wspaniałą motywację. Cóż
za wielka i piękna rodzina!
Już wcześniej staliśmy się
jej nierozerwalną częścią.
Nie brakowało też utworu
„Nabucco” i naszych pieśni
z obozu koncentracyjnego.
Z Robertem Buckleyem w Amerykańskim Muzeum
Pewnego razu śpiewali je
Pamięci Ofiar Holocaustu. Spotkanie z Mary Schnell
z takim przejęciem i tak
pięknie, że zaraz po tym, udzielając wywiadu z mikrofonem w ręku,
musiałam z całych sił walczyć ze sobą, by się nie rozpłakać.
Potem w styczniu 1998 roku był Sztokholm. W tym osobliwym
muzeum historycznym opowiadałam o widelcu, którego od roku 1946
używam do jedzenia. Przysłała mi go Naemi Öquist z Lulea w Szwecji. Lubiła moje listy. Swoją pieczołowicie przygotowaną paczką
chciała wtedy pomóc i sprawić radość byłej więźniarce obozu koncentracyjnego. Dwa dni później na prośbę dziennikarzy opowiadałam o tym zdarzeniu
w naszej wspaniałej sali kongresowej
w Strängnäs niedaleko Sztokholmu. Na tę
uroczystość przyjechały wtedy specjalnie 8464 osoby z całego kraju. Zrozumiałam
to zdanie po szwedzku, które powiedział
mówca. Wywołało na
sali ciszę zapierającą Przed ratuszem w Bremie, marzec 1999 roku
224
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
dech w piersiach. „Zadajmy
sobie pytanie: Jak my byśmy
postąpili w takiej sytuacji?”.
Wtedy podeszła do mnie Eva –
młoda, ładna blondynka. Coś
w niej pękło. Nie mogła wprost
pojąć tego, że właśnie mówiłam o jej babce ciotecznej, Naemi. Wprawdzie Naemi nie
była Świadkiem Jehowy, ale
Nadja, Hermine i Elsa Hansen
zostali nimi jej potomni i trwają wiernie oraz niewzruszenie już od dziesiątków lat.
Nazajutrz po tej uroczystości w trakcie śniadania w naszym hotelu,
w którym czuliśmy się nad wyraz dobrze, pewne młode i urocze
małżeństwo rozmawiało z Jamesem Pellechią z Brooklynu. Słyszałam,
jak ten młody mężczyzna opowiadał, że jeszcze nigdy w życiu nie był
tak mocno przejęty jak poprzedniego wieczoru. Być może podobne odczucia miały pozostałe 8463 osoby. Ten ładny hotel jest częścią kompleksu owej niezwykłej sali kongresowej, która może pomieścić 10 000
osób. Aby dotrzeć na zgromadzenie, wielu Świadków Jehowy przepływa swoimi żaglówkami jezioro Mälar.
Kopenhaga, marzec 1998 roku! W mojej pamięci odżywają wspomnienia: wracam myślami do wiosny 1945 roku. Gdzie się podziały te
53 lata? Stałam wówczas na dworcu w Kopenhadze, w ogóle nie znając
języka duńskiego. Filip Hoffmann odebrał mnie, ponieważ do Betel
wysłano telegram. Tak dalece odwykłam od wszelkich luksusów, że
w willi jego rodziców prawie nie śmiałam oddychać. Później odwiedziliśmy w szpitalu Berthę (Evchen) Kownatzki, a ja oraz Albert i Margaret Westowie34 poszliśmy do ogrodów Tivoli. Nigdy nie zapomnę tej
porcji truskawek z bitą śmietaną. Przez cały czas wracała do mnie
myśl: „Zaraz się obudzisz i zobaczysz, że wszystko to tylko sen”.
Później wróciłam na wyspę Møn, przekonana, że nasi współwyznawcy załatwili wszystkie formalności, by móc osobiście się nami
zaopiekować. W ten sposób przenieśliśmy się wkrótce na wyspę Langeland. Nie tylko Nadja, ale i my wszyscy uważaliśmy tamtejszą
34
Życiorys Margaret West znajduje się w Strażnicy z 01.03.1989, ss. 10-13.
Moje nowe życie po roku 1945
225
szkołę biblijną nad morzem za prawdziwy raj.
Za każdym razem,
gdy stałam tam na swoim balkonie, obserwując czerwonozłote słońce znikające za wyspą
Fyn, musiałam walczyć
ze sobą, by się nie rozpłakać. Z wdzięczności,
wzruszenia i radości.
Na wystawie w Aarhus, rok 1999
Wielkim wydarzeniem
tego lata był kongres
w Kopenhadze. Starannie śledziłam wspaniały program. Nasza dwunastka ocalałych była z pewnością najszczęśliwszymi uczestnikami tego
zgromadzenia. Odbyło się ono w Odd Fellow Palaet.
Teraz więc wiosną 1998 roku znów tu jestem. Wróciłam po 53 latach, przyciągnięta miłością moich duńskich przyjaciół. Ale nie mogłam sobie pozwolić na okazywanie uczuć. Natychmiast przechwycił
mnie młody, czarujący dziennikarz i tak jak stałam – podenerwowana,
przemęczona i z zamętem w głowie – nieporadnie wyrażałam swe myśli do mikrofonu w niemal zapomnianym języku duńskim. Najgorsze
było to, że ten wywiad został odtworzony wieczorem na pamiętnym
bankiecie. Ze wstydu
najchętniej zapadłabym się pod ziemię.
Do Kopenhagi została zaproszona również Nadja. Nie posiadała się z radości.
Przez cały tydzień każdego wieczoru opowiadała o długim okresie
swojego uwięzienia.
Duńscy współwyznawNa Uniwersytecie w Aalborgu, listopad 1999 roku. Hermine
cy koniecznie chcieli i Horst Schmidtowie razem z dr. Christophem Daxelmülleją wesprzeć, nazbierali rem, profesorem etnologii na Uniwersytecie w Würzburgu
226
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
więc taką ilość pieniędzy, że mogła sobie kupić na Ukrainie małe, godziwe
mieszkanie.
Pobyt w Norymberdze na zawsze
pozostanie dla mnie niezapomnianym
przeżyciem. Z wielu powodów. Między
innymi z uwagi na świetną akustykę
w hali Meistersinger, w której pieśni
wykonywane przez nasz chór brzmiały
fantastycznie. Tutaj też wzięły swój początek zażyłe przyjaźnie. Między innymi z Christine Koritnik, pogodną
kobietą około pięćdziesiątki. Od pierwszego wejrzenia połączyła nas nić
głębokiego porozumienia. Bardzo upraszała mnie o napisanie niniejszej książHermine i Horst w ratuszu
Schöneberg, Berlin, rok 1999
ki. W listopadzie 1998 roku zastałam ją
jeszcze w całkiem dobrym zdrowiu.
Do dziś nie mogę się pogodzić z jej przedwczesną śmiercią w maju
2000 roku. Jej dzielny mąż widzi ją oczyma wiary jadącą w wagonie sypialnym do Nowego Świata, podczas gdy my ciągle jeszcze podróżujemy w wagonach dziennych.
Nasz przyjaciel Carsten podarował mi prosty komputer do pisania,
abym mogła wreszcie napisać tę książkę. Nasz młody przyjaciel Herbert cierpliwie i z poświęceniem uczy mnie obsługi tego komputera.
Przyjaciele z Berlina zapoznają mnie nawet z laptopem. Carsten był
bardzo smutny, wiedząc, że nie przeczyta już mojej książki. Zmarł
w wieku około sześćdziesięciu lat po kilku miesiącach walki z rakiem.
Dnia 20 maja 2000 roku trzymałam go za jeszcze ciepłą rękę i obejmowałam jego żonę Christel, która została moją serdeczną przyjaciółką
i okazała się dla mnie prawdziwą pomocą.
Co się tyczy przyjaźni, z wdzięcznością myślę o mojej Änne (Dickmann). Ona i jej córka przez 50 lat były dla mnie cennym darem, okazując mi przywiązanie i zrozumienie. Osiemdziesięcioośmioletnia
Änne czeka, by móc wreszcie w spokoju przeczytać moją książkę.
Również ja koniecznie bym chciała doczekać się wydania moich wspomnień. Jestem świadoma swoich ograniczeń spowodowanych wiekiem
Moje nowe życie po roku 1945
227
oraz chorobą i chciałabym jeszcze w sprawności umysłowej móc ręczyć za wiarogodność tej relacji.
W marcu 1999 roku z Bremy pojechaliśmy prosto do Berlina. Gościliśmy w okazałym ratuszu Schöneberg. W Berlinie przez osiem dni codziennie poruszano temat prześladowań mniejszości i ludzi różnych religii. Przybyli tu świadkowie naoczni z wielu krajów świata. W tych dniach
ratusz Schöneberg odwiedziło łącznie 20 000 osób. My byliśmy tam obecni tylko w dwa wieczory i niedługo potem musieliśmy wracać do Bremy.
Opowiadając o Basel i o Lucernie, zaraz popadam w marzycielski
nastrój. W dniu 9 września 1999 roku, w kasynie miejskim w Basel,
podczas udzielania wywiadu zobaczyłam w tłumie młodego Anglika.
Ów przesympatyczny mężczyzna odbywał podróż dookoła świata. Mimo że posługiwałam się łamaną angielszczyzną, udało mi się tak zachwycić tego człowieka, że przez dwa dni zwiedzał wystawę. Choć podczas tego ostatniego wieczoru nie zrozumiał ani słowa, rozkoszował się
atmosferą. Na pożegnanie serdecznie się objęliśmy. Z powodzeniem
mógłby być moim wnukiem. Innego „wnuka” musiałam bardzo hamować, żeby nie wyciągał mnie na spacer więcej niż raz dziennie. To było wspaniałe przeżycie: codziennie chodzić razem z Alexem do samoobsługowego domu towarowego „Pfauen”. Wszystkie te doświadczenia,
a szczególnie ludzie stali się źródłem mojej siły wspomnień.
Przy pożegnaniu w Lucernie popłynęły łzy. Każdego dnia do południa, po południu i wieczorem spędzaliśmy czas w muzeum historycznym razem ze wszystkimi wspaniałymi pomocnikami, pracującymi
w charakterze ochotników, oraz ze staruszkami. I tak przez cały tydzień. Wystawę odwiedziło 56 klas z nauczycielami, którzy byli bardzo zainteresowani tym tematem. Zostałam ponadto zaproszona
jeszcze do dwóch szkół, a wraz z mężem spotkaliśmy się jeszcze z pewnym pastorem i pełnomocnikiem do spraw sekt. Później, po uroczystościach, często spędzaliśmy czas z historykami w niezapomnianym
hotelu „Romantik”.
Każdego wieczoru poruszany był oddzielny temat. Jeden wieczór
w całości poświęcono dziewiętnastoletniemu Gerhardowi Steinacherowi. Gyula Varga opowiadał o swojej książce, przedstawiającej dzieje
życia Gerharda Steinachera.35 Wyćwiczone głosy odczytywały listy
35
Zob. przypis 22.
228
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
jego matki i tego młodzieńca, który w przeciągu
niewielu
dni
z dziecka stał się mężczyzną. Ze spokojem patrzył śmierci w oczy.
„Strzelać? Nie, nie mogę”. Wszyscy obecni
mieli łzy w oczach.
We wszystkich tych Elsinore, marzec 2000
miejscach Świadkowie
Jehowy włożyli ogromny wkład w przygotowanie licznych uroczystości upowszechniających
temat zapomnianych ofiar nazizmu. Okazywali przy tym wielki zapał
i ogromną ofiarność. Bardzo często pracowali do późnej nocy i dokonywali w wielu dziedzinach wręcz cudów. Nigdy – ani młodzi, ani
starsi wiekiem – nie uskarżali się na nadmiar pracy. Dzięki działalności oświatowej w tym zakresie zdobyli serca i uznanie publiczności.
Historycy, prominenci, profesorowie i doktorzy, nauczyciele i uczniowie, a także wszyscy zwiedzający byli poruszeni do głębi. W wyniku
tego dowiedzieli się o neutralności, prawości i odwadze cywilnej
Świadków Jehowy. W ten sposób można było rozproszyć uprzedzenia
wywołane błędnymi informacjami i obawą przed kontaktem z tą
społecznością.
Swoją pięćdziesiątą trzecią rocznicę ślubu spędziłam daleko od
męża. W Austrii dziewięćdziesięciu
uczniów wpisało się na imienną listę, by po zajęciach szkolnych spotkać się ze mną i zadawać mi pytania. Przez półtorej godziny siedzieli
na podłodze, a rozmowa z nimi, poruszająca ich serca, sprawiała mi
wiele radości. Następnego dnia
w jednej sali zebrały się dwie klasy.
W obu dniach spotkałam wspaniałych, otwartych młodych ludzi. Z Margaret West
Moje nowe życie po roku 1945
229
Nauczyciele i dyrektor zachowywali się z początku nieco z dystansem,
ale później byli zachwyceni, również z powodu swoich osiemnastoletnich uczniów.
Danię odwiedziliśmy pięciokrotnie. Za każdym razem sprawiało
nam to szczególną radość. Nie tylko ze względu na naszych braci i serdecznych przyjaciół, ale również dlatego, że prasa, dziennikarze i fotografowie byli życzliwi, pozytywnie nastawieni i uczciwi nie tylko
wobec nas, ale przede wszystkim w odniesieniu do tego tematu. Od razu wiedzieliśmy, że powstaną dobre artykuły z pięknymi zdjęciami.
Dania po prostu nie jest krajem oprawców.
Pobyt w Danii zakończyliśmy w uroczym Helsingor w marcu 2000
roku. Zaproszono tam również duńskich „staruszków” z roku 1945.
Wydawało się, jakby pięćdziesięciopięcioletni dystans czasowy od
tamtych wydarzeń w ogóle nie istniał. Margaret West przybyła nawet
z Hiszpanii.
Obecni byli wszyscy, którzy pomogli mi wtedy powrócić do normalnego życia, w tym moja „matka, przyjaciółka, siostra” – Else Petersen, która w pewnym stopniu zmusiła mnie do nauki języka duńskiego, jak również Filip Hoffmann. W tej historycznej piwnicy Maxa
i Birgitty Gutmannów świece rzucały łagodny blask na sędziwe twarze. Ponadto troskliwie przygotowano bankiet, podobny do tych
w Holbaku, Aarhus i przede wszystkim w Aalborgu.
W głębi serca osoby te pozostały młode – szczególnie ci dziewięćdziesięciolatkowie. Było po nich widać, że wszyscy pracowali nad
zachowaniem radości. Nie zawsze przychodzi to łatwo. Słowo Boże zachęca jednak do tego każdą wierzącą osobę.
Dzięki prawdziwej wdzięczności radość zawsze będzie zwyciężać.
Seneca, który podobno po kryjomu nawrócił się na chrystianizm, powiedział: „Naucz radości przede wszystkim samego siebie, bo prawdziwa radość to rzecz wielkiej wagi”. Przy dotkliwych cierpieniach
jest to bardzo trudny proces. Ale dla dalszego życia ważna jest OCALONA RADOŚĆ.
Nagłówek na następnej stronie brzmi:
Niemieckie potworności widziane oczami Duńczyków
w porcie Klintholm
Okropne i szokujące sceny w barce transportującej więźniów
Wstawka:
Prześladowani za swoją wiarę
231
Przez wiele dni lokalne i krajowe gazety w Danii zamieszczały
relacje o wyzwoleniu. Poniższe artykuły pochodzą z „Møns
Dagblad” z 7 maja 1945 r.
232
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Podczas nauki w Szkole Biblijnej w Langeland ocalali uwiecznili
dzieje swojego życia w księdze gości. Poniżej znajduje się reprodukcja tekstu Hermine Schmidt. Tłumaczenie na język polski znajduje
się na następnych stronach.
Księga gości
233
234
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
Księga gości
235
Tłumaczenie wpisu Hermine
do księgi gości w Szkole Biblijnej
Hermine Koschmieder, urodzona 13.11.25
z Gdańska, Spendhaus 5
„Gdybym miłość Jehowy opiewać chciała i Mu wdzięczność za
wszystko wyrazić miała, nie starczy mi wtedy żywota ludzkiego, potrzeba mi na to życia bezkresnego”. Jest to początek wiersza, który
ułożyła mama w dniu moich narodzin. Od najwcześniejszego dzieciństwa znam zamierzenie Jehowy i jestem za to niezwykle wdzięczna.
Moi rodzice wysilali się w służbie dla Jehowy i wiedliśmy nadzwyczaj
szczęśliwe życie rodzinne. Gdy miałam 7 lat, również w Gdańsku
wprowadzono obowiązkowe pozdrowienie hitlerowskie i wszczęto
prześladowania. Wkrótce odebrano nam salę, skonfiskowano publikacje i poczyniono starania, by zahamować naszą działalność. W tym
wieku jeszcze nie rozumiałam tego w pełni. Mama wyjaśniła mojej siostrze i mi, jak wolno nam postąpić, a jak nie, by w obliczu presji pozostać wiernym i posłusznym Jehowie Bogu. W Niemczech rodzice
z bólem patrzeli, jak ich pociechy, mające skromną wiedzę, cierpią na
skutek gniewu i szyderstw nauczycieli i uczniów. Uczęszczanie do
szkoły ponadpodstawowej nie było możliwe.
W wieku 14 lat musiałam opuścić dom rodzinny i przetrwać wprowadzony przez Hitlera obowiązkowy rok pracy, który był dla mnie
twardą szkołą życia. Gdy wróciłam do rodziców, byłam całkiem innym dzieckiem. Bezustannie pracując ponad siły, skrajnie zrujnowałam sobie zdrowie, w wyniku czego wysłano mnie na koszt państwa
do sanatorium. Przebywało tam wiele dziewcząt, które w wieku czternastu lat straciły zdrowie, pracując u pięcio-, sześcioosobowych
rodzin nazistowskich lub w sklepach. Zmieniłam się również wewnętrznie i to ku wielkiej radości moich rodziców, bo nauczyłam się nienawidzić organizację Szatana łącznie z wszelkimi jej instytucjami,
a także całkowicie pozbyłam się strachu przed człowiekiem. Podjęłam naukę w firmie ubezpieczeniowej „Allianz”. W kontaktach z dyrektorami i nauczycielami nie towarzyszyło mi już podenerwowanie,
ale Pan pobłogosławił mnie niezwykłą swobodą mowy, abym mogła
sobie radzić z codziennymi wyzwaniami: pozdrowienie hitlerowskie,
236
Ocalona radość. Wspomnienia młodej dziewczyny z lat 1925-1945
partie polityczne, składki, zgromadzenia, datki itp. W wieku szesnastu lat miałam wystarczającą wiedzę, by usymbolizować swoje oddanie, a niebawem zostało ono poddane próbie, tak, wypróbowane do
granic ostateczności, gdy grożono mi pistoletem. Po aresztowaniu
najpierw podziękowałam Jehowie, że uznał mnie za godną znoszenia
udręk i uwięzienia ku Jego czci, by również Szatanowi wykazać, że Jehowa na całej ziemi ma swoich sług, którzy dochowują Mu wierności
w obliczu największych prób.
Latem 1943 roku siedziałam w starej, średniowiecznej wieży, czekając na przesłuchania gestapo. Tato i mama byli umieszczeni w innych
celach. Podczas wielu długich i trudnych przesłuchań, które ciągnęły
się do późnej nocy, przebywałam niekiedy w towarzystwie bardzo wykształconego jezuity z Berlina, którego rozsadzała złość, że z powodu
jakiejś siedemnastolatki nie mógł „wypracować” sobie żadnych dodatkowych przywilejów. Gdy brano mnie w krzyżowy ogień pytań, modliłam się: „Panie, pomieszaj im szyki, ześlij na nich strach i udręki”.
Z całkowitym spokojem myślałam podobnie jak Estera: „Jeśli mam
zginąć, to zginę” – tylko żeby nie wydać nikogo ze współbraci.
Potem przez pół roku przebywałam razem z mamą w areszcie śledczym. Wkrótce naszą sprawą zajął się Sąd Specjalny. Proces trwał półtora dnia i stanowił piękne świadectwo dla licznie zgromadzonej publiczności. Moją mamę skazano na trzy lata więzienia o zaostrzonym
rygorze oraz na trzy lata pozbawienia praw obywatelskich za „aktywną działalność na rzecz IBV (Internationale Bibelforschervereinigung,
Międzynarodowe Stowarzyszenie Badaczy Pisma Świętego)”. Choć
w moim przypadku gestapo wystąpiło z propozycją 4-5 lat kary więzienia o zaostrzonym rygorze, ku naszemu wielkiemu zdziwieniu
sędziowie i prokurator powołali się na wszystkie paragrafy o młodocianych oraz na moje dobre świadectwa. Sąd umorzył w moim przypadku proces i przekazał mnie w ręce gestapo. Gdy odmówiłam podpisania dobrze znanego oświadczenia, z powrotem zamknięto mnie
we wieży. Znów patrzyłam na ściany pokryte rozdzierającymi serce
napisami i pomyślałam: jakże odmienne usposobienie mają Świadkowie Jehowy, nawet w tym miejscu są radośniejsi. Teraz wyczekiwałam
zesłania do obozu. Ale nie, Szatan wymyślił coś nowego. Pewnego
dnia otworzyły się drzwi i usłyszałam, że jestem wolna. Gestapowcy
oświadczyli, że powinnam uwierzyć, iż chcą dla mnie dobrze.
Księga gości
237
Przez 2 miesiące mego pobytu na wolności przetrząsnęli każdy najmniejszy ślad, ale moje odpowiedzi na ich uprzejmości zawsze zawierały gorzką prawdę o współwyznawcach. Wkrótce zrobiło im się
nieswojo i poddali się, nie osiągnąwszy celu. Był to bardzo niespokojny okres. Byłam szczęśliwa, gdy 12 kwietnia 1944 roku znowu
siedziałam zamknięta w małej celi starej wieży i wiedziałam: teraz
jadę do „Stutthofu”, do innych sióstr.
Obóz wyglądał jak małe gwarne miasteczko, gdzie ludzie uwijają
się jak mrówki, od robotnic do królowej. Przez sam obóz Stutthof
przewinęło się ponad 100 000 ludzi. Nie chciałabym zaprzepaścić żadnego z tamtejszych przeżyć i jestem za nie bardzo wdzięczna.
A teraz Jehowa zaprowadził nas do krainy „mlekiem i miodem płynącej” – również pod względem duchowym, bo jest to cudowna kraina
Jehowy, w której nie pozwolił Szatanowi zaszkodzić dziełu. Ponadto
Jehowa w swojej dobroci powierzył nas swojemu ludowi tutaj, w Danii. Bariery językowe przestają istnieć dzięki wspólnemu duchowi,
w którym kroczy lud Jehowy na całej ziemi, mianowicie duchowi
Teokracji. A On pobłogosławi wszystkie kochające serca i dłonie,
które sprawiają tak wiele radości, ale wszelkie podziękowania należą
się Jemu, jedynemu i naszemu wielkiemu Królowi.
Lohals, dn. 15 sierpnia 1945 r.
„Das Mädchen mit dem lila Winkel”
Film prezentujący przeżycia Hermine
W roku 2003 w Niemczech Fritz Poppenberger, reżyser filmów dokumentalnych, uwiecznił na filmie przeżycia Hermine z jej pobytu
w obozie Stutthof aż do wyzwolenia obozu. Hermi udziela wywiadu,
a sceny filmowe odtwarzane są przez ochotników przebranych w pasiaki i mundury SS, dzięki którym historia ożywa.
W filmie powraca się do roku 1944, kiedy Hermine i inne kobiety
docierają do obozu koncentracyjnego Stutthof. Po przybyciu są zmuszone godzinami stać
w słońcu, zwrócone
twarzami do drewnianej
ściany baraku. Potem
Hermine jest szykanowana przez esesmanów.
Był to dla niej początek
ciągnących się w nieskończoność szyderstw,
poniżania i ograbiania
z własnej godności.
Nie tylko esesmani, ale
również współwięźniowie utrudniali życie osadzonym w obozie. Dzisiaj, po przeszło 60 latach od tamtych wstrząsających wydarzeń, Hermi stale pamięta, jak
widok dymiącego komina obozu przyprawił ją o samobójcze myśli, ale
silna wiara podtrzymała ją na duchu.
Hermi żywo opisuje zamieszanie i panikę pod koniec wojny, gdy esesmani zaczęli ewakuować obóz, stosując się do rozkazu Heinricha
Himmlera, aby „żaden więzień nie wpadł żywo w ręce wroga”. Hermi
oraz inne więźniarki noszące fioletowe trójkąty były zmuszone wejść
na pokład przeciekającej i już przepełnionej barki, wypływającej w rejs
po niespokojnym Bałtyku.
Dziesiątki więźniów nie przetrzymało tych ekstremalnych warunków,
ale gdy nabierająca wody, tonąca barka wylądowała w małym duńskim
porcie, Hermi znajdowała się wśród ocalałych.
W swej ekspresywnej i pobudzającej do myślenia autobiografii Hermine
Schmidt opisuje szczęśliwe i bezpieczne lata dzieciństwa spędzonego
w Gdańsku. Na okres dorastania Hermine padł cień, gdy w mieście
przejęli władzę naziści i aresztowali ją za przekonania religijne.
Po dramatycznym „procesie” w sądzie nazistowskim Hermine zostaje
wysłana do obozu koncentracyjnego Stutthof, gdzie znosi i na własne
oczy widzi niewyobrażalne tragedie.
Książka „Ocalona radość” opisuje dramatyczną historię ocalenia,
graniczącego wręcz z cudem. Dryfując na barce, Hermine w grupie
370 więźniów obozu spędza koszmarne dni na niespokojnym
morzu, po czym wreszcie docierają do małego duńskiego portu
Klintholm na wyspie Møn, gdzie duńscy przyjaciele są gotowi
zapewnić im opiekę i godziwe warunki.
W latach prześladowań i nazistowskiej niewoli Hermine Schmidt
odnalazła emocjonalne wsparcie w pozytywnym nastawieniu do życia
i silnej wierze w Boga. Jej historia jest nacechowana niezwykłym
optymizmem.
ISBN: 978-83-61387-15-2
Wydawnictwo A PROPOS
www.wydawnictwo-apropos.pl

Podobne dokumenty