Niebieska trawa (fragmenty) Im bliżej domu doktora
Transkrypt
Niebieska trawa (fragmenty) Im bliżej domu doktora
Niebieska trawa (fragmenty) Im bliżej domu doktora filozofii był Renato, tym mocniej narastał w nim niepokój. Czuł się skrępowany. Doktor był autorytetem, mówił takie mądre rzeczy, a on nie miał przy sobie Ernesto, który by go wspomagał. Ale cóż, plan to plan. Wiedział, że przekracza pewną granicę, ale nie chciał sprawić zawodu Ernesto. Nacisnął dzwonek u drzwi. Usłyszał: „Otwarte!”. Po wejściu dostrzegł doktora na tarasie. Stella miał na sobie fartuch, w ręku trzymał grabie niczym halabardnik pilnujący wejścia do zamku. – Dobry wieczór, panie doktorze. Ernesto mówił, że… – Tak, wszystko wiem, rozmawiałem z twoim przyjacielem – Stella przełożył grabie do lewej ręki, poprawił okulary i przywitał się z Renato. – Wejdź i usiądź w bibliotece. Napijesz się wina? – Nie, dziękuję, panie doktorze. Jako profesjonalny gracz nie mogę pić wina. – To ja się napiję, jeśli nie będzie ci to przeszkadzać… – Ale skądże, proszę bardzo – powiedział Renato i usiadł. Doktor ruszył do kuchni, a Renato dostrzegł jego owłosione plecy i te same kuse slipki, ledwo przykrywające pośladki, które widział podczas poprzedniej wizyty. Za chwilę karafka z białym winem stała już na stole, a doktor usiadł na krześle naprzeciw Renato. – A więc, Renato będziesz zawodowym graczem? – zaczął Stella. – Tak, panie doktorze. Niedługo mam podpisać kontrakt. – Wspaniale. Cieszę się, że komuś z Velo udało się przebić. Musisz rzeczywiście posiadać niezwykłe umiejętności, skoro trafiasz od razu do najwyższej ligi i to pomimo swego, jakby to powiedzieć… dojrzałego wieku. Dobrze, dobrze… – namyślał się przez chwilę Stella. – Bo widzisz Renato, umiejętność kopania piłki to jedno, a twoja, że się tak wyrażę, konstrukcja psychiczna to drugie… Renato siedział wyprostowany na krześle. Dłonie trzymał na kolanach, jak uczeń słuchający nauczyciela. – Mówił mi twój przyjaciel, że teraz będziesz musiał sobie poradzić z kibicami, z mediami i tak dalej. Rozmawialiśmy już wcześniej o byciu wolnym, ale, jak rozumiem, wchodzi też w grę kwestia asertywności, kwestia realizacji swojej woli. Ja, jakby ci to powiedzieć, nie jestem psychologiem, choć, rzecz jasna, trochę na ten temat czytałem… Doktor upił trochę wina z kieliszka. Renato milczał z wzrokiem utkwionym w rozmówcę. Wiedział, że jest na lekcji, którą musi odbyć, bo taki jest plan. Chciał tylko, żeby nie trwała zbyt długo. – Jakby tu zacząć? – zastanawiał się głośno Stella. W końcu uśmiechnął się i powiedział: – A więc dobrze. Muszę cię otworzyć, mój drogi. Muszę dojść do źródeł twojej nieśmiałości. Może byśmy porozmawiali o twoim dzieciństwie… albo inaczej, zacznijmy prościej… Co ci się ostatnio śniło? – Mnie? – odezwał się wyrwany z letargu Renato. – No właśnie, tobie? – No, sam nie wiem… – Śmiało, Renato, przypomnij sobie. Nawet jeśli jest to coś przykrego albo krępującego, powiedz śmiało. Wszystko, o czym będziemy tu mówić albo robić, pozostanie tylko między nami – uspokajał doktor. – No wiec mnie… mnie się śniła szafa – wyrzucił z siebie z trudem Renato. – Szafa? – doktor zdumiał się i poprawił okulary na nosie. – No, szafa – potwierdził Renato. – Ale jaka szafa? – No, taka zwykła szafa na ubrania. Doktor zamyślił się. Po chwili powstał i zaczął chodzić po pokoju. W końcu rzucił niespodziewanie: – Ale otwarta czy zamknięta? – Zamknięta, panie doktorze. – Aha – powiedział doktor bez przekonania i skierował wzrok na sufit. – Tak, tak… – powtarzał głośno sam do siebie. W pewnej chwili twarz mu pojaśniała, spojrzał na Renato i powiedział: – No oczywiście. Zamknięta szafa, no jasne. Słuchaj, Renato, to spróbujmy ją teraz otworzyć. Zobaczmy, co jest we wnętrzu tej szafy, co tam się kryje… – Ale mnie się śniła zamknięta szafa i klucza tam nie było. – Nie było? – powiedział zrezygnowany Stella. – Nie było. Doktor nalał wina do kieliszka i wypił go jednym haustem. Otarł dłonią usta i usiadł z powrotem na krześle. – A może miałeś jakiś inny sen? – zapytał bez przekonania. – Inny sen? – Renato zamyślił się na chwilę. – No miałem… ale… – Śmiało, Renato, śmiało! – ożywił się Stella. – No, sam nie wiem… – No mówże. – No, śnił mi się jeszcze but. Doktor uniósł głowę i chwycił dłonią oprawę okularów, jakby chciał mu się bliżej przyjrzeć. – But, powiadasz? – zapytał łamiącym się głosem. – But, panie doktorze. – Hmm… – westchnął Stella, gdyż to przekraczało możliwości jego interpretacji. – Coś mi jeszcze powiesz o tym bucie? – dodał, nie spodziewając się konkretnej odpowiedzi. – No taki z wysoką cholewką. – Z wysoka cholewką… – powtórzył załamany. – I sznurowadła pewnie zawiązane? – Zawiązane, panie doktorze. Dostrzegł, że jego wysiłki, by otworzyć duszę Renato, spełzły na niczym i tą drogą daleko nie zajdzie. Zaczął znów chodzić po pokoju, okrążać stół, a powiewający fartuch odsłaniał jego kolana i owłosione uda. W końcu napełnił winem kieliszek i upił połowę zawartości. – Musimy podejść do tego inaczej, mój drogi – stwierdził stanowczo. – Tak jak lęk wysokości najlepiej leczy się na szczycie drapacza chmur, tak i na nieśmiałość należy znaleźć podobny sposób. Przyjmijmy, że ja jestem wolny pozytywnie, a ty nie. Pokażę ci, co może zrobić taki człowiek samoświadomy, umotywowany, po prostu pewny siebie. Taki człowiek, mój drogi, może prawie wszystko. Może się nawet rozebrać publicznie, jeśli podjął taką decyzję. Jego wola jest ważniejsza niż kontekst kulturowy. Powiedzmy, że podejmuję taką decyzję teraz – doktor podszedł do Renato, zdjął fartuch i rzucił go na stół. Opuścił slipki na podłogę. – Widzisz, stoję przed tobą nagi i wcale mi to nie przeszkadza. – Renato poruszył się na krześle, na jego twarz malowało się zdumienie. – Ty zapewne miałbyś z taką decyzją kłopot. Czułbyś się skrępowany, ogarniałyby cię wątpliwości, a ja jako osoba wolna mogę tak przed tobą stać. I co? – zapytał. – I nic! – odpowiedział sam sobie. – Ale – chrząknął – idźmy krok po kroku, nie śpieszmy się. Czy ty możesz się na tyle przełamać, to znaczy poczuć się na tyle wolny, żeby teraz pogładzić mnie ręką po plecach? – No nie wiem… – Renato kurczył się na krześle. W końcu wyciągnął zdrętwiałą rękę w kierunku doktora, szybko przejechał nią po plecach, ledwie ich dotykając, i natychmiast ją cofnął. – A niżej? – zapytał doktor miękkim głosem. Renato dotknął palcem wskazującym pośladka i jak rażony prądem błyskawicznie cofnął dłoń. – A czy my, jako ludzie wolni, możemy iść krok dalej i… czy możesz mi położyć dłoń na udzie? Na jego wewnętrznej stronie? – zapytał doktor. – Przepraszam cię za moje przyrodzenie… no, że mi tak, no, jakby to powiedzieć… nabrzmiało. Ale ilekroć ktoś mi tam kładzie rękę, tylekroć tak się dzieje. – Ale ja, panie doktorze, jeszcze nie położyłem ręki… – powiedział cicho Renato. Zadzwonił dzwonek. – Zaraz! Zaraz! – krzyknął doktor. Porwał fartuch ze stołu i narzucił go na siebie w drodze do drzwi. Renato siedział zdębiały, miał chaos w głowie. – Luca? Ernesto? – usłyszał głos doktora. Za chwilę do biblioteki wkroczył żwawym krokiem Luca, a za nim, starając się nadążyć, Ernesto z rozanielonym wyrazem twarzy. – Słuchaj, co załatwiłem… – mówił Luca, podchodząc do stołu. – Klub organizuje imprezę dla sponsorów i my JESTEŚMY ZAPROSZENI! Tego samego dnia, przed imprezą, badanie lekarskie i podpisujemy KONTRAKT! – Brawo, brawo! – dobiegł głos doktora z sieni. – A te slipki, to twoje? – zapytał Luca, pokazując palcem na leżące przed Renato majtki. Zaległa cisza. Renato siedział jak sparaliżowany. – To pomoc naukowa – poinformował Stella, wchodząc do pokoju./…/ Renato szedł korytarzem, aż dostrzegł na drzwiach tabliczkę „Doktor Pacioli – Lekarz sportowy”. Zapukał. Nie usłyszał odpowiedzi. Nacisnął klamkę i nieśmiało zajrzał do środka. Na fotelu za biurkiem zobaczył mężczyznę w wieku osiemdziesięciu, czy może osiemdziesięciu pięciu lat, który albo spał, albo nie żył. Zza grubych okularów wyglądały zwrócone ku sufitowi białka oczu. Usta miał otwarte, głowę ułożoną na oparciu fotela, siwa grzywka spływała mu na czoło. Mężczyzna był nieruchomy, jego ręce bezwładnie spoczywały na udach. Nie było widać, aby oddychał. Blada cera wskazywała na odpływ krwi z mózgu, co mogło być wynikiem śmierci lub letargu. Mimo to Renato, trochę przestraszony, wszedł do pokoju. Otruty? zastrzelony? – przemknęło mu przez myśl. Za fotelem stał biały parawan. Na ścianach dostrzegł plakaty z zaleceniami dietetycznymi – rysunki fasoli, ciemnego chleba i ryb oraz ich wartości kaloryczne. Na biurku stosy papierów. Kilkukrotne chrząknięcia nic nie pomogły – doktor nie ożył. Renato zastanawiał się, czy nie wrócić do pokoju kierownika drużyny, gdzie siedzieli Luca i Ernesto, i nie wszcząć alarmu. W końcu powiedział głośno: – Dzień dobry, panie doktorze… Jego słowa te nie wywołały żadnej reakcji. Przysunął głowę do twarzy mężczyzny, lecz nie usłyszał oddechu. W końcu krzyknął mu do ucha: – Dobry wieczór! Białka ożyły. Usta zamknęły się na chwilę, by się za moment otworzyć. Z nieruchomego ciała wydobył się słaby głos: – Słucham? – To ja, Renato. Przyszedłem na badanie. – Roberto? Oczywiście, oczywiście – powiedział doktor, ciągle patrząc w sufit, z głową na oparciu fotela. Najwidoczniej toczył wewnętrzną walkę o powrót do rzeczywistości. – Masz szmery w sercu? – zapytał nagle, ożywając i prostując się na fotelu. – Chyba nie. – Dobrze, dobrze mój drogi – powiedział powoli doktor, patrząc przez grube okulary na sylwetkę gościa, którego postać nie nabrała jeszcze ostrości. – A więc, Roberto, nie masz szmerów? – powtórzył już trochę głośniej. – Chyba nie – odparł Renato. – Spójrzmy zatem do dokumentacji… – Ale ja… panie doktorze, jestem nowy… – powiedział Renato niepewnie. – Nowy, powiadasz… oczywiście, oczywiście. W porządku, to musi być gdzieś tu… – sięgnął po papiery leżące na wierzchu sterty dokumentów. Przez chwilę przerzucał kartki, przykładał niektóre z nich przed okulary i po analizie orzekł: – No, tak. Nie masz szmerów, Roberto. – Ale panie doktorze… – Szmery są najważniejsze, mój drogi Roberto. Czasami ledwo je słychać w stetoskopie, a potem duży wysiłek na boisku i zawał gotowy. Rozumiemy się? – Tak jest, panie doktorze – przytaknął Renato. – No wiec papierosów nie pal, alkoholu nie nadużywaj, bo będziesz miał szmery. – Ja, panie doktorze… – W porządku, Roberto, uważaj na siebie i nie przesadzaj… wiesz, o czym mówię? Bo ze szmerami nie ma żartów. Rozumiemy się? – Tak, panie doktorze – zgodził się Renato. – Ale…/…/ Ted Kowalski