Braun Danuta - Zabójczy urok blondynki

Transkrypt

Braun Danuta - Zabójczy urok blondynki
Braun Danka
Zabójczy urok blondynki
Mojej cudownej przyjaciółce
Marzannie Radziszewskiej –
pierwszej czytelniczce
i recenzentce moich książek
Ściągawka dla czytelnika
Mark Biegler – austriacki dziennikarz o polskich korzeniach
Marta Kruczkowska – narzeczona Marka
Robert Orłowski – neurochirurg, ojciec biologiczny Marty
Renata Orłowska – bizneswoman, żona Roberta
Krzysiek Orłowski – lekarz stażysta, syn Roberta i Renaty
Aga Orłowska – żona Krzyśka
Iza Orłowska – uczennica, córka Roberta i Renaty
Nicole – koleżanka Izy
Anka Sosnowska – niespełniona lekarka, „kolekcjonerka” męskich serc
Jan Woźniak – biznesmen, właściciel hotelu w Jaśle
Gabriela Gajda – dyrektor hotelu Jana Woźniaka
Vick Jurgen vel Wiktor Szewczyk – ojczym Marka
Tina Jurgen – siostra Marka
Jola Richardson – narzeczona Vicka Jurgena
Bert Richardson – syn Joli
Marian Lewandowski – biznesmen, narzeczony Anki
Patryk Lewandowski – licealista, syn Mariana
Kazimierz Sosnowski – ojciec Anki
Janina Sosnowska – żona Kazimierza
Adam – kardiolog, przyjaciel Orłowskich
Bożena – okulistka, żona Adama
Ludmiła Wrona – sąsiadka Anki
Klaudia – siostrzenica Wronowej
Głowacka – sąsiadka Anki
Ćwikowie – sąsiedzi Anki
Komisarz Szpak – policjant z Jasła
Komisarz Bieda – policjant z Krakowa
Waldek – chłopak Anki
Gretchen Biegler – macocha Marka
Berta – była narzeczona Marka
Ares – pies Patryka
Prolog
Aparatura szpitalna swym monotonnym śpiewem daje znać, że jeszcze żyję. Leżę sama
w separatce, doglądana przez dyżurne pielęgniarki i lekarzy. Co jakiś czas zjawia się jakiś
znajomy, żeby odbębnić odwiedziny przy łóżku umierającej. Tak, to prawda – umieram. To tylko
kwestia czasu… Od kilku dni leżę w śpiączce, podpięta do kroplówek i medycznej maszynerii.
W wężowisku plastikowych rurek czekam na śmierć.
Oczy mam zamknięte, ale słyszę i czuję obecność innych. Nachylają się nade mną,
rozmawiają z personelem o moim stanie zdrowia, czasami dotykają mojej ręki. Wśród nich jest
morderca.
Gdybym nie pojechała wtedy do Jasła, to prawdopodobnie by do tego nie doszło.
Chociaż… nie wiadomo. Wierzę w przeznaczenie, ale inne niż to powszechnie pojmowane.
Każdy z nas wykuwa sobie los własnym zachowaniem, swoimi decyzjami i wyborami, jednak
pewne cechy charakteru i skłonności zostają nam przekazane przez geny naszych przodków. To
one decydują o naszym wyglądzie, niektórych zaletach i wadach. Rodząc się, nie jesteśmy
jedynie białą kartą zapisywaną przez środowisko i wychowanie. W tym znaczeniu wierzę
w przeznaczenie. Doprowadziło mnie ono do szpitalnego łóżka, ale ja również w pewnym
stopniu się do tego przyczyniłam – swoim postępowaniem napisałam sobie epilog życia.
Teraz żałuję. Gdybym wiedziała, co mnie czeka, zweryfikowałabym swoje decyzje. Ale
jest już za późno.
Szkoda, że muszę umierać.
Rozdział 1
– Mamo, daleko jeszcze do tego Jasła? – zapytała czarnowłosa dziewczynka w okularach.
– Jesteśmy dopiero w połowie drogi. Iza, nie bądź taka niecierpliwa – odparła jej matka.
W najnowszym modelu dodge’a ram jechał Robert Orłowski z rodziną, czyli czworgiem
dorosłych i dwiema trzynastoletnimi dziewczynkami – Izą, córką Orłowskich, i Nicole,
przyszywaną wnuczką matki Roberta.
Robert Orłowski, senior rodziny, z zawodu neurochirurg, miał już skończone pięćdziesiąt
lat, ale nikt nie dałby mu nawet czterdziestki. Wszyscy znajomi uważali go za fenomen natury.
Nie tylko nadal młodo wyglądał i był przystojniejszy od George’a Clooneya, do którego zresztą
często go porównywano, to jeszcze natura obdarzyła go nieprzeciętną inteligencją. Oprócz tego
był wyjątkowym szczęściarzem… w każdym razie tak uważali jego znajomi. Wszystkie te
atrybuty w jakimś stopniu przyczyniły się do jego sukcesu. Pierwsze małżeństwo z majętną
Amerykanką doprowadziło go do bogactwa, a talent w chirurgii i pracowitość – do wysokiej
pozycji w sferze zawodowej.
W samochodzie obok Orłowskiego siedział jego młodszy klon. Krzysiek jednak
w przeciwieństwie do ojca wyglądał dosyć poważnie jak na swoje 24 lata. Był uderzająco
podobny do ojca, ale nie miał tej łatwości w pozyskiwaniu przyjaciół i przyjaciółek, jaka
cechowała Roberta. Miał za to wyższe od niego IQ, bo aż 160.
Druga żona Roberta, Renata, nie była klasyczną pięknością. Uroda jej była mocno
podrasowana przez wyroby przemysłu kosmetycznego, ale kobieta miała w sobie to coś, co nie
pozwalało mężczyznom, nawet dużo młodszym, przejść obok niej obojętnie. Ona również – tak
jak mąż – wyglądała młodo – była średniego wzrostu, miała zgrabną sylwetkę, a włosy koloru
kasztanowego z mahoniowym odcieniem upinała w efektowny koński ogon.
Synowa Orłowskich, Aga, była natomiast wysoką blondynką o nordyckiej urodzie.
Zaawansowana ciąża zniekształciła nieco jej figurę i rysy twarzy, ale pomimo lekkiej opuchlizny
żona Krzyśka nadal była ładną kobietą.
– Kris, zimno mi. Czy można wyłączyć klimatyzację? – zwróciła się do męża.
Robert, który prowadził samochód, dostosował się do życzenia synowej. Krzysiek
natomiast wzruszył tylko ramionami i dalej oglądał widok za oknem.
– Może przykryć cię pledem? – zapytała synową Renata.
– Nie trzeba. Wystarczy, że klimatyzacja została przykręcona.
– Mówiłem ci, żebyśmy zostali w domu – burknął młody Orłowski. – Gdy się jest
w ciąży, trzeba odmówić sobie niektórych przyjemności. W dziewiętnastym wieku kobiety przez
całą ciążę nie pokazywały się publicznie.
– Krzysiu, przestań gadać głupstwa. Mamy teraz dwudziesty pierwszy wiek. Niestety
muszę stwierdzić z przykrością, że mężczyźni nigdy nie zrozumieją kobiet. Z prawdziwym
równouprawnieniem będziemy mieć do czynienia dopiero wtedy, gdy medycyna wymyśli
sposób, żeby mężczyźni też mogli zachodzić w ciążę i rodzić dzieci – zaperzyła się Renata.
– Hm, jak to sobie wyobrażasz, Malutka? Chcesz przeszczepić nam macicę? –
z uśmiechem zauważył Robert.
– Jeśli Schwarzenegger potrafił zajść w ciążę, to może kiedyś będzie to możliwe.
Medycyna czyni cuda.
Tę wizjonerską dysputę przerwał sygnał dzwonka telefonu Krzyśka. Chłopak odebrał,
a reszta rodziny przysłuchiwała się rozmowie. Rozłączył się po kilku minutach.
– Spóźnią się, dopiero przekroczyli granicę.
– Kiedy Marta rano dzwoniła, wyczułam, że jest w złym humorze. Chyba się pokłóciła
z Markiem. Nie wiesz o co? – dopytywała Renata.
– Mamo, jesteś strasznie ciekawska – zauważył z wyrzutem Krzysiek.
– Jak każda kobieta. To cecha charakterystyczna dla naszej płci.
– Szkoda, że tę waszą ciekawość ograniczyłyście tylko do sfery damsko-męskiej.
W innych dziedzinach, jak na przykład w nauce, jesteście mało ciekawskie – burknął.
– Krzysiek, rodząc cię, nie przypuszczałam, że wydam na świat męskiego szowinistę! –
oburzyła się Renata.
– Na pewno znowu poszło o dziecko – Robert zmienił temat.
– O jakie dziecko? Przecież oni nie mają dziecka.
– Właśnie! A Mark chciałby je mieć.
– No tak, prawdziwy mężczyzna powinien wybudować dom, posadzić drzewo i spłodzić
syna. A kobieta musi później sprzątać ten dom, grabić liście z drzew i zmieniać pieluchy –
zauważyła sarkastycznie Renata. – Wcale się nie dziwię, że Marta jeszcze nie marzy
o małżeństwie.
– Marka stać i na sprzątaczkę, i na ogrodnika, i na niańkę. Wystarczy, gdy Marta urodzi
dziecko – mruknął Robert.
– A ty, tatku, chciałbyś być podwójnym dziadkiem? – zapytała Iza.
– Czemu nie.
– Przecież już niedługo pan nim zostanie – wtrąciła Aga. – Zresztą Marta nie traktuje
pana jak ojca, jest pan dla niej tylko dawcą genów.
Robert nie odpowiedział. Spojrzał z irytacją w lusterko na synową. „Tej dziewczyny nie
da się lubić”, przeleciało mu przez myśl. Nawet Renata, przyjaźnie nastawiona do całego świata,
z trudem zmuszała się, żeby nie okazywać jej niechęci.
Orłowski uśmiechnął się na wspomnienie Marty. Nie mógł się doczekać ich spotkania.
Tęsknił za dziewczyną, nie widzieli się już dwa miesiące. Marta Kruczkowska pojawiła się
w jego życiu niedawno, dwa lata temu, a mimo to traktował ją na równi z resztą swojej rodziny.
Przez 25 lat nie wiedział o jej istnieniu, dopiero po śmieci jej matki dowiedział się z listu, który
mu zostawiła, że jest ojcem biologicznym Marty. Przeżycia sprzed dwóch lat na tyle zbliżyły
Roberta i Martę, że dziewczyna stała się częścią rodziny Orłowskich. Robert żałował, że ona nie
mieszka z nimi w Krakowie, tylko ze swoim przyjacielem w Wiedniu.
– Ciekawa jestem, jak wygląda teraz pan Janek. Może zrobili mu w więzieniu tatuaż? –
zastanawiała się na głos Iza.
Dziewczynka była bardzo podobna do ojca. Miała ciemne falujące włosy związane z tyłu
głowy w kucyk i wielkie czarne oczy, takie jak ojciec. Tylko okulary korekcyjne trochę ćmiły ich
piękno.
Towarzysząca jej Nicole była wysoką jak na swój wiek blondynką o niebieskich oczach
przekazanych jej genetycznie przez matkę Szwedkę.
– Wujku, Iza powiedziała, że ona też dałaby się zamknąć na pół roku w więzieniu, żeby
tylko mieć tatuaż – wtrąciła.
Mówiła dość dobrze po polsku, chociaż języka swojego ojca nauczyła się niedawno. Była
to zasługa Izy i przyszywanej babci, Barbary Orłowskiej, która kilka lat wcześniej poślubiła
dziadka Nicole. Peter, pasierb męża Orłowskiej, chociaż był synem Polki, nie nauczył córki
polskiego.
– Nicole, ty wstrętna skarżypyto! Nie odezwę się do ciebie przez całą drogę – oburzyła
się Iza. Po chwili dodała: – Ciekawa jestem, czy znęcali się nad nim klawisze. I czy zgwałcono
go pod prysznicem.
– Cholera! Iza, zabroniłem ci czytać książki dla dorosłych!
– To z filmów. Z serialu „Skazany na śmierć” – mruknął Krzysiek.
– Przecież nie pozwoliłem jej oglądać takich filmów w telewizji!
– Ona nie oglądała go w telewizji, tylko prawdopodobnie ściągnęła z internetu.
– Renata, miałaś się zajmować córką, do cholery! Nieraz ci już mówiłem, że jeśli nie
potrafisz pogodzić zabawy w bizneswoman z rolą matki, to musisz zrezygnować ze swojego
szmacianego biznesu – powiedział szorstko.
– Tatku, przesadzasz. Skończyłam trzynaście lat. W moim wieku Jadwiga była już
królową Polski i żoną Jagiełły.
– Co, myślisz o zamążpójściu? Może ty też chciałabyś mieć męża w wieku Jagiełły? –
droczył się brat.
– Czemu nie? Na przykład pan Janek. Gdybym wyszła za niego za mąż, to, tatku, miałbyś
zięcia starszego od siebie.
– Faktycznie… Woźniak, ten stary satyr, zawsze lubił młode dziewczyny. Tato, musisz na
niego uważać. Jeszcze trochę, a zacznie oglądać się za Izą i Nicole.
– Przestańcie bajdurzyć – mruknął Robert. – Zostawcie Woźniaka w spokoju.
– Po co my w ogóle jedziemy do tego starego dziwkarza? Moglibyśmy od razu pojechać
nad Solinę i pożeglować.
– Krzysiek, dlaczego nie lubisz pana Janka? Ja go bardzo lubię – stwierdziła Iza. –
Zawsze jest wesoły i dowcipny. Fajnie, że tam jedziemy. Nikt z naszych znajomych nie siedział
nigdy w więzieniu.
– Przestańcie mówić o panu Woźniaku jak o przestępcy. Miał pecha, że wszedł w spółkę
z nieodpowiednim człowiekiem, i dlatego wylądował w więzieniu. Ale to porządny człowiek –
w rozmowę włączyła się Renata.
– Porządny, bo pożyczył ci pieniądze – odparował jej syn.
– A żebyś wiedział! Nie tylko mi pożyczył, ale jeszcze pomógł je odzyskać.
– Pomógł ci je odzyskać, bo znał ukraińskich egzekutorów. To jeszcze jeden dowód na to,
że zawsze miał do czynienia ze światkiem przestępczym.
– Cóż, gdy się robi grube interesy, to trzeba znać różnych ludzi. I nie wolno być taką
naiwną kretynką jak ja, żeby dawać Ukraińcom towar na kredyt. Nie pozwolę powiedzieć
nikomu nic złego na Jana Woźniaka. Tobie też, Krzysiu. Z przyjemnością spędzę urlop w jego
nowym domu.
– Byliście kiedyś u niego w Jaśle? – zapytał Krzysiek.
– Nie. Dopiero niedawno kupił ten dom.
– Kto tam będzie ze znajomych oprócz nas i Marty z Markiem?
– Tylko Adam i Bożena. Zaprosił też jakichś swoich przyjaciół, ale nie znam ich –
poinformował syna Robert.
– Co my będziemy robić w takiej dziurze jak Jasło?!
– Krzysiek, nie bądź ignorantem. Jasło jest pięknym miastem. Nie słyszałeś o Karpackiej
Troi?! O muzeum?
– Cóż, może jakoś wytrzymamy tam przez tydzień – westchnął Krzysiek. – Ale potem
jedziemy w Bieszczady.
Po godzinie dotarli na miejsce. Na widok „domu” Jana Woźniaka wszystkim „opadła
szczena”, jak później stwierdziła Iza. Dom okazał się dwupiętrowym hotelem SPA,
z ekskluzywnymi pokojami, restauracją, kortem tenisowym i dwoma basenami, w tym jednym
krytym.
Gospodarz przywitał ich na podjeździe. Był to postawny mężczyzna, dobrze po
pięćdziesiątce, o sympatycznej twarzy i wesołych oczach. Świeża opalenizna kontrastowała
z białą sportową koszulą.
Pierwsza z samochodu wypadła Iza i rzuciła się Woźniakowi na szyję.
– Panie Janku, ma pan zrobiony więzienny tatuaż?
– Oczywiście, że mam. Każdy porządny więzień musi mieć tatuaż.
– Panie Janku, jak tam jest w więzieniu? Czy tak jak pokazują na filmach? Biją
więźniów? Zgwałcili pana pod prysznicem? – rzucała pytanie za pytaniem, nie czekając na
odpowiedź.
Jan Woźniak roześmiał się głośno.
– Puść mnie, Iza, muszę przywitać się z resztą Orłowskich.
Uwolnił się z objęć dziewczynki i podał rękę starszemu Orłowskiemu.
– Cześć Janek – powiedział Robert. – Uważaj, za chwilę Iza ci się oświadczy. Chce iść
w ślady królowej Jadwigi i szuka odpowiedniego wiekiem męża.
– Iza, ale ja jestem tylko zwykłym kryminalistą, nie pedofilem – powiedział ze śmiechem
Woźniak, po czym odwrócił się w stronę Orłowskiej. – Renata, wyglądasz jak milion dolarów.
Rewelacyjnie! Zresztą jak zwykle.
– Ty, Janku, też wyglądasz dobrze. „Państwowe wczasy” chyba dobrze ci służyły, bo
schudłeś, nabrałeś krzepy. Wyglądasz na wypoczętego – powiedziała z uśmiechem. – Naprawdę.
Dołączyła do nich para w średnim wieku – ładna filigranowa blondynka w okularach
i średniego wzrostu mocno szpakowaty szatyn o przerzedzonych już włosach i zaokrąglonym
brzuchu.
– Adamowi też by się przydał krótki pobyt w więzieniu, może by wreszcie trochę schudł.
Od kilku lat się odchudza. Ciągle muszę mu gotować kapuściankę, a efektów nadal nie widać –
powiedziała kobieta.
– Bożenko, kochanego ciała nigdy za dużo – odparł zarzut gospodarz.
– Za dużo, bo już mu brzuch wypływa ze spodni.
– Wiesz, Janek, ale trochę nas zaskoczyłeś swoim „domem w Jaśle”. Dlaczego nie
pochwaliłeś się, że kupiłeś hotel? Zmieniasz branżę? Z pigularza w hotelarza? – zapytał Robert.
Cóż, lubię nowe wyzwania. – Jan uśmiechnął się do niego.
Ruszyli zadbaną alejką w stronę budynku, podziwiając piękne klomby z egzotyczną
roślinnością. Hotel robił wrażenie. Elegancka elewacja w ciepłym kolorze ochry była ozdobiona
brązowymi okiennicami i pruskim murem. Obszerny wyłożony brązową dachówką dach
z licznymi jaskółkami obiecywał gościom nocleg w wygodnych i przytulnych mansardach.
Budynek mało przypominał polskie budowle tego typu, podobny był pod względem
architektonicznym do niemieckich i austriackich moteli.
Weszli do środka. Najpierw gospodarz oprowadził ich po hotelu, demonstrując ofertę
obiektu. Pokazał jadalnię, salę telewizyjną, bibliotekę, kawiarnię… Pochwalił się zapleczem
kuchennym i zaprowadził do pomieszczeń przeznaczonych do rekreacji. Oprócz sporych
rozmiarów krytego basenu goście zobaczyli jacuzzi, saunę, solarium, siłownię i gabinety
kosmetyczne. Był nawet salon fryzjerski.
– Widzę, że można nieźle zarobić, siedząc w więzieniu – mruknął Krzysiek, rozglądając
się wokół.
– Żebyś wiedział – odparł z uśmiechem gospodarz.
– Kiedy odbędzie się oficjalne otwarcie?
– Nie spieszy mi się. Może w sierpniu. Na razie „rekreować się” będą moi znajomi. Kiedy
przyjedzie twoja córka?
– Janku, zapamiętaj! Marta nie lubi, gdy nazywa się ją moją córką. Niedługo powinni
dojechać – powiedział Robert. – Tylko my będziemy w takim wielkim obiekcie?
– Przyjedzie jeszcze mój znajomy z synem i narzeczoną. Może dojadą też ludzie, których
on zaprosił. Nie znam ich. Teraz pokażę wam wasze pokoje. Musicie się rozpakować.
Woźniak zaprowadził ich do przygotowanych pokoi. Tu również dało się odczuć dobry
gust i dbałość o klienta. Pokoje były stosunkowo duże, wygodne i elegancko urządzone –
dwuosobowe, ze schludnymi łazienkami i małymi balkonikami. W każdym pokoju zainstalowano
telewizor, radio i odtwarzacz płyt CD. W małżeńskich sypialniach stały duże łoża, a w pokoju
zajmowanym przez dziewczynki – dwa pojedyncze łóżka.
Młody chłopak pracujący jako portier i boy przyniósł ich bagaże. Robert wręczył mu suty
napiwek. Pół godziny później wszyscy zeszli na taras. Delektowali się smakiem zimnego piwa
i ciepłymi pocałunkami lipcowego słońca. Kiedy do siedzących przy stole podeszła młoda ładna
długowłosa blondynka ubrana w szorty, gospodarz ją przedstawił.
– Poznajcie dyrektorkę hotelu, Gabrysię.
– Jan, miałeś mnie tak nie nazywać! Obiecałeś! – zaprotestowała z uśmiechem
dziewczyna. – Błagam, proszę mówić do mnie Gabi. Rodzice wyrządzają dziecku największą
krzywdę, gdy nie zastanawiają się dobrze nad konsekwencjami nieodpowiedniego doboru
imienia. Moje prześladuje mnie od przedszkola.
– Prawie każdemu nie podoba się jego imię – skomentowała Renata, podając Gabi rękę.
Dziewczyna usiadła obok Woźniaka. Widać było, że jej rola nie ograniczała się tylko do
funkcji pani dyrektor.
– Dostałem Gabrysię razem z hotelem. Muszę przyznać, że to dobry nabytek. Sprawuje
się całkiem nieźle – powiedział rubasznie Woźniak, po czym dodał: – Zna się dobrze na
hotelarstwie.
– Tato, chcę podwyżkę. Już teraz muszę zacząć oszczędzać. Też chcę na starość kupić
sobie młodą dziewczynę… z hotelem. – Uśmiechnął się ironicznie Krzysiek.
Renata przesłała synowi ostrzegawcze spojrzenie. Woźniak miał poczucie humoru, ale
taki żart był nie na miejscu. Mężczyzna jednak się nie obraził.
– Małe sprostowanie, nabyłem hotel z dziewczyną, a nie odwrotnie – odparł
z uśmiechem. – Młody Orłowski jak zwykle zazdrości mi pieniędzy. I dziewczyn.
– Panie Janie, małe sprostowanie. Zazdroszczę panu tylko pieniędzy. Dziewczyn na razie
nie muszę sobie kupować.
– Jak ci nie wstyd myśleć o innych dziewczynach kilka miesięcy po ślubie? Ja zacząłem
o nich myśleć dopiero wtedy, gdy zaliczyłem srebrne wesele. Powinieneś przeprosić swoją żonę,
młody człowieku.
– Ma pan rację, starszy człowieku. – Twarz Krzyśka przybrała ironiczny wyraz. –
Przepraszam cię za swój nietakt, moja żono.
Warkot podjeżdżającego samochodu przerwał ich słowną potyczkę.
– To na pewno Marta – Robert zerwał się od stołu i ruszył na spotkanie córki.
Nie uszedł daleko, bo na taras wbiegła dziewczyna i rzuciła się Orłowskiemu na szyję.
– Robert! Ale się stęskniłam za tobą! – zawołała. – Przepraszam, za wami – poprawiła
się, patrząc na resztę rodziny.
Nie przestając obejmować Roberta, podeszła do stołu. Przywitała się, całując Renatę, Izę
i Krzyśka w policzki. Jego żonie podała tylko rękę. Potem podobnie przywitała się z pozostałymi.
– Gdzie Mark?
– Wyjmuje bagaże.
Po chwili na werandzie pojawił się młody mężczyzna. Mark Biegler był przystojny, ale
w inny sposób niż obaj Orłowscy. Oni mieli urodę amantów filmowych, Mark – filmowego
twardziela. Był wysokim wysportowanym blondynem o brązowych oczach, które bystro
spoglądały spod ciemnych brwi. Jego bujna czupryna błyszczała w słońcu jak wypolerowane
złoto. Modny dwudniowy ciemny zarost mylnie sugerował, że ufarbowano mu włosy, ale jasny
kolor włosów zawdzięczał matce naturze plus dużej dawce słońca, a nie fryzjerowi.
– Witam wszystkich – powiedział, twardo akcentując słowa. Mimo że mówił dobrze po
polsku, nadal miał austriacki akcent.
Mark i Marta tworzyli piękną parę. Dziewczyna, dla kontrastu, była brunetką z włosami
długimi prawie do pasa. Klasyczne rysy twarzy i wielkie czarne oczy, takie same jak wszystkich
Orłowskich (oprócz Renaty), czyniły z niej prawdziwą piękność. Jej figura wzbudzała zazdrość
u niejednej kobiety i śniła się po nocach niejednemu mężczyźnie.
– No, to możemy wreszcie zjeść obiad – oznajmił gospodarz. – Wszyscy na was czekamy.
Chodźmy do jadalni. Bagażami zajmie się mój pracownik.
– Marta, powiedz, o co się pokłóciliście. Cały czas boczycie się na siebie – powiedziała
Renata.
Razem z Robertem siedziała w sypialni Marty i Marka. Dziewczyna rozpakowywała
walizki, a Orłowska jej w tym pomagała.
– Mark nie pozwala mi pracować.
– Jak fajnie umiesz manipulować faktami! – oburzył się Mark. – Nie pozwalam ci się
rozbierać przed kamerą, a nie pracować!
– A jak ty potrafisz kłamać! To nieprawda, wcale nie chcę się rozbierać, tylko wziąć
udział w reklamie.
– W reklamie czego? Środków antykoncepcyjnych? – dopytywała Renata.
– Szamponu.
– Przeciwłupieżowego?
– Nie, koloryzującego.
– Każą ci włosami przysłonić gołe piersi?
– Ależ skąd. To wymysł Marka.
– Wymysł?! A co to jest?! – zaperzył się Mark, nerwowo wskazując na okładkę
kolorowego austriackiego periodyku przeznaczonego dla mężczyzn.
Robert wziął czasopismo do ręki i zaczął przyglądać się okładce; Renata nachyliła się nad
nim i też popatrzyła na zdjęcie. Przedstawiało Martę ubraną w skąpe bikini, klęczącą na brzegu
morza i zmysłowo patrzącą w oko kamery. Dziewczyna wyglądała wyjątkowo pięknie.
– O rany! Marta, wyglądasz tu niesamowicie! – Renata wydała okrzyk zachwytu. –
Patrząc na ciebie na tym zdjęciu, wcale nie dziwię się lesbijkom.
– No wiesz, Renata! – Tym razem okrzyk oburzenia wyrwał się jednocześnie i Robertowi,
i Markowi.
– Czego chcecie? Jest piękną dziewczyną.
– Wygląda na tym zdjęciu, jakby przygotowywała się do pozycji na pieska. Jej poza
i spojrzenie są tak jednoznaczne, że niepotrzebny jest żaden komentarz. I jest prawie naga! Tylko
brodawki ma ledwo przysłonięte! – Mark aż pienił się ze złości. – Robert, pozwoliłbyś na to
swojej żonie?! Chciałbyś, żeby miliony facetów śliniły się nad jej zdjęciem?!
– Nie. Masz rację, Mark.
Renata usiadła w fotelu, założyła nogę na nogę i spojrzała na mężczyzn, uśmiechając się
trochę ironicznie.
– Moi panowie, czy to nie hipokryzja z waszej strony? Lubicie ślinić się na widok
cudzych kobiet, to dlaczego nie pozwalacie tego robić innym na widok waszych? Gdybym miała
taką figurę i urodę jak Marta, to nawet chwili bym się nie zastanawiała, tylko zbijała majątek na
swoim wyglądzie.
– Więc dobrze się składa, że nie masz ani figury, ani urody Marty, bo na to na pewno bym
ci nie pozwolił.
– Robert, doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że nie mam tak doskonałej figury ani
urody jak Marta, dlatego nie musisz mi tego przypominać – w głosie Renaty pojawił się chłód. –
Ale to nie oznacza, że się nie podobam mężczyznom. Czy mam ci udowodnić, że stać mnie
jeszcze na młodego kochanka? – Wstała z fotela. – Chyba poproszę Janka o osobny pokój.
– Uważaj, Robert, bo będziesz miał szlaban na seks do końca pobytu w Jaśle – powiedział
ze śmiechem Mark.
Słowa mężczyzny trochę rozładowały sytuację, nawet Marta się uśmiechnęła.
– O Boże! Zrobiłaś się ostatnio bardzo drażliwa. Trzeba uważać na każde słowo, żeby cię
nie urazić – burknął Orłowski.
– Owszem, musisz uważać na swoje słowa. Wymagam więcej taktu i szarmanckości, gdy
zwracasz się do mnie – odparła Renata, wzruszając ramionami.
Wszyscy ponownie zebrali się na tarasie, jedynie dziewczynki poszły popływać
w basenie. Mężczyźni popijali zimne piwo, a kobiety zimne drinki. Towarzyszyła im Gabi.
– Co to za człowiek, który ma tu przyjechać? – zapytał Robert.
– Znajomy z Warszawy. Ma sieć aptek w Warszawie i na wybrzeżu. Współpracujemy
trochę ze sobą. Ostatnio się zakochał i ma zamiar znowu się ożenić.
– Jakie to typowe, duże pieniądze i nowa, młoda żona – burknęła Renata. – Jest takie
powiedzenie: mężczyźni zawdzięczają swój sukces pierwszej żonie, a drugą żonę sukcesowi.
– Malutka, to znaczy, że ciebie zawdzięczam pieniądzom Betty, tak? Hm, nie wiedziałem,
że jesteś tak wyrachowana.
– W twoim przypadku jest trochę inaczej, ciebie dotyczy jedynie pierwsza część tego
powiedzenia. – Renata wzruszyła ramionami. – Wyjątek potwierdza regułę.
– Renata, akurat przypadek mojego znajomego również należy do wyjątków. Marian
wcale nie zawdzięcza sukcesu swojej pierwszej żonie, ponieważ zrobił pieniądze sam, bez jej
pomocy. I wcale jej nie zostawił, ona to zrobiła. Popełniła samobójstwo. Syn zastał ją w wannie
z podciętymi żyłami. Miał dziesięć lat, kiedy to się stało. Długo nie mógł dojść do siebie.
Próbował iść w ślady matki, ledwo go odratowali. Teraz ma szesnaście lat.
Nad stolikiem zawisła cisza. Przerwała ją Renata.
– Zostawić dziesięcioletnie dziecko, odbierając sobie życie! – Kręciła z niedowierzaniem
głową. – Musiała być w głębokiej depresji albo cierpieć na jakąś inną chorobę psychiczną.
– Chyba tak. Marian nie lubi o tym mówić, bo obaj to ciężko przeżyli. Znam go od kilku
lat, ale teraz jest nie do poznania! Zakochany po uszy. Na prezent ślubny postanowił kupić
narzeczonej szpital, bo ona jest lekarką. Chce sprawić jej niespodziankę. Co miłość do kobiety
może zrobić z mężczyzną…
– Aha, to dlatego nas tu zaprosiłeś – zauważył Robert. – Facet chce wiedzieć, jak
prowadzi się tego typu placówkę.
– Małe sprostowanie. Nie zaprosiłem was ze względu na niego, to on nalegał, żeby tu
przyjechać, gdy dowiedział się o tobie i twojej klinice.
Niedługo po tej rozmowie usłyszeli nadjeżdżający samochód, a po chwili na tarasie
pojawił się mężczyzna przed pięćdziesiątką i młody chłopak, któremu towarzyszył pies kundel.
Zwierzak niespokojnie zaszczekał zaniepokojony nowym otoczeniem. Chłopak, starając się
uspokoić psa, pogłaskał go pieszczotliwie.
Ojciec był niewysokiego wzrostu i szczupłej postury. To, co zostało mu na głowie
z włosów, było ciemnego koloru. Również schludnie przystrzyżona broda nie miała śladów
siwizny. Energiczne ruchy świadczyły, że nie lubi bezczynności.
Chłopak mało przypominał ojca. Był dużo wyższy od niego. Chociaż miał cerę piegowatą
jak indycze jajo i rude włosy, nie był brzydki, a to dzięki regularnym rysom i dużym zielonym
oczom. Robił wrażenie trochę zagubionego.
– Dzień dobry! Takie piękne popołudnie, a państwo je marnujecie, żłopiąc piwo? –
powiedział na powitanie mężczyzna.
– My, kobiety, wypraszamy sobie! Żadne piwo, my żłopiemy margaritę – odparowała
Renata.
Nowo przybyły przedstawił się, podając rękę wszystkim siedzącym przy stole. Marian
Lewandowski był pogodnym człowiekiem, od razu spodobał się Renacie. Jego syn Patryk swoją
młodzieńczą niezgrabnością również wzbudził w niej sympatię.
– Sami jesteście, bez narzeczonej? – zapytał gospodarz.
– Zaraz przyjdzie, rozmawia z kimś przez telefon.
Chwilę później narzeczona Mariana pojawiła się na tarasie. Jej wejście wywołało
u wszystkich zebranych duże poruszenie. Była piękną wysoką blondynką z burzą gęstych długich
włosów, z nogami po szyję i figurą seksbomby. Ale to nie jej uroda zrobiła takie wrażenie.
Mężczyźni zaczęli się kręcić nerwowo na swoich krzesłach, a Renata i Bożena zmarszczyły brwi
z niezadowoleniem. Na twarzy dziewczyny również widać było zaskoczenie.
– Poznajcie państwo moją narzeczoną, Anię Sosnowską.
Po słowach Lewandowskiego dziewczyna niespodziewanie się roześmiała.
– Szczurku, nie musisz mnie przedstawiać. Prawie wszyscy mnie tu znają. – Rozglądała
się po siedzących przy stole. – Panowie znają mnie trochę lepiej – Uśmiechnęła się drwiąco.
Oczy jej spoczęły na Marku. – Tylko pana nie miałam przyjemności poznać. Ale nic straconego,
może to nadrobimy w bliskiej przyszłości? – Spojrzała na Renatę. – Nie poznałam też młodszej
pani Orłowskiej, bo starszej pani byłam już przestawiona – mówiąc to, przesłała jej złośliwy
uśmiech.
– Witam, pani Anko – powiedziała zimno Renata. – Tak to już jest na tym świecie, że
zawsze znajdzie się jakaś młodsza i piękniejsza od nas. Dotyczy to nawet pani. – Na widok
Marty, która w tym momencie wróciła z toalety, dodała: – Marta, właśnie mówiliśmy o tobie.
Zdezorientowany Lewandowski nie wiedział, co się dzieje. Stał w milczeniu, z pytającym
spojrzeniem.
– Szczurku, potem ci wszystko wytłumaczę. Ale muszę przyznać, że świat jest mały,
a życie lubi płatać wyjątkowe niespodzianki. Wyjątkowo niespodziewane niespodzianki. – Po
chwili, lekko się uśmiechając do mężczyzny, Anka powiedziała: – Szczurku, przypominam ci, że
ja tylko obiecałam zastanowić się, czy wyjdę za ciebie. Proszę, nie nazywaj mnie narzeczoną.
Lewandowski nerwowo opróżnił szklankę z piwem, nie wiedząc, jak pokonać
skrępowanie. Renata obserwowała go w milczeniu, zastanawiając się, jak miły i inteligentny
mężczyzna może zachowywać się tak nieporadnie. Tymczasem Anka zwróciła się do Woźniaka.
– Janek, nie wiedziałam, że to ty jesteś teraz właścicielem tego hotelu. Prawdę mówiąc,
spodziewałam się zastać tu kogoś innego.
– A ja nie spodziewałem się, że jesteś teraz narzeczoną Mariana. Ale uważam, że
powinniście się najpierw rozpakować. Pozwólcie, że zaprowadzę was do waszych pokoi. –
Woźniak wstał z ratanowego fotela. – Chodźmy, miejmy to za sobą.
Woźniak i nowo przybyli goście wyszli z tarasu. Za nimi udała się też Gabriela.
– Powiedzcie, co tu jest grane? – zapytał Mark. – Co to za dziewczyna?
– Skieruj to pytanie do panów – odparła Renata. – Widzę, że nikt nie kwapi się naświetlić
Markowi i Marcie okoliczności, więc ja to zrobię. Wszyscy obecni tu panowie należą do licznego
grona wielbicieli wdzięków pięknej Anki. Wszyscy oni mieli szczęście być przez nią szczodrze
obdarowani jej względami. Inaczej mówiąc, wszyscy ją rżnęli.
– Co?! Wszyscy?! – Mark wybuchnął śmiechem. – Ale numer! Nawet ty, Robert?
Orłowski nerwowo poruszył się w fotelu.
– Mark, nie egzaltuj się tak bardzo, nie naraz. Nie są aż tak nowocześni, jeszcze nie
dorośli do takiej orgietki – dodała sarkastycznie Renata. – Każdy rżnął ją w swoim czasie.
Niestety nie znam kolejności. Ostatni chyba Woźniak.
– Renata, przestań! – warknął Robert.
– Co przestań?! – Oczy Orłowskiej ciskały błyskawice. Po chwili trochę się uspokoiła. –
Kiedyś oglądałam bardzo stary przedwojenny film „Błękitny anioł” z Marleną Dietrich.
Notabene, każdy facet powinien go zobaczyć. Pokazuje upadek mężczyzny spowodowany
miłością do nieodpowiedniej kobiety. Patrząc dziś na Lewandowskiego, stwierdzam
z przykrością, że to prawda, gdy mówią, że mózg faceta mieści się w jego rozporku.
Pół godziny później na taras wrócił Woźniak z obiema dziewczynami. Anka skończyła
już trzydziestkę, ale bardziej pasowało do niej określenie dziewczyna niż kobieta, a to przez jej
wygląd – długie, bujne blond włosy, szczupłą sylwetkę i młodzieżowe ubranie. Chociaż
w rzeczywistości była starsza od Gabi o kilka lat, wyglądała na młodszą.
Anka, jakby nigdy nic, usiadła przy stole.
– Mój przyjaciel przeprasza państwa, ale wezwano go pilnie w interesach. Wyjechał na
jakiś czas… Musi, biedactwo, strawić w odosobnieniu szok, jaki tu przed chwilą przeżył. Ale
wróci. Ja całkiem fajnie się bawię, więc zostałam, Patryk również i Ares. – Spojrzała na Renatę.
– Czy ktoś też chce jeszcze zrejterować?
– Dopiero przyjechaliśmy. My również dobrze się bawimy – odparła Orłowska.
– To fajnie. Jak się państwo dobrze zastanowicie, to przyznacie mi rację, że
wyświadczyłam wam wszystkim przysługę. Panowie, chyba nie żałują, prawda? Żona Krzysia
powinna być mi wdzięczna, że zrobiłam z niego wspaniałego kochanka. – Oczy skierowała teraz
na Bożenę. – Pani ordynator przejrzała na oczy i zrozumiała, że ona również może się podobać
młodszym mężczyznom, a starsza pani Orłowska dowiedziała się, że mąż ją bardzo kocha. –
Wygięła usta w uśmiechu. – Poświadczam to z całą stanowczością. Robert tylko raz dał się
zbałamucić, nie chciał repety. I ciągle myślał o pani.
– Anka, nie przeginaj – warknął Orłowski.
– Robert, cóż mi możesz teraz zrobić? – Wzruszyła ramionami. – Jestem gościem Janka,
a on nie ma do mnie pretensji. Chociaż mógłby mieć. Ale dobrze wie, że się nie nadaję na
Penelopę. Zresztą powiedziałam mu to w więzieniu, podczas widzenia. Krzysiek również chyba
się na mnie nie gniewa. Prawda, Krzysiu? Adamowi też już przeszło. Tylko biedny Szczurek
musi dojść do siebie – uśmiechnęła się czarująco. – À propos, znam fajny dowcip. Ile czasu
potrzebuje mężczyzna po pięćdziesiątce na seks? Janek, Robert, Adam? Hm, nie wiecie? No to
wam powiem – trzy godziny. Godzinę proszą, godzinę próbują i potem przez godzinę
przepraszają.
Krzysiek i Mark parsknęli śmiechem, reszta zebranych nie zareagowała.
– Przepraszam, jeśli uraziłam niektórych panów. Ja naprawdę nie jestem wredna z natury,
to tylko moje hobby. Prawda Krzysiu?
– Anka, powiedz, dlaczego nazywasz swojego narzeczonego Szczurkiem? – zapytał
Krzysiek, chcąc rozładować sytuację. – A nie, na przykład, Misiaczkiem?
– Czy on wygląda na Misiaczka? Taki chudy i mały. Szczury to najinteligentniejsze
zwierzęta. Gdyby były trochę większe, to one panowałyby na Ziemi, nie człowiek.
Przyjazd Anki sprawił niemałe zamieszanie. Pod każdym względem. Mężczyźni, po
pierwszym szoku, szybko okrzepli i dostosowali się do niecodziennej sytuacji. Obie kobiety
również musiały zaakceptować jej towarzystwo, bo bojkot świadczyłby, że dziewczyna nadal im
zagraża, a żadna z nich nie zamierzała jej dać tej satysfakcji.
Anka od razu wzięła w swoje ręce stery „kaowca” w towarzystwie. Nazajutrz, z samego
rana, zarządziła pływackie wyścigi. Pogoda była idealna do spędzania czasu w basenie, bo było
słonecznie i upalnie. Większość z gości z ochotą przystąpiła do zawodów. Tylko Aga ze względu
na ciążę nie weszła do basenu, i Gabi, bo nie umiała pływać. Oraz Renata.
Widać było, że Marta i Anka rywalizują ze sobą. Każda chciała być w centrum męskiego
zainteresowania i pokazać, że to ona jest tą ładniejszą i zgrabniejszą. Ubrane w skąpe bikini obie
prezentowały się wspaniale. Obie miały figury seksbomby: duże piersi, wąską talię i zgrabne
długie nogi. Jedna – długowłosa blondynka, druga – długowłosa brunetka, reprezentowały
całkiem inny typ urody, ale i jedna, i druga były wyjątkowo piękne. Obie mogły z powodzeniem
startować w konkursie Miss World, a jury miałoby duży dylemat, która z nich jest piękniejsza.
Marta zachwycała klasycznymi rysami twarzy, ale Anka, z wyzywającym spojrzeniem swych
dużych brązowych oczu, bardziej rozpalała męską wyobraźnię. Jeśli w kwestii urody mogły być
wątpliwości, która jest ładniejsza, to w sferze sprawności fizycznej Marta zdecydowanie
wyprzedzała swą rywalkę. Lepiej pływała, była bardziej zwinna w grze w piłkę wodną
i w tenisie. Jej nieżyjący ojciec, nauczyciel WF-u, zaszczepił w niej zamiłowanie do sportu.
Z rodziny Orłowskich tylko ona i Robert, ojciec biologiczny Marty, lubili wysiłek fizyczny,
reszta stroniła od sportu. Krzysiek towarzyszył Robertowi w joggingu, ćwiczył na siłowni, jeździł
na rowerze, a zimą na nartach, ale robił to, żeby sprawić przyjemność ojcu, nie dla własnej
potrzeby. Iza, podobnie jak brat, zmuszała się, by sprostać oczekiwaniom Roberta. Renata
natomiast do niczego się nie zmuszała – nie lubiła sportu i wcale się z tym nie kryła.
– Jestem za stara, żeby robić coś, co nie sprawia mi przyjemności, i nie mam
najmniejszego zamiaru dostosowywać się do mojego męża. Musi zaakceptować mnie taką, jaką
jestem, albo znaleźć sobie, zamiast mnie, jakąś sportsmenkę – mawiała często.
Teraz również nie robiła tego, co wszyscy, tylko siedziała na tarasie pod parasolem
i czytała skandynawski kryminał.
– Renata, dlaczego się nie opalasz, tylko siedzisz pod parasolem? – zapytał Jan Woźniak.
– Grzeczne dziewczynki opalają się w jednoczęściowym stroju kąpielowym, niegrzeczne
dziewczynki w topless, a mądre dziewczynki opalają się w cieniu – odpowiedziała znad książki.
Woźniak się roześmiał.
– Ty zawsze masz odpowiednią ripostę.
– Nie ja to wymyśliłam, przeczytałam to kiedyś na Facebooku.
– Ale dlaczego nie ściągniesz z siebie tej szmaty? – popatrzył z niesmakiem na jej pareo.
– Dlaczego nie zademonstrujesz swojego kostiumu kąpielowego, tylko okręcasz się tą ścierą?
Renata odłożyła książkę na stół i uśmiechnęła się do Woźniaka.
– Bo mam coś takiego jak instynkt samozachowawczy. Mimo że jestem stara, to nadal
jestem kobietą. Byłoby głupotą pokazywać swój cellulit, gdy obok prezentują swe wdzięki tak
piękne dziewczyny.
– Nie przesadzaj, daj popatrzeć. Kiedy wiatr zawiał i odsłonił co nieco, to nie
zauważyłem żadnego cellulitu. A nogi masz całkiem fajne.
– Ale to stare nogi. Jak ci nie wystarczają nogi Gabrieli, to popatrz sobie na Martę i Ankę.
– Nogi Anki znam na pamięć. – Spojrzał w stronę dziewczyny. – Widzę za to, że ona
chce wszystkim przypomnieć, jak wyglądają jej cycuszki – powiedział ze śmiechem.
Rzeczywiście, Anka, która dotychczas opalała się, leżąc na leżaku, właśnie zdjęła
biustonosz.
– Ciekawy jestem, czy Marta też ściągnie stanik – zastanawiał się Jan.
– Zwariowałeś?! Myślisz, że Mark by jej na to pozwolił?
– Masz rację, ten jej Austriak obserwuje ją jak głodny rottweiler soczysty befsztyk. Oczu
z niej nie spuszcza. Biedna Anka za wszelką cenę chce zwrócić jego uwagę i ciągle jej się to nie
udaje. Nawet ściągnęła „cyckonosz”.
Biust Anki przyciągnął oczy wszystkich, nie tylko mężczyzn. Iza i Nicole patrzyły na jej
nagie piersi z wyrazem zdziwienia. Młody Lewandowski również.
Robert, który nadszedł ze szklanką zimnego piwa, zmarszczył brwi.
– Anka, promienie słoneczne są niebezpieczne dla piersi, radzę ci nałożyć biustonosz –
mruknął.
– Ale ja chcę mieć równą opaleniznę, nie znoszę bladych placków na ciele.
– To opalaj się w solarium. Tu są dzieci.
– Robert, nie do twarzy ci w masce moralisty – burknęła. – Czy nigdy wcześniej nie
spotkaliście na europejskich plażach opalających się topless kobiet? Wśród Niemców to
normalne, prawda Mark?
– Widzę, że dla ciebie Niemiec i Austriak to to samo. – Mark wzruszył ramionami. –
Zgadzam się z Robertem, trzeba chronić brodawki przed słońcem.
Dziewczyna wzruszyła ramionami, ale założyła z powrotem stanik.
Po obiedzie część wczasowiczów postanowiła spalić zjedzone kalorie na korcie
tenisowym. Robert z Anką rozegrali mikst deblowy z Markiem i Martą. Adam usiadł na leżaku
i obserwował grających. Widać było, że kibicuje Ance, bo nagradzał brawami tylko jej dobre
zagrywki, u innych ich nie zauważał.
Dziewczynki z Patrykiem pluskały się w basenie, przy akompaniamencie poszczekiwania
Aresa. Bożena położyła się w swoim pokoju, żeby zdrzemnąć się chwilę.
Renata znowu czytała książkę, leżąc na leżaku pod drzewem. Letnie słońce usiłowało się
przedostać przez liście gałęzi i przeszkodzić jej w czytaniu. Zmieniła pozycję, żeby zdobyć
więcej cienia.
Podszedł do niej Woźniak.
– Chodź na mały spacerek. Daj spokój z tym czytaniem, będziesz to robić w Krakowie.
– W Krakowie nie mam czasu na czytanie. Ale z przyjemnością się przespaceruję, jeszcze
nie widziałam całego obiektu. Ta książka jest tak nudna, że lepiej się czyta skład zupy
pomidorowej z torebki.
Wstała z leżaka i w dwójkę ruszyli alejką w stronę zagajnika. Posiadłość była rozległa,
rozciągała się na przestrzeni dwóch kilometrów. Oprócz budynku głównego, basenu i kortu
tenisowego do włości Woźniaka należał również leżący pół kilometra dalej mały lasek i sporych
rozmiarów staw. Alejka wyłożona była żwirem, dlatego Renacie nie było zbyt wygodnie iść
w klapkach na koturnach, ale nie narzekała, tylko uważnie stawiała nogi. Idąc, wdychała aromat
lata – zapach trawy i polnych kwiatów, woń krzewów i drzew. W zaroślach zagajnika zauważyła
błyszczącą podświetloną promieniami popołudniowego słońca zielonkawą taflę wody. Łagodny
wiatr marszczył jej gładką powierzchnię. Staw był stosunkowo duży, przygotowany do pływania
kajakami, ale przede wszystkim miał on być swoistą enklawą dla miłośników wędkarstwa.
Zarybieniem zajął się już poprzednik Woźniaka, a jedynymi rybami były pstrągi. Amatorzy
wędkowania mogli je łowić bez karty wędkarskiej.
W wodną toń wdzierała się sporych rozmiarów drewniana kładka, tworząc małe molo.
Zbudowano ją dla wędkarzy, ale pomyślano również o tych wczasowiczach, którzy lubią tylko
siedzieć nad wodą i niekoniecznie wędkować, dlatego wstawiono dla nich dodatkowo dwie
wygodne drewniane ławki. Na jednej z nich leżało kilka wędek i pudełko z przynętą.
Renata usiadła jednak nie na ławce, tylko na kładce. Ściągnęła klapki, podkasała pareo
i spuściła nogi. Zamknęła oczy.
Jan usiadł obok niej. Chwilę milczeli, zasłuchani w melodię odgłosów leśnej
społeczności. Śpiew ptaków, brzęczenie much i komarów zlewały się ze sobą, tworząc swoistą
polifonię dźwięków. W oddali dwie żaby głośno kumkały, sprzeczając się ze sobą, a od strony
drzew dolatywało ćwierkanie jakiegoś ptaka. Plusk wody sprawił, że Renata się ocknęła.
Otworzyła oczy. To pstrąg przepłynął obok, nieświadomy niebezpieczeństwa, bo Jan wziął do
ręki wędkę z zamiarem złapania czegoś na kolację.
– Janek, nie zabijaj mi tutaj żadnej ryby. Jest tak cicho i spokojnie, że człowiek czuje się
jak w raju. Niech inne stworzenia też tego zakosztują. Nie profanuj tego miejsca.
– Dostosuję się do pani życzeń. – Mówiąc to, odłożył wędkę.
– Powiedz, jak tam było? Bardzo ciężko?
– A jak myślisz? – odpowiedział dopiero po chwili.
– Dlaczego wziąłeś całą winę na siebie? Przecież wiadomo, że to Vick Jurgen stał za tym
wszystkim? Dlaczego go osłaniałeś? To kawał drania.
– Widać miałem swoje powody – uciął temat rozmowy. – Ale Renata, nie wychylaj się
tak bardzo, bo możesz wpaść do stawu. Jest tu głęboko.
– Umiem już pływać.
– Słyszałem, że wreszcie się tego nauczyłaś. Dobrze. To bardzo potrzebna umiejętność,
gdy ma się do czynienia z wodą, a wy przecież często żeglujecie. Chciałem nauczyć pływania
Gabi, ale mi się nie udało. Panicznie boi się wody.
– Może topiła się kiedyś w dzieciństwie jak ja? Też miałam uraz do wody, ale się go
pozbyłam.
– Gabrysia nigdy się nie topiła. Jej lęk przed wodą jest tak irracjonalny, że trudno to
zrozumieć. To przypomina jakąś fobię. Nawet płytka woda wzbudza w niej przerażenie.
Renata spojrzała na Woźniaka. Nie odwracając wzroku, zapytała:
– Janek, dlaczego to robisz? Dlaczego zadajesz się z coraz młodszymi kobietami? Ona nie
ma jeszcze trzydziestu lat. – Odpowiedziało jej milczenie. – Przecież takie związki nic nie dają
oprócz chwilowej satysfakcji w łóżku. Powinieneś znaleźć sobie kobietę, która byłaby również
przyjaciółką, a nie jedynie kochanką. Przecież ona jest z tobą dla twoich pieniędzy! Przepraszam,
jeśli cię uraziłam, ale zauważyłam, jak ta dziewczyna patrzy na Krzyśka.
– Chyba twojemu synowi nie za bardzo układa się w małżeństwie? – Mężczyzna znowu
zmienił temat. – Nie jest szczęśliwy z żoną, to widać. Gdy spotykał się z Wiką, to cały
promieniał. Byli tacy zakochani w sobie. Szkoda, że się rozstali, pasowali do siebie.
Renata głośno westchnęła.
– Cóż, to była jego decyzja. Odradzaliśmy mu to małżeństwo, ale on się uparł. Chciał,
żeby jego dziecko miało ojca od narodzin, nie tak jak on, dopiero w wieku dziesięciu lat. –
Renata zamyśliła się. – Kiedyś, wcześniej czy później, trzeba zapłacić za swoje błędy. Bardzo
lubiliśmy Wikę. Wszyscy… Ale ty mi tutaj nie zmieniaj tematu. Kiedy się wreszcie ustatkujesz?
Chyba już się wyszumiałeś, bo od twojego rozwodu minęło parę dobrych lat. – Spojrzała
mężczyźnie w oczy. – Janek, każdy potrzebuje bliskiej osoby. Samotność jest paskudna, nie
wypełnią jej pieniądze. Czy masz zamiar ożenić się z jakąś podfruwajką w wieku swojej córki?
– Moja córka jest starsza od Gabi – powiedział, przesyłając Renacie kpiący uśmieszek. –
Ale druga jest kilka lat młodsza. Cóż, każdy podstarzały facet lubi w łóżku młodziutkie mięsko,
to działa lepiej niż viagra.
Renata nie skomentowała tych słów. Ani się nie oburzyła, ani nie roześmiała, tylko
patrzyła na mężczyznę w milczeniu. Woźniak poczuł się nieswojo. Spoważniał.
– Nie potrzebuję przyjaciółki. Już ją mam. Jest nią moja żona – powiedział cicho.
– To dlaczego się z nią rozwiodłeś?
– Tak jest lepiej – zamyślił się. – Jesteśmy teraz lepszą parą przyjaciół niż przedtem. Nie
ma wyrzutów, nie ma kłótni, nie ma zazdrości… Moja żona nie potrzebuje seksu, nigdy nie
potrzebowała. Zdarzają się takie kobiety… Pod każdym innym względem jest ideałem. Ja nadal
potrzebuję kobiety do łóżka. Kiedyś, na starość, może znowu razem zamieszkamy. Ale na razie
lepiej jest, gdy mieszkamy osobno. Zawsze w niedzielę jemy wspólnie obiady, spędzamy razem
wszystkie święta. Młodsza córka jest dopiero w liceum. – Spojrzał na Renatę. – Wiesz, że moja
żona co drugi dzień przyjeżdżała do mnie, do więzienia z obiadem? Do Tarnowa, bo tam
siedziałem. Nie ma prawa jazdy, jeździła autobusem.
Renata nie wiedziała, co powiedzieć. Znowu zapatrzyła się w wodę.
– Idzie tu twój mąż. On nadal jest o ciebie bardzo zazdrosny.
Orłowska odwróciła oczy. Z daleka ujrzała sylwetkę Roberta.
– Nie bądź śmieszny. Robert miałby być zazdrosny o ciebie? – Zaraz zorientowała się, że
zabrzmiało to trochę niegrzecznie. – Przecież jestem dla ciebie za stara. Nie jestem młodym
mięskiem.
– No wiesz, czasami dobrze jest urozmaicić menu. Gdy ciągle się je młodą, soczystą
polędwiczkę, to od czasu do czasu przychodzi ochota na ziemniaki z kwaśnym mlekiem –
powiedział ze śmiechem.
Robert wszedł na kładkę.
– Malutka, uważaj, żebyś nie wpadła do wody, bo cię zjedzą żaby.
– A ty dlaczego nie jesteś w orszaku Anki? – zapytała. – Kto wygrał mecz?
– Gdy grałem z Anką, przegraliśmy, bo siły były nierówne, ale gdy zagrałem miksta
razem z Martą, to wygraliśmy. Przyszedłem po was, ponieważ padło hasło, żeby iść dziś
wieczorem na dancing.
– To oczywiście pomysł Anki?
– Powiedzmy, że nas wszystkich. Malutka, nie psuj zabawy.
Zaraz po kolacji wszyscy goście Woźniaka wsiedli do hotelowego busa i pojechali do
Jasła na dancing. Wyjazd nieco się opóźnił z powodu Renaty, która długo się przygotowywała.
Jej motto brzmiało: lepiej przyjść spóźnioną niż brzydką. Na dancing zabrano nawet
dziewczynki, przeszczęśliwe, że Robert im na to pozwolił. Tylko Ares był niezadowolony, bo
zamknięto go w sypialni Patryka.
W restauracji czekał na nich specjalnie przygotowany duży stół. Orkiestra przywitała
przybyłych skoczną muzyką.
Zaczęły się tańce. Na parkiecie królowały ponownie Anka i Marta, ale tym razem
dołączyła do nich Renata. Tańczyła chyba lepiej od dziewcząt. Dziś wyglądała wyjątkowo młodo
i atrakcyjnie. Ubrana w krótką mocno wydekoltowaną szafirową sukienkę zwracała uwagę
wszystkich mężczyzn na sali, nawet tych całkiem młodych. Najwięcej tańczyła z Jankiem
Woźniakiem, ale później przyplątał się do niej jakiś miejscowy młodzieniec. Tańczyła z nim
kilka razy, dopóki Robert go nie przepędził.
Początkowo panowie nie prosili Anki do tańca, więc musiała zadowolić się
towarzystwem Patryka. Jednak po godzinie zarządziła białe tango i wyciągnęła na parkiet
Krzyśka. Ten wcześniej cały czas bawił się z Gabi, gdy tymczasem Aga siedziała samotnie przy
stole, czasami tylko tańcząc coś wolnego z Woźniakiem.
– Cholera, nie jestem trędowata, nie bójcie się swoich żon! – powiedziała Anka, po czym
zwróciła się do kobiet. – Nie zjem żadnego z nich. Nie lubię odgrzewanych potraw.
Panowie, mając błogosławieństwo swoich połowic, zaczęli z nią tańczyć. Pierwszy
poprosił ją Adam. Prawdę mówiąc, nie za bardzo jej pasowało, gdy po przerwie ponowił
zaproszenie, ale nie wypadało jej odmówić.
Anka zatańczyła z wszystkimi oprócz Marka. Austriak albo zabawiał Martę, albo
rozmawiał z mężczyznami, nie spuszczając oczu z narzeczonej. Widać było, że pomimo
dwuletniej znajomości nadal jest w niej zakochany po uszy.
Ance się to nie podobało. Szybko skorzystała z okazji, gdy Marta wyszła do toalety,
i sama poprosiła Marka do tańca. Akurat zagrano wolny utwór. Dziewczyna wtuliła się
w mężczyznę. Austriak nie odsunął się, tylko uśmiechnął z pobłażaniem. Poruszali się powoli
w takt muzyki, oddalając w kąt sali. Dziewczyna ocierała się o partnera, zmysłowo patrząc mu
w oczy. Lekko rozchyliła usta, oblizując je koniuszkiem języka. Wygięła biodra do przodu,
wsuwając nogę między jego kolana.
– Nic to nie da – powiedział z uśmiechem, patrząc jej prosto w oczy. – Nie dokooptuję do
rzeszy twoich kochanków.
– Dlaczego? Nie podobam ci się? Nie lubisz blondynek? – zapytała z lekkim
uśmieszkiem, znowu oblizując wargi.
– Umiem być wierny. – On też się uśmiechał.
– Czasami mała przygoda wzmacnia związek. Przykładem są Orłowscy.
– Ja uważam inaczej.
– Jak długo jesteście razem?
– Dwa lata.
– I nigdy jej nie zdradziłeś?
– Nigdy.
– A ona?
– Też nie.
– Dlaczego jesteś tego tak pewny? Może było coś między nią i tym fotografem?
Widziałam jej zdjęcie na okładce. Trzeba przyznać, że facet robi genialne zdjęcia. Podobno
zaproponował jej sesję zdjęciową i obiecał zrobić z niej topową fotomodelkę.
– Skąd o tym wiesz?
– Iza mi powiedziała. Prawie każda dziewczyna marzy o takiej karierze i prawie każda
zrobiłaby wszystko, żeby to osiągnąć. Marta również.
– Myślisz, że mówiąc to, zaciągniesz mnie do łóżka? – zapytał, uśmiechając się kpiąco.
– Naświetlam ci tylko, o czym marzą dziewczyny. Nie oszukujmy się, karierę najłatwiej
zrobić, przechodząc przez łóżko wpływowego faceta. Mogę się założyć, że ten fotograf nie ma
żadnych problemów ze znalezieniem dziewczyny. A na pewno jest mało ciekawy wizualnie.
– Skąd wiesz? Znasz go? – ironiczny uśmieszek nadal nie schodził z ust Marka.
– Jego nie znam, ale znam życie.
– Wracajmy do stołu. Wróciła Marta. – Mark przestał tańczyć.
Kiedy doszli na swoje miejsca, Marty już nie było, porwał ją do tańca jakiś tubylec. Anka
tym razem wyciągnęła na parkiet Adama.
Przy stole siedzieli obaj Orłowscy i Woźniak. Zaczęli żartować z Marka.
– I co, dasz się zgwałcić Ance? – zapytał ze śmiechem Robert.
– Nie jestem taki łatwy jak ty. Nie puszczam się z pierwszą lepszą, na mnie trzeba
zasłużyć – odpowiedział z powagą.
– Jakbym słyszał moją żonę. To u niej pobierałeś nauki moralności?
Około jedenastej Aga ogłosiła wszem i wobec, że czuje się źle i ze względu na swój stan
chce wrócić szybko do hotelu. Nie wiadomo, czy faktycznie była zmęczona, czy powodem było
ignorowanie jej przez męża tańczącego nieustannie z Gabi. Chcąc nie chcąc, Krzysiek musiał
dostosować się do życzeń brzemiennej małżonki. Niezadowolone dziewczynki również musiały
z nimi wracać.
– Patryk, ty też wracaj do hotelu, trzeba wypuścić psa – zarządziła Anka. – Nie musisz
mnie pilnować. Nie martw się, nie ma tu nikogo, z kim mogłabym się przespać.
– Anka, uważaj na słowa – zwrócił jej uwagę Robert. – Tu są dzieci.
– Ale zrobiłeś się świętoszkowaty na starość! – odpaliła z ironią. – Jeśli masz na myśli
swoją córkę, to jej już nic nie zaskoczy. Wczoraj złapałam ją, jak przeglądała „Kamasutrę”.
Robert zmarszczył brwi i surowo spojrzał na Izę. Dziewczynka zmieszała się, ale to nie
przeszkadzało jej przesłać Ance nienawistnego spojrzenia.
– Skąd wzięłaś tę książkę?
– Tatku, znalazłam ją na półkach w bibliotece. Nie wiedziałam, co to za książka.
Myślałam, że dla dzieci, bo z obrazkami.
Jan Woźniak głośno się roześmiał, widząc jednak minę Roberta, zaraz spoważniał.
– Nie zdążyłem sprawdzić, jakie książki są na półkach w bibliotece – powiedział tonem
usprawiedliwienia.
Młodzież z pewnym ociąganiem podniosła się ze stołków i pojechała wraz z młodymi
małżonkami do hotelu. Pozostali wrócili do poprzednich czynności, czyli do tańców i picia.
Renata i Marta wyszły z lokalu, żeby trochę się przewietrzyć. Wieczór był bardzo
przyjemny, ciepły i bezwietrzny. Niebo skrzyło się gwiazdami, obiecując nazajutrz słoneczny
poranek. Kobiety wolno spacerowały alejką obok restauracji.
– Noc stworzona dla zakochanych – zauważyła Renata. – Powinnaś spacerować
z Markiem, a nie ze mną.
– Ale on woli pić wódkę i prowadzić męskie rozmowy.
– Zauważyłam, że nadal się boczycie na siebie. Dlaczego?
– Nie chce się zgodzić na sesję zdjęciową. To dla mnie okazja, nie trafi mi się szybko
znowu coś takiego.
– Chce cię mieć tylko dla siebie. Mężczyźni lubią być zaborczy. Oprócz tego jest
zwyczajnie zazdrosny.
– Nie ma o kogo. Ten fotograf mógłby mu czyścić buty.
– Może boi się, że sukces cię zmieni? On chce mieć taką dziewczynę, jaką byłaś
dotychczas.
– Wiem. Ciągle mówi o dziecku, bo Gretchen jest już stara i chciałaby nacieszyć się
trochę wnukami. Ale ja mam dopiero 27 lat, nie chcę ugrzęznąć w pieluchach! Mam na to czas.
Zrozum, nie chcę być dla niego tylko macicą w krótkiej spódniczce i na wysokich obcasach!
Oprócz tego chciałabym mieć swoje pieniądze. – Dziewczyna zmarszczyła brwi. – Nie podoba
mi się życie w Austrii, wolałabym mieszkać w Krakowie. Nie pasuję tam. Gretchen udaje, że
mnie lubi, ale ja wiem, że wolałaby, żeby Mark był dalej z Bertą, przecież to jej siostrzenica.
Żałuję, że wybaczyła Markowi zerwanie z Bertą i zmieniła testament, zapisując mu połowę
majątku. Lepiej by było, gdyby Berta odziedziczyła wszystko. Wtedy mieszkalibyśmy w Polsce.
– Przerwała na chwilę. – Mam wrażenie, że Mark stara się za wszelką cenę zadowolić Gretchen.
Ona ma na niego bardzo duży wpływ.
– Co się dziwisz, jest mu bliska jak matka. Nie bądź zazdrosna.
– Ale ona zachowuje się jak wredna teściowa! Ciągle porównuje mnie do tej cholernej
Berty. Berta to, Berta tamto. Jakbyś się czuła, gdyby do waszego domu przychodziła była
dziewczyna twojego faceta?!
– Faktycznie, nie zazdroszczę ci. Trochę krępująca sytuacja. Znam to z autopsji, bo ja też
miałam przyjemność być w towarzystwie byłych kobiet Roberta.
– Ta cholerna Berta jest na każdym rodzinnym przyjęciu, nie ma nawet tygodnia, żeby nie
przyszła do swojej ciotki, czytaj – Marka!
– Przecież wyszła za mąż, ma dziecko. Nie martw się, nie jest dla ciebie żadnym
zagrożeniem, to ona była tą porzuconą.
– Dlatego wiem, że mnie nienawidzi. Gdyby Mark tylko kiwnął palcem, to natychmiast
rzuciłaby męża i poleciała do niego.
– Ale Mark nie kiwnie palcem, bo kocha ciebie do szaleństwa. Przestań narzekać. Każda
inna na twoim miejscu byłaby przeszczęśliwa, że ma takiego faceta. Przystojny, inteligentny,
bogaty i kochający. Niejedna ostrzy na niego pazurki. Chociażby Anka. Uważaj na nią, to sprytna
bestia. – Renata spojrzała na zegarek. – Wracajmy już do naszych facetów.
Ruszyły w stronę restauracji. Przed lokalem zauważyły Woźniaka, do którego tuliła się
blondynka w czerwonym swetrze.
– Zobacz, Woźniak znowu urzęduje z Anką – mruknęła Marta.
– Mówiłam, że ta panienka jest zdolna do wszystkiego?! Ona nie ma żadnych zasad
moralnych. A swoją drogą, to Woźniak przegina strunę. Jak może się z nią obściskiwać za
plecami Gabi?! – burknęła Renata. – Podejdźmy do nich. Powiem Jankowi, co o tym wszystkim
myślę.
Kiedy zbliżyły się do stojącej pary, ze zdziwieniem zauważyły swoją pomyłkę. Okazało
się, że to Gabrysia przytula się do Woźniaka, a nie Anka. Od tyłu faktycznie były do siebie
podobne – tego samego wzrostu, obie miały włosy ułożone na prostownicy i nosiły identyczny
czerwony sweter, długi do kolan. Zdawało się, że Woźniak jest za coś zły na dziewczynę.
– Myślałyśmy, że obściskujesz Ankę. Już miałam ci nawtykać, a tymczasem towarzyszy
ci Gabi – powiedziała Renata z uśmiechem. – Z tyłu jesteście jak siostry bliźniaczki.
– Szkoda, że z przodu mało ją przypominam. Oddałabym duszę diabłu za taki biust, jaki
ma Anka – westchnęła Gabi.
– Nie przesadzaj, Gabrysiu – Jan krzywo uśmiechnął się do dziewczyny. Chyba był na nią
zły. – Jeśli już chcesz koniecznie targować się z diabłem, to sprzedaj duszę za godziwą opłatą.
Twoje cycuszki wcale nie są takie małe, są większe niż Adama.
– Identyczny sweter widziałam u Anki. Dała ci go? – zapytała Marta.
– Nie, to mój. Widać we wszystkim mamy podobny gust, podobają się nam również te
same ciuchy.
Rozdział 2
Nazajutrz śniadanie było później niż zwykle, bo dopiero przed jedenastą goście zaczęli
zbierać się przy stole jadalnianym. Dzisiaj pogoda nie była taka ładna jak w ubiegłe dni, upał
zrobił sobie przerwę. Chociaż nic tego nie zapowiadało, w nocy nad Jasłem przetoczyła się
potężna burza. W powietrzu nadal wisiała lepka wilgoć. Słońce, głęboko schowane za ciemnymi
chmurami, obraziło się na wczasowiczów i nie miało zamiaru pokazać się na niebie.
– Co dziś robimy? – zapytała Anka. – Chociaż męczy mnie kac gigant, to jednak nie mam
zamiaru siedzieć pod dachem. No, panowie, wymyślcie coś. Nie chcę tłamsić waszej
kreatywności.
– Może powędkujemy? – rzucił propozycję Woźniak.
– Phi, moczyć kij w wodzie przez kilka godzin? To nie dla mnie. Jakie jeszcze macie
pomysły
Mężczyźni tylko wzruszyli ramionami. Dziewczyna westchnęła teatralnie.
– Przecież nie będziemy siedzieć w hotelu. Popływajmy kajakiem. Zróbmy wyścigi
kajakowe.
– My wędkujemy – zarządził Robert. – Pływaj, jeśli chcesz, tylko zachowuj się cicho,
żebyś nie wystraszyła nam pstrągów.
– Kto ze mną płynie? – zapytała Anka.
– To może ja? – zaproponował Adam.
Bożena spojrzała na męża chłodno.
– Nie. Nigdzie z nią nie popłyniesz – oznajmiła z zaciętą miną.
Adam westchnął.
– Dobrze, Bożenko, jak sobie życzysz.
Anka wzruszyła ramionami.
– Który z panów nie boi się żony? – zapytała. Widząc, że nikt się nie kwapi
z odpowiedzią, zwróciła się do Gabrysi: – Gabi, może razem popłyniemy?
– Przecież wiesz, że nie umiem pływać.
– Nałożysz kapok, ja będę wiosłować. Nie bądź takim tchórzem.
– Nie mam czasu, muszę zająć się papierkową robotą w biurze, mam zaległości –
dziewczyna zaczęła wymyślać przeszkody.
– Nie rozumiem, dlaczego tak się boisz wody? Kiedy ma się fobię, trzeba się z nią
zmierzyć.
– Anka, daj jej spokój – wstawił się za Gabi Woźniak.
Z braku innego towarzystwa Anka była zmuszona zadowolić się w kajaku osobą Patryka.
Chłopak z ochotą przystał na propozycję. Widać było, że jest w nią wpatrzony jak w obrazek.
Zawsze wykonywał w mig jej polecenia, ciągle się koło niej kręcił, był na każde jej skinienie.
Dziewczyna również dobrze go traktowała i obdarzała dziwną czułością, jak młodszego brata.
Razem dzwonili do Lewandowskiego, który podobno musiał wyjechać do Berlina na kilka dni.
Wszyscy jednak domyślali się, że mężczyzna nie wie, jak zachować się w tej niezręcznej
sytuacji. Chciał, żeby Anka wyjechała z hotelu, ale upór i niezależność dziewczyny były nie do
pokonania. Przez przekorę postanowiła spędzić czas w gronie swoich byłych kochanków i ich
żon i nikt nie mógł jej w tym przeszkodzić, nawet narzeczony. Dlatego biedak musiał
zaakceptować kaprys Anki… albo z niej zrezygnować. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że Patryk
pełni rolę strażnika jej cnoty, ale również wiedzieli, że nawet obecność syna narzeczonego nie
powstrzymałaby jej przed złamaniem wierności, gdyby dziewczynie przyszła na to ochota.
Patryk był bardzo lojalny w stosunku do Anki. Kilka razy pokłócił się z dziewczynkami,
gdy skrytykowały jej zachowanie. Również Renata odczuła niechęć chłopaka do siebie, gdy
usłyszał z jej ust złośliwy komentarz na temat Anki. Wrogie spojrzenie, jakim ją obrzucił,
spowodowało, że poczuła nie tylko zmieszanie, ale też pewien niepokój. Od tego czasu przed
wygłoszeniem jakiejś uwagi o dziewczynie upewniała się, czy w pobliżu nie ma Patryka.
Ten, mimo sympatii, którą mu okazywano na początku, nie lubił nikogo z pensjonariuszy
hotelu – ani mężczyzn, bo byli w przeszłości kochankami Anki, ani kobiet, bo były jej wrogami.
Lubił jedynie Gabi. Obie dziewczyny Woźniaka – była i obecna – nieźle się dogadywały;
zawarły ze sobą swego rodzaju pakt o nieagresji, co wywołało zdziwienie u pozostałych kobiet.
Gabrysia zawsze broniła Anki, gdy wieszano na niej psy, a Anka obdarowywała ją drobnymi
prezentami – w Jaśle kupiła dla niej efektowną torebkę, odstąpiła jej kilka bluzek i oryginalne
kolczyki. Często można było spotkać obie dziewczyny, gdy gadały ze sobą na osobności.
Tego dnia czas przed obiadem spędzono w podgrupach. Panowie wędkowali,
pokrzepiając się piwem, panie spacerowały, a Anka z Patrykiem pływali kajakiem. Iza pokłóciła
się z Nicole i zaszyła gdzieś w ogrodzie, żeby czytać książkę. Druga dziewczynka oglądała film.
Po obiedzie pogoda trochę się poprawiła. Słonko przebudziło się i leniwie zaczęło
pracować nad opalenizną wczasowiczów, co chwilę jednak chowało się za chmurami.
Większość pensjonariuszy siedziała jak zwykle na tarasie, racząc się ulubionymi płynami,
gdy na podjazd zajechał najnowszy model bmw klasy 7. Towarzystwo zajęte rozmową nie
zainteresowało się przybyszami.
Marta wracająca ze swojego pokoju o mało co nie zderzyła się w korytarzu
z nieznajomym mężczyzną. Był to przystojny, wysoki szatyn w średnim wieku, ale jego oczy
wzbudzały pewien niepokój – były zimne i bezwzględne. Obrzucił dziewczynę uważnym
spojrzeniem, zmarszczył brwi, jakby chciał sobie przypomnieć, skąd ją zna, ukłonił się
i skierował w stronę gabinetu Woźniaka. Nie pukając, wszedł do środka. Marcie również
wydawało się, że jego twarz jest jej znajoma. Gdy chwilę później na tarasie pojawiła się Gabi,
dziewczyna zapytała ją o gościa Woźniaka.
– To były właściciel tego hotelu. Co, podoba ci się?
– Nie gustuję w starszych panach, w przeciwieństwie do ciebie – Marta wzruszyła
ramionami. – Wydaje mi się znajomy. Jak on się nazywa?
Gabi nie zdążyła odpowiedzieć, bo na taras weszła młoda dziewczyna. Niewysoka
szatynka o miłej powierzchowności nie była pięknością, ale miała sympatyczną twarz i śmiejące
się oczy. Powitała zdawkowo zebranych, twardo akcentując słowa, i zaczęła się wszystkim
przyglądać.
– Markus! – zawołała radośnie.
Mark podniósł się z krzesła z wyrazem zaskoczenia na twarzy. Dziewczyna podbiegła do
niego i rzuciła się mu na szyję. Zaczęła mówić coś do niego po niemiecku. Na twarzy Marka
obok zaskoczenia pojawiła się radość. Widząc minę Marty, powiedział po polsku:
– Marta, poznaj moją siostrę Tinę.
Dziewczyny podały sobie dłonie. Mark nie bawił się w konwenanse, nie dokonał
prezentacji reszcie siedzących, ciągle był zaabsorbowany siostrą.
– Tina, co tutaj robisz? Skąd się tu wzięłaś?
– Jestem z tatą. To był kiedyś jego hotel, ale tata go niedawno sprzedał. Jedziemy na
wakacje nad Solinę. Wiesz, że tata się żeni? Tak się cieszę, że cię widzę, Markus. – Usta jej się
nie zamykały. – Mam nadzieję, że przestaniecie się boczyć na siebie, ty i tata. Proszę, Markus,
zrób to dla mnie – spojrzała błagalnie na brata.
W tym momencie w drzwiach tarasowych stanął nieznajomy mężczyzny.
– Vick Jurgen – cicho szepnęła Marta.
Nowo przybyły podszedł do nich. Tina chwyciła go za ramię.
– Tato, zobacz, kto tu jest! Markus ze swoją narzeczoną.
– Witaj Markus – powiedział chłodno mężczyzna. – Nie przypuszczałem, że cię tu
zastanę.
Wyciągnął rękę na powitanie. Po twarzy Marka przeleciało lekkie wahanie, ale podał mu
rękę.
– Przedstaw mnie swojej pięknej narzeczonej. Zawsze wiedziałem, że masz dobry gust. –
Przesłał Marcie uśmiech. – Jestem Vick Jurgen, ojczym Markusa – powiedział i wyciągnął rękę.
Dziewczyna zignorowała gest powitania i nie podała mu dłoni.
– Wiem, kim pan jest – odpowiedziała chłodno.
Mark posłał jej proszące spojrzenie, wskazując oczami na Tinę. Jurgen ukrył zmieszanie
i odwrócił się w stronę pozostałych.
– Witam państwa. Większości nie muszę się przedstawiać, ale dla przypomnienia, Vick
Jurgen.
– Faktycznie, nie musisz się przedstawiać, Wiktor. My cię znamy jako Wiktora
Szewczyka – odparł zimno Robert. – Nie wiedziałem jednak, że kiedyś byłeś właścicielem tego
hotelu. Janek nam tego nie powiedział. – Popatrzył z wyrzutem na podchodzącego do nich
Woźniaka.
– Jakoś nie było okazji – odparł Jan.
– Tina, musimy już iść, czekają na nas w samochodzie. Umów się z Markusem w innym
terminie, teraz nie jesteśmy sami. – Widać było, że to spotkanie niezbyt mu pasowało.
– Tato, zatrzymajmy się chwilę, tak dawno nie widziałam Markusa. Proszę – Dziewczyna
spojrzała błagalnie na ojca. – Pójdę po nich do samochodu.
Nie musiała nigdzie iść, bo właśnie oczom zebranym ukazała się piękna blondynka
w nieokreślonym wieku. Z daleka wyglądała na młodą dziewczynę, ale z bliska widać było, że to
dojrzała kobieta. Dojrzała, ale nie pięćdziesięcioletnia! – jak się po chwili okazało. Obok niej stał
młody mężczyzna, podobny do niej z rysów twarzy, tylko z dużo ciemniejszymi włosami.
– Robert?! Ty tutaj? Ale świat jest mały! – wykrzyknęła.
– Witaj Jolu. Pobyt w tym hotelu przynosi nam same niespodzianki – odparł Orłowski,
całując ją w policzek. – Widzę, że jesteś z synem. Cześć Bert.
– Dzień dobry – odparł sucho mężczyzna.
Jurgen podszedł do Joli i objął ją, dając tym gestem kres niepożądanej według niego
poufałości.
– Kochanie, pozwól, że ci przedstawię mojego przyjaciela, który przejął po mnie hotel.
Janku, to moja narzeczona i jej syn. – Mężczyzna starał się nie pokazywać po sobie, że to
niezamierzone spotkanie nie jest mu na rękę.
Po wzajemnej prezentacji i wymianie grzecznościowych powitań nowo przybyli usiedli
przy stole.
Ona nie może za niego wyjść! Nie mogę do tego dopuścić – powiedział do żony Robert
w ich sypialni. – Jola nie wie, z kim ma do czynienia. Przecież to morderca!
Przechadzał się nerwowo po pokoju. Renata siedziała w fotelu i przyglądała mu się
uważnie.
– Nie chcesz, żeby Jola wyszła za niego? Czy nie chcesz, żeby wyszła za kogokolwiek? –
zapytała, patrząc mężowi w oczy.
– Co ty znów insynuujesz?
– Cóż, jest wdową… piękną i bogatą.
– Oszalałaś?!
– Nie oszalałam. Obserwowałam ją i ciebie. Wydaje mi się, że mimo wszystko nadal
wolałaby ciebie niż Jurgena, chociaż on bardzo jej nadskakuje.
– Malutka, przestań bajdurzyć. Martwię się o nią. Szewczyk to niebezpieczny człowiek.
Już jedną żonę zabił.
– Nigdy mu tego nie udowodniono.
– Ale przyznał mi się do tego. Boję się o Jolę.
Wyszedł na balkon, żeby zapalić papierosa. Nie był nałogowcem, ale palenie uspokajało
go, dlatego zawsze w pobliżu miał paczkę papierosów.
Stał oparty o żeliwną balustradę, wydmuchując białe chmurki dymu w ciemność nocy.
Zaczerpnął głęboko powietrza.
Jola była jego pierwszą miłością. Poznali się w czwartej klasie liceum i byli parą do
matury… do dnia, w którym Wiktor Szewczyk przysłał mu serię zdjęć z nagą Jolą uprawiającą
z nim seks. Później okazało się, że upił ją i spreparował zdjęcia. Robert zerwał z dziewczyną.
Jola wyjechała do matki do Los Angeles, gdzie wkrótce wyszła za mąż za producenta filmowego.
Po latach spotkali się znowu, mieli nawet niezobowiązujący romans, który trwał aż do ślubu
Roberta z Renatą. Kilka lat temu Jola z Bertem byli gośćmi w domu Orłowskich i wtedy okazało
się, że ze strony Joli wcale nie był to niezobowiązujący romans, tylko dużo więcej – kobieta po
ich zerwaniu próbowała popełnić samobójstwo.
Bert nienawidził Roberta. Obwiniał go za alkoholizm matki. Nawet teraz, po latach widać
było niechęć młodego mężczyzny do Orłowskiego.
Robert wrócił do pokoju i usiadł w fotelu obok żony. Za chwilę usłyszeli pukanie. Drzwi
uchyliły się i zobaczyli Martę.
– Muszę z kimś pogadać.
– Gdzie Mark?
– Rozmawia na dole z siostrą. – Dziewczyna zaczęła nerwowo chodzić po pokoju. – Nie
mogę patrzeć na tego potwora. On kazał zabić moją mamę! Jak Mark może wytrzymać w jego
towarzystwie? Przecież jemu też zabił matkę.
– Toleruje go ze względu na Tinę. Kocha siostrę, nie widział jej kilka lat. A ona
zapatrzona w ojczyma nie dopuszcza nawet myśli, że mógłby zrobić coś złego – stwierdziła
Renata. – Trzeba przyznać, że Jurgen jest bardzo dobrym aktorem. Gdyby ktoś go nie znał, to
wziąłby go za wspaniałego kochającego ojczyma i czułego, opiekuńczego narzeczonego.
Większość kobiet zazdrościłaby Joli takiego faceta, widząc jak jej nadskakuje.
– Ten łajdak jest sprytny jak cholera – burknął Robert. – Wie, jak podejść kobiety.
– Hm, tak jak i ty – zauważyła Renata.
– Jak śmiesz porównywać mnie z tym bydlakiem?!
Renata, zdając sobie sprawę, że przeholowała, dodała polubownie:
– Robert, uspokój się. Może uda ci się wybić Joli z głowy to małżeństwo. Chociaż nie
powiem, że będzie łatwo, bo Jurgen oczarował również syna Joli, a Bert za tobą nie przepada.
Wątpię, czy ci uwierzy.
– Wiem. Może Mark go przekona – westchnął głośno.
– Ja też mu opowiem o mojej mamie – dodała Marta.
Renata spojrzała na dziewczynę.
– Ich przyjazd ma jeden niewątpliwy plus – Anka zostawi wreszcie Marka w spokoju.
– Niby dlaczego? – zapytała dziewczyna.
– Nie widzieliście, jak patrzyła na Berta? On zresztą również robił wrażenie porażonego
jej urodą. Byli wpatrzeni w siebie, jakby Kupidyn wystrzelił w nich oboje cały kołczan strzał.
– Niczego nie zauważyłem.
– Ja też – wtrąciła Marta. – Ale trzeba przyznać, że facet jest niczego sobie, naprawdę
przystojny.
– Może nareszcie wasza piękna Anka zacznie interesować się młodymi facetami, takimi,
którzy nie będą pamiętali, co robili w dniu wybuchu pierwszej wojny światowej – burknęła
Renata.
Marta wybuchła śmiechem.
– Renata, trochę przesadziłaś. Robert i reszta panów nie pamięta wybuchu nawet drugiej
wojny światowej.
– Nic nie wiadomo, nie znamy jej wszystkich kochanków – odparła Renata, uśmiechając
się złośliwie do męża.
Nazajutrz przy śniadaniu było trochę inaczej niż dotychczas. Wszyscy siedzieli przy
jednym dużym stole powiększonym przez personel i starali się prowadzić pogodną pogawędkę.
Nie było jednak tej zażyłości, która charakteryzuje grono znajomych dobrze czujących się
w swoim towarzystwie. Zabrakło dowcipów Roberta i komentarzy Renaty, Marta siedziała
osowiała, zdawkowo tylko odpowiadała na pytania Marka i Tiny. Jedynie ci ostatni wydawali się
zadowoleni z nieoczekiwanego spotkania. Głośno rozprawiali, wspominając przygody
z dzieciństwa, opowiadali o wspólnych znajomych i zdawali sobie relacje z ostatnich lat, gdy się
nie widzieli. Czasami bezwiednie przechodzili na język niemiecki, co było niezbyt grzeczne
wobec innych gości.
Jola siedziała między Jurgenem a Woźniakiem, Bert natomiast koło Tiny. Dziewczyna
dzieliła uwagę między niego a brata.
Robert, przeżuwając kajzerkę, obserwował młodych. Widać było, że Bert nie jest
obojętny Tinie, ten natomiast nie zwracał na nią uwagi, ponieważ musiała mu powtarzać pytania,
żeby usłyszeć odpowiedź. Mężczyzna co chwilę rzucał spojrzenia w stronę Anki. Narzeczona
Lewandowskiego była dziś wyjątkowo cicha, nie odzywała się prawie w ogóle, ale i ona zerkała
na Berta. „Renata miała rację – pomyślał Orłowski – oni ewidentnie mają się ku sobie, aż czuć
pulsujące między nimi wibracje. Ciekawe, co z tego wyniknie”.
Przeniósł wzrok z Anki na Jolę. Dopiero teraz zauważył pewne podobieństwo obu kobiet.
Reprezentowały ten sam typ kobiecej urody: zmysłowej blondynki ociekającej seksapilem.
Sposób bycia miały jednak zupełnie inny. Jola była stonowaną i dystyngowaną damą, jakby
nieświadomą swego piękna. Natomiast Anka, zawsze zadziorna, specjalistka od ciętych ripost,
lubiła zachowywać się wyzywająco.
Robert stwierdził po namyśle, że właśnie to zewnętrzne podobieństwo prawdopodobnie
spowodowało zainteresowanie Berta Anką. Przywiązanie mężczyzny do matki już wcześniej
zastanawiało Roberta. To nie była zwykła synowska miłość – on był wręcz zafascynowany
matką!
– Anka, pojedziesz dziś na zakupy do Jasła? – zapytała Gabi.
– Mieliśmy zwiedzać Karpacką Troję, nie jedziemy na wycieczkę? – pytanie skierowane
było do wszystkich.
– Dziś za gorąco. Synoptycy zapowiadają, że jutro ma być chłodniej. Dzisiaj plażujemy –
odparł Woźniak.
W pewnym momencie w torebce Anki odezwała się melodyjka telefonu. Dziewczyna, nie
odwracając wzroku od Woźniaka, otworzyła torebkę i włożyła rękę po komórkę. Nagle krzyknęła
głośno i gwałtownie podskoczyła na krześle, rzucając torebką.
– Anka, co się stało?!
Nie odpowiedziała, tylko stała blada z wyrazem obrzydzenia na twarzy, wstrząsana
dreszczami.
Robert podniósł torebkę i zajrzał do środka. Skrzywił się na widok tego, co tam ujrzał.
– Dajcie mi chusteczkę higieniczną. Skąd się tu wzięła zdechła mysz?
– Co takiego?!
– Albo sama tam weszła, albo, co jest bardziej prawdopodobne, ktoś ją wrzucił. – Robert
z uwagą przyglądał się zwierzątku. – Na sto procent ktoś ją wrzucił. Martwe gryzonie nie
wchodzą same do torebki. Wcześniej znajdowała się w pułapce, bo ma przetrącony kark. Hm,
mamy wśród nas dowcipnisia.
Spojrzał na dziewczynki i Patryka.
– Iza, czy to nie wasz głupi żart? – zapytał, marszcząc brwi.
– Ależ skąd, tatusiu! – zawołała oburzona dziewczynka.
– Dlaczego mielibyśmy to robić? – wzruszył ramionami Patryk. – Anka, przynieść ci
krople na uspokojenie? Jesteś strasznie blada.
– Nie trzeba. Już przychodzę powoli do siebie.
Śniadanie dobiegło końca, ponieważ wszyscy stracili apetyt. Jakiś czas siedzieli przy
stole, racząc się kawą. Później każdy sam zorganizował sobie jakieś zajęcie. Robert skierował się
w stronę gabinetu Woźniaka. Nie rozmawiał z nim na osobności od momentu przyjazdu Jurgena
do hotelu.
Zapukał i nie czekając na słowo „proszę”, otworzył drzwi pokoju. Ze zdziwieniem ujrzał
siedzącego w fotelu Jurgena.
– Nie ma Janka? – zapytał automatycznie.
– Siadaj, Janek zaraz wróci. Wezwano go na chwilę do kuchni – odpowiedział Jurgen.
– To idę go poszukać.
– Jest teraz zajęty, poczekaj tutaj. Nie bój się mnie, nie ugryzę cię – uśmiechnął się
ironicznie.
– Nigdy się ciebie, Wiktor, nie bałem, ale zwyczajnie nie mam ochoty na rozmowę z tobą.
– Dlaczego nie chcesz ze mną rozmawiać? Powinniśmy wyjaśnić sobie niektóre sprawy.
– Ale mnie nie interesują te twoje niektóre sprawy. Nie obchodzi mnie, co zrobiłeś
z narkotykami ani ile jeszcze zabiłeś osób oprócz Ewy Kruczkowskiej i matki Marka. To
powinno zainteresować policję, ale oni na razie nie kwapią się dobrać ci do tyłka. Zamiast łapać
morderców, wolą łapać kierowców przekraczających szybkość.
Jurgen uśmiechnął się. Jego uśmiech miał tyle ciepła i życzliwości, co uśmiech
zgłodniałego rekina.
– Nie rozśmieszaj mnie, Robert. Wierzysz w te bzdury, których ci naopowiadał Markus?
Chłopak ma bujną wyobraźnię. Nie uważasz, że gdyby były jakieś wątpliwości dotyczące śmierci
mojej żony, to austriacka policja zainteresowałaby się ich wyjaśnieniem? Czy wiesz, że dostałem
wysokie odszkodowanie, bo w klinice odwykowej, w której przebywała żona, nie dopilnowano
jej bezpieczeństwa? Towarzystwa ubezpieczeniowe mają lepszych detektywów niż policja
i Interpol. I bardzo nie lubią płacić odszkodowań. Pomyśl o tym, gdy będziesz mi zarzucał
zamordowanie własnej żony. Co do śmierci Kruczkowskiej, to w ogóle nie ma sensu się
wypowiadać, bo obaj wiemy, że zrobił to twój kumpel z klasy.
– Ale na twoje polecenie.
– Bzdura! Musiał ratować swój tyłek. To jemu Kruczkowska zagrażała, a nie mnie.
– Zapomniałeś, że przyznałeś mi się do morderstwa żony. Mam to nagrane na dyktafonie.
– Doprawdy? To dlaczego nie poszedłeś z tym na policję? – Uśmiechnął się ironicznie. –
Nic nie nagrałeś, obaj o tym wiemy. Wtedy tylko żartowałem… Jeśli chodzi o narkotyki, to
przestałem się już w to bawić. Jestem teraz praworządnym obywatelem. Chcę wieść spokojne
życie. Chcę się ożenić, mieć rodzinę, Tina potrzebuje prawdziwego domu. Ja też. Dlatego żenię
się z Jolą. Uważam, że z tą kobietą uda mi się stworzyć prawdziwy związek, oparty nie tylko na
seksie.
– A co z Sonią Ginter? Przecież byłeś z nią kilka lat?
– Przed chwilą ci powiedziałem, że chcę prawdziwego związku, opartego na przyjaźni
i miłości, a nie tylko na seksie.
– Wiktor, na takie kłamstwa możesz naciągnąć tylko naiwną kobietę, ale nie mnie. Znam
cię i nigdy nie uwierzę w te bzdury, którymi mnie teraz karmisz. – Spojrzał zimno na Jurgena. –
Zrobię wszystko, żeby nie dopuścić do tego małżeństwa.
– A więc uważaj, Robert. Radzę ci nie wtykać nosa w nieswoje sprawy, bo ktoś może ci
go przytrzasnąć. – Podniósł się z fotela. – Zrobić ci drinka?
– Nie, dziękuję.
– Ale ja sobie zrobię. – Podszedł do barku.
– Widzę, że czujesz się tu ciągle, jak u siebie.
– Janek nie jest małostkowy, pozwala mi na to. – Przesłał Orłowskiemu kpiące
spojrzenie. – Zauważyłem, że Jola nadal nie jest ci obojętna. Nie wiem natomiast, czy twoja żona
jest z tego zadowolona?
– Owszem, Jola nadal nie jest mi obojętna, dlatego nie dopuszczę, żeby stała się jej jakaś
krzywda.
– Kto tu mówi o krzywdzie? – Jurgen wypił duży łyk napoju. – Jak to mówią, stara miłość
nie rdzewieje. Zawsze miałem do niej sentyment. Ale wolała ciebie… Teraz, kiedy ją
przypadkowo spotkałem, znowu coś między nami zaiskrzyło. Powiem, więcej, kocham ją. –
Spojrzał Robertowi prosto w oczy. – Naprawdę mi na niej zależy.
– Nie wierzę ci, Szewczyk. Prawdopodobnie chodzi ci o jej pieniądze – powiedział, nie
odwracając wzroku od mężczyzny. – Zostaw ją w spokoju. Ona nie zasługuje na takiego łajdaka
jak ty.
Na słowa Orłowskiego Jurgen znowu się roześmiał.
– Robert, jesteś zabawny.
Nie dokończył, bo drzwi otworzyły się i wszedł Jan Woźniak.
Po obiedzie Anka pojechała swoim samochodem do Jasła, żeby kupić sobie nową
torebkę, ponieważ tamtą wyrzuciła do kosza. Jeździła kilkuletnią fiestą. Prawdopodobnie nie
lubiła być wożona, wolała być kierowcą, bo przyjechali do hotelu jej samochodem, a nie
Lewandowskiego. Nawet ten drobny fakt świadczył o tym, że w ich związku to Anka miała
najwięcej do powiedzenia.
Renata zauważyła, że chwilę po wyjeździe Anki również Bert gdzieś pojechał.
Popołudnie wlokło się Renacie jak włoskie spaghetti. Książka, którą zaczęła czytać,
jeszcze jej nie wciągnęła. Nawet nie miała z kim uciąć sobie pogawędki, bo Bożena zaszyła się
w pokoju, Marta poszła z Markiem na spacer, a Robert gdzieś zniknął.
Orłowska odłożyła książkę na stolik, wstała i postanowiła poszukać męża. Weszła do
budynku. Przywitał ją miły chłód. Skierowała się na piętro do ich sypialni, ale tutaj też go nie
było. Musiał być gdzieś na dole. Weszła do łazienki, żeby poprawić włosy i makijaż. Upał zrobił
duże szkody na jej twarzy – nos błyszczał jak łysina Adama, a tusz rozmył się pod wpływem
potu. Głupotą było malować się w taką pogodę, ale Renata była wierna swej zasadzie – bez
makijażu może oglądać ją tylko Morfeusz, nawet jej mąż rzadko widział ją bez „tapety”. Renata
była wyjątkowo krytyczna w ocenie swej fizjonomii – uważała, że matka natura poskąpiła jej
urody. Faktycznie, jasne rzęsy i brwi powodowały, że oczy były małe i bez wyrazu, ale za
pomocą tuszu i cieni do powiek przeobrażały się w „dwie błękitne sadzawki nakrapiane
wodorostem”, jak powiedział jej kiedyś podpity adorator. Po uważnym obejrzeniu swojej twarzy
wytarła zacieki z tuszu, poprawiła kreski wokół oczu, przypudrowała nos. Jeszcze raz zerknęła
krytycznie w lustro – może być.
Zamknęła pokój na klucz. Przechodząc koło drzwi sypialni syna i synowej, usłyszała
podniesione głosy.
– Znowu się kłócą – westchnęła głośno. Od początku Robert i ona wiedzieli, że Krzysiek
robi błąd, żeniąc się z Agą, ale nie potrafili go od tego odwieść. Ciąża nieplanowana przez
Krzyśka, ale zaplanowana przez dziewczynę, zniszczyła jego kilkuletni udany związek z Wiką.
Renata do dziś żałowała, że doradzała dziewczynie skorzystanie z propozycji wyjazdu do
Bostonu na studia w ramach programu Erasmus. Wkrótce okazało się, że Krzysiek nie potrafił
być wstrzemięźliwy seksualnie i pozwolił uwieść się Adze, która na niego zagięła parol.
Z głową napchaną wspomnieniami o Wice Orłowska zeszła ze schodów i skręciła
w ciemny korytarz prowadzący do pomieszczeń rekreacyjnych. Miała nadzieję, że tam znajdzie
męża. Nagle przystanęła, słysząc podniesiony męski głos. Należał do Vicka Jurgena.
– Nie wywiązałaś się z polecenia – słowa mężczyzny brzmiały, jakby miał w ustach
papier ścierny.
– Ale tutaj tego nie ma – rozpoznała głos Gabi. Dziewczyna tłumaczyła się nerwowo.
– Nie obchodzi mnie, jak to zrobisz, ale muszę to odzyskać, inaczej będziesz miała
kłopoty. – Jurgen przerwał, bo chyba wyczuł czyjąś obecność.
Renata wycofała się cicho w stronę toalety. Serce waliło jej jak młot pneumatyczny.
Zamknęła drzwi kabiny. Wystraszyła się, nie wiedząc dlaczego – intuicja jej podpowiadała, że
Jurgen nie powinien wiedzieć, że była świadkiem ich rozmowy. Bała się go, był niebezpiecznym
człowiekiem.
Spuściła wodę, umyła ręce. Otworzyła drzwi prowadzące na korytarz… i aż podskoczyła
ze strachu. Kilka centymetrów przed nią stał Jurgen.
– Pana również wzywa zew natury? – powiedziała, uśmiechając się głupkowato.
– Tak. Piwa robią swoje – odparł, bacznie obserwując jej twarz.
Rozdygotana wyszła z budynku. Odetchnęła głęboko, starając się opanować drżenie.
Z daleka zauważyła Roberta i Woźniaka idących w stronę lasku, lecz nie dołączyła do nich, tylko
poszła do ogrodu, dalej czytać książkę. Po chwili usłyszała zza żywopłotu nadchodzące
dziewczynki. Towarzyszył im pies, ale Patryka z nimi nie było. Zielony parawan z wysokich tui
szczelnie odgradzał ją od dziewczynek. Nie widziała ich, ale słyszała. Rozmawiając, usiadły na
ławeczce w altance, nieświadome, że ktoś jest po drugiej stronie.
– Bert jest przystojniejszy – usłyszała głos Izy.
– Właśnie że Mark – odpowiedziała Nicole.
– Tak między nami, to najprzystojniejszy jest Krzysiek.
– Wiadomo, ale on się nie liczy, jest żonaty. Oprócz tego to rodzina.
– Mark to też prawie rodzina.
– Ale rzadko go widzę. Nie wiadomo, może nie ożeni się z Martą?
– Nie licz na to, nie widziałam faceta bardziej od niego zakochanego. Nie masz żadnych
szans, Nicole.
– Ty też nie masz szans u Berta. Masz konkurencję nie tylko w Tinie, ale i w Ance.
Widziałam, jak wczoraj podał jej jakąś karteczkę. Ona mu się bardzo podoba.
– Wiem, również to zauważyłam – do uszu Renaty doleciało głośne westchnienie córki. –
Nienawidzę tej dziwki!
– Przedtem podrywała Marka, a teraz Berta.
– Pocieszające jest to, że jak będę duża, to ona będzie stara i będzie miała zmarszczki –
w głosie Izy dało się wyczuć nutkę mściwej satysfakcji. – Ares, cicho bądź, nie szczekaj.
Renata wstała z leżaka i skierowała się w stronę budynku, starając się robić to
bezszelestnie, bo nie chciała, żeby dziewczynki zorientowały się, że ktoś był świadkiem ich
rozmowy.
„Cholera, znowu kogoś podsłuchałam”, pomyślała, wychodząc z ogrodu z pewnym
poczuciem winy. Na tarasie zauważyła Martę i Marka, więc do nich dołączyła.
Robert mógł porozmawiać swobodnie z Janem Woźniakiem dopiero po obiedzie. We
dwóch poszli na spacer do lasku. Zatrzymali się przy stawie. Usiedli na kładce i patrzyli na
zielonkawoniebieską taflę wody.
– Dlaczego nie powiedziałeś prawdy, że ten hotel to zapłata za milczenie? – zapytał
Orłowski.
Nie usłyszał odpowiedzi. Woźniak siedział, obserwując słoneczne refleksy odbijające się
od lustra wody.
– Szewczyk to niebezpieczny typ. Zawsze cię przed nim ostrzegałem – ponownie odezwał
się Orłowski. – Janek, uważaj na to, co robisz. Domyślam się, że musisz mieć dużego haka na
niego, jeśli oddał ci hotel. To, że wziąłeś całą odpowiedzialność na siebie za handel lekami bez
atestu, to za mała cena za taki hotel.
– Nie mam na niego żadnego haka, wykorzystałem fobię Wiktora przed więzieniem. On
panicznie boi się pierdla, bo spędził kilka lat za kratkami, gdy był szczeniakiem, i ciągle to
pamięta. – Mężczyzna zamachnął się i rzucił do wody pestkę brzoskwini. – Jak się ma pieniądze,
to nawet w więzieniu może być znośnie. Ale on tego nie wie. Przyznaję, było mi to na rękę,
dlatego zapłaciłem za ten hotel okazyjną cenę. Nie powiem, opłacały mi się te penitencjarne
wczasy.
– Rób jak chcesz, ale radzę ci jak dobry kumpel, nie pogrywaj sobie z Szewczykiem. Ten
bydlak jest zdolny do wszystkiego.
– Dlaczego nazywasz go ciągle Szewczykiem? Jego obecne nazwisko brzmi Jurgen –
wypowiedziane słowa zabrzmiały szorstko, dlatego zaraz dodał: – Robert, nie martw się o mnie.
Wiem, co robię. Wracajmy do hotelu. Muszę pogadać z Gabi o jutrzejszej wycieczce do
Trzcinicy.
Mark wyszedł na balkon, podszedł od tyłu do stojącej przy balustradzie Marty i ją objął.
Wciągnął zapach jej włosów. Pachniała cudownie. Poczuł erekcję.
– Mein Schatz, chodźmy do łóżka, już późno. Jutro musimy wcześnie wstać, bo jedziemy
na wycieczkę. Hm, mam jeszcze plany na dzisiejszą noc związane z tobą – wyszeptał jej do ucha.
– Nie chcę jechać do Trzcinicy, byłam tam kilka razy.
– Ja też byłem, ale z przyjemnością zobaczę ten skansen jeszcze raz. Powspominamy
stare czasy. Ciekawe, czy w restauracji nadal serwują potrawy w stylu naszych przodków –
powiedział, ciągle trzymając ją w objęciach.
Marta odwróciła się do niego. Ich usta odnalazły się w ciemności. Rozchylił językiem
wargi dziewczyny i wsunął go do jej aksamitnego wnętrza. Oddała mu pocałunek. Pociągnął ją
do pokoju i zaczął ściągać granatowo-czerwony szlafroczek, który miała zarzucony na seksowną
koszulkę. Położył dziewczynę na łóżku. Jego wargi muskały jej opaloną skórę, ponownie
odwiedzając znajome zakamarki. Jej też udzieliło się podniecenie. Odsunęła mężczyznę od
siebie, przewróciła go na plecy. Teraz ona przejęła dowodzenie. Jej pocałunki i pieszczoty
rozpaliły ciało mężczyzny. Patrzyła, jak członek pod dotknięciem jej dłoni i ust wypręża się
niczym maszt. Lubiła patrzeć na nagość Marka, wiedziała, że to go podnieca. Gdy był już
gotowy, usiadła na nim okrakiem, objęła dłonią jego męskość i delikatnie pieszcząc, wprowadziła
w siebie. Zaczęła się poruszać, raz szybko, za chwilę powoli. Mark dołączył do jej rytmu
i wspólnie pogalopowali na spotkanie rozkoszy…
Około drugiej obudził ich przeraźliwy kobiecy krzyk. Poderwali się wystraszeni.
– Co to było?
– Ktoś krzyczał, wydawało mi się, że to Anka.
Mark w pośpiechu zarzucił na siebie szlafrok i wyszedł na korytarz, a za nim Marta.
Przed pokojem Anki stał już Robert. W drzwiach pojawiła się Anka. Widać było, że jest
przerażona.
– Co ci się stało? – zapytał.
– W łóżku jest… – nie dokończyła, tylko wybuchła głośnym płaczem.
Obaj mężczyźni weszli do sypialni dziewczyny. Robert podszedł do łóżka. Spod
częściowo uchylonej kołdry widać było wielką czerwoną plamę krwi. Podniósł materiał i aż
wzdrygnął się na widok tego, co zobaczył. Na białym prześcieradle leżały szczątki martwego
psa… dokładniej – głowa psa.
– Ares! – usłyszeli krzyk Patryka, który zjawił się niespodziewanie w pokoju. – Boże, to
Ares! Kto ci to zrobił, piesku? – Ciałem chłopca wstrząsały spazmy szlochu.
Anka podeszła do chłopaka i czule go objęła.
– Cicho, kochanie, uspokój się – szepnęła. – Ciii, jestem przy tobie.
Głaskała go po plecach i lekko kołysała.
Pokój wypełnił się rozespanymi ludźmi. Obudzili się prawie wszyscy oprócz
dziewczynek i Agi, która spała jak noworodek.
– Boże, kto mógł to zrobić? – szeptem zapytała Marta.
– Na pewno nie Iza – automatycznie odpowiedziała Renata, nie zastanawiając się nad
słowami.
Wszyscy, jak na zawołanie, popatrzyli na nią ze zdziwieniem.
– Ona kocha zwierzęta – dodała.
– Skąd w ogóle taka myśl zaświtała ci w głowie? – zapytał zdziwiony i jednocześnie
oburzony Robert.
– Nie wiem. Przypomniała mi się mysz.
– Przecież Iza powiedziała, że to nie jej sprawka! Jak mogłaś ją o coś takiego
podejrzewać?! – powiedział sucho Robert. W jego głosie wyczuwało się nie tylko pretensję i żal,
ale również niechęć.
Orłowska się zarumieniła.
– Ta martwa mysz kojarzy mi się z dziecięcymi psikusami… ale teraz wiem na sto
procent, że to nie był wygłup Izy.
– Ja bez tego wiedziałem, że to nie Iza. Znam dobrze swoją córkę… chyba lepiej od jej
matki – Głos Orłowskiego przejmował chłodem. – Nie wiem, kto to zrobił, ale musiał to zrobić
ktoś okrutny i bezwzględny – dodał, patrząc na Jurgena.
– Dlaczego patrzysz na mnie, Robert? – zapytał Jurgen. – Wypraszam sobie tego typu
insynuacje. Kiedy Ance wrzucono mysz do torebki, cały ranek spędziłem z moją narzeczoną.
– Niekoniecznie ta sama osoba musiała zabić psa i wrzucić mysz – mówiąc to, Orłowski
patrzył wprost na Jurgena.
Ten wzruszył ramionami.
– Orłowski, masz jakąś obsesję na moim punkcie.
– Panowie, uspokójcie się – powiedział pojednawczo Woźniak. – Nie widzicie, że
chłopak i Anka są roztrzęsieni? Robert, daj im coś na uspokojenie. Zresztą nam wszystkim
przydałoby się coś łyknąć. Anka, przenieś się do innego pokoju, tutaj nie możesz przecież spać.
Może jutro uda nam się wyjaśnić, kto to zrobił.
Chwilę jeszcze posiedzieli w sypialni dziewczyny. Gabrysia pomogła jej przenieść część
rzeczy do innego pokoju – z dwoma łóżkami, ponieważ tej nocy Anka chciała spać z Patrykiem.
Rano wstali później niż zwykle, nikt też nie miał apetytu przy śniadaniu. Żeby nie psuć
sobie dnia, nie wracano w rozmowach do nocnego incydentu. Zastanawiano się, czy jechać na
zaplanowaną wycieczkę. W końcu zdecydowano się na wyjazd, bo dzień wcześniej Gabi zrobiła
rezerwację obiadu w restauracji przy muzeum. Szybko się więc zebrano i zaraz po jedenastej
wszyscy już siedzieli w wynajętym małym autobusie.
Renata zajęła miejsce obok Bożeny, ponieważ Robert ciągle był na nią obrażony za jej
podejrzenia w stosunku do córki. Przejęta psem Iza siedziała przy Patryku i go pocieszała, on
jednak nie był skory do rozmowy. Po chwili dziewczynka trochę się rozpogodziła, bo Robert
kazał jej opowiedzieć historię powstawania skansenu. Iza była dobrze przygotowana z tego
tematu, dzień wcześniej przeczytała broszurkę o Karpackiej Troi i teraz chętnie podzieliła się
swoimi wiadomościami. Całkiem się rozpromieniła, kiedy Bert zwrócił się do niej z jakimś
pytaniem dotyczącym skansenu.
Renata obserwowała Izę w milczeniu. Patrzyła, jak dziewczynka z ożywieniem rozmawia
z młodym mężczyzną, zadowolona, że może mu czymś zaimponować. Kobieta westchnęła ze
smutkiem na myśl o dziewczęcym zauroczeniu córki. „Każda z nas musi to przejść, jak odrę czy
wietrzną ospę” – pomyślała, patrząc z rozrzewnieniem na dziewczynkę.
Z córki przeniosła wzrok na męża. Spojrzenie kierował na Jurgena i Jolę. Zmarszczyła
brwi, znowu poczuła pewien niepokój, czy zainteresowanie Roberta Jolą nie ma innego podłoża
niż tylko strach o jej bezpieczeństwo. Zazdrość towarzyszyła Renacie nieustannie od piątego
roku ich małżeństwa, od momentu, kiedy to dowiedziała się o romansie męża. Mimo że bardzo
starała się zapanować nad tym uczuciem, jednak nigdy jej się to w pełni nie udało.
– Nie myśl tak intensywnie, bo od tego robią się zmarszczki – usłyszała głos Bożeny. –
Nie martw się, ta kobieta ci nie zagraża.
Spojrzała zdziwiona na koleżankę.
– Czy to jest tak bardzo widoczne?
– Cóż, wiem, co czujesz, bo też byłam zdradzana – odparła Bożena.
– Ale ty również nie musisz się martwić. Adamowi już dawno przeszła miłość do Anki.
– Nie jestem tego tak pewna – mruknęła kobieta.
Renata skierowała oczy na Adama. Mężczyzna siedział koło Roberta, ale wzrok utkwił
w Ance.
Niebawem zajechali przed bramę skansenu.
Do hotelu wrócili dopiero pod wieczór. Okazało się, że dojechali nowi goście –
mężczyzna w średnim wieku z dużo młodszą od siebie kobietą i kilkuletnim chłopcem. Nikt ich
nie znał, nawet Jan Woźniak. Przedstawili się jako znajomi Lewandowskiego. Tylko Anka ich
wiedziała, kim byli. Na widok mężczyzny momentalnie zbladła. Głęboko wciągnęła powietrze,
ale odezwała się dopiero po chwili.
– Co tu robisz? – zapytała sucho.
– Zaprosił nas twój narzeczony. Witaj Aniu – powiedział mężczyzna i nachylił się, żeby
ją pocałować w policzek.
Dziewczyna szybko się od niego odsunęła.
– Nie przedstawiłem się państwu, moje nazwisko Kazimierz Sosnowski. Jestem ojcem
Ani.
Renata przyjrzała się uważnie mężczyźnie, ale nie doszukała się w nim żadnego
podobieństwa z córką. Był wysoki, potężnie zbudowany, z dość dużą nadwagą i wianuszkiem
szpakowatych włosów. Małe oczy również nie były jego ozdobą. „W jaki sposób tak mało
ciekawy mężczyzna mógł spłodzić tak piękną dziewczynę jak Anka?” – zastanawiała się
Orłowska. Sosnowski nie spodobał się wizualnie Renacie, ale miał dobroduszny wyraz twarzy.
Przypominał dużego pluszowego misia, trochę sfatygowanego, ale swojskiego.
Nie tylko Anka, również Robert i Krzysiek chłodno go przyjęli. Nie odpowiedzieli na
jego uśmiech, wręcz go zlekceważyli, bo nie podali mu ręki, udając, że są zaabsorbowani
rozmową. Sosnowski chyba wyczuł niechęć do siebie, dlatego żeby pokryć zmieszanie, zwrócił
się do Anki:
– Gdzie podziewa się twój narzeczony? Myślałem, że go tu zastanę. Nie uprzedził mnie,
że go nie będzie.
– Ma przyjechać jutro. Nic mi nie mówił, że się znacie – powiedziała oschle.
– Chciał ci zrobić niespodziankę. Spotkaliśmy się niedawno w Gdańsku, kiedy szukał
parceli pod aptekę. Pomogłem mu ją kupić.
– Słyszałam od ciotki, że będziesz startował do senatu.
– Prawdopodobnie.
– Woźniak przypomniał sobie o roli gospodarza.
– To może zaprowadzę państwa do pokoju.
– Czy mogłabym prosić o dwa pokoje? – odezwała się żona Sosnowskiego, która
przedstawiła się jako Nina.
– Janka, widzę, że dalej macie osobne pokoje – zauważyła Anka, uśmiechając się
złośliwie.
– Twój ojciec strasznie chrapie, z nim nie da się spać. Prosiłam cię, żebyś nie nazywała
mnie Janką. Nikt tak do mnie nie mówi.
– Przecież Janina to twoje imię. Nie rozumiem, dlaczego niektórzy ludzie wstydzą się
swoich imion. Gabriela chce być Gabi, a Janina Niną. – Dziewczyna pogardliwie wzruszyła
ramionami.
Woźniak przerwał dyskusję na temat polskich imion i zaprowadził gości na górę.
Kiedy przestaniesz się na mnie dąsać? – zapytała Renata męża w sypialni.
Robert wszedł do łóżka. Wziął do ręki komórkę i zaczął szukać czegoś w internecie.
– Słyszysz, co do ciebie mówię?! Odłóż tę cholerną komórkę!
Orłowski zmarszczył brwi i spojrzał groźnie na żonę.
– Jak mogło zaświtać w głowie matki tak bzdurne podejrzenie?!
– Jakie bzdurne podejrzenie?! Oboje wiemy, że z Izy jest niezłe ziółko. – Renata
wzruszyła ramionami. – Czy zapomniałeś, że w szkole nieraz się na nią skarżono? Pamiętasz, jak
przyniosła do klasy słoik z żabami i wypuściła je na lekcji biologii?
– No właśnie, na lekcję biologii! Mówili o płazach, no to chciała pokazać dzieciom, jak
wyglądają żaby.
– Tylko przez tę jej prezentację zamiast lekcji było polowanie na żaby! – Renata
poprawiła poduszkę. – Sam w pierwszej chwili pomyślałeś, że mysz to jej sprawka.
– Ale to, co powiedziałaś wczoraj w nocy, w kontekście tego potwornego znaleziska
w łóżku zabrzmiało, jakbyś ją podejrzewała o zabicie psa!
– Gadasz bzdury! – zamilkła. Po chwili dodała: – Iza nienawidzi Anki. Nie wiem, czy nie
wrzuciła jej tej myszy.
– Dlaczego miałaby jej nienawidzić? Trudno spotkać drugie tak pogodne i przyjaźnie
nastawione do świata dziecko jak Iza.
– Owszem, jest przyjaźnie nastawiona do świata… ale nie do rywalki. Odzywają się
w niej cechy charakterystyczne dla całej naszej płci… na przykład zazdrość.
– Co ty pieprzysz, kobieto?! Miałaby być zazdrosna o Ankę ze względu na Patryka?
– Aleś ty ślepy! Jak typowy facet! Iza kocha się nie w Patryku, tylko w Bercie!
– Zwariowałaś?! W Bercie?! Przecież to stary chłop dla takiej smarkuli.
– Widać, że nie byłeś nigdy trzynastoletnią dziewczynką – Renata westchnęła
ostentacyjnie. – Ja w jej wieku kochałam się w „Świętym”, a Roger Moore jest starszy od mojego
ojca. Moja druga miłość Winnetou, Pierre Brice, zresztą też. – Po chwili dodała: – Chcę cię
poinformować, że również Nicole ma zamiar odbić Marka Marcie.
– Cóż ty opowiadasz? One jeszcze nawet nie dostały pierwszej miesiączki!
– Nie mają miesiączki, ale już się zaczynają interesować płcią przeciwną. Mark i Bert
mogliby swoim wyglądem zrobić karierę w branży filmowej. Bert marnuje się jako producent,
powinien być aktorem.
– Skąd to wiesz?
– Niechcący podsłuchałam ich rozmowę. Dlatego przypomniała mi się mysz. To
oczywiste, że Iza nie mogłaby świadomie zrobić krzywdy żadnemu zwierzęciu… ale mogła
wrzucić martwą mysz swojej rywalce do torebki. Porozmawiaj z Izą.
– Rozmawiałem. Oczywiście, że tego nie zrobiła. Według mnie psa zabił Jurgen, ale nie
mam pojęcia, kto włożył tę nieszczęsną mysz.
– Ktoś, kto bardzo nie lubi Anki.
– Hm, może to ty, Malutka?
O wpół do drugiej w nocy obudziła Orłowskich komórka Roberta. Odebrał jeszcze nie
całkiem obudzony.
– Słucham? – powiedział śpiącym głosem. Zaraz jednak zerwał się na nogi. – Co?! Już
lecę!
Błyskawicznie wskoczył w jeansy i podkoszulek. Renata podniosła głowę z poduszki.
– Kto dzwonił?
– Bert. Jakiś wypadek nad stawem. Ktoś się topił.
– Kto się topił?
– Nie wiem. Czy to ważne? – powiedział, zamykając drzwi.
Renata również wstała, bo wiedziała, że nie zaśnie. Postanowiła dołączyć do męża.
Założyła dżinsy, a na podkoszulek zarzuciła polar. Weszła do łazienki i wyjęła kosmetyczkę.
– Cóż, muszę chociaż zrobić ołówkiem kreski wokół oczu, inaczej ludzie mnie nie
rozpoznają – mruknęła do lusterka.
Zajęło jej to kilka sekund. Już była w drzwiach, gdy przypomniała sobie, że Robert nie
wziął swetra, wróciła się więc do pokoju. Na korytarzu zobaczyła Marka ubranego tylko
w bokserki.
– Co się dzieje? – zapytał.
– Ktoś się topił w stawie. Bert zadzwonił po Roberta. Idę tam.
– Pójdę z tobą. Poczekaj, tylko się ubiorę.
Renata przyjęła z ulgą jego propozycję. Do stawu był kawałek drogi – iść tam samej
w nocy to żadna przyjemność. Czekając na Marka, zajrzała do pokoju dziewczynek. Spały
smacznie głębokim, spokojnym snem. Miała ochotę zajrzeć do sypialni Krzyśka i Agi, ale po
zastanowieniu zrezygnowała. Na pewno mieli drzwi zamknięte na klucz, bez sensu byłoby ich
budzić.
Chwilę później na korytarzu pokazali się Mark i Marta.
– Marta, ty też idziesz? – zapytała szeptem.
– Przecież nie usnę. Kto się topił?
Nie wiem. Dzwonił Bert.
Wszyscy w trójkę pomyśleli to samo – Anka – nikt jednak głośno tego nie powiedział.
Szybkim krokiem zmierzali nad staw. Niebo upstrzone gwiazdami rozjaśniało czerń nocy,
pomagał im w tym księżyc, rzucając wokół srebrną poświatę. Dróżka prowadząca do stawu nie
była oświetlona latarniami, jedynie małe solarne lampki osadzone tuż nad ziemią zaznaczały
kierunek drogi.
Po chwili weszli do lasku. Powiało strachem. Niewielki zagajnik wyglądał w ciemności
przerażająco. Drzewa rzucały cień, udając groźne wielkoludy, nawet krzewy, naśladując złośliwe
karły, wzbudzały lęk swą pokracznością. W dali słychać było pohukiwanie sowy. Jeż także
wybrał się na przechadzkę, jak wywnioskowała Renata, słysząc jakieś dziwne tupanie. Leśne
odgłosy nocy obudziły jej wyobraźnię. Dobrze, że nie była sama, bo gdyby nie obecność Marka
i Marty, prawdopodobnie zawróciłaby do hotelu.
Zbliżali się do stawu. Przy brzegu stało kilka osób, a na ziemi leżała jakaś postać. Długie
włosy świadczyły, że to kobieta. Światło padające z quada pozwalało rozpoznać poszczególne
sylwetki. Był to Jan Woźniak i owinięty kocem Bert, pomiędzy nimi stała odwrócona tyłem
blondynka w dżinsach i w długim czerwonym swetrze. Początkowo myśleli, że to Gabi, ale gdy
się odwróciła przodem, okazało się, że to Anka.
Gabi też tu była, ale nie stała, tylko leżała na ziemi. Czerwony sweter – taki sam, jaki
miała na sobie Anka – i reszta ubrania ociekały wodą. Nad nią klęczał Robert i… Krzysiek!
Widząc syna, Renata ledwo stłumiła okrzyk zdziwienia. Nawet widok leżącej Gabi tak jej nie
zaskoczył jak obecność Krzyśka. Była pewna, że Robert sam wyszedł z hotelu. Co tu robił
Krzysiek?! Powinien spać obok swojej żony!
Wszyscy patrzyli, jak Robert i jego syn udzielają pomocy leżącej dziewczynie. Robili jej
sztuczne oddychanie i masaż serca, bardzo profesjonalnie, jak przystało na lekarzy.
– Wezwaliście pogotowie? – zapytała szeptem Renata.
– Tak. Zaraz powinni być – odparł Woźniak.
Faktycznie, niebawem nadjechała karetka. Renata zdziwiła się trochę, że sanitariusze tu
trafili, prawdopodobnie znali ten teren. Chwilę później założono ciągle nieprzytomnej
dziewczynie maskę tlenową i zaniesiono ją na noszach do karetki. Pozwolono Robertowi jechać
do szpitala. Woźniak i Krzysiek też zamierzali tam jechać. Wsiedli do quada, żeby pod hotelem
przesiąść się do zwykłego samochodu. Pozostali wrócili pieszo do hotelu.
Renata nie mogła zasnąć, przewracała się niespokojnie w łóżku, czekając na powrót
Roberta i Krzyśka ze szpitala. Cały czas zastanawiała się, co jej syn robił w środku nocy nad
stawem.
Wrócili nad ranem. Krzysiek nie poszedł do swojej sypialni, tylko do pokoju rodziców.
Ledwo usiedli w fotelach, gdy usłyszeli pukanie i zobaczyli w drzwiach Martę z Markiem.
– Co z Gabi?
– Nie odzyskała przytomności – Robert westchnął głośno. – Nie wygląda to dobrze, długo
była pod wodą.
Wszyscy patrzyli na Krzyśka, licząc na to, że powie coś więcej o nocnym zdarzeniu.
Chłopak siedział w fotelu z twarzą schowaną w dłoniach.
– Co ona tam robiła o tej porze? – zastanawiała się Marta.
– Czekała na mnie – powiedział cicho Krzysiek.
– Co? – wyrwało się Marcie.
– Krzysiek, jak możesz zdradzać żonę, gdy jest w ciąży z twoim dzieckiem?! No tak,
niedaleko pada jabłko od jabłoni – powiedziała z wyrzutem Renata.
Na chwilę pokój wypełniła cisza, nawet Robert zignorował uszczypliwość żony. Dopiero
po jakimś czasie odezwał się Krzysiek.
– Nie wiem, czy to moje dziecko – podniósł głowę do góry i spojrzał na matkę. – Aga
była „sponsoretką”. Ona miała sponsorów… była utrzymanką bogatych podstarzałych facetów! –
wybuchnął.
Znowu zrobiło się cicho.
– Krzysiu, od początku odradzaliśmy ci ten ślub – zauważyła Renata. – Ale jeśli ją
poślubiłeś, to musisz dać szansę waszemu małżeństwu.
– Czy ty mamo nie słyszałaś, co powiedziałem? To dziwka! Gdybym wiedział o tym, to
bym się z nią nie ożenił. Ten facet, który był na weselu, to żaden wujek, to jej pierwszy sponsor.
– Krzysiek, nie przesadzaj – wtrąciła Marta. – Nie puszczała się na prawo i lewo, była
w związku z jednym facetem, potem z drugim, ale nigdy równolegle… Cóż, wiele dziewczyn tak
robi. Ja też mam sponsora, który nie pozwala mi pracować.
– No wiesz, Marta?! – oburzyli się wszyscy, najbardziej Mark. – Jak możesz porównywać
się z Agą?! To ty nie chcesz wziąć ślubu! Jeśli chcesz pracować, to pomagaj mi w prowadzeniu
hoteli!
– Pomaga ci Gretchen, nie chcę wchodzić wam w paradę.
Sprzeczkę przerwał im Krzysiek.
– Marta, skąd wiesz, że nie miała kilku facetów w tym samym czasie? – wrócił do tematu
Agi.
Zaczął uważnie przyglądać się twarzom rodziców i Marty. Wzburzyło go to, co z nich
wyczytał. Gwałtownie wstał z fotela.
– Dlaczego nie zdziwiliście się, gdy wspomniałem o sponsorach Agi? Wiedzieliście!
Dlaczego nikt nie powiedział mi o niej prawdy?!
– Tak, wiedzieliśmy – odparł Robert. – Ale dowiedzieliśmy się już po twoim ślubie. Mark
za późno zebrał informacje na jej temat – dodał. – Uparłeś się z nią ożenić mimo naszego
sprzeciwu. Wiem, że z mojej strony byłoby hipokryzją, gdybym ci wygłosił pogadankę na temat
zdrad małżeńskich, ale nie zapominaj, że ona jest w ciąży. Z tobą!
– Na razie odłóżmy kłopoty małżeńskie Krzyśka na później. Jest teraz większy problem,
Gabi. Według mnie to nie był wypadek. Widzieliście siniec na jej skroni? – wtrącił Mark.
– Tak, ja też go zauważyłem – mruknął Robert.
– Krzysiek, opowiedz nam wszystko – rzekł Mark. – Bert powiedział tylko, że usłyszał
wołanie o pomoc i plusk wody. Trochę trwało, zanim przybiegł i ją wyłowił. Kiedy zaczął się
wasz romans?
– Pierwszy raz umówiliśmy się dzień po przyjeździe – niepewnie bąknął Krzysiek.
– Dlaczego umawialiście się nad stawem?
– Zawsze spotykaliśmy się w lasku, dzisiaj wyjątkowo umówiliśmy się przy kładce…
Śmiałem się z niej, że jest tchórzem, dlatego sama zaproponowała to miejsce, żeby mi
udowodnić, że to nieprawda.
– Czy ktoś wiedział o tych randkach?
– Nie sądzę.
– O której się umówiliście?
– O pierwszej w nocy. Trochę się spóźniłem, bo Aga się obudziła i czekałem, aż znowu
zaśnie… Gdy nadszedłem, zobaczyłem Berta i Ankę, jak udzielają pierwszej pomocy Gabi.
– Domyślam się, że Bert i Anka też mieli tam randkę?
– Chyba tak.
– Czy widzieliście jeszcze kogoś?
– Ja nie widziałem.
– Może uderzyła się wcześniej? – zapytała Marta.
– Wątpię. Ten siniec wyglądał mi na świeże uderzenie – wtrącił Robert, chodząc
nerwowo po pokoju. – Cholera, Mark ma rację. Krzysiek, możesz mieć kłopoty. Jeśli dziewczyna
nie przeżyje, będą to bardzo duże kłopoty. Ten siniec faktycznie świadczy, że to nie był
wypadek. Ktoś na nią napadł. A ty jesteś głównym podejrzanym.
– Zrobił to Jurgen! – zawołała Renata. Wszyscy popatrzyli na nią zdziwieni. – Słyszałam,
jak Jurgen groził Gabi.
– Co? Dlaczego nic nie powiedziałaś? – zapytał Robert.
– Nie było okazji. Oprócz tego nie pomyślałam, że to ważne.
– Opowiedz dokładnie, jak to było.
Orłowska zdała relację z rozmowy Jurgena z dziewczyną.
– O co mu chodziło? – zastanawiała się Marta.
– Prawdopodobnie zlecił jej odzyskać kompromitujące materiały, jakie ma Woźniak na
Jurgena – odparł Robert. – Janek oczywiście zaprzeczył, gdy go o to pytałem, ale to przecież
oczywiste, że Jurgen nie oddał mu za darmo takiego hotelu.
– A to skurwiel! – Krzysiek zacisnął szczęki. – Załatwię tego skurwysyna.
– Uspokój się, zajmie się nim policja. Jutro na pewno zjawią się tu z samego rana.
Rzeczywiście około jedenastej do hotelu przyjechało dwóch policjantów z Jasła.
Większość pensjonariuszy siedziała na tarasie i rozprawiała o nocnych wydarzeniach. Tylko
rodzina Orłowskich zeszła na dół później niż reszta, akurat wtedy, gdy nadjechał radiowóz.
Policjanci podeszli najpierw do Jurgena. Widać było po rozmowie, że znają go dobrze.
Potem przepytali Woźniaka i wszystkich jego gości. Chcieli znać przebieg wydarzeń z różnych
źródeł. Zastanawiali się, co dziewczyna robiła nad stawem tak późno w nocy, ale jak na razie nie
roztrząsali za bardzo tej sprawy. Nie padł również zarzut usiłowania zabójstwa – co trochę
zdziwiło i Roberta, i Marka – uważano, że to nieszczęśliwy wypadek.
Robert, nie chcąc zaszkodzić synowi, nie kwestionował opinii policji. „Jeśli dziewczyna
odzyska przytomność, to sama o wszystkim opowie, a jeśli nie przeżyje, to wtedy zacznie się
dokładniejsze śledztwo” – tłumaczył sobie w myślach, żeby uspokoić sumienie.
Mark, widząc powściągliwość Orłowskiego, również nie wysunął swoich podejrzeń, ale
po odjeździe policjantów, kiedy oddalili się w trójkę od reszty towarzystwa, zwrócił się do
Krzyśka i Roberta:
– Dlaczego ci idioci nie zainteresowali się obrażeniami na twarzy dziewczyny? Czy oni
jej nie widzieli w szpitalu? Dziwne, że lekarze nie zwrócili im na to uwagi.
– Na razie ratują życie Gabi. Na wyjaśnienia będzie czas później.
– Mam inne zdanie na ten temat. Jeśli to było usiłowanie morderstwa, to dziewczynie
może grozić niebezpieczeństwo.
Robert zmarszczył brwi i westchnął głośno.
– Hm, niestety to mało prawdopodobne. Wątpię, czy Gabi wyjdzie z tego, jej mózg był za
długo pozbawiony tlenu. – Spojrzał w oczy Markowi. – Trzeba wykorzystać ten czas na
znalezienie dowodów, że Krzysiek nie miał z tym nic wspólnego, bo jak na razie jest głównym
podejrzanym.
– Tato, przesadzasz. Każdy wie, że morderca musi mieć jakiś powód, żeby zabić. Jaki ja
mogłem mieć motyw? – zauważył posępnie Krzysiek. – Ale jeśli Gabi umrze… będzie to moja
wina. Niepotrzebnie z niej żartowałem. I… nalegałem, żeby nauczyła się pływać. Wczoraj
w nocy miałem jej dać pierwszą lekcję…
– Najpierw musimy porozmawiać z Bertem – stwierdził Mark.
– Masz rację. Zadzwonię do niego.
– Skąd znasz jego numer?
– Kilka lat temu, gdy załatwiałem jego matce zakład odwykowy, wymieniliśmy się
telefonami. Oprócz tego dzwonił do mnie znad stawu, figuruje w rejestrze rozmów.
Robert zadzwonił. Bert, z pewnymi oporami, zgodził się przyjść o szesnastej nad staw,
pod warunkiem że do tego czasu zdążą mu dostarczyć z Krakowa samochód, na który czekał.
Widać nie chciał być uzależniony od auta Jurgena. Mając swój pojazd, mógł swobodnie spotykać
się z Anką.
Tymczasem Krzysiek z Robertem pojechali do szpitala, by zobaczyć, co z Gabi. Stan
dziewczyny się nie poprawił. Wszystko wskazywało na to, że Robert miał rację – dziewczyna
prawdopodobnie nie odzyska już przytomności.
Obaj Orłowscy i Mark przyszli na umówione spotkanie trochę wcześniej. Swoje kobiety
zostawili w hotelu.
Z uwagą oglądali miejsce wypadku. Rozglądali się po okolicy, szukając śladów
pomocnych w wyjaśnieniu nocnych zdarzeń.
– Dziwne, że nie było tu policji – zauważył Mark. – Powinni zabezpieczyć miejsce.
– Nie podejrzewają, że to usiłowanie morderstwa.
– Jeszcze nie wiadomo, czy to morderstwo. Ciągle nie wierzę, że ktoś chciał zabić Gabi.
Wręcz wydaje mi się to niemożliwe, nawet Jurgen by tego nie zrobił – powiedział Krzysiek,
kręcąc głową z niedowierzaniem.
Mark nachylił się nad ziemią. Spojrzał do góry na latarnię, która miała nocą oświetlać
kładkę.
– Ktoś stłukł żarówkę, wczoraj było tu ciemno. Światło padało tylko z lamp quada –
stwierdził.
– Faktycznie.
W tym momencie nadszedł Bert.
– I co, masz już swój samochód? Przywieźli go?
– Tak. Po co mnie tu wezwaliście? – zapytał trochę opryskliwie.
– Gabi nie odzyska już przytomności. Uważamy, że to nie był wypadek. Ktoś chciał ją
zabić. Chcemy dowiedzieć się jak najwięcej o okolicznościach tego zdarzenia. Wyłowiłeś ją przy
brzegu czy przy końcu kładki?
– Oczywiście, że nie przy brzegu.
– Więc prawdopodobnie siedziała na ławeczce na końcu kładki.
Zabójca musiał wiedzieć, że nie umie pływać, dlatego wepchnął ją do wody – powiedział
Robert. – Czy widziałeś tu kogoś wczoraj w nocy?
– Tylko twojego syna – burknął Bert.
– Krzysiek tego nie zrobił, dobrze o tym wiesz.
– Skąd mam wiedzieć? Nie znam go. Może napalił się na dziewczynę, a ona nie miała na
niego ochoty i stawiała opór? No to się zdenerwował i wrzucił ją do wody.
– Uważaj, co mówisz – wycedził przez zaciśnięte usta Krzysiek. – Widziałeś tu kogoś
przede mną?
Bert spoglądał spode łba na chłopaka.
– Wydawało mi się, że ktoś biegł przez krzaki od strony kładki… Ale mogłeś to być ty,
a później wrócić, jakby nigdy nic i dla niepoznaki udzielać jej pomocy.
– Nie gadaj bzdur, Bert! – zniecierpliwił się Robert. – Opisz całe zajście. Czy była przy
tym Anka?
– Nie. Spotkałem ją tu przypadkowo – powiedział z wahaniem.
– Przestań pieprzyć! Nie udawaj dżentelmena broniącego honoru damy. Wiadomo, że
mieliście schadzkę. Gdzie się umówiliście? Przy kładce? Anka była już na miejscu? Nie martw
się, to pozostanie między nami, nie powiemy nic jej narzeczonemu.
– Anne sama mu powie. Nie wyjdzie za niego za mąż – odparł Bert, marszcząc brwi. –
Nie było jej jeszcze, spóźniła się.
– Dlaczego tak późno się umówiliście?
– Chciała poczekać, aż Patryk mocno zaśnie.
– Możesz opisać tego, kto biegł przez krzaki?
– Było ciemno, nie widziałem dobrze, tylko zarys sylwetki.
– Mężczyzna? Kobieta?
– Nie wiem, nie mogę powiedzieć na sto procent.
– Wysoki, niski?
– Trudno mi powiedzieć, w sumie widziałem tylko cień.
– Czy mógł to być Vick Jurgen? – zapytał Mark.
Bert spojrzał na niego zdziwiony.
– Co? Dlaczego? O co wam chodzi do cholery? Czego chcecie od narzeczonego mojej
matki?! – Po czym zwrócił się do Roberta. – Nie pasuje ci, że mama wreszcie spotkała faceta,
z którym będzie szczęśliwa?! Znowu chcesz zamącić jej w głowie?!
– Narzeczony twojej matki to przestępca i morderca – odezwał się Mark. – Na twoim
miejscu odradziłbym jej to małżeństwo, chyba że chcesz, żeby podzieliła los mojej matki.
Szewczyk lubi żenić się z bogatymi kobietami, a potem się ich pozbywa.
– Tina wspominała mi o twojej obsesji. Wiem, że chcąc uspokoić własne sumienie,
obwiniasz Vicka. To absurd, on nie zabił twojej matki. Nikt z was nie zawinił, ani ty, ani Vick,
tylko klinika. To pracownicy kliniki nie dopilnowali pacjentki. Tak uważała policja
i towarzystwo ubezpieczeniowe, które zapłaciło odszkodowanie rodzinie.
Mark spojrzał z politowaniem na mężczyznę.
– Aleś ty naiwny! Nie zamknięto go, bo nie mieli dowodów! Przyszli do mnie, żebym to
ja je znalazł. Ale mi się nie udało. Robert i ja mieliśmy go prawie w garści, ale baliśmy się jego
narkotykowych kumpli, bo mogliby zabić Martę. Spytaj ją, co myśli o Szewczyku, on jest
również odpowiedzialny za śmierć jej matki.
Bert patrzył na nich i kręcił z niedowierzaniem głową.
– Nie wierzę wam. Znam Vicka i uważam go za dużo bardziej przyzwoitego faceta niż
ciebie, Orłowski. Zależy mu na mojej mamie. Tina też tak myśli. Owszem, kocha brata, ale widzi
w nim paranoika. Zgadzam się z nią w zupełności.
– Moja żona słyszała, jak Jurgen groził Gabi – powiedział Robert.
– Pasierb Vicka zaraził całą twoją rodzinę swoją paranoją. Daj sobie spokój z intrygami.
I zapamiętaj – zrobię wszystko, żeby mama była szczęśliwa, nie pozwolę, żebyście jej w tym
bruździli. A teraz żegnam, czekają na mnie – powiedział, oddalając się pośpiesznie.
Orłowscy i Biegler zostali sami.
– Jurgen całkiem mu poprzestawiał w głowie – podsumował Robert.
– Czy chociaż ty mógłbyś nie szargać nazwiska mojego ojca, nazywając nim tego
bydlaka? – mruknął Mark.
– Tak się teraz nazywa i tego nie zmienisz – Robert wzruszył ramionami. – Musimy
sprawdzić, czy Jurgen ma alibi na wczorajszą noc.
Rozdział 3
Byłam bardzo szczęśliwym dzieckiem do trzynastego roku życia. Miałam kochających
rodziców i wspaniałych dziadków. Nie miałam rodzeństwa, ale nie było mi z tym źle. Nie
chodziłam za mamą, żeby mi urodziła siostrzyczkę czy braciszka, bo dzięki temu byłam
w centrum zainteresowania rodziców, a koleżanki i liczne kuzynostwo zapewniali mi
towarzystwo w szkole i w domu.
Zaczęłam dojrzewać stosunkowo późno, w szóstej klasie nie miałam jeszcze rozwiniętych
piersi jak moje koleżanki. Nie interesowałam się również chłopakami w aspekcie seksualnym,
widziałam w nich tylko kolegów, z którymi można pograć w piłkę lub na pegasusie podłączonym
do telewizora. Moi rodzice byli ludźmi zamożnymi, ojciec umiał wykorzystać przemiany
gospodarcze i nieźle się ustawił w sektorze budowlanym. Wykupił sporo udziałów
w państwowym przedsiębiorstwie przekształconym w spółkę z o.o. Będąc największym
udziałowcem i mając doświadczenie kierownicze, został prezesem spółki. Rodzice zamienili
mieszkanie na większe, pięknie je urządzili, kupili nowy samochód i zaczęli wyjeżdżać na
zagraniczne wycieczki, zawsze biorąc swą jedynaczkę ze sobą. Teraz już nie Bułgaria ani
Rumunia, tylko Włochy i Grecja stały się Mekką naszych wakacyjnych wojaży.
Życie było cudowne… do dnia moich trzynastych urodzin. Ten dzień wszystko zmienił.
Po raz pierwszy nie było tortu ze świeczkami ani gości, dostałam pierwszą miesiączkę i…
dowiedziałam się, że mama zachorowała na raka. Rodzice nie powiedzieli mi o chorobie mamy,
podsłuchałam niechcący ich rozmowę.
W jednym dniu zawalił mi się cały mój świat…
Walka mojej mamy z rakiem trwała przez rok. Najpierw operacja, później chemioterapia
i kosztowna kuracja… Ale nic nie pomogło – mama umarła.
Przez ten rok, zaabsorbowana chorobą mamy, nie za bardzo zwracałam uwagi na
przemiany, jakie dokonywały się w moim organizmie. Nogi wydłużyły mi się o dziesięć
centymetrów, a piersi zdążyły urosnąć do rozmiaru numer trzy. Ciało nabrało kształtu klepsydry,
biodra zaokrągliły się, podkreślając smukłą talię. Ostatnim wspólnym zakupem, jaki zrobiłam
z mamą, był pierwszy dla mnie biustonosz.
Później był pogrzeb.
Po pogrzebie rozpoczął się mój horror.
Zaczęło się to późnym wieczorem. Po stypie goście rozjechali się do domów, dziadkowie
również pojechali do siebie. W domu zostaliśmy sami – ja i tata.
Leżałam w łóżku w swoim pokoju, dając upust łzom. Podczas pogrzebu nie płakałam,
dopiero teraz skrywane pod powiekami wylały się słoną fontanną na poduszkę. Usłyszałam kroki
taty. Usiadł na brzegu mojego łóżka i zaczął delikatnie gładzić mnie po włosach.
– Cicho, dziecinko, wszystko będzie dobrze. Przetrwamy to, córeczko. Mamy siebie.
Oderwałam się od poduszki i przywarłam do piersi ojca. Płakałam, mocząc mu koszulę.
On tulił mnie i pocieszał, głaszcząc najpierw po głowie, potem po plecach… później po
piersiach. W pierwszej chwili nie zauważyłam niczego niestosownego w jego zachowaniu,
dopóki nie włożył mi ręki w spodnie piżamy.
Przez wiele lat obwiniałam się, że to była moja wina. Gdybym nie przytuliła się wtedy do
niego, to może by do tego nie doszło. Gdybym stanowczo odepchnęła go, może by tego nie
zrobił…
Co wtedy czułam? Przede wszystkim zdziwienie i zaskoczenie.
Obrzydzenie, wstręt i nienawiść przyszły później.
Bardzo zmieniłam się od dnia pogrzebu. Wszyscy tak uważali – nauczyciele w szkole,
dziadkowie, kuzyni i koleżanki. Zamknęłam się w sobie, odsunęłam od rówieśników,
zaniedbałam się w nauce. Powszechnie uważano, że powodem była śmierć mamy.
Wszyscy krewni i znajomi brali mojego ojca za idealnego rodzica. W szkole udzielał się
społecznie, został nawet przewodniczącym rady rodziców. Odrzucił pomoc babci w domowych
obowiązkach – sam sprzątał i gotował. Obiad zawsze składał się z zupy, drugiego dania i deseru.
Nawet piekł dla mnie wymyślne ciasta, za co chwalono go pod niebiosa. Nie wiedzieli, że
zamiast witaminek kazał mi łykać tabletki antykoncepcyjne, żebym nie zaszła w ciążę.
W dzień mówił do mnie „dziecinko” lub „córeczko”, a w nocy „kochanie”… Właśnie to
było straszne – ta podwójna tożsamość, to rozdwojenie jaźni, chociaż nie był schizofrenikiem.
Dopóki nie znalazłam się w łóżku, traktował mnie jak ukochaną córeczkę, żadne jego słowo ani
spojrzenie nie zapowiadało tego, co będzie się działo nocą. Czasami, przeważnie po wizycie
dziadków, łudziłam się, że wreszcie nastąpi koniec jego nocnych wizyt w mojej sypialni… że
będę dla niego jedynie „córeczką”.
Zaczęłam modlić się o to i w kościele, i w łóżku. Niestety przeważnie nie zdążyłam
dokończyć wieczornego pacierza, bo go przerywało wejście ojca do mojego pokoju. Nawet
widok klęczącej przed krucyfiksem, modlącej się córki nie powstrzymywał jego chorych
zapędów. Początkowo czekał, aż skończę się modlić, i dopiero wtedy dobierał się do mnie. Żeby
odsunąć w czasie moment pójścia do łóżka, zaczęłam odmawiać na głos całą modlitwę
różańcową. Przesuwając paciorki różańca, głośno recytowałam słowa „Zdrowaś, Maryjo”
i „Ojcze nasz”. Cierpliwość ojca jednak szybko się wyczerpała. Widząc, że moje modlitwy coraz
bardziej się wydłużają, brał mnie na ręce i zanosił do łóżka, tłumacząc mi łagodnym głosem, że
jest już późno i pora do spania, bo w szkole muszę być wypoczęta… I rozpinał mi piżamę.
Najdziwniejsze było to, że mimo wszystko kochałam mojego ojca. Potrzebowałam jego
ciepłych słów i aprobaty. Na początku myślałam, że w innych rodzinach również zdarzają się
takie sytuacje, że nie jest to aż tak strasznie nienormalne. Usprawiedliwiałam go, tłumacząc jego
zachowanie miłością do mnie, przecież w romansach zwieńczeniem miłosnych uniesień jest
właśnie skonsumowanie miłości. Pamiętam, że kiedyś przeczytałam w jakiejś książce, że dawno
temu związki kazirodcze były na porządku dziennym. Bardzo mnie to podbudowało, bo w jakiś
sposób rozgrzeszało ojca. Oszukiwałam samą siebie, by móc nadal go kochać…
Po pewnym czasie starałam się odgradzać moje dzienne życie od tego nocnego. W dzień
byłam córką, a on ojcem, natomiast nocą w sypialni zamykałam oczy i wyobrażałam sobie, że
jestem młodą księżniczką poślubioną przez starego króla. Dla dobra królestwa i poddanych
muszę pełnić swą rolę królewskiej małżonki i przez kilka minut (tyle przeważnie trwał stosunek)
znosić jego obmacywania i posapywania. Dobrze, że ojciec nie był dobrym kochankiem i nie
miałam nigdy orgazmu, bo wtedy nie wiem, jak bym sobie poradziła ze swoją psychiką. Dzięki
temu później wszystko stało się bardziej klarowne – nie musiałam obwiniać siebie.
Po kilku miesiącach zaczęłam inaczej patrzeć na ojca. Dzienny tatuś z dnia na dzień
przyjmował coraz bardziej kuriozalne kształty, zaczynało powoli do mnie docierać, że nasz układ
jest chory…
Rozpoczął się mój bunt. Próbowałam różnych sposobów, żeby uniknąć nocnych
odwiedzin ojca. Kłamałam, że mam miesiączkę co dwa tygodnie, nawet plamiłam podpaski
barszczem, bo ojciec je oglądał. Szybko jednak zorientował się w moich oszustwach i mimo
zapewnień, że mam okres, odwiedzał mnie w sypialni. Kilka razy zamknęłam pokój na klucz, ale
wkrótce powyrzucał wszystkie klucze od drzwi. Pewną noc spędziłam w łazience, robiąc sobie
posłanie w wannie. Nie otworzyłam drzwi, chociaż ojciec się tego domagał. Jednak tylko raz
udało mi się tam przespać, bo nazajutrz wykręcił zasuwkę, mówiąc, że zamykanie się w łazience
jest niebezpieczne. Klucz w drzwiach łazienkowych pojawiał się tylko wtedy, gdy przychodzili
goście, a zaraz po ich wyjściu znikał w kieszeni ojca.
Dziwne, ale nigdy na mnie nie krzyknął ani nie uderzył, tylko mi tłumaczył, że tak musi
być. Mówił, że mnie bardzo kocha, najbardziej na świecie, dlatego nie chce żony, tylko mnie.
Ciepłym głosem straszył mnie, że gdybym powiedziała o nas, to zamknięto by mnie w domu
dziecka lub w poprawczaku, bo nikt by w to nie uwierzył. Chyba miał rację – wszyscy go
przecież uważali za idealnego ojca, nawet rodzice mamy. Widzieli, jak dba o mnie, jak stara się
spełnić wszystkie moje kaprysy.
Nawet doradzali mu, żeby mnie tak bardzo nie rozpieszczał, bo to mnie zepsuje. Nikt
z nich nie domyślał się, co kryje się za drzwiami naszego mieszkania. Bałam się powiedzieć
prawdę nie tylko z powodu obawy przed oddaniem do domu dziecka… Sama nie wiem, czego się
bałam – czy rozczarowania, że bliscy mi ludzie wezmą mnie za kłamczuchę? Czy skandalu
i wstydu?
Wszystko zmieniły wakacje u dziadków – rodziców mamy. Ojciec początkowo wzbraniał
się przed puszczeniem mnie samej do nich na Mazury, ale musiał ustąpić, żeby nie wzbudzić
podejrzeń. Poznałam tam młodego prawnika, narzeczonego mojej cioci. Specjalizował się
w prawie rodzinnym. Często opowiadał o różnych kazusach prawnych, z którymi miał do
czynienia na sali sądowej. Chyba dopiero wtedy otworzyły mi się oczy i w pełni dotarło do mnie,
jaką patologią są moje relacje z ojcem. Niczego jednak nikomu nie powiedziałam, postanowiłam
sama załatwić swoje sprawy z ojcem.
Wymogłam na dziadkach, żeby kupili mi kamerę, tłumacząc to moją nową pasją –
filmowaniem. Chcąc spełnić pragnienie swojej ukochanej, osieroconej wnuczki, kupili mi ją na
raty.
Ojciec nie zwrócił uwagi na ten prezent, nie podejrzewał, jakie mam zamiary. Po dwóch
tygodniach przyjechał po mnie stęskniony, żeby mnie zabrać do domu. Nie wzbraniałam się
przed powrotem, nawet udawałam radość na jego widok. W nocy, w mojej sypialni również nie
stawiałam oporu, co bardzo ucieszyło ojca. Nie zgasiłam światła, nie zamknęłam jak zwykle
oczu, czekając, żeby jak najszybciej skończył, tylko wdałam się z nim w pogawędkę. Gdyby był
mniej podniecony, może by go zastanowiły moje wypytywania i niecodzienne zachowanie, ale
po dwóch tygodniach rozłąki ze „swoją córeczką” był zbyt zaaferowany jej ciałem, dlatego nie
nabrał żadnych podejrzeń.
Na drugi dzień po powrocie z pracy zastał mnie w salonie oglądającą film wideo.
– Jaki film oglądasz, córeczko? – zapytał. – Nie jesteś głodna? Zaraz przygotuję obiad.
– Nie jestem głodna tato. Obejrzyj ze mną film.
– Dziecinko, po obiedzie.
– Tato, teraz – powiedziałam twardo. Mój ton spowodował, że spojrzał na mnie uważnie.
– Ten film również ciebie zainteresuje.
Dopiero wtedy rzucił okiem na ekran. To, co zobaczył, spowodowało, że od razu
z wrażenia usiadł w fotelu.
– Co to jest? – zapytał zduszonym głosem, tak cicho, że ledwo go usłyszałam.
– Tato, to ty i ja wczoraj w nocy – powiedziałam spokojnie.
Poderwał się z fotela i szybko wyjął kasetę. Zaczął ją szarpać nerwowo, chcąc jak
najszybciej zniszczyć.
– Tato, to tylko kopia. Zrobiłam ich kilka. Oryginał jest ukryty. Żeby oszczędzić ci
niepotrzebnego kłopotu, informuję cię, że schowałam kasetę nie w naszym mieszkaniu, tylko
w innym miejscu. Napisałam również kilka listów, co mają zrobić dziadkowie na wypadek,
gdyby mi się coś złego przytrafiło.
– O czym ty dziecko mówisz? – zapytał blady na twarzy.
– W razie gdybyś chciał mnie zabić. – Ostatnio przeczytałam trochę kryminałów, więc
moja wyobraźnia pracowała ostro.
– Dziecko, jak możesz coś takiego mówić?! – Naprawdę był wstrząśnięty moimi
słowami. – Przecież ja cię bardzo kocham! Najbardziej na świecie!
– Nie wątpię w to, tato, ale to jest chora miłość – dodałam cicho, widząc jego minę.
Naprawdę bałam się, żeby nie dostał zawału.
Dałam mu na razie spokój, poszłam do swojego pokoju. Kiedy po dwóch godzinach
wróciłam do salonu, dalej tam siedział, w tym samym fotelu i w tej samej pozycji.
– Tato, już nie będzie twoich nocnych wizyt w mojej sypialni. Nie powiem nikomu o tym,
co mi robiłeś, ani nie pokażę filmu, ale… będziesz musiał spełnić kilka moich warunków.
Powiem ci o nich w odpowiednim czasie.
Od tego dnia moje życie w domu się zmieniło. Tak samo jak ojciec. Nie był już tym
dobrotliwym, o dobrodusznej twarzy rodzicem, nie mówił do mnie „dziecinko” ani „córeczko”…
ale nie mówił również „kochanie”. Nie gotował już domowych obiadów i nie piekł ciasta… ale
nie odwiedzał mnie też w sypialni. Zmiany te bardzo mi odpowiadały.
Znowu zaczęłam przypominać dziewczynkę sprzed swoich trzynastych urodzin – trochę
rozpieszczoną, zawsze najlepiej ubraną, obdarowywaną najmodniejszymi gadżetami.
Z wszystkich uczniów w szkole miałam najszybszy komputer, najnowszą komórkę, a po
ukończeniu osiemnastu lat – nowy samochód.
Ostatni raz widziałam ojca po maturze. Kilka dni po ogłoszeniu wyników przyszłam do
jego pokoju.
– Tato, jutro wyjeżdżam na studia.
– Gdzie? – zapytał bez większego zainteresowania.
– Daleko od ciebie, na drugi koniec Polski.
– Dobrze – odparł podobnym tonem jak poprzednio.
– Musisz mi opłacać studia, wynająć mieszkanie. Nic więcej od ciebie nie chcę. Nigdy już
nie zobaczysz mnie w tym domu.
Nazajutrz wyjechałam. Pociągiem. Samochód mu zostawiłam.
Rozdział 4
W piątek rano do hotelu przyjechało dwóch policjantów, jeden w randze aspiranta, drugi
– komisarza. Byli to inni funkcjonariusze niż poprzednio. Komisarz Jacek Szpak od razu dał do
zrozumienia, że jest tym ważniejszym. Na wstępie poinformował wszystkich o śmierci Gabrysi.
Bez zbędnych ceregieli przeszedł do drugiego punktu swojej wizyty, komunikując, że
prawdopodobnie nie był to wypadek, tylko zabójstwo. Nakazał nie opuszczać nikomu Jasła bez
jego pozwolenia.
– Ale ja chcę wracać do domu! Źle się czuję, jestem w ciąży – oburzyła się Aga.
– Wczoraj też była pani w ciąży, w dniu śmierci pani Gabrieli Gajdy również. Nic się nie
stanie, gdy przedłuży pani pobyt o klika dni. Jeśli nie ma pani zaufania do swojego męża i teścia,
to informuję, że w Jaśle są też inni lekarze.
Rozejrzał się wokół, obserwując zebranych siedzących na tarasie. Zatrzymał dłużej wzrok
na twarzy Marty, czego nie omieszkał zauważyć Mark.
– Słyszałem, że właścicielem hotelu jest teraz pan Woźniak. Czy udostępni mi pan jakieś
pomieszczenie, w którym mógłbym przesłuchać świadków? Proszę przynieść ze sobą dowody
osobiste albo paszporty. Kto z państwa był na miejscu zdarzenia? – Popatrzył na podniesione
dłonie. – A kto był tam dzień później? Muszę przyznać z przykrością, że popełniliśmy trochę
błędów proceduralnych, ale to się już nie powtórzy. Ekipa śledcza jest na miejscu i zabezpiecza
ślady. Czy ktoś ma przy sobie dowód osobisty, żebyśmy nie tracili czasu?
Robert, Mark i Marta wyciągnęli dokumenty, pozostali mieli je w pokojach.
Komisarz Szpak, oglądając dowód Marty, uśmiechnął się do dziewczyny.
– Widzę, że jest pani moją krajanką. Moi rodzice też mieszkają w Rzeszowie – zauważył,
patrząc z zainteresowaniem na dziewczynę. – Dziwne, że nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy.
– Moja narzeczona nie mieszka już w Rzeszowie, tylko ze mną w Wiedniu –
odpowiedział za Martę Mark tonem właściciela.
Policjant spojrzał chłodno na mężczyznę.
– Pan jest Austriakiem. To do pana należy to audi na parkingu?
– Tak… jeśli chodzi o samochód. Jestem również w połowie Polakiem.
– Dla mnie jest pan Austriakiem, bo z tego, co wiem, tylko w wyjątkowych sytuacjach
można mieć w Austrii podwójne obywatelstwo. Kto jeszcze z państwa nie ma polskiego
obywatelstwa?
Do góry podniosły się trzy ręce.
– Ja mam podwójne obywatelstwo, polskie i amerykańskie – oznajmiła Jola Richardson.
– Komisarzu, proszę się nie obawiać – złośliwie uśmiechnął się Mark. – Wszyscy mówią
po polsku, nie będzie potrzebny tłumacz.
– Panie Biegler, muszę pana rozczarować, policjanci w Jaśle znają obce języki. Nie tylko
angielski, ale nawet niemiecki – odpowiedział zimno Szpak. – Pan pierwszy pozwoli ze mną na
przesłuchanie.
Wieczorem sypialnię Orłowskich znowu odwiedzili Marta z Markiem i Krzysiek. Aga
spała.
– Ten gliniarz jest niegłupi – zauważyła Renata.
– Głupi czy nie, ale uważa mnie za głównego podejrzanego – burknął Krzysiek.
– Nie sądzę. Tylko udaje, żeby cię nastraszyć. Zainteresował się rozmową Jurgena z Gabi.
Dopytywał się, co dokładnie słyszałam – odparła Renata.
– Głównym podejrzanym powinien być Woźniak i… ewentualnie Aga. Oni mieli powód
– powiedział Biegler. – W jaki sposób Woźniak znalazł się nad stawem? Czy ktoś go
poinformował o wypadku? Może ty, Robert?
– Nie, po telefonie od Berta od razu pobiegłem nad staw… Ale nie wierzę, żeby Janek
zrobił coś takiego.
– No właśnie, jak znalazł się tam Woźniak? Przy mnie ani Anka, ani Bert nie dzwonili do
niego. Kiedy się tam zjawiłem, Anka udzielała Gabi pierwszej pomocy – zastanawiał się
Krzysiek.
– Może Bert zawiadomił go wcześniej?
– Nie sądzę, nie znał przecież jego numeru.
– A kto wezwał pogotowie?
– Bert. Zrobił to przy mnie. Potem zadzwonił po ciebie, tato.
– Kto przyjechał quadem?
– Woźniak.
– Idąc nad staw, nie widzieliśmy, żeby obok nas przejeżdżał – zauważył Mark. – Czy on
wiedział o tobie i Gabi?
– Chyba nie.
– Ale zauważył, że macie się ku sobie – wtrąciła Renata. – Pamiętasz, Marta, jak podczas
dancingu spotkałyśmy Woźniaka i Gabi przed restauracją? Wydawało się, że Woźniak był zły na
Gabi. Możliwe, że był zazdrosny o Krzyśka. Krzysiu, wszyscy zauważyli wasze umizgi –
powiedziała cierpko.
– Ja nic nie zauważyłem – powiedział Robert.
– Ani ja – dodał Mark.
– Nie zauważyliście, bo jesteście facetami. Każda kobieta zwróciła na to uwagę. Aga
również. Jak myślicie, dlaczego zażądała powrotu do hotelu?
– Mamo, sugerujesz, że Agę też można zaliczyć do grona podejrzanych? W to nigdy nie
uwierzę! Nie robiła mi żadnych scen zazdrości.
– Bo jest sprytna. Wie, że to by nic nie dało. Nic nie sugeruję, tylko dokładnie naświetlam
okoliczności.
– Na mordercę najbardziej pasuje mi Jurgen – stwierdził Robert.
– Ale jaki miałby motyw? Tym bardziej że Renata słyszała ich rozmowę – powątpiewał
Mark. – Czy morduje się kogoś, bo nie wykonał polecenia?
– Niektórzy tak robią, na przykład mafia. Może nie chciał jej zabić, zaczęli się szarpać,
a ona wpadła do wody?
– Ja też bym z radością oglądał Szewczyka za kratkami, ale coś mi tu nie pasuje. Prędzej
Woźniak – upierał się przy swoim Mark. – Krzysiek, jak się zachowywał Woźniak
w samochodzie, gdy jechaliście razem do szpitala?
– Nijak. Nie odzywał się do mnie – Krzysiek wzruszył ramionami.
– Przez cała drogę nic nie powiedział?
– Nie.
– Nie czułeś wrogości z jego strony?
– Chyba nie.
– Nie jest głupi, wiedział dobrze, dlaczego Gabi przyszła nad staw. Może nie chciał jej
zabić, może wpadła do wody, gdy się szamotali?
– Gdyby ten ktoś nie chciał jej śmierci, to by wskoczył do wody i próbował ją ratować,
przecież wszyscy wiedzieli, że Gabi nie umie pływać! – wtrącił Krzysiek.
– Jurgen mógł nie wiedzieć – znowu oponował Robert.
– Na pewno o tym wiedział, przecież pracowała u niego. I chyba nie tylko pracowała –
mruknęła Renata.
– Krzysiek, czy Gabi mówiła ci coś o Jurgenie?
– Nie. Nie rozmawialiśmy ani o przeszłości, ani o przyszłości. Oboje zdawaliśmy sobie
sprawę, że ta przygoda będzie trwać tyle, ile mój pobyt w Jaśle.
– Krzysiu, nie poznaję ciebie – cicho powiedziała Renata. – Naprawdę nie poznaję. No
cóż, niedaleko pada jabłko od jabłoni. Jaki ojciec taki syn.
– Renata, daj mi w końcu spokój! Odczep się ode mnie! – zdenerwował się Robert. – Ile
lat będziesz to wałkować?!
– Do końca życia… albo do rozwodu! – odburknęła Renata.
Nazajutrz zaraz po śniadaniu Robert poszedł do gabinetu Woźniaka. Od incydentu nad
stawem Jan unikał towarzystwa swoich gości, rzadko jadł z nimi posiłki, nie spędzał z nimi
wolnego czasu na tarasie, tak jak to robił przedtem. Atmosfera w hotelu zrobiła się nieprzyjemna,
w powietrzu wręcz wibrowało od poczucia zagrożenia i nieufności. Każdy patrzył na drugiego
przez pryzmat morderstwa i zastanawiał się, czy jego rozmówca nie jest zabójcą. Chyba wszyscy
marzyli o powrocie do domu.
Robert zapukał do drzwi, ale nie usłyszawszy odpowiedzi, wszedł do pokoju. Jan
Woźniak był sam. Siedział z nogami opartymi o blat biurka i pociągał ze szklanki drinka. Nie
zareagował na widok Roberta. Nie uśmiechnął się na powitanie, jak to zwykle robił, ani nawet
nie ściągnął nóg z blatu.
– Janek, chciałbym pogadać z tobą o Gabi. – Orłowski od razu przeszedł do sedna
sprawy. – Czy byłeś z nią na kładce nad stawem? Wiedziałeś o ich schadzce? Czy pokłóciliście
się i podczas szamotania wpadła do wody?
Woźniak w milczeniu przyglądał się Robertowi. Opróżnił szklankę do dna i dopiero
wtedy się odezwał.
– I wiedząc, że nie umie pływać, nie wskoczyłem za nią do wody, tym samym skazując ją
na śmierć? Uważasz mnie za mordercę, bo siedziałem w więzieniu? – zapytał spokojnie.
– Nie uważam cię za mordercę. Więzienie nie ma tu nic do rzeczy. Ale w afekcie można
popełnić niejedno głupstwo, zazdrość potrafi zrobić z człowieka idiotę.
– Wiesz, że kiedyś w dzieciństwie cyganka wywróżyła Gabi z kart, że umrze, topiąc się
w wodzie? Chyba dlatego tak panicznie bała się wody. – Woźniak jakby nie słyszał słów
Roberta. Po chwili westchnął ze znużeniem. – Nie byłem z nią na kładce.
– Ale ją śledziłeś. Gdy ujrzałeś Berta wyciągającego ją z wody, wróciłeś do hotelu,
wsiadłeś do quada i ponownie przyjechałeś nad staw.
Zapadła cisza. Woźniak wstał zza biurka, skierował się do szafki z alkoholami.
– Chcesz drinka? – zapytał.
– Nie.
Napełnił szklankę w jednej trzeciej wódką, dolał coli i wrócił na poprzednie miejsce.
– W pierwszej chwili się wystraszyłem, że wszyscy wezmą mnie za zazdrośnika, który
wrzuca swą wiarołomną kochankę do wody. Przecież zazdrość to dobry motyw morderstwa –
pociągnął ze szklanki. – No i ta moja więzienna przeszłość. To było przecież kilka miesięcy
odsiadki. – Uśmiechnął się cierpko. – Rozczaruję cię, Robert, ale to nie ja byłem z nią na kładce.
Musisz znaleźć innego kozła ofiarnego, żeby uratować dupę swojemu szczeniakowi.
Wbił wzrok w Roberta. Oczy jego było zimne, inne niż zawsze. Robert miał wrażenie, że
należą do nieznajomego człowieka, a nie do jego dobrego kolegi, którego znał od lat.
– Uważam, że to on przyczynił się do śmieci Gabi. Może jej nie wepchnął do wody, ale to
przez niego ta dziewczyna nie żyje. Nigdy mnie nie lubił. Wdał się z nią w romans tylko dlatego,
żeby mnie ośmieszyć – powiedział twardo.
– Zależało ci na tej dziewczynie?
– Oczywiście, że mi zależało. Była miłym i sympatycznym stworzeniem, które wie, jak
mężczyźnie sprawić w łóżku przyjemność. Taka druga Anka… Może nie tej klasy co tamta, ale
nie najgorszy surogat. – Uśmiechnął się swoim dawnym uśmiechem. – Muszę cię jednak
rozczarować, nie oszalałem dla niej z miłości, tak samo jak i dla Anki. Układ był jasny. One
dawały urodę, młodość i dobry seks, a ja pieniądze i inne z tym związane profity. Nigdy nie
miałem zamiaru skakać z ich powodu z mostu, a tym bardziej wrzucać je do wody. Ale nie
podobało mi się to, że przyprawiano mi rogi. Podejrzewałem ją, nie miałem jednak pewności, bo
Gabi oczywiście zaprzeczała… W tym dniu dostałem anonim, że mają randkę nad stawem.
Poszedłem tam z zamiarem przyłapania ich na gorącym uczynku. Planowałem wyrzucić ją na
drugi dzień z mojego łóżka i z pracy… ale nie wrzucać jej do wody.
Robert w milczeniu obserwował kolegę. Uważnie patrzył na jego twarz i mimikę,
badając, czy nie kłamie. Uwierzył mu.
– Czy widziałeś na kładce Gabi?
– Nie. Ujrzałem Berta wyciągającego kogoś z wody. W pierwszej chwili pomyślałem, że
to Anka, bo zauważyłem, że coś zaiskrzyło między nimi, ale ona po chwili nadeszła.
– Skąd wiedziałeś, że to Bert? Czy latarnia przy kładce się świeciła?
– Nie, było ciemno, tylko księżyc dawał światło. Widziałem jedynie męską sylwetkę. Ale
rozpoznałem głos Berta, gdy wystraszony mamrotał coś do siebie. Gdy zrozumiałem, że
wyciągnął Gabi, wystraszyłem się i pobiegłem do hotelu. Miałem zamiar położyć się do łóżka,
ale zmieniłem zdanie. Pomyślałem, że może przydam się do czegoś. Wsiadłem do quada
i wróciłem nad staw, ale inną drogą, bo zauważyłem ciebie, jak biegniesz w tamtą stronę.
– Czy widziałeś tam jeszcze kogoś?
– Tak. Wydawało mi się, że ktoś biegnie przez krzaki.
– Mężczyzna? Kobieta?
– Nie wiem, widziałem tylko zarys postaci.
– Może to był Krzysiek?
– Nie, on już był przy kładce.
– To znaczy, że oprócz Anki, Berta, Krzyśka i ciebie był tam ktoś jeszcze?
– Tak.
– Chyba ten, co ci wysłał wiadomość. Masz ten anonim przy sobie?
– Nie, wyrzuciłem go, nie lubię anonimów. Początkowo nie miałem zamiaru potraktować
go serio, dopiero później zdecydowałem się tam iść.
– Jak wyglądał ten anonim? Był napisany odręcznie?
– Nie. Z drukarki.
– Ile drukarek jest w hotelu?
– W moim biurze, w biurze Gabi, w sekretariacie i w bibliotece. Komputerów jest więcej,
ale tylko cztery drukarki.
– Reasumując, każdy mógł wydrukować ten anonim. I ktoś z personelu, i z gości.
– Chyba tak.
Co było tam napisane?
– Jesteś rogaczem. Jeśli chcesz zobaczyć, jak ci przyprawiają rogi, to bądź przy kładce
nad stawem o pierwszej w nocy.
– Powiedziałeś Gabi o tym liście?
– Nie.
– Czy kłóciliście się z powodu Krzyśka?
– Tylko raz, wtedy gdy byliśmy na dancingu. Nie podobało mi się ich zachowanie.
Powiedziała, że niczego między nimi nie ma… Uwierzyłem – westchnął. – Dopiero ten list
otworzył mi oczy.
– Autor anonimu chciał, żebyś tam poszedł, żebyś ich przyłapał in flagranti.
– Chyba chciał, żebym był głównym podejrzanym, bo miałem motyw. Prawdopodobnie
mordercą jest osoba, która napisała anonim.
– Czy coś łączyło Gabi z Szewczykiem?
– Nie wiem. Zaprzeczała… ale to możliwe. Vick nie przepuści żadnej ładnej dziewczynie.
– Co masz na niego, Janek? – po chwili wahania zapytał Robert.
– Mówiłem ci, że nic nie mam.
– Nie kłam. Renata była świadkiem rozmowy Szewczyka z Gabi. Nakazał jej coś
przynieść. Ona tłumaczyła się, że niczego nie znalazła. Że tego tutaj nie ma, tak się wyraziła.
Robert obserwował twarz kolegi i zauważył pewne wahanie. Pokój wypełniła cisza,
dopiero po chwili Woźniak się odezwał:
– Nie wiem, o czym mówisz, Robert. Nic na nikogo nie mam. Nie wiem, o co chodziło
Jurgenowi.
Orłowski zmarszczył brwi, spojrzał koledze w oczy.
– Rób, jak uważasz, Janek. Wydaje mi się, że to Szewczyk zabił Gabi, a zaplanował
zrobić z ciebie zabójcę.
Robert jeszcze przez chwilę patrzył w milczeniu na przyjaciela, ale nie widząc żadnej
reakcji z jego strony, wyszedł z pokoju.
Robi z siebie podfruwajkę. Taka fryzura nie konweniuje z datą urodzenia w jej paszporcie
– Renata skomentowała długie rozpuszczone włosy Joli. – U ponad pięćdziesięcioletniej kobiety
to jest żałosne.
– Nie zapominaj, że ona ma tyle lat co ja – mruknęła Bożena. – Przyganiał kocioł
garnkowi. Ten twój koński ogon też bardziej pasuje do nastolatki. Każda stuprocentowa kobieta
chce młodo wyglądać, na mniej lat niż ma. To normalne.
– Masz rację. Odzywa się we mnie zazdrosna jędza. Ale trudno mi się pogodzić z faktem,
że moja poprzedniczka jest ładniejsza ode mnie.
– Ten Jurgen robi wrażenie bardzo w niej zakochanego. Gdybym nie dowiedziała się od
was, jaki z niego gagatek, to wzięłabym go za sympatycznego człowieka.
Renata i Bożena siedziały na ławeczce w altance i obserwowały osoby zgromadzone na
tarasie. Oprócz Joli i Jurgena, który nie odstępował jej nawet na chwilę, siedziało tam kilka osób,
między innymi Robert.
– Mam wrażenie, że mojemu mężowi znowu wrócił apetyt na Jolę. – Renata westchnęła
głośno. – Ciągle plącze się koło niej i ją obserwuje.
– Tak jak Adam Ankę. Zobacz, aż wstał na jej widok – zauważyła Bożena.
Na taras weszli Anka i Patryk. Dołączyli do siedzących. Adam wysunął stołek, żeby
dziewczyna usiadła obok niego. Musiała powiedzieć coś dowcipnego, bo towarzystwo się
roześmiało. Faktycznie, Adam dwoił się i troił, żeby zainteresować sobą Ankę – zauważyła
Renata.
Niebawem przy tarasowym stole zjawili się Sosnowscy. Z twarzy Anki zniknął uśmiech.
Odwróciła się w stronę Patryka i podsunęła mu paterę z owocami. Widać było, że chłopak trochę
się wzbrania przed karmieniem go witaminkami, ale w końcu wziął banana.
– Hm, ciekawe, co z tego wyniknie. Czy wyjdzie za Lewandowskiego, czy nie? –
burknęła Renata. – Bardzo matkuje Patrykowi, zachowuje się w stosunku do niego jak dobra
macocha.
– Ale to jej wcale nie przeszkadza przyprawiać rogi jego ojcu. Popatrz na Berta, ma tak
samo cielęcy wyraz twarzy jak mój mąż, gdy na nią patrzy – skomentowała złośliwie Bożena. –
Nie wierzę, żeby nie spali ze sobą. Zresztą co by robili we dwójkę w środku nocy nad stawem?
Teraz ta suka chce zamydlić oczy chłopakowi, żeby nie poskarżył ojcu.
– Nie mów, cały czas, jak tu przebywają, nadskakuje Patrykowi. Przecież on ma już
szesnaście lat, a ona traktuje go jak sześciolatka. Zobacz, nawet obiera mu pomarańczę.
Rzeczywiście, Anka położyła obrany owoc nie na swój talerz, tylko na talerz chłopaka.
Renata przez chwilę w milczeniu obserwowała siedzących przy stole.
– Aż mi się robi mdło od tych blond głów. Same naturalne chemiczne blondynki! Czy nie
ma innych farb na rynku?! – prychnęła Renata.
– Czy możesz odczepić się od tego koloru, ty naturalny chemiczny kasztanowcu? –
odpaliła właścicielka blond czupryny.
– Przepraszam, ale mój kolor jest bardziej wyrafinowany. To nie tylko kasztan, ale też
mahoń z odrobiną miedzi. Moja fryzjerka musi się nieźle napracować, żeby wydobyć taki piękny
brąz z moich włosów – uśmiechnęła się Orłowska. Po chwili jednak uśmiech znikł z jej twarzy. –
Boże, co my robimy. Biedna Gabi nie żyje, a my gadamy bzdury. Jesteśmy beznadziejne.
– Nie wiesz, kiedy będzie pogrzeb?
– Jeszcze nie wiadomo, policja o tym zadecyduje.
– Janek mówił, że on wyprawi jej pogrzeb. Rodzice i dziadkowie Gabi nie żyją, nie miała
też żadnego rodzeństwa. Od czasu wyjazdu na studia nie utrzymywała kontaktu z dalszą rodziną.
– O czym plotkujecie? – obie kobiety aż podskoczyły, słysząc z tyłu, zza żywopłotu głos
Roberta.
– Ale nas wystraszyłeś! Jak się tam znalazłeś? Przecież przed chwilą byłeś na tarasie? –
zdziwiła się Renata.
– Chciałem dowiedzieć się, o czym gadacie. Chodźcie na taras, czekają na was lody.
Robert spojrzał na zegarek. Podświetlił tarczę, żeby zobaczyć godzinę. Było już dziesięć
po drugiej. Może niepotrzebnie czeka, może ona nie przyjdzie? Postanowił za dziesięć minut
wrócić do hotelu. Gdy tylko to pomyślał, zaraz ujrzał kobiecą postać zbliżającą się do altanki. Na
ten widok wstał z ławeczki.
– Witaj Jolu, myślałem, że nie przyjdziesz.
– Jednak przyszłam. Czy twoja żona… wie o tym, że tu jesteś? – zapytała niepewnie.
– Nie. Nie powiedziałem jej… Śpi… A Szewczyk?
– Śpimy osobno. Już w dniu przyjazdu poprosiłam o drugi pokój, tłumacząc się, że
kobieta w moim wieku nie lubi być rano oglądana przez mężczyznę.
Na chwilę oboje zamilkli.
– Chciałem z tobą porozmawiać, a Szewczyk nie dopuszcza mnie do ciebie.
– Ja też chciałam spotkać się z tobą – szepnęła i przytuliła się do Roberta. – Tak bardzo
tęskniłam za tobą. Wiedziałam… czułam, że ty również chcesz się ze mną spotkać.
Robert poczuł się niezręcznie, odsunął się trochę od kobiety.
– Chciałbym porozmawiać z tobą o Szewczyku – zaczął niepewnie. – Nie znasz go, Jolu,
nie powinnaś wychodzić za niego za mąż.
– Jeśli nie będziesz tego chciał, to nie wyjdę… To zależy tylko od ciebie – usłyszał jej
szept.
Robert zrozumiał, że kobieta potraktowała opacznie ich spotkanie. Nie wiedząc, jak
wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji, dla zyskania czasu wyjął paczkę papierosów.
– Zapalisz?
– Nie, nie palę.
– Pozwolisz, że ja zapalę? – Wyjął jednego papierosa i zapalniczkę. – Nie jestem
nałogowcem, ale czasami lubię zapalić, pozwala mi to trochę się uspokoić. Cały ten ceremoniał
związany z paleniem wycisza mnie.
Wolał mówić o papierosach, niż powiedzieć prawdę. Gdy wyczerpał „papierosowy”
temat, odetchnął głęboko.
– Jolu, źle mnie zrozumiałaś… Spotkałem się z tobą, żeby porozmawiać o Jurgenie…
a nie o nas. W tej kwestii nic się nie zmieniło…
Mimo że było dosyć ciemno, dostrzegł, jak kobieta sztywnieje. Wyprostowała się,
zamknęła oczy i głośno przełknęła ślinę. Rozczarowanie było tak widoczne na jej twarzy, że
słowa stały się zbędne.
Robert poczuł się jak łajdak. Nie przypuszczał, że Jola dalej coś do niego czuje, nic na to
nie wskazywało. Gdyby wiedział, nie wysłałby SMS-a z propozycją spotkania. Ale musiał ją
ostrzec! Gdyby przytrafiło się jej coś złego, nigdy by sobie tego nie darował.
– Jolu, Szewczyk jest przestępcą i mordercą. Zabił swoją żonę, matkę Marka, żeby
przejąć jej majątek. Boję się, żeby ciebie też to nie spotkało.
Kobieta odsunęła się na koniec ławki.
– Uważasz, że już nie mogę podobać się mężczyźnie? Że tylko moje pieniądze mogą być
powodem męskiego zainteresowania? – Jej głos zabrzmiał głucho.
– Jolu, nadal jesteś piękną kobietą. To nie o to chodzi…
– Piękną kobietą, mówisz… ale mnie nie chcesz? I nigdy nie chciałeś. Wolałeś swoją
wypacykowaną żonkę, która nie dorasta mi urodą nawet do pięt. To nie moje słowa, to opinia
innych mężczyzn. – Gniew wykrzywił jej twarz.
– Uspokój się, Jolu. Nie przyszedłem tu, żeby rozmawiać o mojej żonie, tylko
o Szewczyku. Ten człowiek jest niebezpieczny. Bardzo niebezpieczny. Starałem się ostrzec Berta
przed nim, ale mi się nie udało – westchnął. – Jolu, nie chciałbym, żeby przydarzyło ci się coś
złego. To łajdak bez skrupułów, zdolny do wszystkiego… nawet do morderstwa. Kilka lat temu
w cyniczny sposób przyznał mi się do zabicia żony. Przyczynił się też do śmierci Ewy
Kruczkowskiej, matki Marty. Podejrzewam go o zabicie Gabi, bo według mnie tylko on z tego
towarzystwa jest zdolny zabić… Proszę cię, nie wiąż się z nim.
– Wiktor uprzedził mnie o waszej paranoi. Powiedział, że oskarży was o zniesławienie.
Radzę ci uważać na słowa. Zgłosi policjantowi, że go bezpodstawnie nękasz. Do twojej
wiadomości – Wiktor był ze mną, gdy zginęła ta dziewczyna.
– Skąd wiesz, przecież macie osobne pokoje?
– Ale od czasu do czasu śpimy razem. W tym dniu nie poszedł do swojego pokoju. I całe
szczęście, bo inaczej faktycznie mogłabym ci uwierzyć i zrezygnować z wartościowego
człowieka.
Na chwilę zamilkła, jakby chciała się uspokoić, ale zaraz wróciła do tematu
narzeczonego.
– Wiktor przyznał mi się, że ma trochę na swoim sumieniu. Nie zawsze też jego interesy
były przezroczyste dla urzędu skarbowego, ale w Polsce przedsiębiorcom jest trudno dobrze
prosperować w praworządny sposób. Bert zgadza się z nim, bo również założył tu firmę. Trzeba
nieźle kombinować, żeby wyjść na swoje.
– Ja nie mówię o drobnych grzeszkach, które ma prawie każdy na sumieniu, tylko
o morderstwach. Jolu, boję się o ciebie.
– Robert, przestań! – przerwała mu ostro. – Wiktor nie jest mordercą! Nie zawsze był
święty, ale się zmienił. Jest szanowanym biznesmenem, ma pieniądze, nie potrzebuje moich. Nie
możesz uwierzyć, że ktoś potrafi pokochać mnie dla mnie samej, a nie dla moich pieniędzy?! To,
że tobie się nie podobam, nie oznacza, że nie podobam się innym mężczyznom. Wiktor mnie
kocha… Od czasów licealnych! Nigdy nie potrafił o mnie zapomnieć. Czasami w życiu kocha się
tylko jedną osobę. Wiem coś na ten temat. Powiedziałam Wiktorowi o moim uczuciu do ciebie.
I mnie rozumie… bo to samo czuje do mnie… Wierzę mu. On potrafi dać mi szczęście.
Robert smutno patrzył na kobietę. Widział, że jest bezsilny, że jego słowa jej nie
przekonają. Pokręcił głową i westchnął.
– Trudno. Zrobisz, co uważasz, ale pamiętaj, że cię ostrzegałem. Bardzo bym chciał się
mylić co do Szewczyka.
– Nie nazywaj go Szewczykiem! Przypominam ci, że on teraz nazywa się Jurgen. Vick
Jurgen!
– Dla mnie zawsze będzie Szewczykiem. Obiecałem Markowi nie szargać nazwiska jego
ojca, używając go w stosunku do tego łajdaka. Żegnaj Jolu – odwrócił się i zostawił ją samą
w altance.
Robert otworzył oczy, nie wiedząc, co się dzieje. Dopiero po chwili zorientował się, że
ktoś puka do drzwi. Spojrzał na miejsce w łóżku zajmowane przez żonę – było puste. Wstał
i otworzył drzwi.
Na progu stał Krzysiek.
– Tato, dlaczego tak długo nie wstajecie? Już jedenasta. Przyjechał komisarz, chce z tobą
porozmawiać.
– Nie ma mamy na dole?
– Nie. – Syn uśmiechnął się krzywo. – Powiedz mamie, żeby nie malowała ust, gdy idzie
z tobą do łóżka. Zostawiła na tobie ślady szminki.
Robert zerknął w lustro. Faktycznie, na policzku odbite były damskie usta w kolorze
amarantowym. Musiała to zrobić Jola, przytulając się do niego dziś w nocy. Jednak nie
powiedział nic synowi o nocnym spotkaniu w altance. Szybko wziął prysznic i nawet się nie
goląc, ubrał się i zszedł na dół.
W jadalni wlał do szklanki zimne już kakao i ugryzł kawałek rogalika. Rano nigdy nie był
głodny, jego żołądek przyzwyczaił się trawić śniadanie około południa, gdy jego właściciel miał
już za sobą kilka wykonanych zabiegów. Robert zawsze operował na czczo, dopiero po wyjściu
z sali operacyjnej mógł normalnie zjeść posiłek.
– Czy nie za późno na śniadanie? – usłyszał z tyłu głos komisarza Szpaka. – A gdzie
podziewa się pana małżonka, doktorze?
– Dzień dobry, komisarzu. Nie wiem, co się dzieje z żoną. Może poszła na spacer, bo nie
było jej w pokoju, kiedy się obudziłem.
– Przypominam państwu, że nie wolno wam się oddalać od hotelu, jesteście mi na razie
tutaj potrzebni. Proszę poszukać żony i potem przyjść do gabinetu. Musimy porozmawiać –
powiedział na odchodnym.
Robert nie dokończył rogalika, wypił tylko kakao. Poszedł na taras, gdzie najczęściej
siedzieli pensjonariusze hotelu. Nikt jednak nie widział dziś Renaty. Ani Iza, ani Bożena, ani nikt
inny. Nie było jej też w altance, ani na ławeczce za żywopłotem, gdzie często czytała książkę.
Poszedł nawet nad staw, ale tu również jej nie zauważył. Zaniepokojony wrócił do hotelu i udał
się na spotkanie z komisarzem. W korytarzu o mało co nie wpadł na Jurgena. Przez głowę
przeleciała mu trwożna myśl, czy on nie ma czegoś wspólnego ze zniknięciem Renaty.
– Widziałeś dziś moją żonę?
Jurgen nie odpowiedział, tylko poszedł dalej, przesyłając mu wrogie spojrzenie.
Robert zapukał do drzwi pokoju zarekwirowanego przez policjanta.
– Komisarzu, nie mogę znaleźć swojej żony. Nie wiem, gdzie jest. Niepokoję się o nią.
Zapytałem Jurgena, ale nie raczył mi odpowiedzieć.
– Doktorze Orłowski, ja właśnie w tej sprawie chciałem z panem rozmawiać. Doszły
mnie skargi, że pan szkaluje dobre imię pana Jurgena. Nęka pan jego narzeczoną, opowiadając
o nim wymyślone rzeczy. Podobno rozsiewa pan plotki, że to on jest odpowiedzialny za śmierć
Gabrieli Gajdy. Pan Jurgen chce wnieść pozew o zniesławienie. – Komisarz przyglądał się
Orłowskiemu, stukając długopisem o blat biurka. – To nie Jurgen zabił tę dziewczynę. Ma alibi.
– Wiem, że jego narzeczona twierdzi, że tę noc spędzili razem. Ale może kłamie, żeby go
chronić? Przecież mają osobne sypialnie. Albo mógł jej wsypać do napoju jakiś środek nasenny
i w międzyczasie iść nad staw.
– Doktorze, widziano go dziesięć minut po pierwszej na dole w jadalni.
– Kto go widział?
– Pańska synowa.
– Co? Aga? – zdziwił się Robert. – Nic nam nie mówiła.
– Zeszła na dół napić się wody i widziała go, jak idzie do swojego pokoju.
– Dlaczego nikomu o tym nie powiedziała? Kiedy się pan dowiedział?
– Dzisiaj. Pan Jurgen przypomniał sobie, że nie tylko narzeczona może poświadczyć jego
obecność w hotelu tamtej nocy, ale również pana synowa. Zapytaliśmy ją o to i potwierdziła jego
słowa. Nie powiedziała o tym nocnym spotkaniu, bo wydawało się jej to nieistotne, widziała
tylko jakąś wysoką męską sylwetkę. Światło było przygaszone.
– Rzeczywiście, w nocy lampy na korytarzu tylko się żarzą – powiedział w zamyśleniu
Robert.
– Sam pan widzi, że to niemożliwe, żeby Jurgen zabił Gabrielę Gajdę.
– Skąd wiadomo, że to było dziesięć po pierwszej?
– Jurgen spojrzał na zegarek. Synowa również potwierdziła godzinę. Dlatego, doktorze,
proszę zostawić go w spokoju. Akurat jeśli chodzi o to konkretne morderstwo, to jest on czysty…
o innych się nie wypowiadam. – Powiedział to tonem osoby zorientowanej w temacie, chyba
musiał coś poczytać o przeszłości Jurgena, ale widać było, że nie chciał drążyć tej kwestii.
Robert wrócił do swojej sypialni. Zaczął rozglądać się wokół, szukając czegoś, co by mu
podpowiedziało, gdzie jest Renata. Zauważył, że nie ma jej torebki. Otworzył drzwi szafy.
Ubrania wisiały na swoim miejscu. Wszedł do łazienki i zajrzał na półki z kosmetykami. Ze
zdziwieniem zauważył brak kosmetyczki żony. No tak, bez ubrań mogła się obyć, ale nie bez
kosmetyków – uśmiechnął się do siebie. Ponownie wybrał numer jej telefonu. Ale znowu nie
odebrała.
Spoglądając w lustro, postanowił się ogolić. Włosy na głowie miał nadal czarne,
z wyjątkiem skroni lekko przyprószonych siwizną, ale zarost na twarzy rósł mu siwy, dlatego
zawsze rano dokładnie się golił.
Od czasu gdy zobaczył brak kosmetyczki, trochę się uspokoił. Jeśli pamiętała
o kosmetyczce, to znaczy, że jest z nią wszystko w porządku. Dotykając policzka maszynką do
golenia, nagle zmarszczył brwi.
– Cholera! Musiała widzieć ślad po szmince – krzyknął. Nie dokończył golenia, tylko
wybiegł z łazienki.
Wpadł do pokoju córki. Siedziała w fotelu i czytała książkę.
– Iza zadzwoń do mamy.
– Dlaczego ty nie zadzwonisz? – dziewczynka wzruszyła ramionami, nie odrywając oczu
od książki.
– Dawaj swój telefon.
Wybrał numer. Po chwili usłyszał głos żony.
– Co chciałaś Izuniu?
– Co ty kurwa, wyprawiasz?! Gdzie jesteś do cholery?! – nie usłyszał odpowiedzi, bo
Renata przerwała rozmowę.
– Tato, to niepedagogiczne przeklinać przy dziecku – usłyszał natomiast reprymendę
córki. – Co się stało? Dlaczego krzyczysz na mamę?
– Bo twojej matce znowu odbiło! – powiedział nadal wściekły.
– Tatku ciągle zachowujesz się niepoprawnie w obecności dziecka. Nigdy nie wolno
podważać autorytetu drugiego rodzica.
Orłowski westchnął, spojrzał na córkę, marszcząc brwi… i bez słowa wyszedł z pokoju.
Poszedł szukać swojego drugiego dziecka. Przy tamtym mógł chociaż dać upust swojej złości na
żonę.
Mamo, nie wygłupiaj się, wracaj. Możesz mieć problemy. Szpak ciągle pyta o ciebie.
Przecież zakazał nam oddalać się od hotelu bez jego zgody – Krzysiek przekonywał telefonicznie
matkę.
– Wolę spędzić miesiąc w więzieniu niż minutę w towarzystwie twojego ojca. Powiedz
komisarzowi, że zatrzymałam się w hotelu w Jaśle. Do hotelu Woźniaka nie wrócę.
– Mamo, tata w nocy spotkał się z Jolką, bo chciał ją ostrzec przed Jurgenem.
– Nie wtrącaj się w nasze sprawy. Prędzej zjem zupę widelcem, niż wrócę do hotelu! –
Renata odłożyła słuchawkę.
Włączyła hotelowy telewizor i zaczęła pilotem wędrować po kanałach, ale nie znalazła
żadnego ciekawego programu. W ubraniu rzuciła się na łóżko. Cała dygotała z nerwów. Przed
oczami ciągle miała ślady amarantowych ust na policzku męża. Słyszała, że wychodził z łóżka,
ale nigdy by nie przypuszczała, że ten drań poszedł na miłosną schadzkę!
Renata musiała niebawem przerwać swe rozmyślania, bo usłyszała głośne walenie
w drzwi.
– Otwórz, do cholery! – głos Roberta brzmiał złowrogo. Otworzyła drzwi, żeby nie
wzbudzać niezdrowej ciekawości gości hotelowych. Robert patrzył na nią oczami chorego na
wściekliznę dobermana.
– Co ty, do cholery, wyprawiasz?! Przestań zachowywać się jak neurotyczka! – ryknął.
– Dlaczego neurotyczka? Czy nie mam podstaw być oburzona twoim zachowaniem? To
nie moje usta były odbite na twoim policzku. Nie przypominam sobie, żebym miała
w kosmetyczce szminkę w kolorze amarantowym. – Jej oczy były zimne jak dwie kostki lodu.
– O Boże! Kiedy wreszcie skończysz z tą zazdrością? Mało mamy problemów?! Krzysiek
może być oskarżony o morderstwo, a ty znowu odstawiasz szopkę! Wracamy do hotelu.
Natychmiast!
– Co?! Jak śmiesz zwracać się w ten sposób do mnie?! Nie mam zamiaru przebywać pod
jednym dachem z tobą i twoją kochanką!
Robert głośno wypuścił z płuc powietrze. Pokręcił głową z niecierpliwieniem.
– Renata, błagam cię, nie zaczynaj znowu. Nie teraz, gdy Krzysiek może mieć kłopoty.
Lepiej nie drażnijmy komisarza, nie wolno nam bez jego zgody opuszczać hotelu. Spotkałem się
z Jolą, żeby ją ostrzec przed Jurgenem, ale nic to chyba nie dało… Ona również wzięła to nocne
spotkanie za randkę. Teraz czuje się urażona, bo ugodziłem niechcący w jej kobiecą dumę. Nie
powiedziałem ci o tym spotkaniu, bo się bałem, że zrozumiesz to opacznie. Widzę, że miałem
rację.
– A jak inaczej można zrozumieć ślady cudzych ust na policzku swojego męża?
– Właśnie, na policzku! Tylko na policzku! – zniecierpliwił się Robert, zaraz jednak dodał
pojednawczo: – Malutka, Jola pocałowała mnie wczoraj tak samo niewinnie, jak parę dni temu,
witając się ze mną na tarasie.
Kiedy kilka minut później schodzili ze schodów, mignęła im w drzwiach wejściowych
znajoma sylwetka.
– Czy to nie był Lewandowski? – zapytał żonę Robert. Portier potwierdził ich
przypuszczenia. Okazało się, że narzeczony Anki przebywał w hotelu od kilku dni.
– Co on tu robi? Dlaczego nie zatrzymał się u Woźniaka? – zastanawiał się Robert, gdy
wsiedli do samochodu.
– Prawdopodobnie ma coś do załatwienia w Jaśle, a wstydzi się nam pokazać na oczy.
Facet ma poczucie godności, nie chce być narażony na złośliwe uśmieszki, zależy mu jednak
dalej na Ance i dlatego z nią nie zrywa. To człowiek starej daty, wyznający stare, dobre zasady.
Czy podobałoby się tobie, gdybyś się dowiedział, że spałam z wszystkimi twoimi kumplami?
– Nie. Wystarczy mi Andrzej – mruknął.
– Przypominam ci, że Andrzej był moim narzeczonym. Wyszłabym za niego, gdybyś się
ponownie nie napatoczył w moim życiu… Ale ja, w przeciwieństwie do ciebie, nie narażam cię
na przebywanie w jego towarzystwie.
– Malutka, daj mi już spokój – powiedział pojednawczo Robert.
W tym momencie minął ich samochód Berta. Jechał bardzo szybko.
– Pędzi jak Speedy Gonzales. Chyba na randkę z Anką – mruknął Robert. – Sprowadził
swoje auto do Jasła, żeby być bardziej mobilnym.
– Anka chyba nie wie, że jej narzeczony jest w Jaśle… Już przed ślubem przyprawia mu
rogi. Boże, ale faceci potrafią być beznadziejni! – Prychnęła Renata z lekceważeniem. – Nie ma
nic bardziej żałosnego niż zakochany podstarzały Romeo!
Po drodze wstąpili na chwilę do sklepu, kupić chusteczki higieniczne i podpaski.
Zaledwie dojechali na miejsce, gdy z hotelu wypadła zapłakana Jola. Cała dygotała, z trudem
można było zrozumieć, co mówi.
– Robert, proszę, zawieźcie mnie do szpitala. Przed chwilą odebrałam telefon. Bert miał
wypadek, wiozą go do szpitala, a Wiktor pojechał gdzieś samochodem.
Orłowski w pierwszym odruchu spojrzał na żonę, ale zaraz wyraził zgodę.
– Oczywiście, że cię zawieziemy.
– Po co ja mam tam jechać? Tylko bym przeszkadzała. Sam zawieź Jolę, ja zostanę
w hotelu – odparła Renata.
Z ulgą stwierdziła, że zazdrość już jej minęła. Jej podejrzenia były bzdurne
i bezpodstawne, tylko ośmieszyła się niepotrzebnie. Teraz, patrząc na Jolę, widziała w niej
jedynie przerażoną matkę. Bez trudu mogła sobie wyobrazić, co czuła ta kobieta, dowiadując się
o wypadku syna. „Boże, żeby to nie było nic poważnego”, pomyślała Renata. Chciała wyjechać
stąd jak najszybciej. Nad tym hotelem wisiało nieszczęście, w powietrzu wręcz wibrowało od
zagrożenia.
Robert i Jola wrócili ze szpitala kilka godzin później. Jakiś czas po nich nadjechała Anka.
Jak zwykle większość pensjonariuszy okupowała stół na tarasie, brakowało jedynie Jurgena.
– I co z Bertem?! – podbiegła do Joli podenerwowana Tina. – Czy to coś poważnego?
Jola ciężko klapnęła na ratanowy fotel. Na jej twarzy widoczne było znużenie.
– Nie, na szczęście nic mu się nie stało. To istny cud! Hamulce mu całkiem wysiadły,
uratowały go poduszki – odparł za Jolę Robert. – Ale zostawiono go w szpitalu na noc, na
obserwację.
Po kolacji obaj Orłowscy i Mark, pod pretekstem joggingu, oddalili się od swoich kobiet
i reszty towarzystwa. Największe problemy z pozbyciem się bab miał Mark, bo zarówno Marta,
jak i Tina chciały z nim pobiegać. Panie Orłowskie nie wyrażały takiej ochoty – Aga ze względu
na swój stan, a Renata z powodu awersji do wszelakiej sportowej aktywności.
Kiedy tylko znaleźli się na leśnej dróżce, zwolnili swój bieg, a po chwili ich trucht
przeszedł w krok spacerowy. Pierwszy odezwał się Robert.
– Uważam, że ktoś majstrował przy układzie hamulcowym w samochodzie Berta.
Przecież to całkiem nowe auto! Mogę się założyć, że uszkodzono przewody.
– Ale dlaczego ktoś chciałby śmierci Berta?! To bez sensu! Nikt go tu nie zna.
– Oprócz Jurgena… i Tiny.
– Robert zostaw moją siostrę w spokoju! – zdenerwował się Mark.
– Hm, mogło jej się nie podobać, że Bert romansuje z Anką, bo chyba Tina i on sypiali ze
sobą.
– Powiedziałem ci, kurwa, żebyś odczepił się od Tiny – Mark był coraz bardziej
zdenerwowany.
– Tylko się z tobą droczyłem – powiedział ze złośliwym uśmieszkiem Robert. – Jestem
w stu procentach przekonany, że to ma związek ze śmiercią Gabi. Morderca boi się, że Bert może
przypomnieć sobie więcej szczegółów z tamtej nocy i wydać sprawcę, dlatego postanowił się go
pozbyć. Mówcie, co chcecie, ale pasuje mi to do Szewczyka. Dlaczego zniknął akurat teraz?
Przedtem ciągle asystował Joli, nie odstępował jej nawet na chwilę. – Zamilkł na moment. –
Prawdopodobnie nie był pewien, czy potrafi dobrze zagrać pocieszyciela zrozpaczonej matki.
– Powiedziałeś o swych podejrzeniach Richardsonom?
– Nie. Na razie nic im nie mówiłem.
– I bardzo dobrze. Na twoim miejscu dałbym spokój Szewczykowi. Dobrze wiesz, że
moim marzeniem jest widzieć tego skurwiela za kratkami, ale on mi tu nie pasuje. Według mnie
to nie on – podsumował Mark.
– To kto, jeśli nie on?
– Nie wiem.
– To musiał być ktoś, kto zna się na samochodach. Ja bym nie wiedział, jak się zabrać do
hamulców, a Szewczyk skończył technikum mechaniczne.
– W dobie Internetu to żadna sztuka. Jeśli czegoś nie wiesz, to się spytaj wujka Google
i zaraz ci doradzi. Znalazłem tam kiedyś sposób wiązania krawatu! Jeśli czegoś nie ma
w Google’u, to znaczy, że to coś nie istnieje!
– Może zasugerować Szpakowi, żeby sprawdził wszystkie laptopy? – wtrącił Krzysiek.
– Z tego co wiem, nie wszyscy zabrali ze sobą na wakacje laptopy. Ja nie wziąłem
swojego, dziewczynkom również zabroniłem. Nie pozwalam im też korzystać z komputera
Patryka. U Jurgena chyba widziałem torbę z laptopem.
– Jeśli morderca skorzystał z wyszukiwarki, to raczej z komputera dostępnego dla
wszystkich. Przecież wiadomo, że każdy przeciętny informatyk znajdzie w komputerze
pozostawione ślady. – Biegler podrapał się w zamyśleniu po głowie. – Najbardziej dostępnym
komputerem jest ten w bibliotece.
– A najczęściej korzysta z niego Iza – mruknął Krzysiek.
– Może widziała, kto przeglądał wyszukiwarkę? Ale trzeba podsunąć ten pomysł
komisarzowi. Niech sprawdzą, czy ktoś interesował się przewodami hamulcowymi
w samochodzie.
Bert spędził w szpitalu tylko jedną noc, w hotelu zjawił się kolejnego dnia w południe.
Był trochę potłuczony, ale poduszki powietrzne dobrze się spisały – nie poniósł większych
obrażeń. Udało mu się stracić szybkość, wjeżdżając w przydrożne krzaki, ale mimo to samochód
był mocno uszkodzony.
Robert zwrócił uwagę, że i Anka, i Bert w towarzystwie innych osób nie przyznawali się,
że coś ich łączyło, udawali wobec siebie obojętność. Dziewczyna nawet poprosiła Roberta, żeby
nie mówił nikomu o jej obecności w szpitalu. Jak tylko ujrzała Jolę, zaraz opuściła salę, w której
leżał Bert.
Kiedy po południu zjawił się w hotelu komisarz Szpak, Orłowski powiedział mu o swoich
podejrzeniach i zasugerował zbadanie komputerów znajdujących się w hotelu. Nazwisko Jurgena
jednak nie padło z jego ust.
– Doktorze, wątpię, czy wypadek pana Richardsona ma jakiś związek ze śmiercią
Gabrieli Gajdy, ale sprawdzę w hotelowych komputerach, czy ktoś przeglądał strony dotyczące
układu hamulcowego.
– Może dobrze byłoby sprawdzić prywatne laptopy. Z tego co wiem, laptopa ma Mark,
mój syn, Patryk i… Jurgen – dodał jeszcze Robert.
– A pan ma Internet w telefonie, jak zauważyłem. Nie będę niepotrzebnie dodawał roboty
naszemu informatykowi i jednocześnie utrudniał życie pana znajomym. Bez komputera trudno
jest teraz żyć, sam pan wie, doktorze. Mam dla państwa dobrą wiadomość – po pogrzebie pani
Gajdy będziecie mogli wrócić do domu, ale zastrzegam, że muszę mieć z państwem kontakt.
– Kiedy będzie pogrzeb?
– Już dałem znać panu Woźniakowi, żeby zaczął załatwiać pochówek.
Pogrzeb Gabi odbył się w piątek o godzinie piętnastej na cmentarzu w Jaśle. Całą
ceremonię przygotował Woźniak. Dziewczyna nie miała żadnej bliskiej rodziny. Woźniakowi
udało się skontaktować tylko z jej jedną daleką kuzynką. Krewna mieszkająca w Sopocie
początkowo bała się, że na nią przypadnie obowiązek pochówku, ale gdy tylko usłyszała, że ktoś
inny się tym zajął, to zmieniła front rozmowy, nawet zadeklarowała się przyjechać na pogrzeb.
Gdy przyszło co do czego, nie przyjechała do Jasła. Zadzwoniła do hotelu, tłumacząc się dużą
odległością i pracą – był to przecież środek sezonu, a ona prowadziła mały punkt
gastronomiczny. Oprócz tego nie widziała Gabrysi od czasów matury, dlatego uważała, że jej
obecność jest zbyteczna. Nikt więc z rodziny Gabi nie przyjechał na pogrzeb.
Ceremonia była przygnębiająca, jak każda uroczystość pogrzebowa. Niespodziewana
śmierć młodej osoby zawsze budzi poczucie żalu i niesprawiedliwości, a w tym przypadku
ponurości dodawało dodatkowo prawdopodobieństwo morderstwa.
– Biedna Gabi. Tak mi jej szkoda. Taka młoda, tyle ją w życiu ominęło… To straszne, co
ją spotkało. A najgorsze jest to, że tak naprawdę to nie miał kto opłakiwać tej nieszczęsnej
dziewczyny. Sami przypadkowi ludzie, którzy jej prawie nie znali… tacy jak my. Nie przyjechała
nawet jej kuzynka, chociaż deklarowała, że to zrobi. Nie było tam nikogo, komu by na niej
zależało – cicho powiedziała Orłowska do męża, gdy wracali z cmentarza. – Nikt nie odczuje jej
straty… oprócz Woźniaka, i to tylko dlatego, że dobrze zarządzała hotelem.
– Mylisz się, Malutka, co do Janka. Śmierć Gabi obeszła go bardziej, niż myślisz. Ankę
chyba też. Wygląda na to, że się przyjaźniły. Muszę z nią pogadać, może ona wie coś więcej
o życiu Gabi.
Janek Woźniak przygotował stypę dla wszystkich uczestników pogrzebu. Oprócz jego
przyjaciół przyszli też byli pracownicy hotelu, którzy pracowali tu za czasów Jurgena. Obecny
był również komisarz Szpak.
– Doktorze, miał pan rację, faktycznie ktoś przeglądał strony internetowe dotyczące
układu hamulcowego audi. Pozwoli pan, że przesłucham pana córkę, bo to ona najczęściej
korzystała z komputera w bibliotece.
– Czy mam rozumieć, że ona również należy do grona podejrzanych? – zapytał cierpko
Robert.
– Hm, raczej nie. Trzynastoletnie dziewczynki z reguły boją się nocnych spacerów po
lesie.
– Nie zna pan mojej córki, ona niczego się nie boi… Ale ma alibi, zawsze o godzinie
dziesiątej zasypia na stojąco.
– Doktorze, przyprowadzi ją pan do mnie?
– Mogę być obecny przy rozmowie?
– Oczywiście.
Robert poszedł po Izę do jej pokoju. Dziewczynka jak zwykle czytała książkę.
– Iza, komisarz Szpak chce cię przesłuchać.
Ku zaskoczeniu Roberta dziewczynka zbladła. Nerwowo poruszyła się w fotelu.
– Dlaczego?
– Jesteś podejrzana o zamach na życie Berta – zażartował. Widząc jednak przerażenie na
twarzy córki, szybko dodał: – Tylko żartowałem. Chodź, pan chce z tobą porozmawiać na temat
komputera w bibliotece. Pospiesz się, bo czeka na ciebie.
Dziewczynka z ociąganiem wstała z fotela. Widać było, że idzie tam niechętnie.
Zachowanie córki zaskoczyło Roberta. Był pewien, że Iza potraktuje to jak wspaniałą przygodę,
o której będzie opowiadać wszystkim swoim koleżankom, ubarwiając ją dodatkowymi
sensacjami. Tymczasem Iza wcale nie miała ochoty na spotkanie z policjantem. „Może, tak jak
większość ludzi, boi się policji?”, przeleciało Robertowi przez głowę.
– Córeczko, uspokój się. Pan komisarz zada ci tylko kilka pytań. Chyba że masz coś na
sumieniu? – uśmiechnął się do córki.
Nie odpowiedziała, tylko wzruszyła ramionami.
Zeszli na dół, na taras, gdzie odbywała się stypa. Na ich widok policjant wstał od stołu
i razem poszli do pokoju, który był miejscem przesłuchań.
– Słyszałem, że to ty najczęściej korzystasz z komputera w bibliotece – zaczął Szpak. –
Kto jeszcze oprócz ciebie to robił?
– Prawie wszyscy ci, co nie przywieźli ze sobą laptopa.
– Na przykład kto?
– Nicole, mama, ciocia Bożena, wujek Adam, pani Jola, Aga. Wszyscy.
– Może wiesz, kto przeglądał strony dotyczące budowy samochodów?
Dziewczynka nerwowo poruszyła się w fotelu.
– Nie wiem. Skąd mam wiedzieć? – odpowiedziała szybko. Na twarzy pojawił się
szkarłatny rumieniec.
Jej reakcja zaskoczyła i Roberta, i policjanta.
– Iza, o co chodzi? – zapytał Robert. – Widzę, że coś ukrywasz. Powiedz panu prawdę.
To nie są żarty – mówiąc to, zmarszczył brwi.
– Doktorze, proszę się uspokoić, córka zaraz nam wszystko powie. Prawda?
Dziewczynka nieoczekiwanie wybuchła płaczem.
– To byłam ja – powiedziała, chlipiąc.
– Ale dlaczego, na miłość boską?! – zdziwił się Robert. Iza spuściła głowę. Po chwili
spojrzała na ojca z zawstydzeniem.
– Bo zastanawiałyśmy się z Nicole, jak najłatwiej zabić człowieka, pozorując wypadek –
szepnęła.
– Co?! – wykrzyknął Robert. – Do jasnej cholery, ile razy ci mówiłem, że nie wolno ci
czytać nieodpowiednich książek?!
– Doktorze, proszę mi nie przeszkadzać w przesłuchaniu – przerwał Szpak. – Powiedz
Iza, jakie strony przeglądałaś?
– Nie pamiętam dokładnie, które to były, ale dotyczyły hamulców. – Spojrzała bojaźliwie
na ojca. – Przeczytałam w jakimś kryminale, że najlepiej uszkodzić hamulce. Tato, ty też
wspominałeś, że twoja pierwsza żona zginęła, bo przecięto przewody hamulcowe w jej
samochodzie… Tatku, trzeba uważać, co się mówi przy dzieciach – powiedziała swoim zwykłym
tonem. Widząc jednak groźną minę ojca, znowu przywołała na twarz skruszony wyraz. –
Przepraszam, tatusiu.
Komisarz z trudem ukrył uśmiech, ale zaraz zapytał rzeczowo:
– Dlaczego interesował cię akurat układ hamulcowy w audi?
Dziewczynka ze zdziwieniem spojrzała na policjanta.
– Ja przeglądałam strony dotyczące ogólnie samochodów. Nie wpisałam w Google’u
audi.
– Na pewno?
– Na sto procent! Anka przecież nie jeździ audi, tylko fiestą – po chwili zreflektowała się,
co powiedziała, i znowu się zaczerwieniła.
– To Annę Sosnowską planowałaś zabić? – zapytał Szpak, udając powagę.
– Ja nie planowałam jej zabić! Naprawdę nie! Przysięgam! My tylko żartowałyśmy!
– Ładne mi żarty – mruknął komisarz, robiąc surową minę. Wrócił szybko do tematu
audi. – Na pewno nie wpisałaś w wyszukiwarce słowa „audi”?
– Na pewno nie.
A nie wiesz, kto jeszcze mógł interesować się hamulcami?
– Nie wiem.
– Czy był ktoś przy was, gdy planowałyście, hm… zabójstwo?
– My naprawdę nie chciałyśmy Anki zabić! Tylko się wygłupiałyśmy! – zaperzyła się
dziewczynka.
– Cóż… Iza, miałaś motyw, chciałaś pozbyć się rywalki – wtrącił się Robert. – Zazdrość
może doprowadzić do zbrodni, przecież na pewno nieraz czytałaś o tym w kryminałach. Dobrze,
że to nie Anka zginęła, tylko Gabi, bo musiałbym szukać ci dobrego adwokata – powiedział
poważnym tonem.
Zaraz jednak się zreflektował, że nie wolno żartować ze śmierci, przecież niedawno
wrócili z pogrzebu.
– Iza, czy ktoś mógł słyszeć waszą rozmowę?
– Nie wiem.
– Gdzie o tym rozmawiałyście?
– W altance.
– Czy był ktoś z tyłu, za żywopłotem?
– Nie wiem. Ale przypomniałam sobie, że wtedy nadszedł Krzysiek z Agą. – Iza chwyciła
się za usta, po chwili dodała: – Ale Krzysiek nie mógł tego słyszeć.
– No i nie musiałby szukać w Google’u o hamulcach, bo zna się dobrze na samochodach,
w przeciwieństwie do mnie – dopowiedział Robert. – Komisarzu, możliwe, że ktoś był za
żywopłotem i słyszał rozmowę dziewczynek. Moja żona kiedyś w ten sposób dowiedziała się
o miłości mojej córki do Berta Richardsona.
Po jego słowach Iza gwałtownie zerwała się ze stołka. Znowu poczerwieniała na twarzy,
ale tym razem z furii.
– To paskudnie podsłuchiwać czyjąś rozmowę! Nienawidzę mamy! Ciebie też!
Nie zważając na nic, wybiegła z pokoju.
– Iza, wracaj, to przesłuchanie! – zawołał za nią ojciec.
– To zamknijcie mnie w więzieniu za odmowę zeznań! – zawołała w drzwiach. – Już
nigdy się do ciebie nie odezwę! – I zniknęła.
Robert podrapał się po głowie i spojrzał niepewnie na policjanta.
– Przepraszam, że zepsułem panu przesłuchanie.
– Trudno, ale na drugi raz, doktorze, proszę nie wtrącać się, gdy zadaję pytania.
– Komisarzu, wnioskuję z pańskich pytań, że ktoś wpisał w wyszukiwarce słowo „audi”?
– Tak. Ktoś jeszcze oprócz pana córki interesował się hamulcami w internecie. To na
razie nasz jedyny ślad, oprócz skrawka materiału znalezionego na krzakach… – policjant
zorientował się, że powiedział za dużo.
– Co to za materiał? – podchwycił Robert.
– Nic takiego, kawałek polaru – policjant chciał zbagatelizować sprawę.
– Jakiego koloru ten skrawek? Komisarzu, może będę mógł panu pomóc?
Policjant się zawahał.
– To nieprofesjonalne z mojej strony, że rozmawiam o dowodach ze świadkami. Ale mi
się wypsnęło.
– Jakiego koloru jest ten materiał? – nie ustępował Robert.
– Niebieskiego. Ktoś zaczepił bluzę z polaru o krzaki głogów rosnących niedaleko kładki.
Ale to żaden dowód. Mogło się to stać niekoniecznie w tamtą noc.
– Czy był to damski polar, czy męski?
– Doktorze, skąd mam wiedzieć?! Nie jestem jasnowidzem. Nawet Sherlock Holmes by
tego nie wydedukował z kilku nitek materiału – westchnął głośno. – Prokurator odrzucił mi ten
dowód.
– Ta bluza była jasnoniebieska czy ciemnoniebieska?
– Błękitna, w kolorze nieba.
Po odjeździe Szpaka Robert podszedł do Anki stojącej przy piwnej pipie i napełniającej
kufel.
– Anka, chciałbym z tobą pogadać.
Dziewczyna spojrzała na niego bystro.
– A cóż to się stało? Nie boisz się żony? Pozwoliła ci na to? – spytała ironicznie.
– Zauważyłem, że przyjaźniłyście się z Gabi. Czy dobrze ją znałaś?
– Dlaczego cię to interesuje? Od pytań jest Szpak.
– Chodzi mi o Krzyśka… Jest podejrzany o zabicie Gabi.
– Co?! Naprawdę Szpak go podejrzewa?! A tak inteligentnie mu z oczu patrzy! W takim
razie muszę zweryfikować moją opinię o nim.
– Czy spotkałaś już wcześniej Gabi?
– Tak. Byłam parę razy w tym hotelu, kiedy należał jeszcze do Jurgena. Oprócz tego obie
pochodzimy z Wybrzeża…
– Czy nie wiesz, kto chciałby jej śmierci?
– Nie mam pojęcia. Wszyscy ją lubili. Nawet ja.
– A Jurgen? Czy ich coś ze sobą łączyło? Czy spali ze sobą? Dziewczyna spojrzała
w popłochu na siedzącego przy stole Vicka Jurgena. Widać było, że się go boi.
– On nie słyszy. Nie patrz w jego stronę – mruknął Robert. – Roześmiej się głośno,
jakbym opowiadał kawał.
Dziewczyna się uśmiechnęła.
– Widzę, że lubisz oglądać filmy szpiegowskie – powiedziała ironicznie i parsknęła
śmiechem. – Dobrze się zaśmiałam?
– Spali ze sobą?
Anka milczała. Odezwała się dopiero po chwili.
– Pracowała u niego… Jeśli Vick miał na coś kaprys, to musiał to zdobyć. Chyba przespał
się z nią parę razy… ale nie było to nic poważnego.
– A jej na nim zależało?
– Wątpię. Ale pracowała dla niego, musiała więc spełniać wszystkie jego polecenia.
Dobrze jej płacił, imponowało jej też to, że była dyrektorem w tak młodym wieku.
– Słyszałem, że nakazał jej coś zdobyć… odszukać. Nie wiesz, co to było?
– Skąd mam wiedzieć? Nie byłyśmy aż tak blisko ze sobą.
– Nie zwierzała ci się ze swoich kłopotów? Czy ostatnio coś ją dręczyło?
– Nie wiem, nic mi nie mówiła.
– Nie wiesz, czy nie chcesz powiedzieć?
– Robert, daj mi spokój.
– Anka, uważam, że wypadek Berta nie był przypadkowy… Ktoś prawdopodobnie
majstrował przy jego hamulcach.
– Skąd wiesz? – Na jej twarzy pojawił się niepokój. – Szpak coś odkrył?
– Nie mów tego nikomu, ale ktoś przeglądał strony dotyczące układu hamulcowego
w audi… Jemu grozi niebezpieczeństwo.
– To bez sensu! Kto by chciał śmierci Berta i dlaczego?
– Może ktoś obawia się, że Bert przypomni sobie jakiś szczegół związany z zabójstwem
Gabi?
Dziewczyna zmarszczyła brwi. Objęła dłońmi ramiona.
– Czy zauważyłaś coś niepokojącego w zachowaniu Jurgena?
– Dlaczego uważasz, że Vick może mieć coś z tym wspólnego?
– Bo tylko on jest zdolny do morderstwa.
Musieli przerwać rozmowę, ponieważ podszedł do nich Patryk ze szklanką w dłoni.
– Patryk, proszę nie ruszać piwa. Jesteś na to za młody – powiedziała stanowczo.
– Anka, nie przesadzaj, mam już skończone szesnaście lat.
– Obiecałam twojemu ojcu zająć się tobą podczas jego nieobecności. On by ci na to nie
pozwolił. Napij się pepsi.
Nazajutrz rano, zaraz po śniadaniu, pensjonariusze zaczęli opuszczać hotel. Najpierw
wyjechał Jurgen z Tiną i Richardsonami. Pojechali prosto do Krakowa, zrezygnowali z dalszych
wakacyjnych planów, bo Tina chciała spędzić jeszcze trochę czasu z bratem, ku widocznemu
niezadowoleniu jej ojczyma.
Orłowscy również nie pojechali w Bieszczady, jak wcześniej zamierzali, tylko wrócili do
Krakowa, a razem z nimi Mark i Marta.
Hotel opustoszał, nawet Jan Woźniak nie miał ochoty zostać tu dłużej.
Wszyscy opuszczali Jasło z uczuciem ulgi.
Tego wieczoru Orłowscy udali się do sypialni wcześniej niż zwykle. Oboje byli zmęczeni
podróżą i wrażeniami. Leżąc w łóżku, Robert coś sobie przypomniał.
– Malutka, czy pamiętasz, kto w Jaśle miał błękitny polar? Orłowska spojrzała zdziwiona
na męża.
– Dlaczego interesują cię błękitne polary?
– Znaleziono na krzakach głogu, niedaleko kładki, skrawek niebieskiego polaru.
Możliwe, że to pozostałość po nocnym gościu, którego widziano nad stawem w noc zabójstwa.
Renata zmarszczyła brwi, starając się przywołać w pamięci garderobę wczasowiczów.
– Z tego co pamiętam, taki polar miało kilka osób. Na przykład Adam, chyba Tina i Aga.
– Widziałaś, żeby Jurgen w czymś takim chodził?
– Nie zauważyłam. Ale nie zaglądałam mu do walizki. Dlaczego Szpak nie zapytał
o polary w czasie przesłuchania?
– Bo uważa, że to żaden dowód. Że niekoniecznie w dniu śmierci Gabi głogi zniszczyły
komuś bluzę i niekoniecznie musiała być to bluza zabójcy.
– Szpak ma rację, przecież wszyscy chodzili tam na spacery.
Nazajutrz nikt z Orłowskich nie poszedł do pracy, wszyscy postanowili przedłużyć sobie
urlop o jeszcze jeden dzień. Spędzili go w domu, w rodzinnym gronie. Z samego rana
przyjechała taksówką Tina.
Cały dzień domownicy i goście siedzieli w ogrodzie i robili to, co w Jaśle – pili piwo,
pletli trzy po trzy i zaśmiewali się z dowcipów Roberta. Mniej leniwi kąpali się w basenie
wybudowanym obok tarasu. Towarzystwo rozeszło się dopiero późnym popołudniem –
z wyjątkiem Krzyśka i Agi, bo oni wyszli zaraz po obiedzie. Mark odwiózł siostrę do domu
Jurgena, ale mimo jej zaproszenia nie wszedł do środka.
Nazajutrz Robert pojechał do kliniki. Nie wykonywał jednak zabiegów osobiście, tylko
asystował młodszym kolegom – jeszcze się nie przestawił na normalny dzień pracy, myślami
ciągle był na wakacjach.
Zaraz po dwunastej Roberta odwiedził niespodziewany gość – komisarz Pięta, syn jednej
z jego pacjentek.
– Witam komisarzu. Czy dzieje się coś złego z pańską matką?
– Nie, wszystko z nią w porządku. Ja w innej sprawie… Po trosze prywatnie, po trosze
służbowo – powiedział niepewnie. – Słyszałem, że pani Anna Sosnowska pracowała kiedyś
w pańskiej klinice. Ostatnio wspólnie spędzaliście wakacje w Jaśle…
– Niezupełnie. Spędzałem wakacje ze swoją rodziną i przyjaciółmi. Owszem, pani
Sosnowska również tam przyjechała. Jeżeli pan uważa to za wspólne spędzanie wakacji, to niech
tak będzie – mruknął Robert. – Ale o co chodzi? Czy Anka coś przeskrobała?
– Pani Sosnowska leży w szpitalu w śpiączce. Ktoś chciał ją zabić. Jej stan jest bardzo
ciężki.
– Co?! – Roberta aż zatkało z wrażenia. – O Boże! Co się stało?! Czy to był wypadek
samochodowy?
– Nie. Zaczadziła się w swojej łazience.
– W łazience?! To dlaczego pan mówi, że to było usiłowanie morderstwa?!
– Przewód wentylacyjny był zapchany. Ktoś włożył tam ręcznik. Piecyk gazowy był
przestarzały, nie wyłączył się automatycznie. Mamy podstawy, by podejrzewać, że to było
usiłowanie morderstwa, bo przecież gdyby chciała popełnić samobójstwo, to zrobiłaby to w inny
sposób.
– Boże, morderca uderzył po raz drugi… nawet trzeci, licząc wypadek samochodowy
Berta. Pan słyszał, komisarzu, co się wydarzyło w Jaśle?
– Tak. Komisarz Szpak przyjechał do nas, do Krakowa. Razem prowadzimy śledztwo. –
Na chwilę przerwał i odchrząknął. – Przyszedłem do pana, doktorze, bo znamy się już tyle lat…
Jest problem, ponieważ ostatnią osobą, którą widziano w mieszkaniu Anny Sosnowskiej, był
pana syn.
Rozdział 5
Kropelki glukozy powoli sączą się do moich żył. Życiodajna ciecz rozchodzi się po ciele,
odżywia je, zapewniając niezbędne składniki. Oczy mam przysłonięte powiekami, nie widzę
stojącego przy łóżku stojaka z kroplówką, ale go sobie wyobrażam.
Czuję obecność pielęgniarki. Albo lekarki. W każdym razie kobiety. Nachyla się nade
mną. Jednak to pielęgniarka – poznaję po zapachu taniej wody kwiatowej; lekarki nie spryskują
się byle czym, stać je przecież na perfumy lepszej jakości.
– Coś ty taka spięta, dziewczyno? – Słyszę głos mojej ulubionej pielęgniarki.
Nigdy jej nie widziałam, mogę ją sobie jedynie wyobrazić. Prawdopodobnie przekroczyła
już pięćdziesiątkę. Ma sympatyczną twarz, sporą nadwagę i dużo empatii oraz ludzkiej
życzliwości. Moim wyznacznikiem „jakości” niższego personelu medycznego jest stosunek
pracownika do nieprzytomnego pacjenta. Sposób, w jaki pielęgniarz obchodzi się
z nieprzytomnym chorym, świadczy o tym, jakim jest człowiekiem.
Pielęgniarka mająca dziś przy mnie dyżur należy do grona najbardziej oddanych kapłanek
Eskulapa. Delikatnie przewraca mnie na brzuch i zaczyna energicznie oklepywać mi plecy. Myje
mnie i przebiera w świeżą koszulę. Czesze mi nawet włosy, żeby moja głowa schludnie
wyglądała w aureoli szpitalnej poduszki. Wymienia woreczek na mocz. Poprawia poduszkę…
Co ja tu robię w tym szpitalnym łóżku?! To nie mnie mają pielęgnować! To ja powinnam
nachylać się nad łóżkiem chorej pacjentki!
Kiedy kilkanaście lat temu opuszczałam Gdańsk, żeby rozpocząć studia medyczne
w Krakowie, nie tak wyobrażałam sobie moją przyszłość – i prywatną, i zawodową. Wszystko
miało wyglądać inaczej…
Zamieszkałam w małej wynajętej garsonierze, bo nie przysługiwał mi akademik ze
względu na zarobki mojego ojca. Mieszkanko było malutkie, ale przytulne i blisko uczelni, więc
nie musiałam korzystać z miejskiej komunikacji, a niewielką odległość pokonywałam
spacerkiem.
Szybko zaaklimatyzowałam się w nowym mieście. Spodobał mi się Kraków. Poznawałam
go, włócząc się godzinami po wąskich uliczkach Starego Miasta, odwiedzałam muzea
i zaglądałam do kościołów. To był mój ulubiony sposób na spędzanie wolnego czasu. Nie
pociągały mnie kina ani teatry, wolałam spacerować. Zawsze sama. Unikałam towarzystwa ludzi.
Z nikim na uczelni się nie zaprzyjaźniłam. Nie brałam udziału w studenckich imprezach, nie
umawiałam się z chłopakami, nie piłam kawy z dziewczynami – nie potrzebowałam tego. Chyba
chciałam oczyścić się z przeszłości, a samotność bardzo mi w tym pomagała.
Kraków opuszczałam trzy razy w roku: na Boże Narodzenie, Wielkanoc i Zaduszki… no
i na wakacje. W jedne święta jechałam na Mazury, do rodziców mamy, a w drugie do Gdańska.
Lato spędzałam na Mazurach. W Gdańsku zatrzymywałam się w domu dziadków, do mieszkania
taty nigdy więcej nie zawitałam. Nie podobało się za bardzo babci i dziadkowi, że unikam ojca –
był przecież ich synem! Nie zdradziłam im prawdziwej przyczyny, myśleli, że to małe, niegroźne
nieporozumienie między córką a ojcem. Przebywając u dziadków, oczywiście spotykałam tatę.
Nawet z nim rozmawiałam o błahych sprawach związanych z uczelnią i Krakowem. Wszyscy
nadal widzieli w nim dobrego, zatroskanego, oddanego córce rodzica. Zawsze miał dla mnie jakiś
prezent, nadprogramowe kieszonkowe i dobrotliwy uśmiech. Ciasta jednak już dla mnie nie
piekł…
Zaraz po moim wyjeździe ożenił się powtórnie. Jego nowa żona, młodsza od niego
o prawie dwadzieścia lat, nie miała pojęcia o tym, co wcześniej jej małżonek wyprawiał w łóżku
z własną córką. Uważała mnie za rozpieszczoną i rozwydrzoną pannicę nieumiejącą docenić
swojego wspaniałego ojca. Nie wyprowadzałam jej z błędu. Już od pierwszego spotkania obie
poczułyśmy do siebie niechęć. Ona nie lubiła mnie z powodu pieniędzy, które wysyłał mi ojciec,
a ja nie przepadałam za nią z powodu jej głupoty.
Pobyt w Gdańsku źle na mnie działał. Po powrocie do Krakowa dość długo nie mogłam
wrócić do stanu wewnętrznego spokoju, którego zaznawałam w moim małym mieszkanku, ale po
upływie tygodnia znowu było jak przed wyjazdem. Ponownie zanurzałam się w senną atmosferę
Krakowa i w świat anatomii i fizjologii człowieka. Rutyna dnia, codziennie te same czynności, te
same anonimowe twarze. Dobrze mi było z tym, nie odczuwałam, żeby nudna codzienność
okradała mnie z życia. Cieszyłam się spokojem i pozornym bezpieczeństwem szarej egzystencji.
Ale od pewnego październikowego piątku moje życie zaczęło wyglądać inaczej. Stało się
to za przyczyną pizzy pepperoni.
Przeważnie sama przygotowywałam sobie jakiś gorący posiłek. W Krakowie nauczyłam
się gotować. Wynajdowałam w internecie przepisy na kolejne wyszukane potrawy, stałam
w kuchni dwie godziny, żeby to później zjeść w ciągu kilku minut (bo ileż czasu można jeść
talerz risotto, nawet dokładnie go żując?!).
W tamten październikowy piątek wróciłam z uczelni zmęczona bardziej niż zwykle,
dlatego nie miałam ochoty na pitraszenie. Zamówiłam pizzę. Pół godziny później usłyszałam
dzwonek u drzwi. Nie patrząc nawet na dostawcę, odebrałam pudło ze swoją kolacją.
– Nie masz drobnych? Nie mam wydać z czterdziestu złotych – usłyszałam.
Zniesmaczona podniosłam wzrok na dostawcę, bo nie lubiłam popularnego wśród
młodych „tykania” i… wymuszonego napiwku. Przede mną stał wysoki przystojny chłopak
w firmowej zielonej kurtce i czapeczce.
– Dlaczego wszyscy dostawcy pizzy nie mają przy sobie drobnych? – burknęłam
niezadowolona, tym bardziej że tym razem zmuszono mnie do bardzo wysokiego napiwku.
Odebrałam pudło i trzasnęłam drzwiami tuż przed nosem chłopaka.
Na drugi dzień wieczorem, gdy kończyłam gotować penne w sosie musztardowym,
dzwonek brutalnie przerwał mi odcedzanie makaronu. Bardzo niezadowolona z ingerencji
niezapowiedzianego intruza poszłam otworzyć. W drzwiach stał jakiś facet z pudełkiem pizzy.
– To pomyłka, nie zamawiałam dziś pizzy.
– Wiem, ale jestem ci winny szesnaście złotych i pięćdziesiąt groszy. – Dopiero teraz
rozpoznałam w chłopaku dostawcę z poprzedniego dnia. – W ramach przeprosin przyszedłem
dziś z pizzą.
– Dziękuję, ale dziś mam co jeść na kolację. Proszę to sprzedać za następnym kursem –
mruknęłam niezbyt grzecznie.
– Jest mały problem, bo dziś nie pracuję. Prawdę mówiąc, liczyłem, że tę pizzę zjemy we
dwójkę.
– Rozczaruję pana, ale mam z kim jeść kolację, nie muszę tego robić z dostawcami pizzy.
– I dodałam: – Czekam na męża, zaraz wróci.
Chłopak lekko się uśmiechnął.
– To nieprawda. Nie masz męża.
– Skąd pan może o tym wiedzieć – odparłam lodowato.
– Bo zawsze zamawiasz małą pizzę.
Zmarszczyłam brwi.
– Nie przypominam sobie pana.
– Bo nigdy nie zwracasz uwagi na dostawców. Dostawca pizzy, sprzedawca w kiosku czy
taksówkarz ma zawsze dla ciebie anonimową twarz. – Znowu się uśmiechnął. – Nie warto nas
zapamiętać.
– Widzę, że ma pan dużo kompleksów.
– Owszem, ale mam podstawy. Chociażby dlatego, że bardzo podoba mi się pewna
dziewczyna, ale nie mogę postawić jej pizzy, bo jestem jedynie dostawcą, a ona studentką
medycyny.
Uważnie mu się przyjrzałam.
– Jest pan przystojny, wygadany, nie wierzę, żeby miał pan problemy ze znalezieniem
dziewczyny. – Po raz pierwszy się dziś uśmiechnęłam. – Chce pan spowodować, żebym poczuła
się zawstydzona swoim zachowaniem. W ten sposób jeszcze mnie nie podrywano… Skąd pan
wie, że studiuję medycynę?
– Otworzyłaś mi kiedyś drzwi z książką „Fizjologia człowieka”.
Spojrzałam mu w oczy, chcąc z nich wyczytać coś więcej o ich właścicielu, ale ujrzałam
tylko wesołe chochliki.
– Pańska spostrzegawczość zostanie wynagrodzona. Proszę wejść.
Chłopak trochę się zdziwił widokiem elegancko nakrytego stołu ze świecami i lampką
wina.
– Czekasz na kogoś? Może przyjdę kiedy indziej?
– Na nikogo nie czekam. Zawsze tak jem kolację. Lepiej smakuje.
– Hm, u nas w domu kolacje je się na stole przykrytym wytartą ceratą. Wina w ogóle się
nie pije, czasami bimber od sąsiada.
– Gdzie pan mieszka?
Chłopak znowu się uśmiechnął.
– Czy formuła „pan” ma dać mi do zrozumienia, że nie wolno mi się z tobą spoufalać?.
Wytrzymałam jego ironiczne spojrzenie.
– Cóż, nie piliśmy ze sobą bruderszaftu… ale możemy go wypić – odparłam, wyciągając
z szafki drugi kieliszek. – Anna jestem.
– A ja Waldemar.
– Hm, jak ordynat Michorowski. No to będę mówić do ciebie Waldi. – Zmarszczył brwi
ze zdziwieniem, chyba nie wiedział, kto to Michorowski. – To bohater „Trędowatej” – chyba
nadal mu to niewiele mówiło. – Taka przedwojenna babska szmira.
– A ja będę mówić do ciebie Anula. Może być?
– Dlaczego Anula?
– Bo chyba nikt się do ciebie tak nie zwracał.
– Może być Anula. Tak jak ta z „Wojny domowej”.
– To też jakaś powieść?
– Nie, serial. Pierwszy serial Gruzy. Tego od „Czterdziestolatka”.
Ten tytuł chyba również nic mu nie mówił, zresztą jak większości dzisiejszej młodzieży.
To tylko ja byłam nienormalną miłośniczką polskiej komunistycznej popkultury.
Był to bardzo udany wieczór, pierwszy z wielu następnych. Poza tym pierwszy raz się
zakochałam, a trwało to dokładnie osiem miesięcy, trzy tygodnie i sześć dni.
Waldek był studentem czwartego roku geografii.
– Cóż można robić po geografii? – Pamiętam, że się zdziwiłam tą informacją.
– Dużo różnych rzeczy. Można rozwozić pizzę, sprzedawać w kiosku z jarzynami, być
taksówkarzem…
– Dlaczego wybrałeś taki kierunek, bez przyszłości?
– A jaki kierunek oprócz informatyki i medycyny ma przyszłość? Nie mam głowy do
przedmiotów ścisłych. Chciałem coś studiować, żeby wyrwać się z mojej wsi.
– To trzeba było skończyć jakąś zawodówkę, a nie tracić czasu na studiowanie byle
czego. Istnieje tyle potrzebnych zawodów, na które jest teraz zapotrzebowanie. – Odezwała się
we mnie osoba praktyczna życiowo. – Na przykład zawód szewca jest na wymarciu. Albo kowala
– oświadczyłam, gdy leżeliśmy w łóżku.
– Czy pani doktor chciałaby spotykać się z szewcem? Wątpliwa sprawa. Zresztą szewcem
mogę jeszcze zostać.
– Ale geografia?! – Nadal byłam pełna sceptycyzmu co do jego wyboru kierunku
studiów.
– Zawsze marzyłem, żeby zwiedzać świat. Uwielbiam książki i programy podróżnicze.
Skoro nie mogłem fizycznie przebywać w egzotycznych krajach, to chciałem je poznać chociaż
teoretycznie.
– To powinieneś bardziej się starać, żeby móc zwiedzać świat, a nie rezygnować
z marzeń.
– Wcale nie rezygnuję. Zaraz po obronie pracy magisterskiej idę na termin do kowala –
powiedział, całując mnie w lewą pierś.
Był fantastycznym kochankiem… albo mi się wtedy tylko tak wydawało. Cóż, moje
doświadczenie w tej dziedzinie nie było zbyt bogate. Kiedy ojciec przychodził do mojej sypialni,
leżałam jak kłoda – nie wiem, czy dmuchana lala kupiona w sex shopie nie byłaby bardziej
interesującą seksualnie partnerką. Leżałam bez ruchu, z zamkniętymi oczami i czekałam, aż
skończy.
Teraz było inaczej. Waldek pokazał mi piękno seksu. Widząc moje skrępowanie, powoli
oswajał mnie z naszymi ciałami. Pierwszy raz poszliśmy do łóżka po dwóch tygodniach
znajomości. Byłam tak bardzo spięta i bierna, że wziął mnie za dziewicę.
Nie powiedziałam mu o ojcu. Nie wiem dlaczego… Może dlatego, że uważałam się za
zbrukaną? A może dlatego, że wstydziłam się tego, co zrobił mój ojciec?… Nie chciałam ujrzeć
w oczach Waldka ani potępienia, ani współczucia. Długo nie mówiłam nikomu o ojcu, dopiero
po latach zwierzyłam się kilku osobom, ale szybko tego pożałowałam.
Rodzice Waldka mieszkali w małej podlubelskiej wsi. Ojciec i matka, w przeszłości
pracownicy pegeeru, po przemianach ustrojowych stali się bezrobotnymi. Podobno cała rodzina
utrzymywała się z emerytur babki i dziadka. Waldek miał jeszcze czworo rodzeństwa,
najmłodsza siostra skończyła trzy lata. Ojciec pracował dorywczo na budowie, matka w sezonie
zbierała truskawki na sąsiedzkiej plantacji i wykonywała inne prace polowe. Tylko on z całej
piątki studiował, edukacja pozostałych kończyła się na zawodówce. Ale oni też nie mogli znaleźć
stałej pracy.
Cały wolny czas spędzałam z Waldkiem. Często przyjeżdżał do mnie po pracy, a ja, jak
dobra żona, witałam go z ciepłą kolacją. Na początku wzbraniał się jeść kaczkę po syczuańsku
o godzinie drugiej w nocy, ale widząc moją rozczarowaną minę, poświęcał się i pałaszował
przygotowaną przeze mnie potrawę, nie zważając na późną porę. Żeby wybawić go z nocnego
obżarstwa, zaczęłam zanosić mu kolację do pracy. Początkowo trochę go to krępowało, ale
szybko się przyzwyczaił. Poznałam jego kolegów, ale tylko z pracy, tych z akademika nie było
mi dane spotkać. Podobno jego „współspacz” był antypatycznym mrukiem, zawsze
z wszystkiego niezadowolonym. Waldek kilka razy wziął mnie na imprezę do swoich kolegów
z pracy, studentów AGH. Muszę przyznać nieskromnie, że wszyscy jego kumple traktowali mnie
jak damę, widziałam w ich oczach podziw i… pewne skrępowanie. Może dlatego, że
nieświadomie stworzyłam w relacjach z nimi pewien dystans. Nie potrafiłam znaleźć z nimi
wspólnego języka, wydawali mi się bardzo infantylni, mimo że byli w moim wieku. Waldek był
inny – dużo od nich dojrzalszy i bardziej doświadczony.
Przy Waldku rozkwitłam jako kobieta.
Pocałował mnie już na drugim spotkaniu. Po zjedzeniu przygotowanej przeze mnie
kolacji siedzieliśmy obok siebie na kanapie, patrząc bezmyślnie w telewizor. Nieoczekiwanie
objął mnie i pocałował. W pewnym momencie ściągnął plastikową spinkę, którą zawsze
spinałam włosy.
– Masz takie piękne włosy, dlaczego je ukrywasz? I piękne oczy. Nigdy nie widziałem
u nikogo takich długich rzęs. Cała jesteś piękna – szepnął.
– Chyba przesadzasz. Powiedzmy, niebrzydka – uśmiechnęłam się trochę zażenowana
komplementem.
– Piękna. Bardzo piękna.
Jego słowa spowodowały, że faktycznie zapragnęłam być piękna. Mieszkając z ojcem,
maskowałam swoje atrybuty kobiecości. Starałam się być niewidzialna, żeby nie dostrzegał
moich dużych piersi, zgrabnych nóg i blond włosów. Ubierałam się w obszerne podkoszulki
i spodnie, włosy spinałam gładko z tyłu głowy.
Po przyjeździe do Krakowa również starałam się nie rzucać w oczy. Nie miałam ochoty
na uczelniane romanse. Chciałam być istotą aseksualną, żeby nie narażać się na męskie adoracje.
Przy Waldku nagle obudziła się we mnie chęć podobania się mężczyznom. Moja
kobiecość, zakodowana gdzieś w genach, wybuchła gwałtownie jak gejzer. Chciałam być piękną,
zmysłową, pożądaną… Walory mojej urody, dostrzeżone przez Waldka, postanowiłam jeszcze
bardziej wydobyć… podkreślić, żeby były bardziej widoczne. Dlatego chcąc dodać blasku swoim
naturalnym jasnym włosom, ufarbowałam pasemka na jaśniejszy kolor. Nigdy już ich nie
więziłam żadną spinką, tylko pozwalałam spadać swobodnie na ramiona. Rzęsy zaczęłam
malować tuszem, żeby były jeszcze dłuższe. Zaopatrzyłam się w kilka par szpilek, żeby moje
długie nogi były jeszcze smuklejsze. Zmieniłam buty, zmieniłam garderobę, zmieniłam siebie.
Dokładnie mówiąc – miłość mnie zmieniła. Gdańsk odpłynął w szarą niepamięć, pojawiły się
radość, szczęście, apetyt na życie…
Na uczelni zdziwiono się moją przemianą. Zaskoczeni byli i studenci, i wykładowcy.
Atencja, jaką mi okazywano teraz na każdym kroku, sprawiała mi wyjątkową przyjemność. Już
nie chciałam być niewidzialną!
Spędzałam z Waldkiem każdą wolną chwilę, bardzo często zostawał u mnie na noc.
Kiedy co drugi weekend wyjeżdżał do rodziny, czas dłużył mi się niewyobrażalnie. Samotność,
która nigdy wcześniej mi nie doskwierała, teraz bolała jak wyrywany bez znieczulenia ząb.
A przecież nie było go tylko przez dwa dni!
Czułam się bardzo zawiedziona i rozczarowana, gdy okazało się, że nie spędzimy
wspólnie sylwestra. Wiadomo, w święta trzeba być z rodziną! Dlatego wszystkie akademiki
i stancje na ten czas pustoszały. Ale po kilku dniach większość studentów wracała do Krakowa,
żeby powitać Nowy Rok w młodzieżowym gronie. Waldek jednak nie przyjechał do Krakowa, bo
postanowił w ten dzień pracować jako kelner na zabawie sylwestrowej.
– Dla nędznych dwustu złotych wolisz zasuwać z talerzami po sali, niż być ze mną?! –
wykrzyczałam mu w twarz.
– Może dla ciebie to tylko nędzne dwieście złotych, ale dla mnie to aż dwieście złotych! –
zawołał z wściekłością.
To była nasza pierwsza kłótnia. Szybko się zreflektowałam i pojednawczo przytuliłam się
do niego. Na święta pojechałam do dziadków na Mazury, a on – do swojej podlubelskiej wsi.
Czas płynął, przyszła wiosna, a po niej nagle bez zapowiedzi przyfrunęło lato. Maj był
bardzo upalny. W wolnym czasie, kiedy Waldek nie pracował, a ja się nie uczyłam, jechaliśmy
jego starym polonezem „na gaz” nad Rudawę albo do Kryspinowa. Widziałam w jego oczach
dumę, gdy mężczyźni oglądali się za mną. Cieszyły mnie męskie spojrzenia na plaży – dla niego
chciałam być piękna i pożądana.
Nie rozmawialiśmy o przyszłości, dokładnie mówiąc – on nie chciał rozmawiać. Kiedy go
pytałam, co chce dalej robić po skończeniu studiów, żartował, że jeszcze się nie zdecydował, czy
iść na termin do szewca, czy do kowala. Mimo że nie sprecyzował swoich planów, byłam pewna,
że zostanie w Krakowie – cóż by robił na tej swojej wsi?
Nadszedł dzień obrony jego pracy magisterskiej. W czasie gdy on miał stanąć przed
komisją egzaminacyjną, ja również miałam zdawać egzamin. Niestety mój egzaminator się
rozchorował. Postanowiłam zrobić niespodziankę Waldkowi i pojechałam na jego uczelnię.
Trafiłam bez trudu pod salę, gdzie miano zadecydować, czy mój ulubiony dostawca pizzy
zasługuje na tytuł magistra, czy nie. Spojrzałam na zegarek – egzamin już trwał od dziesięciu
minut. Usiadłam na ławeczce obok drzwi. Vis-à-vis, na drugiej ławeczce siedziała pulchna
blondynka, jaskrawo wymalowana i jeszcze bardziej wyzywająco ubrana. Jej drogie ciuchy,
mimo że markowe, tworzyły bardzo niegustowny zestaw. Widać było, że ma pieniądze, tylko nie
umie ich mądrze wydać. „Jak można założyć takie mini, mając tak grube nogi?”, pomyślałam
kpiąco. I jak można przyjść tak wystrojoną na egzamin! Dziewczyna, widząc mój wzrok,
poprawiła wściekle różową bluzkę, wygładziła szafirową spódniczkę i wydęła amarantowe usta.
Z politowaniem spojrzała na moją jasnopopielatą garsonkę – ona prawdopodobnie nigdy by
czegoś takiego nie nałożyła.
Po chwili drzwi się uchyliły i stanął w nich Waldek. W ciemnym garniturze, w białej
koszuli i eleganckim krawacie wyglądał dziś wyjątkowo przystojnie. Nie zdążyłam nasycić oczu
męską urodą mojego oblubieńca, bo jego elegancki wizerunek zburzyły papuzie kolory puszystej
dziewczyny, gdy rzuciła mu się na szyję.
– Zdałeś?! Zdałeś?! – zawołała.
– Jasne, że zdałem, Pączuszku – odpowiedział z uśmiechem.
Dopiero teraz mnie dostrzegł. Jego uśmiech zgasł jak zdmuchnięta świeczka, w jego
miejsce pojawiło się najpierw zdziwienie, a potem przerażenie. Z trudem uwolnił się z pulchnych
ramion Pączuszka.
– Anula?! Co tu robisz?
Z pomocą przyszedł mu mężczyzna wychodzący z sali egzaminacyjnej.
– Panie Waldemarze, ale z pana szczęściarz! Czekają na pana aż dwie piękne dziewczyny.
– Mężczyzna nie zdawał sobie sprawy ze swojej gafy. – Może by mi pan odstąpił jedną? –
powiedział, patrząc na mnie.
– Ja jestem zajęta – odpowiedział Pączuszek, czując się współadresatką komplementu.
– Gdzie pan znalazł takie piękne dziewczyny, panie Waldemarze? Chyba nie u nas, bo
bym od razu zauważył – odparł egzaminator, uśmiechając się do mnie.
– W Collegium Medicum, panie promotorze – bąknął Waldek. – Proszę poznać moją
narzeczoną – powiedział, wskazując na pulchniutkie dziewczę. – A to moja koleżanka.
– Patrycja Cebrzyk – przedstawiła się narzeczona, a ja o mało co nie wybuchłam
śmiechem.
Rodzice czasami niezbyt roztropnie dobierają imiona swoim dzieciom.
– Bardzo miło mi poznać piękną koleżankę. Dla pani złapałbym nawet zapalenie płuc,
żeby tylko pani mnie leczyła – powiedział promotor, całując mnie szarmancko w rękę. Pączuszek
tego zaszczytu nie doświadczył. – Obronił pan swoją pracę na piątkę, panie magistrze.
Gratulacje. Dobrej zabawy życzę, bo na pewno dziś wieczorem będzie oblewanie dyplomu.
Natomiast sobie życzę, żeby mi tylko pani robiła zastrzyki, kiedy zajdzie taka konieczność. Z rąk
tak pięknej kobiety nawet ból możne sprawić przyjemność.
– Raczej tylko wtedy, gdy się jest masochistą. – Uśmiechnęłam się niemrawo. – Iniekcję
wykonują pielęgniarki, ja najwyżej mogę panu przepisać receptę na takie zastrzyki.
– To do zobaczenia w pani gabinecie. Za ile lat? Na którym jest pani roku?
– Kończę drugi.
– No to muszę poczekać jeszcze parę lat na tę receptę. Powodzenia – powiedział,
uśmiechnął się i poszedł.
Waldek w tym czasie jakoś doszedł do siebie.
– Co za spotkanie, cóż tu robisz? – mówiąc to, spojrzał na mnie błagalnie.
– Wracałam z sekretariatu i chciałam trochę odpocząć na ławeczce. Ale muszę już lecieć.
Do widzenia.
– Może odwieziemy panią? – zaoferował Pączuszek. – A potem pojedziemy kupić
garnitur na ślub. Moje porsche stoi na parkingu
– Nie, dziękuję – uśmiechnęłam się.
Czułam, że od tych uśmiechów już mi się zmęczyła twarz. Szybko odwróciłam się
i zbiegłam ze schodów.
Co robiłam później? To, co każda zakochana i oszukana idiotka – ryczałam. Dwa dni.
Opróżniłam cały barek, czyli trzy czerwone francuskie wina i dwie czyste finlandie.
Wieczorem, dzień po obronie pracy magisterskiej, przyszedł Waldek. Wpuściłam go do
mieszkania. Stał niepewny na środku pokoju, nie wiedząc, co zrobić z oczami. Nie ułatwiłam mu
rozmowy, siedziałam w fotelu, patrząc na niego w milczeniu.
– Jestem tchórzem. Wygodnym tchórzem – zaczął. – Znam Patrycję od czasów
licealnych. Zaczęliśmy chodzić ze sobą w czwartej klasie. Jej ojciec jest jednym z bogatszych
ludzi w Lubelskiem. Ma browar, kilka gorzelni, hodowlę świń, pięćset hektarów ziemi i dużo,
dużo pieniędzy. Początkowo nie podobało mu się, że jego jedyna córka zadaje się z takim
gołodupcem jak ja. Chciał, żeby ze mną zerwała. Ale Patrycja się uparła. Przez dwa lata
mieszkaliśmy ze sobą w Krakowie. Najpierw studiowała, tak jak i ja – geografię, ale nie zaliczyła
nawet pierwszego semestru. Potem zaczynała jeszcze trzy różne kierunki na płatnych uczelniach,
ale nigdzie nie zagrzała dłużej miejsca, dlatego jej ojciec się zdenerwował i ściągnął ją do domu.
Ostatnio gdy zobaczył, że niedługo skończę studia, to zaakceptował nasz związek. Jego zięć musi
być magistrem, obojętnie jakim, ale magistrem… to był jego warunek. Sam skończył tylko
zawodówkę. – Przerwał na chwilę. Zaczerpnął powietrza. – Po balu sylwestrowym chciałem
zerwać z Patrycją, ale jej ojciec przeprowadził ze mną męską rozmowę. Pozwolił mi się z nią
ożenić i obiecał zatrudnić moich rodziców i rodzeństwo. Teraz wszyscy u niego pracują.
Zamilkł. Podszedł do mnie, uklęknął obok mojego fotelu.
– Ty nie wiesz, co to jest bieda – powiedział, patrząc na mnie gorączkowo. – Nie zdajesz
sobie sprawy, jak to jest, gdy wyłączają ci prąd, bo rachunki niezapłacone, a ojciec pije, bo nie
potrafi utrzymać rodziny. Całe życie pracował w pegeerze, nie umie robić nic konkretnego. Teraz
nareszcie żyją jak ludzie… W święta wielkanocne powiedziałem mamie, że się zakochałem…
Klęknęła przede mną, jak ja teraz przed tobą, i prosiła, żebym nie psuł wszystkiego… Żebym
pomyślał o nich.
Słuchając go, chciałam w pierwszej chwili powiedzieć, że ja też mam bogatego ojca, że
zdobędę pieniądze, że… Na szczęście szybko się zreflektowałam.
– Wybacz mi, że jestem słaby. Ale nie mogę się od nich odwrócić. Jestem ich nadzieją na
lepsze życie…
Wstał. Smutno na mnie popatrzył. Czułam jego wzrok, chociaż oczy miałam zwrócone
w inną stronę.
– Naprawdę cię kochałem – szepnął.
Wtedy coś we mnie pękło.
– Spierdalaj! Natychmiast spierdalaj! – wysyczałam.
Spuścił głowę i wyszedł.
Po chwili ja również wyszłam. Do sklepu monopolowego. Kupiłam butelkę finlandii i sok
z pomarańczy. Wypiłam całą butelkę. Nie pamiętam, jak dotarłam do łóżka. Obudziłam się
następnego dnia w południe. Cały dzień spędziłam w łóżku lub w łazience. Miałam wrażenie, że
wyrzygam swój żołądek i jelita. Perturbacje żołądkowe okazały się zbawieniem dla mojej duszy
– dolegliwości fizyczne spowodowały, że zapomniałam o bólu porzucenia.
O dziwo, soki żołądkowe strawiły całą moją miłość do Waldka! Odetchnęłam z ulgą.
Stwierdziłam z radością, że nareszcie moje problemy są takie same jak wszystkich innych
dziewczyn na świecie! Przecież to normalne w wieku dwudziestu lat przeżywać dramaty miłosne.
Miliony kobiet przede mną płakały w poduszkę z powodu nieszczęśliwej miłości i miliony po
mnie pewnie też będą tak robić.
Następnego dnia po zimnym prysznicu i lekkim śniadaniu stanęłam przed lustrem.
Spojrzałam na siebie i… zobaczyłam w nim inną, obcą osobę. Ładną i zgrabną dziewczynę, która
nareszcie zmądrzała.
Patrząc w lustro, podjęłam ważną decyzję – nigdy więcej się już nie zakocham w żadnym
mężczyźnie. Po co mi miłość?! Jeśli będę chciała trochę pocierpieć, wezmę do rąk gorący garnek.
Kobieta zakochana jest bardzo słaba, silną robi się wtedy, gdy jest kochana. „Już nigdy więcej
nie chcę być słabą kobietą!” – postanowiłam.
Drugie postanowienie, jakie podjęłam, to zemsta. Nie na Waldku – na całym męskim
rodzie!
Pierwszą moją ofiarą został mój egzaminator.
Rozdział 6
Robert wpadł do domu.
– Jest już Krzysiek? – zapytał Marka siedzącego przed telewizorem i oglądającego mecz
piłki nożnej.
Krzysiek i Aga mieszkali tymczasowo na pobliskim osiedlu, w dawnym mieszkaniu
matki Roberta. Czekali z przeprowadzką, aż malarze i glazurnicy opuszczą na dobre ich nowo
wybudowany dom znajdujący się na terenie posiadłości Orłowskich.
– Jeszcze nie przyszedł. Coś ty taki podenerwowany?
Robert nie zdążył odpowiedzieć, bo do pokoju wszedł Krzysiek, a za nim pojawiły się
Renata i Marta.
– Gdzie Aga? Dlaczego przyjechałeś sam? – zapytała syna Orłowska.
– Krzysiek i Mark, pozwólcie ze mną do gabinetu – przerwał jej Robert.
– Cóż to za tajemnice? – zaprotestowała Renata.
– Nasze męskie sprawy. Później ci powiem. Idźcie przygotować kolację, przy okazji
opowiesz Marcie, ile dzisiaj sprzedałaś podkoszulków.
Mężczyźni poszli do gabinetu Orłowskiego.
– Ktoś chciał zabić Ankę! Krzysiek, do kurwy nędzy, coś ty wczoraj robił u niej
w mieszkaniu?! – zapytał z gniewem Robert.
– Co z Anką? – Na twarzy Krzyśka widać było niepokój. – Co jej się stało? Czy wszystko
z nią w porządku?
– Leży w śpiączce, nie wiadomo, czy z tego wyjdzie. Nałykała się tlenku węgla. Ktoś
wsadził ręcznik do przewodu wentylacyjnego.
– Co?! – Mark i Krzysiek wydali okrzyk zdziwienia.
– Co ty u niej robiłeś? Czy ty z nią sypiasz?
Krzysiek nerwowo poprawił się w fotelu i przeczesał dłońmi włosy.
– Nie – odpowiedział niepewnie.
– To dlaczego byłeś u niej? Jesteś teraz głównym podejrzanym, do cholery! – zawołał
Orłowski. – Powiedz, co cię z nią łączy.
– Teraz już nic, ale… po ślubie z Agą nie mogłem się pozbierać… Dotarło do mnie, jaki
wielki popełniłem błąd, rozstając się z Wiką… – Nabrał głęboko powietrza. – Spotkałem kiedyś
Ankę na ulicy. Poszliśmy na kawę, a potem do niej do domu. Spotykaliśmy się jakiś czas…
Później związała się z Lewandowskim. Wczoraj wpadłem do niej, żeby pogadać. O Gabi… i tak
w ogóle.
– O której u niej byłeś?
– Wyszedłem przed dwudziestą. Spodziewała się gościa.
– Kogo?
– Nie chciała mi powiedzieć. Zbyła mnie, mówiąc, że to nie moja sprawa. Wydaje mi się,
że czekała na Berta.
– Według policji jesteś ostatnią osobą, którą widziano u niej tego feralnego wieczoru.
– Skąd policja wie, że u niej byłem?
– Widziała cię sąsiadka. Podobno szybko zbiegłeś po schodach.
– Zawsze szybko zbiegam po schodach.
– Ta sąsiadka powiedziała, że już cię widziała u niej parę razy. – Orłowski spojrzał
z niepokojem na syna. – Krzysiek, wplątałeś się w niezłą kabałę. Jedna kobieta, z którą coś cię
łączyło, nie żyje, a druga leży nieprzytomna i nie wiadomo, czy nie dołączy do pierwszej. –
Westchnął. – Gdy się twoja matka dowie… Nie chcę jej martwić, na razie nic jej nie mówmy.
Ani Marcie.
– A co z Agą? Na pewno wie, że sypiałeś z Gabi. Wszyscy w hotelu się tego domyślali –
dodał Mark.
– Nie rozmawiałem z nią na ten temat. Udawała, że o niczym nie wie. Od czasu, gdy się
dowiedziałem o jej przeszłości, nie najlepiej się dzieje między nami… Boi się, że się z nią
rozwiodę.
– Wiedziała o Ance?
– Nie. Chyba, nie.
– A o wczorajszej wizycie u niej?
– Nie. Nie powiedziałem jej, że u niej byłem. Zresztą wróciłem wcześniej, Agi jeszcze nie
było w domu.
– Gdzie była?
– W sklepie. Tato, skąd to wszystko wiesz? O Ance, o mojej wizycie u niej?
– Był dziś u mnie w klinice komisarz Pięta. Razem ze Szpakiem prowadzą śledztwo.
Dawał mi do zrozumienia, że jesteś podejrzanym numer jeden.
– Nie bez podstaw uważa się policjantów za półgłówków – prychnął Krzysiek. – Cholera,
ostrzegałem Ankę przed tym piecem. Wiele razy jej mówiłem, żeby go wymieniła. Był
niebezpieczny, starego typu, nie wyłączał się automatycznie w razie braku wentylacji. Anka
mówiła, że dopóki piec działa, to nie będzie rujnować łazienki.
– Zastanawia mnie sposób, w jaki morderca chciał ją zabić. Dziwne, ale nigdy nie
słyszałem, żeby ktoś za pomocą piecyka łazienkowego chciał wykończyć swoją ofiarę – wtrącił
się znowu Mark. – Ten ktoś musiał wiedzieć, że piec nie wyłącza się automatycznie przy
zatkanej wentylacji. To ktoś, kto często u niej bywał.
– Prawdopodobnie. Później jeszcze pogadamy, teraz muszę jechać do szpitala, zobaczyć
Ankę – oznajmił Robert.
– Tato, pojadę z tobą.
– Lepiej nie. Po co masz się rzucać w oczy policji, na pewno ktoś z nich tam będzie. Ale
Mark może jechać ze mną.
Robert i Mark weszli na oddział, na którym leżała Anka. Na korytarzu zauważyli Berta.
Robert poszedł porozmawiać z lekarzem dyżurnym, a Mark usiadł obok Richardsona. Bert był
bardzo blady, widać było na jego twarzy zmęczenie, prawdopodobnie miał za sobą nieprzespaną
noc.
– Cześć Bert.
– Cześć – burknął mężczyzna.
– Czy to ty ją znalazłeś?
– Co ci do tego? To nie twoja sprawa, tylko policji.
– Ale może będziemy mogli pomóc?
– Wątpię.
– O której ją znalazłeś?
– Odczep się ode mnie, nic ci nie powiem.
– W czym problem? Co masz do mnie?
– Nie podobasz mi się, bo należysz do świty tego palanta Orłowskiego.
– On jest w porządku. Gdybyś pomyślał trochę i wysunął głowę z tej skorupy urazów
i uprzedzeń, w której siedzisz od lat, to sam byś doszedł do takich wniosków. Robert wspominał
mi o twoich pretensjach, poniekąd uzasadnionych. Poczuwa się do tego, że skrzywdził twoją
matkę i ciebie również, ale jak mówi Pismo Święte – kto z nas jest bez winy, niech pierwszy
rzuci kamień. Każdy z nas ma na swoim koncie jakieś mniejsze lub większe świństewka. Ty na
pewno też.
– Ale te jego świństewka, jak to ładnie ująłeś, dotyczą MOJEJ matki.
– MOJEJ matce TWÓJ przyszły ojczym zrobił dużo większe świństewko, bo ją zabił!
I mimo to chodzi na wolności.
– Ty ciągle z tą swoją paranoją! Coś sobie ubzdurałeś, ponieważ czujesz się winny… Że
się od matki odciąłeś, że zostawiłeś ją dla pierwszej żony ojca, bo była bogata.
Biegler wbił w niego spojrzenie. W milczeniu obserwował Berta, odezwał się dopiero po
chwili.
– Owszem, czuję się winny, że nie potrafiłem otworzyć jej oczu na to, jaki Szewczyk jest
naprawdę… Ale wybrałem Gretchen nie dlatego, że była bogata, tylko dlatego, że stała się dla
mnie matką, kiedy moja własna o mnie zapomniała, oddając duszę Szewczykowi.
Mark przerwał, bo w tym momencie nadszedł Orłowski. Usiadł obok młodych mężczyzn.
– I co powiedział lekarz? – zapytał Mark.
– Niezbyt dobrze to wygląda. Ale jest młoda, silna…
– Co z jej mózgiem? – zapytał szeptem Bert.
– Anka należy do wyjątkowo inteligentnych kobiet. Miała szarych komórek dużo więcej
niż reszta przedstawicielek jej płci. Nawet gdyby trochę straciła, to i tak zostanie ich więcej, niż
posiada przeciętna kobieta – powiedział, żeby rozładować sytuację.
– A fe, Robert! To seksizm w czystym wydaniu – uśmiechnął się lekko Mark. – Gdyby
słyszała to twoja żona, znowu byś miał szlaban na to, co ma ukryte pod spódnicą.
– Bert, o której godzinie znalazłeś Ankę? – zapytał Robert.
– Od zadawania pytań jest policja – burknął mężczyzna. – A z tego, co słyszałem, twój
syn jest głównym podejrzanym.
– Dobrze wiesz, że on tego nie zrobił. To tylko zbieg okoliczności, że tego dnia był u niej.
– Coś dużo tych zbiegów okoliczności. Gabi… Anne…
– To dotyczy również ciebie. Ty też byłeś nad stawem. A teraz Anka… – zauważył
z przekąsem Orłowski. – Wiem, że to przypadek, tak samo jak w wypadku Krzyśka. Ani ty, ani
mój syn nie moglibyście nikogo zabić.
– Mylisz się. Ja mógłbym zabić… na przykład ciebie.
Robert się uśmiechnął.
– Mark, jesteś świadkiem. Gdyby coś mi się stało, to powiedz policji, gdzie mają szukać
mordercy. Mówiąc poważnie, to zrobił ktoś, kto znał dobrze obie dziewczyny. Na przykład
Szewczyk.
– Kurwa, skończcie z tą paranoją!
– Widzę, że klniesz, jak stuprocentowy Polak.
– Nauczył mnie mój wujek – mruknął.
– Słyszałem, że założyłeś z nim spółkę? – Robert przypomniał sobie małego braciszka
Joli. Ten osesek, któremu zmieniał pieluchy, już dawno skończył trzydziestkę. Brat Joli był tylko
o kilka lat starszy od swojego siostrzeńca. – O której znalazłeś Ankę?
– O w pół do dziesiątej. – Bert odparł po chwili wahania. – Spóźniłem się pół godziny,
miałem być o dziewiątej.
– Dlaczego umówiliście się tak późno?
– Była umówiona z kimś o dwudziestej.
– Z kim?
– Nie powiedziała mi.
– Nie powiedziała ci czy nazwisko nic ci nie mówiło?
– Powiedziała, że musi zakończyć pewną sprawę, żeby mieć to z głowy. Ale nie
powiedziała, czego ani kogo to dotyczy.
Robert się zamyślił.
– Prawdopodobnie ten ktoś, z którym była umówiona, to jej niedoszły morderca –
powiedział.
Jeszcze przez jakiś czas rozmawiali z Bertem o Ance i ich pobycie w Jaśle. Nie poruszano
już więcej tematu Jurgena ani jego matki. Wkrótce pożegnali się z Richardsonem, który pozostał
w szpitalu.
Wychodząc z oddziału, o mało co nie zderzyli się z Adamem.
– Adam?! Co tu robisz? – zdziwił się Robert.
– Słyszałem, że Anka miała wypadek – na twarzy mężczyzny widać było zmieszanie.
– Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się tu ciebie spotkać – powiedział Robert.
– A cóż w tym takiego dziwnego?! – obruszył się Adam. – Ty ją możesz odwiedzić,
a mnie nie wolno?
– Hm, gdyby się o tym dowiedziała Bożena, to nie wiem, czy by się jej to spodobało.
– A co Renata powiedziała na wieść o twoich odwiedzinach u Anki?
Robert spochmurniał. Westchnął głośno.
– Jeszcze o niczym nie wie.
– No, to ty też masz problem.
Co się dzieje? – Orłowska zapytała męża, wchodząc do małżeńskiego łóżka.
Była przygotowana do spania. Wzięła już wieczorny prysznic i zmyła makijaż. Poprawiła
w łóżku poduszkę i położyła się, przybierając wygodną pozycję.
Robert nie zareagował na jej pytanie, tylko dalej przeglądał swoją pocztę elektroniczną.
– Cholera jasna! Odłóż to, musimy porozmawiać.
– Nic się nie dzieje. Malutka, nie mam czasu, muszę odpowiedzieć na kilka maili.
– Nie jestem idiotką. Dlaczego zamknęliście się w trzech w gabinecie, a potem pojechałeś
gdzieś z Markiem? Czy to ma coś wspólnego z Jasłem? Dopóki mi nie odpowiesz, nie napiszesz
żadnego maila.
Zrezygnowany Orłowski podniósł wzrok znad laptopa. Westchnął głośno.
– Dlaczego ja się z tobą ożeniłem, przypomnij mi?
– Bo mnie kochasz i nie możesz żyć beze mnie. Przypomniałam ci, teraz odpowiadaj na
moje pytanie. Co się dzieje?
– Wczoraj ktoś usiłował zabić Ankę.
– Co?! W jaki sposób?
– Zatkano ręcznikiem przewód wentylacyjny w jej łazience.
– I płomień nie zgasł? – zdziwiła się Renata.
– To piecyk, który ma trzydzieści lat.
– Dziwny sposób na morderstwo. Mam umysł wytrenowany na amerykańskich
kryminałach i w żadnym z nich nie czytałam o takim sposobie zabójstwa. – Popatrzyła uważnie
na męża. – Jeszcze jest coś, o czym mi nie mówisz.
Orłowski znowu westchnął.
– Krzysiek był u niej tego wieczoru.
– Co?! A cóż on u niej robił?!
– Nawet się nie spytałaś, jak się czuje ta biedna dziewczyna – zauważył z wyrzutem.
– Powiedziałeś „usiłowano zabić”, a nie „zabito”. Zresztą złego diabli nie biorą.
– Dlaczego ty jej tak nie cierpisz?
– Potraktuję to jako pytanie retoryczne. Nie zmieniaj tematu, tylko mi powiedz, co
Krzysiek robił u niej w mieszkaniu! Sypiają ze sobą?
– Teraz już nie, ale sypiali.
– Boże, kogo ja wydałam na świat?!… Cóż, niedaleko pada jabłko od jabłoni…
– Dość tego! – Przerwał jej. – Dobranoc.
Orłowski ostentacyjnie zgasił kinkiet i odwrócił się tyłem do żony.
Krzysiek Orłowski spojrzał na zegarek i przyspieszył kroku. Ojciec czekał na niego
w domu. Kazał mu przyjść bez Agi.
Po raz pierwszy młody Orłowski nie miał ochoty na wizytę w swoim rodzinnym domu.
Mama już wiedziała o Ance – ojciec jej powiedział, bo nie miał wyjścia. Na myśl o matce
zmarszczył brwi. Znowu będzie lamentować. A przecież ona też ponosi część winy za to, że
ożenił się z Agą, a nie z Wiką. Po co namawiała Wikę na wyjazd do Bostonu?! On zawsze był
temu przeciwny. Jeszcze teraz dźwięczały mu w głowie jej słowa, gdy mówiła do Wiki:
„Wika, pamiętaj, że nie warto rezygnować ze swoich marzeń dla żadnego faceta. Takie
stypendium naukowe to wielkie wyróżnienie. Nie każdy ma okazję studiować w ramach
programu Erasmus, i to na najlepszej uczelni technicznej na świecie. MIT… Wiesz, co to
oznacza dla informatyka? Przepustkę do każdej korporacji. Wszystkie drzwi otworzą się dla
ciebie na oścież. Jeśli się kochacie, to wytrzymacie rok rozłąki. To rozstanie będzie
sprawdzianem waszej miłości. Jeśli wasz związek nie przetrwa, to będzie oznaczać, że nie był
silny”.
I okazało się, że nie był silny… Z jego winy.
Zaraz po ślubie zrozumiał, że spieprzył sobie życie. Mógł posłuchać rodziców i nie żenić
się z Agą. Teraz już wiedział, że Aga zaplanowała ciążę – był przecież synem Roberta
Orłowskiego, bogatego lekarza, właściciela kliniki!
Poświęcił własne szczęście dla kogoś, kto jeszcze się nie urodził. Już w pierwszych
dniach małżeństwa zorientował się, że nic go nie łączy z nowo poślubioną żoną… tylko ciąża.
Szybko poznał wady Agi – jej wyrachowanie, pazerność na pieniądze, brak empatii
i wrażliwości… Ale największą jej wadą było to, że nie była Wiką…
W nocy znowu śniła się mu Wika. Leżeli nadzy na plaży na Teneryfie i się kochali. Sen
był tak bardzo realistyczny, że szczytował. Często mu się śniła. Najprzyjemniejsze sny dotyczyły
ich pobytu na Teneryfie, gdzie pojechali tuż przed rozstaniem. W ciągu ośmiu lat znajomości
spędzili ze sobą wiele wspólnych wakacji, ale te ostatnie były najpiękniejsze.
Kiedy rano budzik zawarczał mu nad uchem, wyrywając z objęć dziewczyny,
z wściekłością rzucił nim o ścianę. Widząc obok siebie w łóżku żonę, a nie Wikę, poczuł
ogromne rozczarowanie i żal. Nie chciał się obudzić, pragnął dalej być na Teneryfie… być
z Wiką. Jego twarz wykrzywił grymas nienawiści. Aga patrzyła na niego z przerażeniem, chyba
się go trochę bała. Szybko się opanował. Coraz trudniej było mu ukryć niechęć do żony. To
uczucie pogłębiało się z dnia na dzień, przeobrażając się powoli w nienawiść.
Już po kilku dniach od ślubu Aga zaczęła odsłaniać swoją prawdziwą naturę. Pierwszą
awanturę zrobiła mu o to, że nowy dom nadal figurował jako własność rodziców. Wysuwała
coraz to większe roszczenia, zażądała nowego drogiego samochodu, wydawała majątek na
ubrania i buty – ogołociła kartę kredytową w ciągu tygodnia, wyczerpując limit. Jej chciwość,
pazerność, fałsz i wyrachowanie ukazywały się spod fasady pozorów miłości jak stara farba na
łuszczącej się ścianie domu. Kiedy dowiedział się od kolegi z uczelni o jej sponsorach, których
była utrzymanką, nie tylko znienawidził Agę, ale również zaczął nią gardzić. Na samą myśl, że
mają spędzić wspólnie całe swoje życie, ogarniała go rozpacz. Najgorsze było to, że sam
przyczynił się do tej sytuacji. Kiedyś był szczęśliwy. Miał miłość i przyjaźń dziewczyny
bezgranicznie mu oddanej, pięknej, mądrej, idealnej… I tę dziewczynę odrzucił.
Był nieszczęśliwy, bardzo nieszczęśliwy. A z nikim nie mógł nawet porozmawiać
o swoim nieszczęściu. Musiał trzymać fason przed rodzicami. Tylko Anka go rozumiała.
Spotkali się przypadkowo na ulicy, chwilę później wylądowali w łóżku. Było to trochę
dziwne, dwa miesiące po ślubie opłakiwać swoją utraconą miłość w łóżku byłej kochanki… Ale
Anka była niezwykłą kobietą. Nietuzinkową. „Boże, użyłem czasu przeszłego – przeleciało mu
przez myśl. Nie! Ona ciągle jest niezwykłą kobietą!”.
Ojciec odradzał mu odwiedzać Ankę, dopóki się wszystko nie wyjaśni. Zadzwonił do
szpitala, bo bardzo się o nią niepokoił. Nie dowiedział się niczego nowego, tylko że jest nadal
nieprzytomna.
Zakończył swoje rozmyślania, ponieważ doszedł do drzwi domu rodziców. Zadzwonił
dzwonkiem, chociaż nadal miał klucze. Otworzył mu ojciec.
– Dlaczego sam sobie nie otworzysz? – burknął. – Chodź na taras, tam pogadamy.
– Jest mama?
– Nie. Wysłałem ją i Martę do kina. Znowu byśmy nasłuchali się o papierówkach
spadających niedaleko od jabłoni.
Weszli na taras. Przy stole siedział Mark i pił piwo.
– Cześć. Iza też poszła do kina?
– Nie. Romansuje z budowlańcem – odparł Mark.
– Minęła jej już miłość do Berta?
– Tak, teraz kocha się w panu Lechu.
– Co? Myślałem, że w jego pomocniku. Pan Lech jest przecież po czterdziestce i wcale
nie taki przystojny – westchnął. – Nigdy nie zrozumiem kobiet.
– Twoja siostra nie patrzy już na męską urodę, kocha w nim jego intelekt.
– Hm, intelekt? Odkąd to interesują ją regipsowe ścianki działowe i ścieralność płytek
podłogowych?
– I tu się mylisz, panie doktorze. Pan Lech skończył polonistykę na UJ, więc mogą
rozmawiać o literaturze. Miał dosyć pracy z dzieciakami i zajął się ścianami i podłogami.
Podobno są mniej upierdliwe od bachorów, tym bardziej że on ma ich w domu pięcioro.
– Zostawmy pana Lecha w spokoju, zajmijmy się naszymi problemami – przerwał im
Robert. Spojrzał na syna i z dezaprobatą pokręcił głową. – Kto by pomyślał, że byłeś
w dzieciństwie takim idealnym dzieckiem. Żadnych kłopotów z tobą nie było. Teraz to
nadrabiasz, żeby bilans wyszedł na zero.
– Tato, chociaż ty daj mi spokój.
– Wplątałeś się w niezłą kabałę. – Robert westchnął głośno. – Musimy cię z niej
wyciągnąć.
– Trzeba znaleźć mordercę – podsumował Mark.
– To ktoś, kto znał dobrze obie dziewczyny. Śmierć Gabi i usiłowanie morderstwa na
Ance muszą mieć jakiś wspólny mianownik – zauważył Robert. – Zastanówmy się, kto się
kwalifikuje do tego grona oprócz Krzyśka. Ja widzę tu tylko Woźniaka i Szewczyka.
– Jest ktoś jeszcze – wtrącił Mark i spojrzał na Krzyśka: – Twoja żona. Sam mówiłeś, że
boi się rozwodu… i rywalek.
– Oszalałeś?! Może Aga jest dziwką, ale nie jest morderczynią! – zawołał oburzony
Krzysiek.
– Nie zapominaj Mark, że Aga ma alibi. Szewczyk niestety również. Zostaje nam
Woźniak. Ale jestem w stu procentach pewien, że to nie Janek – stwierdził Robert
– Skąd ta pewność, tato? Prowadzi szemrane interesy, ma kryminalną przeszłość…
– Krzysiek, nie gadaj głupstw. Co innego oszukać fiskusa, a co innego zabić człowieka.
Według mnie tylko Szewczyk tutaj pasuje. Zapytaj Tinę, czy on nie ma błękitnego polaru.
– Już się jej pytałem, nie ma. Zresztą sam Szpak stwierdził, że to żaden dowód. Wszyscy
chodziliśmy tam na spacery – odparł Mark. Po chwili milczenia dodał: – Nie daje mi spokoju
sposób, w jaki morderca chciał zabić Ankę. Może to nie ta sama osoba, która zabiła Gabi?
Dlaczego jej na przykład nie uduszono ani nie otruto? I dlaczego piecyk łazienkowy?!
Pewniejsza byłaby śmierć, gdyby ją ogłuszył i włączył kuchenkę gazową. Ale wtedy musiałby
użyć siły – zastanawiał się na głos. – To mi pasuje na kobietę.
– Wiem, dlaczego piecyk łazienkowy. – Przerwał mu Krzysiek. – Anka uwielbia się
kąpać. Czasami spędzała w wannie ponad godzinę, dolewała sobie ciepłej wody i czytała książkę,
popijając wino. Morderca dobrze znał zwyczaje Anki. Bardzo dobrze.
– Hm, to by wyjaśniło, dlaczego wybrał śmierć przez zaczadzenie… Może faktycznie
mamy do czynienia z dwoma mordercami. Jeśli chodzi o Ankę, to byłoby dużo więcej osób
chcących jej śmierci – zauważył Robert. Potem dodał z uśmiechem: – Poczynając od mojej żony
i córki, a kończąc na twojej siostrze, Mark.
– Zapominasz o sobie, ciebie też coś łączyło z Anką – mruknął Mark. – Tak naprawdę, to
tylko ja i Marta nie mamy żadnego powodu, żeby ją zabić. Całą resztę można zaliczyć do grona
podejrzanych.
Krzysiek z trudem zaparkował przed komisariatem, bo cały parking był zapchany
samochodami. Chwilę siedział nieruchomo, patrząc przez szybę. Z portfela wyjął fotografię
Wiki, którą zrobił, gdy byli na Teneryfie. Zawsze ją nosił ze sobą. Ze zdjęcia uśmiechała się
piękna dziewczyna o zielonych kocich oczach i rozwianych kasztanowych włosach. Przymknął
oczy. Widział ją biegnącą do wody, ubraną w złote bikini. Mięśnie nóg naprężyły się, pośladki
wychyliły się kusząco ze skąpych majteczek, piękne duże piersi zafalowały. Jej opalona skóra
błyszczała w słońcu, jakby była wypolerowana pieszczotami jego dłoni…
Otworzył oczy. Coraz gorzej z nim. Nie tylko widzi Wikę we snach, ale nawet na jawie.
Musi coś zrobić ze sobą, bo inaczej zwariuje.
Energicznie otworzył drzwi samochodu. Idąc w stronę budynku komisariatu, pomyślał
o Gabi. Było mu wstyd przed sobą, że śmierć dziewczyny tak mało go obeszła. Spotykał się z nią
tylko dlatego, żeby odegrać się na Woźniaku i na swojej żonie. Gabi była mu obojętna,
z założenia miała być nic nie znaczącym wakacyjnym epizodem, który skończył się niestety
tragicznie. Po jej śmierci nie odczuł dużej straty i żalu, jego smutek nie był większy niż wtedy,
gdy umierała sympatyczna pacjentka lubiana przez personel szpitala. Dużo bardziej wstrząsnęła
nim wiadomość, że ktoś chciał zabić Ankę. Chociaż miłość do niej dawno mu minęła,
dziewczyna nadal była mu bliska… Bliższa niż własna żona.
Wychodząc z auta, zauważył ze zdziwieniem odjeżdżające bmw Jurgena. „Widocznie
jego również dziś przesłuchiwano”, przeleciało Krzyśkowi przez myśl. Po chwili się okazało, że
dzisiejszego dnia więcej znajomych odwiedziło komisariat, bo kiedy otworzyły się drzwi pokoju
przesłuchań, ujrzał w nich Jana Woźniaka.
Krzysiek, mijając mężczyznę, bąknął mu grzecznościowo słowa powitania i wszedł do
pomieszczenia. Za podwójnym biurkiem siedzieli komisarze Szpak i Pięta, znajomy ojca.
Po wypełnieniu formalności wymaganych podczas przesłuchania zaczęto mu zadawać
pytania dotyczące jego wizyty u Anki tamtego feralnego dnia.
– Ile czasu pan przebywał w mieszkaniu Anny Sosnowskiej?
– Około półtorej godziny.
– O której godzinie pan wyszedł od niej?
– Nie wiem dokładnie, bo nie patrzyłem na zegarek, ale musiało być przed dwudziestą.
– Co tam pan robił?
– Nie rozumiem pytania.
– Proszę przedstawić dokładnie, jak wyglądał pański pobyt u pani Sosnowskiej. Czy pan
tam coś jadł, pił? I co jeszcze robiliście?
– Nie uprawialiśmy seksu, jeśli o to panu chodzi. Owszem, wypiłem herbatę i zjadłem
kawałek ciasta.
– Czy pił pan coś jeszcze? Wino, jakiś zimny napój?
– Nie, tylko herbatę.
– Jadł pan ciasto i pił herbatę przez półtorej godziny? – rolę złego policjanta odgrywał
Szpak.
– Nie przyszedłem tam jeść. Poczęstunek był formą gościnności, bo przy filiżance herbaty
i kawy lepiej się rozmawia.
– O czym rozmawialiście przez półtorej godziny?
– O wielu sprawach. Pani Sosnowska jest bardzo inteligentną osobą, mamy dużo
wspólnych tematów.
– Na przykład?
– Oboje jesteśmy lekarzami, możemy rozmawiać o różnych ciekawych przypadkach
medycznych.
– I w tym celu odwiedził pan Sosnowską? Żeby sobie porozmawiać o chorobach
pacjentów? A o śmierci też? Na przykład Gabrieli Gajdy?
– O Gabi również rozmawialiśmy. Jej śmierć nami wstrząsnęła.
– A podczas waszych wcześniejszych spotkań, tych wiosną, też rozmawialiście
o chorobach i pacjentach? Bo pani Gajda wtedy jeszcze żyła.
Krzyśka zniecierpliwił sarkazm policjanta.
– Do czego pan zmierza, komisarzu?
– Czy łączyło pana coś więcej z panią Sosnowską niż rozmowy przy herbacie?
– Tak. Wiosną tak. Teraz już nie. Oboje jesteśmy dorosłymi ludźmi…
– Owszem, ale pan wiosną był młodym żonkosiem, tuż po ślubie… Czy to nie jest trochę
dziwne?
– Dziwne są pana pytania dotyczące mojego życia osobistego. Nie wiem, jaki to ma
związek ze śmiercią pani Gajdy lub z wypadkiem pani Sosnowskiej? Za tego typu przewinienia
mogę być najwyżej ukarany przez księdza pokutą, ale nie przez policję.
– Czy pańska żona wiedziała o waszym romansie?
– Nie sądzę, żeby wiedziała.
– Czy po wyjściu od pani Sosnowskiej zastał pan w domu swoją żonę?
– Nie. Żona wróciła godzinę później.
– Nie wie pan, gdzie była?
– Robiła zakupy.
– Czy pańska żona ma błękitny polar?
Krzysiek zdziwiony spojrzał na policjanta.
– Ma. – Miał zamiar skomentować to pytanie, ale powstrzymał się, nie chciał zrobić
z ojca gaduły.
– Jeszcze jedno pytanie, czy będąc w mieszkaniu pani Sosnowskiej, korzystał pan
z łazienki?
– Chyba tak.
– Czy mył pan ręce? – po raz pierwszy odezwał się Pięta.
– Oczywiście, zawsze po skorzystaniu z toalety myję ręce.
– Czy zauważył pan coś dziwnego w pracy pieca gazowego?
– Nie. Nie zwracałem uwagi na piec, ale pamiętam, że była ciepła woda.
– Czy zauważył pan, że kratka wentylacyjna na drzwiach jest zaklejona folią?
– Nie. A była zaklejona, gdy znaleźliście Ankę?
– Nie, ale wcześniej ktoś ją zakleił. Szczęście dopisywało mordercy, bo szlafrok frotté
spadł z haczyka na drzwiach i uszczelnił kratkę – powiedział Pięta trochę nieprofesjonalnie, bo
przecież świadka nie wtajemnicza się w szczegóły śledztwa. Zaraz został skarcony wzrokiem
przez swojego kolegę.
Krzysiek zmarszczył brwi, chcąc sobie przypomnieć swoją wizytę w łazience. Był chwilę.
Opróżnił pęcherz, umył ręce, odruchowo spojrzał na swoje odbicie w lustrze, ale na drzwi nie
zwrócił uwagi.
– Nie przyglądałem się drzwiom, ale rzeczywiście ten haczyk na drzwiach był do niczego.
Szlafrok często z niego spadał – dodał.
– To wszystko. Dziękujemy panu. Proszę pozdrowić ojca.
Krzysiek opuścił komisariat z ulgą. Jadąc do domu, analizował przebieg przesłuchania.
Zdziwiły go pytania dotyczące Agi. Czy ją też będą przesłuchiwać?
Odpowiedź na swoje pytanie usłyszał zaraz po wejściu do mieszkania.
– Krzysiek, dostałam wezwanie na komisariat. O co im chodzi? O co ciebie pytali? – Na
twarzy Agi dostrzegł niepokój.
– Takie tam… – Przyjrzał się uważnie żonie. – Aga, czy ty wiedziałaś o mnie i o Ance?
– Co miałam wiedzieć? Wiem, że kilka lat temu o mało co nie popełniłeś przez nią
samobójstwa. Czy było coś jeszcze, o czym powinnam wiedzieć?
Krzysiek w milczeniu patrzył na Agę. Zawahał się, już miał jej powiedzieć o swoim
romansie, ale zmienił zdanie. Wzruszył ramionami.
– Nie, nic takiego. – Wszedł do łazienki, umyć ręce.
Po chwili wrócił i nie odrywając wzroku od twarzy żony, zapytał:
– Dawno nie widziałem cię w tym niebieskim polarze, który ci kupiłem na Dzień Kobiet.
Dlaczego w nim nie chodzisz?
– Poplamiłam go sokiem z jagód, plama nie chciała puścić i wyrzuciłam go –
odpowiedziała nie, odwracając wzroku.
– To bądź przygotowana, że komisarz Szpak zapyta cię o niego – odparł chłodno.
Wszedł do pokoju pełniącego rolę jego gabinetu i włączył komputer. Otworzył plik ze
zdjęciami. Z ekranu popatrzyła na niego uśmiechnięta Wika.
– To, że wyrzuciła polar, o niczym nie świadczy – powiedział Krzysiek, sącząc piwo.
Siedzieli we trzech na tarasie Orłowskich – on, Mark i ojciec. Ich kobiety zastanawiały
się w tym czasie, jakie wybrać zasłony do okien w nowym domu Krzyśka i Agi.
– No nie wiem. Nie znam jej, nie wiem, do czego może być zdolna… ale zazdrość jest
czasami przyczyną różnych głupstw – zauważył filozoficznie Biegler. – Jedna twoja kochanka
nie żyje, a druga walczy ze śmiercią. Sam widzisz, że twoja żona miała motyw do zabójstwa.
– Zdążyłem poznać Agę, ona nie kieruje się emocjami, tylko rozumem. Nie jest o mnie
zazdrosna z powodu miłości… jej zależy tylko na tym, żeby ciągle być synową ordynatora
Orłowskiego. Jest zbyt wyrachowana, żeby zabijać moje kochanki. Dobrze wie, że nigdy bym się
z nią dla nich nie rozwiódł. Nic by jej nie dała śmierć Gabi ani tym bardziej Anki.
– Też tak uważam – stwierdził Robert. – Nie tę synową sobie wymarzyłem, ale nie sądzę,
żeby Aga miała coś wspólnego z morderstwami. Brr, ciarki mnie przechodzą na myśl, że matka
mojego wnuka mogłaby być morderczynią. Oprócz tego nie zapominajmy, że ma alibi. Nie
mogła zabić Gabi, bo dziesięć po pierwszej była w hotelu i widział ją Szewczyk.
– Czy jest możliwe, że Szewczyk i Aga znali się wcześniej? – zastanawiał się Mark.
– Zwariowałeś?! – oburzył się Krzysiek.
– Skąd jesteś tego tak pewny? Przecież nie znasz dobrze jej przeszłości? Może ich drogi
kiedyś się skrzyżowały?
– Mark, twoje dywagacje nie mają sensu – poparł syna Robert. – Musiałaby być bardzo
dobrą aktorką, a raczej nią nie jest, bo ja ją od razu przejrzałem. Zawsze wiedziałem, że chodzi
jej wyłącznie o pieniądze.
– To bardzo się dziwię, że przed ślubem nie podpisaliście żadnej intercyzy.
– Po co? Ja przecież nic nie mam. To wszystko taty. Dom, samochody. Ja jestem tylko
biednym stażystą odbywającym staż w klinice ojca. – Krzysiek się uśmiechnął. – Na marginesie,
o to była pierwsza awantura po ślubie, że ojciec nie przepisał na mnie domu, w którym będziemy
mieszkać.
– Widzę, że wasze małżeństwo ma bardzo małe szanse na przetrwanie.
– Posiedziałbym z przyjemnością kilka lat w więzieniu, gdybym tylko mógł to wszystko
odkręcić – westchnął Krzysiek.
– Jeśli nie znajdziemy mordercy, to nie wiadomo, czy sobie tam nie posiedzisz, bo nadal
jesteś głównym podejrzanym – mruknął Mark.
Nikt z ich trójki nie zauważył Izy przysłuchującej się z kuchni całej rozmowie.
Orłowska siedziała przed toaletką w sypialni i zmywała makijaż. Stosik zużytych płatków
kosmetycznych powiększał się z sekundy na sekundę. Robert, leżąc w łóżku, obserwował żonę,
jak usuwa makijaż mleczkiem, potem przemywa twarz tonikiem, a na koniec wklepuje krem.
Zawsze lubił na nią patrzeć – miała w sobie mnóstwo kobiecego wdzięku.
– Jak wam, kobietom, chce się robić tyle ceregieli z twarzą, zamiast umyć ją zwyczajnie
wodą i mydłem? – zauważył z pobłażliwym uśmiechem.
– Ponieważ chcemy dla was jak najdłużej ładnie wyglądać. – Renata uśmiechnęła się do
męża. – Będę musiała wstrzyknąć sobie botoks, bo moja skóra powoli więdnie, a za kilka lat
zafunduję sobie lifting twarzy. – Zamyśliła się. – Panie Boże, dlaczego na tak krótko dajesz nam
młodość i urodę? – westchnęła.
– Malutka, chodź tu do mnie i się przytul. Nigdy więcej nie wymawiaj słów „botoks” ani
„lifting”. Nie pozwalam.
– Ale popatrz na Jolę. Jest cztery lata starsza ode mnie, a wygląda dużo młodziej.
– Bzdura. Nadal jesteś dla mnie najbardziej seksowną kobietą na świecie – zamruczał. –
Ściągnij ten szlafroczek.
– Gdybym wiedziała, że masz ochotę na seks, nie zmyłabym makijażu. Dobrze wiesz, że
nie lubię, gdy oglądasz mnie sauté. Ale jest na to sposób.
Podeszła do komody i wyciągnęła z szuflady czarne pończochy.
Jedną z nich zawiązała mężowi oczy. Dwiema innymi chciała go unieruchomić,
przywiązując mu ręce do łóżka.
– O nie! Nie lubię być wiązany, nie rajcują mnie dominujące kobiety – zaprotestował
Robert.
– Ale mnie lubisz wiązać… i to nie zawsze za moją zgodą.
– Renata, wiesz, czego nie znoszę u ciebie? Że nie potrafisz zapomnieć – powiedział
z wyrzutem, zaraz jednak dodał pojednawczo, żeby nie psuć erotycznej atmosfery: – Malutka,
oczy mogę mieć przysłonięte, ale nie wiąż mi rąk… bo nie mógłbym cię pieścić – zamruczał. –
Uwielbiam cię dotykać, czuć twoją skórę, twoje ciało…
Jakiś czas później leżeli wtuleni w siebie. Renata, z głową na torsie Roberta, czytała
książkę, a on przeglądał czasopismo medyczne.
– Co z Anką? – zapytała nagle Orłowska. – Nadal jest w śpiączce?
– Tak. Nie wiadomo, czy z tego wyjdzie – westchnął.
– Biedna dziewczyna. Żal mi jej. Jest jeszcze taka młoda, tyle przed nią.
– Odkąd to żal ci Anki, Malutka? Przecież jej nie znosiłaś?
– Nie znosiłam jej, gdy była zdrowa, ale od czasu, gdy jest w śpiączce, nienawiść do niej
już ze mnie wyparowała. Mam nadzieję, że wyjdzie z tego.
Na chwilę zamilkli, oboje powędrowali myślami do szpitala i do pięknej dziewczyny
leżącej na szpitalnym łóżku.
Orłowska podniosła głowę z klatki piersiowej męża i spojrzała na niego.
– Niepokoi mnie Iza. Ostatnio dziwnie się zachowuje – powiedziała. – Zapytałam ją, co
się dzieje, ale nie chciała mi powiedzieć.
– Tak? Nie zauważyłem. Prawdę mówiąc, od pewnego czasu jestem zaabsorbowany
naszym drugim dzieckiem i nie zwracałem uwagi na Izę. Jutro z nią porozmawiam.
Nazajutrz późnym popołudniem na tarasie Orłowskich było znowu tłoczno. Oprócz
domowników i gości z Wiednia rodziców odwiedził Krzysiek z Agą. Tym razem mężczyźni
przygotowywali kolację, a panie siedziały za stołem. Mięso skwierczało na ruszcie, wydzielając
apetyczne zapachy. Leżąca przy nogach Izy Samanta nie spuszczała z niego wzroku. Tyle było
niemego pożądania w psich oczach, że Renacie zrobiło się żal zwierzęcia.
– Iza, może byś wzięła Samantę od stołu? To okrucieństwo z naszej strony narażać ją na
takie widoki i zapachy.
– Oddam jej swoją porcję, jeśli żałujecie jej mięsa – odburknęła dziewczynka.
– Iza, coś ty taka osowiała od kilku dni? – zainteresował się Krzysiek.
– Tylko ci się zdaje.
Na ratunek dziewczynce przyszedł Robert, zmieniając temat rozmowy.
– Aga, jak było na przesłuchaniu?
– Normalnie – dziewczyna wzruszyła ramionami.
– O co cię pytali?
– O Jasło, o Ankę. Powiedziałam im, że słabo ją znałam. Panie Robercie, kiedy wreszcie
upiecze się mięso? – Widać było, że nie chce rozmawiać o swoim pobycie w komisariacie.
Synowa nie zwracała się do swoich teściów zwyczajowo per mamo czy tato, bo oboje
Orłowscy nie kwapili się na tego typu poufałości z nią. Co innego Marta i Mark – pomimo dużej
różnicy wieku od razu zaproponowali jej przejście na „ty”.
– Aga, a o polar cię nie pytali? – Robert nie dał za wygraną.
– Jaki polar? – dziewczyna udawała zdziwienie.
– Ten błękitny, który dostałaś od Krzyśka na Dzień Kobiet.
– Dałam go sprzątaczce sprzątającej w hotelu Woźniaka.
– Krzysiek mówił, że wyrzuciłaś?
– To dla mnie to samo. Czy muszę się spowiadać, co zrobiłam z każdą rzeczą, którą
dostałam od swojego męża?
Robert spojrzał krzywo na synową. Stwierdził w duchu, że coraz bardziej jej nie lubi.
Westchnął na wspomnienie Wiki – jaka szkoda, że to nie ona siedzi teraz przy stole.
– Aga, czy ty znałaś wcześniej Vicka Jurgena? – zapytał, patrząc na nią uważnie, bo
chciał z jej twarzy wyczytać odpowiedź.
– Ja?! Dlaczego miałabym go znać? Skąd to przypuszczenie? – zdziwienie było tak
autentyczne, że Robert nie miał żadnych wątpliwości, czy mówi prawdę.
– Hm, bo znałaś sporo mężczyzn w średnim wieku, a on ma dużo cennych atrybutów. I do
tego jest przystojny.
– Uważasz go za przystojnego? – na odsiecz dziewczynie przyszedł Mark.
– Można mu zarzucać wiele, ale nie to, że jest brzydalem – wtrąciła Marta.
– Ale jest próżny. Farbuje włosy! Zrobił sobie korektę oczu, żeby nie chodzić
w okularach.
– Dobrze, że ma co farbować. U większości facetów w jego wieku czoło sąsiaduje
z karkiem – Renata skomentowała problem męskiej łysiny.
– Ja też uważam, że facet powinien starzeć się z klasą – dodał Robert. – Cackanie się ze
sobą to przywilej kobiet. Wizyty u kosmetyczek, obwieszanie się biżuterią czy strojenie się, tak
jak to robią „metroseksi”, uwłaczają mężczyźnie. Jedynymi ozdobami mężczyzny powinny być
krawat i zegarek. No i żona.
– Dobrze wam mówić, bo was trzech matka natura szczodrze obdarzyła, ale co mają
powiedzieć nieboraki takie jak Adam czy Lewandowski? – odezwała się znowu Renata.
– Jak to co?! Niech dbają o swój portfel! To ich największa ozdoba. „Brzydal” plus
„bogaty” równa się „przystojny”. Tłusty i łysy facet jeżdżący maybachem jest słodkim
misiaczkiem, ale ten sam facet tylko w rozklekotanym polonezie jest obleśną świnią. Uroda to
bogactwo kobiety, a bogactwo to uroda mężczyzny – podsumował Robert. – Moja synowa już od
dawna dobrze o tym wie – dodał, uśmiechając się złośliwie do dziewczyny.
Iza siedziała na huśtawce ogrodowej, trzymając książkę na kolanach. Nie mogła jednak
skupić się na czytaniu. Od momentu wyjazdu Nicole czas dłużył jej się niemiłosiernie. Dlaczego
matka zabrała ją do tej głupiej Grecji, wbrew jej woli?! Kiedy Nicole była w Krakowie, zawsze
znalazły sobie jakieś zajęcie. Albo się kąpały w basenie, albo szły na spacer do pobliskiego lasku,
albo grały w jakąś grę. Nigdy się nie nudziły. Nicole była potrzebna Izie teraz bardziej niż
zwykle. Może by coś wymyśliły we dwie? „A tak, to zostałam sama ze swoimi problemami”…
– Iza, co czytasz, córeczko? – usłyszała głos taty.
– Nic nadzwyczajnego – dziewczynka szybko zamknęła książkę i przysłoniła okładkę,
żeby ojciec nie zauważył tytułu. – Tatusiu, czy mógłbyś porozmawiać z mamą Nicole, żeby
przywiozła ją do nas? Ona nie ma co robić na tym greckim zadupiu. Nudzi się. Nie ma tam
nikogo w jej wieku.
– Córeczko, jestem bezsilny, jej matka uparła się razem z nią spędzić wakacje.
– Ale wcale się nią nie zajmuje, tylko swoim kocha… swoim przyjacielem!
– Nic na to nie poradzę. Jedynie Nicole może coś wskórać u swojej matki. – Robert usiadł
obok córki. – Iza, musimy pogadać. Zauważyliśmy z mamą, że coś cię gnębi. Powiedz, co się
dzieje?
– Nic, tatusiu – odpowiedziała zbyt pośpiesznie. – Wszystko OK. Tylko się nudzę, bo nie
mam co robić. Może bym pojechała do dziadków, do Żurady?
Robert w milczeniu przyglądał się dziewczynce. Znał dobrze swoją córkę, wiedział, że
coś nie jest w porządku.
– Iza, coś cię dręczy? Powiedz mi, córeczko. Może będę mógł ci pomóc?
Iza spuściła oczy. Po chwili wybuchła płaczem.
– Tatusiu, ja naprawdę nie chciałam, żeby ona umarła. My tylko żartowałyśmy. – Spazmy
nie pozwalały jej mówić, wstrząsały jej drobnym ciałem, a łzy moczyły zieloną bluzkę.
Słowa córki zmroziły Roberta. Tlący się dotychczas niepokój zamienił się w przerażenie,
ale mężczyzna starał się nie okazywać tego po sobie. Ze strachem w sercu czekał, aż córka trochę
się uspokoi, żeby mogła wyjawić mu swe mroczne tajemnice. Boże, co strasznego zrobiło to
dziecko, które wygląda tak niewinnie?
Po dłuższej chwili Iza na tyle opanowała płacz, że mogła już mówić.
– To przeze mnie Gabi nie żyje, Bert miał wypadek, a Anka leży w szpitalu. Ares też
przeze mnie nie żyje – powiedziała cicho.
Robert czuł, jak niewidzialna obręcz ściska jego klatkę piersiową, powoli miażdży serce
i przebija płuca. Nie mógł złapać oddechu. Miał wrażenie, że to zawał. Powinien zakasłać
głęboko, nabrać powietrza – tak się robi, gdy jest podejrzenie zawału. Nie zrobił tego, nie chciał
przestraszyć córki i nie chciał jej przerywać…
– Tatusiu, ja to wszystko wykrakałam.
– Co?!
– Przysłowie mówi „Nie kracz, bo wykraczesz”. Albo „Nie wywołuj wilka z lasu”. A ja
to zrobiłam.
Żelazna obręcz trochę zwolniła ucisk.
– Wygłupiałyśmy się z Nicole, planując zamordowanie Anki. Bo ona podoba się
Bertowi… Mówiłyśmy, w jaki sposób najlepiej byłoby ją zabić. Nicole mówiła, że
poczęstowałaby ją gulaszem z muchomora sromotnikowego. Ja powiedziałam, że najlepsze jest
takie morderstwo, gdy wszyscy myślą, że to wypadek. Tak jak było z dyrektorem szkoły,
w której pracowała Marta. Wrzucono go pijanego do wody, a policja wzięła to za wypadek.
Drugim sposobem pozbycia się Anki, jaki wymyśliłam, to przecięcie przewodów hamulcowych
w samochodzie – czytałam o tym w jakiejś książce. Powiedziałam też, że można by ją zaczadzić
w łazience. Mama kiedyś opowiadała o znajomym, który po przyjęciu sylwestrowym poszedł się
kąpać, a przewody wentylacyjne w łazience były zatkane liśćmi, i się zaczadził – zamilkła na
chwilę i spojrzała żałośnie na ojca. – I to wszystko się wydarzyło. Gdybym tego nie powiedziała,
to Gabi dalej by żyła, a Anka nie leżałaby w szpitalu. Dobrze, że Bertowi nic się nie stało…
Tatusiu, ja się boję, że jestem czarownicą.
Powiedziała to z takim przerażeniem, że Robertowi zrobiło się jej żal, mimo że
w pierwszym odruchu chciał się roześmiać. Zdążył się już uspokoić. Niepokój związany
z podejrzeniem, że jego mała córeczka mogłaby mieć coś wspólnego z morderstwami, wydał mu
się teraz absurdalny. Jak w ogóle mogło mu zaświtać coś podobnego w głowie?! Sam był sobą
zniesmaczony.
Odchrząknął. Przytulił córkę do siebie.
– Nie obwiniaj się, córeczko, to nie twoja wina.
– Moja! Gdybym nie powiedziała tych strasznych rzeczy, nie doszłoby do tego
wszystkiego. To moja wina! A ja wcale nie chcę, żeby Anka umarła. Codziennie chodzę do
kościoła i modlę się, żeby wyzdrowiała. Obiecałam Panu Bogu, że pójdę z pielgrzymką do
Częstochowy. Ale się boję, żeby Anka nie umarła do tego czasu, bo pielgrzymka jest dopiero za
miesiąc. Już się zapisałam. Tylko potrzebna jest zgoda rodziców. – Znowu obdarzyła ojca
błagalnym spojrzeniem. – Ale ty, tatusiu, zgodzisz się, prawda?
– Kochanie, czy konieczna jest ta pielgrzymka? Może pojedziemy do Kalwarii
Zebrzydowskiej? Albo do Rzymu – tam dopiero jest mnóstwo kościołów!
Nie za bardzo spodobała się Robertowi perspektywa pieszej tułaczki jego dziecka, tym
bardziej że słyszał o wypadkach na pielgrzymkach – kilka lat temu kierowca wjechał
samochodem w maszerujących pielgrzymów i zabił dziecko.
– Tatusiu, to byłoby zbyt łatwe. Musi być jakieś poświęcenie, jakaś pokuta z mojej
strony.
– Pomyślimy o tym później.
– Oprócz tego boję się, żeby Krzyśka nie zamknęli w więzieniu, bo jest głównym
podejrzanym. Kiedy robiłam herbatę panu Lechowi, to słyszałam waszą rozmowę.
– Nie martw się, nie zamkną go. Powiedz mi, czy był ktoś przy twojej rozmowie
z Nicole?
– Byli Krzysiek i Aga.
– Krzysiek nic mi o tym nie mówił – zdziwił się Robert… i zaniepokoił. Czy to możliwe,
żeby jego drugie dziecko było zamieszane w morderstwo?
– Nie słyszał. Miał słuchawki na uszach, bo słuchał audiobooka.
– A Aga?
– Też miała słuchawki. Słuchała muzyki. Nie zwracali na nas uwagi, dlatego gadałyśmy
te głupoty.
– Gdzie o tym rozmawiałyście?
– W altance.
– Czy był ktoś z tyłu za żywopłotem?
– Nie wiem. Żywopłot jest tak gęsty, że nic nie widać. Gdy nas mama podsłuchiwała, też
jej nie widziałyśmy.
– Przypomnij sobie, kiedy to było? Czy to było tego samego dnia, gdy mama podsłuchała
waszą rozmowę?
Dziewczynka zmarszczyła swe ciemne brwi, myśląc intensywnie.
– Nie wiem.
– Czy to było wtedy, gdy Anka znalazła mysz w torebce?
– Nie, później. Berta nie było przecież na dancingu, a my wrzuciłyśmy jej mysz za
dancing, nie za Berta – w tym momencie zreflektowała się, co się jej wypsnęło.
Zasłoniła dłonią usta, a jej twarz przybrała kolor dojrzałego pomidora.
– Co? To ty wrzuciłaś mysz do torebki Anki?! Przecież pytałem cię, czy to twoja
sprawka, a ty zaprzeczyłaś?! Uwierzyłem ci! – powiedział z wyrzutem.
Dziewczynka spuściła głowę.
– Tatusiu, przepraszam… ale spytałeś mnie o to przy ludziach… Nie mogłam się wtedy
przyznać, bo by mnie zlinczowano.
Robert w milczeniu obserwował twarz dziewczynki.
– Zawsze ci ufałem. Pokłóciłem się o to z twoją matką, bo byłem pewny, że nigdy byś
mnie nie okłamała.
– Tatusiu, wybacz mi. Błagam – szepnęła żałośnie, składając ręce jak do modlitwy. – Już
nigdy cię nie okłamię… tylko pytaj mnie na osobności.
– Dlaczego to zrobiłaś?
– Bo przez nią musieliśmy wcześniej wrócić z dancingu do hotelu.
– Z tego, co pamiętam, to Aga zarządziła powrót.
– Ale gdyby Patryk mógł zostać, to byśmy cię jakoś ubłagały. Oprócz tego naskarżyła, że
czytam „Kamasutrę”. I ciągle się wymądrzała.
– Zabiłyście mysz, żeby zrobić jej kawał?!
– Coś ty, tatusiu! – oburzyła się. – Myszka złapała się w pułapkę. Chciałam ją pochować
w pudełku po margarynie, ale Nicole zauważyła torebkę Anki wiszącą na krześle i podsunęła
pomysł, żeby się na niej zemścić. No to wyjęłam biedną myszkę z pudełka i wrzuciłam do
torebki.
– Wspominałaś coś o Aresie. W tym też brałyście udział?
– Tatusiu, jak możesz tak myśleć?!
– No bo już sam nie wiem, czego się można po tobie spodziewać. Myślałem, że cię znam,
a okazuje się, że mnie okłamujesz i robisz rzeczy, o które bym cię nigdy nie podejrzewał.
Po słowach ojca Iza ponownie wybuchła płaczem. Widząc szlochającą córkę, Robert
powiedział pojednawczo:
– No nie płacz już. Słyszysz? Nie płacz, bo się odwodnisz. Uspokój się.
Ramiona dziewczynki nadal unosiły się w takt spazmów.
– Nie mogę się uspokoić. Bo ty mi już nigdy nie zaufasz – szloch przybrał na
intensywności.
– Nie płacz, bo robisz się brzydka, a wiesz, że ja lubię ładne kobiety, a nie zasmarkane.
Wytrzyj nos. – Podał jej chusteczkę higieniczną. – Nie martw się, popracujemy nad zaufaniem.
A teraz musimy jeszcze porozmawiać na temat tamtego incydentu. Dlaczego mówisz, że Ares
zginął przez ciebie?
– Bo powiedziałam, że ojciec chrzestny podrzucił łeb konia takiemu jednemu
człowiekowi, gdy ten nie chciał spełnić jego prośby. Ale przecież Ares należał do Patryka, a nie
do Anki! Coś się poplątało temu mordercy. Biedny Ares, biedny Patryk. Ja bym nie przeżyła,
gdyby coś się stało Samancie.
– Kochanie… musisz się przyzwyczaić do myśli, że zabraknie kiedyś Samanty… Ona jest
już stara.
– Ale ja jeżdżę z nią do weterynarza, a on nie dopuści, żeby umarła. Są psy, które żyją
bardzo długo. Jak będzie jadła
witaminy, to będzie zdrowa, a gdy ktoś jest zdrowy, to nie umiera.
– Izuniu, zostawmy na razie Samantę w spokoju. Przypomnij sobie, jak to było z Aresem.
Czy ktoś z gości hotelowych go nie lubił?
Dziewczynka zmarszczyła brwi, podniosła oczy do góry i zaczęła intensywnie myśleć.
– Ares przez cały czas chciał się bawić ze mną, nawet nie spodobało się to trochę
Patrykowi. Ale chyba wszyscy lubili Aresa, nawet Aga. Pani Jola go głaskała, a Tina rzucała mu
patyk. Pan Janek przynosił mu kości z kuchni. Tylko tata Tiny kiedyś go kopnął, bo Ares na
niego szczekał.
– Mówisz, że pan Jurgen kopnął Aresa? – zainteresował się Robert. – Opowiedz, jak to
było.
– Ten pan jechał rowerem, a Ares biegł za nim i szczekał. Kiedy zszedł z roweru, Ares
dalej szczekał. To ten pan go wtedy kopnął. Bardzo mi się to nie spodobało. Dobrze, że Patryk
tego nie widział. Gdyby ktoś kopnął Samantę, to bym na niego strasznie nakrzyczała i poszła ze
skargą do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Przecież wszyscy wiedzą, że psy szczekają na
każdy jadący rower.
Robert nie słyszał, co mówi do niego córka. Rozmyślał o Vicku Jurgenie. I o jego alibi.
– Tatusiu, tatusiu – Iza potrząsnęła ręką ojca.
– Przepraszam, ale się zamyśliłem. Co mówiłaś do mnie, córeczko?
– Tatusiu, czy jakiś policjant pilnuje Anki? Czy ona jest bezpieczna w szpitalu?
Orłowski dopiero teraz spojrzał z uwagą na córkę.
– Ja wtedy mówiłam o jeszcze jednym sposobie zabójstwa. Można zabić człowieka,
wstrzykując do żyły powietrze.
Rozdział 7
Nawet nie wiem, w którym leżę szpitalu. Kakofonia szpitalnych dźwięków wszędzie jest
taka sama, dlatego nie jestem w stanie rozpoznać, która szpitalna placówka wzięła mnie pod
swoje skrzydła. Czy znam ten szpital? Czy kiedyś tu pracowałam? Może odbywałam tu lekarską
praktykę?
Moje marzenia nie spełniły się – nie zostałam neurochirurgiem. Orłowski nie chciał mnie
w swojej klinice… Nikt mnie nie chciał. Moja kariera lekarska zatrzymała się na etapie
wypisywania recept w przychodni.
Wraz z odejściem Waldka wiele się zmieniło. Przede wszystkim ja się zmieniłam.
Zmądrzałam. Przewartościowałam pewne sprawy, niektóre priorytety spadły z czołowych miejsc
mojej listy na niższe pozycje. Dotarło do mnie, jak ważne są pieniądze, układy i powiązania.
Stwierdziłam, że nie wystarczy kobiecie uroda, żeby życie nabrało komfortowych kształtów. Nie
chciałam osiągnąć sukcesu, stając się luksusową prostytutką. Uważałam, że sypianie
z mężczyzną dla wartości materialnych – obojętnie, czy jest nim kochanek, czy mąż – to zawsze
forma prostytucji.
Ale przecież miałam bogatego ojca! Bez grama skrupułów mogłam zrobić z niego swój
prywatny bankomat – jego utrzymanką mogłabym być do końca życia i nigdy nie miałabym
z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia.
Będąc w Gdańsku, wyłuszczyłam panu Sosnowskiemu propozycję nie do odrzucenia –
musi kupić swojej córeczce wygodne, eleganckie mieszkanie, nowy samochód i co miesiąc
przysyłać stałą pensję. Ojciec przyjął moje warunki bez negocjacji, nie musiałam mu nawet
przypominać o filmie z naszymi miłosnymi igraszkami, który przegrałam z kasety na płytę
CD. Płytkę dobrze ukryłam, była przecież moją gwarancją finansowego zabezpieczenia na
najbliższe trzydzieści lat.
Na wieść o zakupie mieszkania dziadkowie i cała rodzina wychwalali mojego ojca i jego
hojność pod niebiosa. Tymczasem jego małżonka miała troszkę inne zdanie w tej kwestii. Nie za
bardzo podobało się dziadkom, że mieszkanie znajdowało się w Krakowie, a nie w Gdańsku,
natomiast nowa połowica ojca była z tego powodu wielce ukontentowana.
Na początku listopada, jako studentka trzeciego roku, opuściłam wynajętą garsonierę
i przeniosłam się do swojego wyremontowanego mieszkania. Mieściło się ono na drugim piętrze
w starym pokomunistycznym bloku. Miało dużo wad, ale jedną ważną dla mnie zaletę –
znajdowało się blisko centrum. Budowlańcy usunęli niepotrzebne ścianki, wycyklinowali
podłogi, wyłożyli łazienkę nową glazurą.
Remontując mieszkanie, kierowałam się, jak każda kobieta, przede wszystkim estetyką,
a nie funkcjonalnością. Mając ograniczony budżet (ojciec uległ Ninie i określił kwotę
przeznaczoną na remont, a ja wspaniałomyślnie na to się zgodziłam), musiałam zrezygnować
z wymiany rurek z żeliwnych na miedziane, z nowej instalacji elektrycznej i nowego piecyka
łazienkowego. Nie rozpaczałam z tego powodu – przecież instalacji nie było widać, a piecyk nie
rzucał się w oczy! Miałam za to zmywarkę, super lodówkę, kuchenkę mikrofalową i piękne
meble.
Mieszkanie robiło wrażenie. Było nowocześnie urządzone, z otwartą strefą dzienną
i zamkniętą sypialnianą. Sama wybierałam pieczołowicie każdy sprzęt i przedmiot, dbając
o najmniejszy detal, żeby było gustownie i przytulnie. W przedpokoju zabudowałam jedną
ścianę, od sufitu do podłogi, półkami i wieszakami, tworząc przestronną szafę. Jej drzwi
wyłożone były lustrami, żeby powiększyć optycznie niewielką przestrzeń. W pokoju dziennym
królowała narożna czerwona kanapa, a na niej rozpychały się miękkie poduszki. Na włochatym
dywanie stał mały stolik okolicznościowy, a na granicy kuchni i pokoju – duży owalny stół
z wygodnymi krzesłami o tapicerce podobnej jak kanapa. Nad komodą zawiesiłam owalne lustro
w pięknej ozdobnej ramie. Cały wystrój utrzymany był w czerwono­kremowej tonacji z czarnymi
elementami. Wnętrze było eleganckie, przytulne i trąciło trochę zmysłowością.
Dzień przeprowadzki był dla mnie najszczęśliwszym dniem od rozstania z Waldkiem.
Moje nowe mieszkanie sprawiło mi ogromną radość. Po raz pierwszy od śmierci mamy czułam,
że mam swój dom.
Samochód również mnie ucieszył, chociaż nie tak jak mieszkanie. Nowiutka fiesta
okazała się dobrym nabytkiem, była wygodna w mieście, mało paliła i w ogóle się nie psuła.
„No, gdybym pół roku temu była tak dobrze uposażoną panną, może Waldek nie
zerwałby ze mną?” – pomyślałam z sarkazmem, sącząc czerwone francuskie wino. A gdyby
jeszcze mój ojciec płacił miesięczny haracz jego rodzince, to może by się nawet ożenił?
Czy znienawidziłam Waldka? Nie – był przecież tylko wygodnym tchórzem, jak sam
o sobie powiedział. Tylko zwykłą świnią. Pomimo rozczarowań, jakich mi dostarczył, nie
zraziłam się całkiem do reszty mężczyzn. Hm, przecież nie każdy facet to świnia… trafiają się
też osły i barany.
Nie spodziewałam się, że jeszcze kiedyś ujrzę Waldka, ale los lubi sprawiać
niespodzianki. Kilka lat temu spotkałam go na jakimś festynie na Lubelszczyźnie. Było to
w czasie, kiedy moim kochankiem był Vick Jurgen. Organizatorzy zaprosili go, bo jeden z jego
moteli znajdował się na ich terenie.
Sama zdziwiłam się swoim opanowaniem i obojętnością na widok mojej byłej miłości.
Serce nie zadrżało, oczy nie zabłysły wzruszeniem – stałam naprzeciwko niego i lekko się
uśmiechałam.
– Witaj. Co za spotkanie. Widzę, że jesteś z rodziną – powiedziałam, podając mu rękę na
powitanie.
Obok nas stanął zaraz Pączuszek z trójką dzieci. Z satysfakcją stwierdziłam, że jego
wybranka ważyła na pewno co najmniej kwintal… jak dobrze wypasiona, gotowa do uboju
świnka z hodowli jej ojca.
Pani Waldemarowa wyjęła z wózka ich najmłodszy przychówek – chociaż dziecko nie
płakało – i ostentacyjnie wręczyła go mężowi, żeby pokazać mu jego miejsce w szeregu. Biedny
Waldek nic nie powiedział, tylko spąsowiał jak pensjonarka. Gdy tak patrzyłam na niego, zrobiło
mi się go autentycznie żal. Nie tylko musi męczyć się w łóżku z tą opasłą maciorą (sorry, ostatnio
wszystko kojarzy mi się z mieszkańcami chlewu), ale jeszcze przechodzi ostry małżeński dryl –
widać było po jego zachowaniu, że ma tyle do powiedzenia w ich małżeństwie, co Żyd
w siedzibie Gestapo.
Staliśmy we trójkę obok siebie i wymienialiśmy banalne uwagi na temat pogody, imprezy
i zaproszonych gości, dopóki nie zawołał mnie Vick. Cieszyłam się, że towarzyszy mi przystojny
mężczyzna, a nie jeden z moich podstarzałych „tatusiowatych” kochanków, w jakich ostatnio
gustowałam.
Zdziwiłam się, gdy jakiś czas później, kiedy zostałam sama, podszedł do mnie Waldek.
– Widzę, że Pączuszek pozwolił ci ze mną porozmawiać – powiedziałam zaczepnie,
uśmiechając się przy tym drwiąco. – Czy daje ci chociaż za wierną służbę jakieś kieszonkowe,
czy tylko wikt i opierunek?
– Nie jest tak źle. Mam mercedesa klasy S i platynową kartę kredytową – odparł. – Cóż,
mam to, co chciałem. – Głośno westchnął i spojrzał mi przeciągle w oczy. Chwilę milczał. –
Anula, uważaj na tego Jurgena. To niebezpieczny człowiek.
– Od kiedy to martwisz się o mnie?
– Od dnia, kiedy cię poznałem.
Roześmiałam się ironicznie.
– Lepiej już idź do swojego Pączuszka, jeszcze chwila i będziesz gotów wyznać mi
miłość.
– Anula, mówię serio. Mój teść zna tego faceta, jego przyjaciel robił z nim interesy…
i o mało co nie przypłacił tego życiem. Nie wiem, co cię z nim łączy, ale wyplącz się z tego. I to
szybko. Proszę.
Wzruszyłam tylko ramionami i podeszłam do wracającego Jurgena.
Tym razem Waldek miał rację, niebawem się o tym przekonałam.
Zanim w moim życiu pojawił się Vick Jurgen, miałam wielu innych mężczyzn. Od
czasów Waldka trzymałam się sztywno zasady, że będę tylko z takim mężczyzną, który będzie
mi niszczył najwyżej szminkę, a nie tusz do rzęs. Prawie wszyscy moi faceci byli podobni do
siebie – w średnim wieku, mało atrakcyjni wizualnie, z wystającymi brzuszkami
i przerzedzonymi włosami. Miałam już dość przystojniaków. Przekonałam się na własnej skórze,
że te apetyczne męskie „ciacha” często okazują się zwykłymi zakalcami. Dlatego moi
kochankowie nie byli urodziwymi młodzieńcami, ale za to zajmowali wysokie stanowiska, mieli
pieniądze i władzę… Natomiast władzę nad nimi sprawowałam JA! Oczarowywałam ich za
pomocą swojej urody i inteligencji, rozkochiwałam w sobie, a po jakimś czasie rzucałam.
Uwielbiałam mieć świadomość, że potężny i surowy szef staje się w moich rękach marionetką.
To poczucie władzy, jaką miałam nad nimi, sprawiało mi większą rozkosz, niż to, co mogli mi
zaoferować w łóżku.
Swoje ofiary wybierałam z dużym rozmysłem. Im mniej facet był atrakcyjny fizycznie,
tym bardziej stawał się zaślepiony miłością albo raczej pożądaniem. W łóżku starałam się
dogodzić swojemu kochankowi jak żadna kobieta wcześniej – spełniałam jego najskrytsze
fantazje erotyczne, zachwycałam się jego seksualnymi zdolnościami, udając szalony orgazm,
podziwiałam jego intelekt i wiedzę. Każdy mój kochanek czuł się przy mnie kimś wyjątkowym:
królem seksu, Napoleonem strategii i Einsteinem inteligencji. Wszyscy bardzo cenili moje
uznanie dla swych walorów ducha i ciała, bo pochodziło z inteligentnych ust, a nie tylko takich,
które nadawały się jedynie do robienia loda. Nie byłam słodką idiotką, pustogłową lalą, z którą
można porozmawiać tylko o pogodzie i tym, co ostatnio jest modne. Chociaż zawsze uważałam,
że mężczyźni szukają w kobiecie inteligencji dopiero wtedy, gdy wcześniej obejrzeli wszystko
inne, to jednak czasami potrafią też docenić jej walory umysłowe. Moje również doceniono.
Imponowało im, że studiuję medycynę, czytam książki Stephena Hawkinga oraz dobrze znam
programy partii politycznych i ich liderów. Zaskakiwałam ich czasami erudycją do tego stopnia,
że bali się skompromitować przede mną swą ignorancją i zmieniali temat rozmowy.
Nie zwracałam uwagi na stan cywilny swoich kochanków, obojętne mi było, czy byli
wolni, czy czekała na nich w domu rozmamłana matrona. Jednego, czego nie chciałam, to
komplikacji. Nie pragnęłam rozwodów ani ślubnych deklaracji – żadnych miłosnych dramatów!
Sprawiało mi ogromną przyjemność to ich swoiste uzależnienie ode mnie, ale nie miałam
zamiaru nikogo krzywdzić. Owszem, mogłam być dla nich narkotykiem, na przykład
haszyszem… ale nie heroiną! Niestety byli również i tacy mężczyźni, dla których stawałam się
heroiną. Należał do nich Adam.
Poznałam go, odrabiając staż w klinice Orłowskiego. Mój ostatni kochanek, wybitny
profesor neurologii, nie chciał mnie zatrudnić u siebie na oddziale. Bał się żony, która
dowiedziała się o moim istnieniu, i dlatego poprosił Orłowskiego, żeby mnie zatrudnił w swojej
klinice. Nasłuchałam się dużo o Robercie Orłowskim – był swego rodzaju legendą
w krakowskim środowisku lekarskim. Zabójczo przystojny, wyjątkowo inteligentny i bajecznie
bogaty gościł w marzeniach każdej pielęgniarki, lekarki i pacjentki. Wcześniej nie miałam okazji
go poznać, pierwszy raz go zobaczyłam podczas podpisywania kontraktu o pracę.
Rzeczywiście był przystojny! I inteligentny – o czym przekonałam się w trakcie
rozmowy. Patrzył na mnie z lekką ironią swoimi wielkimi czarnymi oczami. A ja prężyłam się,
wypinałam to i owo, żeby zainteresować go swoją osobą. Patrząc na niego, po raz pierwszy
w życiu poczułam nieokiełzany pociąg fizyczny do mężczyzny. Żaden facet nigdy tak na mnie
nie działał, jak mój przyszły szef. Moje ciało dawało sygnały, że jest gotowe do użycia. Na samą
myśl, co ten facet może robić ze mną w łóżku, poczułam, jak wilgotnieję. Musiałam go zdobyć!
I rozkochać w sobie! Chociaż zdawałam sobie sprawę, że będzie to trudne wyzwanie.
Szybko zrobiłam wywiad środowiskowy co do osoby pana ordynatora. Wiedziałam już,
że jest żonaty, ma prawie dorosłego syna i kilkuletnią córkę. Dowiedziałam się również, że nie
wdaje się w żadne romanse – kiedyś miał przygodę w Bostonie, która o mało co nie skończyła się
rozwodem, dlatego teraz boi się swojej żony jak pies burzy.
Faktycznie, bał się romansu! Nic na niego nie działało – ani moja figura, ani uroda. Nie
tylko ignorował moje awanse i umizgi, ale nawet dawał mi ironicznie do zrozumienia, że moje
uwodzicielskie wysiłki tylko go bawią i rozśmieszają. Jedyne, co u mnie komplementował, to
moje chirurgiczne zdolności. Powiedział, że jestem najzdolniejszą jego stażystką i w przyszłości
mogę zostać niezłym chirurgiem, ale dodając zaraz „jak na kobietę”.
Nie poddawałam się. Niezrażona niepowodzeniami postanowiłam zwabić go do swojego
mieszkania. W tym celu kupiłam kilkanaście kilogramów ogórków i papryki pod pozorem
robienia przetworów. Udałam, że zepsuł mi się samochód i zatrzymałam go, gdy wyjeżdżał
z kliniki. Oczywiście pan ordynator, dżentelmen w każdym calu, przyszedł mi z pomocą
i zawiózł mnie i moje warzywne zakupy do mieszkania. Nie tylko zawiózł, ale nawet pomógł
wnieść na drugie piętro. Pogoda mi sprzyjała, bo akurat padał deszcz – dzięki mojej mokrej
bluzeczce dowiedział się, że mam całkiem niezłe piersi (specjalnie zdjęłam wcześniej
biustonosz). Kiedy on wnosił siatki, ja w tym czasie szybko się rozebrałam i okręciłam skąpym
ręcznikiem. Podeszłam do niego i sprawdzonym już szeptem zamruczałam seksownie.
– Byłam cała mokra, musiałam się wytrzeć. Napije się pan kawy? Upiekłam szarlotkę –
wyszeptałam, oblizując kusząco usta.
Stałam kilkanaście centymetrów od niego, patrząc mu zmysłowo w oczy. Przysunęłam się
jeszcze bliżej. Dłońmi dotknęłam klapy jego marynarki.
Uśmiechnął się do mnie i… zdjął moje ręce z marynarki.
– Muszę przyznać, że ma pani w sobie dużo inwencji. Wszystko pani dobrze
zaplanowała, nawet liczbę siatek z ogórkami. – Nadal patrzył na mnie z rozbawieniem. – Nie
wątpię, że posiada pani, pani Anko, różnorodne umiejętności, ale nie skorzystam. Co pani zrobi
z tymi ogórkami i papryką? Wyrzuci do śmietnika?
– Jak to co? Zrobię przetwory – odpowiedziałam, uśmiechając się zalotnie. – Dużo pan
traci, ordynatorze.
– Nie sądzę. Wszystko, czego pragnę, mam w domu. Do widzenia.
Wyszedł.
Zostałam w mieszkaniu sama z piętnastoma kilogramami ogórków i papryki. „Cholera,
muszę coś zrobić z tym badziewiem, przecież ich nie wyrzucę!” – pomyślałam. Przeklinając
Orłowskiego i to cholerstwo w siatkach, zeszłam do piwnicy po słoiki. Konsekwencją
nieudanego uwodzenia pana ordynatora było trzydzieści osiem słoików całkiem udanych
przetworów, marynowanej papryki i kiszonych ogórków.
Następnego dnia zastukałam do drzwi jego gabinetu i postawiłam na biurku reklamówkę
ze słoikami i małe zawiniątko w folii aluminiowej.
– Ordynatorze, przyniosłam moje przetwory i kawałek szarlotki, którą wczoraj bał się pan
ze mną zjeść.
– Nie bałem się, ale nie przepadam za szarlotką. Za weki również dziękuję. Proszę to
wszystko zabrać.
– Szkoda. Myślałam, że później mi pan powie, kto robi lepsze, ja czy pańska żona.
– Na pewno pani, bo moja żona nie robi weków. Nie pozwalam jej na to. Wolę, żeby
zajmowała się mną, a nie ogórkami. Przepraszam, ale jestem teraz zajęty.
Poniosłam fiasko, nie udało mi się uwieść Orłowskiego – musiałam przyznać się do
porażki. Zawsze wychodziłam z założenia, że za mężczyznami i autobusami nie warto biegać,
niedługo będzie następny… Ale nie lubię przegrywać. Prawdę mówiąc, ucierpiało trochę przez to
mojego ego i duma kobiety. Żeby poprawić w swoich oczach mój nadszarpnięty wizerunek
superuwodzicielki, postanowiłam odegrać się na jakimś facecie. W klinice było ich sporo.
Wybór mój padł na Damiana, najprzystojniejszego chirurga, jakim dysponowała klinika
Orłowskiego. Chciałam sprawdzić, czy mój zabójczy urok działa również na przystojniaków, czy
wyłącznie na podstarzałych tłuściochów. Damian był świeżo upieczonym żonkosiem, ale wcale
mi to nie przeszkadzało, wprost przeciwnie. Test zdałam dobrze – wystarczyło kilka rozebranych
randek i facet całkiem dla mnie ogłupiał. Ale pojawiły się małe turbulencje – jego żona. Szybko
zwąchała pismo nosem. Pewnego dnia zjawiła się w klinice i znienacka zaatakowała mnie
parasolką, wyzywając od złodziejek cudzych mężów. Rozumiałam jej wzburzenie, przecież też
byłam kobietą, ale to babsko trochę przesadziło, bo wcale nie miałam zamiaru kraść jej cennego
męża. Dlatego musiałam ją ukarać. Bez większego wysiłku spowodowałam, że Damian spakował
walizki i przeniósł się do mojego mieszkania. Ale szybko doszłam do wniosku, że nie lubię, gdy
ktoś plącze się po moim mieszkanku. Wytrzymałam cały miesiąc… i pomimo próśb i lamentów
Damiana zwróciłam go prawowitej właścicielce.
Pomna niemiłych wspomnień dotyczących facetów obarczonych żonami postanowiłam na
razie nie robić tego głupstwa po raz drugi i zajęłam się jedynym wolnym lekarzem w klinice,
stomatologiem Adrianem. Sypiałam z nim około dwóch miesięcy. Nie spodobało się to
Damianowi. Doszło do ostrej pyskówki między obydwoma panami, która nieoczekiwanie
przerodziła się w bijatykę – i to na oczach pacjentów. Orłowski zdenerwował się. Nie zwolnił
ich, bo byli zbyt dobrymi lekarzami, żeby mógł sobie na to pozwolić, natomiast mnie wezwał na
dywanik.
– Pani Anko, guzik mnie obchodzi pani życie prywatne, ale nie życzę sobie, żeby pani
romanse zakłócały pracę kliniki. Zabraniam pani utrzymywać kontakty seksualne z innymi
pracownikami – oznajmił chłodno.
– Ordynatorze, w kontrakcie nie ma takiego zakazu. Przy podpisywaniu następnej umowy
proszę wprowadzić odpowiednią klauzulę. Wtedy się dostosuję – odpowiedziałam, uśmiechając
się nonszalancko.
– Następnej umowy nie będzie.
Zatkało mnie.
– Ale powiedział pan, że jestem najlepszą stażystką ze wszystkich, z którymi miał pan do
czynienia! – zaprotestowałam ostro, gdy odzyskałam głos. – Mówił pan, że mam wyjątkowy
talent, że może być ze mnie dobry chirurg, mimo że jestem kobietą. Czy to dyskryminacja ze
względu na płeć, panie ordynatorze? Czy mam poskarżyć się, komu trzeba?
– Proszę bardzo. Może pani wnosić skargi, gdzie tylko się pani podoba, ale nigdy z panią
nie przedłużę umowy – powiedział zdecydowanym tonem, dając mi do zrozumienia, że żadne
moje prośby nic nie wskórają.
Wyszłam z gabinetu oszołomiona i rozczarowana. Nie przypuszczałam, że jest tak
małostkowym człowiekiem! Pomijając nasze gierki osobiste, zawsze uważałam go za
obiektywnego i sprawiedliwego szefa, który potrafi oddzielić sprawy błahe od tych ważnych. Nie
uznawał lizusostwa ani donosicielstwa. Doceniał dobrą pracę i dobrego pracownika, za którego
również ja się uważałam. Nigdy się nie spóźniłam, zawsze można było zlecić mi odpowiedzialne
zadanie, nie bał się zostawić mnie samej na dyżurze, bo miałam wiedzę doświadczonego lekarza,
chociaż byłam tylko stażystką. Kilka razy zwróciłam uwagę na mylnie odczytane wyniki
rezonansu! Powtórzono mi, że często mnie chwalił w dyżurce lekarskiej i prognozował wspaniałą
karierę w neurochirurgii.
Tymczasem okazał się małostkowym, szowinistycznym dupkiem, kierującym się głupimi
uprzedzeniami. Przecież to oni zawinili! To oni zrobili skandal – nie ja! A mnie ukarano.
Zależało mi na tej pracy. Klinika Orłowskiego była jedną z najlepszych placówek
neurochirurgicznych w Polsce. Nowoczesna, z doskonałe dobranym personelem medycznym
była miejscem, gdzie chciałby pracować każdy dobry lekarz.
Załamałam się. Bardzo zależało mi na tej pracy. Akurat korytarzem przechodził Adam,
przyjaciel Orłowskiego i zarazem dyrektor jego kliniki. Może mógłby wpłynąć na Orłowskiego
i przekonać go do zmiany decyzji dotyczącej mojego kontraktu? W tym celu postanowiłam
uwieść Adama. Nie było to zadanie zbyt trudne. Wiedziałam, że wcale mu nie przeszkadzał
status mężczyzny żonatego i ciągle miał jakieś romanse. Nie musiałam się zbytnio wysilać, żeby
zaciągnąć go do łóżka, wystarczyło kilka moich spojrzeń, kilkanaście minut rozmowy i jedna
wypita kawa. A żeby się we mnie zakochał – kilka namiętnych numerków. Wszystko byłoby
dobrze, gdyby ten idiota nagle nie postanowił stać się uczciwym wobec żony i nie wyprowadził
się z domu. Kiedy ujrzałam jego walizki przed drzwiami mojego mieszkania, zatkało mnie
z wrażenia.
– Aniu, nie mogę dalej oszukiwać Bożeny. Powiedziałem jej dzisiaj, że kocham inną.
Wyprowadziłem się. Moja żona jest mądrą kobietą, nie powinna robić mi problemów
z rozwodem.
Zmroziło mnie, kiedy to usłyszałam. Niech szlag trafi jego uczciwość! Wcale nie
chciałam, żeby był uczciwy!
Opanowałam się jednak. Wzięłam się w garść i wpuściłam go do mieszkania, żeby nie
dać sąsiadce tematu do następnych plotek, bo na pewno filowała przy judaszu.
– Adam, czy niezbyt pochopnie podjąłeś tę decyzję? Przecież wcześniej miałeś już
erotyczne przygody i nigdy nie wyprowadzałeś się z domu – przypomniałam mu dyskretnie.
– Ale teraz jest inaczej. To byłoby nieuczciwe w stosunku do Bożeny. Tamte romanse nic
nie znaczyły, dopiero teraz ją naprawdę zdradziłem, zakochując się w tobie.
Wysłuchałam jego miłosnych wyznań, z trudem hamując zniecierpliwienie. Spróbowałam
jeszcze raz przemówić mu do rozsądku.
– Kochanie, ja też chcę być z tobą, ale gdy pomyślę o twojej żonie, to mam wyrzuty
sumienia. Również jestem kobietą, wiem, co ona teraz czuje. Nie można przekreślać dwudziestu
lat udanego małżeństwa! Niezobowiązujące romanse owszem, ale nie rozwód! Wątpię, czy
spodoba się to Orłowskiemu.
– Robert jest mężczyzną, zrozumie mnie. Kiedy się naprawdę kocha, wszystko inne
przestaje być ważne.
– Pomyśl o synach – spróbowałam jeszcze jednego argumentu.
– Oni są już prawie dorośli. Dadzą sobie radę. Zresztą przecież dalej jestem ich ojcem,
zawsze mogą na mnie liczyć. – Spojrzał na mnie cielęcym wzrokiem. – Aniu, ja nie mogę bez
ciebie żyć. Dopiero teraz wiem, co to szczęście.
Cóż miałam zrobić? Przyjęłam go na swojego współlokatora.
Adam był porządnym człowiekiem, dobrym, poczciwym, łagodnym… jak przerost
prostaty. Lubiłam go, ceniłam i szanowałam, ale… ale nie miałam zamiaru wiązać się z nim na
dłużej. Tym bardziej że przestał pracować u Orłowskiego. Słyszałam, że pokłócili się z mojego
powodu i zerwali kontakty towarzyskie. Owszem, doceniałam jego lojalność w stosunku do
mnie, ale ten gest był zbyteczny. Nie miałam zamiaru nikomu rujnować życia! Ani żonie Adama,
ani Adamowi… Wiedziałam, że nie jestem kobietą dla niego, nie byłby ze mną szczęśliwy.
Tymczasem nadszedł ostatni dzień pracy w klinice Orłowskiego. Postanowiłam jeszcze
raz z nim porozmawiać, mając nadzieję, że może zmieni zdanie.
Zaczepiłam go na korytarzu. Wpuścił mnie do swego gabinetu.
– Słucham panią. O czym chciała pani ze mną rozmawiać?
– Panie ordynatorze, dziś jestem ostatni dzień w pracy. Chciałam się z panem pożegnać –
powiedziałam niepewnie.
– A więc do widzenia. Coś jeszcze? – odparł zimno.
– Panie ordynatorze, wiem, że nie mam u pana dobrej opinii, ale… czy nie ma takiej
możliwości, żebym tu została?
Orłowski spojrzał na mnie z irytacją.
– Nie. Nie ma takiej możliwości.
– A gdybym… zerwała z Adamem? Gdyby wrócił do rodziny?
Ordynator roześmiał się szyderczo i pokręcił głową.
– Szkoda, że Adam tego nie słyszy. I jego żona. Miałaby niemałą satysfakcję, widząc pani
miłość do niego – powiedział pogardliwie.
– Pan się myli, ordynatorze. To nie jest tak, jak pan myśli. Zależy mi na nim… i dlatego
nie chcę go krzywdzić… Nie byłby ze mną szczęśliwy. To bardzo wartościowy człowiek… jeden
z najporządniejszych mężczyzn, jakich spotkałam na swojej drodze – powiedziałam cicho.
Naprawdę tak uważałam.
– Pani się myli. To największy idiota, jakiego ja spotkałem na swojej drodze. Dla kogoś
takiego jak pani rzucił wspaniałą żonę i dzieci. Proszę nie robić tu miny niewiniątka. Dla kaprysu
rozbija pani rodzinę, a potem wspaniałomyślnie chce zwrócić męża żonie?! Pani bezczelność jest
obezwładniająca. Żegnam panią.
Poczułam, jak buzuje we mnie wściekłość, ale się opanowałam. Powoli wstałam z krzesła
i spojrzałam na Orłowskiego wyniośle.
– Wiedziałam, że się pan nie zgodzi, ale mimo to chciałam spróbować. Nie do twarzy
panu, ordynatorze, z tą miną świętoszka. Takie moralizatorskie teksty w pana ustach są trochę nie
na miejscu. Ja i pan jesteśmy podobni do siebie, różnimy się tylko płcią. Zrobił pan ze mnie
dziwkę, ale wcale nie uważam się za gorszą od pana. Jest pan hipokrytą, ordynatorze. Do
widzenia. – Powiedziałam i wyszłam z pokoju.
Wytrzymałam z Adamem w moim mieszkaniu całe dwa miesiące. Naprawdę było mi go
żal, nie chciałam, żeby cierpiał, ale i ja postanowiłam w końcu być uczciwą. Zebrałam się na
odwagę, żeby powiedzieć mu prawdę, że już nie mogę być z nim dłużej.
Załamał się, przyjął zerwanie gorzej, niż się spodziewałam. Pomimo całej empatii, jaką
miałam dla niego, nie mogłam aż tak się poświęcić, żeby dalej się z nim męczyć. Zresztą
odwlekanie tego, co nieuniknione, tylko pogorszyłoby sytuację. Pomimo jego próśb i łez nie
zmieniłam swej decyzji.
Z ulgą zamknęłam za nim drzwi, gdy wyniósł ostatnią swoją walizkę. Z radością
rozejrzałam się po mieszkanku – znowu należało tylko do mnie.
Znajomość z Orłowskim nie skończyła się wraz z moim odejściem z kliniki. Jeszcze raz
los postawił go na mojej drodze. Było to w okresie, kiedy sypiałam z Janem Woźniakiem.
Pewnego dnia, kiedy poszliśmy z Janem na jakiś bankiet, przedstawił mi swojego znajomego,
Vicka Jurgena. Wiedziałam, że jest bogatym biznesmenem, że ma duże pieniądze i dużo różnych
znajomości. Postanowiłam w rozmowie zahaczyć go o pracę. Woźniak umył ręce w tej sprawie.
Nie owijając w bawełnę, powiedział mi, że nie chce wpakować swych przyjaciół w kłopoty,
polecając mnie jako pracownika. On może się ze mną męczyć, ale nie ma zamiaru narażać na to
swoich znajomych.
Kiedy Jan odszedł na chwilę od nas, poruszyłam z Jurgenem temat pracy. Okazało się, że
zna Orłowskiego z lat szkolnych. Podobno kochali się w tej samej dziewczynie. Śmiał się
z mojego byłego szefa, nazywając go pantoflarzem.
I właśnie wtedy doszło do zakładu. Vick podpuścił mnie, mówiąc, że żadnej kobiecie nie
uda się poderwać Orłowskiego, bo zbyt boi się żony. Byłam już mocno podpita, więc podjęłam
wyzwanie i założyłam się o szampana, że mnie uda się to zrobić. Nazajutrz, gdy wytrzeźwiałam,
zapomniałam o tym zakładzie. Kilka dni później zadzwonił Jurgen pod pozorem załatwiania dla
mnie pracy. Mimochodem wspomniał, że w środę Orłowski wybiera się do Warszawy. Podsunął
mi pomysł, żebym też tam pojechała i zwabiła go do jednego z moteli Jurgena zlokalizowanego
przy trasie Warszawa–Kraków.
Wykorzystałam wiadomości od Jurgena i specjalnie pojechałam w tym dniu do
Warszawy. Rzeczywiście spotkałam Orłowskiego przed budynkiem NFZ­u. Udałam, że
skręciłam nogę (zaaplikowałam sobie specjalny środek powodujący opuchliznę) i wprosiłam się
do jego samochodu. On, jak zwykle dżentelmen, nie potrafił mi odmówić, i chwilę później
wspólnie wracaliśmy do Krakowa. W drodze namówiłam go na obiad we wspomnianym przez
Jurgena motelu. Szczęście mi dopisywało, bo Orłowskiemu zepsuł się samochód. Naprawa miała
trwać aż do rana następnego dnia. W tej sytuacji musiał, chcąc nie chcąc, zanocować w motelu.
Ja również postanowiłam zostać tam na noc, a Orłowski wspaniałomyślnie zapłacił za mój pokój.
Było jeszcze za wcześnie na spanie, dlatego poszliśmy do restauracji. Zamówił dla siebie
Tatrę Mocną, a dla mnie następne lampki wina. Siedzieliśmy przy stole i rozmawialiśmy.
– Wie pan, co wyjdzie ze skrzyżowania blondynki z psem husky? – zapytałam. – Albo
najgłupszy pies w zaprzęgu, albo dziwka odporna na mróz.
Uśmiechnął się do mnie, widziałam po jego minie, że zna ten dowcip. W milczeniu mi się
przyglądał.
– Pani Anko, czy jakiś mężczyzna skrzywdził panią, że przybrała pani pozę Don Juana
w spódnicy? – zapytał.
– Dlaczego Don Juana? Mam po prostu męskie podejście do seksu. Oddzielam seks od
emocjonalnego zaangażowania. Przeciętna kobieta, aby pójść do łóżka z mężczyzną, potrzebuje
uczucia bliskości, więzi, natomiast mężczyzna potrzebuje tylko miejsca.
– Tak pani uważa? – uśmiechnął się.
– Ja i Janusz Wiśniewski. Ten od „Samotności w sieci”. Czy pan szedł do łóżka tylko
z kobietą, w której był pan zakochany? Wątpię. Inaczej musiałby pan przez większość swojego
dorosłego życia ciągle się masturbować.
Roześmiał się.
– My, mężczyźni, też szukamy miłości. Czasami faktycznie trudno nam zapanować nad
popędem otrzymanym przez naturę, ale również potrzebujemy tej bliskości, którą może nam dać
tylko kobieta. Są rzeczy, których mężczyzna nie powie nawet najbliższemu przyjacielowi, tylko
w łóżku kobiecie. Jak będzie pani starsza, to zrozumie pani, że naprawdę dobry seks jest wtedy,
gdy towarzyszy mu również emocjonalne zaangażowanie. Bez tej uczuciowej otoczki ten akt robi
się bardzo zubożały. Pożądanie zawsze lepiej smakuje, gdy jest podane razem z miłością.
– Ble, ble, ble. Proszę przestać mówić do mnie jak katecheta na lekcjach religii. Czy takie
pogadanki wygłasza pan swojemu synowi?
– Nie muszę z nim o tym mówić. On jest bardziej dojrzały w tej materii niż pani.
– Ordynatorze, jest pan hipokrytą. Wiem od Adama, jak w młodości traktował pan
kobiety i seks.
– Bo ja również, tak jak i pani, bardzo długo byłem niedojrzały emocjonalnie.
– No to i ja kiedyś, w dalekiej przyszłości, tak jak i pan ustatkuję się, wyjdę za mąż za
miłego pantoflarza, urodzę stadko dzieci i będę poczciwą żonką i mamuśką. Ale na razie jeszcze
mam na to dużo czasu. Pan to zrobił, dopiero mając czterdziestkę.
– Ale pani jest kobietą, wam inaczej odlicza się czas niż mężczyznom. Zegar biologiczny
tyka pani już coraz głośniej – powiedział, uśmiechając się złośliwie. – Sama pani wie, że
pierwsze dziecko najlepiej urodzić przed trzydziestką.
– No to mam troszkę czasu. Muszę jeszcze zepsuć trochę krwi niektórym facetom. Nie
warto być dobrym. Nawet gdyby się było aniołem, zawsze znajdzie się ktoś, komu będzie
przeszkadzać trzepot twoich skrzydeł – zakończyłam naszą dyskusję sentencją przeczytaną
kiedyś na Facebooku.
Skończyło mu się piwo, zamówił następne. Chwilę nic nie mówił, tylko mnie
obserwował.
– Dlaczego nienawidzi pani mężczyzn? Zakochała się pani w nieodpowiednim facecie,
a on, niedobry, panią rzucił? Był żonaty? Pani Anko, kto panią skrzywdził? – dopytywał się.
– „Pani Anko”… w pana ustach brzmi to bardzo seksownie. Nikt tak do mnie nie mówi –
zauważyłam. Na chwilę zamilkłam. Nie wiem, dlaczego naszła mnie ochota na zwierzenia. –
Tak, skrzywdzono mnie. Ale zrobił to nie jakiś żonaty facet, ale mój własny ojciec… –
O Waldku nie wspomniałam, było to zbyt banalne.
Opowiedziałam mu wszystko o ojcu. Sama nie wiem dlaczego. Czy to przez wino, czy
dlatego, że chciałam w jakiś sposób przed nim usprawiedliwić swoje postępowanie? Chyba
zależało mi, żeby zmienił o mnie opinię.
– Teraz potrafię zadbać o siebie… Musiał mi kupić mieszkanie, dobry samochód.
Przysyła mi również co miesiąc pieniężny ekwiwalent za ojcowską miłość, nie muszę więc
pracować. Teraz to on boi się mnie. Wybrałam studia w Krakowie, bo daleko od Gdańska…
Siedział, nic nie mówiąc, tylko pił piwo. Widziałam jednak, że zrobiło to na nim
wrażenie. Patrzył na mnie teraz trochę inaczej. Chyba zaczynałam mu się podobać.
– Pani Anko, robi się już późno, idę się położyć. Musimy wstać przed siódmą. Mam jutro
pracowity dzień.
Poszedł do pokoju, ja również. Nie zamierzałam jednak nie wykorzystać sytuacji. Naszła
mnie wielka ochota spędzić z nim tę noc. Podobał mi się. Bardzo. Po szybkimi prysznicu
założyłam jedwabny szlafroczek, wzięłam do ręki butelkę wina, dwa kieliszki i boso poszłam pod
drzwi jego pokoju. Po chwili mi otworzył. Był ubrany jedynie w spodnie. Chyba również zdążył
wziąć prysznic, bo włosy miał mokre. Wyglądał rewelacyjnie. Istny chodzący testosteron!
Czułam, jak podniecenie zwilża mnie od środka – całe moje ciało domagało się tego mężczyzny.
Weszłam do pokoju.
– Ja tylko na chwilkę. Proszę potrzymać – powiedziałam, wręczając osłupiałemu wino
i kieliszki.
Odruchowo wziął je ode mnie. Nie dając mu czasu do namysłu, uklękłam przed nim
i zaczęłam rozpinać jego spodnie. Nie zaprotestował.
Było wspaniale! Był niesamowitym kochankiem, nigdy wcześniej z nikim nie miałam
takiego orgazmu. Faceci, z którymi sypiałam, nie należeli do biegłych w ars amandi. Rzadko
miałam orgazm, ale od nikogo nie wymagałam cudów, zależało mi na tym, żebym to ja
doprowadziła moich kochanków do apogeum rozkoszy. Brak orgazmu rekompensowało mi
poczucie władzy, jaką miałam nad nimi. Ich psie oddanie, zachwyt i wdzięczność, którymi mnie
obdarzali, wyrównywały w stu procentach ich niedoskonałości w łóżku.
Z Robertem było inaczej. Widać było, że jest mistrzem w uprawianiu seksu, hm… tej
najprzyjemniejszej z wszystkich dyscyplin. Kiedy później poszedł do łazienki, czekałam
z wypiekami na twarzy na następny numerek. Długo go nie było. Wyszedł z łazienki, okręcony
ręcznikiem wokół bioder, z dziwnym wyrazem twarzy.
– Chodź do mnie, czekam na ciebie – powiedziałam, przesuwając ręką po piersiach
i rozsuwając uda.
– Ubierz się i wyjdź stąd. Chcę się przespać – warknął. – Osiągnęłaś swój cel, teraz
zostaw mnie samego.
– Dlaczego? Nie było ci ze mną dobrze? – zdziwiłam się. – Obiecuję, że teraz będzie
jeszcze lepiej. Bardziej się postaram.
– Wynoś się natychmiast – wycedził przez zęby. – Ogłuchłaś do cholery?!
Na chwilę mnie sparaliżowało. Żaden facet nigdy mnie tak nie potraktował. Przecież
kilkanaście minut temu oboje byliśmy w raju! Przecież obojgu nam było cudownie!
Z trudem się opanowałam. Przybrałam obojętną minę, wstałam i wzruszyłam ramionami.
– Twoja strata. Ale obudzisz mnie rano? Nie mam czym wracać do Krakowa. Nadal boli
mnie noga.
– Nastaw sobie budzik. O siódmej wyjeżdżam, jeśli nie będziesz gotowa, to radź sobie
sama.
Jak niepyszna wróciłam do swojego pokoju.
Nie mogłam zasnąć. Czułam się, jakby publicznie mnie spoliczkowano. Po kilku
godzinach przewracania się w łóżku doszłam do wniosku, że tak będzie dla mnie lepiej. „Ten
facet jest bardzo niebezpiecznym przeciwnikiem, w tym skurwielu mogłabym się zakochać! Po
co mi to?! Mało miałam problemów z miłością do Waldka?!” – przekonywałam siebie.
Świadomość, że cudem udało mi się uniknąć niebezpieczeństwa następnej bezsensownej miłości,
pomogła mi wreszcie zasnąć.
Kiedy rano zeszłam na śniadanie, Orłowski już siedział przy stoliku i pił kawę. Usiadłam
obok niego i jakby nigdy nic powiedziałam z uśmiechem:
– Ależ jestem głodna! Jak się spało?
Nic nie odpowiedział, tylko dalej pił kawę.
– Muszę ci powiedzieć, że jesteś pierwszym facetem, który nie chciał repety. Wszyscy
byli ze mnie bardzo zadowoleni. – Udawałam wyluzowaną. – Jedno trzeba ci przyznać, że
w łóżku nie jesteś egoistą. Za pierwszym razem przeważnie faceci szybko eksplodują… i żaden
nie myśli wtedy o partnerce.
Widziałam jego wściekłą minę, ale nadal spokojnie smarowałam kajzerkę masłem.
– Czy tę ckliwą opowiastkę o swoim ojcu miałaś przygotowaną już wcześniej, czy to
wymyśliłaś ad hoc? – zapytał.
Na chwilę przestałam żuć kiełbasę. Czułam, jak kęs rośnie mi w ustach, z trudem go
przełknęłam. Zacisnęłam mocno szczęki i zimno na niego spojrzałam. Zaraz jednak się
opanowałam.
– Ckliwa powiastka, mówisz? Hm, niech ci będzie… Nie mam w zwyczaju tego
opowiadać ludziom. Ale jeśli mi to pomogło zaciągnąć cię do łóżka i wygrać zakład, to może
częściej będę z niej korzystać.
Nagle zobaczyłam, jak jego twarz się zmienia. Chwycił mnie brutalnie za rękę.
– Gdzie są zdjęcia?! Oddaj mi je natychmiast – warknął.
– Puść, to boli – wykrzywiłam się z bólu. – Jakie zdjęcia? O czym ty mówisz? Puść, boli.
Podskoczył do nas kelner.
– Proszę zostawić tę panią w spokoju, bo wezwiemy policję – usłyszałam ostrzegawczy
głos kelnera.
Orłowski puścił moją rękę. Zaczęłam rozmasowywać bolące miejsce.
– O co ci chodzi? To był tylko zakład. Twój dawny kolega śmiał się, że zrobiłeś się
pantoflarzem i nigdy nie zdradzisz swojej żony. Nie martw się, nie powiem jej. Wystarczy mi, że
wygrałam szampana.
Po moich słowach gwałtownie wstał od stolika i pobiegł na górę. Po chwili zbiegł ze
schodów i ruszył w stronę samochodu. Nie zważając na moje protesty, odjechał, zostawiając
mnie samą na parkingu przed motelem.
Prawdopodobnie złość na Orłowskiego szybko by mi przeszła, gdybym nie spotkała go
przypadkowo kilka dni później. Spotkanie to wzbudziło we mnie chęć zemsty. Pewnego dnia
natknęłam się na niego i jego rodzinę w centrum handlowym, gdy spacerowali, objadając się
lodami. Orłowski szedł cały w skowronkach, obejmując swą żonkę, przed nimi szli ich córeczka
i syn. Inaczej wyobrażałam sobie Orłowską. Myślałam, że jest dystyngowaną panią ze śladami
wielkiej urody, wzbudzającą respekt i szacunek. Tak mi się wydawało, patrząc na ich syna, który
wyglądał bardzo dorośle. Tymczasem była to drobna, niewysoka kobieta o trochę trzpiotowatym
wyglądzie, który był efektem uczesania w koński ogon i młodzieżowego stylu ubioru. Nie była
brzydka, ale do piękności też nie można było jej zaliczyć. Należała do tego typu kobiet, za
którymi oglądają się mężczyźni, a kobiety zastanawiają się, dlaczego oni to robią. Syn był
młodszą kopią Orłowskiego. Na małą nie zwróciłam uwagi.
Ich widok wyjątkowo mnie zdenerwował. Kroplą przelewającą czarę była wściekła mina
Roberta i jego słowa:
– Co pani robi w Krakowie? Miała pani wyjechać – powiedział tonem nieznoszącym
sprzeciwu.
Do cholery, czy Kraków należy do jego prywatnych włości?!
Postanowiłam dać mu nauczkę. Spojrzenie jego syna, którym ten mnie obdarzył,
podsunęło mi pomysł, w jaki sposób to zrealizować.
Bez problemu zebrałam informacje na temat młodego Orłowskiego i kilka dni później
pojawiłam się pod jego szkołą. Szczęście mi dopisało, bo stał sam na ulicy, czekając na
koleżankę. Udałam, że zwichnęłam nogę (teraz też zrobiłam sobie opuchliznę). Junior również
okazał się, jak jego ojciec, dżentelmenem. Zamówił taksówkę, pojechał ze mną i pomógł wejść
do mieszkania.
Od razu wyczułam, że jest prawiczkiem. Patrząc na niego, nabrałam wielkiej ochoty, żeby
go rozdziewiczyć – był takim pięknym chłopakiem i… tak bardzo był podobny do swojego ojca.
– Nie wiem, jak się panu odwdzięczyć. Może „chińszczyzną”? Wszystko mam gotowe,
tylko trzeba ugotować ryż. Zostanie pan jeszcze chwilkę? Bardzo się panu spieszy?
– Nic nie mam w planie. Z przyjemnością spróbuję pani „chińszczyzny” – zgodził się od
razu.
– Mam prośbę, czy wrzuci pan na wrzątek dwie saszetki ryżu, gdy się zagotuje woda?
Wszystko jest w szafkach kuchennych. Ja w tym czasie wezmę szybki prysznic, bo czuję się
nieświeżo – powiedziałam. – Tylko proszę mi podać kulę. Jest w szafie w przedpokoju.
Niedawno zwichnęłam sobie nogę na nartach. Tę samą.
Kiedy kilkanaście minut później wyszłam z łazienki, ubrana jedynie w jedwabne kimono,
obiad był już gotowy. Uśmiechnęłam się do chłopaka.
– Teraz czuję się jak nowo narodzona. Czy będzie panu bardzo przeszkadzać, jak zostanę
w szlafroku?
– Ależ skąd! – zaprzeczył szybko.
Usiedliśmy. Krzysiek podał do stołu. Nalał mi wina, a sobie wodę mineralną.
Siedzieliśmy naprzeciw siebie, oddzieleni całą szerokością stołu.
– Może wypijemy brudzia? – pierwsza zaproponowałam, żeby go ośmielić.
– Anka – szepnęłam i musnęłam go ustami w policzek.
Wrócił na swoje miejsce. Zaczął mówić o ostatnim artykule, jaki przeczytał
w „Lancecie”. Widziałam, że chce zrobić na mnie wrażenie, popisując się swą wiedzą
z medycyny.
Musiałam przejąć inicjatywę, bo on nigdy by się na to nie zdobył.
– O kurczę! Ale zabolała mnie noga. – Skrzywiłam się. – Chyba, muszę się na chwilę
położyć. Czy mógłbyś mi pomóc dojść do łóżka.
Szybko podskoczył do mnie i pomógł wstać. Zaprowadził mnie do sypialni. Kładąc się na
łóżku, zrobiłam tak, żeby poły szlafroka się rozchyliły. Na widok moich piersi szybko odwrócił
wzrok. Gwałtownie się wyprostował.
– Zrobię ci zimny okład na nogę – powiedział i wyszedł z pokoju.
Wrócił po chwili, niosąc ściereczkę kuchenną z kostkami lodu.
– Nie mogłem znaleźć bandaża – powiedział.
Nachylił się nad moją stopą, starając się nie patrzeć wyżej.
– Krzysiu, popraw mi poduszkę – cicho powiedziałam. Odwrócił się, żeby spełnić moją
prośbę. Kiedy nachylał się nade mną, pociągnęłam go na siebie.
– Potrzebuję lodu, ale nie na nogę. Jestem strasznie rozpalona – zamruczałam mu
zmysłowo do ucha.
Tak zaczął się nasz romans. Codziennie po szkole przychodził do mnie i siedział aż do
nocy. Był pierwszym facetem, którego obecność mi nie przeszkadzała, wprost przeciwnie,
czekałam z niecierpliwością, aż skończą się lekcje i przyjdzie do mnie. W szybkim czasie
zauważyłam, że nie chcę, żeby wychodził… Czyżbym się zakochała?! I to w smarkaczu
młodszym ode mnie o dziewięć lat!
Było mi z nim cudownie. Pod każdym względem.
Był bardzo inteligentny i oczytany. I wyjątkowo dojrzały. Rozmawiając z nim, wcale nie
odczuwałam różnicy wieku. Zawsze mieliśmy o czym gadać, nigdy się z nim nie nudziłam.
Był również wyjątkowo pojętnym uczniem… Szybko zrobiłam z niego dobrego
kochanka.
– Jesteś bardzo podobny do swojego ojca – powiedziałam kiedyś nieopatrznie. – Ale ty
jesteś fajniejszy… i młodszy.
– Co tak nagle przypomniał ci się mój ojciec? – zdziwił się Krzysiek.
– Jesteś do niego tak bardzo podobny, że trudno o tym nie pamiętać. Przecież przez rok
pracowałam u niego w klinice – wzruszyłam ramionami. – Ale różnisz się od niego jednym…
jesteś dużo bardziej sympatyczny.
– Znasz go tylko jako szefa. Nie wiesz, jaki fajny jest prywatnie. Dlaczego go nie lubisz?
Że nie przedłużył z tobą umowy? Był zły na ciebie o Adama. Nie zna cię tak dobrze jak ja. Nie
wie o tobie tego, co ja wiem. Gdyby znał twoje dzieciństwo…
– Niepotrzebnie ci o tym opowiedziałam – szybko mu przerwałam. – Mieliśmy do tego
nigdy nie wracać… Lepiej chodź do mnie. Muszę zrobić ci klasówkę z tego, czego cię wczoraj
nauczyłam – zamruczałam mu do ucha.
Nigdy nigdzie nie wychodziliśmy, czas spędzaliśmy w moim mieszkaniu. Nie mogłam
dopuścić, żeby ktoś nas razem zauważył. Całymi godzinami leżeliśmy w łóżku. Nadzy, rozpaleni
podnieceniem. Lub zmęczeni seksem. Specjalnie dodatkowo podgrzewałam mieszkanie,
żebyśmy nie musieli się ubierać. Lubiłam na niego patrzeć. Był taki piękny! Jak grecki bóg.
Poprzednich moich kochanków wolałam nie oglądać, zawsze zamykałam oczy, gdy uprawiałam
z nimi seks.
Nie myślałam o przyszłości, wiedziałam, że ten związek musi się skończyć, ale czasami
nachodziło mnie ogromne pragnienie, żeby cofnąć czas.
– Szkoda – kiedyś mi się wymknęło.
– Czego szkoda? – zapytał.
– Że nie poznałam cię trochę wcześniej… Choć miesiąc wcześniej.
– Jakie to ma znaczenie? Wezmę się w końcu do nauki i zrobię w tym roku maturę.
Pierwszy rok studiów zaliczę normalnie, a później będę robił dwa lata w ciągu jednego roku.
Dam radę. Za pięć lat będę lekarzem. Mówiłem ci już, że przy moim IQ sto sześćdziesiąt to dla
mnie pestka. Zobaczysz. Dziewięć lat różnicy, to nie jest wcale dużo. Mój ojciec zrozumie. On
naprawdę jest OK. Nie wiem, dlaczego nie chcesz, żebym mu o nas powiedział.
– Krzysiek, nie waż się mówić o nas ojcu! Słyszysz?! – Przeraziłam się. Po chwili już
normalnie powiedziałam: – Krzysiu, jak mu powiesz, to będzie z nami koniec. Uwierz mi.
– On wie, co to jest miłość. Zrozumie.
– Choć miesiąc wcześniej… – powiedziałam ze smutkiem.
Skończyło się nagle.
Pewnego dnia zamiast Krzysia w drzwiach ujrzałam jego ojca.
Otworzyłam mu drzwi ubrana tylko w szlafrok. Zobaczyłam jego wykrzywioną
wściekłością twarz.
– Słuchaj, szmato – wycedził przez zęby. – Zniszczyłaś moje małżeństwo i o mało co nie
zabiłaś mi syna. Daję ci pięć dni na opuszczenie tego miasta, bo inaczej gorzko tego pożałujesz.
– Co się stało Krzysiowi? O czym ty mówisz? – Wystraszyłam się.
– Ile jest dla ciebie warte jego życie? Jednego szampana?
– Powiedz, co mu się stało, proszę – nie mogłam się uspokoić.
– Połknął całe opakowanie tabletek nasennych. Leży w klinice po płukaniu żołądka.
Powtarzam, pięć dni. Jeśli szóstego dnia jeszcze tu będziesz, to zobaczysz, jaki potrafię być
niemiły.
– Czy wszystko z nim w porządku? Obiecuję, że go już nigdy nie zobaczę, ale powiedz,
co się z nim dzieje?
– Teraz się tym interesujesz? Uwiodłaś go tylko po to, żeby mi dokopać. Bawiłaś się nim.
Jego uczuciami. Chciałaś, żeby ten biedny chłopak cierpiał przez ciebie, a teraz nagle
przejmujesz się jego zdrowiem? – wychrypiał.
– To nie jest tak, jak myślisz. Faktycznie uwiodłam go, żeby zrobić ci na złość, ale
potem… zakochałam się w nim. Był taki czysty, taki niewinny… Taki cudowny… Ja go
naprawdę pokochałam… – z oczu zaczęły płynąć mi łzy. – Naprawdę.
– Posłuchaj mnie uważnie. Masz z nim zerwać. I to tak, żeby to on nie chciał cię już
nigdy więcej widzieć na oczy – wycedził. – I nie próbuj swoich sztuczek. Daję ci pięć dni na
opuszczenie tego miasta.
– Robert, dobrze, nigdy go już nie zobaczę. Zrobię tak, żeby mnie znienawidził, ale ja nie
mogę stąd wyjechać. Mam tu mieszkanie, znajomych. To teraz moje miasto. Przysięgam, że już
nigdy się z nim nie zobaczę, ani nie będę z nim rozmawiać. Proszę, pozwól mi tu zostać. –
Czułam, jak łzy rysują mi na twarzy mokre strużki.
– Dobrze. Nie musisz na razie wyjeżdżać. Kraków jest dość duży. Ale pamiętaj, jak
dowiem się, że widziałaś się z nim albo nawet tylko rozmawiałaś, to cię zniszczę. Nie mam już
nic do stracenia – oznajmił. – Teraz mi powiedz, kto zrobił te zdjęcia. Czy to ty je przysłałaś
mojej żonie?
– Jakie zdjęcia? Nic nie wiem o żadnych zdjęciach. Założyłam się z twoim kolegą, że cię
poderwę. On mi powiedział, że wybierasz się do Warszawy. Wspomniał mi też o tym motelu.
Ale o żadnych zdjęciach nie mam zielonego pojęcia. Gdzie je nam zrobiono? W restauracji? Przy
samochodzie?
– Kto to był? Jurek?
– Tego ci nie mogę powiedzieć i nie powiem. Zabronił mi. Boję się go. On może być
bardziej od ciebie niebezpieczny.
Po wyjściu Orłowskiego wysłałam do Krzyśka SMS­a „Był u mnie Twój ojciec.
Zapomnij o mnie. On ma rację, jestem szmatą. Specjalnie Cię uwiodłam, żeby mu dokopać.
Byłeś dla mnie tylko zabawką. I nigdy więcej nie próbuj się zabić – to żałosne. Anka”.
Rozdział 8
Robert powtórzył Markowi i Krzyśkowi rozmowę z Izą.
– Krzysiek, dlaczego nam nie powiedziałeś, o czym rozmawiały dziewczynki w altance?
– zapytał syna Orłowski, bacznie mu się przyglądając.
– Nie słuchałem, o czym one rozmawiają. Kto by się interesował paplaniem dwóch
zwariowanych trzynastolatek? Teraz przypominam sobie, że faktycznie miała miejsce taka
sytuacja. Słuchałem wtedy audiobooka. Nie mam zwyczaju tego robić poza samochodem, ale
wciągnął mnie ten kryminał… oprócz tego miałem pretekst, żeby nie gadać z Agą.
– Czy ona słyszała rozmowę? Jak myślisz?
– Hm, nie wiem – odparł Krzysiek po chwili namysłu. – Ale wątpię, czy słuchała ich
wygłupów. Przeglądała jakieś kolorowe czasopismo ze słuchawkami na uszach.
– Jeśli ktoś ukrywał się za żywopłotem, to prawdopodobnie był to morderca. Czy
domyślasz się, kto mógł tam siedzieć? Bo jak na razie wszystko wskazuje na ciebie albo na twoją
żonkę – wtrącił Mark.
– Skąd mam wiedzieć, kto tam był?! – burknął Krzysiek. Zmarszczył brwi, podniósł oczy
do góry i zaczął intensywnie myśleć. – Faktycznie ktoś tam był, bo przypominam sobie, że Ares
szczekał i gonił za żywopłot.
– Jakie to było szczekanie? Wrogie czy raczej przyjacielskie?
– Hm, czy ja wiem? Chyba przyjacielskie. Ten pies był bardzo towarzyski.
– Nie dla wszystkich. Szczekał podobno na Szewczyka – przypomniał Robert.
– Teraz sobie przypomniałem, że podszedł do nas Szewczyk z pytaniem o panią Jolę.
– Jak Ares się zachowywał? Warczał na niego?
Krzysiek zamyślił się.
– Nie.
– Prawdopodobnie Szewczyk kopnął psa później – stwierdził Robert.
– Kto jeszcze się wtedy plątał przy altance? – zapytał Mark.
– Pamiętam, że podeszła do nas żona Sosnowskiego, bo szukała męża. I Tina.
– Też kogoś szukała?
– Chyba Berta. Ale nie zapytała o niego, tylko się rozglądała, nawet nie usiadła.
– Jednak Szewczyk był w pobliżu – mruknął Robert. – Mówcie, co chcecie, ale on mi tu
najbardziej pasuje. Gdyby nie jego alibi, to byłbym pewien, że on jest mordercą.
– Sam nie wiem, ale coś mi to nie wygląda na Szewczyka. Chodzi mi o sposób zabicia.
Mężczyźni inaczej zabijają, to mi bardziej pasuje do kobiety – powiedział Mark. – Robert, czy
powtórzysz Szpakowi albo Pięcie rozmowę dziewczynek?
– Nie. Przecież ta rozmowa obciąża Krzyśka albo Agę. Nie chcę, żeby mój wnuk urodził
się w więzieniu – mruknął Robert. – Na razie nic im nie powiem. Sami musimy znaleźć
mordercę.
– Mam zamiar jutro udać się do bloku, w którym mieszkała… to znaczy: mieszka Anka –
poprawił się szybko Mark. – I poniucham tam trochę. Pójdę do sąsiadów.
– Właśnie chciałem ci to zaproponować. Tobie najbardziej wypada rozpytywać się wśród
mieszkańców. Ja nie mam czasu, bo muszę być w klinice, a Krzysiek lepiej, żeby się tam nie
pokazywał.
Mark przeczytał nazwisko z metalowej wizytówki: Ludmiła Wrona. Nacisnął dzwonek.
Natychmiast odezwał się za drzwiami jakiś pies. Dość długo trwało, zanim Markowi otworzono
drzwi. Prawdopodobnie oglądano go przez judasza, z pozytywnym wynikiem, bo zdecydowano
się go wpuścić. Biegler ujrzał kobietę około sześćdziesiątki, z siwymi odrostami i sporą nadwagą,
ubraną w legginsy i pstrokatą tunikę. Czarny ratlerek cały czas piskliwie hałasował, zagłuszając
słowa.
– Dzień dobry, moje nazwisko Mark Biegler. Jestem dziennikarzem, piszę artykuł
o wypadkach zaczadzenia – mówiąc to, machnął przed nosem kobiety legitymacją dziennikarską.
– Kilka dni temu zaczadziła się pani sąsiadka. Czy mogłaby mi pani poświęcić trochę czasu? –
Obdarzył swoją rozmówczynię perłowym uśmiechem.
– Cicho, Sokrates, uspokój się, piesku – odparła właścicielka małego czworonoga. Wzięła
go na ręce i zamknęła w jednym z pokojów.
Wpuściła mężczyznę do mieszkania.
– Sok jest bardzo głośny, nie lubi obcych. Proszę usiąść – wskazała ręką fotel. – Do jakiej
gazety pan pisze? Mam nadzieję, że nie do „Wyborczej”, bo tam same żydy pracują.
– Nie do „Wyborczej”. Do austriackiej gazety. Porównujemy statystykę wypadków
zaczadzenia w Krakowie i Wiedniu. Piszę o wypadku, jaki spotkał panią Sosnowską. Czy pani
coś wiadomo na ten temat?
– To pan nie jest Polakiem? A mówi pan tak dobrze po polsku. Ale rzeczywiście ma pan
trochę dziwny akcent.
– Moja mama była Polką. To straszne zaczadzić się we własnym mieszkaniu. Czy
kominiarz nie sprawdza przewodów wentylacyjnych?
– Sprawdza. Nigdy nie było z nimi żadnych problemów. A teraz, przez tę latawicę,
spółdzielnia kazała zlikwidować piecyki łazienkowe, bo będą sami dostarczać ciepłą wodę. Nikt
nie zapyta lokatorów, skąd mają wziąć pieniądze na remont. Trzeba będzie przecież remontować
później całe mieszkanie. Gdyby ta wywłoka wymieniła sobie piecyk na nowszy, zamiast
kupować plazmę na pół ściany, to by nic się nie stało. – Potem dodała tonem konspiracyjnym: –
Podobno to wcale nie był wypadek, tylko ktoś specjalnie wsadził ręcznik do kanału
wentylacyjnego. Zawsze mówiłam, że ta latawica się doigra.
– Coś podobnego! Ktoś chciałby ją zabić?! Może być z tego temat na bardzo ciekawy
artykuł. Jeśli mi pani pomoże go napisać, będę pani ogromnie wdzięczny. – Wyjął banknot
o nominale 50 euro. – Proszę to przyjąć jako drobną gratyfikację za stracony czas.
Na widok banknotu kobieta spojrzała na Bieglera łaskawszy okiem. Bez ociągania wzięła
pieniądze i schowała do kieszonki w tunice.
– Ja dużo wiem o tej dziewczynie. Przez te wszystkie lata, które tu mieszkała, wiele się
naoglądałam. Co trochę jakiś inny chłop do niej przychodził. Niby doktorka, ale puszczała się na
lewo i prawo. W końcu któryś z jej kochasiów się zdenerwował, bo przecież żaden chłop nie lubi,
gdy baba go zwodzi i oszukuje.
– Czy widziała pani, kto odwiedził Sosnowską w dniu wypadku?
– Widziałam tego młodego, który przychodził do niej na wiosnę. Różnił się od innych jej
chłopów, bo młody i przystojny. Z tymi czarnymi włosami i oczami wyglądał jak jakiś aktor. Inni
jej absztyfikanci byli starzy i niezbyt urodziwi. Ale bogaci. Przyjeżdżali drogimi samochodami,
kupowali kwiaty. Bogaci, ale niewychowani, nigdy mi się nie ukłonili. Tylko ten młody mówił
mi „dzień dobry”.
– Oprócz tego młodego widziała też pani kogoś?
– Akurat wtedy cały dzień byłam poza domem. Szkoda. Ta dziewucha dopiero co wróciła
z wczasów, nie było jej kilkanaście dni w domu. Byłam wtedy od rana u lekarza, a potem
poszłam do Biedronki, bo akurat była promocja schabu. Kupiłam dwa kilo. Trochę upiekłam ze
śliwkami, a resztę zamroziłam dla Sokratesa, bo on bardzo lubi schab. Zjadłby całe dwa kilo, ale
ja też muszę mieć jakieś przyjemności w życiu. Ludzie się dziwią, że takie dobre mięso kupuję
dla psa, ale Sok przepada za…
– Czy był ktoś jeszcze u Sosnowskiej? – Mark przerwał schabowe love story Sokratesa.
– Nie wiem, czy był ktoś u niej wcześniej. Widziałam tylko tego młodego. Ale gdy on
wyszedł, to ktoś jeszcze ją odwiedził.
– O której to było godzinie?
– Po ósmej.
– Widziała go pani?
– Nie widziałam go, bo przyszła do mnie siostra i siedziałyśmy w pokoju.
– To skąd pani wie, że ktoś był u niej?
– Bo Sokrates szczekał. Sok zawsze szczeka, gdy ktoś obcy do niej przychodzi. Wpuściła
go, ale jak wychodził, to już go nie odprowadzała.
Mark zdziwiony spojrzał na kobietę. Zrobiła zagadkową minę i po chwili uśmiechnęła się
niczym panna Marple z powieści Agaty Christie.
– Sokrates inaczej szczekał, gdy czuł tę wywłokę, a inaczej witał jej adoratorów. –
Westchnęła. – Ona nawet mojego Soka uwiodła. Zawsze, gdy ją zobaczył lub usłyszał, to
szczekał, jakby znalazł gicz cielęcą. Wtedy, o ósmej, to na przemian cieszył się i złościł,
a później tylko się złościł. Stąd wiem, że ten jej gość wyszedł sam z mieszkania, ona go nie
odprowadziła do drzwi.
– Pani Ludmiło, jest pani nadzwyczajną obserwatorką! – Mark powiedział z uznaniem, co
połechtało próżność kobiety. – Byłaby pani wspaniałym detektywem.
– Trochę pan przesadza – powiedziała skromnie. – Po prostu znam swojego psa.
Mieszkamy razem od czterech lat, od śmierci mojej mamy. Inaczej szczeka na listonosza, inaczej
na sąsiadów z góry, a inaczej na tę dziewczynę i jej fagasów. Gdy słyszał, że któryś do niej
przychodził, to zachowywał się, jakby był o nią zazdrosny.
– A jak na mnie szczekał?
– Jak na obcego. Niezbyt wrogo. Na tamtych to szczekał, jakby mu zabierali miskę
z jedzeniem. – Widząc minę Marka, dodała: – Nie wierzy mi pan? Teraz idzie inkasent lub
listonosz – powiedziała, przysłuchując się ujadającemu zza drzwi Sokratesowi.
Faktycznie po chwili usłyszeli dzwonek do drzwi. Pani Wrona wpuściła inkasenta
z elektrowni.
W tym czasie Mark rozglądał się po pokoju. Meble z lat osiemdziesiątych, telewizor
trochę młodszy. Na ścianie nad wersalką wisiał obraz Matki Boskiej z Dzieciątkiem, kupiony
prawdopodobnie na bazarze. Mimo widocznego niedostatku było schludnie i czysto.
Wróciła właścicielka mieszkania.
– Mówiłam?! Sok nigdy się nie myli. – Po chwili powiedziała z zawstydzeniem: – Ale ze
mnie gospodyni! Nie zaproponowałam panu nawet herbaty. Przepraszam bardzo. Czego się pan
napije?
– Dziękuję, proszę nie robić sobie kłopotu, za chwilę muszę iść. Ale następnym razem,
gdy panią odwiedzę, wypiję herbatę z wielką przyjemnością – uśmiechnął się do kobiety. – Czy
ta dziewczyna przyjaźniła się z kimś z bloku?
– Nie. Ona chyba nie ma żadnej koleżanki. Tylko same chłopy do niej przychodziły. Nie
odwiedzała nikogo z bloku, oprócz Głowackiej z trzeciego piętra. Mruknęła tylko „dzień dobry”
i szła dalej.
– A kto to jest Głowacka?
– Mieszka nad latawicą. Nie wychodzi sama z domu. Ona jest chora na głowę. Nie
wariatka, ale jakaś taka dziwna. Dlatego się obie dogadały.
– Ile lat ma ta kobieta? Jest w wieku Sosnowskiej?
– Ależ skąd?! Ona jest starsza ode mnie. Anka robi jej zakupy, wozi kota do weterynarza.
Głowacka nie ma rodziny, mąż i dwie córki zginęli w wypadku samochodowym. Dlatego jest
taka dziwna – kobieta westchnęła. – Już chyba lepiej nie mieć w ogóle dzieci, tak jak ja, niż je
stracić. Jak chłop umrze, to nie taka znów tragedia, obcy człowiek, ale jak się własne dzieci
chowa do grobu, to naprawdę można zwariować. Nie ma co się dziwić Głowackiej, że
zdziwaczała.
Mark wyszedł z mieszkania odprowadzony ujadaniem Sokratesa. W pierwszej chwili miał
zamiar odwiedzić panią Głowacką, ale domyślał się, że Wronowa obserwuje go przez judasza,
dlatego postanowił zrobić to w innym czasie.
Wyszedł z klatki i skierował się w stronę samochodu. Przed blokiem trzech chłopaków
w wieku „podstawówkowym” grało w piłkę. Jeden z nich kopnął piłkę trochę niefortunnie, bo
poleciała na Marka. Biegler wykazał się refleksem i ją złapał.
– No, panowie, piłka jest teraz moja. – Widząc minę chłopaków, szybko dodał: –
Żartowałem. Weźcie ją sobie. Sam mam ochotę trochę pograć. Ciekaw jestem, czy bardzo
wyszedłem z wprawy. Wypróbujecie mnie? Stanę na bramce, a wy będziecie strzelać. Widziałem
tu niedaleko boisko.
– Ale szkoła jest nieczynna, woźna nie chce nas wpuścić.
– Załatwię z nią.
Chłopcy popatrzyli na siebie, nie wiedząc, co zrobić.
– Jeśli wbijecie mi chociaż jednego karnego, to dam wam po dwadzieścia złotych.
– Niech pan od razu powie, o co panu chodzi? Czy jest pan pedofilem? – nieoczekiwanie
odezwał się jeden z chłopców.
Mark roześmiał się głośno.
– Co za pytanie! Który pedofil przyzna się do tego, że jest pedofilem? A ty jak uważasz?
Wyglądam na pedofila?
– Gdyby pedofil wyglądał na pedofila, to siedziałby w więzieniu, bo to karalne –
rezolutnie odparł ten sam chłopak.
– Widzę, że jesteś łepski facet – z uśmiechem zauważył Biegler. – Nie będę owijał
w bawełnę. Jestem dziennikarzem, piszę artykuł o wypadku zaczadzenia dziewczyny z drugiej
klatki. Dam wam zarobić, jeśli mi pomożecie.
– Ile? – zapytał chłopak konkretnie.
Mark znowu się roześmiał.
– Pięćdziesiąt złotych.
– Dobrze – zgodził się z uśmiechem Biegler.
– Pięćdziesiąt na każdego – szybko poprawił się chłopak. Widać było, że to on jest osobą
reprezentującą ich trójkę na zewnątrz.
Tym razem Mark wybuchnął śmiechem.
– Dobry jesteś. Umiesz się targować. Ale zależy mi na informacji, a dobra informacja
kosztuje, więc zapłacę.
– Niech nam pan pokaże legitymację dziennikarską.
– Biegler z uśmiechem wyjął z portfela dokument.
– To nie jest po polsku napisane.
– Bo jestem dziennikarzem gazety wiedeńskiej.
Chłopak zrobił niepewną minę, odwrócił się w stronę kolegów i coś do siebie po cichu
powiedzieli.
– Dobra. Chyba mówi pan prawdę, bo ma pan auto na numerach austriackich. Niech pan
idzie pod budkę z totolotkiem i usiądzie na ławeczce. Przyjdziemy tam za dziesięć minut.
– Dlaczego taka konspiracja?
– Nie wolno nam rozmawiać z obcymi. Mamy nam zabroniły.
Biegler z uśmiechem pod nosem poszedł pod wskazane miejsce. Po upływie równych
dziesięciu minut zobaczył nadchodzących chłopców.
– I co, mamy pozwoliły wam rozmawiać ze mną?
– Nie pytaliśmy. Mogłyby nie pozwolić – chłopak wzruszył ramionami. – Co chce pan
wiedzieć o Ance?
– Widzę, że znacie panią Sosnowską?
– Pewnie! Kto by jej nie znał. Z takimi piersiami?!
– Właśnie. I z taką figurą – chlapnął niepotrzebnie. – Ile masz lat?
– Prawie jedenaście. To pan ją też znał? Pan wcale nie jest dziennikarzem! – stwierdził
nieufnie chłopak.
Mark zdecydował się na szczerość.
– Masz rację, znam ją. Spotkaliśmy się ostatnio w Jaśle. Mieszkaliśmy w tym samym
hotelu.
– Może to pan chciał ją zabić i wsadził ręcznik do wentylacji?! – chłopak nadal był
nieufny.
– Jesteś niegłupi, dobrze wiesz, że to nie ja. Naprawdę jestem dziennikarzem – zapewnił
uspokajająco. – Zależy mi, żeby odnaleźć sprawcę.
– Dlaczego? Od tego jest policja.
– Mam swoje powody.
Chłopak w milczeniu przyglądał się Markowi, a na jego twarzy widać było niepewność.
– Czy był pan jej chłopakiem?
– Nie. Mam narzeczoną. Ale lubiłem ją.
– Który facet by jej nie lubił?! – chłopak wzruszył ramionami. – Mama i ciotka nadawały
na nią, bo jej nie znały. Ale ona była bardzo fajna. Nie zadzierała nosa, zawsze coś do nas
powiedziała. Lubiła żartować. Nawet się nie zdenerwowała, że ją podglądaliśmy, gdy się opalała
nago na balkonie. Raz zaszła nas z tyłu, jak obserwowaliśmy przez lornetkę jej mieszkanie.
Odebrała nam lornetkę, ale zaraz oddała. I wcale nie była dziwką!
– Też tak uważam. Dlatego chciałbym się dowiedzieć, kto był u niej wtedy w mieszkaniu.
Widzieliście tam kogoś? Patrzyliście przez lornetkę?
– Nie.
– Czy wiecie, kto ją w tym dniu odwiedzał?
– Do południa był jej narzeczony, widzieliśmy jego samochód.
– Znacie jej narzeczonego?
– Tak. Taki łysol z brodą. Jego syn ma psa Aresa. Często do niej przychodzili – mówiąc
to, poruszył się niespokojnie.
– Znacie Patryka?
– Tak – odpowiedział z ociąganiem. – To psychol.
– Dlaczego tak uważasz?
– Wszyscy rudzielce to fałszywce. Kiedyś złapał nas, jak obserwowaliśmy jej balkon
z drzewa. Nie widzieliśmy go. Strasznie na nas skoczył. Zniszczył nam lornetkę. A przecież nic
nie robiliśmy, a ona wcale nie była rozebrana. Powiedział, że jak nas jeszcze raz przyłapie na
tym, to pożałujemy tego do końca życia. Powiedział to takim tonem, że się go wszyscy
wystraszyliśmy.
– Czy w dniu wypadku Patryk przyjechał z ojcem?
– Nie. Przyjechał sam łysol, psychola nie było.
– Mówisz, że był do południa? O której wyszedł?
– Jakąś godzinę później.
– Czy widzieliście go wieczorem?
– Nie. Nie widzieliśmy go.
– A kogo jeszcze widzieliście u niej tego dnia?
– Był tam ten Krzysiek. Przychodził do niej wiosną. Przez jakiś czas nie widzieliśmy go
u niej, ale wtedy przyszedł. To chyba on chciał ją zabić.
– Skąd wiecie, że miał na imię Krzysiek?
– Słyszeliśmy kiedyś, jak się do niego tak zwracała.
– Powiedz mi, jak mogliście ją podglądać opalającą się na balkonie? Przecież ona
mieszka na drugim piętrze.
– Jarek mieszka naprzeciwko jej bloku, na czwartym – wskazał ręką na kolegę. – Okna
jego pokoju wychodzą na jej balkon… Wycyganił od ojca lunetę do oglądania gwiazd, bo nie
mamy już lornetki – westchnął.
– Czy oprócz tego Krzyśka widzieliście jeszcze kogoś?
– U niej w mieszkaniu nie widzieliśmy nikogo – chłopak zawiesił głos.
– Ale coś jeszcze widzieliście?
Chłopcy popatrzyli na siebie.
– Widzieliśmy samochód.
– Jaki samochód? Przecież przed blokiem jest dużo samochodów.
– Ale ten był obcy. To był piaskowy golf. Siedziała w nim kobieta i obserwowała
mieszkanie Anki. Przez lornetkę.
– Skąd wiecie, że to było mieszkanie Anki?
– Nie wiemy na sto procent, ale tak nam się wydawało.
– Co to za kobieta? Jak wyglądała?
– W samochodzie nie było widać jej dobrze, ale wyszła na chwilę z niego i podeszła pod
klatkę. Sprawdzała listę lokatorów. – Na chwilę zamilkł. – Ona była w ciąży.
Obaj Orłowscy i Mark wyszli z domu pod pretekstem spaceru i skierowali się w stronę
pobliskiego lasku. Weszli w zarośla i usiedli na trawie pod drzewem. Nie chcieli rozmawiać
w domu, przy kobietach. Mark zdał relację z wizyty w bloku Anki.
– Może to nie była Aga?
– Hm, ile wysokich, ładnych blondynek w zaawansowanej ciąży może jeździć piaskowym
golfem i interesować się akurat mieszkaniem Anki?
– Przypuśćmy, że to była Aga, ale niekoniecznie musiała wchodzić do jej mieszkania.
Może była tylko pod jej blokiem? Przecież sam mówiłeś, że ci gówniarze nie widzieli, żeby
wchodziła do klatki – zauważył sceptycznie Krzysiek.
– Bo musieli wracać do domu. Ale coś mi mówi, że Aga była w mieszkaniu Anki.
Dlaczego by ją przesłuchiwała policja? Ani mnie, ani Roberta nie wzywano na przesłuchanie.
Jutro pójdę tam jeszcze poniuchać. Odwiedzę innych sąsiadów, może wiedzą coś więcej.
– Muszę z Agą porozmawiać, przecież to moja żona – powiedział Krzysiek, marszcząc
brwi.
– I zarazem podejrzana o zabójstwo i usiłowanie zabójstwa – mruknął Mark. – Miała
motyw, zazdrość.
– Może być podejrzaną najwyżej o usiłowanie morderstwa. Zapominasz, że ma alibi, jeśli
chodzi o tamtą noc. To wyklucza ją z grona podejrzanych.
– Właśnie to alibi mi nie pasuje – zamyślił się Mark.
Nagle Krzysiek zaczął gwałtownie mrugać oczami.
– Cholera, chyba coś mi wpadło do oka! – zawołał. – Tato, zobacz, co to takiego.
Spojrzałem na zegarek i w tym momencie bardzo mnie zabolało.
Orłowski podszedł bliżej do syna i obejrzał jego załzawione oko. Wyjął chusteczkę
higieniczną i usunął nią rzęsę.
Mark zmarszczył brwi, jakby myślał o czymś intensywnie. Po chwili czoło mu się
wygładziło.
– Ale ze mnie dureń! Że też wcześniej o tym nie pomyślałem! – zawołał i wyjął komórkę.
Orłowscy popatrzyli zdziwieni za oddalającym się Bieglerem.
– Cóż go opętało?
Mark stał z boku i rozmawiał z kimś po niemiecku. Kilka minut później pojawił się przy
nich z triumfalnym uśmiechem na twarzy.
– Aga nie ma alibi! Można ją wciągnąć na listę podejrzanych – powiedział.
– Co jest grane? – zapytał Krzysiek niespokojnie.
– Rozmawiałem z Tiną. Szewczyk nie zrobił sobie korekty oczu, jak myślałem. Chodzi
w soczewkach kontaktowych. – Obaj mężczyźni spojrzeli pytająco. – Jest krótkowidzem, bez
okularów nie widzi wyraźnie. O drugiej w nocy na pewno wyjął je z oczu. Pomyliły mu się
wskazówki, mała z dużą. To nie była godzina dziesięć po pierwszej, ale pięć po drugiej! Aga była
nad stawem i wracając stamtąd, wpadła na Szewczyka. Dlatego nie powiedziała wcześniej nic
o ich spotkaniu. Nie sprostowała godziny, bo dzięki Szewczykowi miała alibi.
– Kuźwa! Nie chciałbym, żeby mój wnuk urodził się w więzieniu – mruknął Robert.
– A wolałbyś, żeby twój syn spędził tam dwadzieścia pięć lat? Na razie na liście
podejrzanych Krzysiek zajmuje czołowe miejsce.
Przez chwilę panowało milczenie. Robert zaczął pocierać dłonią czoło, jakby chciał
usunąć zmarszczki zmartwienia, które się tam przed chwilą pojawiły.
– Jeśli Aga nie ma alibi, to Szewczyk również go nie ma. Mógł sam to wszystko
wykombinować, wykorzystując sytuację – Orłowski nie dawał za wygraną. – Specjalnie pomylił
godziny, żeby mieć dobre alibi.
– Wątpię, czy byłby aż tak przebiegły. Robert, chyba przeceniasz jego inteligencję. –
Mark spojrzał na Orłowskiego i westchnął. – Ja też bardzo bym chciał, żeby mordercą okazał się
Szewczyk, ale wydaje mi się to mało prawdopodobne. On zabiłby inaczej.
– Może specjalnie upozorował wypadki, żeby zdjąć z siebie podejrzenie? – Robert nie
dawał za wygraną.
– Mój nos mówi co innego, to nie Szewczyk!
Mark podjechał pod blok Anki. Postanowił tym razem odwiedzić jej przyjaciółkę,
Głowacką, która mieszkała piętro wyżej. Zadzwonił. Dość długo trwało, zanim uchylono drzwi.
Nad łańcuchem ukazała się głowa kobiety dobrze po sześćdziesiątce.
– O co chodzi? – zapytała podejrzliwie.
– Moje nazwisko Mark Biegler, jestem dziennikarzem. Poznałem Ankę w Jaśle, w hotelu,
gdzie ostatnio spędzała urlop. Chciałbym zamienić z panią kilka słów.
– To pan jest tym Amerykaninem?
– Nie. Chodzi pani prawdopodobnie o Berta Richardsona? On również tam był. Oto moja
legitymacja dziennikarska.
Kobieta wzięła dokument do ręki, nadal nie zdejmując blokady z drzwi, i dokładnie go
obejrzała.
– Pan mieszka w Wiedniu? Miasto Straussa. I klasyków wiedeńskich, Haydna, Mozarta
i Beethovena. Proszę wejść.
Biegler wszedł do przedpokoju. Nie było tu psa, był za to pers o brązowej sierści
podpalanej czarnym włosem. Stał wyniośle w kącie przedpokoju i przyglądał się z rezerwą
nieproszonemu gościowi.
– Piękny kot. Moja macocha ma podobnego – Mark, żeby zaskarbić sobie sympatię
kobiety, pochwalił kocią urodę jej pupilka.
Nachylił się, chcąc go pogłaskać, ale kot szybko czmychnął do drugiego pokoju.
– Amadeusz nie jest przyzwyczajony do obcych. Oprócz mnie lubi tylko Anię. Proszę
dalej do pokoju.
„Sami wielcy mieszkają w tym bloku: Amadeusz, Sokrates” – Mark uśmiechnął się
w duchu.
– Napije się pan herbaty albo kawy?
– Poproszę kawę, jeśli nie sprawię kłopotu.
Kiedy kobieta poszła do kuchni, Biegler rozglądał się po mieszkaniu. Urządzone było
antykami. Wzrok przyciągały etażerka i komoda o fornirze z egzotycznego drzewa. Przy drugiej
ścianie stało pianino z rozłożonymi nutami. Nad nim wisiały rodzinne zdjęcia. Cała ściana była
nimi przyozdobiona. Rozpoznał wśród nich młodą Głowacką w otoczeniu mężczyzny i dwóch
dziewczynek. Zdjęcia były wszędzie, nie tylko na ścianie, ale również na komodzie i innych
meblach. Wszystkie przedstawiały te same osoby: mężczyznę i dziewczynki, ale robione były
w różnym czasie.
Mark przepędził przykre myśli związane z rodziną Głowackiej.
Przez chwilę zastanawiał się, czy usiąść na kanapie, czy na krześle. Wybrał secesyjne
krzesło. Było zdobione ciekawym ornamentem, siedzisko miało tapicerkę w zielono-popielate
pasy. Na okrągłym stoliku nakrytym białą szydełkową serwetą stała srebrna cukiernica, obok niej
w smukłym wazonie prężyła się wyniośle herbaciana róża. Umeblowanie nie pasowało za bardzo
do mieszkania w „gomułkowskim” blokowisku. „Lepiej by wyglądało w kamienicy na
Karmelickiej”, pomyślał Mark.
Kobieta przyniosła na srebrnej tacy dwie filiżanki z kawą i talerzyk napełniony kruchymi
ciasteczkami. Porcelanowe nakrycie współgrało z eleganckim wnętrzem.
– Ma pani pięknie urządzone mieszkanie. Lubię meble secesyjne i wszelakie starocie –
uśmiechnął się do kobiety.
Wolał rozmawiać o błahych sprawach niż o tragedii, jaka ją spotkała.
– Ocalały z pożogi wojennej, są w naszej rodzinie od pokoleń. Kiedy w latach
sześćdziesiątych musieliśmy opuścić nasz dom, to podzieliłyśmy się z siostrami meblami. Dom
wyburzono i na naszej posesji postawiono osiedle bloków, a nas obdarowano mieszkaniami
z wielkiej płyty – westchnęła. – W sumie to i tak było to lepsze niż mieszkanie z siedmioma
lokatorami, których przydzieliły nam po wojnie komunistyczne władze.
Mark zamieszał kawę srebrną łyżeczką.
– Widzę, że pani gra na pianinie. Jak się gra na Bechsteinie? U nas w domu mieliśmy
Bosendorfera, ojciec uważał, że wszystko, co austriackie, jest najlepsze.
– Pan też gra na pianinie? – zainteresowała się kobieta.
– Trochę. W dzieciństwie ojciec obarczał mnie różnymi pozaszkolnymi zajęciami. Po
jego śmierci przestałem grać.
– Szkoda. Muzyka jest większym objawieniem niż cała mądrość i filozofia – uśmiechnęła
się. – Zgadzam się z Beethovenem, bo z wykształcenia jestem śpiewaczką.
– Jakim głosem pani dysponuje?
– Mezzosopran. Ale proszę przejść do sedna sprawy, a nie bawić się w konwenanse –
powiedziała z uśmiechem. – Przecież nie po to pan przyszedł do mnie, żeby rozmawiać
o meblach i pianinie.
Mark trochę się zmieszał.
– Chciałbym dowiedzieć się czegoś o Ance. Zależy mi, żeby znaleźć człowieka, który
chciał ją zabić.
– Dlaczego panu na tym zależy? – mówiąc, bacznie go obserwowała.
Początkowo miał zamiar wymyślić na poczekaniu jakąś bajeczkę, ale się rozmyślił.
– Przyrodni brat mojej narzeczonej jest jednym z podejrzanych. Wiem, że nie on to zrobił,
ale muszę to udowodnić.
– Dlaczego jest podejrzanym? Czy coś go łączyło z Anią?
– Spotykali się wiosną.
– Mówi pan o Krzyśku Orłowskim?
– Tak. Widzę, że Anka pani o nim wspominała?
Kobieta w milczeniu przyglądała się Markowi.
– Ania należy do osób, które nie lubią się wywnętrzać. Jest zamknięta w sobie. Mało mi
mówiła o swoich partnerach, ale akurat o tym chłopaku mi opowiadała. I o jego ojcu. Zależało jej
na pracy w klinice. Bardzo przeżywała, że nie udało jej się w sferze zawodowej. Tak ogromnie
pragnęła zostać neurochirurgiem – westchnęła. – Ania to skomplikowana dziewczyna.
Z problemami. Ale to dobry człowiek. Ludzie oceniają ją powierzchownie. Patrząc na nią, nie
widzą, jakie ma wielkie serce. Udaje cyniczkę, ale jest bardzo wrażliwa i uczuciowa.
– Kiedy widziała ją pani ostatnio?
– Rano w dzień wypadku. Wpadła do mnie na chwilę i przyniosła mi świeże bułeczki.
Dzień wcześniej rozmawiałyśmy dłużej.
– Co powiedziała pani o pobycie w Jaśle?
– Nie wiem, czy powinnam powtarzać tę rozmowę? Może by sobie tego nie życzyła…
– Pani chyba też zależy na wykryciu sprawcy?
Głowacka głośno westchnęła.
– Zależy mi. Bardzo. Dużo Ani zawdzięczam.
– To proszę mi pomóc.
– Kobieta podniosła do ust filiżankę i wypiła łyk kawy.
– Dobrze. Co chce pan wiedzieć?
– O czym rozmawiałyście?
– Opowiadała mi przede wszystkim o tym nowo poznanym Amerykaninie. Zakochała się
w nim. Bała się tej miłości, ale postanowiła spróbować. Żeby zacząć od nowa, postanowiła
zrobić wcześniej rozrachunek z przeszłością. Pozamykać otwarte drzwi – tak mi powiedziała.
Chyba miała na myśli swojego narzeczonego.
– Kiedy miała się z nim spotkać?
– Do południa. Dlatego przyniosła mi bułki i zaraz poszła do siebie. Obiecała przyjść na
drugi dzień. Wcześniej nie mogła, bo miała kilka umówionych spotkań. Chyba spodziewała się
odwiedzin paru osób, ponieważ zrobiła duże zakupy.
– Nie wspominała, kto ma do niej przyjść?
– Wiem, że miał być u niej wieczorem ten Amerykanin. Chyba ktoś jeszcze, ale nie
powiedziała kto.
– Czy napomknęła coś więcej o tych przyszłych wizytach?
– Powiedziała tylko, że czeka ją nieprzyjemna rozmowa, ale chce mieć to już za sobą.
– Nie wie pani, kogo miała na myśli?
– Nie. Ale ten ktoś był w Jaśle. Tak wywnioskowałam z rozmowy.
– Czy miała na myśli swego narzeczonego?
– Chyba nie. Z nim miała się spotkać do południa, a ta przykra rozmowa czekała ją
wieczorem.
– Co pani wie o jej życiu osobistym? Czy był ktoś, kogo się obawiała?
– Ania nie lubiła się zwierzać. Wspomniała tylko o Orłowskich. Bardzo lubiła Krzyśka.
Do jego ojca miała żal, że zniszczył jej karierę zawodową. Podobno przez niego nikt nie chciał
jej zatrudnić w szpitalu. Wiem, że odwiedzali ją różni mężczyźni, przeważnie dużo starsi od niej,
ale o tym dowiedziałam się od innych sąsiadów. I widziałam przez okno… Nie wychodzę
z domu, bo cierpię na agorafobię. Nigdy jednak nie pytałam Ani o jej życie erotyczne. To nie
moja sprawa. Uważam, że inni również nie powinni się tym interesować… Dlatego zraziłam do
siebie kilku sąsiadów – Na jej ustach zamajaczył cień uśmiechu.
– Czy mówiła coś o swoim ojcu?
– Nie. Wiem, że nie byli w dobrych stosunkach. Po śmierci dziadków rzadko jeździła na
Wybrzeże.
– Czy wspomniała kiedyś nazwisko Vick Jurgen? Albo Jan Woźniak?
– Nie. Przed wyjazdem oznajmiła mi o swoich planach matrymonialnych. Najbardziej
zdziwił mnie powód tej decyzji. Postanowiła wyjść za mąż, ponieważ polubiła syna swego
narzeczonego. Stwierdziła, że chłopak potrzebuje rodziny, bo jest bardzo zagubiony. Śmiała się,
że na prezent ślubny dostanie szpital, dlatego więc warto dać się zakuć w obrączkę. Jej
marzeniem było pracować w szpitalu, z chorymi.
– Czy Anka miała jakąś przyjaciółkę, koleżankę?
– Nic mi na ten temat nie wiadomo. Ale wątpię. Kobiety jej nie lubią. Zazdroszczą jej
urody, obawiają się też o swoich mężczyzn. Ania rzuca urok na mężczyzn. – Znowu się
uśmiechnęła. – A pana nie zauroczyła?
– Nie. Jestem od dwóch lat zauroczony moją narzeczoną. – Mark też się uśmiechnął.
– Jak Ania wyjdzie ze szpitala, to powiem jej, że musi popracować nad swoim urokiem. –
Widząc sceptycyzm na twarzy Marka, dodała: – Ona wyzdrowieje. Wiem o tym. Lekarze się
mylą. Ona musi wyzdrowieć!
Biegler wyszedł z mieszkania Głowackiej. Był już na dole, kiedy przypomniał sobie
o sąsiadce Anki mieszkającej naprzeciwko. Wrócił i zadzwonił do mieszkania Ludmiły Wrony.
Zza drzwi doleciało ujadanie Sokratesa. „Hm, Sokrates… ta Wronowa musi mieć jednak
poczucie humoru, jeśli nazwała tak swojego ratlerka” – uśmiechnął się pod nosem.
– Dzień dobry. Przyszedłem na obiecaną herbatę – przywitał kobietę.
– Kiedy tak pan zbiegał po tych schodach, myślałam, że pan już o mnie zapomniał –
mruknęła Wronowa. – Proszę wejść, ale muszę zamknąć Soka w drugim pokoju.
Mark rozsiadł się na kanapie, czekając na herbatę. Po chwili zjawiła się gospodyni
z dwoma szklankami herbaty i plasterkami cytryny.
– Specjalnie kupiłam dla pana herbatniki. Ale Sok się o nie upominał, to musiałam mu je
dać, ale zostało jeszcze kilka – powiedziała, wyjmując ciastka z szafki segmentu.
– Dziękuję, ale jestem na diecie. Narzeczona zabrania mi jeść słodyczy, bo podobno tyję
– wymyślił na poczekaniu. Nie miał zamiaru objadać biednego ratlerka.
– A cóż ta narzeczona chce od pana?! – Oburzyła się Wronowa. – Ani grama tłuszczu nie
zauważyłam! Chłop jak malowanie! – Przyjrzała mu się uważnie. – Niech pan tak nie słucha we
wszystkim tej swojej narzeczonej. Mam bardzo ładną siostrzenicę. Niech pan sam zobaczy. –
Pokazała zdjęcie jakiejś pyzatej dziewczyny. – A jak dobrze gotuje! Skończyła technikum
gastronomiczne. Może przyjdzie pan kiedyś na obiad? Klaudia zrobi dla pana wspaniałą pieczeń
po wiedeńsku. Zawsze mówiłam, że do serca mężczyzny najłatwiej trafić przez żołądek, dlatego
doradziłam jej tę szkołę.
– Jednak spróbuję pani ciasteczek – poddał się Mark. Żałował, że wspomniał
o narzeczonej. – Bardzo dobre – skłamał kurtuazyjnie.
– Gdyby pan spróbował wypieków mojej Klaudii, to zaręczam panu, że byłby pan nimi
zachwycony. Szkoda, że nic nie upiekła, tak jak jej radziłam, bo wolała iść na dyskotekę. Czy
mogę zrobić panu zdjęcie?
Nie czekając na zgodę, wyjęła telefon komórkowy i pstryknęła fotkę. Przyjrzała się
zdjęciu.
– Gdy pana zobaczy, to upiecze nawet tort.
Mark, trochę skonsternowany, a jeszcze bardziej przerażony perspektywą kulinarnych
zalotów siostrzenicy, szybko poruszył właściwy temat.
– Pani Ludmiło, bardzo mi pani pomogła w pisaniu artykułu. Jak będzie gotowy, to
przyniosę go pani do zweryfikowania – zagadał. – Zauważyłem, że jest pani bardzo
spostrzegawczą kobietą, może pamięta pani coś jeszcze z tamtego dnia? Podobno kręciła się
wtedy koło bloku jakaś kobieta w ciąży. Czy widziała ją pani?
Wronowa zmarszczyła czoło, intensywnie myśląc.
– Przypominam sobie, że kiedy wpuszczałam moją siostrę do przedpokoju, to na
schodach faktycznie była jakaś kobieta w ciąży.
– Czy ona weszła do mieszkania Sosnowskiej?
– Nie wiem, byłam zajęta witaniem się z siostrą. Przyniosła właśnie ciasto, które upiekła
Klaudia. Było takie pyszne, że…
– A jak szczekał Sokrates? – Mark przerwał kobiecie.
– Hm… Sama nie wiem. Do tej latawicy nigdy nie przychodziły kobiety, dlatego trudno
mi powiedzieć. Wtedy byłam pewna, że ta dziewczyna idzie na górę. Oprócz tego musiałam
zająć się siostrą, dlatego nie zwracałam uwagi na tę brzuchatą.
– Ale widziała ją pani na schodach? – Chciał usłyszeć potwierdzenie.
– Tak. Nawet zastanawiałam się, do której sąsiadki idzie, czy na trzecie piętro, czy na
czwarte.
– Jak wyglądała ta kobieta? Ktoś tak spostrzegawczy jak pani na pewno zauważył jej
wygląd.
– Pamiętam, że była ładna. Miała, tak jak te wszystkie młode dziewczyny, długie włosy.
Farbowane na blond.
– Pamięta pani, jak była ubrana?
– Była w spodniach i w jakimś podkoszulku, który opinał jej brzuch. Za moich czasów
kobiety maskowały ciążę, a teraz wprost przeciwnie, przechwalają się brzuchem. Miała torbę
w biało-czarny wzór. Zwróciłam na nią uwagę.
– Z takimi nachodzącymi na siebie czarno-białymi frędzelkami ze skóry?
– Taak. Skąd pan wie? – Zdziwiła się kobieta.
– Bo widziałem taką na wystawie.
– Ja nigdzie takiej nie widziałam, dlatego ją zapamiętałam.
Mark chwilę jeszcze zabawił w mieszkaniu Wronowej. Dzielnie zniósł wspólne oglądanie
jednego albumu ze zdjęciami siostrzenicy, ale przy drugim zestawie rodzinnych fotografii
zrejterował.
Sokrates jak zwykle pożegnał go hałaśliwym szczekaniem.
– To pani tak nazwała swojego psa? – zapytał na odchodnym.
– To wymyślił mój postrzelony siostrzeniec. Kupił biednego szczeniaka za pół litra wódki
od jakiegoś pijaczyny. Niedługo później wyjechał do pracy do Irlandii. Podrzucił mi psinę, bo
w ich domu wszyscy całymi dniami pracują. Nazwał go tak, ponieważ powiedział, że otaczają go
w rodzinie same Kantypy. – Przekręciła imię żony wielkiego filozofa. – Nazwa pasuje do mojego
pieska. Podobno Sokrates to był jakiś mądry człowiek, a mój Sok to też bardzo mądry pies.
– A więc Aga tam była – westchnął Robert. – Wątpię jednak, że to ona jest tą osobą,
z którą Anka miała przeprowadzić nieprzyjemną rozmowę.
– Rozmowa z żoną swojego kochanka nie należy do przyjemnych – zauważył Mark.
– Mówiłem wam, że już nie sypiamy ze sobą – zaperzył się Krzysiek.
– Ale Aga może myśleć co innego.
– Do cholery! Na pewno jest jakieś inne wytłumaczenie jej obecności w bloku Anki.
Porozmawiam z nią – znowu zaproponował Krzysiek.
– Radzę ci na razie milczeć. Nie wiadomo, czego się jeszcze dowiemy.
– Może powinniśmy przyjrzeć się bardziej życiu Gabi? Dotychczas wiemy, że tylko
Jurgen, Woźniak, Aga i Krzysiek byli powiązani w jakiś sposób z obiema dziewczynami. Może
był ktoś jeszcze? – zastanawiał się Robert.
– Albo… – twarz Marka się rozjaśniła. – Że też wcześniej o tym nie pomyślałem!
Pamiętam, gdy przyszliśmy wtedy nad staw, byłem przekonany, że obok Berta stoi Gabi. Że to
Anka miała wypadek! Dopiero jak się odwróciła, zauważyłem pomyłkę. Może wtedy miała
zginąć Anka, a nie Gabi?
Mężczyźni popatrzyli na siebie.
– Faktycznie. Z tyłu były podobne do siebie, i ze wzrostu, i z włosów. I miały takie same
swetry.
– Właśnie! Swetry! – zawołał Robert. – Renata też wspominała, że na dancingu pomyliła
obie dziewczyny! Do tego na kładce było ciemno. Masz rację, Mark, to Anka miała być ofiarą,
nie Gabi!
– No to teraz mamy dużo więcej podejrzanych – stwierdził Krzysiek z pewną ulgą.
– Ale ty nadal plasujesz się na samym początku – mruknął Mark. – Tak naprawdę to
prawie wszyscy mieliście jakiś powód, żeby pozbyć się Anki. Tylko ja i Marta nie mieliśmy
żadnego motywu – uśmiechnął się.
– Hm, nie zapominaj, że Anka cię podrywała, a Marcie się to nie podobało – mruknął
Krzysiek, odwzajemniając się uśmiechem.
– Przestańcie się wygłupiać – Robert przywrócił obu mężczyzn do porządku. –
Rzeczywiście Anka miała wielu wrogów. Możemy dorzucić do grona podejrzanych więcej osób.
– Na przykład Lewandowskiego – dodał Krzysiek. – Zdradzony i odrzucony mężczyzna,
który kocha do szaleństwa, ma powód do pozbycia się wiarołomnej kobiety. – Po chwili
westchnął. – Ale nie było go wtedy w Jaśle.
– Nie było go w hotelu Woźniaka, ale był w Jaśle – sprostował Robert. – Widziałem go,
kiedy pojechałem po twoją matkę zazdrośnicę, wtedy gdy uciekła ode mnie. Podobno przebywał
tam od kilku dni. Przecież to tylko pięć kilometrów do hotelu Woźniaka.
– Mógł dowiedzieć się, że jego narzeczona przyprawia mu rogi i facet się wkurwił –
podsumował Krzysiek. – Na pewno Patryk mu powiedział o Bercie. Wszyscy przecież wiedzieli,
że Bert i Anka mieli się ku sobie.
– Tylko że Lewandowski był w mieszkaniu Anki do południa. Zakładamy, że mordercą
był ktoś, kto przyszedł do niej wieczorem, po twoim wyjściu od niej – rzekł Biegler.
– Sprawca mógł włożyć ręcznik wcześniej, niekoniecznie wieczorem. Anka uwielbiała
kąpać się w wannie. Czasami siedziała tam ponad godzinę, obstawiona książkami i gazetami.
Często brała do wanny kieliszek wina. Miała nawet w łazience radio.
– Hm, w takim układzie ręcznik włożył ktoś dobrze znający jej zwyczaje. – Mark się
zamyślił. – Może to faktycznie był jakiś jej eksfacet.
– To więc wyklucza Agę. Ona nie mogła wiedzieć o zamiłowaniu Anki do długich kąpieli
– ucieszył się Robert. – Trochę mi ulżyło. Nie chciałbym, żeby mój wnuk miał geny
morderczyni.
– Ja bym nie wykluczał jeszcze Agi – Mark nadal nie był do końca przekonany
o niewinności dziewczyny. – Może morderca zakładał, że wcześniej czy później w mieszkaniu
uzbiera się tyle tlenku węgla, że to w końcu zabije Ankę? Na przykład podczas snu. – Na chwilę
zmienił temat: – Robert, byłeś u niej dzisiaj w szpitalu, jak ona się czuje?
– Bez zmian. Jeśli wyjdzie z tego, to będzie cud – odparł ponuro Orłowski.
Mężczyźni się zachmurzyli.
– Jeszcze nie wszystko przesądzone – wtrącił Krzysiek. – Wierzę, że Anka się wybudzi.
To taka silna dziewczyna.
– Cholera, szkoda jej. Lubiłem ją – Mark westchnął.
– Wiecie, że ja też? Chociaż zepsuła mi mnóstwo krwi.
– Anka jest niesamowitą dziewczyną – dodał Krzysiek.
– Wcale się nie dziwię, że Bert dla niej zgłupiał. Dziś znowu zastałem go w szpitalu.
– I jak zareagował na twój widok?
– O dziwo, nawet dosyć przyjaźnie… Czepia się nadziei. – Robert się zamyślił. – Był tam
też Sosnowski.
– Ta gnida?! – zapytał Krzysiek.
– Dlaczego tak o nim mówisz?
– Nie mówiliśmy ci, że ten skurwysyn przez rok gwałcił Ankę? Miała trzynaście lat,
zrobił to po raz pierwszy w dzień pogrzebu jej matki.
– A to skurwiel! W życiu bym go o to nie posądzał, robi bardzo miłe wrażenie – zdziwił
się Biegler. Zamyślił się. – Może to z nim miała się spotkać wieczorem?
– Dlaczego dopiero teraz miałaby mu przeszkadzać? Minęło przecież mnóstwo czasu –
powątpiewał Robert.
– Stara się o mandat senatora. Gdyby dowiedziała się o tym prasa, byłby skończony jako
polityk – podsunął Mark.
– Nie wierzę, żeby ojciec był zdolny zabić własne dziecko – Orłowski pokręcił głową.
– Nie odwiedziłem jeszcze wszystkich sąsiadów. Pójdę tam jutro.
– Tylko uważaj na siostrzenicę Wronowej. Przypominam ci, że jak skrzywdzisz Martę, to
popamiętasz nas do końca życia. A ten obiecany tort brzmi groźnie, zapowiada
niebezpieczeństwo – uśmiechnął się młodszy Orłowski.
Krzysiek odwrócił się tyłem do żony. Poprawił poduszkę i zgasił kinkiet nad swoją
częścią małżeńskiego łóżka.
– Czy jestem z tym brzuchem tak bardzo odrażająca? – usłyszał.
Przez chwilę słychać było w pokoju tylko brzęczenie komara. Nie miał ochoty dziś na
rozmowę z żoną. Zresztą od dawna nie lubił z nią rozmawiać, a teraz, gdy była jedną
z podejrzanych, tym bardziej.
– Dobrze wiesz, że wcale nie chodzi o twój brzuch – wreszcie odpowiedział.
– To o co chodzi? Dlaczego nie chcesz się ze mną kochać?
– Nie wiesz? – zaśmiał się drwiąco. – Nie wiedziałem, że do twoich wad dochodzi jeszcze
głupota. Jak na razie uważałem, że jesteś tylko kłamliwą, podstępną, wyrachowaną dziwką.
A teraz okazuje się, że jesteś dodatkowo głupią dziwką.
– Dziwką?! Dlaczego Anki ani Gabi nie uważałeś za dziwki? One też miały starszych
facetów.
– Ale nie były moimi żonami!
– Nienawidzisz mnie za Wikę? Ale przecież ja cię nie zgwałciłam, sam do mnie
przychodziłeś.
– Owszem, ale nie przypuszczałem, że planujesz złapać mnie na dziecko! Kłamałaś, że
zażywasz tabletki!
– Bo zażywałam. Nie wzięłam tylko raz, wtedy pierwszego dnia.
– Przestań chociaż teraz kłamać! Doskonale wiem, że zaplanowałaś wejść do rodziny
Orłowskich. Nie udało ci się z moim ojcem, to wzięłaś się za takiego frajera jak ja.
– Nigdy nie próbowałam uwieść twojego ojca.
Krzysiek zaświecił kinkiet. Zimno spojrzał na żonę.
– Wiem, jak zachowywałaś się na jego wykładach.
– On ci to powiedział?! Kłamie!
– Nie on, ludzie z uczelni. Wszyscy wiedzieli, że na niego polujesz. Podobno sama się
tym przechwalałaś. Jest przecież nie tylko bogaty, z koneksjami, ale i dodatkowo przystojny.
Wymarzony sponsor – uśmiechnął się szyderczo.
– Gabi robiła to samo, ale jej nie osądzałeś. Tylko na mnie wieszasz psy. Chciałam się
wyrwać z tej nory, w której mieszkałam. Nie każdy miał szczęście urodzić się w takiej rodzince,
jaką ty miałeś. Twoja matka nie była alkoholiczką sprzedającą na dworcu swe usługi i nie miałeś
ojczyma, który się do ciebie dobierał. Pierwszy raz ukradłam w sklepie, gdy miałam cztery lata.
Ukradłam nie batonik dla siebie, ale papierosy dla matki! Bo mi kazała. Łatwo oceniać innych,
nie mając pojęcia, co to jest życie w rynsztoku. Uważam się za lepszą od Anki i Gabi. One też się
puszczały, a wcale nie musiały tego robić. Ja musiałam.
– Przestań, znam tę śpiewkę na pamięć. Jedno cię od nich różni, one były uczciwe, ty
umiesz tylko kłamać i oszukiwać.
– Bo muszę kłamać i oszukiwać. Gdybym miała tak bogatego ojca jak ta twoja Anka, nie
musiałabym tego robić.
– Daleko ci do Anki pod wieloma względami. Różnicie się bardzo. Przede wszystkim
klasą. Przestań robić z siebie ofiarę nędzy i niesprawiedliwości społecznej. Dlaczego będąc
studentką, nie pracowałaś w McDonald’s, tak jak inni? Ja też pracowałem jako salowy,
wynosiłem nocniki i sprzątałem, chociaż mój ojciec jest bogaty. Ale przecież wygodniej jest
dawać dupy staremu, obleśnemu grubasowi i kasować dobrą forsę, niż pracować za grosze
w hipermarkecie.
– Gdybym pracowała w markecie nie miałabym czasu na naukę. Dobrze wiesz, ile trzeba
się uczyć na medycynie, a ja nie jestem tak zdolna jak ty. Anka też sypiała ze starymi, obleśnymi
grubasami, ale jej nie potępiasz.
– Bo ona nie brała za to pieniędzy. I przede wszystkim była uczciwa, nigdy nie udawała
niewinnej cnotki.
– Była gorsza ode mnie, bo to był jej kaprys, a w moim wypadku – przymus. Ale to ci nie
przeszkadzało, żeby sypiać z nią i z Gabi, chociaż one też były dziwkami… tak jak ja. – Zamilkła
na chwilę. – Zarzucasz mi fałsz i oszustwa. To nieprawda. Zawsze byłam uczciwa w stosunku to
tych mężczyzn. Mówiłam im z góry, o co mi chodzi. To był klarowny układ, transakcja
handlowa. Proponowałam im dobry seks za zapewnienie mi dobrego życia. Obiecałam, że nie
będę puszczać się na lewo i prawo, nie narażę ich na złapanie jakiejś choroby. Byłam im
wierniejsza i dużo dla nich milsza niż ich rozwydrzone żony, przesiadujące w SPA lub latające
samolotami na kosztowne wycieczki zagraniczne. Wcale nie było dużo tych facetów, tylko
czterech, a większość dziewczyn w moim wieku miało ich dziesiątki. Jeden nawet chciał się
rozwieść z żoną, ale ja nie chciałam rozbijać rodziny. Nie kochałam ich, ale zawsze byłam
w stosunku do nich w porządku. Starałam się dać im to, czego nie mieli w domu. Musiałam mieć
pieniądze, żeby móc studiować medycynę. Większość swojego życia spędziłam z nosem
w książkach. Nie chodziłam na dyskoteki, nie upijałam się na imprezach, tylko się uczyłam. Nie
ma chyba nikogo innego na uczelni, kto by tyle wkuwał, co ja, sam jesteś tego świadkiem.
Mogłam skończyć na ulicy jak dwie moje siostry lub w więzieniu jak brat. Albo na cmentarzu jak
mój drugi brat. – Spojrzała wrogo na Krzyśka. – Nie masz prawa mnie osądzać! Unikałam
alkoholu, nigdy nie ćpałam i nie puszczałam się, z kim popadnie. Mając dziesięć lat,
postanowiłam wyrwać się z tej nory, w której się urodziłam, i coś osiągnąć w swoim życiu.
I osiągnę! Mogłam wybrać branżę rozrywkową, proponowano mi pracę modelki, ale doskonale
wiem, że tam też trzeba sypiać z odpowiednimi facetami, żeby odnieść sukces. – Otarła łzy
dłonią. – Dobrze zdaję sobie sprawę, że gdybym nawet chodziła dla ciebie na rzęsach, to i tak
mnie nie pokochasz, bo ciągle nie możesz zapomnieć tej swojej Wiki. Nienawidzę jej.
Nienawidzę też Marty, bo cała twoja rodzinka skacze koło niej jak wokół księżniczki. Nigdy
mnie nie zaakceptują. Ciągle nie mogą odżałować, że nie ożeniłeś się z tą cholerną Wiką!
Wiadomo, woleliby, żeby ich synowa była córką pani profesor AGH, a nie zapijaczonej
prostytutki – jej słowa zabrzmiały goryczą.
Zapanowała cisza. Krzysiek przez dłuższą chwilę obserwował twarz żony. Targały nim
skrajne uczucia. Niesmak, współczucie, litość i namiastka szacunku.
– Mówiąc o nienawiści, chociaż raz jesteś szczera… Czy to ty zabiłaś Gabi i usiłowałaś
zabić Ankę? – zapytał cicho.
– Nie – odpowiedziała też cicho.
– Ale byłaś nad stawem. I w mieszkaniu Anki. Chociaż teraz nie kłam. Wiem, bo Mark to
sprawdził.
Aga zamknęła oczy. Głośno przełknęła ślinę. Odetchnęła głęboko i spojrzała prosto
w oczy męża.
– Tak, byłam tam. Ale nie zabiłam ani Gabi, ani Anki.
Krzysiek obserwował ją w milczeniu.
– Chyba wyjątkowo mówisz prawdę… Wierzę ci. Dlaczego poszłaś nad staw?
– Jak to dlaczego? – parsknęła z ironią. – Chciałam się upewnić, że moje domysły są
słuszne.
– Czy to ty wysłałaś anonim Woźniakowi?
– Tak. Chciałam, żeby wywalił ją z pracy.
Krzysiek westchnął.
– Kogo tam widziałaś?
– Ciebie i Berta z Anką. Poszłam za tobą. Przecież nie mogłam być tam wcześniej od
ciebie. Sam widzisz, że to nie ja ją zabiłam.
– Czy po drodze widziałaś jeszcze kogoś?
– Woźniaka.
– Nikogo więcej?
– Nie.
– Gdy spotkałaś Jurgena w jadalni, jak on był ubrany?
– Nie za bardzo mu się przyglądałam, ale wydawało mi się, że tak jak na kolacji.
– Nie był w piżamie ani w szlafroku?
– Nie.
– Dlaczego poszłaś do Anki?
– Chciałam się dowiedzieć, czy nadal sypiacie ze sobą.
– Rozmawiałaś z nią?
– Tak. Wpuściła mnie do mieszkania, ale nawet nie zaproponowała niczego do picia. Była
bardzo obcesowa. Powiedziała, że nie ma czasu na zabawianie mnie kulturalną rozmową, bo za
chwilę spodziewa się gościa.
– Nie powiedziała kogo?
– Nie. Ale chyba Woźniaka.
Krzysiek zdziwiony spojrzał na żonę.
– Skąd te domysły?
– Widziałam jego auto.
– Stało na parkingu?
– Nie. Gdy odjeżdżałam, minęłam się z nim na ulicy. W lusterku widziałam, że skręca
w stronę jej bloku.
Krzysiek szybko przetwarzał pozyskane wiadomości. „Czy możliwe, że to Woźniak był tą
osobą, z którą Anka miała przeprowadzić nieprzyjemną rozmowę?” – rozmyślał. Ojciec nie brał
go pod uwagę jako potencjalnego mordercy – może jednak się mylił? Może nie wiedział
o wszystkim, co łączyło jego kumpla z Anką i Jurgenem? Może to rubaszny pan Jan, przyjaciel
ojca od lat, jest mordercą?!
Rozdział 9
Jana Woźniaka poznałam przez Adama. Pierwszy raz spotkaliśmy się w Galerii
Kazimierz. Wpadliśmy na niego, gdy kupował damskie perfumy – wtedy jeszcze Adam nie
opuścił żony. Pierwsze spojrzenie, jakim Woźniak mnie obrzucił, już świadczyło, co to za typ
faceta. Bogaty dziwkarz! Zamieniliśmy tylko kilka zdań, ponieważ Adam nie chciał się za bardzo
afiszować naszą znajomością przed swoimi przyjaciółmi.
Po raz drugi spotkałam Woźniaka kilka miesięcy później, wtedy Adam mieszkał już
u mnie. Siedziałam z nim w ogródku jednej z kawiarenek na Rynku. Była niedziela, piękny,
słoneczny dzień, większość stolików była zajęta. Zajęci rozmową nie zauważyliśmy zbliżającego
się do nas Woźniaka. Ukłonił się i zaczął się wokół rozglądać w poszukiwaniu wolnego miejsca.
– Dosiądź się do nas – zaproponował Adam.
– Nie chcę wam przeszkadzać.
– Co, ty też traktujesz mnie jak trędowatego? – burknął Adam. – Nikt z naszej starej
paczki nie chce mnie znać. Moja żona i Orłowski o to się postarali.
– Jeśli wam nie przeszkadzam, to usiądę na chwilę.
Gadaliśmy o bzdurach, omijając temat żony Adama i ich małżeństwa.
Wiedziałam od Adama, że Woźniak ma nie tylko sieć aptek w całej Polsce, ale również
prowadzi interesy w innych branżach. Ma słabość do młodych dziewczyn i alkoholu. Sprawiał
wrażenie sympatycznego faceta. Nie bawił się w sentymenty, jasno stawiał sprawę, czego
oczekuje od kobiety. Wyszło to chwilę później, gdy Adam poszedł do WC, a my zostaliśmy
sami.
– Czy pan również potępia Adama, tak jak Orłowski? – zapytałam.
– Nie dziwię się, że wdał się z panią w romans – odparł po chwili. – Ale dziwię się
bardzo, że zostawił dla pani rodzinę.
Powiedział to, patrząc mi prosto w oczy. Uśmiechnęłam się.
– Prawdę mówiąc, też się dziwię Adamowi. Ale cóż miałam zrobić, kiedy zjawił się pod
moimi drzwiami z walizkami? Mam nadzieję, że niedługo zmądrzeje, gdy mnie pozna bliżej.
Po moich słowach zaśmiał się głośno.
– Zaczynasz mi się podobać. Bardziej pasujesz do mnie niż do Adama.
– Wezmę to pod uwagę, gdy już nie będę z Adamem.
Następny raz zobaczyłam go kilka tygodni później. Dokładnie w drugim dniu po
rozstaniu z Adamem. Miałam wtedy wyjątkową chandrę i wyrzuty sumienia związane
z porzuceniem Adama. Przeze mnie stracił nie tylko rodzinę, ale i przyjaciół… No i dobrą posadę
w klinice Orłowskiego. Nie lubiłam krzywdzić ludzi, gdy na to nie zasługiwali.
Wstąpiłam do apteki, żeby kupić tabletki nasenne. Już miałam odejść od okienka, gdy
zauważyłam na zapleczu Woźniaka. On również mnie zauważył. Podszedł do mnie i się
przywitał.
– Nie wiedziałam, że to pana apteka.
– Jedna z wielu. Wszystkie moje apteki są najlepiej zaopatrzone i oferują leki
w najlepszych cenach – powiedział skromnie. – Co słychać u Adama?
– Od wczoraj nie wiem. Właśnie się rozstaliśmy.
– Zmądrzał nareszcie?
– Powiedzmy, że ja uświadomiłam mu, że powinien zmądrzeć. Mam nadzieję, że jego
żona okaże się również mądrą kobietą i mu wybaczy. Adam to porządny człowiek.
– To dlaczego pani zrezygnowała z takiego porządnego człowieka?
– Bo nie zasłużył na taką zdzirę jak ja. Mam ochotę napić się czegoś mocnego. Czy mogę
liczyć na pana towarzystwo?
Chwilę się zastanawiał.
– Dobrze – powiedział wreszcie. – Niedaleko stąd jest fajna knajpka.
– Co zrobię potem z autem? Zapraszam do siebie. Zrobiłam pyszne naleśniki nadziewane
szpinakiem i sałatkę z mozzarellą.
Zgłupiał, chyba się nie spodziewał tak szybkiego zaproszenia do łóżka.
– Wolałbym gdzie indziej. Gdzieś, gdzie nie czuć jeszcze zapachu Adama.
Poszliśmy do hotelu Sheraton. Najpierw zjedliśmy kolację suto zakrapianą koniakiem,
potem wylądowaliśmy w pokoju hotelowym.
– Czy zawsze tak szybko wybierasz facetów do łóżka? – zapytał, bawiąc się moimi
włosami.
– Jeśli ktoś wpadnie mi w oko, to nie robię, jak te kury z dowcipu, kilku okrążeń wokół
podwórka, żeby kogut nie pomyślał, że jestem łatwa, tylko idę na całość. – I dodałam
z naciskiem: – Ale dobrze zauważyłeś, to JA wybieram sobie kochanków, a nie oni mnie.
– Dlaczego mnie wybrałaś?
– Bo jesteś inny niż Adam. Nie zakochasz się we mnie.
Po moich słowach wybuchnął śmiechem.
– Pierwszy raz słyszę coś takiego z ust kobiety. Większość przedstawicielek twojej płci
właśnie liczy na to, że się zakocham i zgłupieję.
– Dosyć dużo już facetów zgłupiało dla mnie. Na razie mówię „basta”. Tylko zaznaczam,
potrzebuję klarownego układu: seks, miło spędzony czas i zero zobowiązań. Zero wzdychań
i miłosnych deklaracji.
Znowu się zaśmiał. Widać mam dar rozśmieszania.
– Wiesz, jesteś naprawdę niesamowita. Skąd pewność, że zechcę powtórzyć tę noc? Może
mam już jakieś zobowiązania? Jakąś kobietę?
– Miej sobie inne kochanki, jeśli chcesz, ale muszę mieć pewność, że nie zapodasz mi
żadnej choroby… Wyglądasz na mężczyznę, któremu odpowiada taki układ. Oprócz tego nie
wierzę, żebyś po nocy ze mną nie zapragnął jeszcze raz tego zakosztować.
– Czy zawsze wiążesz się ze starszymi mężczyznami? Czy chodzi ci o pieniądze?
Teraz ja się roześmiałam.
– Nie. Nie potrzebuję sponsora, nie muszę pracować. O moje finanse dba ojciec.
– To tym bardziej się dziwię, że wybierasz starszych mężczyzn. Przecież przyjemniej
mieć w łóżku młode ciało.
– Cóż, jedni lubią zadawać ból, inni wolą, jak się ich bije. Ty lubisz młode dziewczyny, ja
lubię starszych facetów. Każdy może mieć inne preferencje seksualne.
Oczywiście wkrótce powtórzyliśmy miłosne zapasy. Jan zwolnił dotychczasową
dziewczynę, bo był konserwatystą – nie lubił mieć kilku kobiet w tym samym czasie. Zażądał
ode mnie tego samego, musiałam sypiać tylko z nim, nie uznawał żadnych „boków”.
– Kiedy facet ma żonę, to może mieć kogoś na boku. Ja jestem już rozwiedziony, dlatego
wystarczy mi do łóżka jedna kobieta – oznajmił.
Jan był nietuzinkowym mężczyzną. Na przykład dziwił mnie jego układ z żoną. Byli
przyjaciółmi! Nigdy nie powiedział o niej ani jednego złego słowa. Dbał o nią i ich córki. Co
tydzień jeździł do domu na niedzielne obiadki – w ogóle był bardzo rodzinny.
Mnie również traktował dobrze. Lubił moje towarzystwo. Bawiłam go, nigdy się ze mną
nie nudził i był ze mnie zadowolony w łóżku. Spełniałam wszystkie wymagania, jakich żądał od
kochanki, dlatego często hojnie mnie wynagradzał. Sprezentował mi nowe auto (dzięki temu mój
ojciec zaoszczędził trochę forsy), kupował mi firmowe ciuchy, fundował wczasy
w ekskluzywnych kurortach. Wcale tego od niego nie wymagałam, ale potrafiłam docenić jego
starania. Nie należał do dusigroszy, miał gest i lubił się dzielić tym, co miał. W sumie lubiłam go.
Miałam w stosunku do niego tylko jedno „ale” – nie chciał mi pomóc w znalezieniu pracy
w szpitalu.
– W tej sprawie sama musisz sobie radzić. Nie będę dla ciebie narażał swoich przyjaźni –
powiedział mi kiedyś stanowczo.
Przez jego postawę wplątałam się w zakład z Vickiem Jurgenem, czego później
konsekwencją było spotkanie Krzysia.
Kiedy pojawił się w moim życiu Krzysiek Orłowski, wszystko chwilowo uległo
zaburzeniu. Zakochałam się. W siedemnastoletnim chłopcu, który nie miał nawet dowodu
osobistego! A przecież jeszcze niedawno odgrażałam się, że prędzej spadnie śnieg w piekle, niż
ja kiedykolwiek się zakocham. Bałam się tego uczucia, broniłam się przed nim… ale mnie znowu
dopadło.
W czasie gdy spotykałam się z Krzyśkiem, Woźniaka nie było w Polsce, wyjechał
z rodziną na dłużej do Stanów. Załatwiał tam jakieś interesy i przy okazji chciał spędzić urlop
w Kalifornii. Kiedy wrócił do Krakowa, zaczęłam go unikać. Nie chciałam, żeby dowiedział się
o Krzyśku. Przed nim jednak nic nie mogło się ukryć.
Pewnego dnia zadzwonił do mnie, żebym do niego przyjechała.
– Oddaj mi klucze do domu. Samochód możesz sobie zostawić – powiedział chłodno. –
Pamiętasz, jaki był układ? Nikogo na boku.
„Trudno, dowiedział się, że mam kogoś” – pomyślałam. Ciągle jednak liczyłam, że nie
wie kogo. Myliłam się.
– Widzę, że zmieniłaś swoje preferencje. Ze starców przerzuciłaś się na dzieci – zauważył
cierpko. – Coś podobnego! Siedemnastolatek, syn mojego kolegi przyprawił mi rogi! – prychnął.
– Czuję niesmak do tego wszystkiego. I do ciebie.
Spuściłam głowę. Poczułam się, jakby mnie spoliczkował. Szanowałam Jana, zależało mi,
żeby dobrze o mnie myślał.
– Chyba nie zakochałaś się w tym dzieciaku?! – mruknął. Po chwili zdziwiony dodał: –
O cholera! Ty faktycznie się w nim zakochałaś!
Pokręcił głowa z dezaprobatą.
– Wątpię, czy to się spodoba Orłowskiemu. Masz przerąbane, gdy Robert się o tym
dowie.
Wiedziałam, że Woźniak miał rację, a przecież nie miał pojęcia o mojej przygodzie
z Orłowskim w motelu Jurgena!
Zdawałam sobie sprawę, że związek z Krzyśkiem nie ma żadnej przyszłości. Dzieliło nas
wszystko: wiek, doświadczenie życiowe, różnica charakterów… Ale główną przeszkodą był
erotyczny epizod z jego ojcem.
Nie wiem, dlaczego podjęłam wyzwanie Jurgena i pojechałam do Warszawy. Może
dlatego, że Jana nie było wtedy w Krakowie? Może również dlatego, że chciałam jeszcze raz
spróbować uwieść Orłowskiego? Nie ukrywam, że ten mężczyzna zawsze mnie bardzo pociągał
i intrygował. Pod wieloma względami. Oprócz tego liczyłam, że gdy mi się uda zaciągnąć go do
łóżka, to pozwoli mi dalej odrabiać staż w swojej klinice albo pomoże mi w inny sposób.
Niebawem okazało się, że zrobiłam jeden z największych błędów swojego życia –
zadarłam z Robertem Orłowskim. Zrozumiałam to, kiedy zjawił się w moich drzwiach dzień po
próbie samobójczej Krzysia.
Wkrótce zadbał o to, żebym była skończona w środowisku
Rozdział 10
Mark wyszedł z samochodu. Pod blokiem Anki zauważył tych samych chłopaków co
kilka dni wcześniej. Teraz też kopali piłkę.
– Dzień dobry – ładnie się ukłonili.
– Cześć panowie! Przypomnieliście sobie jeszcze coś istotnego z tamtego dnia?
– Niestety nie – widać było, że żałują, że nie mogą znowu zarobić.
Mark wszedł do klatki. Zadzwonił do sąsiadów mieszkających pod mieszkaniem Anki.
Nikt nie otworzył. Postanowił zadzwonić do drzwi mieszkania sąsiadującego z mieszkaniem
Anki. Może Wronowa go nie zauważy. Nie chciał się z nią spotkać. Wszystkiego się już od niej
dowiedział, a jeść wypieków siostrzenicy nie miał ochoty.
Niestety tutaj też nikt nie zareagował na dzwonek Marka… tylko Wronowa. Otworzyła
drzwi swojego mieszkania.
– Wiedziałam, że pan dziś przyjdzie. Czułam to. Zapraszam do siebie – powiedziała przy
akompaniamencie poszczekiwania Sokratesa.
– Nie będę się pani narzucał – z ociąganiem powiedział Mark. – Oprócz tego mam dziś
mało czasu.
– Nie przyjmuję odmowy. Musi pan do mnie wstąpić.
Zrezygnowany Mark wszedł do mieszkania. Sokrates znowu wylądował w drugim
pokoju.
– Zapraszam – powiedziała kobieta.
Wszedł do dużego pokoju. Na widok dziewczyny siedzącej w fotelu miał ochotę się
odwrócić i szybko czmychnąć.
Akurat przyszła do mnie moja siostrzenica, o której panu opowiadałam. Ładna, prawda?
– Ciocia, przestań! – powiedziała zażenowana dziewczyna.
Faktycznie była ładna. Dużo ładniejsza niż na zdjęciu. Miała długie blond włosy
i sympatyczną twarz. Do tego była całkiem zgrabna, pomimo niskiego wzrostu. Gdyby ją spotkał
wcześniej, na pewno by mu się spodobała, ale teraz podobały mu się tylko wysokie brunetki…
jak Marta.
Dokonano prezentacji. Wronowa weszła do kuchni i po chwili wróciła z tacą, na której
były trzy szklanki kawy i trzy porcje tortu.
– Widziałam przez okno, jak rozmawiał pan z tymi małymi łobuzami, to nastawiłam
wodę na kawę. Kawa rozpuszczalna dla pana i Klaudii, ale ja wolę parzoną po turecku
w szklance. Nie uznaję żadnego ekspresu.
– Dziękuję bardzo, ale jak już wspominałem, narzeczona zabroniła mi jeść słodycze –
powiedział, żeby siostrzenica nie robiła sobie dużych nadziei.
Rzeczywiście na słowo „narzeczona” dziewczyna zrobiła zawiedzioną minę, chyba ciotka
wprowadziła ją w błąd, opowiadając o dziennikarzu z Austrii.
– Po co komu taka narzeczona, która już przed ślubem zabrania przyjemności – Wronowa
wcale nie przejęła się słowami swojego gościa. – Strach pomyśleć, co będzie wyprawiać po
ślubie?! Jak to nasz Daruś nazywał takie kobiety? – zwróciła się do siostrzenicy. – No wiesz, te
od Sokratesa? Kantypy?
– Ciociu, Ksantypy.
– Właśnie. Po co panu taka Ksantypa. Klaudia w życiu by niczego nie zabraniała
swojemu narzeczonemu! Prawda, Klauduniu?
– Ciociu, przestań! Przepraszam pana za ciocię.
– Proszę skosztować torcika Klaudii. Pyszny! Specjalnie go dla pana upiekła.
– Ciociu!!!
– Faktycznie pyszny. Zgadzam się z panią Ludmiłą – pochwalił wypiek Klaudii, żeby
zapobiec konsternacji.
– Pójdę jeszcze po dokładkę – powiedziała Wronowa, nie zważając na protesty
mężczyzny.
Pokój wypełniła cisza. Nawet Sokrates się uspokoił. Mark pałaszował tort, żeby mieć
pełne usta, bo nie za bardzo wiedział, o czym rozmawiać z dziewczyną. Klaudii chyba
przeszkadzała cisza, bo sama zaczęła rozmowę.
– Pan jest Austriakiem?
– W połowie. Moja mama była Polką. Mieszkam na razie w Wiedniu, ale zamierzam
wkrótce przenieść się do Polski. Moja narzeczona chce tu mieszkać.
„Przynudzam o swojej narzeczonej jak Colombo o żonie. Brakuje mi tylko starego
prochowca”, pomyślał w duchu.
– To pana samochód stał przed blokiem cioci w dniu wypadku Anki Sosnowskiej?
Mark po jej słowach aż zachłysnął się kawą.
– Proszę? O jakim samochodzie pani mówi?
– O bmw „siódemce” na austriackich blachach. Od razu zauważyłam ten samochód. To
moje marzenie. Rzadko kiedy samochody austriackie przyjeżdżają pod ten blok, dlatego
pomyślałam, że to był pan.
– Nie, to nie był mój samochód. Czy był ktoś w środku, czy był pusty?
– Nie wiem. Miał przyciemniane szyby.
– Która to była godzina?
– Nie powiem dokładnie, ale było już prawie ciemno. Przyjechałam po mamę.
W tym momencie wróciła do pokoju Wronowa.
– Pani Ludmiło, pamięta pani, o której przyjechała siostrzenica do pani w dniu wypadku
Sosnowskiej?
Kobieta się zamyśliła.
– Około dziewiątej. Byłaś u mnie niecałe pół godziny. I chwilę po waszym wyjściu
podjechała karetka.
– A gdy pani wychodziła, czy ten samochód jeszcze stał? – zapytał Mark dziewczynę.
– Nie. Już go nie było.
Mark wszedł na taras Orłowskich. W basenie kąpały się Marta i Iza.
– Mark, rozbieraj się i wskakuj do wody – zawołała Marta.
– Na razie piję piwo.
Pociągając z kufla zimny napój, przyglądał się z zachwytem wychodzącej z wody
dziewczynie.
„Boże, jaka ona jest piękna”, pomyślał. Woda ociekała z jej dwuczęściowego stroju
kąpielowego. Mokre bikini oblepiało zgrabną figurę dziewczyny, zarysowując jej kobiecość.
Brodawki piersi sterczały kusząco, na udach krople wody lśniły niczym drobne diamenciki.
Poczuł wzwód. Pociągnął mokrą dziewczynę na swoje kolana.
– Zmoczyłam ci spodnie. O! Widzę, że coś się dzieje dziwnego w twoich spodniach –
szepnęła, uśmiechając się zmysłowo.
– Mein Schatz, idziemy do sypialni? – zamruczał do jej ucha.
W środku dnia? Iza nam nie pozwoli.
Mark westchnął.
– Radzę ci, dbaj o mnie. Właśnie wracam od trzech kawałków pysznego tortu, który
specjalnie dla mnie upiekła pewna ładna blondynka.
– Siostrzenica Wronowej?
– Tak – uśmiechnął się. – Bój się trochę o mnie. Nie tylko wspaniale piecze, ale jeszcze
dostarcza ciekawych informacji.
– Była tam? – dziewczyna spochmurniała.
– Była. Dzięki niej Robert będzie miał dobry humor.
– Dlaczego będę miał dobry humor? – usłyszeli Orłowskiego wchodzącego na taras.
– Jurgen był wieczorem, około dziewiątej pod blokiem Anki, w dniu jej wypadku. Jego
auto widziała siostrzenica Wronowej.
– Super! Taką dobrą wiadomość musimy uczcić nie piwem, tylko czymś mocniejszym –
zawołał radośnie Robert. – Mówiłem, że to sprawka tego skurwiela?! To z nim Anka miała się
spotkać wieczorem!
Mark leżał w łóżku i obserwował Martę malującą paznokcie u rąk. Wyglądała ślicznie
z włosami spiętymi plastikową spinką w kok. Ubrana była w czerwono-czarne jedwabne kimono.
Poły szlafroczka odchyliły się, ukazując zarys piersi.
– Mein Schatz, chodź do mnie.
– Muszę wysuszyć paznokcie.
– Ile to jeszcze potrwa?
– Moment.
– Musisz zacząć bardziej dbać o mnie. Ten tort był bardzo smaczny.
Marta odwróciła się gwałtownie w stronę Marka z twarzą wykrzywioną gniewem.
– Możesz sobie iść do tej tortowej Wrony! Nie mam zamiaru cię zatrzymywać! –
krzyknęła.
Mark ze zdziwieniem spojrzał na dziewczynę.
– Co cię ugryzło? Przecież tylko żartowałem.
– Nie podobają mi się twoje żarty – wysyczała.
– Powiedz, co się stało?
Nie odpowiedziała mu od razu, siedziała nadąsana w fotelu i oglądała paznokcie.
– Wróżka mi dziś wywróżyła, że wkrótce odejdziesz ode mnie do słodkiej dziewczyny –
powiedziała po chwili wahania.
– Co takiego? – Mark się roześmiał. – Ty chodzisz do wróżki?!
– Nie chodzę… sama mnie zaczepiła. Na Plantach.
– Cyganka?
– Tak.
– Nie okradła cię?
– Nie… Żałuję, że nie słuchałam jej dłużej, może bym się dowiedziała czegoś więcej
o tobie.
Mark znowu się roześmiał. Pociągnął dziewczynę na siebie.
– Naprawdę wierzysz w te bzdury?
– Niekoniecznie bzdury. Wiedziała, że mój chłopak jest wysokim blondynem…
Powiedziała mi, że niedługo odejdziesz do słodkiej dziewczyny. Tak się wyraziła, „słodka
dziewczyna”! A ta Wrona upiekła dla ciebie tort! Wszystko się zgadza.
Mark rozchylił kimono dziewczyny i palcem zaczął wodzić po jej piersiach, lekko się
uśmiechając.
– Hm, tu obok mnie leży jeszcze słodsza dziewczyna – zamruczał.
– Cyganka też wywróżyła Gabi, że zginie w wodzie. I sprawdziło się! – Odsunęła się od
Marka. – Nie mam dziś ochoty na seks.
Nazajutrz wszyscy Orłowscy pojechali do Poraju nad jezioro, by pożeglować. Ze względu
na stan Agi bali się jechać w dalszą trasę. Krzysiek chciał zostać w domu, ale żona się uparła, że
też tam pojadą.
– Nic mi nie będzie. Mam silny organizm, inaczej dawno by mnie szlag trafił w tamtej
norze, w której się wychowałam – oznajmiła.
Nie chciała również siedzieć w cieniu, tylko popłynęła jachtem z resztą towarzystwa.
Wszyscy wyczuli, że Mark i Marta są skłóceni. Renata próbowała wyciągnąć od
dziewczyny, co jest tego przyczyną, ale jej się nie udało.
Kiedy kobiety przygotowywały posiłek, mężczyźni siedzieli przy piwie i rozmawiali.
– Wczoraj w klinice był u mnie Bieda. Kazał mi przekazać tobie, Mark, żebyś nie wtykał
nosa w nie swoje sprawy. Sąsiedzi musieli mu powiedzieć, że się tam plączesz.
– Co mu na to odpowiedziałeś? – zapytał Mark.
– Że ci przekażę, ale wątpię, czy posłuchasz. Policja nie może ci zabronić pisania
artykułu.
– No właśnie – uśmiechnął się Mark. – Dowiedziałeś się czegoś ciekawego od Biedy?
– Kompletnie nic. Usta miał zasznurowane dobrem śledztwa. Powiedział tylko, że nie
próżnują i niedługo znajdą mordercę.
– Daj im Boże, ale wydaje mi się, że to my wcześniej go znajdziemy – mruknął Mark.
– Mówił coś o mnie? – dopytywał się Krzysiek.
– Powiedział mi, że ze względu na ciebie nie może powiedzieć nic na temat śledztwa.
Przypomniał mi, że widziano cię w dniu zdarzenia w mieszkaniu niedoszłej ofiary.
– Zostawmy Biedę w spokoju. Podsumujmy, co wiemy – rzekł Biegler. – W tym dniu
odwiedziło Ankę w mieszkaniu kilka osób. Około południa był u niej Lewandowski,
o osiemnastej Krzysiek. Zaraz po Krzyśku przyszła Aga. Chwilę później nadjechał Woźniak.
Około dziewiątej widziano samochód Jurgena – reasumował. – Każdy z nich, z wyjątkiem Agi,
mógł wsadzić ręcznik do przewodu wentylacyjnego. Każdego z nich coś łączyło z Anką. Agę
wykluczam. Faktycznie nie mogła być przed Krzyśkiem nad stawem, a zakładamy, że zrobiła to
jedna osoba.
– Mówiąc „każdy”, czy mnie też masz na myśli? – burknął Krzysiek. – Wykluczyłeś Agę,
ale o mnie zapomniałeś.
– Więc sprostuję, każdy z nich oprócz Krzyśka i Agi mógł mieć motyw. – Zwrócił się do
Roberta: – Widziałeś się z Woźniakiem?
– Nie ma go w Krakowie, wraca w tym tygodniu. Nie chciałem gadać z nim przez telefon.
Ale ja stawiam już teraz na Jurgena.
– Przedtem nie brałem go pod uwagę, ale powoli zaczynam zmieniać zdanie. Może
faktycznie Szewczyk jest bardziej przebiegły niż myślałem? W poniedziałek zobaczę się z Tiną,
może wyciągnę od niej jakieś wiadomości. Nie rozmawiałem jeszcze z wszystkimi sąsiadami.
Nie trafiłem na nich, może mają do powiedzenia coś ciekawego.
W niedzielę późnym wieczorem wrócili do Krakowa.
Mark wszedł do łazienki, gdzie Marta przed lustrem wklepywała krem na twarz. Usiadł
w wiklinowym fotelu i w milczeniu ją obserwował. Była piękna nawet bez makijażu,
w przeciwieństwie do niektórych gwiazd filmowych, które bez szminki i make-upu w niczym nie
przypominały siebie z ekranu. Poczuł nagłe podniecenie. Podszedł do toaletki i stanął za plecami
dziewczyny.
– Mein Schatz, przestańmy wreszcie się na siebie boczyć – powiedział, odwracając ją do
siebie. – Obiecuję, że nigdy cię nie zostawię dla żadnej „słodkiej dziewczyny”. Ty jesteś dla
mnie najsłodszą dziewczyną, jaką znam.
Pocałował ją. Nie przestając całować, wziął ją na ręce i zaniósł do łóżka. Ściągnął z niej
szlafroczek. Zaczął wodzić ustami po nagim ciele dziewczyny. Kiedy całował jej brzuch,
szepnął:
– Nie musisz piec dla mnie tortów, wystarczy, że urodzisz mi dzidziusia. Możemy od
zaraz nad tym pracować – szeptał, pieszcząc jej pępek.
– Mark, rozmawialiśmy już o tym. Na razie nie chcę jeszcze mieć dziecka.
Podniósł głowę.
– To kiedy zechcesz? Mam już trzydzieści cztery lata. Nie chcę, żeby mój syn miał
starego ojca, tak jak ja miałem. Chcę grać z nim w piłkę, pływać, jeździć na nartach. Chcę to
robić, kiedy będę jeszcze sprawny fizycznie. Brakowało mi tego, gdy byłem dzieckiem.
– Twój ojciec miał ponad pięćdziesiąt lat, gdy się urodziłeś. Masz jeszcze dużo czasu –
powiedziała. – Kiedy zamieszkamy w Polsce, to obiecuję, że zaraz pomyślę o dziecku.
– Przecież nie możemy teraz opuścić Austrii. Gretchen ma osiemdziesiąt sześć lat. Nie
chcę zostawiać jej samej. Muszę też nadzorować hotele.
– Gretchen przeżyje nas wszystkich! Jest w pełni sprawna i nadal zarządza hotelami. Nie
oszukujmy się, o wszystko ją pytasz. Nie podejmiesz żadnej decyzji bez konsultacji z nią.
– Bo ma duże doświadczenie. Tak bardzo chciałaby doczekać się wnuka.
– Berta już jej urodziła.
– Berta to tylko jej siostrzenica. Mnie traktuje jak syna. Chce moje dziecko.
– Ale ja nie chcę, żeby mój syn był Austriakiem, a przecież nie można mieć w Austrii
podwójnego obywatelstwa. Nie chcę, żeby był otoczony ludźmi mówiącymi po niemiecku. Chcę,
żeby wychowywał się w Polsce.
Mark odsunął się od dziewczyny. Spojrzał na nią zimno.
– Zapominasz, że ja jestem w połowie Austriakiem. Że wychowałem się w Austrii. Że to
moja ojczyzna – powiedział z naciskiem. – Chcę, żeby moje dzieci poznały kulturę kraju swojego
dziadka. Żeby czuły się też Austriakami, nie tylko Polakami. I żeby nie zniechęcano ich do
języka niemieckiego – ostatnie zdanie zabrzmiało wyjątkowo ostro.
– Nie mam zamiaru tego robić. Źle mnie zrozumiałeś.
Marta zauważyła, że zrobiła błąd, dlatego przytuliła się przymilnie do Marka. Zaczęła
pieścić ustami jego tors, jej ręce powędrowały w stronę krocza narzeczonego.
Mark odsunął jej rękę i wstał z łóżka.
– Tym razem ja nie mam ochoty na seks – powiedział, wchodząc do łazienki.
Mark wyszedł z domu Orłowskich bez śniadania, co bardzo zaniepokoiło Renatę.
Nie miał ochoty jeść, nie miał również ochoty na towarzystwo Orłowskich… ani Marty.
Na myśl o narzeczonej poczuł, jakby jego serce włożono do lodówki. Wczorajsza rozmowa
pozostawiła niesmak i rozgoryczenie. Uświadomiła mu, jak dużo ich dzieli. Wcześniej nigdy nie
widział przeszkody w tym, że ona jest Polką, a on w połowie Austriakiem, że wychowali się
w różnych środowiskach i kulturach. Dopiero teraz to do niego dotarło. Gorzej, po raz pierwszy
w życiu poczuł niechęć do swojej narzeczonej.
Dojechał na Kazimierz. Umówił się z siostrą w ogródku jednej z kawiarenek. Lubił tę
pożydowską dzielnicę Krakowa. Panująca tu atmosfera przypominała mu stare uliczki Wiednia
i Rzymu. Czuł się tu trochę jak na Zatybrzu.
Tina już na niego czekała. Pocałował ją w policzek. Zjedli razem śniadanie. Słuchał
opowieści siostry o wycieczce do kopalni soli w Wieliczce. Była tam dzień wcześniej z Jolą
i ojcem. Rozmawiali po niemiecku, zawsze tak było, gdy byli sami.
– Co słychać u Marty?
– Wszystko w porządku.
Tina chyba wyczuła dysonans w głosie brata, bo popatrzyła na niego badawczo.
– Pokłóciliście się?
Mark nie odpowiedział.
– Widziałam kiedyś Bertę w restauracji. W Wiedniu, oczywiście. Mówiliśmy o tobie. Ona
chyba nie jest szczęśliwa z mężem, wydaje mi się, że nadal ciebie kocha. – Zamyśliła się. –
Lubiłam ją. Do Marty nic nie mam, ale… różni się od nas. Polacy są jacyś dziwni. Chciałabym
już wrócić do Wiednia. Ale tata nie chce, żebym wyjeżdżała. Mówi, że jak ożeni się z Jolą, to
wreszcie będziemy normalną rodziną. Że kobieta jest potrzebna w domu. Mówi, jakbym była
dzieckiem – uśmiechnęła się.
Mark uświadomił sobie, że faktycznie wszyscy traktowali Tinę jak dziecko. On też. Miała
w sobie tyle delikatności, tyle dziecięcej naiwności…
– Wydaje mi się, że Polacy nie lubią nas, Austriaków – powiedziała. – Gdy słyszą język
niemiecki, to patrzą na nas tak jakoś zimno.
– Bo mają nieprzyjemne skojarzenia. Język niemiecki jest dla nich językiem wroga,
okupanta.
– Austriak i Niemiec to dla nich to samo. Źle się tu czuję.
– Nie zapominaj, że też jesteś w połowie Polką.
– Ale czuję się Austriaczką. Przeważyła we mnie austriacka krew – uśmiechnęła się
znowu.
„I tu się mylisz, siostrzyczko, płynie w tobie tylko polska krew”, pomyślał Mark. Swoją
drogą, dlaczego Szewczyk nigdy nie powiedział Tinie, że jest jego biologiczną córką?
– Wiesz, że lepiej się czuję, gdy z tobą porozmawiam? Brakuje mi naszej mowy. Tata
rozmawia ze mną tylko po polsku.
Mark nie wiedział, jak przejść na temat swojego oczyma i jego wizyty przed blokiem
Anki, nie wzbudzając podejrzeń siostry. Nieoczekiwanie sama zaczęła o tym rozmowę.
– Markus, czy ty wiedziałeś, że tata i ta Anka mieli kiedyś romans?
– Domyślałem się – powiedział po chwili zastanowienia. – Skąd o tym wiesz?
– Wczoraj przyjechał do nas Bert. Rozmawiali w gabinecie taty. Potem Jola pokłóciła się
z tatą. Chciała się wyprowadzić, ale ją ubłagał i została.
– Nie wiesz, skąd Bert się dowiedział o ich romansie?
– Nie wiem. Ale był bardzo wzburzony, o mało co nie uderzył taty, bo nazwał Ankę
dziwką. Byłam na balkonie, prawie wszystko słyszałam.
– Czy pamiętasz, co robił Szewczyk w dniu wypadku Anki?
– Markus, dlaczego nazywasz tatę Szewczykiem? – zwróciła mu ostro uwagę. – Nie
lubię, gdy tak o nim mówisz. Zapominasz, że ciebie też wychował. Zastępował nam ojca, należy
mu się szacunek.
Mark westchnął. Rozmowa o Szewczyku zawsze kończyła się kłótnią. Już dawno
zrezygnował z tego, że uda mu się otworzyć siostrze oczy na to, jaki naprawdę jest ojczym.
Musiał jednak zdobyć informacje dotyczące tamtego dnia.
– Przepraszam, Tina. Masz rację. Pamiętasz, co robił Vick tamtego dnia? Podobno
widziano jego samochód przed blokiem Anki. Czy wspominał coś na ten temat?
– Nie. Dlaczego pytasz?
– Bo zastanawiam się, czy to dlatego był wzywany na policję?
– Nie wiem. Tata nic mi nie mówił. Zresztą jakie to ma znaczenie?
– Ktoś usiłował zabić Ankę, to ważne, z kim się wtedy widziała.
– Gdyby nawet tam był, o niczym to nie świadczy!
– Oczywiście, ale może widział tam kogoś.
– Nie rozmawiał ze mną na ten temat.
Mark przyglądał się siostrze, wreszcie odważył się zapytać o to, co go dawno już
nurtowało.
– Tina, czy ciebie coś łączyło z Bertem?
Dziewczyna spuściła oczy.
– Nie chcę o tym rozmawiać.
„A jednak!” – przemknęło Markowi przez myśl.
– Spaliście ze sobą?
Nigdy wcześniej nie rozmawiał z siostrą o jej życiu intymnym, zawsze uważał ją za
dziecko, ale przecież ona była dorosłą kobietą!
– Proszę, nie rozmawiajmy na ten temat – powiedziała smutno.
Nagle Marka zalała wściekłość na Richardsona. Przez tego skurwiela cierpi jego siostra!
Nie zasłużyła na to. Gdyby ten łajdak miał w sobie choć trochę przyzwoitości, to nigdy by nie
zawracał głowy tak miłej i wrażliwej dziewczynie jak Tina. Tym bardziej że jego matka miała
wyjść za mąż za jej ojca. Nie robi się takich rzeczy!
Ujął jej dłoń i uścisnął.
– Przykro mi siostrzyczko – szepnął. – Jest tylu łajdaków na tym świecie.
– On nie jest łajdakiem – cicho zaprzeczyła.
Z oczu płynęły jej łzy. Otarła je wierzchem dłoni.
Mark zamyślił się, patrząc na siostrę. Jak taki drań jak Wiktor Szewczyk mógł spłodzić
tak ciepłą i dobrą istotę jak Tina?!
Rozdział 11
Dzisiaj był w szpitalu Orłowski. Słyszałam jego głos. Często tu przychodził. Dziwne,
nigdy za mną nie przepadał, a teraz wypytuje ciągle o stan mojego zdrowia. Niedawno rozmawiał
z ordynatorem o jakimś nowym niemieckim leku, który jeszcze nie przeszedł wszystkich testów,
ale może mnie wybić ze śpiączki. Ordynator się waha. Podobno jest potrzebna zgoda najbliższej
rodziny. Ale ja przecież nie mam najbliższej rodziny. Może zostałby nią Bert, gdyby nie Vick
Jurgen…
Vick – jedna z najczarniejszych kart mojego życia. Zaraz po ojcu. Był zemstą losu za
moje złe traktowanie niektórych mężczyzn.
Nie od razu się na nim poznałam. Początkowo brałam go za zaradnego, przedsiębiorczego
człowieka biznesu. Oprócz pierwszego spotkania na przyjęciu, kiedy byłam jeszcze dziewczyną
Woźniaka, rozmawiałam z nim tylko przez telefon. Następny raz zobaczyłam go dopiero po
wizycie Orłowskiego w moim mieszkaniu, po próbie samobójczej Krzyśka.
Robert ciągle mówił o jakichś zdjęciach. Nie wiedziałam, o co mu chodzi. Postanowiłam
wyjaśnić to z Jurgenem. Znałam jego numer telefonu. Zadzwoniłam i umówiłam się z nim na
spotkanie.
Czekał na mnie w Wierzynku. Lubiłam tę restaurację. Często pozwalałam się tu
zapraszać. Gdy tylko kelner odszedł od stolika, zaatakowałam Jurgena pytaniami.
– O jakich zdjęciach mówił Orłowski? Czy może mi pan to wyjaśnić?
Spojrzał na mnie wzrokiem niewiniątka.
– Naprawdę nie wiem, o czym pani mówi. Jakie zdjęcia?
– Podobno ktoś zrobił nam zdjęcia i przesłał jego żonie.
– Jeśli pani zechce, możemy pojechać do tego motelu i wszystko wyjaśnić. Zwolnię
z pracy winnego. – Uśmiechnął się do mnie. – To znaczy, że wygrała pani zakład? Stawiam więc
szampana.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie chciałam jeszcze bardziej zaszkodzić Orłowskiemu –
podobno on i Jurgen byli znajomymi z młodości.
– Nie. Przegrałam. Nie udało mi się go uwieść. Podeślę panu szampana, którego kupiłam
ostatnio w Paryżu. Trzymam go dla pana w barku – powiedziałam z uśmiechem.
– W takim razie musimy go wypić wspólnie.
Nie drążyłam już tematu zdjęć, szybko sprowadziłam rozmowę na inne tory.
Rozmawialiśmy o pogodzie, o zbliżającym się sezonie narciarskim oraz czerwonych i czarnych
trasach zjazdowych w Alpach. Lubię narty, okazało się, że on również.
– Co słychać u Janka Woźniaka? – zapytał znienacka.
– Nie wiem. Nie jesteśmy już ze sobą.
– To bardzo się cieszę z tego powodu – uśmiechnął się.
– Dlaczego pan się cieszy?
– Ponieważ mogę jutro też zaprosić panią na kolację.
– Jutro nie mam czasu.
– To kiedy się spotkamy? Musimy przecież wypić przegranego szampana.
– Przez najbliższy tydzień nie dysponuję wolnym czasem. Szukam pracy.
– Postaram się pani pomóc. Pani chce odrabiać staż na chirurgii, prawda?
– Tak.
Nareszcie czymś mnie zainteresował. Był sprytny, szybko odkrył mój słaby punkt.
Przez całą kolację grałam damę. Musiał się nieźle bawić, przecież widział wcześniej
zdjęcia, na których demonstrowałam swoje seksualne umiejętności w łóżku z Orłowskim. Wtedy
jednak nie miałam pojęcia, że na jego rozkaz zainstalowano w motelowym pokoju ukrytą
kamerę.
Jurgen dzwonił prawie codziennie. Przysłał nawet kwiaty! Nie miałam ochoty się z nim
umawiać, chociaż był przystojny. W porównaniu z innymi moimi kochankami był okazem
męskiej urody i witalności, ale byłam wtedy świeżo po rozstaniu z Krzyśkiem, nie były mi
w głowie randki.
W końcu po dwóch tygodniach zdecydowałam się z nim umówić. Wymyślił pretekst, że
muszę mu dostarczyć swoje zdjęcia i CV, bo inaczej nie znajdzie mi pracy. Owszem,
dostarczyłam mu materiały, ale do łóżka z nim nie poszłam, zdecydowałam się to zrobić dopiero
po miesiącu. On również grał dżentelmena. Zachowywał się nienagannie. Musiał mieć ubaw po
pachy, kiedy odgrywałam przed nim cnotkę – nie był przecież głupi, na pewno domyślał się, jaką
miałam przeszłość.
Pierwsza spędzona z nim noc była całkiem przyjemna. Okazał się niezłym kochankiem,
viagry nie musiał na razie zażywać. Lubił moje towarzystwo, nawet udawał, że mu na mnie
zależy. Kupował mi prezenty, zabierał mnie na liczne przyjęcia i bankiety. Lubił się mną
popisywać – byłam przecież ładna, oczytana i błyskotliwa. Umiałam znaleźć się w towarzystwie,
no i byłam lekarką! Mieć kogoś takiego przy boku, w pewnym stopniu go nobilitowało.
Traktował mnie jak podręczną encyklopedię – jak czegoś nie wiedział, to mnie o to pytał. Moja
wiedza bardzo mu imponowała, bo sam był ignorantem prawie w każdej dziedzinie. Umiał za to
robić pieniądze. Jego bogaci kolesie od interesów również patrzyli na mnie z podziwem.
Wszyscy traktowali mnie z szacunkiem. Byłam obiektem ich zazdrości, niejeden z tych
prostackich biznesmenów miałby ochotę sprzątnąć mu mnie sprzed nosa.
Oczywiście Jurgen nie znalazł mi pracy. W końcu sama, bez niczyjej pomocy, zaczepiłam
się w małym powiatowym szpitaliku, do którego musiałam dojeżdżać ponad pięćdziesiąt
kilometrów. Po kilku miesiącach miałam dość dojazdów. Udało mi się zatrudnić w krakowskiej
osiedlowej przychodni. Niestety w Krakowie nie chciano mnie w żadnym szpitalu –
zawdzięczałam to Orłowskiemu. Wkrótce okazało się, że zwieńczeniem mojej kariery lekarskiej
stała się posada właśnie w owej osiedlowej przychodni.
Byłam z Jurgenem przez ponad rok. Moja pozycja przyjaciółki bogatego biznesmena
otworzyła mi wiele drzwi rezydencji wpływowych ludzi polityki i biznesu. Poznałam paru
posłów i senatorów. Vick oprócz apartamentu w Krakowie miał również dom w Warszawie. No
i w Wiedniu. Tam jednak nigdy mnie nie zaprosił. Wiedziałam, że ma pasierbicę i pasierba, ale
nigdy ich osobiście nie poznałam. Pasierbicę uwielbiał, pasierba nienawidził. Kiedy do Polski
przyjeżdżała pasierbica, musiałam opuszczać jego dom. Święta również spędzaliśmy osobno. Nie
przeszkadzało mi to wcale, nie kochałam go, więc taki układ mi pasował.
Przez kilka miesięcy traktował mnie dobrze, dopóki nie znalazłam zdjęć, które zrobiono
mnie i Orłowskiemu w motelu. Kiedyś niechcący potknęłam się o dywan w jego gabinecie
i wysypałam stertę teczek leżących na biuru. Układając z powrotem dokumenty, zauważyłam
dużą kopertę z napisem „Anka”. Nie mam w zwyczaju szperać po cudzych rzeczach, ale ta
koperta mnie zaintrygowała. Na widok swoich zdjęć osłupiałam. Zrobiono je ukrytą kamerą.
Było ich kilkanaście. Różniły się ostrością, ale wszystkie były tak samo wyuzdane. Wyuzdane…
to mało powiedziane – wszystkie kwalifikowały się do gatunku pornografii! Nie przepadam za
pornosami, tym bardziej ze sobą w roli głównej! Byłam oburzona, zniesmaczona i wściekła.
Godzinę później przyjechał Vick.
– Co mają znaczyć, do cholery, te zdjęcia! Jak śmiałeś, bydlaku, to zrobić?! Idę na
policję! Jesteś skończony jako hotelarz! Między nami też koniec! – wykrzyczałam.
Jurgen roześmiał mi się w twarz, a potem uderzył z całej siły. Zaczął mnie okładać, gdzie
popadło. Kiedy się przewróciłam, kopał mnie.
– Kto ci, kurwo, pozwolił grzebać w moich rzeczach?! – wrzeszczał. – Straszysz mnie
policją, ty głupia szmato?! Że ode mnie odejdziesz?! Zapamiętaj sobie raz na zawsze, ode mnie
się nie odchodzi, to ja wyrzucam na pysk! Na ciebie też przyjdzie kiedyś pora. Ale jeszcze nie
teraz! – krzyczał, nie przestając mnie kopać.
Nieoczekiwanie do pokoju wszedł jego kolega – poseł Andrzej Rogosz. Znałam go, bo
często bywał w domu Jurgena. Ze wszystkich kumpli Vicka jego lubiłam najbardziej, ponieważ
robił wrażenie przyzwoitego człowieka.
– Vick, uspokój się, co ty wyprawiasz?! – zawołał.
Noga Jurgena zatrzymała się w powietrzu. Wolno odwrócił się w stronę mężczyzny.
– Andrzej, co tu robisz? – zapytał już opanowany.
– Właśnie tędy przejeżdżałem. Mam sprawę do ciebie – powiedział zmieszany.
– Trafiłeś akurat na rodzinną sprzeczkę. – Zwrócił się do mnie: – Aniu, później
porozmawiamy. Idź do swojego pokoju. Teraz zostaw nas samych.
Pomógł mi wstać.
Wyszłam. Otworzyłam drzwi szafy i zaczęłam się pakować. Potem poszłam do łazienki.
Spojrzałam w lustro. Przeraziłam się. Wokół oczu zrobiły mi się okularowe sińce, nos miałam
spuchnięty i czerwony. Wargi były rozcięte w dwóch miejscach i zaplamione krwią.
Poczułam, jak nienawiść wpełza do mojego wnętrza. Nikt mnie dotąd nie uderzył! A on
mnie skatował! Nie podaruję tego temu bydlakowi! Nikogo w swoim życiu nienawidziłam tak,
jak w tym momencie Vicka Jurgena.
Po chwili w lustrze obok swojej opuchniętej twarzy ujrzałam twarz mojego oprawcy.
– Przyniosłem wodę utlenioną i plastry. Daj, przemyję ci rany – powiedział łagodnie.
– Zostaw mnie – warknęłam. – Między nami koniec! Nie pójdę na policję, ale nie chcę
już mieć z tobą nic wspólnego.
Chwycił mnie brutalnie za ramię, aż pisnęłam z bólu.
– Aniu, czy nie słyszałaś, co mówiłem? – powiedział nadal spokojnie. Ton jego głosu nie
konweniował z bolesnym uchwytem. – To ja decyduję, kiedy kobiety ode mnie odchodzą. Czy
wiesz, jak wygląda twarz oblana kwasem siarkowym? Jeśli nie wiesz, to idź w Krakowie na
Krupniczą, mogę ci podać dokładny adres. Przyjrzyj się tej kobiecie i zastanów się, czy
chciałabyś wyglądać jak ona – dodał tym samym delikatnym tonem, ale jego oczy były okrutne.
Wtedy naprawdę przeraziłam się Vicka Jurgena. Zrozumiałam, że nie będzie mi łatwo
uwolnić się od tego potwora.
Od tego dnia Jurgen ściągnął z siebie maskę dżentelmena. Przy ludziach nadal był
szarmancki w stosunku do mnie, ale w domu już nie traktował mnie jak damy. Widać znudziła
mu się dalsza farsa.
– Jesteś dziwką, Aniu, nie możesz wymagać ode mnie szacunku – powiedział kiedyś przy
kolacji w Hotelu Francuskim. – Większość kobiet to dziwki.
– Czy do nich zaliczasz również swoją córkę? – odpaliłam. Wkrótce pożałowałam swych
słów. W restauracji rzucił mi tylko nieprzyjemne spojrzenie, nadal zachowywał się, jakby było
wszystko w porządku, ale gdy wróciliśmy do jego mieszkania, zaraz po przekroczeniu progu
sypialni uderzył mnie tak mocno, że upadłam na łóżko. Znowu zaczął mnie okładać. Trwało to
tak długo, aż się zmęczył.
– Zapamiętaj sobie, kurwo, że moja córka jest jedyną kobietą, jaką znam, która jest warta
szacunku. Nie jesteś godna czyścić jej butów. Radzę ci zapamiętać to na przyszłość –
podsumował.
Tym razem nie mogłam się pokazywać na ulicy przez tydzień.
Jurgen nie był jednak typem sadysty, który ma przyjemność w znęcaniu się nad kobietą –
tego nie mogę mu zarzucić. Takie incydenty nie zdarzały się często, w sumie jeszcze tylko raz
mnie uderzył, gdy odmówiłam mu seksu w sposób, jaki sobie zażyczył.
Przed Jurgenem udawałam, że pogodziłam się z rolą seksualnej niewolnicy i towarzyskiej
gejszy. Chodziłam na przyjęcia, pełniłam rolę gospodyni w jego domu, gdy zapraszał gości
i spełniałam wszystkie jego zachcianki erotyczne… a miał je coraz bardziej dziwaczne. Często
podczas bankietów musiałam wymykać się z nim, żeby gdzieś w kącie go zaspokoić.
Uprawialiśmy seks w męskiej ubikacji, w samochodzie na parkingu i w windzie. Związana z tym
adrenalina zastępowała mu viagrę. Ale zaczynało być coraz gorzej z jego wyuzdanymi
pomysłami.
Pewnego dnia przyjechali do niego jego biznesowi kumple z Rosji. Nie interesowałam
się, jakie Jurgen prowadzi interesy, domyślałam się, że nie wszystkie są legalne i nie ze
wszystkich dochodów spowiada się urzędowi skarbowemu, ale uważałam, że to jego sprawa.
Jednak ci rosyjscy goście wyglądali na zakapiorów dużego kalibru. Śmierdzieli na
kilometr mafią! Jurgen przyjął ich bardzo serdecznie. Najpierw zamknęli się w gabinecie, gdzie
przez kilka godzin ostro o czymś debatowali. Potem zjedli elegancką kolację – gotowała
kucharka, bo ja zabawiałam ich kulturalną rozmową. Rozmawialiśmy po rosyjsku, bo dobrze
znałam ten język. Pochwaliłam się znajomością twórczości i biografii Puszkina, nadmieniając
mimochodem, że wiem, że „pogibł na dueli”. Ale goście Jurgena nie mieli pojęcia ani
o pojedynku Puszkina, którym przypłacił życie, ani o tym, że jego pradziadek był Murzynem.
Nie wspomnę, że nie słyszeli nigdy ani o „Eugeniuszu Onieginie”, ani o „Damie Pikowej”, ani
o „Córce Kapitana”. Ale znali Tołstoja – byli na amerykańskim filmie „Anna Karenina”
i w telewizji oglądali serial „Wojna i pokój”. Opowiedziałam im nawet po rosyjsku dowcip
o stworzeniu świata, który bardzo im się spodobał. Ja również im się spodobałam. Przede
wszystkim głównemu bossowi Wasylowi.
Jurgen jednak zaraz sprowadził mnie do parteru.
Po kolacji zaczęli grać w pokera. Chyba mój „pan i władca” przegrał dużą kasę, bo był
bardzo zły. Musiał się na kimś wyładować. Słysząc słowa zachwytu na mój temat, postanowił
pokazać swoim kumplom, kto tu rządzi – mogę mieć wiedzę jak komputer NASA, ale to on jest
moim właścicielem! Odszedł od stolika i usiadł kilka metrów dalej na kanapie. Zawołał mnie
i zażądał ode mnie, żebym zrobiła mu loda. Po spojrzeniu, jakim mnie obdarzył, bez protestu
wykonałam jego rozkaz. Rosyjska swołocz rechotała, a ja go obsługiwałam. Było to największe
upodlenie, jakie spotkało mnie w życiu.
Wiedziałam, że muszę za wszelką cenę zrobić coś, żeby się od niego uwolnić. Długo
czekałam na okazję, ale w końcu mi się udało.
Na początku grudnia pojechaliśmy z rewizytą do petersburskiej rezydencji Wasyla.
Zaskoczył mnie przepych, jaki tam ujrzałam – istny Pałac Zimowy w mikroskali. Na zwiedzanie
Ermitażu jednak mi nie pozwolono – szkoda czasu na bzdury, ważniejsze było oblewanie
wspólnych interesów. Nie zobaczyłam Petersburga ani białych nocy. Przez tydzień siedzieliśmy
w wielkiej rezydencji otoczonej murem zwieńczonym drutem kolczastym i chronionej przez
młodzieńców zaopatrzonych w kałasznikowy. Panowie chlali i grali w karty, a ja plątałam się
z kąta w kąt. Nie zawsze wiedzieli, gdzie jestem. Kilka razy udało mi się nagrać ich rozmowy,
pstryknęłam też telefonem kilkanaście zdjęć.
Nareszcie zaczęło dopisywać mi szczęście. Pewnego dnia zawołano Jurgena do Wasyla.
Tak bardzo się spieszył wykonać jego rozkaz, że wychodząc z pokoju, nie zamknął swojego
laptopa. Nie było go ponad godzinę. Wykorzystałam sytuację i przegrałam na pendrive’a co
bardziej interesujące rzeczy z jego komputera. Nic nie podejrzewał – gdy wrócił od Wasyla,
leżałam na kanapie i czytałam książkę.
Los jednak nie lubi dawać niczego za darmo, musiałam zapłacić za swój łut szczęścia.
Wieczorem znowu grano w karty. Jurgen przegrał dużo pieniędzy. Bardzo dużo. Ale Wasyl
wspaniałomyślnie zaproponował mu mniej bolesną dla niego ofertę – może zatrzymać przegrane
pieniądze, ale musi mnie pożyczyć Wasylowi do czasu, aż nie wyjedziemy z Petersburga.
Muszę przyznać Vickowi, że się wahał, czy to zrobić. Długo – przez prawie godzinę. Ale
dom w Warszawie okazał się dla niego cenniejszy niż Anka Sosnowska.
Przez następne cztery dni i noce nie wychodziłam z pokoju Wasyla. Musiałam cały czas
być naga, ubrana jedynie w czerwone szpilki i czerwone korale. Wolę nie wspominać ani
opasłego Wasyla, ani tego, co ze mną wyrabiał… dodam tylko, że pomysły miał nadzwyczaj
oryginalne… Ale i tak mi się udało, bo nie był sadystą, nie uderzył mnie ani razu. Widać był
zadowolony ze mnie, ponieważ zaproponował mi, że się ze mną ożeni. O mało co nie wybuchłam
mu w twarz śmiechem, gdy to usłyszałam.
Całą drogę powrotną do Polski nie odezwałam się do Vicka ani słowem. Widziałam, że
mu głupio.
– Przepraszam – powiedział, gdy przyjechaliśmy do jego domu w Warszawie. – Zrozum
mnie, nie mogłem mu odmówić. – Po raz pierwszy poczuł coś na kształt wyrzutów sumienia.
Dzień później, kiedy wyszedł z domu, spakowałam swoje rzeczy i wróciłam do Krakowa.
Musiałam od niego uciec jak najszybciej, bo niebawem nie mogłabym patrzeć w lustro bez
obrzydzenia. Pojechałam prosto do Jana Woźniaka. Był jedynym człowiekiem, który mógł mi
pomóc.
– Czego się po mnie spodziewasz? – zapytał chłodno, gdy opisałam mu całą sytuację. –
Myślisz, że dla ciebie zadrę z Jurgenem?
Rozpłakałam się.
– Janek, ktoś musi się mną zająć, inaczej Jurgen mnie zabije lub okaleczy. Błagam cię,
nie pozwól mu na to. Gdy będę sypiać z tobą, to da mi spokój. Sama nie dam sobie rady.
Zabezpieczeniem dla ciebie jest pendrive. Możesz wykorzystać finansowo zawarte tam
materiały.
– Szantaż nigdy nie popłaca, zapamiętaj to sobie do końca życia. – Patrzył na mnie długo
w milczeniu, zastanawiając się, co ze mną zrobić. – Nie lubię, gdy ktoś robi ze mnie rogacza.
– Przysięgam, że nigdy więcej się to nie powtórzy. Tylko zaopiekuj się mną. Błagam –
wyszeptałam.
– Dobrze – odparł.
W ten to sposób znowu zostałam kochanką Jana Woźniaka.
Rozdział 12
– Krzysiek, kiedy wreszcie zrobisz coś z tymi nutami? Przeszkadzają mi – powiedziała do
syna Renata. – Suszyłeś babci głowę, żeby je przywiozła z Woli, a teraz leżą w siłowni
i zawadzają.
– Dobrze mamo, już je wynoszę.
Całkiem zapomniał o nutach. Wiosną obiecał Ance przywieźć dla jej sąsiadki śpiewaczki
stare nuty swojego pradziadka. Ojciec babci Basi był miłośnikiem wszystkiego, co piękne, w tym
muzyki. Dobrze grał na pianinie i liczył, że jego córka odziedziczy po nim miłość do Beethovena
i Mozarta. Skompletował dla niej cały zbiór nut muzyki klasycznej, ale jego córka bardziej od
muzyki Mozarta wolała hity Presleya i Beatlesów. Teraz też nie zmieniła swoich muzycznych
gustów, bardziej niż klasycy wiedeńscy pasowali jej Sting i Tina Turner. Iza również straciła
zainteresowanie grą na pianinie. Dlatego postanowił zrobić z nut prezent osobie, która potrafi
docenić kolekcję pradziadka Aleksa.
Wsiadł do samochodu i pojechał na osiedle, gdzie mieszkała Anka. Chociaż tyle może dla
niej zrobić – sprawić przyjemność jej przyjaciółce.
Zadzwonił do drzwi Głowackiej. Otworzyła mu, nie ściągając łańcucha
zabezpieczającego przed włamaniem. Patrzyła na niego nieufnie.
– Moje nazwisko Krzysiek Orłowski. Anka wspominała, że gra pani na pianinie i ucieszą
panią nuty utworów klasyków wiedeńskich. Obiecałem jej kiedyś, że je pani podaruję.
Przepraszam, że dopiero dziś je przywożę – powiedział.
Kobieta wpuściła go do mieszkania.
– Przepraszam za moją ostrożność w stosunku do obcych, ale po wypadku Ani całkiem
zdziwaczałam – powiedziała z uśmiechem.
– Nie wiem, czy będzie pani chciała takie stare nuty, ale proszę je przejrzeć.
– Z pewnością będę chciała – odparła, nachylając się nad pudłem. – O Boże! Nie mogę
tego przyjąć – zawołała. – Te nuty kosztują majątek. Dla konesera to prawdziwy rarytas! Bardzo
profesjonalne wydania, nawet oznaczenia wykonawcze są po włosku! – Aż poczerwieniała
z zachwytu.
– U nas w domu nikt już nie gra na pianinie. Ja i mama nie mamy słuchu muzycznego,
a moja siostra woli książki niż muzykę. Tata też nie ma czasu na granie. Pradziadek by się
ucieszył, gdyby się dowiedział, że nuty trafiły w odpowiednie ręce.
– Ale niektóre z tych nut mają prawie sto lat! Przedstawiają wartość historyczną!
– Proszę z nich korzystać, naprawdę lepiej, żeby leżały u pani w domu niż u nas
w piwnicy.
– Dziękuję z całego serca – zawołała rozpromieniona kobieta. – Bardzo dziękuję. Czego
się pan napije? Nie wypuszczę pana tak łatwo.
– Poproszę słabą kawę.
Chwilę później wróciła z tacą zastawioną filiżankami i dzbanuszkiem mleka. Na
talerzyku leżały kruche ciasteczka. Za nią przyszedł kot i wskoczył jej na kolana.
– Amadeusz, nie przeszkadzaj, idź sobie. – Kot posłusznie zeskoczył i usiadł w kącie
pokoju. – Zepsuł mi się ekspres do kawy, zrobiłam w kawiarce – usprawiedliwiała się. –
Przepraszam jeszcze na chwilkę.
Wyszła z pokoju. Po kilku minutach wróciła, niosąc duże pudło.
– Panie Krzysztofie, muszę zrewanżować się za nuty. Proszę przyjąć ode mnie mały
prezent. To samowar i porcelanowy komplet do herbaty. Przyjechał z moją rodziną aż z Wilna.
– Mowy nie ma, nic od pani nie wezmę – wzbraniał się Krzysiek. – To pani pamiątka
rodzinna, nie chcę, żeby się pani z nią rozstawała.
– No to ja nie przyjmę od pana nut. I będzie mi bardzo przykro z tego powodu. One są
dużo więcej warte niż moje skorupy. Oprócz tego mało ludzi mnie odwiedza, nie mam komu
robić herbaty. Sam pan widzi, że u mnie ciasno, nie mam gdzie tego wszystkiego trzymać.
Chcąc nie chcąc, Krzysiek musiał przyjąć prezent od kobiety. Sam nie wiedział, co z nim
zrobić. Wątpił, żeby Aga doceniła podarunek, dlatego postanowił dać go matce.
Wbrew obawom Krzyśka rozmawiało mu się z Głowacką bardzo dobrze. Mówili o Ance
i śledztwie związanym z jej wypadkiem.
– Policja już chyba pana nie podejrzewa? Przecież to absurd!
– Na razie nie wzywano mnie po raz drugi. Ale chcielibyśmy wykryć sprawcę.
– Wiem, ten sympatyczny młody Wiedeńczyk mi mówił. Co u niego słychać?
– Wszystko w porządku.
– Zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Wie pan, ja kocham Wiedeń i wszystko, co
z nim związane. Byłam tam tylko raz, gdy jeszcze śpiewałam w filharmonii, ale później po
śmierci mojej rodziny zachorowałam i… nie wiem, czy mi się uda jeszcze kiedyś tam pojechać.
Ale zauważyłam, że ostatnio coraz więcej Wiedeńczyków odwiedza Kraków, nawet przyjeżdżają
na nasze osiedle – uśmiechnęła się.
– O czym pani mówi?
– Oprócz pana przyjaciela widziałam przed blokiem jeszcze inny samochód z wiedeńską
rejestracją.
– Mówi pani o tym bmw klasy 7? – Krzysiek nadstawił ucha.
– Chyba tak, nie znam się za bardzo na samochodach.
– Jak mogła pani widzieć samochód, przecież pani nie wychodzi z mieszkania?
– Nie wychodzę, ale wyglądam przez okno. Robię postępy, udało mi się nawet wyjść na
balkon. Ania przyprowadzała mi terapeutów i przynosiła leki, ale nie za bardzo mi to pomaga. To
po tym wypadku…
– Kiedy widziała pani ten samochód?
– W dniu powrotu Ani z Jasła i dzień później, kiedy się zaczadziła.
– Długo tam stał w dniu zaczadzenia?
– Kiedy wyjrzałam około dziewiątej wieczorem, to już tam był. Zainteresowało mnie,
który z moich sąsiadów ma gości z Wiednia.
– Czy widziała pani tego mężczyznę, który przyjechał bmw?
– Ale to nie był mężczyzna, to była młoda kobieta. Dziewczyna.
– Dziewczyna?! – zdziwił się Krzysiek. – Jak wyglądała?
– Szatynka, drobna, o sympatycznej twarzy. Najpierw siedziała w samochodzie, jakby na
kogoś czekała. To moje przypuszczenie, bo nie było jej widać przez szybę, ale później wyszła
i podeszła pod drzewo stojące koło śmietnika i coś podniosła z ziemi. Nie widziałam dokładnie
co, a potem znowu weszła do samochodu. Może to śmieszne, co powiem, ale wydawała mi się,
że jest trochę podobna do tego sympatycznego Wiedeńczyka, pana przyjaciela. To głupie,
przecież on jest blondynem, a ona szatynką, ale wydawało mi się, że mają coś podobnego
w ruchach. Obserwowałam go, gdy ode mnie wychodził, i wtedy przypomniała mi się ta
dziewczyna. Wiem, że to brzmi śmiesznie, tak jakby Wiedeńczycy byli podobni do siebie, bo
mieszkają w tym samym mieście – roześmiała się.
– Nie wie pani, o której odjechała?
– Poszłam dać jeść Amadeuszowi i gdy wróciłam do okna, to samochodu już nie było, ale
stała karetka.
Mark zawiózł siostrę pod dom ojczyma. Spędzili dziś cały dzień w ZOO. Nie mówił
Marcie o tej wycieczce, chciał pobyć z Tiną sam. Ostatnio nie układało mu się najlepiej z Martą.
Pojawił się między nimi pewien dystans. Dawno się już nie kochali, chyba oboje nie mieli na to
ochoty. Mało ze sobą rozmawiali. Czuł, że odsuwają się od siebie. Sam nie wiedział dlaczego, ale
ostatnio czuł się najlepiej w towarzystwie siostry. Jednak nie zwierzył się jej ze swych
problemów. Sam nie wiedział, dlaczego nastąpiło nagle takie ochłodzenie w stosunkach
z narzeczoną. Przed Orłowskimi starał się udawać, że wszystko w porządku między nimi, ale po
powrocie z Martą do ich pokoju mało ze sobą rozmawiali. Albo oglądał telewizję, albo czytał
książkę, albo ślęczał nad laptopem. Kilka razy Marta chciała nawiązać rozmowę, ale
rezygnowała po jego zdawkowych odpowiedziach.
Wszedł do domu Orłowskich. Zdziwił się widokiem Nicole. Zaraz po powrocie z Jasła
przyjechała po nią matka i zabrała ją ze sobą na wakacje.
– Nicole! A cóż ty tu robisz? Kiedy przyjechałaś?
– Mama mnie dziś przywiozła i pojechała do Ystad. Będę tu do końca wakacji.
– Bardzo mi miło z tego powodu – uśmiechnął się do dziewczynki.
Nicole zarumieniła się i poszła do swojego pokoju.
– Nicole, ale zaraz wracaj, za piętnaście minut kolacja – zawołała za nią Renata. Po czym
zwróciła się do Marka: – A ty jej nie podrywaj! – Widząc zaskoczoną minę mężczyzny, dodała
cicho: – To ty nie wiesz, że ona się w tobie podkochuje? A Iza w Bercie.
– Mamo! Jesteś wstrętna! To nieprawda, już się dawno odkochałam! – zawołała oburzona
dziewczynka.
– Boże, ale mnie wystraszyłaś! Chodzisz cicho jak wojownik ninja! – odparła Renata. –
I proszę o więcej szacunku dla swojej matki! Nie wiesz jeszcze, jaka potrafię być wstrętna.
W czasie kolacji Mark wyczuł, że Krzysiek i Robert dziwnie się zachowują. Unikali jego
wzroku i byli jakby zmieszani. Starali się za wszelką cenę stworzyć przyjemną atmosferę, ale
Mark czuł pewne napięcie. Dlatego gdy tylko w pokoju zostali sami mężczyźni, Biegler zapytał:
– Powiedzcie, o co chodzi? Macie bardzo głupie miny.
Krzysiek odchrząknął i spojrzał niepewnie na Roberta, jakby szukał u niego pomocy.
Widząc brak reakcji ze strony ojca, zaczął mówić.
– Mark, nie wiem, czy ci się to spodoba, ale to nie Jurgen był wtedy przed blokiem Anki,
tylko twoja siostra.
Biegler zbladł.
– Kurwa, mówiłem żebyście nie nazywali Szewczyka nazwiskiem mojego ojca! –
wybuchnął. Po chwili trochę się opanował. – Skąd wiecie?
– Byłem dziś u Głowackiej. Widziała ją, bo Tina wyszła na chwilę z samochodu. Opisała
ją dokładnie. To była Tina.
– To o niczym nie świadczy.
– Ale to nie wszystko – Krzysiek westchnął. – Nicole słyszała z balkonu, jak Tina kłóciła
się z Bertem. Pamiętasz, że pokoje Tiny i dziewczynek sąsiadowały? Z tego, co usłyszała Nicole,
wynikało, że oni ze sobą sypiali. I jeszcze coś – zawahał się na moment. – Widziała, jak Tina
wyrzucała do kosza na śmieci spodnie i adidasy zabrudzone trawą. To było na drugi dzień po
wypadku Gabi. Powiedziała też, że nie było Tiny w nocy. Słyszała, jak wracała.
– Skąd nagle te sensacje? – zapytał chłodno Mark. – Dlaczego wcześniej Nicole nic nie
mówiła?
– Bo nikt jej nie pytał. Myślała początkowo, że Tina była w nocy u Berta. Nie chciała
martwić Izy. No wiesz, wtedy Iza płonęła miłością do Berta.
– Wierzycie w bzdury, które wymyślają dwie smarkule?! Jakieś głupie wydumane
miłości! Za dużo im pozwalasz, Robert! – Oczy Marka płonęły gniewem.
– Uspokój się, Mark – powiedział cicho Robert. – Nie wściekaj się na Krzyśka. Wiem, że
nikt nie kocha posłańca, który przynosi złe wieści, ale…
– Widzę, że już wydaliście na nią wyrok – zauważył zimno. – Jesteście w błędzie. Tina
jest ostatnią osobą, która mogła to zrobić. Jestem zmęczony, idę się położyć.
– Mark, zaczekaj – zawołał za nim Robert.
Biegler nie zatrzymał się, tylko poszedł na górę. Nie mógł być dłużej w ich towarzystwie,
swoimi sugestiami obrażali nie tylko Tinę, ale również jego.
Chwilę później do pokoju weszła Marta.
– Słyszałaś, że zrobili z mojej siostry podwójną morderczynię?! Jak mogło im coś takiego
zaświtać w głowie?! – zawołał wzburzony.
Marta usiadła obok niego na łóżku.
– Mark, oni tylko podzielili się z tobą świeżymi wiadomościami. Mieli to przed tobą
zataić?
– Wcale nie podzielili się świeżymi wiadomościami. Oni ją już osądzili!
– Mark, kochanie, długo Tiny nie widziałeś. Mogła się zmienić. Siedziała w więzieniu…
– przerwała, widząc spojrzenie mężczyzny. Zauważyła w jego oczach nie tylko gniew, ale
i nienawiść. – Mark, nie tak chciałam powiedzieć. Przepraszam – przytuliła się do niego.
Mark odepchnął ją od siebie. Gwałtownie wstał z łóżka.
– Lepiej będzie, jak się wyprowadzę na jakiś czas do hotelu.
– Mark, proszę nie rób tego. Błagam. Źle powiedziałam. Przepraszam.
Nie zwracając uwagi na jej słowa, wyjął torbę podróżną i zaczął wrzucać do niej swoje
rzeczy.
– Na razie nie biorę wszystkiego – powiedział zimno. – Wydaje mi się, że powinniśmy
przemyśleć to i owo. Zatrzymam się przez kilka dni w hotelu. Musimy oboje zastanowić się, czy
jest sens ciągnąć nasz związek. Cześć.
– Mark, ale ja cię kocham! Bardzo.
– Ale nie na tyle, żeby mieć dziecko z bratem morderczyni, który dodatkowo mówi po
niemiecku. Cześć.
Wyszedł, trzaskając drzwiami.
Renata, widząc Bieglera z walizką, aż wstała z fotela.
– Mark, co ty wyprawiasz?!
– Przenoszę się na kilka dni do hotelu. Dam wam znać, do którego. To zrobi dobrze nam
wszystkim. Do widzenia – wyszedł pośpiesznie.
– Ale zaczekaj, tak nie można… – zawołała osłupiała.
– Daj mu iść. Niech trochę otrzeźwieje. Może faktycznie dobrze im to obojgu zrobi –
mruknął Robert.
Mark zbiegł po schodach z trzeciego piętra. Głowacka potwierdziła słowa Krzyśka. To
Tina przyjechała beemką Szewczyka.
Zastukał w drzwi mieszkania sąsiadującego z mieszkaniem Anki. Znowu nie było nikogo.
Na szczęście nie było również w domu Wronowej. Spróbował jeszcze zadzwonić do sąsiadów na
pierwszym piętrze mieszkających pod lokalem Anki. Tym razem miał szczęście. Drzwi
otworzyła kobieta po pięćdziesiątce. Chuda, z farbowanymi na mahoń włosami, w rękach
trzymała okienną zasłonę. Spojrzała na intruza niezbyt przyjaźnie.
– Słucham?
– Dzień dobry. Nazywam się Mark Biegler, piszę artykuł do gazety wiedeńskiej
o wypadkach zaczadzenia w Krakowie i Wiedniu – powiedział.
– Nie ma pan o czym innym pisać? – zapytała. Faktycznie, wybrał durny pretekst, mógł
wymyślić coś mądrzejszego.
– Oba miasta dużo łączy. Mają podobne problemy. Oprócz tego spotkałem ostatnio panią
Sosnowską na urlopie, dlatego zainteresowałem się tym wypadkiem.
– Słyszałam o panu od Wronowej. Niech pan wejdzie. Jestem trochę zajęta porządkami
domowymi, ale zrobię sobie małą przerwę.
– Widzę, że wiesza pani firanki. Pomogę pani, jestem wysoki, będzie mi łatwiej.
– Ale to nie wypada! – wzbraniała się.
– Powieszę firanki, a pani za to poczęstuje mnie herbatą. Dobrze?
Chwilę później, przy zawieszonych już firankach i zasłonach, siedzieli w fotelach i pili
herbatę.
– Czy pan też należy do adoratorów Anki?
– Nie, mam narzeczoną, również ładną jak Anka – uśmiechnął się z trudem. Zauważył, że
kobiety w średnim wieku czują większą sympatię do młodych mężczyzn, którzy są żonaci lub
zaręczeni.
– To dobrze, bo ta Anka to nic dobrego.
– Czy mogłaby mi pani coś więcej o niej powiedzieć? Zna ją pani?
– Owszem, znam, nawet zbyt dobrze, chociaż nigdy z nią nie rozmawiałam, oprócz
zwyczajowego „dzień dobry”. Mieszkam pod nią, a ściany są tu wyjątkowo akustyczne. Teraz się
trochę uspokoiła, ale co się działo, kiedy się tu sprowadziła?! Co trochę, to kto inny. I wszyscy
starzy! I nieciekawi wizualnie. Dziwiłam się, bo przecież ładna z niej dziewczyna. Niektórych to
nawet ja stara bym nie chciała! Jeden tylko był młody i przystojny. Nawet bardzo przystojny.
Wydaje mi się, że już wcześniej, parę lat temu, do niej przychodził, gdy był całkiem młody.
I teraz na wiosnę znowu ją odwiedzał. Boże, co się wtedy działo! Myślałam, że sufit mi się
zawali. Nie dało się w domu wytrzymać, takie odchodziły jęki! Nawet mojego starego to brało.
Gdy ich słyszał tam na górze, to nie mogłam się od niego opędzić. – Zaśmiała się. – Ale całe
szczęście nie trwało to długo, bo ten młody przestał przychodzić i mój stary dał mi wreszcie
spokój.
– A przy innych też było tak głośno? – zapytał Mark, uśmiechając się porozumiewawczo
do kobiety.
– Nie. Kilka lat temu jeden taki u niej mieszkał, ale niedługo. Pozostali to raczej nie
zostawali na noc. Przyjeżdżali po nią, odwozili, ale raczej nie nocowali. Robili to z nią w swoich
domach. Bo wszyscy byli bogaci, widać to było po autach, jakimi przyjeżdżali. Ten jej ostatni, za
którego miała wyjść, to też rzadko zostawał na noc, za to jego syn często u niej nocował.
Początkowo myślałam, że ta wywłoka weźmie się również za niego, ale muszę przyznać, że nic
z tych rzeczy.
– To Sosnowska miała wyjść za mąż? – udawał niewtajemniczonego.
– Mówiłam przecież panu, że tu wszystko słychać! Głos strasznie leci po rurach od
kaloryferów. Czasami można było usłyszeć całą rozmowę. Ten rudzielec, nie powiem, spokojny
chłopak i grzeczny. Zawsze się ukłonił. Ojciec nie. Mówiła do niego „Szczurku”. Do tego ojca,
znaczy się. Faktycznie był z gęby do szczura podobny. Nie wiem, co ona w nim widziała. Mały,
chudy i łysy. Ale bogaty. Jego syn był bardzo za Anką. Wstawał wcześnie rano i szedł do sklepu,
żeby miała świeże bułki na śniadanie. Miał psa. Ale ostatnio, kiedy go widziałam, to był bez psa.
– A kiedy go pani ostatnio widziała? – zapytał, żeby podtrzymać konwersację.
– W dniu zaczadzenia.
– Myślałem, że był wtedy tylko jego ojciec?
– Za pierwszym razem był faktycznie tylko stary, ale później przyszli we dwójkę.
– Była pani wtedy w domu?
– Tak, do pracy miałam iść dopiero na noc. Pracuję w całodobowym sklepie z alkoholem.
Pamiętam, że nie dali mi się wyspać, tak było głośno. Krzyczeli. Ona z nim zerwała.
Powiedziała, że zaczyna wszystko od nowa. Że zakochała się i nie chce go oszukiwać. On
najpierw bardzo się wściekał, a potem zaczął prosić, żeby zmieniła zdanie. Że będzie jej z nim
dobrze, że kupił już szpital, w którym ona będzie dyrektorem. Ale ona nie chciała się zgodzić.
Wydawało mi się, że on płakał. A później znowu przyszedł, ale z synem. I znowu ją
przekonywał, żeby wyszła za niego, bo Patryk ją bardzo lubi. Wtedy ona powiedziała, żeby nie
mieszał w to chłopaka.
– O której to było godzinie? Po wyjściu tego młodego czy wcześniej?
– Po. Młody wyszedł przed ósmą. Po jego wyjściu była chwilę u niej jakaś kobieta
w ciąży. Potem przyszedł ten jej narzeczony z synem. Ktoś miał jeszcze przyjść, bo powiedziała,
że nie ma czasu, bo musi się z kimś spotkać.
– Nie wie pani, kto jeszcze do niej przyszedł?
– Nie wiem, bo zaraz po ich wyjściu musiałam iść do pracy.
W tym momencie otworzyły się drzwi i do mieszkania wszedł mężczyzna po
pięćdziesiątce. Czerwony na twarzy i z dużym brzuchem.
– Dzień dobry – przywitał się.
– Proszę poznać mojego męża – powiedziała gospodyni i zwróciła się do mężczyzny: –
Pan jest dziennikarzem, tym, o którym wspominała Wronowa.
– Antoni Ćwik – przedstawił się mężczyzna.
– Pan pisze artykuł o tej Ance z góry – wyjaśniła mężowi Ćwikowa.
– Może pan wie, kto ją odwiedził wieczorem w dniu zaczadzenia? – zapytał Mark.
– Nie jestem wścibski, jak moja żona. Nie wtykam nosa w nie swoje sprawy.
– Ale wtykasz nos w kieliszek! Znowu piłeś, ty przebrzydły pijaczyno.
– Muszę pić, na trzeźwo bym z tobą nie wytrzymał. Czy pan wie, że moja ukochana
żonka specjalnie zrobiła dziurę w suficie koło rur od kaloryfera, żeby mogła lepiej słyszeć, co się
dzieje na górze? Na drabinkę wchodziła, żeby więcej podsłuchać! Gdyby chociaż nauczyła się
czegoś od tej Anki, to byłby jeszcze z tego jakiś pożytek. Ale ona umie tylko podsłuchiwać
i obgadywać. Dziewczyna ma temperament i wie, czego faceci potrzebują. Umie z nimi
postępować. Wszystkie baby w bloku psioczą na nią, zamiast brać z niej przykład i czegoś się od
niej nauczyć.
– Ty tłusty opoju, gdybyś umiał zarabiać pieniądze jak jej fagasi, a nie tylko chlać, to
w łóżku również bym się starała! Byłabym jeszcze lepsza od tej suki!
– Gdybyś była taka ładna i mądra jak Anka, to bym się nauczył zarabiać pieniądze! Ale ty
to byś wystraszyła nawet piranię! – Mężczyzna nakręcał się coraz bardziej. – Gdzie twoja miotła,
moje kostropate Słoneczko? Czas na przejażdżkę, już tam na ciebie czekają. Won z moich oczu,
wiedźmo.
– Ty opasła beczko piwa! To ty wynoś się z mojego domu!
Mark szybko podniósł się z fotela.
– Nie będę państwu przeszkadzał. Dziękuję bardzo za informacje.
Wyszedł z mieszkania i głośno odetchnął. Widać nie wszyscy małżonkowie zwracają się
do siebie jak Orłowscy. Oni również się przekomarzali i sprzeczali, ale w inny sposób. U nich nie
było agresji.
Gdyby się ożenił z Martą, jak by wyglądało ich małżeństwo po trzydziestu latach? Czy
też by się kłócili i obrzucali wyzwiskami?
Na wspomnienie narzeczonej zmarszczył brwi. Szybko przegnał z głowy Martę
i powrócił do myśli o Ance. Czy rzeczywiście mężczyzna, będąc z Anką, był szczęściarzem, tak
jak uważał Ćwik? Czy Lewandowski miał pecha, czy szczęście, że go rzuciła?
Rozdział 13
Słyszałam głos Szczurka. Przyszedł dziś z Patrykiem do szpitala. Nie wiem po co. Po tym
wszystkim wątpię, czy chcą, żebym się obudziła.
Mariana Lewandowskiego poznałam w połowie maja na balu zorganizowanym przez
pewien duży koncern farmaceutyczny dla krakowskich lekarzy i farmaceutów. Marian, jako
przedstawiciel organizatora, przyjechał w tym celu na kilka dni z Warszawy.
Był to okres, kiedy spotykałam się z Krzyśkiem.
Wpadłam na Krzyśka w Galerii Krakowskiej. Było to nasze pierwsze po latach spotkanie.
Okazało się, że niedawno się ożenił. Nieszczęśliwie.
Na jego widok serce zadrżało mi jak u młodej, niedoświadczonej dziewczyny. Zmienił
się. Wydoroślał, zmężniał. Zrobił się również przystojny, jak jego ojciec. Ucieszył się z naszego
spotkania. Poszliśmy najpierw na kawę, godzinę później do łóżka.
Tym razem było inaczej niż kilka lat temu. On był już mężczyzną, nie chłopcem. Ja
również nie byłam już dziewczyną, tylko kobietą. Kobietą po przejściach, jeszcze bardziej
okaleczoną psychicznie, wypraną ze złudzeń i marzeń.
Był nieszczęśliwy… więc go pocieszałam. Znalazł w moich ramionach ukojenie, mógł
spokojnie „opłakiwać” swą pochopnie porzuconą miłość.
W tym czasie Jan Woźniak przebywał w Tarnowie, na „urlopie” ufundowanym przez
Ministerstwo Sprawiedliwości. Sypiałam z Janem od czterech lat. Przeszłam z madejowego łoża
Jurgena do dużo wygodniejszego łóżka Woźniaka. Obaj panowie jakoś się dogadali… jak
biznesmen z biznesmenem. Zdawałam sobie sprawę, że dopóki Woźniak sprawuje nade mną
„mecenat”, jestem bezpieczna. Jan nigdy nie był złym człowiekiem, wiedziałam, że mnie nie
skrzywdzi i nie pozwoli zrobić tego nikomu innemu… Jeśli będę w stosunku do niego fair. Układ
między nami był jasno określony: dobry seks, mile spędzony czas i zero miłosnych sentymentów.
Nie było wzdychań, nie było romantycznych wyznań, ale nie było też rozczarowań – oboje
wiedzieliśmy, czego się możemy spodziewać po drugiej osobie. Byliśmy przyjaciółmi… ale też
nie do końca. Nie poznał detali mojego życia – nie powiedziałam mu o swoim ojcu. Wiedział, że
jesteśmy skłóceni, ale nie znał przyczyny. Zwierzyłam się tylko Adamowi i obydwóm
Orłowskim. Jan również nie mówił mi wszystkiego. Nie wiedziałam na przykład o interesach,
jakie prowadził z Jurgenem.
Wiem, że Woźniak mnie lubił i w pewien sposób szanował. Przez te cztery lata, które
z nim byłam, nie zdradziłam go ani razu. Dopiero z Krzyśkiem. Powiedziałam mu o tym podczas
widzenia w zakładzie karnym w Tarnowie, gdzie odbywał karę. Wiadomość o mojej
niewierności przyjął lepiej, niż się spodziewałam. Dał mi wolność, ale ostrzegał przed robieniem
zamieszania w małżeństwie Krzyśka. Rozwód na pewno nie spodobałby się Orłowskiemu, nigdy
by nie dopuścił do wymiany obecnej synowej na kogoś takiego jak ja. Akurat rozwodu nikt nie
brał pod uwagę, ani ja (nie byłam przecież głupia), ani Krzysiek (on również nie był już naiwnym
dzieciakiem).
I Woźniak, i Krzysiek nie kochali mnie. I nigdy by nie pokochali. Jan był zahartowanym
przez życie cynikiem, a Krzysiek był wychowany przez Roberta. Wpływ ojca był bardzo
widoczny. Przesiąknięty jego teoriami i poglądami Krzysiek poszukiwał w kobiecie tych
wartości, którymi ja nigdy nie dysponowałam. Ich trochę patriarchalny model rodziny był
wyraziście sprecyzowany – kobieta musiała być nieskalaną moralnie, uczciwą matką Polką,
wzorem wszelkich cnót i zalet; tylko taką mogli szanować i pokochać. W dziwce nigdy by się nie
zakochali!
Ale nieszczęsna dziwka znowu zakochała się w jednym z nich. Wiedziałam, że romans
z Krzyśkiem nie może trwać długo, przede wszystkim dla mojego dobra – nie chciałam znowu
cierpieć przez miłość.
Postanowiłam szybko zakończyć naszą znajomość, bo coraz bardziej zaczynało mi na nim
zależeć. Żeby było mi łatwiej zrezygnować z Krzyśka, musiałam wcześniej upolować jakiegoś
faceta. Przypomniałam sobie o zaproszeniu na bal, które leżało od dwóch tygodni na komodzie
w moim mieszkaniu. Zapraszano w nim Jana Woźniaka z osobą towarzyszącą. Jan zamknięty
w zakładzie penitencjarnym dał mi to zaproszenie na ostatnim widzeniu. On nie mógł iść, ale
osoba towarzysząca była do dyspozycji.
Wystroiłam się, odstawiłam i pojechałam do hotelu, gdzie organizowano imprezę. Byłam
solo, ale to wcale mi nie przeszkadzało, ponieważ potrafię szybko nawiązać nowe znajomości.
Przyjrzałam się zaproszonym gościom. W oko wpadł mi Lewandowski, który pełnił honory
gospodarza. Słyszałam o nim od Jana. Znali się. Żeby nie wchodzić sobie w drogę, podzielili kraj
na dwa terytoria: Woźniak działał na południe od Warszawy, a Lewandowski na północ.
Marian przyjechał sam, bez kobiety. Był w średnim wieku, niewysoki, mizernej postury,
bez wystającego brzucha, ale i bez włosów na głowie, natomiast z elegancko przyciętą bródką –
spodobał mi się od razu. Takiego faceta potrzebowałam. Musiałam trochę podbudować swoje
ego. Ostatnio żaden mężczyzna nie przechodził katuszy miłości do mnie, zapragnęłam to
zmienić, a dużo łatwiej rozkochać w sobie nieciekawego wizualnie mężczyznę niż pewnego
siebie przystojniaka. Podeszłam do Lewandowskiego.
– Wspaniały bal. Gratulacje dla organizatorów – wygięłam usta w uśmiechu. – Szkoda, że
Janek Woźniak nie mógł przyjść.
– To pani zna Janka?
– Tak, to mój dobry znajomy. Współpracowaliśmy ze sobą. Wspominał, że panowie się
znacie.
– Tak. Co u niego słychać?
– Nie wiem, ostatnio dawno go nie widziałam – skłamałam.
– Słyszałem, że ma jakieś problemy – powiedział niepewnie.
– Tak. Z wymiarem sprawiedliwości – uśmiechnęłam się znowu. – Ale znając go, szybko
wróci do formy. On zawsze, jak kot, spada na cztery łapy.
Przez cały wieczór nie odstępowałam Lewandowskiego ani na krok. Byłam bardzo miła
i sympatyczna. I cały czas prawiłam mu komplementy. Dowiedział się ode mnie, że posiada
wyjątkowe poczucie humoru i bardzo analityczny umysł. Że ma miły uśmiech i bardzo mądre
oczy. Natomiast ja od niego usłyszałam… że ma narzeczoną. Hm… narzeczona. Ale to nie to
samo co żona! Gdyby był żonaty, to nie wtykałabym kija w mrowisko, bo po koszmarach
z Jurgenem ślubowałam sobie być dobrą dziewczynką.
Marian jednak nie miał żony, tylko narzeczoną, dlatego nie odpuściłam ataku. Cały czas
zabawiałam go kulturalną rozmową. Popisywałam się zdobytą od Woźniaka wiedzą na temat
mechanizmów prowadzenia aptek, promocji leków i refundacją pieniędzy z NFZ­u. Okraszałam
rozmowę przeczytanymi ciekawostkami naukowymi i najnowszymi dowcipami znalezionymi
w internecie. Marian Lewandowski bawił się w moim towarzystwie znakomicie.
On również mnie zabawiał… opowieściami o swoim życiu. Dowiedziałam się, że od paru
lat jest wdowcem i wychowuje szesnastoletniego syna. Że żona popełniła samobójstwo, a syn
Patryk przysparzał problemów wychowawczych. Swoją narzeczoną znał trzy lata, ale nie
mieszkali ze sobą. Pani Grażyna była dyrektorką jakiegoś działu w resorcie zdrowia. Miała
dorosłego syna i niedorosłą córkę. Marian nie ożenił się jeszcze z Grażyną ze względu na
Patryka.
Po wysłuchaniu reminiscencji na temat jego życia wiedziałam o nim prawie wszystko.
Umówiliśmy się w poniedziałek, bo w niedzielę byłam zajęta – musiałam zerwać z Krzyśkiem.
Ciężko mi było, gdy Krzysiek wyszedł z mojego mieszkania. On również zdawał sobie
sprawę, że nie powinniśmy ciągnąć dalej tego romansu. Kiedy ostatni raz się z nim kochałam,
popłakałam się z żalu.
Nie chcę teraz myśleć o Krzyśku…
W poniedziałek podjechałam pod hotel, w którym zatrzymał się Marian. Obiecałam mu
pokazać Kraków. Cały dzień plątaliśmy się po moim cudnym mieście. Zawiozłam go na Wawel
i Kazimierz.
– Teraz pójdziemy na najlepsze lody w Krakowie – oznajmiłam.
Zdziwił się, gdy podjechałam pod małą lodziarnię na ulicy Starowiślnej i stanęliśmy
w długiej kolejce wychodzącej poza lokalik. Myślał, że pójdziemy do jakiejś kawiarenki.
– Czy jest sens stać tak długo? – zapytał.
– Obiecałam panu pokazać, co najbardziej smakuje przeciętnemu Krakusowi. To ma być
długa kolejka?! Nie widział pan tutaj kolejki w sobotę i w niedzielę, trzeba czasami stać ponad
godzinę, takie są tłumy – powiedziałam.
Kilkanaście minut później znowu siedzieliśmy w samochodzie, zajadając się lodami. Po
dwóch godzinach następnej porcji zwiedzania zawiozłam go do swojej ulubionej restauracji
orientalnej. Zamiast ryżu zamówiliśmy frytki. Bardzo się wzbraniał, gdy płaciłam rachunek.
– Nie pozwolę, żeby kobieta za mnie płaciła. Nie wypada.
– Panie Marianie, dziś ja pana zaprosiłam i ja stawiam. Karmię pana potrawami
przeciętnego Krakusa, a więc niezbyt drogimi. Jutro pan mnie zaprosi w bardziej wykwintne
miejsca i będzie to pana dużo więcej kosztować, niż mnie dzisiaj – powiedziałam z uśmiechem. –
Za chwilę idziemy na Stradom zjeść ciastko Dzwon Zygmunta, następna słodka specjalność
Krakowa. A na kolację zawiozę pana pod Halę Targową na „kiełbaskę z nyski”. To też, oprócz
precli, krakowski rarytas.
Biedny Marian nie mógł więc wracać tego dnia do Warszawy, jak planował, bo musiał
zrewanżować mi się obiadem.
Po dwóch dniach plątania się po Krakowie i okolicach przeszliśmy na ty.
– Aniu, w ciągu tych dwóch dni, które spędziliśmy razem, bawiłem się wspaniale, jak
nigdy dotąd – powiedział podczas kolacji w Wierzynku, patrząc mi w oczy rozmarzonym
wzrokiem. – Szkoda, że trzeba wracać do szarej rzeczywistości.
– Nie możesz zrobić sobie kilku dni urlopu? Mam ci jeszcze tyle rzeczy do pokazania
w Krakowie! Chciałabym, żebyś zwiedził ze mną kopalnię soli w Wieliczce.
– Ale syn jest sam – westchnął.
– Przecież on ma szesnaście lat!
Po namyśle wyjął telefon i zadzwonił do syna. Patryk pozwolił mu zostać w Krakowie
jeszcze kilka dni.
Nazajutrz po przejściu ponad trzech kilometrów pod ziemią i prawie trzech godzinach
zachwycania się Komorą św. Kingi i innymi wspaniałymi miejscami w wielickiej kopalni soli
zawiozłam go na Zakrzówek.
Marian oniemiał, gdy zobaczył to piękne zalewisko w wieńcu skał wapiennych.
– Jak tu malowniczo! Piękny zakątek, i to w środku miasta – zawołał zachwycony.
– Zalew powstał w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym roku w miejscu kamieniołomu.
Nazywamy go Skałkami Twardowskiego. Podobno mistrz Twardowski miał tutaj swoje
laboratorium. Prowadził tu szkołę magii i czarnoksięstwa. Kiedyś doszło do eksplozji,
laboratorium wybuchło i powstały skałki – powiedziałam, rozbierając się. – A teraz wskakujemy
do wody. Ostrzegam, jest tu bardzo głęboko, a woda jest prawdopodobnie bardzo zimna.
– Aniu, ale ja nie mam kąpielówek! – zawołał.
– Ja też nie mam, i co z tego? – odparłam, ubrana w seksowną bieliznę. – Jak się boisz, to
tu siedź, ja wskakuję.
Szczęście mi dopisywało, bo było wyjątkowo upalnie jak na połowę maja, mogłam więc
zastosować swój niezawodny numer, po którym każdy facet był mój.
Wskoczyłam do wody. Kiedy mężczyzna usłyszy słowa „boisz się”, zrobi wszystko, żeby
udowodnić, że to nieprawda. Chwilę później Marian również był w wodzie. Woda była cholernie
zimna, ale czego kobieta nie zrobi, żeby zdobyć mężczyznę?! Było to trochę głupie z mojej
strony, bo można było dostać skurczu mięśni. Szok termiczny był powodem śmierci wielu osób
w tym miejscu. Po kilku minutach, drżąc z zimna, wyszliśmy z wody.
Widziałam, że Marian z trudem stara się ukryć swój zachwyt nad moim mokrym ciałem,
oblepionym koronkową bielizną. Hm, ale niektórych odruchów nie da się kontrolować.
Zmieszany położył się na brzuch, żeby ukryć erekcję. Cóż, nie bardzo z nim współpracowałam,
żeby minęło mu podniecenie.
– Nie mamy czasu, żeby się wysuszyć. Ja ściągam wszystko. Idę założyć suche ubranie –
powiedziałam, zmierzając ku zaroślom.
Krzaki jednak niewiele ukrywały. Nie patrzyłam w jego stronę, ale nie wierzę, żeby
normalny facet nie zerknął, kiedy młoda kobieta się rozbiera. Trudno również normalnemu
facetowi siedzieć spokojnie obok kobiety, która nie ma założonego biustonosza ani majtek pod
spódniczką. Biedny Marian bardzo się męczył, siedząc obok mnie w samochodzie. Dobrze, że to
ja prowadziłam. Nadal jednak mnie nawet nie pocałował. Taka wierność to wręcz zboczenie!
Czwartek znowu spędziliśmy wspólnie. Do południa jak zwykle było zwiedzanie,
a wieczorem kolacja. Tym razem nie miałam szczęścia, bo zaburzono nam ceremonię
romantycznej konsumpcji hotelowych przysmaków. Siedzieliśmy w restauracji, kiedy nagle obok
naszego stolika wyrosła Grażyna – narzeczona. Biedny Marian na jej widok o mało nie udławił
się kęsem polędwicy wołowej w sosie z czerwonego wina i gęsiej wątróbki.
– Grażyna, cóż tu robisz? – wydukał wreszcie.
– Kochanie, przyjechałam zobaczyć, co cię tak długo zatrzymuje w Krakowie –
powiedziała słodziutko, mierząc mnie wzrokiem Bazyliszka. – Patryk bardzo tęskni za tobą.
– Grażynko, poznaj znajomą Jana Woźniaka, Annę Sosnowską. Aniu, to moja
narzeczona.
Jedno moje spojrzenie na narzeczoną i już wiedziałam wszystko o pani Grażynie. Ta
kobiet była podstarzałą kopią Anki Sosnowskiej! Patrząc na nią, widziałam w niej siebie za
dziesięć lat! Nie mówię o wyglądzie zewnętrznym, ale o tym, czego nie można dostrzec okiem –
o charakterze. Wyrachowana spryciara wykorzystująca mężczyzn do swoich celów, przymilająca
się, słodko „tiutiająca”, żeby oczarować nieboraka i osiągnąć zamierzony cel. Marian
Lewandowski był wyśmienitą partią dla czterdziestokilkuletniej samotnej matki dwójki dzieci.
Bogaty, poczciwy, mało konfliktowy i całym sercem oddany wybranej kobiecie… idealny
kandydat na Dulskiego.
Gdyby narzeczona Mariana okazała się przeciętną kobietą, która chce ułożyć sobie życie
na nowo, prawdopodobnie bym odpuściła. Ale w jej wypadku nie było o tym mowy!
Postanowiłam zmierzyć się ze swoją rywalką, wyciągając atuty, którymi ona niestety nie
dysponowała. Byłam od niej dużo młodsza, dużo ładniejsza i dużo bystrzejsza.
Jej przyjazd do Krakowa był niepotrzebny, tylko jej zaszkodził. Było bardzo
prawdopodobne, że nie udałoby mi się uwieść Mariana, ponieważ był mężczyzną lojalnym
i honorowym, wiernym swojej partnerce – ale teraz, po jej przyjeździe, wbrew pozorom miałam
dużo większe szanse na zwycięstwo.
Siedzieliśmy sobie w trójkę przy stoliku i prowadziliśmy sympatyczną rozmowę.
Zaczęłam z naszej wspólnej beczki – służba zdrowia. Już po chwili zorientowałam się, że
narzeczona Mariana nie należy do erudytek. Nie słyszała nigdy o Florence Nightingale. Nie miała
również pojęcia, kto to był Ludwik Koch ani Ludwik Rydygier. Chociaż nie pałałam sympatią do
Rydygiera, tak jak do wszystkich męskich szowinistów – był przecież przeciwnikiem kobiet
lekarzy – zawsze uważałam go za jednego z najwybitniejszych ludzi epoki. Dla mnie ten
człowiek to fenomen tamtych czasów, pionier nowoczesnej chirurgii i prawdziwy patriota,
dlatego nie mogłam zrozumieć, jak dyrektor w Ministerstwie Zdrowia nie wie o dokonaniach
tego wielkiego Polaka. Przeciętny obywatel nie musiał tego wiedzieć, ale ona powinna!
Pani Grażynka całkiem się skompromitowała, kiedy palnęła, że autor Jamesa Bonda
wynalazł penicylinę. Nie potrafiła przy tym wypowiedzieć poprawnie nazwiska – Fleming
pomylił jej się z flamingiem.
Trochę zażenowany Marian sprostował jej pomyłkę.
– Grażynko, Jamesa Bonda napisał Ian Fleming, a penicylinę wynalazł Aleksander
Fleming.
– Penicylinę wyprodukowała sama natura, Fleming ją jedynie odkrył – zacytowałam
słynne słowa wybitnego bakteriologa, uśmiechając się słodko do Mariana.
Nie da się ukryć – położyłam intelektualnie swą rywalkę na łopatki. Przez całą kolację
skrzyłam się wiedzą, elokwencją i dowcipem. Błyszczałam przy Grażynie jak dobrze
oszlifowany diamencik, natomiast ona okazała się jedynie tandetną cyrkonią. Biedny Marian
musiał to zauważyć.
Dochodziła północ, gdy się z nimi pożegnałam. Nie miałam ochoty zostawiać ich samych,
ale musiałam, bo nie wypadało dalej się im narzucać. Ledwo zdążyłam dojechać do domu, kiedy
zadzwonił Marian. Okazało się, że moja rywalka pokonała się sama – strzeliła samobójczego
gola, robiąc później narzeczonemu karczemną awanturę w pokoju hotelowym.
– Aniu, mogę przyjechać do ciebie?
Zjawił się przed moimi drzwiami po dwudziestu minutach.
– Zerwałem z Grażyną. Kocham cię, Aniu.
Pięć minut później znaleźliśmy się w łóżku. A dwie godziny później poprosił mnie o rękę.
W sobotę Marian musiał wracać do Warszawy, do syna. Zaproponował, żebym z nim
pojechała. Nie za bardzo mi się chciało wyjeżdżać z Krakowa, ale obawiałam się Grażyny.
Mogła pójść po rozum do głowy i zmienić sposób postępowania z Marianem. Chociaż byłam
prawie pewna, że po nocy spędzonej ze mną facet raczej o mnie nie zapomni, ale wolałam nie
ryzykować. Niektórzy mężczyźni potrafią zachowywać się nieschematycznie… przykładem był
Robert Orłowski.
Nie wypadało jechać z pustymi rękami. Pojawił się poważny problem – co kupić
młodemu chłopakowi, żeby zaskarbić sobie sympatię, nie znając jego zainteresowań ani
upodobań? Postanowiłam kupić coś związanego z Krakowem. Cóż, nie będę wiozła przez pół
Polski lodów ani ciastka Dzwon Zygmunta, dlatego postanowiłam kupić mu słodycze z Wawelu
zapakowane w uroczy firmowy kuferek i… rysunki Andrzeja Mleczki.
Pojechaliśmy nie pociągiem, tylko moim samochodem. Znam dość dobrze Warszawę, bo
często pomieszkiwałam w warszawskim domu Jurgena, dlatego bez trudu dotarłam na miejsce,
co trochę zdziwiło Mariana.
Lewandowski mieszkał w stumetrowym eleganckim apartamencie. Po śmierci żony
wynajął swój dom jakiemuś afrykańskiemu konsulatowi, bo nie chciał mieszkać tam, gdzie
wszystko kojarzyło się ze zmarłą. Zrobił to przede wszystkim ze względu na syna, który bardzo
przeżył samobójstwo matki. Apartament był położony w nowo wybudowanym chronionym
osiedlu, blisko centrum miasta, skąd Patryk miał niedaleko do szkoły.
Na widok skulonego chudego chłopca siedzącego w fotelu poczułam do niego dziwną
sympatię. Na jego bladej, trochę piegowatej twarzy pojawiła się zadziorna mina, zapowiadająca
kłopoty. Dam ci popalić – mówiły jego oczy. Uśmiechnęłam się raczej do siebie, niż do niego.
– Patryku, poznaj panią Anię. Spotkaliśmy się na balu – powiedział Marian do chłopca. –
Aniu, to mój syn.
Wyciągnęłam rękę na powitanie. Z ociąganiem wstał z fotela.
– To oznacza, że pani Grażyna już nie będzie do nas przyłazić? – powiedział zaczepnie.
– Patryk, wyrażaj się po polsku – mruknął Marian. – Tak. Nie będzie przychodziła.
– Widzę, tato, że wyrabia ci się gust na starość. Na pewno dużo fajniej posuwać tę blond
lalę niż tamtą mizdrzącą się wysuszoną wiedźmę.
– Patryk! – Marian podskoczył do syna i chwycił go brutalnie za ramiona. – Natychmiast
przeproś panią Anię!
Nadszedł najwyższy czas, żebym wkroczyła do akcji.
– Marian, przestań – powiedziałam, śmiejąc się. – Przecież Patryk obraził Grażynę, nie
mnie, a jej tu nie ma. Patryk, nie wiedziałam, co ci kupić, żeby się wkraść w twoje łaski.
Chciałam kupić coś kojarzącego się z Krakowem… ale stroju Lajkonika nie spotkałam w żadnym
sklepie, dlatego kupiłam ci słodycze z Wawelu. Sprawdzisz, które są lepsze, wasze wedlowskie
czy nasze krakowskie. Jak nie lubisz słodyczy, to się nie zmarnują, bo sama je zjem… a kuferek
jest fajny. Zastanawiałam się, czy ci nie kupić tomiku poezji Wisławy Szymborskiej,
krakowianki, ale się rozmyśliłam i kupiłam rysunki Andrzeja Mleczki. Poezja Szymborskiej na
pewno byłaby dla ciebie stosowniejszym prezentem, ale Mleczko poprawi ci humor, bo na pewno
niezbyt się cieszysz, że twój ojciec ma nową babę. Mów mi Anka. Broń Boże, nie nazywaj mnie
panią.
Patryk przez chwilę przyglądał mi się w milczeniu.
– Tato, naprawdę poznałeś ją na balu? Czy na ulicy? Wtedy Marian podskoczył i uderzył
chłopca w twarz.
Zdenerwowałam się.
– Co ty Marian wyprawiasz, do cholery?! Oszalałeś?! Chłopak ma prawo być
zdenerwowany. Po tygodniu nieobecności przywozisz do domu jakąś, cytuję: blond lalę silącą się
na wyluzowaną. Patryk nie zna mnie, nie wie, co ma o mnie sądzić. Ja też nie wiem, jak mam się
zachować. Nigdy moi faceci nie przedstawiali mnie swoim dzieciom. – Byłam autentycznie
wściekła zachowaniem Mariana. Zwróciłam się do chłopca: – Patryk, gwoli wyjaśnienia, nie
pracuję na ulicy pomimo mojego trochę wyzywającego wyglądu i sposobu bycia. Jestem lekarką,
chociaż nie całkiem spełnioną. Myśl sobie o mnie, co chcesz, ale i tak to twój ojciec zadecyduje,
czy będę tu częstym gościem, czy nie. Albo ja. Ale na pewno nie ty. – Odwróciłam się w stronę
Lewandowskiego. – Marian, mam ochotę na herbatę.
Cały wieczór Patryk mnie obserwował. Nic nie mówił, tylko obserwował. Rano wstał
wcześniej od nas i zrobił nam śniadanie.
W ciągu kilku dni podbiłam serce chłopaka. On również wzbudził we mnie uczucia,
których nigdy nie znałam. Poczułam do niego dziwną tkliwość, chęć opiekowania się nim
i chronienia go. Wytworzyła się między nami wyjątkowa więź, którą trudno zrozumieć.
Paradoksalnie to on był dla mnie ważniejszy niż jego ojciec. Widziałam, że chłopak ma ze sobą
poważne problemy i ani Marian, ani terapeuci nie potrafią mu pomóc. Dowiedziałam się również
o próbie samobójczej Patryka. Kiedy traci się matkę w wieku dziesięciu lat, to na pewno trudno
jest się pozbierać… Patrząc na niego, rozpoznawałam siebie sprzed dwudziestu lat. Gdyby wtedy
zjawił się ktoś, kto by podał mi rękę, byłabym innym człowiekiem. Postanowiłam zrobić choć
jeden dobry uczynek w swoim życiu – uratować tego chłopca.
Ja również stałam się dla Patryka ważną osobą. Przyjacielem, po trosze starszą siostrą, po
trosze matką. Dużo mu o sobie opowiedziałam, chociaż nie wszystko. Zaakceptował mnie
w całości. Nie widział moich wad, bo nie chciał ich widzieć. Był mi oddany całą swą duszą –
wierny jak pies i łaszący się do mnie jak kot. Ciągle robił mi drobne przyjemności. Wstawał rano,
żeby kupić mi świeże bułki na śniadanie. Jechał tramwajem przez pół miasta po kawałek sernika,
który mi smakował. Zrywał dla mnie gałązki bzu i polne kwiatki, robił kolacje i zakupy. W jego
oczach widziałam podziw i oddanie – dla mnie zrobiłby wszystko.
To ze względu na Patryka zgodziłam się wyjść za Mariana.
Nie chciałam jednak mieszkać w Warszawie. Nie zastanawiając się nawet chwili,
przyjechali za mną do Krakowa. Rok szkolny zbliżał się ku końcowi, stopnie były już
wystawione, dlatego nie było większych przeszkód w ich przeprowadzce. Marian błyskawicznie
kupił mieszkanie niedaleko mojego osiedla i już w czerwcu przenieśli się do Krakowa. Marian ze
względu na pracę często musiał przebywać w Warszawie, przeważnie przyjeżdżał do Krakowa
tylko na weekend. W czasie jego nieobecności Patryk mieszkał u mnie, a w piątek wieczorem
przenosiliśmy się do mieszkania Mariana.
Pewnego dnia – na samym początku naszej znajomości, gdy mieszkali jeszcze
w Warszawie – na spacerze z Patrykiem zauważyliśmy idącego za nami psa. Był to zabiedzony
mieszaniec, trochę kulejący na jedną łapę. Odprowadził nas pod ogrodzenie osiedla, w którym
znajdował się apartament Mariana. Przynieśliśmy psu miskę z jedzeniem. Na drugi dzień znowu
był przy bramie.
– Chyba nie ma właściciela – zauważyłam. – Patryk, miałeś kiedyś psa?
– Nie. Tata uważał, że nie jestem na tyle odpowiedzialny, żeby się opiekować jakimś
stworzeniem.
– A chciałbyś mieć psa?
– Tak. Bardzo.
– No to załatwione. Kundelek idzie z nami.
– Będzie to nasz wspólny pies, twój i mój.
– Dobrze. Jak go nazwiemy?
– Może coś z mitologii. Może być Ares, bóg wojny?
Rozdział 14
Biegler wszedł do lokalu. „O Boże, jak tu głośno”, pomyślał. Dawno nie był na dyskotece
– ostatnio dwa lata temu, z Martą w Wiedniu. Chciała zobaczyć, jak bawią się młodzi
wiedeńczycy. Po powrocie stwierdziła, że wszystkie dyskoteki są podobne do siebie, łączy je
jedno – hałas.
Nie za bardzo ciągnęło Marka do takich miejsc, ale nie chciał spędzać sobotniego
wieczoru samotnie w hotelu.
Zatrzymał się w hostelu „Brama” na ulicy Floriańskiej. Kiedyś nocował tylko w hotelach
z pięcioma gwiazdkami, ale odkąd spotkał Martę, zmienił swoje zapatrywania na wiele spraw.
Wybrał „Bramę”, bo już kiedyś tu nocował.
Ciekawe, co robi teraz Marta. Na pewno Robert przyprowadził jej jakiegoś młodego
lekarza, żeby jej się nie nudziło w sobotni wieczór. Może tego ginekologa, którego poznała dwa
lata temu nad Soliną? Taka piękna dziewczyna jak ona nie będzie miała żadnych problemów ze
znalezieniem absztyfikanta. Westchnął głośno.
Usiadł przy stoliku w kącie sali. Pociągając piwo z kufla, rozglądał się wkoło.
Obserwował gości lokalu. Dziś było wyjątkowo dużo ludzi… dużo dziewczyn. Musiał przyznać,
że Polki są generalnie ładniejsze od Austriaczek. Tutaj też przyszły ładne dziewczyny… ale
żadna z nich nie była tak ładna jak Marta.
Znowu na wspomnienie narzeczonej poczuł, jak w żołądku robi mu się supeł. Dlaczego
zepsuli swój związek? Kto zawinił – on czy ona? Prawdopodobnie oboje… zwykle wina jest
obustronna. Może nie poświęcał jej tyle czasu, co powinien? Chyba źle się czuła w Wiedniu, nie
miała tam żadnych przyjaciół. Może nie powinni mieszkać u Gretchen, tylko sami? Wiedział, że
tęskniła za Orłowskimi, za Polską. Tak, nie była w Austrii szczęśliwa. Stwierdził to dopiero
teraz, chociaż dawała mu to nieraz do zrozumienia. Ale on nie chciał tego zauważyć.
Ostatnio rzadko się kochali, wcześniej robili to codziennie, nawet kilka razy w ciągu dnia.
Może przestał ją pociągać jako mężczyzna? Może nie miała satysfakcji w łóżku i tylko udawała
orgazm? Podobno niektóre kobiety tak robią. Zaczęli oddalać się od siebie chyba wtedy, gdy
zabrakło namiętności. Seks zbliża partnerów, cementuje związek – to oczywiste. Nie – nie seks,
to dziecko cementuje związek. Ale ona nie chciała mieć z nim dziecka… Nie chciała się również
z nim kochać.
On nadal jej pożądał, to ona straciła nim zainteresowanie. Może dlatego nie chciał, żeby
pracowała jako fotomodelka, bo bał się, że pokocha innego? Tak, był zazdrosny – wcześniej
nigdy by się do tego nie przyznał. Ale był cholernie zazdrosny! Przecież jest taką piękną
dziewczyną…
Mark napełnił szklankę piwem. Przepędził myśli o Marcie. Szybko opróżnił następną
butelkę.
Tymczasem na sali robiło się coraz głośniej. Mimo zainstalowanej klimatyzacji panował
zaduch spowodowany rozgrzanymi ciałami tańczących. Obserwował falujące głowy, dziwiąc się,
że tyle energii drzemie w podchmielonych młodych ludziach. Przebywał tu już od ponad
godziny, ale ani razu nie zatańczył. Nie miał ochoty, chociaż zachęcające spojrzenia dziewczyn
rzucane w jego kierunku zapraszały go do tańca. Już miał wstać i wyjść z lokalu, kiedy
nieoczekiwanie usłyszał kobiecy głos.
– Pan Mark? Cóż pan tu robi? – dopiero po chwili rozpoznał w dziewczynie siostrzenicę
Wronowej.
– Przyszedłem zobaczyć, jak bawią się młodzi krakowianie.
– A gdzie narzeczona?
Wzruszył ramionami i uśmiechnął się do dziewczyny.
– Nie wiem. Jestem dziś sam. Pani, widzę, też przyszła się zabawić? Sama?
– Tak. To znaczy ze znajomymi. Mogę się przysiąść do pana? – Uśmiechnęła się. – Sama,
bez znajomych.
– Proszę bardzo.
Zaczęli rozmawiać o błahych sprawach, o Krakowie, dyskotekach i głośnej muzyce.
Wypili po kilka piw, zjedli boeuf Strogonow i paczkę orzeszków pistacjowych.
– Ja kiedyś też będę miała taką dyskotekę. Muszę tylko zarobić trochę kasy. Nie poszłam
na studia, bo stwierdziłam, że lepiej mieć dobry zawód niż skończone byle jakie studia. Mój brat
jest magistrem filozofii i jeździ na taksówce w Dublinie. Jeśli ciotka zgodzi się, to wezmę kredyt
pod zastaw jej mieszkania. Przepisała je na mnie. Ciotka nas wychowywała, razem z mamą.
Ojciec był alkoholikiem, zostawił nas, gdy ja i brat byliśmy mali. Nie wiemy nawet, czy on
jeszcze żyje. Często śmiejemy się z bratem, że naszym ojcem jest ciotka. To ona kupowała nam
buty, książki i dawała kieszonkowe.
Mark przez cały czas starał się wygrzebać z zakamarków pamięci, jak ma na imię
dziewczyna. Zapomniał, a trochę głupio było o to zapytać. Wyratowali go z opresji jej znajomi.
Podeszli do ich stolika i jedna z dziewczyn zapytała:
– Klaudia, zmieniamy lokal. Idziesz z nami?
– Nie, zostaję tutaj.
Klaudia! – faktycznie. Przecież Marta śmiała się z jej imienia i nazywała Kulawą Wroną,
nawiązując do znaczenia łacińskiego słowa „claudus”, które oznacza kulawy.
DJ puścił wolny kawałek.
– Może zatańczymy? – zapytała.
Poszli na parkiet. Mark objął dziewczynę. Była dużo niższa od Marty, sięgała mu tylko
trochę powyżej ramion. Przytuliła się mocno do niego. Poczuł na sobie jędrne piersi dziewczyny.
Zastanawiał się przez moment, jak by to było kochać się z inną kobietą. Nie z Martą.
– Może wyjdziemy stąd? Tu jest bardzo głośno – zaproponowała. – Nie da się normalnie
rozmawiać. Może kupimy jakiś alkohol i pojedziemy do mnie?
– Czemu nie – odparł po chwili zastanowienia.
Podeszli do baru. Mark kupił 0,7 litra finlandii, dwa kartony soku i butelkę pepsi.
Dorzucił też paczki chipsów i orzeszków.
– Lubisz whisky? – zapytał dziewczynę. – Poproszę jeszcze ballantine’sa i wodę
mineralną.
– Ale tu jest bardzo drogo! Mogliśmy to kupić w sklepie całodobowym, w którym pracuje
Ćwikowa – zaprotestowała Klaudia.
– Nie szkodzi.
Zamówili taksówkę. Wyszli z lokalu. Dziewczyna chwyciła go pod rękę i przytuliła się do
niego.
Nie chciał zapraszać jej do pokoju hotelowego, chociaż hotel znajdował się kilka kroków
od dyskoteki, wolał pojechać do niej. Zdziwił się, gdy podała taksówkarzowi adres Wronowej.
– Ciotki nie ma w domu. Pojechały z mamą na działkę za Gdów – wyjaśniła, widząc minę
Marka. – Mówiłam ci, że oficjalnie to ja jestem właścicielką lokalu ciotki.
Weszli do mieszkania. Zaprowadziła go do pokoju zwykle okupowanego przez Sokratesa.
Pomimo małych rozmiarów było tu ładnie i przytulnie.
– Po śmierci babci ciotka odstąpiła mi ten pokój. Sama go urządzałam. W naszym
mieszkaniu nie mogę nic zrobić, bo dzielę pokój z bratem. Chociaż go nie ma w Polsce, nie
pozwolił mi nic zmienić bez jego zgody. Między innymi dlatego lubię tu przyjeżdżać. Wszystko
sama tu kupiłam – powiedziała z dumą.
Usiadł na pomarańczowej kanapie obłożonej miękkimi kolorowymi poduszkami.
Klaudia włączyła telewizor plazmowy zawieszony na ścianie z ozdobnego kamienia
i podświetlonej halogenowymi reflektorkami. Wybrała kanał muzyczny, po czym zaczęła krzątać
się po pokoju. Na okrągłym stoliku postawiła miskę z chipsami i orzeszki.
– Co pijesz, whisky czy finlandię? – zapytała. – Ja spróbuję ballantine’sa.
– Poproszę drinka z wódki i soku grejpfrutowego. W Polsce nauczyłem się pić takie
drinki.
– Narzeczona cię nauczyła?
– Powiedzmy.
– Dlaczego dziś nie jesteś z nią?
– Odpoczywamy od siebie. – Szybko zmienił temat: – Często tu przyjeżdżasz, do ciotki?
– Tak. Chyba nawet częściej śpię tutaj niż w domu.
– Czy przypomniałaś sobie coś istotnego, co mogłoby wyjaśnić wypadek Sosnowskiej?
– Dlaczego tak zależy ci na wykryciu sprawcy?
Mark zawahał się.
– Bo osoba mi bliska jest w pewien sposób w to zamieszana.
– Czy to twoja narzeczona?
– Nie – zaprzeczył. – Czy znałaś Ankę?
– Tylko z widzenia. Ona z nikim z bloku nie utrzymywała kontaktów, tylko z Głowacką.
Nie była tu lubiana. Trochę zadzierała nosa. Zrobili z niej puszczalską, ale chyba dlatego, że
spotykała się ze starszymi mężczyznami, takimi przy kasie. Oprócz jednego przystojnego bruneta
to wszyscy byli mało atrakcyjni. Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego z nimi się spotykała. Nie
miała problemów finansowych, bo ojciec regularnie przysyłał jej pieniądze. Najpierw przynosiła
je listonoszka, a ostatnio wpływały na jej konto bankowe. Wiem, bo mam koleżankę, która
pracuje w banku. – Klaudia wypiła łyk whisky. – Chyba nie brała pieniędzy od facetów. Mogła
mieć dużo przystojniejszych, była przecież ładną dziewczyną, a zadawała się z takimi mało
ciekawymi mężczyznami. Ten, co miał apteki, to jeszcze był w miarę do przyjęcia, ale jej
narzeczony wcale mi się nie podobał.
– Może miał inne zalety niewidoczne dla oka.
– Może. Widziałam go parę razy, ale rzadko tu przychodził. Za to jego syn często u niej
nocował. Dosyć sympatyczny chłopak, kilka razy zagadałam do niego, gdy wychodziłam
z Sokratesem na spacer. On też miał psa. Wabił się Ares. Ale ostatnio, gdy go spotkałam, kiedy
przyszedł podlać kwiatki, był bez psa. Gdy spytałam go o Aresa, powiedział, że pies zdechł.
– To Patryk był w mieszkaniu Anki po jej wypadku? – Mark trochę się zdziwił.
– Tak. Powiedział, że Anka by się zmartwiła, gdyby po powrocie ze szpitala zastała
zwiędnięte kwiatki. Zresztą nie tylko on był w jej mieszkaniu. Kiedyś widziałam wychodzącego
stamtąd mężczyznę.
– Co? Jakiego mężczyznę?! – zawołał zaskoczony Mark. – Widziałaś go już wcześniej?
Zastanów się, to ważne.
Dziewczyna spojrzała zdziwiona na Bieglera.
– Było ciemno. Wracałam z pracy. Akurat żarówka na klatce schodowej była spalona,
dlatego nie było nic widać.
– Czy ten mężczyzna był wysoki, niski, gruby, szczupły?
– Gdybym wiedziała, że to ważne, to bym mu się przyjrzała dokładniej. Wyjmowałam
klucze z torebki, bo mam tam latarkę przy breloczku i wtedy on mnie minął. Nawet się go trochę
wystraszyłam.
– Skąd wiesz, że był w jej mieszkaniu?
– Bo schodził z naszego piętra, słyszałam jak zamyka zamek. Sąsiad ze środkowego
mieszkania jest we Francji, pracuje tam przy truskawkach, więc ten facet musiał być
w mieszkaniu Sosnowskiej. Bąknął „dobry wieczór” i zbiegł po schodach.
– Nie zgłosiłaś tego na policji?
– Prawdę mówiąc, nawet o tym nie pomyślałam. Jeśli miał klucze, to znaczy, że musiała
mu je wcześniej dać.
– Czy to był Lewandowski? Ten jej narzeczony?
– Nie wiem. Widziałam go tylko przez moment i było ciemno. Ale na pewno nie Patryk,
bo jego bym poznała.
– Która to była godzina?
– Po północy… Nie wracałam z pracy, tylko z dyskoteki. Hm, byłam trochę wstawiona.
Trochę bardziej niż trochę – przyznała się zażenowana.
Mark zamyślił się. Ktoś był w mieszkaniu Anki. Wątpliwe było, że przyszedł po to, żeby
podlać kwiatki. Szukał czegoś, co miała Anka. Coś, co mogło mu zaszkodzić. Może dlatego
chciał ją zabić? Mark nabierał coraz większego przekonania, że tym nocnym osobnikiem był
morderca. Ucieszył się z usłyszanych wiadomości – w pewnym sensie był to dowód na
niewinność Tiny, bo Klaudia widziała mężczyznę, a nie kobietę!
– Mark, o czym tak rozmyślasz? Czy tylko po to tu przyszedłeś, żeby rozmawiać o Ance?
– Ależ skąd. Zrób mi jeszcze jednego drinka.
Chcąc nie chcąc, musiał zmienić temat rozmowy. Zaczęli rozmawiać o jej planach
biznesowych, o małej gastronomii i problemach z nią związanych. O idiotycznych zaleceniach
sanepidu, o wszechobecnej biurokracji i niejasnych przepisach podatkowych. Przeważnie mówiła
dziewczyna, on tylko słuchał.
Im więcej wypili alkoholu, tym bliżej Klaudia przysuwała się do Marka… a on się nie
odsuwał. W pewnym momencie zaproponowała, żeby zatańczyli. Akurat Armstrong zaczął
zachwycać się swym ochrypłym głosem nad pięknem świata.
„Wonderfull World” to była ulubiona piosenka Marka. Mężczyzna przytulił dziewczynę
do siebie. Wolno poruszali się w takt muzyki. Klaudia podniosła głowę i przybliżyła usta do jego
twarzy.
– Pocałuj mnie – szepnęła.
Posłuchał. Pocałunek, na początku delikatny, przybierał coraz bardziej namiętne tempo.
Usiedli na kanapie. Ręka dziewczyny powędrowała po osłoniętym ubraniem ciele mężczyzny.
Zaczęła niecierpliwie rozpinać jego koszulę, jak dziecko niemogące rozpakować zawiniętej
zabawki. Mark uśmiechnął się w duchu – takie mamy czasy, teraz kobiety przejęły dowodzenie
nawet w tej sferze. Dłoń dziewczyny zabłądziła pod pasek spodni. Nie przestając go całować,
rozpięła klamrę i guzik. Chwilę później – zamek rozporka. Położyła rękę na jego kroczu. Ciało
mężczyzny automatycznie odpowiedziało na jej dotyk. Zaczęła delikatnie pieścić nabrzmiały
członek.
Nieoczekiwanie przed zamkniętymi oczami Marka ukazało się zdjęcie, które niedawno
widział na Facebooku: para obejmujących się, uśmiechniętych staruszków i napis „Babciu, co
robiliście, że wytrzymaliście ze sobą 60 lat? Bo my, wnusiu, urodziliśmy się w czasach, kiedy jak
coś się zepsuło, to się to naprawiło, a nie wyrzuciło do kosza”. Bardzo spodobało mu się to
zdjęcie i słowa. Pokazał je Marcie…
Mark nagle otrzeźwiał. Odsunął rękę dziewczyny. Gwałtownie wstał i w pośpiechu zaczął
zapinać ubranie.
– Przepraszam cię, ale muszę już iść – w drzwiach się odwrócił. – Jesteś fajną
dziewczyną… Przepraszam… Powodzenia.
Robert podjechał pod krakowskie biuro Woźniaka. Umówili się telefonicznie na
spotkanie. Jan musi mu powiedzieć, dlaczego był u Anki. Może zbyt pochopnie oskarżyli siostrę
Marka, wykluczając zarazem Woźniaka z grona podejrzanych? Może łączyło go z Anką coś
więcej niż łóżko? Może mieli wspólne sekrety, których ujawnienia nie chciał Jan?
Zapukał do drzwi i nie czekając na odpowiedź, wszedł do jego gabinetu.
– Witam pana ordynatora – pierwszy odezwał się gospodarz. – Jesteś punktualny jak
zwykle.
– Nie będę zagajał, bo nie mam czasu. Dlaczego byłeś u Anki w dniu wypadku?
Odpowiadaj.
Woźniak lekko się uśmiechnął.
– Za to cię lubię. Między innymi. Nie owijasz w bawełnę, tylko walisz prosto z mostu….
Wybacz, ale wcale nie muszę ci odpowiadać na to pytanie. Nie jesteś z policji. Zresztą im też nie
odpowiedziałem.
– To oznacza, że tam byłeś?
– Niezupełnie.
– Odpowiadaj jasno, do cholery!
– Robert, ze mną nie załatwia się sprawy w ten sposób, nie reaguję dobrze na groźby.
Napijesz się czegoś? Kawy, herbaty? Wódki ci nie zaproponuję, bo przyjechałeś samochodem.
Robert zrezygnowany usiadł w fotelu.
– Muszę znaleźć sprawcę, bo sypie mi się rodzina.
– Co, znowu ciągają Krzyśka po komisariatach?
– Tak – skłamał. Nie chciał poruszać tematu Marty i Marka. – Powiedz, dlaczego do niej
pojechałeś?
– Bo mnie o to prosiła.
– O czym miała być ta nieprzyjemna rozmowa?
Woźniak spojrzał zdziwiony na Orłowskiego.
– Jaka nieprzyjemna rozmowa? Nie wiem, o czym mówisz?
– Podobno Anka powiedziała, że musi przeprowadzić z kimś nieprzyjemną rozmowę.
Umówiła się z tym kimś o ósmej wieczorem.
– Zapewniam cię, że nie ze mną. Faktycznie miała się z kimś spotkać, dlatego jej się
spieszyło.
– Kto to miał być?
– Nie wiem.
– Długo u niej byłeś?
– Nie byłem w jej mieszkaniu.
– Jak to nie byłeś? Przed chwilą powiedziałeś, że nie miała dla ciebie czasu, bo się
spieszyła?
– Ale nie wchodziłem nawet do bloku, sama podeszła do mojego auta. Kazała mi stanąć
na sąsiedniej uliczce, żeby mnie sąsiedzi nie widzieli.
– Nie rozumiem, po co się z nią spotkałeś?
Woźniak milczał przez chwilę, jakby się zastanawiał, czy powiedzieć prawdę.
– Chciała, żebym jej coś przechował.
– Co?
– Nie wiem, nie zaglądałem do środka.
– Co to było? Paczka, koperta?
Woźniak westchnął.
– Koperta. Bąbelkowa koperta.
– Naprawdę nie zaglądałeś do środka?
Jan zmarszczył brwi.
– Umiem być dyskretny. Anka nie życzyła sobie, żebym tam zaglądał.
– Ale tam może być odpowiedź, kto jest mordercą!
– Z tego, co mi wiadomo, to Anka nadal żyje – powiedział sucho. – Dała mi
zaplombowaną kopertę. Zawsze mi ufała, dlatego nie chciałbym zawieść jej zaufania, gdy leży
nieprzytomna w szpitalu. Nawet nie powiedziałem o tym policji, bo by mnie nękali.
– Ale może domyślasz się, co to jest?
– Chyba płyta CD – odpowiedział z wahaniem.
– Czy to może dotyczyć Jurgena?
– Wątpię.
– A jego pasierbicy?
Woźniak spojrzał zdziwiony na Roberta.
– Widziano Tinę pod blokiem Anki – powiedział Robert
– A co na to Biegler?
– Wyprowadził się do hotelu. Marta ciągle płacze.
Marta siedziała osowiała na tarasie. W ręku trzymała książkę, ale nie mogła się skupić na
czytaniu. Przy stole towarzyszyły jej Iza i Nicole. Renata i Robert byli w pracy.
– Może pojedziemy do Kryspinowa? – zapytała Iza.
– Ma padać dziś po południu. Wykąp się w basenie – odpowiedziała Marta.
– To nie to samo. To może pojedziemy na Starowiślną na lody?
– Odchudzam się. Niech Krzysiek z wami jedzie.
– Marta, przestań się zamartwiać. Wszystko się ułoży.
– Nie ma złego, co by na dobre nie wyszło – głos zabrała Nicole. – Nie będziesz musiała
rodzić dziecka. No i teraz ten fotograf, o którym wspominałaś w Jaśle, może zrobić ci sesję
zdjęciową. Staniesz się sławna.
Na słowa dziewczynki z oczu Marty trysnęła fontanna łez. Zerwała się gwałtownie
z ratanowego fotela i pobiegła na górę do swego pokoju.
– Coś narobiła, idiotko?! – skarciła Iza dziewczynkę.
– Chciałam ją pocieszyć.
Marta zamknęła się w pokoju. Rzuciła się na łóżko. Żal pomieszany z rozczarowaniem
zakłuł mocno w serce.
Wyczytała kiedyś na Facebooku, że wierność męska jest jak Bluetooth – gdy jesteś
w pobliżu, twój facet podłącza się do ciebie, ale gdy jesteś daleko, szuka innych urządzeń. Święta
prawda.
Myślała, że Mark jest inny. Niestety NIE! Niedawno tak pięknie mówił o miłości
i wierności, a wystarczyło kilka dni rozłąki, kilka niewłaściwych słów i miłość pękła jak
przekłuty balonik.
Przypomniała sobie rymowankę, którą często cytowała pani Maria, przyjaciółka mamy:
„Nigdy dziewczyno nie wierz mężczyźnie, bo to cukier maczany w truciźnie. Dziś klęczy przed
tobą w zachwycie, a jutro kocha inną nad życie”. Wypisz, wymaluj Mark!
Owszem, ostatnio nie układało im się najlepiej. Było w tym trochę jej winy. Rzadko się
kochali. Nie miała ochoty na seks, bo zawsze, gdy dochodziło do zbliżenia, Mark mówił
o dziecku, a ona nie była jeszcze na to gotowa. Oprócz tego źle się czuła w domu Gretchen. Cały
czas miała wrażenie, że macocha Marka wolałaby widzieć przy jego boku Bertę, a nie Martę.
Nieustannie ją krytykowała, nie tyle słowami co gestami i niezadowoloną miną. I do tego te
ciągłe wizyty Berty! Kiedy słyszała ich chichoty, to wydawało jej się, że to z niej się śmieją.
Byłoby całkiem inaczej, gdyby mieszkali w Krakowie, blisko Orłowskich, wtedy na pewno
pragnęłaby dziecka.
Nie zwierzała się Markowi ze swoich problemów, bo by je zbagatelizował. Nigdy nie
lubił, gdy ktoś krytykował Gretchen. Bardzo się liczył ze zdaniem macochy. Nie chciał widzieć
jej wad, a miała ich mnóstwo. Była osobą apodyktyczną, upartą, bardzo wymagającą i oschłą
w stosunku do wszystkich… oprócz Marka i Berty. Martę tolerowała tylko ze względu na Marka.
Była sprytna, nigdy przy nim nie okazywała jej niechęci, nawet udawała, że ją lubi, ale Marta
doskonale zdawała sobie sprawę, że to jest ze strony Gretchen tylko gra.
Mark. Co on teraz robi? Może kocha się z tamtą „dyskotekową” dziewczyną?
Niepotrzebnie poszła w sobotę do jego hotelu, a jeszcze większym głupstwem było szukać go
w pobliskich lokalach. Gdyby nie ruszała się z domu, jak radził Robert, nie dowiedziałaby się,
jak smakuje zdrada – nie zobaczyłaby Marka w objęciach innej dziewczyny.
Bolało. Cholernie bolało… Tak szybko przestał ją kochać!
Pytanie, czy naprawdę kochał?
Rozdział 15
Bert poszedł już do domu. Wiem, że jest tu ze mną całymi dniami. Chociaż go nie słyszę,
czuję jego obecność. Czuję jego zapach, dotyk dłoni, pocałunki.
Zawsze bałam się miłości. Dokładnie mówiąc, bałam się kochać… ale jednocześnie
bardzo chciałam, żeby mnie kochano.
Leżąc w szpitalnym łóżku, zrozumiałam wiele spraw. To moje lęki, moje pragnienie
bycia kochaną zaprowadziło mnie tu, do miejsca spotkania ze śmiercią. Gdyby dano mi jeszcze
jedną szansę, wiele zmieniłabym w swoim życiu. Niestety za późno – Pani Śmierć
z niecierpliwością przebiera nogami, żeby złapać mnie w swe kościste objęcia i unieść hen,
daleko, do swej podziemnej krainy.
Gdybym nie pojechała do Jasła, może by nie doszło do tego wszystkiego. Ale nie
poznałabym Berta…
Nie przypuszczałam, że wyjazd ze Szczurkiem na kilka dni urlopu zadecyduje o reszcie
mojego życia, a niespodzianka, którą mi obiecał, zaskoczy nie tylko mnie, ale również jego. Nie
wiedziałam, że jedziemy do Jasła. Nawet podjeżdżając pod hotel, nie miałam pojęcia, kogo tam
zastanę. Byłam już w tym hotelu kilka lat temu jako flama Jurgena. Myślałam, że nadal do niego
należy, dlatego, nie mogąc się dodzwonić, wysłałam mu SMS­a, żeby się nie wygadał przed
Marianem o naszej zażyłości. Okazało się, że hotel zmienił właściciela. Został nim Jan Woźniak.
Marian nie wiedział o naszym romansie, brał nas tylko za dobrych znajomych.
Gdy ujrzałam zebrane na tarasie towarzystwo, przeżyłam mały szok. Nigdy wcześniej nie
spotkałam tylu swoich ekskochanków zebranych przy jednym stole! Stałam jak żona Lota, nie
wiedząc, co powiedzieć. Dopiero po dłuższej chwili doszłam do siebie. Ich miny i miny ich żon
spowodowały, że parsknęłam śmiechem.
Biedny Szczurek nie wiedział, co się dzieje. Gdy go uświadomiłam o komizmie sytuacji,
on niestety komizmu w tym nie zauważył. Na samym początku naszej znajomości
poinformowałam go o moim barwnym życiu erotycznym, ale gdy dotarło do niego, że ma
spędzić kilka dni w towarzystwie swych łóżkowych poprzedników, to stchórzył. Postanowił
wyjechać i zażądał tego również ode mnie. Moja rogata dusza nie pozwoliła mi na ucieczkę,
a wyniosłe, pełne pogardy spojrzenie Renaty Orłowskiej dodatkowo mnie rozjuszyło.
Nienawidziłam tej baby… Może dlatego, że jej najzwyczajniej zazdrościłam? Miała
fantastycznego faceta, wspaniałą rodzinę, miłość i szacunek. Ja nie miałam nic oprócz urody. Jej
zadowolona z siebie mina sprowokowała mnie do różnych głupich, a wcześniej wcale
niezamierzonych zachowań, takich jak ściągnięcie biustonosza podczas opalania się na leżaku
czy uwodzenie Bieglera. Wiedziałam, że nie zawsze byłam taktowna, zwłaszcza przy Patryku,
który przecież znajdował się pod moją opieką, ale to wszystko zasługa tej zarozumiałej pindzi
pozującej na seksownego kociaka! Gdyby nie Orłowska, to zachowywałabym się nienagannie,
jak przystało na dobrze ułożoną narzeczoną szanowanego biznesmena… A tak to ciągle
prowokowałam słowami i czynami.
Tak było do przyjazdu nowych gości.
Kiedy pierwszy raz ujrzałam Berta, moje serce zabiło szybciej, a gdy nasze oczy się
spotkały, zaczęło pędzić jak ekspres Kraków–Warszawa. Sama nie wiem, dlaczego tak
zareagowałam na jego widok. Owszem, był przystojny, ale przecież wcześniej spotkałam już
przystojnych mężczyzn. Orłowscy byli od niego przystojniejsi, Biegler również – a jakoś nigdy,
przy żadnym nie dopadła mnie tachykardia! Wcześniej myślałam, że to, co czuję do Krzyśka, to
miłość. Może i byłam w nim zakochana… hm, jednak na jego widok serce nie chciało wyskoczyć
mi z piersi, jego oczy nie roztapiały mnie jak piec martenowski żelazo!
Wtedy, na tarasie, nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Przeciągłe spojrzenie Berta paliło
mnie, a zarazem zawstydzało. Spuściłam oczy zażenowana jak pensjonarka. Cały mój animusz
i buńczuczność gdzieś uleciały. Cicho siedziałam przy stole, prawie się nie odzywając. Pod jego
wzrokiem poczułam skrępowanie. Chciałam zasłonić swój mocno odkryty dekolt i naciągnąć na
kolana kusą spódniczkę – chociaż nie patrzył na moje ciało… patrzył w oczy. Tylko w oczy.
Jakby chciał prześwietlić moją duszę, odkryć myśli…
W nocy nie mogłam zasnąć, ciągle rozmyślałam o nim… i o tym jego spojrzeniu. Nie
mogłam doczekać się poranka, żeby znowu go zobaczyć. Wolałam nie zawracać sobie głowy
dziewczyną siedzącą obok niego, ignorowałam ten temat, chociaż domyślałam się, że coś ich ze
sobą łączy. Bałam się, że ta niezwykła magia, która dotknęła nas oboje, odleci razem
z ciemnością nocy i że o świcie Bert o mnie zapomni.
Kiedy rano ujrzałam go przy stole, znowu nasze oczy się napotkały. Nic się nie zmieniło
– magia trwała.
Epizod z myszą wybudził mnie z pięknego snu oczarowania. Nigdy nie przepadałam za
gryzoniami, tym bardziej martwymi, i to w mojej torebce!
Zaraz po śniadaniu pojechałam do Jasła, kupić sobie nową torebkę. Nie było tu dużego
wyboru, ale po pewnym czasie znalazłam wreszcie coś odpowiedniego. Właśnie wychodziłam ze
sklepu, gdy usłyszałam wołanie.
– Pani Anno, proszę zaczekać!
Odwróciłam się. To był Bert. Mogłam teraz przyjrzeć się mu dokładniej. Wysoki, smukły
jak topola i z oczami zielonymi jak jej liście, biegł do mnie z sąsiedniej ulicy. Na jego opalonej
twarzy wykwitł radosny uśmiech.
– Nareszcie panią znalazłem. Zwiedziłem już wszystkie miejsca, w których można kupić
damską torebkę. – W jego głosie słychać było silny amerykański akcent.
Patrzył na mnie rozgorączkowanym wzrokiem.
– Musimy porozmawiać. Tam, w hotelu, nie było okazji.
– O czym musimy porozmawiać? – zapytałam idiotycznie, czerwieniąc się przy tym
jeszcze bardziej idiotycznie.
– O nas. O mnie i o pani. – Nie odrywał swoich oczu od moich. – Może usiądziemy tu,
w tej kawiarence?
Weszliśmy do ogródka kawiarni. Natychmiast do stolika podeszła kelnerka. Po złożeniu
zamówienia zostaliśmy znowu sami.
– Kim jest dla pani ten chłopak? Czy to pani brat?
– Nie. Nie mam brata ani siostry. To syn mojego narzeczonego – odparłam, obserwując
jego twarz.
Nagle spochmurniał. Uśmiech zgasł jak zdmuchnięta zapałka. Spuścił oczy. Potarł czoło
dłonią, jakby chciał wygładzić zmarszczki rozczarowania, które się tam niespodziewanie
pojawiły.
– Masz narzeczonego… Mogłem się tego spodziewać, przecież taka piękna dziewczyna
jak ty nie może być sama. – Znowu spojrzał w moje oczy. – Trudno, w tej walce muszą być
ofiary. Przecież teraz, kiedy cię spotkałem, nie dopuszczę, żeby jakiś twój narzeczony porwał mi
cię przed ołtarz.
Uśmiechnęłam się.
– Dotąd słyszałam, że można porwać kogoś sprzed ołtarza, a nie odwrotnie.
– Nie kochasz go, prawda? – zapytał, patrząc gorączkowo na mnie. Odetchnął głęboko. –
Wiem, że go nie kochasz.
Zmieszałam się, nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Unikałam jego wzroku.
– Anne. Spójrz na mnie. Nie wyjdziesz za niego, prawda? – zapytał z natężeniem.
– Przecież ty też masz dziewczynę – odpowiedziałam niezbyt inteligentnie.
– Tina się nie liczy. Źle powiedziałem, to miła dziewczyna – zaraz się poprawił. – Ale
teraz, kiedy się spotkaliśmy, tylko ty się liczysz. Nikt inny.
Nie wiedziałam, jak się zachować. Chociaż jego słowa brzmiały jak z jakiejś
meksykańskiej telenoweli, to jednak czułam, że mówi serio.
– Hm, zanim mi się oświadczysz, to może chociaż poznaj moje nazwisko? –
Uśmiechnęłam się lekko. – I trochę detali z mojego życia. Wtedy nie wiadomo, czy się nie
rozmyślisz – dodałam już bez uśmiechu. – Nie jestem niewinną księżniczką z chłopięcych snów.
– Hm, chłopcy raczej nie śnią o niewinnych księżniczkach, tylko wprost przeciwnie,
o bardzo niegrzecznych dziewczynkach. – Uśmiechnął się. – Ale z przyjemnością posłucham.
Chciałbym wiedzieć o tobie wszystko, co lubisz jeść, co lubisz pić, jaką lubisz muzykę, jakie
filmy… Takie rzeczy mnie interesują. Tylko takie – ostatnie słowa mocno zaakcentował.
Spojrzał mi głęboko w oczy i objął mnie ramieniem.
– Będę mówił do ciebie Anne. Czy czytałaś jako dziewczynka książkę o Ani Shirley? Nie
wiem, jaki jest polski tytuł. Po angielski brzmi „Anne of Green Gables”
– „Ania z Zielonego Wzgórza” – podpowiedziałam. – Ale ja nie jestem ruda! Jestem
blondynką, trochę tylko podrasowaną przez fryzjerkę.
– Kolor włosów się nie liczy. Ja też czytałem tę książkę i bardzo mi się podobała, ale
nikomu się do tego nie przyznałem, tylko teraz tobie. Anne była moją pierwszą miłością.
Zakochałem się w fikcyjnej postaci! Będziesz moją Anne Shirley z podrasowanymi blond
włosami? Dobrze? – Uśmiechnął się i pocałował mnie w policzek.
Potem poszliśmy na spacer. Opowiedział mi o sobie, o swojej rodzinie. O matce i jej
narzeczonym. Wyrażał się o Jurgenie bardzo pozytywnie, cieszył się, że matka go poślubi. Nie
wyprowadzałam go z błędu.
Wyczułam, że nie przepada za Orłowskim. Domyśliłam się, że kiedyś coś łączyło Roberta
i panią Richardson, ale nie dopytywałam się o szczegóły. Bert sam zaczął mówić. O wielkiej
młodzieńczej miłości jego matki i problemach z tym związanych, i o tym, jak ta miłość odbiła się
na ich rodzinie. O alkoholizmie matki i jej odwykach.
– To Orłowski zrobił z niej alkoholiczkę. Był jak zły cień, który towarzyszył nam przez
całe lata. Nienawidziłem go. Do tego wszystkiego musiałem nosić jego imię. – Widząc moją
zdziwioną minę, wyjaśnił: – Mam na imię Robert. To oczywiście pomysł mamy. Nie znosiłem,
jak mnie nazywano Bob czy Bobby, dlatego zmieniłem zdrobnienie na Bert. – Westchnął. –
Orłowski narobił dużego zamieszania w życiu naszej rodziny… Jedyne, co mogę powiedzieć
o nim pozytywnego, to tylko to, że dzięki niemu umiem mówić po polsku. Kiedy pierwszy raz
mnie ujrzał, a miałem wtedy trzy lata, nie spodobało mu się, że nie znam języka polskiego.
Mama wzięła sobie to do serca i zaraz po powrocie do Stanów zwolniła meksykańską opiekunkę
i zatrudniła Polkę. Zawsze brała mnie ze sobą, gdy przyjeżdżała do Polski. Przeważnie
spędzaliśmy tu całe wakacje. Mój brat nie jest tak bardzo związany z krajem rodzinnym mamy
jak ja. Rzadko tu przyjeżdżał, ale też mówi po polsku, jednak niezbyt dobrze. – Uśmiechnął się. –
Ja byłem zawsze synkiem mamy, a on ojca.
– Kiedy umarł twój ojciec?
– Dwa lata temu. Dopadł go zawał. Po jego śmierci mama zrozumiała, jakim był
wspaniałym człowiekiem. Czuła się winna, że przez nią nie był szczęśliwy. Bałem się, że znowu
zacznie pić, dlatego przyjechałem z nią do Polski. Brat został w Los Angeles. Mama ma
w Krakowie ojca i brata. Zawsze chciała tu wrócić na starość. Oczywiście nie jest jeszcze stara,
ale to kraj jej młodości. Mnie też coraz bardziej się tu podoba. Razem z jej bratem założyliśmy
wytwórnię filmową. Wyobraź sobie, że mam wujka starszego od siebie o cztery lata. Na razie
kręcimy reklamówki, ale mam zamiar zrobić kiedyś w przyszłości dobry film fabularny. Film to
moja pasja. Mam to po ojcu, był producentem.
Cudownie było iść obok niego, słuchać jego głosu, patrzeć w jego śmiejące się oczy…
Umówiliśmy się o jedenastej w nocy, na skraju lasku. Oboje postanowiliśmy przy
ludziach w hotelu zachować pozory obojętności. Nie chciałam, żeby Patryk dowiedział się
o naszym spotkaniu.
Nie mogłam doczekać się zmroku. Siedząc przy stole podczas kolacji, starałam się nie
patrzeć na Berta, ale moje niesforne oczy ciągle tam uciekały. On również co chwila zerkał na
mnie. Nareszcie na taras spłynęła ciemność i nadeszła upragniona godzina dwudziesta druga,
mogłam więc pożegnać się i pod pozorem zmęczenia udać się do swojej sypialni. Inni również
poszli w moje ślady.
Bert już był, kiedy nadeszłam.
– Tak się bałem, że nie przyjdziesz, że się rozmyślisz – szepnął, biorąc mnie w ramiona.
Nieśmiało mnie pocałował. Po chwili jego pocałunki przestały być nieśmiałe. Przytulił
mnie mocno i zaczął zachłannie całować, wręcz pożerał ustami. Jego język, rozpalony
namiętnością, szalał w moich ustach, zęby obijały się niezdarnie. Czułam, jak jego członek pręży
się pod spodniami, parząc mnie swym pożądaniem. Nie tylko usta, dłonie również chciały poznać
bliżej moje ciało. Kiedy poczułam jego rękę w dekolcie, a drugą w moim bikini, gwałtownie się
od niego odsunęłam.
– Marilyn Monroe powiedziała, że wszyscy mężczyźni są tacy sami, mają tylko różne
twarze, żeby można było ich rozpoznać. Miała rację – stwierdziłam chłodno. – Szkoda, że
zamiast badać łapami, jaki mam rozmiar biustu, nie zapytasz o moje IQ. Jest bardziej okazałe od
moich cycków, wynosi sto pięćdziesiąt sześć. Jestem z niego bardziej dumna niż ze swojej
anatomii.
– Anne, co się stało? Myślałem, że też tego pragniesz – powiedział zdziwiony. –
Dlaczego się na mnie gniewasz? Nie pociągam cię?
– Właśnie! Wszystko u was mężczyzn sprowadza się do jednego – do seksu! Patrząc na
kobietę, myślicie tylko o tym, jak ją przelecieć. Chwytacie się różnych sposobów, obsypujecie
kwiatami, prezentami, komplementami. Ci bardziej z was przebiegli łapią nas na piękne słowa
o miłości, bo my, kobiety, jesteśmy romantycznymi idiotkami wychowanymi na bajkach
o wspaniałych i rycerskich królewiczach, którzy chodzą ze znalezionym pantofelkiem i szukają
swojej królewny. Jesteś sprytniejszy od wszystkich facetów, których znałam, przejrzałeś mnie
i wiedziałeś, czym mnie zdobyć. Zaoszczędziłeś przy tym sporo pieniędzy na kwiatach
i prezentach, bo przecież słowa nic nie kosztują – zaśmiałam się gorzko. – Cześć, wracam do
hotelu.
Stał zaskoczony. Patrzył w osłupieniu, jak odchodzę. Wreszcie ocknął się i pobiegł za
mną.
– Anne, co ty wyprawiasz?! Jak możesz tak mówić?! Gdybym wiedział, że tego nie
chcesz, to bym cię nawet nie dotknął. Wcale nie musimy się kochać, możemy nie uprawiać seksu
do czasu, aż sama tego zapragniesz. Anne, mnie zależy na tobie, nie na tym, żeby zaliczyć
jeszcze jedną miłosną przygodę. – Odwrócił mnie do siebie. – Anne, przepraszam, jeśli cię
uraziłem niestosownym zachowaniem. Wybacz mi – szepnął błagalnie.
Zatrzymałam się. Rozczarowanie, które jeszcze przed chwilą gwałtownie mną szarpało,
ulotniło się w momencie. Wystarczyło, że ujrzałam jego przepraszające oczy, jego zmartwioną
minę i na nowo powróciła atmosfera miłosnej magii.
– Musisz mnie zrozumieć, dotychczas mężczyźni widzieli we mnie tylko kawałek fajnego
ciała i niebrzydką buźkę. Myślałam, że ty dostrzegłeś coś jeszcze… Dlatego poczułam
rozczarowanie, gdy zacząłeś mnie obmacywać – powiedziałam tonem usprawiedliwienia.
– Anne, dlaczego mówisz tak trywialnie o sprawach tak pięknych? – zauważył, marszcząc
brwi. – Czy ty nie lubisz seksu?
Roześmiałam się.
– Zapamiętaj na początek jedno, mój drogi, mężczyźni uwielbiają seks ze mną.
– Ja nie pytam się, czy mężczyźni lubią z tobą seks, ale czy ty to lubisz? – zabrzmiało to
wyjątkowo chłodno, inaczej niż zwykle, gdy się do mnie zwracał.
– Lubię, ale to zależy, z jakim mężczyzną – odparłam cicho. Po chwili dodałam: – Nie
chcę robić dodatkowej przykrości Marianowi, mojemu narzeczonemu. To przyzwoity człowiek.
– Dobrze. Dopóki oboje nie uregulujemy swoich spraw osobistych, nie będziemy się
kochać – powiedział łagodnie. – No to teraz powiedz mi, jaka jest twoja ulubiona książka?
Była piękna noc, jedna z piękniejszych w moim życiu. Było wyjątkowo ciepło
i bezchmurnie. Gwiazdy na niebie skrzyły się jak rozsypane diamenty, a z księżyca pan
Twardowski puszczał do nas szelmowsko oko. Ciemny las wygrywał cały repertuar nocnych
leśnych szmerów, ale my, zasłuchani w siebie, nie zwracaliśmy na nie uwagi. Szliśmy, trzymając
się za ręce jak para przedszkolaków – szczęśliwi i uśmiechnięci. Czułam, jakby całe moje ciało
wypełnione było radością. Chciałam wyśpiewać swoje szczęście, krzyczeć na głos, jak bardzo
jest mi dobrze…
Jednak wspomnienie tej pięknej nocy zostało brutalnie zbezczeszczone krwawym
kleksem na mojej pościeli. Łeb Aresa znaleziony w łóżku był początkiem przyszłych ponurych
zdarzeń.
Zrozumiałam w mig, że to było skierowane do mnie ostrzeżenie. Vick Jurgen przesyłał mi
w ten sposób wiadomość… w ten sposób nakazywał mi milczenie.
Rozdział 16
Bert Richardson zatrzymał samochód na szpitalnym parkingu. Przywitał się
z parkingowym i zamienił z nim kilka słów na temat pogody. Wszedł do budynku i skierował się
na oddział, gdzie leżała Anka. Wręczył dyżurnym pielęgniarkom drobny prezent w postaci
paczki kawy i kilku kremówek kupionych w cukierni. Codziennie przynosił jakiś mały upominek
dla pracowników oddziału, tak doradziła mu żona dziadka. Musiał przyznać, że Anka miała
dobrą opiekę – nie wiedział, czy to była zasługa kawy i ciastek, czy empatii personelu.
Przychodził do szpitala codziennie i wracał do domu dopiero późnym wieczorem. Traktowano go
na specjalnych warunkach, stał się tu swego rodzaju szpitalną osobliwością. Początkowo wszyscy
mu współczuli, patrząc na niego jak na oszalałego z rozpaczy, trochę niepoczytalnego człowieka.
Potem zaczęli dziwić się jego irracjonalnemu zachowaniu, a niedługo później zaczęli go
podziwiać. Imponował personelowi oddziału swoim uporem i wiarą w wyzdrowienie
dziewczyny. Widzieli w nim dzielnego Romea, który na widok Julii w trumnie nie popełnia
samobójstwa, tylko czeka, aż ukochana się obudzi.
Znano go nie tylko na oddziale, ale również w przyszpitalnym barze i sklepiku.
Rozmawiał z krewnymi pacjentów i kobietami w kaplicy.
Codziennie się modlił. Dzisiaj też zaczął dzień od wizyty w kaplicy. Poszedł tam zaraz po
wyjściu z dyżurki pielęgniarek. Wcześniej nigdy nie był religijny, teraz jednak szukał pomocy
wszędzie, również tam, na górze. Jego dziadek miał w zwyczaju mówić „Jak trwoga, to do Pana
Boga”. Chwile spędzone w kaplicy bardzo Bertowi pomagały. Nie znał słów żadnej modlitwy,
jego wewnętrzna rozmowa ze Stwórcą w niczym nie przypominała typowych próśb
skierowanych do Boga. Zwracał się do Niego jak do surowego, wymagającego, ale
sprawiedliwego szefa. Bert nie umiał się modlić. Matka – katoliczka z urodzenia,
bezwyznaniowiec z wyboru – nie uczyła go tradycyjnego pacierza. Ojciec pochodzący z rodziny
żydowskiej również nigdy nie zaprzątał sobie głowy problemami wiary. Dlatego modlitwy Berta
do Boga trochę przypominały monolog Tewji Mleczarza ze „Skrzypka na dachu”. Był to jego
ulubiony musical, znał go prawie na pamięć i to na nim się wzorował, modląc się w kaplicy.
Siedząc na ławce i patrząc na krzyż na ścianie, przekonywał Boga, żeby nie zabierał Anne do
swych niebiańskich ogrodów, że to bez sensu, że bardziej potrzebna jest tu, na Ziemi, niż
w niebie. Wysuwał Stwórcy mocne argumenty, jak adwokat ławie przysięgłych lub biznesmen
kontrahentowi. Te dziwne modlitwy pomagały Bertowi. Zawsze wychodził z kaplicy wypełniony
nową dawką nadziei.
Po opuszczeniu sakralnego przybytku szpitala skierował się w stronę separatki. Na
korytarzu zauważył Adama, przyjaciela Orłowskiego. Na jego widok zmarszczył brwi. Nie
przepadał za nim, tak jak i za innymi byłymi facetami Anki. Przechodząc obok niego, ukłonił się
tylko, nie zamieniając nawet kilku grzecznościowych zdań. Nie znał go dobrze, prawie w ogóle
nie rozmawiali ze sobą w hotelu. Po wypadku widział go tylko raz w separatce Anki.
Zamiast iść prosto do sali, gdzie leżała Anka, wstąpił do dyżurki pielęgniarek.
– Siostro, czy ktoś odwiedzał dziś Anne?
– Tak, był u niej kolega doktora Orłowskiego, ten kardiolog – odpowiedziała
pielęgniarka. – Przed chwilą wyszedł. Nie spotkał go pan po drodze?
– Tak właśnie mi się wydawało, że to on. Czy on tu przychodzi pod moją nieobecność?
– Był kilka razy, przeważnie rano. Czasami też dzwoni, pytając o jej stan zdrowia.
Bert, trochę niespokojny, poszedł do separatki Anki. Usiadł na krześle. Miał na to
pozwolenie szpitalnych władz. Początkowo ani lekarze, ani policja nie wyrażali zgody na ciągłe
jego przebywanie w pokoju niedoszłej ofiary morderstwa, ale w końcu pozwolili mu na to,
widząc jego upór i determinację. Spędzał w jej pokoju większość czasu, wychodził jedynie
podczas zabiegów pielęgnacyjnych i wizyt lekarzy. Jego zachowanie mogło niektórym wydawać
się dziwne, bo zachowywał się, jakby Anka przechodziła rekonwalescencję po operacji strun
głosowych, a nie była w śpiączce. Czytał jej powieści, ciekawostki z „Focusa”, czasami wiersze.
Puszczał cicho muzykę z radia i… rozmawiał z nieprzytomną dziewczyną. Był to tylko monolog,
a nie dialog, jednak sam sobie dopowiadał kwestie Anki.
Pielęgniarki zdążyły się już przyzwyczaić do dość osobliwego zachowania
sympatycznego Amerykanina. Pozwalały mu na to wszystko, uśmiechając się pod nosem
z pobłażaniem. Cały personel oddziału kibicował nieszczęsnej parze zakochanych. Kobiety po
cichu zazdrościły pacjentce – oczywiście nie zamieniłyby się z nią miejscami, ale każda kobieta
pragnęła być tak kochaną jak ta dziewczyna.
Bert ujął rękę Anki.
– Witaj, Anne. Jestem już. Byłem w kaplicy. Spotkałem tam tę kobietę, której syn miał
wypadek na motocyklu. Pamiętasz, opowiadałem ci o niej? Lekarze powiedzieli, że chłopak
wyjdzie z tego. Musieli usunąć mu śledzionę, ale przecież można bez niej żyć. Na razie jest
w śpiączce farmakologicznej, wkrótce go wybudzą. Ty też się kiedyś obudzisz. Dzisiaj jest
nieciekawa pogoda, jest pochmurno i zaraz zacznie padać deszcz. Nie masz więc czego żałować,
i tak byś nie miała ochoty wychodzić na spacer.
Mark zaparkował na parkingu Galerii Bonarka. Umówił się z Tiną w jednej z tutejszych
kawiarenek. Nie lubił pić kawy w centrach handlowych, ale akurat dziś był zadowolony
z propozycji siostry, bo padał deszcz. Wjechał windą na poziom, gdzie znajdowała się kawiarnia.
Bał się tego spotkania. Nie wiedział, czy potrafi bawić się w detektywa, gdy podejrzaną
jest własna siostra. W dzieciństwie zawsze się nią opiekował. Była młodsza od niego o osiem lat,
może dlatego ciągle widział w niej dziecko. Przedtem często się widywali; nawet kiedy
wyprowadził się z domu do Gretchen, raz w tygodniu umawiali się w jakiejś kawiarence.
Stosunki między nimi rozluźniły się dopiero w ciągu ostatnich kilku lat. Przyczyną był Szewczyk
i jego brudne interesy. Policja wiedeńska wykryła, że firma, w której Tina była oficjalnie
prezesem, handluje lekami bez atestu. Mark nie mógł zrozumieć, dlaczego dziewczyna wzięła na
siebie winę i poddała się karze, chociaż nie miała o niczym pojęcia. Szewczyk miał w zwyczaju
prowadzić wszystkie swe szemrane biznesy pod szyldem podstawionych osób – sam musiał być
czysty jak łza!
Mark, idąc na spotkanie, rozmyślał o siostrze. Tiny nie było w Krakowie kilka dni,
dopiero wczoraj wróciła z ojczymem i jego narzeczoną ze Szczyrku.
Zauważył ją przy jednym ze stolików. Podszedł do niej i pocałował w policzek. Wyczuł
smutek w jej głosie, twarz miała bladą i zmęczone oczy.
Nie potrafił przed nią grać, od razu przeszedł do sedna sprawy.
– Tina, co robiłaś pod blokiem Anki w dniu wypadku?
Dziewczyna zmieszała się i jeszcze bardziej zbladła.
– Skąd o tym wiesz? Tata powiedział na policji, że to on był w samochodzie.
– Wiem również, że byłaś też nad stawem.
Tina skuliła się, spuściła oczy.
– Czy to ty wepchnęłaś Gabi do wody i włożyłaś ręcznik do przewodu wentylacyjnego
w mieszkaniu Anki?
Dziewczyna podniosła głowę do góry i spojrzała prosto w oczy brata.
– Markus, czy ty uważasz, że jestem zdolna zabić człowieka?
Mark nie odwrócił wzroku.
– Nie. Uważam, że nie mogłabyś nikogo zabić. Nawet zwierzęcia. Ale chciałbym to
usłyszeć od ciebie.
– Nie. Nie zabiłam nikogo.
– Rozumiem, dlaczego nie przyznałaś się policji do swoich eskapad, ale dlaczego mnie
o niczym nie powiedziałaś? Przecież wiesz, że prowadzę prywatne śledztwo – powiedział
z wyrzutem. – Czy w tamtą noc w Jaśle śledziłaś Berta?
– Tak – powiedziała cicho.
– Ten skurwiel cię uwiódł?! Od kiedy z nim sypiasz?
Nie odpowiedziała. Na chwilę nad stolikiem zawisła kłopotliwa cisza.
– To nie on mnie uwiódł, to ja przyszłam do niego. Zakochałam się w nim… On mówił,
że nie powinniśmy się kochać, jeśli nasi rodzice mają zamiar się pobrać. To moja wina.
– Czy Szewczy… czy Vick wiedział o tym? – szybko się poprawił.
– Tak, ale pani Jola nie wiedziała – powiedziała cicho. – Gdy przyjechaliśmy do Jasła, to
od razu zauważyłam, że Anka spodobała się Bertowi. Wiedziałam, że nie było go w nocy
w pokoju. Dlatego dzień później poszłam za nim do lasku.
– Co widziałaś?
– Przyszłam, gdy Bert był w wodzie. Początkowo myślałam, że się kąpią z Anką. Dopiero
później się zorientowałam, że to nie Anka, tylko Gabi, i że on ją ratuje.
– Widziałaś tam jeszcze kogoś innego?
– Później zauważyłam Agę, jak wchodzi do hotelu.
– Dlaczego wyrzuciłaś ubranie do kosza?
– Spodnie były poplamione trawą. Buty też.
– Dlaczego się kłóciliście z Bertem?
– Skąd o tym wiesz?
– Słyszano was.
– Pokłóciliśmy się o Ankę. Byłam zazdrosna, a on nie chciał się ze mną kochać.
A później powiedział, że z nią nie sypia. Dlatego się zdenerwowałam. Nie lubię być
okłamywana.
– Skąd znałaś adres Anki w Krakowie?
– Znalazłam wizytówkę, którą dała Bertowi. Pierwszy raz pojechałam tam w dzień
naszego przyjazdu do Krakowa. Byłam pewna, że ją odwiedzi, ale go tam nie było. Był w tym
czasie w domu taty, czekał na mnie, bo chciał ze mną porozmawiać… a raczej zerwać. –
Dziewczyna wytarła ręką oczy. – Nie wiem, dlaczego pojechałam następnego dnia pod jej blok.
Przecież przyznał się, że ją kocha i że oboje chcą wcześniej wyczyścić swoje sprawy osobiste…
Wiedziałam, że miał być u niej po dwudziestej pierwszej, ponieważ powiedział do matki, że jest
wolny właśnie do tej godziny, a później jest zajęty.
– Czy byłaś w mieszkaniu Anki?
– Nie. Nie wychodziłam z samochodu.
Mark zmarszczył brwi.
– To nieprawda, wychodziłaś z samochodu. Widziano cię.
– Rzeczywiście wyszłam na chwilę, bo zauważyłam pod drzewem wróbelka. Miał
złamane skrzydło, nie mógł fruwać. Szkoda mi go było, nie chciałam, żeby go zjadł kot. Dlatego
wzięłam go do samochodu. Ale nic to nie dało i tak zdechł – westchnęła.
Mark przyglądał się siostrze w milczeniu. Zastanawiał się, czy mówi prawdę.
– Dlaczego Vick powiedział na policji, że to on był wtedy w samochodzie?
– Nie chciał, żeby ciągano mnie po komisariatach. Oprócz tego ja nie mam już czystej
kartoteki. Przecież siedziałam w Austrii. Tata powiedział, że nie dopuści, żebym jeszcze raz
poszła do więzienia.
„Jaki honorowy drań się z niego ostatnio zrobił”, pomyślał Mark z przekąsem. „Nie
pozwoli drugi raz siedzieć córce w pierdlu za swoje sprawki”.
– Oprócz tego nie chciał mi przysparzać dodatkowych kłopotów.
– Jakich kłopotów? Chodzi o Berta?
Dziewczyna przez chwilę wahała się, co odpowiedzieć.
– Miałam ci nie mówić, ale to i tak kiedyś wyjdzie – westchnęła. – Tata ma problemy
finansowe. Zbankrutował. Musiał sprzedać wszystko, co ma, inaczej by go zabili.
Mark osłupiał.
– Jak to zbankrutował?
– Nie znam szczegółów, ale jego partnerzy biznesowi z Petersburga zażądali dużych
pieniędzy… Niesłusznie zarzucali mu, że to on ponosi winę za nieudaną transakcję.
– Partnerzy biznesowi! – Prychnął śmiechem. – Jak się teraz ładnie nazywa mafię! –
Widząc minę siostry, przestał kpić z ojczyma. – Ale chyba nadal ma nieruchomości?
Dziewczyna spuściła głowę.
– Sprzedał wszystko, został mu tylko ten dom w Krakowie – powiedziała cicho.
– Co?! Nasz rodzinny dom w Wiedniu też sprzedał?
Odpowiedziało mu milczenie.
– Co za skurwiel z tego Szewczyka! Nie tylko sprzeniewierzył majątek naszego ojca, to
jeszcze ograbił cię z naszego domu! Nie chodzi mi o mnie, Gretchen nie da mi umrzeć z głodu,
ale o ciebie! To był twój dom!
– Markus, proszę cię, daj mi spokój. Nie dobijaj mnie jeszcze ty – powiedziała cicho.
– Kiedy się o tym dowiedziałaś?
– Ostatnio, gdy byliśmy w Szczyrku.
– To dlatego chce się ożenić z tą Richardson!
– Nie tylko. Tacie zależy na niej – powiedziała niepewnie.
– To dlatego zatrzymywał cię tutaj w Krakowie. Nie chciał, żebyś wracała do Wiednia, bo
nie miałaś gdzie wracać!
– Markus, nie mów tak o tacie. On nie miał wyjścia. Też to bardzo przeżywa.
– Tina, jeśli chcesz wrócić do Wiednia, to możesz zamieszkać w moim mieszkaniu, ja
i tak ciągle jestem u Gretchen.
– Nie. Zostanę przy tacie. On mnie potrzebuje. Załatwił mi pracę tłumacza.
– Co?! Ten skurwiel chce, żebyś go utrzymywała?!
– Markus nie nazywaj tak taty! – zasępiła się. – Wcale nie jest tak, jak myślisz. Chce,
żebym miała jakieś zajęcie. Powiedział, że niedługo znowu stanie na nogi.
Mark po pożegnaniu z Tiną czuł pewien niesmak, ale też ulgę. Rozmowa oczyściła siostrę
z wszelkich podejrzeń. Równocześnie jednak nabierał coraz większego przekonania, że za tym
wszystkim stoi jego ojczym. Bogata wdowa, Jola Richardson, była dla bankruta ostatnią deską
ratunku. Anka musiała mieć jakiegoś haka na Vicka, coś, co mogłoby mu przeszkodzić
w planowanym małżeństwie, i dlatego chciał się jej pozbyć.
Skłamał policji, że to on był w samochodzie, a nie Tina, bo dzięki temu miał alibi.
Sąsiedzi widzieli, kiedy jego samochód przyjechał i odjechał. Tymczasem był w mieszkaniu
Anki wtedy, gdy nikt z mieszkańców bloku go nie widział.
Z minuty na minutę Mark był coraz bardziej przekonany, że to z Szewczykiem Anka
miała przeprowadzić tę nieprzyjemną rozmowę.
Bert otworzył drzwi dyżurki pielęgniarek. Postawił na blacie stołu reklamówkę.
– Proszę poczęstować się lodami. Specjalnie stałem w kolejce na Starowiślnej, żeby panie
mogły je skosztować – powiedział. – Wziąłem kulki o wszystkich smakach. Zrobił się w termosie
niezły melanż, ale to chyba nie będzie przeszkadzać.
– Przyniósł pan lody?! To wspaniale! Nie będę krygowała się, mówiąc, że to było
niepotrzebne z pana strony. Dziękujemy bardzo. Lody w taki upał to najwspanialsza rzecz pod
słońcem. I do tego takie lody! Jeszcze nie jadłam w tym roku lodów ze Starowiślnej, zawsze
odstraszała mnie kolejka – uśmiechając się, powiedziała pielęgniarka.
– Cieszę się, że sprawiłem przyjemność. Smacznego.
– Dziś rano umyłyśmy włosy pana dziewczynie. Był z tym mały problem, ale dałyśmy
sobie radę. Nie przypuszczałam, że to jej prawdziwy kolor, byłam przekonana, że farbuje włosy.
– Dziękuję bardzo pani i pani koleżankom – Bert uśmiechnął się do młodej kobiety
i wyszedł z dyżurki.
Skierował się w stronę separatki. Podszedł do łóżka i pocałował Ankę w policzek.
Promienie słoneczne tańczyły w rozsypanych na białej poduszce włosach, odbijając się złotymi
refleksami. Dziewczyna, pomimo swej bladości, wyglądała dziś wyjątkowo ładnie. Przypominała
Bertowi alabastrową rzeźbę przedstawiającą śpiącego anioła. Pięknie zarysowane kości
policzkowe, jeszcze bardziej uwydatnione przez chorobę, podkreślały szlachetność jej rysów.
Ciemne, długie rzęsy jak u lalki Barbie rzucały cień na blade policzki. W lekko uchylonych
ustach ukryte były białe perły zębów. Twarz dziewczyny emanowała dziwnym spokojem,
wydawało się, że za chwilę otworzy oczy.
– Dzień dobry, Anne. Ślicznie dziś wyglądasz. Jesteś taka piękna – szepnął.
Czuł intuicyjnie, że dzisiaj coś się wydarzy. Coś ważnego. To dziwne wrażenie
towarzyszyło mu od momentu, gdy wstał z łóżka. Nie wiedział dlaczego, ale nagle poczuł
trwogę.
Cały czas bał się nie tylko tego, że Anne może się już nigdy nie obudzić, ale również
ponownego zamachu na jej życie. Ciągle zastanawiał się, kto chciał ją zabić. Policja starała się
znaleźć sprawcę, ale na razie bez skutku. Również Orłowscy wraz Bieglerem prowadzili swoje
prywatne śledztwo, jednak im też nie udało się dowiedzieć, kto jest mordercą. Bert obawiał się,
że zabójca może uderzyć po raz drugi. Dlatego stał się strażnikiem Anne – pilnował jej przed
czająca się Kostuchą i mordercą bez twarzy. Był bezsilny wobec pierwszego zagrożenia, ale
przed drugim mógł Anne uchronić.
Szybko przepędził lęki zakradające się w podświadomości i przybrał swobodny uśmiech,
taki sam jak zawsze, gdy przebywał w separatce.
– Anne, mama już wróciła ze Szczyrku. Podobno Vick ma kłopoty finansowe… Hm,
muszę zapomnieć o tym, że ciebie z nim też coś łączyło. Nie ma sensu patrzeć w przeszłość. Ten
anonim, który dostałem, trochę mnie podenerwował. Trudno, co było, to było. Przez chwilę
byłem zły. Nawet bardzo zły. Początkowo nie wierzyłem w to, co napisano o twoich romansach,
ale Vick to potwierdził. – Nabrał głęboko powietrza. – Ale to już nieistotne, nie ma żadnego
znaczenia. Wymażę to wszystko z pamięci, zapomnę… Już zapomniałem. – Odetchnął głęboko.
– Najważniejsze, żebyś się obudziła i wróciła do zdrowia. Jesienią wybierzemy się do Kalifornii.
W Polsce w tym czasie będzie zimno i ponuro, a tam będzie świecić słońce. Poznasz mojego
brata. Polubisz go. Jest trochę zbzikowany, ale przyzwyczaisz się do niego.
Bert zamilkł, bo w drzwiach stanął Krzysiek Orłowski.
– Cześć – przywitał się. – Co z Anką? Bez zmian?
– Tak – odburknął Bert.
– Wygląda dziś wyjątkowo dobrze.
– Też tak uważam.
Nie lubił, gdy odwiedzał ją w szpitalu któryś z jej byłych facetów wymienionych
w anonimie. Problem w tym, że wszyscy, którzy ją odwiedzali, widnieli na liście jej kochanków.
Nie było na niej tylko jej ojca i Patryka, zauważył z pewną goryczą. Potrząsnął głową, jakby
chciał przepędzić niechciane myśli – miał przecież zapomnieć o anonimie!
– Nie miał ochoty na rozmowę z Krzyśkiem.
– Idę do baru coś zjeść – powiedział i wyszedł z separatki.
Zamówił kawę w bufecie i usiadł przy stoliku. Myślami wrócił do wczorajszej rozmowy
z matką. Po raz pierwszy w życiu tak ostro się ścięli. Wcześniej czasami też dochodziło do
małych, jednak niegroźnych sprzeczek. Wczoraj było inaczej. Matka obraziła Anne. Obraziła tak
bardzo, że kazał wynosić się jej z mieszkania.
Wczorajsza rozmowa spowodowała, że zaczął inaczej patrzeć na matkę. Chyba brat miał
dużo racji, zarzucając jej egoizm i egocentryzm.
Bert prawie całe swoje życie opiekował się matką. Mając dwanaście lat, cudem ją
odratował, gdy próbowała popełnić samobójstwo. Traktował ją jak młodszą siostrę wymagającą
opieki i uwagi. Troszczył się o nią, chronił przed nałogami, dbał o to, żeby nie była
nieszczęśliwa… bo szczęśliwą nie umiała być.
Jej obsesyjna miłość do Orłowskiego była zawsze czymś dla Berta niezrozumiałym.
Chociaż wiedział, że człowiek zakochany zachowuje się czasami irracjonalne, nietypowo dla
postronnego obserwatora, to jednak dziwił się matce, że przez tyle lat nie potrafiła wyrzucić go
ze swojego serca. Teraz, będąc również zakochanym, lepiej ją rozumiał niż przedtem.
To nieprawda, że wmówił sobie miłość do Anne. On ją kochał! Od pierwszego momentu,
gdy ją ujrzał na tarasie hotelu! Najpierw było to oczywiście zauroczenie, ale z minuty na minutę
przeobrażało się w miłość. Miłość prawdziwą. Im bliżej poznawał Anne, tym bardziej ją
podziwiał, szanował i jej pragnął. Godziny spędzone z nią były najpiękniejszymi chwilami jego
życia. Zanim ją poznał, miał wiele dziewczyn, w niektórych był nawet zakochany albo tylko tak
mu się wydawało, ale do żadnej nie czuł tego, co do Anne. Dziewczyny, z którymi był
w związku, trochę przypominały charakterem jego matkę. Wymagały opieki i troski. Musiał im
pomagać w ich problemach i podejmować za nie decyzje. Prawie wszystkie reprezentowały typ
kobiety bluszczu, wspierającej się mężczyźnie. Anne była inna. Była dziewczyną silną,
samodzielną, nie potrzebowała podpory w postaci mężczyzny, sama dawała sobie doskonale radę
w życiu. Imponowała mu swoją zdecydowaną postawą, odwagą, inteligencją i niespotykaną
wiedzą. Była kobietą, na którą czekał przez całe swoje dotychczasowe życie.
Dlatego słowa matki bardzo go zabolały. Wcześniej nie mówiła nic na temat Anne.
Zapatrzona w swoje problemy, nie zauważyła, co się dzieje między nimi, tak samo jak nie
dostrzegła jego związku z Tiną – dowiedziała się dopiero w dniu, gdy Bert dostał anonim.
Przyszedł wtedy do domu Jurgena i ostro się z nim ściął. Powodem ich kłótni była Anne.
Oczywiście matce nie spodobało się, że jej przyszły mąż miał romans z ukochaną syna, wtedy
jednak starała się zachować spokój, ale nigdy nie była u Anne w szpitalu, tak jak i Jurgen. Nie
odwiedziła Berta również w jego mieszkaniu, przyszła do niego dopiero po powrocie ze
Szczyrku. I wtedy nagle zmieniła swój stosunek do Anne – z obojętności na nienawiść. Vick
musiał nieźle oczernić dziewczynę, jeśli matka wyrobiła sobie o niej tak niepochlebne zdanie.
Podczas wczorajszej wizyty oświadczyła, że wkrótce bierze ślub z Jurgenem i że dla dobra
rodziny powinien wybić sobie z głowy „tę puszczalską”. I dodała: „Mam nadzieję, że ta panienka
nigdy się nie obudzi”.
Słowami też można uderzyć, nawet bardziej niż pięścią z kastetem – najgorsze było to, że
pochodziły z ust jego matki.
Po raz pierwszy Bert zaczął się też zastanawiać nad charakterem Vicka Jurgena. Może
Orłowscy i Biegler mieli rację, może to on się pomylił w ocenie tego człowieka?
Anne nie przyznała się do romansu z Jurgenem, nie wspomniała mu też o Orłowskich.
Powiedziała mu, że miała w przeszłości bogate życie erotyczne, ale nigdy nie wspomniała, że
spała z wszystkimi mężczyznami przebywającymi w hotelu!
Anonim zdenerwował Berta. Nawet bardzo zdenerwował. W nocy mężczyzna nie
zmrużył oka. Nazajutrz jeden jedyny raz nie poszedł do szpitala. Jednak wszystko później
przemyślał i… stwierdził, że nadal kocha Anne.
Bert odstawił pustą filiżankę na blat baru. Spojrzał na zegarek, już prawie godzinę nie
było go w separatce. Wyszedł z baru. Po drodze zauważył Adama, ale na szczęście nie musiał mu
się ukłonić, bo mężczyzna go nie zauważył. „Co on ostatnio przychodzi tak często do szpitala?” –
zastanawiał się Bert.
Kiedy wszedł na salę, nie zastał już młodego Orłowskiego. Był za to Patryk, ale on nie
przeszkadzał Bertowi. Chłopak odwiedzał Anne codziennie. Widać było, że jest bardzo
przywiązany do swej niedoszłej macochy. Bardzo przeżywał to, co się stało. Ze wszystkich
odwiedzających osób chyba jemu najbardziej zależało na dziewczynie. Sprawiał wrażenie
bardziej przejętego jej losem, niż był jej ojciec. Bertowi nie spodobał się Sosnowski. Nie
podobało mu się, że odwiedził córkę tylko trzy razy, i to na krótko, a jego żona była raz. Nie
wrócili do Gdańska, zatrzymali się w hotelu, ale nie chciało im się pofatygować do szpitala!
„Może czekali, aż dziewczyna umrze, żeby nie wracać tutaj po raz drugi na pogrzeb? – pomyślał
z goryczą. – Niedoczekanie wasze, Anne nie umrze! Ona nie może umrzeć!”.
Patryk siedział przy łóżku wpatrzony w twarz dziewczyny. Zawsze tak się zachowywał –
siedział i patrzył na Anne w milczeniu. Bert polubił go, mimo że chłopak przeważnie spoglądał
na niego spode łba, odpowiadał jedynie na zadawane pytania i był zawsze ponury. Wiedział, że
dla nich dwóch Anne jest najważniejszą kobietą na świecie.
– Cześć Patryk.
– Dzień dobry – odparł chłopak, nie odwracając oczu od dziewczyny.
– Orłowski już sobie poszedł?
– Tak.
– Był tu Adam, ten kolega Roberta Orłowskiego?
– Nie. Przy mnie nie był.
– Długo jesteś?
– Jakiś czas.
– Nie uważasz, że Anne dobrze dziś wygląda?
– Tak – Patryk wzruszył ramionami.
Bert, widząc, że nie pogada sobie z chłopakiem, włączył radio. Z odbiornika cichutko
popłynęły nutki nostalgicznej piosenki. Mężczyzna przysunął drugie krzesło i usiadł po drugiej
stronie łóżka.
Po chwili Patryk poszedł do sklepiku szpitalnego. Zaraz po jego wyjściu Bert wziął do
ręki tomik wybranych erotyków.
– Anne, wczoraj w nocy znalazłem piękny wiersz. Nie wiem, czy go znasz. Przeczytam
go, dobrze?
Ujął dłoń dziewczyny i zaczął czytać. Gdy skończył, już miał zamknąć książkę, ale nagle
wydało mu się, że ręka dziewczyny drgnęła. Serce zaczęło mu bić gwałtownie. Znowu poczuł
słaby uścisk. Z napięciem patrzył na leżącą.
– Anne, słyszysz mnie? Jestem przy tobie. Anne? W tym momencie dziewczyna
otworzyła oczy.
– Bert… kochanie – wyszeptała cichutko. Na jej ustach zamajaczył cień uśmiechu.
– Anne, nareszcie wróciłaś – szepnął, wycierając dłonią łzy.
Robert wszedł do pokoju nazywanego kominkowym. W fotelu obitym rudoczerwoną
tapicerką siedział Krzysiek. Sam, bez żony. Renata jeszcze nie wróciła z pracy, dziewczynki
poszły na pobliskie osiedle, a Marta przebywała jak zwykle w swoim pokoju.
– Mam dobrą wiadomość, Anka się wybudziła – oznajmił synowi.
– Co?! Kiedy? Byłem u niej rano i nic mi nie mówiono. To wspaniale! Nie będę już
podejrzanym o morderstwo i usiłowanie morderstwa.
– Hm, nie cieszyłbym się na twoim miejscu. Nie wiadomo, co ona zezna. Przeżyła, a więc
morderca jest w niebezpieczeństwie.
Krzysiek spojrzał zdziwiony na ojca.
– Co ty tato mówisz?
Robert roześmiał się, widząc jego minę.
– Łatwo cię synu wpuścić w maliny. Oczywiście, że teraz, kiedy ofiara przeżyła, policja
będzie miała ułatwione zadanie. Musimy to oblać – powiedział, podchodząc do barku. – Co
pijemy?
– Dla mnie nalej lampkę koniaku, jednego z tych sprezentowanych ci przez pacjentów.
Jak się czuje Anka?
– Na razie jest oszołomiona, ale wszystko wskazuje na to, że przyjdzie do siebie. Dziwna
była ta jej śpiączka. Bardzo nietypowa. Nigdy się nie spotkałem z czymś takim. Badania mózgu
nie wykazywały niczego niepokojącego, a była przecież kilkanaście dni w śpiączce.
– Jak myślisz, będzie taka jak przedtem? – zapytał cicho Krzysiek.
– Chyba nie. Bert ją bardzo zmienił – odparł z uśmiechem Robert.
– Tato, przecież wiesz, że nie to miałem na myśli.
– Mówiłem ci, że żadnych widocznych zmian w mózgu nie zauważono. Zachowuje się
też w miarę normalnie. Stwierdzono częściową amnezję wsteczną, ale to powinno wkrótce
minąć. Jest bardzo słaba. Na razie nie pamięta prawie nic z tamtego dnia, ale przecież jest
przytomna dopiero od kilku godzin. Mnie rozpoznała, Berta również. I Patryka.
– Był tam Patryk? – zdziwił się Krzysiek.
– Tak, podobno często odwiedzał Ankę.
– A Lewandowski?
– Bert mówił, że rzadko przychodził do szpitala. Prawdopodobnie uważał, że dwóch
odwiedzających ją narzeczonych to trochę niezręczna sytuacja. – Robert wzruszył ramionami. –
Wyobraź sobie, że Bert już się na mnie nie boczy. Cały happy. Szczęśliwy, jakby wygrał milion
dolarów na loterii. – Zmienił temat: – Gdzie Marta?
– Na górze, w swoim pokoju.
– Cholera! Znowu siedzi tam sama? – westchnął Robert, wręczając lampkę koniaku
Krzyśkowi. – Jutro idę do Marka.
– Obiecałeś jej, że tego nie zrobisz – mruknął syn.
– Muszą wreszcie porozmawiać i wyjaśnić sobie pewne rzeczy. Nie mogę patrzeć, jak ta
dziewczyna się zadręcza.
Mark siedział w fotelu i sączył piwo. Rozczarowanie nie boli tak bardzo, gdy się je
rozcieńczy alkoholem. Patrzył tępo na ekran telewizora, nie zwracając uwagi ani na wizję, ani na
słowa. Myślami był w domu Orłowskich. Robert jest na pewno zadowolony z obrotu sprawy,
przecież nigdy nie lubił Austriaków. Prawdopodobnie cała ta sytuacja jest mu na rękę.
Przypomniał sobie słowa Orłowskiego sprzed dwóch lat: „Pamiętaj, że nigdy cię nie polubię. Nie
jesteś moim typem kandydata na zięcia”. A Mark wtedy dodał: „Bo jestem zbyt podobny do
ciebie?”.
W ciągu tych dwóch lat wydawało się Markowi, że Orłowscy go polubili. Nawet
Robert… Ale ostatnie dni pokazały co innego. Przecież wiedzą, gdzie się zatrzymał, a nikt z nich
nie przyszedł do hotelu ani nawet nie zadzwonił. Ciągle brzmiały mu w uszach słowa Roberta
skierowane do żony, kiedy Mark opuszczał ich dom: „Daj mu iść”.
Wstał i wyłączył telewizor. Napełnił szklankę następnym piwem. Chciał schować się za
alkoholową mgłą.
Usłyszał pukanie. Po chwili drzwi się otworzyły i ujrzał w nich Roberta.
Cześć Mark – przywitał się. – Mogę wejść?
Mark wzruszył ramionami.
– Wejdź. Właśnie o tobie myślałem.
– Konkretnie o czym?
– Że nie lubisz Austriaków. Robert parsknął śmiechem.
– Zapamiętałeś te bzdury, które mówiła ci moja żona i Krzysiek?
– I że nigdy mnie nie polubisz, bo nie jestem twoim typem kandydata na zięcia.
– Bo jesteś podobny do mnie? Pamiętam, że tak mi wtedy odpowiedziałeś. – Spojrzał na
Marka. Uśmiech zgasł na jego twarzy. – Jednak nie myliłem się. Masz te same wady co ja. Ty
również masz problemy z utrzymaniem swojego fiuta w spodniach. Marta widziała cię z jakąś
dziewczyną, gdy wsiadaliście do taksówki.
Mark zrobił zaskoczoną minę, ale nic nie powiedział, tylko pociągnął łyk piwa.
– Marta była najpierw w hotelu, a później poszła cię szukać. I znalazła… w objęciach
jakiejś niewysokiej dziewczyny.
Mark patrzył na Orłowskiego w milczeniu. Odezwał się dopiero po chwili.
– Mylisz się, Robert, nie jestem podobny do ciebie. Czy ci już nie mówiłem, że nie jestem
taki łatwy jak ty? Nie puszczam się z pierwszą lepszą, na mnie trzeba zasłużyć – odparł, lekko się
uśmiechając. – Dla twojej wiadomości, do niczego nie doszło, wycofałem się w ostatniej chwili.
Robert obserwował Bieglera. Nie kontynuował tematu, zaczął z innej beczki.
– Anka wyszła ze śpiączki.
– Co? – Twarz Marka się ożywiła. – Kiedy?
– Wczoraj rano. Dziś dzwonił komisarz Bieda. Mają mordercę. To ojciec Anki. To z nim
miała przeprowadzić tę nieprzyjemną rozmowę.
– I to wystarczyło do jego zatrzymania?
– Znaleźli w jego samochodzie płytę z filmem, jak uprawia seks ze swą czternastoletnią
córką. – Robert zmarszczył brwi. – Był w jej mieszkaniu, gdy ona leżała w śpiączce.
Prawdopodobnie szukał właśnie tej płyty. Miał pecha, bo chwilę później natknął się na sąsiada
z dołu, na jakiegoś Ćwika, i to pod latarnią. Ćwik rozpoznał go podczas okazania w komisariacie.
Marta siedziała w fotelu wiklinowym przy oknie i patrzyła na ogród. Ostatnio najbardziej
lubiła tutaj przebywać. Potrzebowała samotności, towarzystwo Orłowskich tylko jej
przeszkadzało.
Rozmyślała o Marku. Dlaczego przestał ją kochać?
Przez te dwa lata, które spędzili ze sobą, to on z nich dwojga był tą bardziej
zaangażowaną stroną. Ciągle ją adorował, nadskakiwał, spełniał każde jej życzenie… Okazało
się, że była zbyt pewna jego miłości. Teraz, kiedy go straciła, zrozumiała, jak bardzo go kocha.
Zrozumiała jeszcze jedno, że jego uczucie do niej wcale nie było miłością…
Ktoś zapukał do drzwi.
– Proszę – powiedziała, nie odwracając głowy.
– Witaj Marto – usłyszała głos Marka.
Zdziwiła się, myślała, że to ktoś z Orłowskich. Serce zabiło jej mocno. Powoli odwróciła
głowę w stronę wchodzącego.
Stał przy drzwiach, patrząc na nią trochę niepewnie. Wysoki, z sylwetką sportowca
i ogorzałą przez wiatr twarzą, kontrastującą z jasnymi włosami, wyglądał jak model reklamujący
sprzęt sportowy. Jasnobeżowa sportowa koszula i beżowe spodnie leżały na nim idealnie,
podkreślając zdrową opaleniznę. Przez dwa lata ich związku Marta zdążyła oswoić się z jego
męską urodą, zapomniała, jaki jest przystojny. Nic dziwnego, że zaraz jakaś dziewczyna
wykorzystała sytuację i uwiesiła mu się u ramion.
Kiedy tak patrzyła na niego, poczuła, jak serce ścisnęło jej się z żalu… a żołądek
z rozczarowania.
– Przyszedłeś po resztę swoich rzeczy? – zapytała cicho.
– Wcześniej chciałbym porozmawiać. – Spojrzał w jej oczy. – Z Klaudią do niczego nie
doszło – powiedział, wyjmując coś z portfela. – To zdjęcie mi przeszkodziło.
Marta spojrzała na fotkę wydrukowaną z Facebooka, przedstawiającą parę obejmujących
się staruszków. Przeczytała napis: „Bo my urodziliśmy się w czasach, kiedy jak coś się zepsuło,
to się to naprawiło, a nie wyrzuciło do kosza”
Rzuciła się Markowi w ramiona.
– Przepraszam cię, Mark, za wszystko. Jaka ja byłam głupia! Tak bardzo cię kocham! –
wołała między pocałunkami.
Zdzierali w pośpiechu z siebie ubranie, rzucając je na podłogę. Uwolnieni wreszcie
z zawadzającej im odzieży padli na tapczanie. Mark całował żarłocznie nagie ciało Marty,
nasycając oczy jego pięknem.
– Mein Schatz, jak ja tęskniłem za tobą – szepnął z głową utkwioną w półkulach jej piersi.
Całował na przemian jędrne sutki, pieścił dłońmi, wykonując miłosny masaż. Czubkiem
języka rysował na nich koła, raz mniejsze, raz większe, żeby po chwili ssać jasnobrązowe
aureole, od czasu do czasu lekko je przygryzając. Pod wpływem pieszczot brodawki wyprężyły
się, dając znać, że ta czynność bardzo im się podoba. Chwilę później usta Marka zawędrowały
w stronę pępka ozdobionego małym brylancikiem, teraz on doczekał się adoracji. Wargi
mężczyzny przesuwały się coraz niżej, aż dotarły do najważniejszego punktu. Zanurzył język
w jej kobiecości. Pieścił ją ustami, smakował. Była jak dojrzała soczysta brzoskwinia, dopiero co
zerwana z drzewa. Pieszczoty nie trwały długo, bo byli zbyt spragnieni siebie. Widząc, że jest już
gotowa na przyjęcie go, wszedł w nią gwałtownie. Zaczął się w niej poruszać. Po chwili
namiętność przyspieszyła jego ruchy.
Marta jakby oprzytomniała.
– Mark, uważaj, żebyś go nie uszkodził.
Spojrzał na nią zdziwiony.
– Dzidziusia… Jestem w ciąży – szepnęła.
Na chwilę zamarł w niej.
– Co? Jak to? – patrzył na nią oszołomiony.
– Nie cieszysz się? – zapytała lekko zaniepokojona.
Wyskoczył z niej jak korek z butelki szampana.
– Naprawdę jesteś w ciąży? – zapytał gorączkowo. – Przecież nie chciałaś tego?
– Ale się stało, chyba tamtej nocy w Jaśle. – Badała oczami jego twarz. – Widzę, że się
nie cieszysz.
– Nie cieszę się?! Jestem mega szczęśliwy! Jestem dziś najszczęśliwszym człowiekiem na
świecie! – zawołał. – Czy to pewne? Byłaś u lekarza?
– U lekarza jeszcze nie byłam, ale zrobiłam dziesięć testów ciążowych. Chyba wszystkie
by nie kłamały?
Mark szybko podniósł się z łóżka i w pośpiechu zaczął się ubierać.
– Jedziemy do lekarza. Dlaczego Robert nic mi nie powiedział?
– Bo nie wie. Chciałam powiedzieć tobie pierwszemu. Dlatego pojechałam do hotelu.
Mark usiadł na skraju tapczanu. Podniósł do ust jej dłoń i pocałował.
– Przepraszam za tamto. Ale dlaczego nie podeszłaś wtedy do mnie i mi o tym nie
powiedziałaś?
– Hm, jak to sobie wyobrażasz? Miałam podejść i powiedzieć: „Hej ty, lafiryndo, odczep
się od niego, bo jestem z nim w ciąży”?
Mark się uśmiechał.
– Tak miałaś powiedzieć. Tylko bez „lafiryndo”. Ubieraj się, musimy iść do ginekologa.
– Jest już późno. Nie skończymy robić tego, co zaczęliśmy?
– Skończymy, jak wrócimy. Muszę wiedzieć, czy wszystko w porządku i czy w ogóle
możemy się kochać. Mein Schatz, ubieraj się szybko.
Kilka minut później zeszli na dół.
– Robert, zawieź nas natychmiast do jakiegoś ginekologa. Jesteśmy w ciąży! – obwieścił
radośnie Mark.
Znowu siedział na tarasie w domu Orłowskich. Kobiety przygotowywały kolację,
a mężczyźni na nią czekali, pociągając leniwie piwo z kufli. Woń kwiatów rosnących w donicach
zmysłowo drażniła jego nos. Mark nie znał się na roślinności, rozróżniał tylko pelargonie i róże,
ale zapach na tarasie Orłowskich był inny niż w domu Gretchen. Niesamowity. Kojarzył mu się
z miłością. Głęboko wciągnął do płuc powietrze, rozkoszując się jego aromatem. Z ogrodu
słychać było szczebiot dziewczynek i szczekanie Samanty. „Jak ja kocham to miejsce”, pomyślał.
– Anka wraca wkrótce do domu – przerwał ciszę Krzysiek.
– Na pewno ma dosyć szpitala. Wcale się nie dziwię – zauważył Mark. – A co z jej
amnezją?
– Jeszcze nie wszystko pamięta, ale powoli sobie przypomina. Nie chce rozmawiać
o ojcu.
– A jak Richardson ciebie toleruje?
– Hm, na początku trochę się boczył, ale Anka nagadała mu do słuchu, to teraz inaczej się
do mnie odnosi. Porozmawialiśmy sobie kiedyś sam na sam. Powiedział mi, że dostał anonim,
z którego dowiedział się o facetach Anki. Nie za bardzo mu się to podobało. Ale w końcu to
jakoś strawił. Zależy mu na Ance. Bardzo.
– Sosnowski nie pasuje mi do tego wszystkiego – mruknął Robert. – Nie chce mi się
wierzyć, żeby ojciec chciał zabić własne dziecko.
– A chce ci się wierzyć, że ojciec może pieprzyć własną małoletnią córkę?! – powiedział
Krzysiek. – Wyobraź sobie Izę w swoim łóżku.
– Kurwa, Krzysiek, przestań bluźnić – Robert aż otrzepał się z oburzenia.
– Tato, nie przeklinaj, gdy mówisz do syna – mruknął Krzysiek. – Sosnowski to zbok! Po
takim typie wszystkiego można się spodziewać.
– Mnie on też nie pasuje jako niedoszły morderca swojej córki – wtrącił Mark. – Co
mówiła Anka Bertowi o Jurgenie?
– Nic. Nie chciała poruszać jego tematu. Bert też nie chce wtrącać się w życie osobiste
swojej matki. Podobno Jurgen traktuje ją jak królową.
– Hm, królową, która wybawi go z kłopotów finansowych – mruknął Mark.
– Przyznał się jej, że jest bankrutem. Podobno powiedział, żeby się zastanowiła, czy chce
się wiązać z takim biedakiem, który może jej ofiarować jedynie miłość.
– A to sprytny skurwiel! Bierze ją pod włos! – oburzył się Mark. – Niech sobie policja
uważa, co chce, ale moim faworytem do miana mordercy jest Szewczyk. To kuty na cztery łapy
cwaniak, teraz dla niego jedynym ratunkiem są pieniądze Richardson. Nadal nie wiecie, co jest
w tej kopercie, którą Anka dała Woźniakowi?
– Ona nie pamięta, żeby w ogóle coś mu dawała – odpowiedział Krzysiek. – Pytałem ją
o to.
– Może ona się go boi? – zastanawiał się głośno Mark. – Może ta koperta zawiera coś
kompromitującego Szewczyka? Robert, umów się jutro z Woźniakiem. Może nam obu uda się go
przekonać, żeby zajrzał do tej koperty. Jeśli to nie Sosnowski, a morderca jest nadal na wolności,
to Ance grozi niebezpieczeństwo. Szewczyk jest zdolny do wszystkiego!
– Nie musisz nam tego mówić, sami o tym wiemy – rzekł Robert. – Zadzwonię do Janka.
Mark i Robert podjechali pod dom Woźniaka. Bramę otworzył im ochroniarz cały ubrany
na czarno, z emblematem firmy ochroniarskiej na kamizelce.
Posiadłość Woźniaka była jeszcze okazalsza niż Orłowskich. Zadbany piękny ogród
przechwalał się feerią roślinności. Wśród krzewów kręcił się ogrodnik z sekatorem, przycinając
niesforne pędy wymykające się z zaplanowanej dla nich linii. Dom sprawiał wrażenie
ogromnego. Wzorowany architektonicznie na dziewiętnastowiecznym dworku zamożnego
ziemianina trochę się „gryzł” z nowoczesnymi autami stojącymi na podjeździe. Byłby dużo
ładniejszy w formie, gdyby dostosowano go do rozmiarów domu jednorodzinnego.
– Czy on tu naprawdę mieszka sam? – zapytał Mark.
– Czasami z jakąś dziewczyną. Mówi, że dom wybudował dla jednej z córek, a on jest
tylko chwilowym rezydentem.
– Ten dom jest jeszcze większy niż willa Gretchen.
– Woźniak lubi wszystko, co duże i co robi duże wrażenie.
Musieli przerwać rozmowę, bo nadszedł gospodarz. Ubrany w piaskowe spodnie i takiego
samego koloru koszulę typu safari przypominał wyglądem zamożnego plantatora kawy. Ładnie
opalony i wypoczęty dobrze się prezentował na tle swojego domu. Czuć było od niego zapach
dużych pieniędzy.
Podszedł do gości, wyciągając rękę na powitanie.
– Cześć panowie. Zapraszam w me skromne progi.
– Przestań Janek nas kokietować. Mark właśnie się zastanawia, czy nigdy nie zabłądziłeś
w tym labiryncie.
– Nie, bo zawsze noszę przy sobie plan domu. My, parweniusze, lubimy okazałe
budowle. Czego się napijecie? Który z was jest kierowcą? Zresztą obaj możecie skosztować
wody ognistej, mój człowiek zabawi się w szofera. Albo tutaj zostawcie auto.
– Janek, myślisz, że wpuszczę kogoś obcego za kierownicę mojego świeżo kupionego
ferrari? Nawet Krzyśkowi nie pozwalam go prowadzić.
– Słyszałem, że kupiłeś sobie nowe autko. – Uśmiechnął się Jan. – Cóż, my mężczyźni do
końca życia pozostajemy chłopcami, zmienia się tylko cena naszych zabawek.
– Ja się bawię samochodzikami, natomiast ty żywymi lalkami Barbie – odparł Robert ze
śmiechem. – Janek, nie możemy dziś balować. Potrzebuję jutro samochodu, bo muszę
zaszpanować przed takim jednym dupkiem. Na wódkę umówimy się w innym terminie, a nie
w środku tygodnia. Zresztą będzie mnóstwo okazji, jak wieczór kawalerski, wesele, chrzciny.
– Co, Marta wreszcie zgodziła się wyjść za ciebie? – Jan zwrócił się z pytaniem do
Marka.
– Zmusiliśmy ją. Wszyscy – odparł Robert. – Ileż czasu można żyć w grzechu? Moja
cierpliwość w końcu się wyczerpała.
Siedzieli prawie godzinę, gawędząc o rzeczach nieistotnych.
– Widzę, że nie dowiem się przyczyny waszej wizyty, jeśli sam o to nie zapytam –
powiedział Jan z uśmiechem. – No, mówcie wreszcie, po co przyjechaliście?
– Musisz nam powiedzieć, co jest w kopercie, którą dała ci Anka – Robert przeszedł
z towarzyskiej pogawędki do sedna sprawy.
– Muszę? Wiesz, że nie lubię tego słowa.
– Mamy wątpliwości, czy faktycznie Sosnowski stoi za tym wszystkim. Jeśli mordercą
jest ktoś inny, Ance grozi niebezpieczeństwo.
– Z tego, co wiem, Anka nie jest już w śpiączce. Jeśli pozwoli mi otworzyć kopertę, to
wam powiem, co tam się znajduje.
– Ona nadal ma częściową amnezję. Nie pamięta, żeby coś ci dawała.
– Może nie chce pamiętać? Może tak jest wygodniej?
– Janek, przestań, do cholery, bawić się w dyskretnego dżentelmena! Jeśli mordercą jest
Jurgen, to ten skurwiel może ją zabić! Wiesz dobrze, że jest do tego zdolny!
– Ta płytka nie dotyczy jego. Mamy już przed nim zabezpieczenie w postaci pendrive’a.
Anka dała mi go na przechowanie kilka lat temu. Jest tam parę fajnych rzeczy, które spodobałyby
się policji, ale jestem facetem honorowym, wystarczy mi jego hotel, nie muszę widzieć go
w więzieniu.
– Zawsze wiedziałem, że nie oddał ci hotelu za darmo – mruknął Robert. – Ale może jest
jeszcze coś gorszego, czego Anka się o nim dowiedziała? Sprawdź, proszę.
– Nie musisz nam tego pokazywać – wtrącił Mark. – Wystarczy, że sam przejrzysz płytę.
Ance naprawdę grozi niebezpieczeństwo, tym bardziej teraz, gdy ma jeszcze amnezję. Jest
bezbronna.
Woźniak siedział w fotelu w milczeniu, sącząc drinka. Widać było, że bije się z myślami.
– Dobrze. Sprawdzę, co mi dała. Podobno jest to jedyny egzemplarz, nie ma więcej kopii.
Trudno, później będę się przed nią tłumaczył. Gdyby faktycznie miało jej się coś stać, to… – nie
dokończył. – Ale nigdy bez jej zgody nie pokażę tego policji. Żeby nie było nieporozumień.
– OK.
Wyszedł. Mark i Robert zostali sami. Milczeli, nie mieli ochoty na rozmowę. Czekali na
powrót Woźniaka jak niecierpliwi i zaniepokojeni tatusiowie czekający na porodówce na
narodziny swego pierworodnego.
– Chyba podobnie będę się czuł na porodówce – powiedział na głos Mark.
Robert wybuchnął śmiechem.
– O tym samym pomyślałem – powiedział. – Ale muszę cię ostrzec, że tam czeka cię
dużo więcej emocji.
Chwilę później nadszedł Woźniak. Widać było, że jest czymś mocno poruszony.
– A to skurwysyn! – zawołał.
– Kto? Jurgen?
– Nie. Ten bydlak, Sosnowski. Ona miała przecież wtedy czternaście lat! Ten skurwysyn
nie powinien wyjść nigdy z więzienia! – zawołał. – Biedna Anka, wcale się nie dziwię, że stała
się taką, jaka jest.
– Nie wiedziałeś wcześniej, co jej zrobił ojciec?
– Nie. Nigdy mi o tym nie mówiła. A ty wiedziałeś?
– Tak. Krzyśkowi też się zwierzyła.
– Dlaczego mi nie powiedziała?
– Nie wiem, może się tego wstydziła. Prosiła Krzyśka, żeby nie mówił o tym nikomu.
– Jan, wspomniałeś, że to jedyny egzemplarz tej płyty. Przypomnij sobie, czy faktycznie
tak ci powiedziała? – dopytywał się Mark.
– Tak. Pamiętam, że mnie upominała, żebym tego nie zgubił, bo nie zrobiła kopii. Że to
jej zabezpieczenie.
– Dlaczego ci to dała?
– Nie wiem. Może myślała, że ulegnie i odda ojcu? Albo że on przeszuka mieszkanie?
Nie dopytywałem się. Oprócz tego bardzo jej się spieszyło.
– Z tego wniosek, że Sosnowski jest niewinny. Że ktoś go wrabia – zauważył Mark,
marszcząc brwi.
– Faktycznie! – potwierdził Woźniak. – Ale mowy nie ma, żebym dał to policji. Niech
skurwiel posiedzi sobie trochę w pudle. To bydlę chciało zostać senatorem! Sami widzicie, kto
pcha się do władzy.
– Kto jeszcze wiedział o Ance i ojcu? – zapytał Mark. – Czy ty komuś powiedziałeś? –
zwrócił się do Roberta.
– Nie. Nie mówiłem o tym nawet Renacie… Anka była tematem tabu w naszej rodzinie.
Moja żona jej nie cierpiała. Krzysiek też nikomu nie mówił.
– Czy mógł o tym wiedzieć Szewczyk? – zwrócił się do Woźniaka.
– Hm, nie wiem. Sypiała z nim prawie rok, może mu powiedziała albo w jakiś inny
sposób się dowiedział. Mógł znaleźć płytę i zrobić kopię.
– To podobne do niego – mruknął Mark.
– Jeszcze jedna osoba wiedziała o Ance i jej ojcu – cicho powiedział Robert. – Adam.
– Adam?! – zdziwił się Woźniak. – Ale to absurd jego podejrzewać!
– Jak dobrze go znacie? – zapytał Biegler.
– Od czasów studiów – odparł Robert. – Nie, to niemożliwe, żeby on to zrobił. Nie byłby
do tego zdolny!
– Tacy właśnie są najbardziej podejrzani. Chcę wam przypomnieć, że diabeł też kiedyś
był aniołem – mruknął Mark. – Ciągle chodzi mi po głowie sposób zabicia. Kto morduje,
zatykając wentylację w łazience?! Ktoś, kto nie byłby zdolny do użycia noża, rewolweru… Albo
ktoś bardzo sprytny, który tylko udaje amatora, hm, tak jak Szewczyk. – Mark podrapał się po
głowie. – A żona Adama? W historii kryminalistyki było wiele przypadków, że motywem
zbrodni była zazdrość.
– Bożena?! To jeszcze większy absurd! To prędzej moja żona mogłaby zabić kogoś
w afekcie! – Robert spojrzał na Marka. – Mark, gdy zapytasz, co robiła Renata w dniu zabójstwa,
to uprzedzam, że ma alibi, była ze mną w łóżku. A w dniu usiłowania morderstwa
przygotowywała dla ciebie kolację.
– Hm, ale mogła wsadzić ręcznik przed południem. – Kąciki ust Bieglera wygięły się
w uśmiechu, ale zaraz przybrał poważną minę. – Może jednak sprawdzimy, co robił Adam
w dzień wypadku Anki? Zwróciłem uwagę, jak na nią patrzył w Jaśle. Hm, jego żona też to
zauważyła.
– Przestań, Biegler! – wtrącił Woźniak. – Sama ta rozmowa jest dla nich obrazą. Znamy
się lata! Oni są dla mnie jak rodzina!
– Robert, przypomnij sobie, że spotkaliśmy Adama w szpitalu dzień po wypadku. Skąd
on wiedział, że Anka jest w szpitalu? Jan, powiedziałeś mu o tym?
– Nie. Ale mógł się dowiedzieć od kogoś innego.
– Mark, daj spokój – powiedział Orłowski.
– Robert, wybacz, że ci przypomnę, ale dwa lata temu twój dobry kumpel z klasy okazał
się mordercą – bąknął Mark.
– A ja ci przypominam, że za podobne podejrzenie skierowane pod adresem twojej siostry
o mało co nie zerwałeś z Martą. Zostawmy Adama i Bożenę w spokoju. Zajmijmy się lepiej
Jurgenem.
– Robert, obiecałeś mi, że nigdy przy mnie nie nazwiesz tego łajdaka nazwiskiem mojego
ojca.
– Sorry, czasami się zapominam. Trzeba koniecznie porozmawiać z Anką. Może coś się
jej przypomniało? Może faktycznie powiedziała Szewczykowi o ojcu?
– Wpadnę do niej jutro do szpitala – zaoferował się Mark.
– Dobrze. Nie masz nic innego do roboty, to dalej baw się w detektywa – stwierdził
Robert. – A teraz wracamy do domu.
Pożegnali się z Woźniakiem i pojechali do domu Orłowskich.
Mark nazajutrz przed południem wybrał się w odwiedziny do Anki. Z trudem znalazł
wolne miejsce na szpitalnym parkingu. Nie czekając na windę, wszedł po schodach na piętro,
gdzie leżała Anka. Dziś akurat nie leżała, bo łóżko było puste. Na krześle siedział Bert i czytał
jakąś gazetę.
– Cześć. Gdzie jest Anka?
– Robią jej rezonans magnetyczny i jeszcze jakieś inne badania – mruknął Bert, niezbyt
zadowolony z wizyty Bieglera.
– Nie wiesz, kiedy wróci na salę?
– Skąd mogę wiedzieć? – wzruszył ramionami. – Powiedzieli, że to trochę potrwa.
– A nie wiesz, kiedy ją wypiszą do domu?
– To zależy od dzisiejszych badań – Richardson nadal nie był zbyt rozmowny.
Wpadnę później.
Bert nic nie odpowiedział, tylko znowu wzruszył ramionami.
Mark wyszedł z separatki. Zbiegał po schodach, kiedy nieoczekiwanie zauważył na
korytarzu Bożenę, żonę Adama. Podszedł do niej.
– Cóż tu robi pani ordynator? Myślałem, że pracujesz w innym szpitalu? – trochę się
zdziwił, patrząc na jej lekarski fartuch.
– Nasze szpitale współpracują ze sobą. Nie ma tu oddziału okulistycznego, dlatego
korzystają z naszych konsultacji.
– Ale to dziwne, żeby fatygować do tego panią ordynator?
– Po pierwsze, jestem tylko zastępcą ordynatora. Po drugie, teraz, w sezonie urlopowym,
mamy mało wolnych lekarzy – odparła Bożena. – A ty co tu robisz?
– Chciałem odwiedzić Ankę Sosnowską, ale wzięli ją na rezonans.
Przypomniała mu się wczorajsza rozmowa na temat Bożeny i Adama. Postanowił
wyciągnąć z kobiety trochę informacji.
– Gdy odwiedzałem kiedyś Ankę, spotkałem twojego męża. Chyba był u ciebie?
Przez twarz kobiety przebiegł skurcz.
– Nie, nigdy nie był tutaj u mnie. Muszę lecieć.
Mark nie mógł pozwolić, żeby ominęła go okazja przeprowadzenia małego śledztwa.
– Widzę, że nie masz ochoty na rozmowę ze mną, tolerujesz mnie tylko w towarzystwie
Orłowskich. Poskarżę się Robertowi. – Uśmiechnął się rozbrajająco do kobiety i dodał z pewnym
wyrzutem. – Nie raczyłaś nawet machnąć mi ręką, gdy na was zatrąbiłem, a teraz też uciekasz.
– Nie wiem, o czym mówisz?
– Dzień po powrocie z Jasła widziałem ciebie i Adama koło Tesco na Kapelance, gdy
odwoziłem siostrę do domu. Zatrąbiłem na was, a wy nic. Przecież znacie mój samochód. Nic by
się wam nie stało, gdybyście pomachali mi ręką.
– To nie byłam ja, pomyliłeś mnie z kimś innym.
– Niemożliwe. To na pewno był Adam, poznałem go po łysinie. Było to dzień po naszym
powrocie z Jasła. Wieczorem, około dwudziestej – Mark dalej bajerował.
– Powiedziałam ci, że to nie byłam ja, tylko ktoś inny. Cały wieczór spędziłam w domu –
odparła sucho.
– Ale to był Adam na sto procent.
– Nie wiem, z kim był tam mój mąż, ale na pewno nie ze mną – zniecierpliwiła się
kobieta. – Żegnam, czekają na mnie pacjenci. Może jeszcze zobaczymy się u Orłowskich przed
waszym wyjazdem do Wiednia.
Bingo! Adam nie ma alibi. Robert nie potrafi być obiektywny w stosunku do niego, bo
jest jego przyjacielem, pomyślał Mark. Adam miał motyw – zaślepiony miłością mężczyzna
zdolny jest do wszystkiego. Nawet do zabójstwa.
Mark zmienił plany i wrócił do separatki Anki. Musiał z nią porozmawiać.
Przed drzwiami sali, gdzie leżała dziewczyna, zobaczył Berta siedzącego na krześle.
– Anka śpi. Nie wolno jej przeszkadzać. Zmęczyły ją badania – powiedział na widok
Marka. – Przyjdź jutro.
Biegler zawahał się. Bardzo zależało mu, żeby się dowiedzieć, czy tamtego dnia był u niej
w domu Adam.
– Bert, czy Anka mówiła, kto był u niej wtedy w domu?
– O co ci chodzi, Biegler? Złapali już mordercę. Daj jej spokój.
– Prawdopodobnie policja jest w błędzie. Według nas ktoś wrobił Sosnowskiego.
Owszem, jest z niego kawał drania, ale to chyba nie on usiłował zabić Ankę. Morderca jest nadal
na wolności, może grozić jej niebezpieczeństwo.
Bert zmarszczył brwi.
– Dlaczego przypuszczacie, że to nie Sosnowski?
Mark opowiedział mu o wizycie u Woźniaka, ale nie wspomniał o swoich podejrzeniach
w stosunku do Adama – mogłoby nie spodobać się Robertowi, że oczernia jego przyjaciela bez
konkretnych dowodów.
– Czy Anka wspominała, kto był jeszcze u niej tamtego dnia?
– Nadal nie pamięta wszystkiego. Nie pamięta na przykład wizyty Krzyśka. Wiedziała, że
był u niej Lewandowski i ojciec.
– A propos Lewandowskiego, był tu ostatnio?
– Nie. Zabronił też przychodzić swojemu synowi. Wyprowadzają się do Warszawy.
Nazajutrz Anka została wypisana ze szpitala.
Mark i Robert siedzieli na tarasie w domu Orłowskich i rozkoszowali się popołudniowym
słońcem. Słoneczne promienie malowały na ścianie budynku szare plamy cieni rosnących
nieopodal drzew. Lekki wiaterek delikatnie muskał wystawione do słońca twarze mężczyzn.
Leniwie patrzyli na kąpiące się w basenie dziewczynki.
Krzyśka nie było z nimi na tarasie, a Renata i Marta wybrały się na zakupy.
Mark nie wspominał wczoraj Robertowi o spotkaniu z Bożeną, bo nie chciał go drażnić.
Postanowił jednak teraz poruszyć kwestię alibi Adama.
– Adam nie był wieczorem w swoim domu tamtego dnia, gdy usiłowano zaczadzić Ankę
– mruknął.
– Co? Skąd wiesz?
Mark zdał Robertowi relację ze spotkania z Bożeną.
– To o niczym nie świadczy. Mark, zostaw Adama i Bożenę w spokoju. Przez ciebie
biedak będzie miał teraz nieprzyjemności w domu, bo powiedziałeś jego żonie, że widziałeś go
z jakąś kobietą. Kilka lat temu o mało co się nie rozwiedli, nadal się jeszcze z tego nie otrząsnęli.
– Ale dzięki moim sugestiom wiemy, że Adam nie ma alibi.
– Mark, dość tego! To mój przyjaciel, do cholery! Znam go ponad trzydzieści lat. –
Zdenerwował się Robert. – Obraziłeś się na nas, gdy podobne zarzuty wysunęliśmy w stosunku
do twojej siostry. Lojalność nie pozwala mi słuchać tych twoich andronów. – Po chwili dodał
łagodniejszym tonem: – Według mnie mordercą jest Szewczyk. Zaraz zadzwonię do Anki. Może
coś jej się przypomniało? Może rzeczywiście powiedziała Szewczykowi o ojcu, a on wykorzystał
sytuację, żeby go wrobić?
Anka nie odbierała telefonu. Bert również. Robert dzwonił kilka razy, ale bez efektu.
– Jedziemy do niej – zdecydował. – Może się od niej czegoś dowiemy.
Wsiedli do samochodu. W czasie drogi Mark próbował dodzwonić się do Anki albo
Berta, jednak nie odbierali.
– Może się kochają? – zastanawiał się na głos Mark.
– Może. Ale ileż czasu może trwać jeden numerek?!
Wreszcie dotarli na miejsce. Na parkingu przed blokiem
Anki nie było wolnego miejsca postojowego. Okrążyli dwa razy budynek, ale bez skutku;
musieli stanąć kilka przecznic dalej.
– Słuchaj, Robert, może to Lewandowski! Przypomniało mi się, że sąsiadka z dołu, ta
Ćwikowa, mówiła, że było bardzo głośno, gdy się rozstawali. Dwa razy do niej przyszedł. Może
to on? Zakochany facet doprowadzony do ostateczności, jest zdolny zrobić wszystko, nawet
zabić!
– Hm, możliwe. Jemu też musimy się przyjrzeć. Może to błąd, że wykluczyliśmy go
z grona podejrzanych? Mógł znaleźć płytę i ją skopiować. Czy to nie dziwne, że był w Jaśle,
a nie przyjechał do hotelu Woźniaka, chociaż umówił się z Sosnowskim?
– Rzeczywiście, Anka w dniu przyjazdu ojca powiedziała, że Lewandowski będzie dzień
później. A nie pojawił się. Dlaczego? Dlatego że tej nocy zabito Gabi! Cholera, nigdy jego nie
brałem pod uwagę jako potencjalnego zabójcy, ale przecież to on miał najlepszy motyw do
morderstwa. Ukochana kobieta zostawiła go do dla innego. Zrobiłby dla niej wszystko. Kupił jej
nawet szpital, a ona go odrzuciła.
Mark, idąc, rozmyślał o Lewandowskim. Podejrzewali wszystkich, tylko nie
Lewandowskiego. Nawet Tinę i Agę! Może dlatego, że nie było go w hotelu… ale był przecież
w Jaśle! Mógł dowiedzieć się od Patryka o schadzce Anki z Bertem. Może chciał ich złapać na
gorącym uczynku, i dlatego poszedł nad staw, pomylił się, biorąc Gabi za Ankę, i wrzucił do
wody?
Markowi nie pasował za bardzo Lewandowski do wizerunku mordercy, ale przecież nikt
z gości Woźniaka nie wyglądał na zabójcę… z wyjątkiem Szewczyka.
Uszli kawałek, gdy natknęli się na Berta. Tym razem Bert miał dużo lepszy humor niż
dzień wcześniej w szpitalu. Na ich widok uśmiechnął się radośnie.
– Dlaczego nie odbierasz telefonu? – zapytał Robert.
– Rozładował się, a nie wziąłem ładowarki.
– Jak Anka się dziś czuje?
– Jest trochę słaba. Poprosiła Krzyśka, żeby podłączył jej kroplówkę wzmacniającą –
uśmiechnął się. – Wysłała mnie na zakupy.
– O, widzę świece i szampana. Już wiem, dlaczego chciała tę kroplówkę – Robert
zrewanżował mu się uśmiechem.
– Dziś będzie nasza pierwsza noc.
– Nie mów, że się jeszcze nie kochaliście! – zdziwił się Robert.
– Wyobraź sobie, że nie. Chcieliśmy wcześniej wyczyścić nasze sprawy osobiste.
Mieliśmy się pierwszy raz kochać w dniu jej zaczadzenia. – Spochmurniał na chwilę, ale zaraz
znowu się uśmiechnął. – Ach, Anne! Jak ja kocham tę dziewczynę!
Marka aż skręcało w środku. Co za dureń z tego Richardsona! Przechwala się jak
dziesięciolatek kolegom na dużej przerwie, że ojciec obiecał mu na gwiazdkę wymarzoną grę
komputerową.
Bert aż promieniował radością. Jego oczy tryskały szczęściem, usta same wyginały się do
uśmiechu – wszystko się w nim radowało. Może i byłoby to sympatyczne, ale przez tego
imbecyla cierpiała Tina!
Mark zacisnął zęby ze złości. Podenerwowany nie zareagował na słowa powitania
znajomych chłopców, swoich informatorów sprzed kilkunastu dni. Zauważył ich dopiero, jak mu
się powtórnie ukłonili. Szli, kopiąc piłkę.
– Cześć chłopaki – odpowiedział, uśmiechając się do nich wesoło.
Tacy to mają dobrze, pomyślał. Nagle zatęsknił do lat dzieciństwa, mimo że akurat jego
nie było zbyt udane. Zawdzięczał to swojemu ojczymowi.
Robert nadal rozmawiał z Bertem.
– To Krzysiek jest u Anki? – zapytał Robert.
– Nie, wyszedł razem ze mną, bo dzwoniła jego żona, że źle się czuje.
– Wiadomo! Ona zawsze źle się czuje, gdy go nie ma w pobliżu – mruknął Robert. –
Powinien ktoś być przy Ance, gdy jest podłączona pod kroplówkę.
– Jest z nią Patryk, podobno ma zrobione jakieś szkolenie medyczne. Przyszedł się
pożegnać, bo jutro wyjeżdżają do Warszawy.
W tym momencie Mark stanął. Zmarszczył brwi, myśląc intensywnie. Nagle na jego
twarzy pojawił się wyraz trwogi. Poczuł, jakby go sparaliżowało. Przełknął głośno ślinę.
– O Boże – szepnął, jakby miał problemy z mówieniem. Szybko się jednak opanował
i normalnym już głosem krzyknął: – Robert, dzwoń po karetkę! A my szybko lećmy do
mieszkania Anki! Żeby tylko nie było za późno.
– Co mu się dzieje – zapytał osłupiały ze zdziwienia Bert.
– Czy nie rozumiesz, imbecylu, że to Patryk jest mordercą?! – wykrzyczał Mark i zaczął
biec. Widząc, że Bert nadal stoi, zawołał: – Rusz się do cholery! Nie mam kluczy. On chce ją
zabić!
Dopiero wtedy Bert pobiegł za Bieglerem.
Anka otworzyła oczy. Spojrzała na Patryka. Siedział obok niej na rozłożonej kanapie
i starał się wbić sobie do żyły wenflon.
– Patryk, co ty robisz? – zapytała zdumiona.
– Już się obudziłaś? Szkoda.
– Nie rozumiem? – dziewczyna była coraz bardziej zdziwiona zachowaniem chłopaka.
– Łatwiej by ci było umrzeć we śnie – powiedział spokojnie.
– Co ty mówisz? – Spojrzała na niego uważnie. – Boże, to byłeś ty? To ty wepchnąłeś
Gabi do stawu i włożyłeś ręcznik do przewodu wentylacyjnego? – wyszeptała bardziej zdziwiona
niż przerażona.
– Tak.
– Ale dlaczego?
– Zaraz ci wszystko powiem, tylko poczekaj, wcześniej muszę zrobić inne rzeczy –
powiedział spokojnie.
Nieoczekiwanie chwycił jej dłonie i szybko skleił taśmą do pakowania.
Dopiero teraz Anka się ocknęła. Zaczęła się szarpać.
– Puszczaj, co ty wyprawiasz?! – zawołała przerażona.
On jednak był silniejszy. Przytrzymał ją, wijącą się na łóżku i szybko zakleił jej usta
plastrem. Później unieruchomił ją, dokładnie krępując jej ręce bandażem, a końcówki bandaża
przywiązał do nóżek kanapy. To samo zrobił z nogami. Żeby leżała całkiem nieruchomo,
dodatkowo okleił ją taśmą. Kiedy już była przytwierdzona do kanapy, poprawił jej poduszkę,
odgarnął włosy z twarzy.
– Uspokój się, Anka, to nic nie da. Nie bój się śmierci. Jestem przy tobie. Razem
umrzemy. Wstrzyknąłem do kroplówki chlorek potasu, już powoli spływa do twoich żył.
Podobno można wstrzyknąć powietrze do tętnicy i też zabić, ale postanowiłem teraz bardziej
profesjonalnie przygotować się do samobójstwa. Dlatego postarałem się o potas. Ja też go sobie
wstrzyknę, tylko w ostatniej chwili. Na pewno chcesz wiedzieć, skąd go wziąłem? Przecież tata
ma mnóstwo aptek, a ja często mu towarzyszę, gdy robi przegląd swoich placówek. Żaden
problem podmienić buteleczki. – Wzruszył ramionami. Spojrzał na strzykawkę leżącą na stoliku.
– Muszę wreszcie założyć sobie ten cholerny wenflon.
Znowu obwiązał gumką przedramię, pomagając sobie zębami, i zaczął szukać żyły. Wbił
igłę i zabezpieczył ją profesjonalnie plastrem. Strzykawkę napełnił płynem z małej buteleczki
i położył na blacie stolika. Usiadł obok Anki na brzegu kanapy.
– No, jestem już gotowy. Teraz tylko czekam na odpowiedni moment. – Uśmiechnął się
ciepło do dziewczyny, patrząc w jej przerażone oczy. – Tata się zdziwił, że zapisałem się na kurs
udzielana pierwszej pomocy. Musiałem się przecież przygotować do śmierci. Zaraz po pogrzebie
mamy postanowiłem, że umrę. Pierwsza próba samobójcza była do niczego, odratowali mnie.
Teraz zrobię tak, żeby mnie już nie odratowali. Mama też nie chciała żyć. Bardzo cierpiała.
Napisała w pożegnalnym liście, że się kiedyś spotkamy. Ja też już nie chcę żyć, chcę być z nią.
Potrzebuję jej. Ciebie też. Będzie nam dobrze w niebie. Ja, mama i ty. Wierzę w niebo, chociaż
nie wierzę w Boga. Katolickiego Boga! Inny może jest, ale to nie ma znaczenia. Wiem, że niebo
istnieje naprawdę, bo tam jest mama. Mówiła mi o tym. Często do mnie przychodzi, nie tylko we
śnie, w dzień też. Tata tego nie lubi, każe mi łykać jakieś głupie tabletki. Ale ich nie biorę, bo
wtedy mama do mnie nie przychodzi, a ja potrzebuję tych wizyt. Bardzo za nią tęsknię. Już
dawno bym do niej poszedł, ale nie chciałem zrobić przykrości ojcu i… przyjemności Grażynie.
Ona byłaby szczęśliwa, gdybym umarł! Wiem o tym, bo cały majątek ojca przeszedłby na jej
dzieci. Nienawidziłem jej, dlatego się nie zabiłem. A później pojawiłaś się ty. Nie spieszyło mi
się już wtedy do mamy. Ty też byłaś fajna. Bardzo fajna. Z tobą było tak jak przed chorobą
mamy… Ale zjawił się Bert. Widziałem, jak na siebie patrzycie. – Zmarszczył brwi, jakby sobie
coś przypomniał. – Nie chciałem zabić Aresa. Ale się zdenerwowałem, gdy poszłaś w nocy na
randkę z Bertem. Kopnąłem go za mocno, uderzył się o kant szafy. Chciałem go zakopać w lesie.
Zszedłem na dół i wtedy przypomniało mi się, co mówiła ta głupia gówniara Iza o głowie konia.
Uciąłem Aresowi łeb i włożyłem do twojego łóżka. Resztę Aresa wrzuciłem do stawu.
Stwierdziłem, że nie zasłużył na pogrzeb, bo był nielojalny. Ciągle plątał się koło Izy, a to ja
byłem jego panem, nie ona! Myślałem, że się bardziej przejmiesz śmiercią Aresa, ale ty myślałaś
tylko o Bercie. A przecież to był też twój pies, sama tak powiedziałaś.
Patryk przestał mówić. Wstał i nalał pepsi do szklanki.
– Wiesz, dlaczego cię lubiłem? Bo o mnie dbałaś, nie znosiłaś pepsi, ale kupowałaś ją dla
mnie. Nie chciałem ciebie zabić, wtedy nad stawem. Nie planowałem tego. Poszedłem tam, bo
wiedziałem, że masz tam randkę, przeczytałem SMS-a, którego ci wysłał Bert. Ale gdy cię
zobaczyłem na kładce, to wtedy dotarło do mnie, że nas zostawisz. Mnie i tatę. Że odejdziesz od
nas… jak mama. Byłem zły na ciebie. Bardzo. I wtedy postanowiłem cię zabić. Wziąłem wiosło
z kajaka, który był przycumowany do kładki, i cicho wszedłem na kładkę. Było ciemno, ktoś
rozbił wcześniej żarówkę w latarni. Podszedłem blisko, zamachnąłem się i usłyszałem:
– Widzisz, że się nie boję! Weszłam nawet na kładkę. Byłem tak zszokowany, że to nie
ty, tylko Gabi, że nadal stałem jak słup soli z wiosłem uniesionym do góry… Nawet jak się
odwróciła, to trudno było mi uwierzyć, że się pomyliłem. Z tyłu byłyście identyczne! Takie same
włosy, sweter! Wystraszyłem się. Uderzyłem ją wiosłem, ale za słabo. Zareagowała
błyskawicznie – kopnęła mnie w jajka. Tak mocno to zrobiła, że wiosło wypadło mi z rąk
i wpadło do wody. Kiedy zaczęła krzyczeć „ratunku”, nie myśląc, popchnąłem ją do wody.
Spanikowałem. Przypomniało mi się, że ona nie umie pływać, dlatego skoczyłem do wody.
Chciałem jej pomóc, ale zauważyłem kogoś na brzegu i pomyślałem, że ten ktoś ją wyciągnie
z wody. Dlatego zacząłem płynąć w innym kierunku. Nikt mnie nie zauważył. Gdy przybiłem do
brzegu, zdjąłem ubranie, wykręciłem i pobiegłem do hotelu. Udało mi się wejść do pokoju tak,
żeby nikt mnie nie zauważył. Kiedy Gabi umarła w szpitalu, zastanawiałem się, czy nie iść na
policję. Ale stchórzyłem. Dlatego milczałem.
Przerwał na chwilę swój monolog. Poprawił Ance koszulę nocną. Wygładził
prześcieradło, na którym leżała.
– Może ci zimno? Przykryję cię pledem.
Podniósł z podłogi koc, który spadł w czasie szamotania, i okrył nim dziewczynę. Usiadł
obok niej na brzegu kanapy.
– Gdybyś przestała spotykać się z Bertem, to nie myślałbym o samobójstwie. Ale ty
ciągle się z nim umawiałaś. Początkowo myślałem, że jak on zginie, to wszystko wróci do
normy. Dlatego uszkodziłem mu przewody hamulcowe. Jednak przeżył. Wtedy podjąłem
decyzję, że musimy umrzeć. Postanowiłem zabić najpierw ciebie, a później siebie. Kiedyś
podsłuchałem, jak te gówniary, dla jaj, planowały morderstwo. Zaczadzenie. Bardzo mi się
spodobał ten sposób śmierci. Taki oryginalny. I naturalny. I chyba bezbolesny. Kiedy tata wrócił
od ciebie załamany, bo z nim zerwałaś, namówiłem go, żebyśmy poszli jeszcze raz i w dwójkę
przekonali cię, że robisz błąd. Wiedziałem, że to nic nie da, ale udało mi się nakłonić ojca do
jeszcze jednej wizyty. Kiedy on cię przekonywał, ja ściągnąłem kratkę wentylacyjną i włożyłem
ręcznik do przewodu. Początkowo zakleiłem taśmą kratkę w drzwiach, żeby je uszczelnić, ale
było ją widać. Dlatego zerwałem taśmę. Stwierdziłem, że tlenek węgla w nocy ulotni się na całe
mieszkanie i umrzesz we śnie. Nie pomyślałem wtedy o Bercie, a przecież gdyby został u ciebie
na noc, też by się zaczadził. Jego śmierć nie była mi potrzebna, on by tylko nam zawadzał, tam
w niebie.
Patryk zamilkł, podszedł do kroplówki i pokręcił zaworem. Znowu usiadł w fotelu.
– Przyspieszyłem kroplówkę, żeby szybciej spływała, zaraz może wrócić Bert. Niedługo
będzie po wszystkim. Ja jestem już przygotowany… Kiedy zawieźli cię do szpitala, nie
wiedziałem, czy umrzesz. Czekałem na ciebie. Postanowiłem to zrobić w dzień twojego pogrzebu
– to znaczy zabić się. Chciałem jednak ukarać twojego ojca za to, co ci zrobił. Już wcześniej
znalazłem tę płytę i zrobiłem kopię. Z początku nie wiedziałem, że to twój ojciec. Mówiłaś do
niego na tym filmie tato, ale myślałem, że to jakiś zboczeniec i chce, żebyś tak do niego mówiła.
Ale kiedy przyjechał do Jasła, od razu go rozpoznałem. Chciałem podrzucić mu oryginał, sobie
zostawić kopię, ale płyty już nie było. Włamałem się do jego auta i podrzuciłem kopię. Nawet nie
zgłosił na policji włamania, bo nic mu nie ukradziono. Ale dzięki temu był później mało
wiarygodny. Policja nie uwierzyła w jego bajeczkę, że ktoś mu podrzucił płytę. Szczęście mnie
nie opuszczało, bo temu skurwysynowi zachciało się przeszukiwać twoje mieszkanie. Rozpoznał
go ten sąsiad z dołu. – Westchnął głośno. – Może go nie wypuszczą po naszej śmierci?
Chciałbym, żeby zgnił w więzieniu.
Nagle chłopak gwałtownie zerwał się z fotela.
– Ktoś idzie! Muszę podkręcić bardziej kroplówkę. Żegnaj Anka, niedługo się spotkamy.
Nachylił się i pocałował dziewczynę w czoło. Była jeszcze przytomna, gdy usłyszała
dźwięk karetki. W tym samym momencie otworzono drzwi wejściowe. Zdążyła zauważyć
podbiegającego do niej Marka, który mocnym szarpnięciem wyciągnął z jej żyły kroplówkę.
Wtedy straciła przytomność.
Do mieszkania wbiegł Robert z sanitariuszami. Zajęli się dziewczyną. Bert nie
odstępował jej ani na moment. Chwycił ją za związane ręce i zaczął głośno lamentować, dopóki
Robert nie zwrócił mu uwagi, że przeszkadza. Rozcięli węzły i położyli ją na noszach.
Tymczasem Mark szukał gorączkowo Patryka. Nie było go w pokoju ani w sypialni,
dopiero po chwili zauważył go na balkonie. Podbiegł do drzwi, ale było już za późno, bo w tym
momencie chłopak skoczył.
Biegler wychylił się przez poręcz. Na dole wśród krzewów berberysów zobaczył leżącego
nieruchomo Patryka.
– Nie pozwólcie mu uciec – zawołał do grupki ciekawskich zebranych pod balkonami.
– On już nigdzie nie ucieknie, nadział się na pręt wystający z ziemi – usłyszał z dołu.
Rozdział 17
Żałobnicy otoczyli grób. Na pogrzeb przybyło wyjątkowo dużo ludzi. Przyszli wszyscy
pracownicy Lewandowskiego, bo w tym dniu jego apteki były nieczynne. Przybyli znajomi,
koledzy i partnerzy w interesach. Z Krakowa przyjechali Woźniak i Robert Orłowski. Stali
z boku, w milczeniu przyglądając się trumnie. Do Lewandowskiego podchodzili pojedynczo
ludzie, składając mu kondolencje. Dopiero teraz Robert zauważył Ankę. Skierowała się w stronę
trumny i położyła na niej smukłą czerwoną różę. Była bardzo blada, oczy miała zasłonięte
ciemnymi okularami. Podeszła do Lewandowskiego i bez słów go objęła.
– Przyjechałaś jednak? – zapytał.
– Tak. Uparłam się, musieli mnie wypuścić ze szpitala.
– Nie miej do niego pretensji. On był chory.
– Wiem. Ale nie przypuszczałam, że aż tak chory…
– Nie udało mi się go uratować. Tak jak i jego matki.
– Nie byłeś w stanie tego zrobić. Nikt nie mógł go uratować – szepnęła. – Żegnaj,
Szczurku. Trzymaj się jakoś.
– Ty też – uśmiechnął się smutno. – Naprawdę życzę ci szczęścia z tym Richardsonem.
– Wiem, Szczurku. Wybacz mi – szepnęła.
Nic nie powiedział, tylko uścisnął jej dłoń i przymknął oczy w geście potwierdzenia.
Anka wyszła z cmentarza i skierowała kroki na parking. W samochodzie czekał na nią
Bert.
– Anne, już po wszystkim?
– Tak. Już po wszystkim – odetchnęła głęboko. Uśmiechnęła się do mężczyzny. –
Nareszcie już po wszystkim. Teraz wracajmy do Krakowa. Najwyższy czas skonsumować naszą
miłość.
– Masz na to siły? – zapytał.
– Tak. I nie potrzebuję żadnej kroplówki wzmacniającej. Wiesz co, nie czekajmy, aż
dojedziemy do Krakowa. Tutaj niedaleko jest motel. Kiedyś nazywał się „Vick”, ale teraz
zmienił właściciela. Zjemy późny obiad i zatrzymamy się w nim na noc. Dobrze?
– Wspaniale, Anne!
Anka i Bert weszli do pokoju hotelowego. Oboje poczuli nagle skrępowanie. Swobodny
nastrój i atmosfera przyjacielskiej poufałości zniknęły wraz z przekroczeniem progu sypialni.
Dziewczyna myślała, że gdy zostaną sami, rzucą się na siebie. Tymczasem ani Bert, ani ona sama
nie przejawiali ochoty na seks. Oboje czuli się niezręcznie, nie wiedzieli, co powiedzieć i jak się
zachować. Gdyby była późniejsza pora, a nie godzina siedemnasta, to naturalną rzeczą byłoby
przygotowywać się do spania. Ale w tej sytuacji byłoby to sztuczne. Anka zaczęła żałować, że
zaproponowała nocleg w motelu.
– Wiesz, Bert, jakoś dziwnie się czuję?
– Jesteś zmęczona? Słaba? To połóż się i prześpij, ja zejdę na dół – podchwycił
pospiesznie.
– Nie. Nie to miałam na myśli… Boję się – szepnęła.
– Ja też. Tak długo na to czekałem… a teraz…
– To może najpierw się wykąpiemy?
– Dobrze. Przyda nam się kąpiel.
Anka weszła do łazienki. Odkręciła kurek.
– Nie widzę płynu do kąpieli! Ani świeczek – westchnęła. – Przy tym świetle nie ma za
grosz romantycznej atmosfery. Myślałam, że nasz pierwszy raz będzie wyjątkowy.
– Zejdę na dół, może mają jakieś świeczki.
– Dobrze – skwapliwie się zgodziła. – Może uda ci się gdzieś kupić golarkę jednorazową,
bo w szpitalu nie miałam możliwości się ogolić.
Niestety w recepcji nie mieli ani golarki, ani świeczek, ani szampana, tylko jakieś tanie
wino musujące. Recepcjonista rozłożył bezradnie ręce.
– Tu nikt nie zamawia szampana, przeważnie kupują piwo. Musieliśmy zejść z wyższego
standardu, bo w dzisiejszych czasach ludzi nie stać na drogie noclegi. Poprzedni właściciel mógł
sobie na to pozwolić, ale teraz jest kryzys. Naszymi gośćmi są przeważnie przedstawiciele
handlowi, a ich budżet na delegację jest niezbyt wysoki – tłumaczył się recepcjonista.
– Macie tu gdzieś w pobliżu jakiś sklep?
– Tak, pięć kilometrów stąd.
– Jak pan myśli, będą mieli świeczki?
– Powinni mieć, bo tutaj, na wsi, często nie ma światła. W tym sklepiku można kupić
wszystko, szwarc, mydło i powidło.
Nic nie mówiąc Ance, Bert wsiadł do samochodu i pojechał we wskazanym kierunku.
Okazało się, że do sklepu było nie pięć kilometrów, tylko dziewięć, ale inne informacje się
zgadzały. Można było tu kupić prawie wszystko, co potrzebne w domu… albo substytuty.
Świeczki również były, tylko zwykłe, białe, nadające się jedynie do świecznika. Ekspedientka,
widząc zawiedzioną minę mężczyzny, poszła na zaplecze i przyniosła pudełko podgrzewaczy.
– Kupiłam dla siebie, bo tu nikt tego nie używa, ale są wygodniejsze niż świeczki, nie
przewrócą się.
Ucieszony Bert zrewanżował się sklepowej, robiąc nadprogramowe zakupy,
nieprzewidziane przez Ankę. Kupił płyn do kąpieli, żel pod prysznic, mydło. „Hm, chyba
wystarczy, żeby się umyć” – pomyślał. Zaopatrzył się również w wino musujące, najdroższe,
jakie było w sklepie, a także w orzeszki, chipsy i bombonierkę. Nie zapomniał o golarce
i lakierze do paznokci. Anka przed wypadkiem zawsze miała zadbane ręce, w drodze na pogrzeb
narzekała, że ma nieumalowane paznokcie.
Chciał kupić jeszcze kwiaty, ale w sklepiku ich nie było, musiałby jechać następne
piętnaście kilometrów. Wzrok jego przyciągnęła doniczka z krzaczkiem ozdobnej papryki.
Czerwone maleńkie strąki na tle zielonych liści, w czerwonej plastikowej, ale ładnej doniczce
cieszyły oczy patrzącego, bo wyglądały naprawdę uroczo. Ekspedientka najpierw wzbraniała się
przed sprzedażą rośliny, ponieważ stanowiła wyposażenie sklepu, ale w końcu uległa prośbom
sympatycznego klienta.
Po godzinie nieobecności Bert wreszcie zjawił się w motelu.
– Hm, twoje zejście na dół trwało dość długo, ale było za to bardzo owocne – przywitała
go Anka z uśmiechem. – Pomyślałeś nawet o lakierze do paznokci! Cudny jesteś! – wykrzyknęła,
całując go w policzek. – A papryka po co?
– Substytut kwiatka. Nie mogę cię obsypać różami, to chociaż powąchaj paprykę.
– Boże! Jesteś najwspanialszym mężczyzną na świecie! Ale ze mnie szczęściara! –
zawołała. – Pozwól mi zamknąć się na chwilkę samej w łazience. Zawołam cię za dziesięć minut.
Kiedy na wezwanie Anki wszedł do łazienki, znowu ogarnęła go panika. Anka
w nastrojowym świetle lampek wyglądała przepięknie… tymczasem jego korzeń całkiem uwiądł!
Jeszcze niedawno, gdy robił zakupy, na myśl o Ance dostawał takiej erekcji, że bał się, żeby jego
męskość nie przebiła mu spodni… a teraz nic!
Zażenowany rozebrał się i powoli wszedł do wanny. Anka udawała, że nie dostrzega jego
braku gotowości. Otulona pianą, podświetlona płomieniami lampek przypominała boginię. Bert
był przyzwyczajony do pięknych kobiet, mieszkał przecież w Hollywood, ale tamtejsze kobiety,
wypełnione silikonem i botoksem, przypominały plastikowe lalki z wystawy sklepowej. Uroda
Anki nie była poprawiana żadnymi rękami chirurga, stworzyła ją sama natura. Ta kobieta była
piękna. Jak jego matka. Dopiero teraz zauważył podobieństwo obu.
Anka spięła włosy spinkami, żeby nie zamoczyły się w wodzie. Poprawiła makijaż.
Drobiny wody błyszczały na jej skórze jak srebrna posypka z brokatu, którym kobiety ozdabiają
się na bal sylwestrowy.
– Wyglądasz jak ta bogini stworzona z piany morskiej – szepnął. Potem dodał
z uśmiechem: – W twoim przypadku mydlanej. Jak ona miała na imię? Atena?
– Afrodyta. Atena wyskoczyła z głowy Zeusa, po tym, jak wcześniej połknął jej matkę,
Metydę.
– Skąd ty to wszystko wiesz?
– Uczą nas mitologii w szkole.
– No tak, my, Amerykanie, jesteśmy strasznymi ignorantami.
– Wcale tak nie uważam. Inaczej nie przodowalibyście na świecie prawie we wszystkim.
Wy lubicie specjalizować się konkretnie, w danej dziedzinie, żeby zostać w niej mistrzami, a my
jesteśmy jedynie dyletantami. Mamy powierzchowną wiedzę, która jest nam do niczego
niepotrzebna, najwyżej przy rozwiązywaniu krzyżówek.
Oboje zamilkli. To nie było miejsce ani czas na rozmowę o osiągnięciach naukowych
Amerykanów.
– Jesteś piękna – szepnął.
Co innego uważała Anka. Gdyby była piękna, inaczej by zareagowało jego ciało. Od razu
zauważyła, że nie jest przygotowany do… hm… lekcji. Na pozór była pewną siebie i swej urody
przebojową harpią – tak odbierali ją ludzie – ale tylko taką kobietę udawała. Doskonale zdawała
sobie sprawę, że nie ma nic wiecznego, wszystko przemija, również młodość i uroda. Patrząc
w lustro, widziała już pierwsze ślady korozji, jakie czas zaczął dokonywać na jej ciele. Inni
jeszcze tego nie dostrzegali, ale ona dokładnie śledziła każdą maleńką zmarszczę, każde lekkie
zwiotczenie niewidoczne dla ludzi, ale zauważone przez jej bystre oczy. Bała się nie starości,
tylko starzenia. Chyba dlatego otaczała się dojrzałymi mężczyznami, bo przy nich czuła się
młodo.
Z Bertem było inaczej. Był nie tylko przystojnym mężczyzną, ale dodatkowo młodszym
od niej o dwa lata. Wiedziała, że to mała różnica wieku, niewidoczna na zewnątrz, ale jej to
bardzo przeszkadzało. Była to jedyna wada, jaką zauważyła dotychczas u Berta – był za młody.
Dlatego tak bardzo zależało jej na świecach, bo bezlitosne, ostre światło halogenowych
oczek w łazience mogło zdradzić skrzętnie ukrywane skazy urody.
Nie podzieliła się jednak swymi obawami, tylko wzięła się w garść. Umiała przecież
postawić każdego mężczyznę na baczność! Była w tym mistrzynią!
Podniosła się i przyklękła między nogami Berta. Przytuliła się do niego całym ciałem tak,
żeby poczuł na torsie jej piersi. Zatopiła palce w jego włosach i przyciągnęła mu głowę do siebie.
Poczuła znajomą woń dobrej wody kolońskiej, której zawsze używał. Uwielbiała ten zapach,
często jej się śnił, gdy leżała w śpiączce. Wcześniej nigdy nie przypuszczała, że zapach może się
śnić. Jej ciało było już gotowe do miłości, musiała teraz szybko się postarać, żeby i Bert był
gotowy. Najpierw delikatnie muskała wargami jego twarz: czoło, przymknięte powieki, trochę
szorstkie od zarostu policzki. Po chwili dotarła do jego warg. Pocałowała go. Zanurzyła język
w jego ustach. Delikatnie badała nim ich wnętrze, poznawała aksamitną gładkość i smak. Bert
dołączył do niej i oddał pocałunek. Dłońmi oplotła swego mężczyznę, pieszcząc delikatnie
opalone plecy i ramiona. Niebawem pieszczoty przestały być delikatne. Czerwone paznokcie
pobudzone namiętnością rysowały miłosne ślady, wgłębiając się w ciało kochanka. Ciągle jednak
ignorowała jego członek – nim zajmie się później, gdy przyjdzie na to pora – wiedziała, że męski
penis nie lubi ponaglania, sam da znać o sobie, gdy będzie gotowy. Nie musiała na to długo
czekać, wnet upomniał się o pieszczoty…
Przy czwartym razie przestała liczyć orgazmy.
Leżeli w łóżku, zmęczeni miłosnym wysiłkiem, nasyceni sobą, szczęśliwi. Głowa Anki
spoczywała na torsie Berta. Mężczyzna przymknął oczy i leniwie nawijał na palec pasmo jej
włosów.
Było cudownie. Przecudownie! Dziewczyna czuła, jak radość bierze ją w ramiona
i trzyma w swych objęciach, wyginając usta w uśmiechu. Chciała, żeby ta chwila trwała i trwała.
„Całe życie spędzić w łóżku?” – uśmiechnęła się w myślach do siebie. Z Bertem – tak!
– Anne, wyjdź za mnie – usłyszała.
Zastygła na moment. Podniosła głowę i spojrzała w oczy Berta.
– Nie wiem, czy to dobry pomysł. To chyba zbyt pochopna decyzja z twojej strony. Nie
znasz mnie.
– Jak to nie znam?! Całą listę twoich kochanków przedstawił mi Patryk w przysłanym
anonimie, a ty dośpiewałaś resztę. Stwierdzam, że twoje życie miłosne nie było bardziej bogate
niż przeciętnej amerykańskiej nastolatki. Wcale nie miałaś aż tak dużo partnerów, chyba że
będziemy liczyć ich lata, to faktycznie wyszłaby niezła liczba. – Uśmiechnął się i pogłaskał ją po
policzku.
– Kocham cię – szepnęła. – Wiesz, Bert, bajki czasami również w życiu się zdarzają.
Długo czekałam na swojego księcia na białym koniu. Ale się doczekałam.
– Przepraszam, Anne, za spóźnienie, ale musiałem najpierw przeprawić się przez wielką
wodę, potem koń mi okulał i musiałem kawał drogi iść pieszo. – Błysnął uśmiechem.
– Nic nie szkodzi, dobrze, że w ogóle dotarłeś. Cierpliwość popłaca.
Epilog
– Boże, jak ja wyglądam! – zawołała zrozpaczona Marta. – Co ona mi zrobiła na głowie!
Ten kok wygląda jak hitlerowski hełm!
– Marta, nie histeryzuj. Zaraz przeczeszemy włosy. Pani Zuzia zawsze dobrze mnie
czesze, ale ty byłaś u niej po raz pierwszy, dlatego nie wie, co lubisz.
Faktycznie kok dodawał dziewczynie kilka lat. Renata zaczęła szybko poprawiać fryzurę.
Część włosów uwolniła i teraz spadały czekoladową kaskadą na gołe plecy Marty. Przeczesała
grzywkę. Upięła welon.
– No, zobacz teraz?
– Uff, może być – odetchnęła dziewczyna. – Uratowałaś mi życie.
– Fryzurę, nie życie! – przyjrzała się dziewczynie. – Wyglądasz przepięknie. Pospiesz się,
bo na nas czekają.
Wesele zorganizowano w hotelu Jana Woźniaka w Jaśle. W Krakowie nie można było
znaleźć żadnej wolnej restauracji, a remiza w Żuradzie, w której kilka lat temu brali ślub Robert
i Renata, nie spełniłaby wymagań Gretchen, macochy Marka. Musieli mieć z nią niezłą
przeprawę, żeby pozwoliła na ślub w Polsce, ale gdy zobaczyła hotel Woźniaka, była w miarę
usatysfakcjonowana.
Przyjęcie było przygotowane na sto pięćdziesiąt osób, w tym z samej Austrii przyjechało
ponad pięćdziesięcioro gości. Problem był z noclegiem dla tylu ludzi. Nie wszyscy się zmieścili,
część osób musiała nocować w kilkunastoosobowej sypialni, prowizorycznie zrobionej
z pomieszczeń gospodarczych. Salę tę przygotowano dla najbliższej rodziny i przyjaciół – ale
woleli te małe niewygody niż ekskluzywny hotel w Rzeszowie.
Hotel Woźniaka na uroczystość weselną wybrano również dlatego, że Marta po ceremonii
zaślubin koniecznie chciała odwiedzić grób rodziców w Rzeszowie. Mark nie mógł jej tego
odmówić i chociaż pomysł nie spodobał się Gretchen, w tej kwestii był jednak nieugięty.
Ceremonia zaślubin odbyła się w ogrodzie, w specjalnie w tym celu zbudowanej altance.
Martę – po rozłożonym czerwonym chodniku – do ołtarza poprowadził Robert. Ślubu
udzielił zaprzyjaźniony ksiądz Jacek, ten sam, który zaślubiał Roberta i Renatę. Młodzi wyglądali
przepięknie. Marta w ślicznej sukni w kolorze écru była najpiękniejszą panną młodą, jaką
widzieli goście. Pan młody również prezentował się wspaniale. Ubrany w czarny smoking i białą
koszulę, ze swą złotą czupryną i posturą kawalerzysty, przyciągał wszystkie damskie oczy, i te
młode, i te starsze. Tworzyli wyjątkowo urodziwą parę.
Klasyczna uroda panny młodej podkreślona makijażem i strojem została uhonorowana
przez znajomego fotografa serią zdjęć, które miały być umieszczone w wiedeńskim czasopiśmie
dla kobiet. Mark pozwolił zrobić małą sesję w ogrodzie. Fotograf chciał zrobić zdjęcia również
na cmentarzu, bo to według niego byłaby rewelacyjna sceneria, ale młodzi się na to nie zgodzili.
Nie chcieli sprofanować tej ważnej dla Marty chwili – modlitwy przy grobie rodziców.
Dopiero po godzinie dwudziestej państwo młodzi mogli bawić się z zaproszonymi
gośćmi. Do Marka podeszła Tina.
– Markus, braciszku, musisz ze mną zatańczyć. – Zwróciła się do Marty: – Pozwolisz mi
porwać swojego męża?
– Tobie pozwolę, ale tylko tobie, żadnej innej – odparła z uśmiechem Marta.
Oczy Marty przestały być wesołe, gdy spojrzała na Vicka Jurgena. Musieli go zaprosić na
ślub ze względu na Tinę. Mark nie chciał robić przykrości siostrze, już i tak miała mnóstwo
innych problemów. Nowe życie w Polsce, nowa praca… no i zawód miłosny.
Jurgen siedział samotnie przy stole i obserwował tańczących Tinę i Marka. Chyba
faktycznie jedyną osobą, którą kochał, była jego córka. I tylko ona mu została. Jola Richardson
zerwała z nim zaręczyny zaraz po powtórnym powrocie Anki ze szpitala. Podobno obie kobiety
spotkały się, tylko we dwie, bez Berta, i długo ze sobą rozmawiały, co zaowocowało nazajutrz
ogromnym kacem u obu pań. Krzysiek, o dziwo, zaprzyjaźnił się z Bertem, czasami wpadał do
nich, bo Richardson zamieszkał z Anką w jej mieszkaniu. Marta i Mark też ich raz odwiedzili.
Mieli nawet ochotę zaprosić ich na swój ślub, nie zrobili tego tylko ze względu na Tinę.
Do Marty podszedł Robert.
– Nareszcie dopchałem się do ciebie. Można prosić panią do tańca?
Ujął jej dłoń i pocałował. Zaczęli tańczyć. Robert był bardzo dobrym tancerzem. Mocno
trzymał partnerkę, zdecydowanie prowadził i nie mylił kroków. Tak jak w życiu. „Renata jest
wielką szczęściarą. Ja również” – pomyślała Marta.
– Gdzie zostawiłeś Renatę?
– Pilnuje mojej matki i Gretchen, żeby sobie nie wydrapały oczu. Kłócą się, gdzie
będziesz rodzić: w Wiedniu czy Krakowie.
Na ślub przyjechała z Australii Barbara, matka Roberta. Marta ją uwielbiała.
– Podobno jakiś kolega Marka wziął ją za twoją matkę, dziwiąc się, że wcale nie wygląda
na kobietę, która ma tak dorosłą córkę – uśmiechnął się Robert.
– Mark go podpuścił, bo wie, jak babcia lubi tego typu komplementy.
– I tak się dziwię, że pozwala mówić na siebie „babcia”. Iza, owszem, mieści się
w granicach wieku dozwolonych dla jej wnuczki, ale nie ty i Krzysiek!
Barbara Orłowska-Johannson, mimo przekroczonej siedemdziesiątki, nadal była piękną
kobietą i faktycznie nie wyglądała na swoje lata, często brano ją za siostrę Roberta.
Marta powędrowała oczami po sali, szukając Marka. Zauważyła go tańczącego z Bertą.
„Ta mimoza znowu się do niego klei”, pomyślała z niepokojem. Nietrudno było zgadnąć, że
Mark nadal nie był obojętny byłej narzeczonej. On również miał do niej sentyment i wcale tego
nie ukrywał. Podobno miłość do niej dawno mu minęła, ale zostały przyjaźń i szacunek. Mimo
zapewnień Marka Marta była zawsze zazdrosna o Bertę. O ich wspólne wspomnienia i wzajemne
rozumienie się bez słów. Zauważyła, że jedno wie, co myśli drugie – często Berta kończyła
mówić to, co chciał powiedzieć Mark. Mieszkali ze sobą trzy lata, ale znali się od dzieciństwa, bo
Berta była siostrzenicą Gretchen. Chociaż wyszła za mąż i urodziła dziecko, każdy postronny
obserwator mógł stwierdzić, że nie była szczęśliwa w małżeństwie. Jej mąż miał mało zalet,
a dużo wad. Do tych najgroźniejszych należało zamiłowanie do alkoholu i hazardu.
Prawdopodobnie właśnie te ułomności małżonka były powodem, że Berta nadal nie mogła
zapomnieć o byłym narzeczonym.
Marta przyjrzała się dokładnie kobiecie, chcąc obiektywnie ocenić jej urodę. Musiała
przyznać, że Berta była bardzo ładna… i zgrabna. I miała klasę – co najbardziej przeszkadzało
Marcie. Zawsze stosownie ubrana, rozsądna do bólu, inteligentna i oczytana. Krótko mówiąc –
dystyngowana młoda dama w każdym calu. Widać było dobre pochodzenie i duże pieniądze. Jej
rodzina należała do jednych z bogatszych w Wiedniu. Teraz Berta wspólnie z ojcem zarządzała
ich medialnym rodzinnym imperium.
Marta głośno westchnęła. Zmarszczyła brwi.
– Pozwoliłam mu zatańczyć z Tiną, ale nie z tym austriackim kasztanem – mruknęła. –
Zobacz, Robert, jak ta smętna nimfa patrzy na niego, jeszcze chwila i ściągnie dla niego majtki.
– Odkąd to jesteś tak zazdrosna o Marka? Nie poznaję cię.
– Lepiej dmuchać na zimne. Wystarczyła chwila mojej nieuwagi i Kulawa Wrona o mało
co nie zaciągnęła go do łóżka. Podejdźmy do nich, a ty zrobisz odbijanego.
Robert wyszedł na zewnątrz lokalu, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza.
– Piękne wesele – usłyszał głos Vicka Jurgena. – Zrobione z wielką pompą.
– To zasługa Gretchen, chciała pokazać swoim austriackim przyjaciołom, że Polska nie
jest już krajem Trzeciego Świata.
– No tak, nazwiska wielu z nich znajdziesz w czołówkach wiedeńskich gazet – westchnął
głośno Jurgen.
Zamyślił się. Po chwili znienacka zszedł na inny temat.
– Wiesz, Robert, w dzieciństwie, tuż przed pierwszą komunią modliłem się do Boga
o piłkę nożną, skórzaną „biedronkę”, taką, jaką mieli piłkarze. Ale jej nie dostałem, tylko
zegarek. Trochę później zrozumiałem, że Bóg działa inaczej. Wtedy ukradłem piłkę i prosiłem
Boga o przebaczenie. I tak już robiłem całe życie… – Zamilkł na chwilę. – Cieszysz się, co?
Zwyciężyłeś. Nie musiałeś nawet kiwnąć palcem, sam się wykończyłem. Musisz mieć cholerną
satysfakcję.
Orłowski spojrzał na niego i uśmiechnął się złośliwie.
– Nie kryję, że wiadomość o twoim bankructwie sprawiła mi dużą przyjemność.
A jeszcze większą, że rzuciła cię Jola. Do tego również nie przyłożyłem ręki.
– Wiem, to sprawka jej amerykańskiego szczeniaka i jego dziwki.
– Nie mów tak o Ance, ona nie jest dziwką – Robert zmarszczył brwi.
– To dziwka, obaj o tym wiemy. Owszem, sprawna w łóżku, ale tylko dziwka.
– Wiesz co, wolałbym, żeby to ona była tutaj zamiast ciebie – mruknął. – Anka otworzyła
oczy Joli i nie wiadomo, czy nie uratowała jej życia – powiedział chłodno.
Jurgen głośno się roześmiał.
– I tu się, Orłowski, mylisz. – Jego głos przybrał gorzkie brzmienie. – Naprawdę zależało
mi na Joli, jak na żadnej innej kobiecie. Byłoby nam ze sobą dobrze. Umiem sprawić, żeby
kobieta była przy mnie szczęśliwa. Dla twojej wiadomości – nie zabiłem swojej żony. Nie
mógłbym, była przecież matką Tiny. Nie powiem, że nie było mi to na rękę, ale jej nie zabiłem.
Owszem, w jakiś sposób też przyczyniłem się do jej śmierci, ale nie tak, jak myślisz. Przyznaję,
że przeze mnie się rozpiła i wpadła w narkotyki, ale to wszystko. Markus mnie nienawidzi, może
i ma powody, ale musi mnie tolerować ze względu na Tinę. Przekonaj go, że to nie ja
bezpośrednio doprowadziłem do śmierci jego matki. Chciałbym trochę naprawić z nim stosunki.
A jeśli chodzi o Kruczkowską, to dobrze wiesz, że zrobił to twój szkolny kumpel.
– Ale na twój rozkaz.
– Ja kazałem mu tylko posprzątać bałagan, który zrobił.
W tym momencie podbiegł do nich Krzysiek.
– Tato, zaczęło się! Adze odeszły wody.
Około północy kelner poprosił państwa młodych, żeby wyszli przed budynek, bo ktoś na
nich czeka.
Trochę zdziwieni zauważyli Ankę i Berta. Siedzieli na ławeczce przed hotelem. Bert
trzymał wielkie pudło. Poderwali się na widok młodych.
– Przepraszamy za najście, wpadliśmy tylko na chwilkę – usprawiedliwiał się Bert. –
Chcieliśmy dać wam prezent i podziękować. Dzięki tobie, Mark, Anne żyje. Nie wiadomo, jak by
się to skończyło, gdyby nie ty.
– Ależ niepotrzebnie się fatygowaliście!
– Zrobiliśmy sobie małą wycieczkę. W poniedziałek lecimy do Los Angeles. W trójkę,
mama też z nami leci.
– Ale wrócicie?
– Tak. Przecież mam tu firmę. Mama również chce mieszkać w Polsce.
Usiedli we czwórkę na ławeczce.
– Mark, od dawna zastanawiam się, skąd wiedziałeś, że mordercą był Patryk. Kogo jak
kogo, ale jego nigdy bym nie podejrzewał – powiedział Bert. – Rozmawiałem z nim wiele razy,
bo często odwiedzał Anne w szpitalu. Wydawało się, że jest bardzo przejęty jej losem.
– Ja też nigdy nie brałem go pod uwagę jako potencjalnego zabójcę – odparł Mark. – Od
początku nurtował mnie sposób usiłowania zabójstwa. Pasowało mi to do kobiety. Mężczyzna
nigdy by tak nie próbował zabić! Wymyśliły to dzieci. Patryk, mimo swych szesnastu lat, był
nadal pod pewnym względem dzieckiem… Kiedy rozmawialiśmy pod blokiem, przypomniała mi
się jego próba samobójcza, o której wspominał Woźniak, i słowa jednego wyrostka z twojego
bloku, Aniu. Nazwał go psycholem. Akurat zobaczyłem tego chłopca na ulicy i wtedy coś mi
w głowie zaiskrzyło.
– Jak pomyślę, co mogło się stać, gdybyście wtedy, ty i Robert, nie zjawili się przed
blokiem Anne, to nadal ciarki przelatują mi po plecach. – Bert wstrząsnął ramionami. – Lekarze
powiedzieli, że liczyły się sekundy, a ja miałem zamiar jeszcze wstąpić do kwiaciarni po kwiaty
dla Anne. Chwilę jeszcze rozmawiali o Patryku i o ich planach na przyszłość
– Nie wiecie najważniejszego, Krzysiek został ojcem. Ma syna. Cztery kilogramy
i sześćset gramów – oznajmiła Marta.
– Zaraz wyślemy mu gratulacje.
Pożegnali się.
Anka i Bert byli już przy samochodzie, gdy Mark sobie o czymś przypomniał. Postawił
prezent na ziemię i podbiegł do nich.
– Mam coś dla was – powiedział, wyjmując z portfela zafoliowane zdjęcie wydrukowane
z komputera. – Wydrukuję sobie nowe.
Bert spojrzał na parę uśmiechniętych obejmujących się staruszków na zdjęciu i przeczytał
napis: „Bo my urodziliśmy się w czasach, kiedy jak coś się zepsuło, to się to naprawiło, a nie
wyrzuciło do kosza”.
– Zapamiętajcie te słowa – uśmiechnął się Mark. – Ja i Marta też postaramy się je
zapamiętać. Wrócił do czekającej na niego żony i przytulił ją mocno do siebie. Obejmując się,
weszli do budynku. Na korytarzu zobaczyli Krzyśka. Stał w miejscu przeznaczonym dla palaczy.
– Już wróciliście z Robertem ze szpitala? – zapytała Marta.
– Tak. Weszliśmy drugim wejściem. Ojciec was szuka.
– Jak się czuje Aga? Widziałeś dziecko?
– Z Agą wszystko okay, ginekolog stwierdził, że jej macica jest idealna do rodzenia
dzieci. Zajęło jej to pół godziny. – Uśmiechnął się. – Pokazali mi małego. Podobno jest do mnie
podobny. Ma oczy Orłowskich – powiedział z dumą. – Wspaniały chłopak. – Na twarzy młodego
ojca widać było radość.
Marta spojrzała na zdjęcie, które Krzysiek trzymał w dłoni.
– Co robisz? Znów patrzysz na zdjęcie Wiki i do niej wzdychasz?
– Nie. Żegnam się z przeszłością – odparł. – Idźcie, zaraz tam przyjdę.
Wyjął z kieszeni zapalniczkę i podpalił zdjęcie. Patrzył, jak w popielniczce płomienie liżą
błyszczący papier i zamieniają go w popiół.
– Żegnaj Wika – szepnął.
Kiedy zdjęcie spłonęło, jeszcze raz spojrzał na to, co pozostało z fotografii. Smutno się
uśmiechnął, ale zaraz potrząsnął energicznie głową, jakby chciał przepędzić wspomnienia.
Wyprostował się, wciągnął głęboko powietrze do płuc i dołączył do czekających na niego
państwa młodych. Po chwili w trójkę weszli na salę, gdzie bawili się goście weselni.

Podobne dokumenty