Cały rozdział do pobrania w pliku PDF
Transkrypt
Cały rozdział do pobrania w pliku PDF
Zbigniew Theus Anna Maria Baranowska Małgorzata Wosińska Zbyszek: W 2013 roku minie 50 lat od momentu, kiedy to moi nieco starsi koledzy, mający po dwadzieścia kilka lat, postanowili po ukończeniu studiów i zakończeniu działalności w ZSP powołać Akademicki Klub Seniora. Jego symbolem jest grzyb, a obok niego cyferki „63”. To wtedy było zabawne przedsięwzięcie – zabawa w seniorów. Założony w 1963 roku Klub to przedłużanie naszej studenckiej młodości i aktywności. Anna Maria: Mówi się w Polsce, że ta nasza polityka to taka marna jest, często ludzie wyjeżdżają za granicę do pracy. Ale te wyjazdy utrudniają budowanie więzi, związków, relacji. Nie chciałabym być zmuszona przez realia finansowe do wyjazdu i szukania lepszego życia gdzieś indziej. Bo jak mówią: „wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma”. Małgorzata: Noszę też wiele spraw, o których nie mówię. Jak każdy wiem, jak może to być obciążające. Ale historia narasta i dławi. Staram się pamiętać o tym, że milczenie bywa tragiczne w skutkach. Może dlatego tak często czuję ten wewnętrzny sprzeciw i wtedy zaczynam mówić… Ale czy nie za późno? Zbyszek Przyjechałem do Poznania z małej wioski Pruszcz Bagienica, oddalonej od Tucholi o 18 km. W Poznaniu zjawiłem się po raz pierwszy w życiu na kursie przygotowawczym do egzaminów wstępnych na studia. Obowiązywała wtedy rejonizacja – kończyłem liceum pod Bydgoszczą w Koronowie – w związku z tym powinienem studiować na terenie województwa bydgoskiego. Ale Uniwersytet imienia Mikołaja Kopernika w Toruniu mi nie odpowiadał ze względu na patrona – astronoma i dlatego przyjechałem do Poznania. Chciałem studiować na uniwersytecie wieszcza. To miała być polonistyka albo historia. Wybrałem polonistykę, choć nie miałem wtedy jeszcze sprecyzowanych zainteresowań. Zupełnie przeciwnie do 75 Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła moich kolegów z akademika, którzy już wiedzieli, że są poetami, dziennikarzami, aktorami. Ja czułem się zagubiony. Nawet zastanawiałem się, czy nie spakować walizki i nie wrócić do domu. A potem studia humanistyczne i działalność kulturalna stały się moją pasją na całe życie. Muszę powiedzieć, że dużo zawdzięczam Zrzeszeniu Studentów Polskich. To była organizacja wszędzie obecna. W latach 60. należało do ZSP ponad 80% studentów. Wysiadając z pociągu, już w holu dworca PKP w Poznaniu natknąłem się na stolik z papierową tablicą: „Czekamy na studentów pierwszego roku”. Przy tym stoliku byli koleżanki i koledzy, którzy odpowiadali na pytania, na przykład: jak dojechać do akademika na ulicę Dożynkową 9. Na pierwszym roku ZSP pomagało we wszystkich studenckich sprawach, począwszy od tych podstawowych, jak akademik czy stypendia. Były stypendia tzw. ekonomiczne dla najuboższych, naukowe za wyniki w nauce, stołówkowe – zakup bonów na śniadania, obiady, kolacje w stołówkach studenckich po bardzo przystępnych cenach, stypendia mieszkaniowe. ZSP było dookoła. To właśnie od kogoś z tej organizacji otrzymałem zaproszenie na koncert dla studentów pierwszego roku do reprezentacyjnej sali koncertowej Poznania – auli UAM. Tam po raz pierwszy zetknąłem się z artystami studenckimi, z Teatrem Nurt. Śpiewali m. in.: Zdzisława Sośnicka, Bogdana Zagórska, Karolina Szyman, Zygfryd Klaus, Bogdan Dudek. Koncert prowadził Wacław Strykowski. Dzisiaj rzadko które wydarzenie artystyczne jest w stanie wprowadzić mnie w taki zachwyt jak ten koncert przed laty. Już na pierwszym roku moi koledzy założyli Teatr Ósmego Dnia. Ale ja się nie zaangażowałem – nie czułem się osobą, która może wyjść na scenę. Owszem, wszystko dookoła niesamowicie mnie frapowało, ich działalność w teatrze także. Wszystkiemu się uważnie przyglądałem, brałem udział w rozmowach – na przykład dotyczących repertuaru, finansowania, miejsca prób i premier itp. Nigdy nie tworzyłem zjawisk, działań stricte artystycznych. Byłem działaczem, organizatorem. Dzisiaj powiedziano by: animatorem. Moje kontakty i zaangażowanie się w ZSP zaczęło się od spraw przyziemnych, bytowych. To była organizacja bardzo pomocowa i samorządowa. Sytuacja materialna w moim domu rodzinnym nie była ciekawa – tylko tato pracował, był pracownikiem kolejowym, mama zajmowała się domem, wychowywaniem czworga dzieci, miałem troje rodzeństwa. W związku z tym musiałem od początku myśleć o samodzielnym utrzymaniu się. Na szczęście 76 Zbyszek | Anna Maria | Małgorzata życie studenckie było wtedy dobrze zorganizowane. Były, jak już wspominałem, różnego rodzaju stypendia, zasiłki losowe, w pozyskaniu których pomoc ZSP okazywała się nieoceniona. W pamięci pozostało mi gorzkie doświadczenie z mojej rodziny. Starsza siostra zdała egzamin na matematykę na UMK w Toruniu. Zapewne przez jakieś przeoczenie nie otrzymała stypendium. Rodziców nie stać było na opłacenie jej studiów – nie znali dokładnie, bo niby skąd, zasad przyznawania stypendiów, trybu odwoławczego od podjętych decyzji. Siostra ze względów materialnych musiała zrezygnować ze studiów. Rozpoczęła naukę w Studium Nauczycielskim i dopiero po latach kończyła studia magisterskie z matematyki w trybie zaocznym na UMK w Toruniu. Potem były kluby studenckie, nasze uczelniane: „Pod Maskami”, „Bratniak”, „Akumulatory”, a w nich studenckie grupy twórcze: teatry, kabarety, spotkania, dyskusje, wieczorki taneczne – zwane fajfami lub z angielska five, kluby środowiskowe „Nurt”, „Od Nowa”. Wciągnęły mnie sprawy kultury. Pamiętam, sąsiadujące z akademikiem, studenckie kino Kosmos w bloku G na Winogradach i w nim Dyskusyjny Klub Filmowy Fantom, premierę „Popiołów” Andrzeja Wajdy z udziałem twórców. Do dziś przechowuję autograf od Daniela Olbrychskiego: „…studentowi od studenta z pozdrowieniami…” – po latach, po poznańskiej premierze „Pana Tadeusza”, uzupełniony wpisem: „…dziadkowi od dziadka z pozdrowieniami…”. Otworzył się inny, aniżeli w Borach Tucholskich, świat – szeroki i z tamtej perspektywy ogromny, a ja, o dziwo, z pomocą organizacji studenckiej mogłem poczuć się w nim swojsko i bezpiecznie. To nowe studenckie życie było otwarte, dostępne dla każdego dzięki naszemu staremu, poczciwemu ZSP. To nasze dobre ZSP, które „było na trzy litery”, przestało istnieć w 1973 roku, kiedy dodano literę S, tworząc Socjalistyczny Związek Studentów Polskich. Oczywiście lęk był, dopadał chyba każdego. U mnie wiązało się to z odpowiedzialnością – nie wyobrażałem sobie, że mogę wrócić z niczym do mojego Pruszcza, że nie wykorzystam szansy, że czegoś nie zaliczę. Pierwsze dwa lata studiów bardzo rzetelnie się uczyłem. Ale było kilku kolegów, pochłoniętych działalnością w ZSP, którzy studiów nie ukończyli, nie napisali pracy magisterskiej lub pisali ją, już pracując zawodowo – z ogromnym mozołem po latach przerwy w nauce. W tamtych czasach studia nobilitowały i trudno było sobie wyobrazić osiągnięcia zawodowe bez dyplomu wyższej uczelni. Byli też świetni profesorowie, wychowawcy. Pamiętam – to był 1969 rok, jubileusz 50-lecia UAM – organizowaliśmy juwenalia i prof. Jarosław Maciejewski 77 Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła wiedział, że biorę udział w tych przygotowaniach. Nie zawsze przychodziłem na zajęcia dobrze przygotowany, nie zawsze miałem na seminariach wszystkie materiały do pracy magisterskiej, które byłem zobowiązany profesorowi przedłożyć. I powiedział mi przy okazji jednej rozmowy, że się ze mną założy: jeśli napiszę pracę do końca kwietnia, to on zorganizuje jej obronę jeszcze w maju, bo w czerwcu były juwenalia. Pamiętam, że spojrzał na mnie i powiedział: „Nie wierzę, że Pan nie zdąży”. Na napisanie pracy miałem dwa, może trzy tygodnie. Powiedziałem więc wszystkim, że teraz w nic się nie angażuję, tylko piszę pracę. I udało się! Miałem przyjść z gotową pracą w pierwszych dniach maja na godzinę 10 czy 11. Wcześnie rano jeszcze pobiegłem do introligatora, błagając, by na miejscu oprawił mi pracę. Przyniosłem ją jeszcze mokrą do profesora, a on serdecznie zaśmiał się do mnie i kazał położyć pracę na parapecie. „Przyłożymy ją książkami, żeby się okładki nie powyginały” – powiedział. Po tygodniu miałem już obronę. Najpierw w bibliotece robiłem notatki, a potem dyktowałem maszynistce. To było strasznie trudne. Nigdy nie udało mi się napisać długopisem ostatecznej wersji któregokolwiek rozdziału mojej pracy. Podczas dyktowania zawsze kusiło mnie, żeby zmieniać, tworzyć nowe wątki. Pani, która przepisywała na maszynie, musiała być bardzo cierpliwa i wyrozumiała. Z wdzięcznością dzisiaj o niej myślę. Rano, najczęściej w bibliotece, robiłem notatki, popołudniami i wieczorami dyktowałem, potem szedłem spać i od rana znów pisałem i jechałem dyktować. Najczęściej nasze prace magisterskie przepisywały panie prowadzące sekretariat Rady Uczelnianej ZSP. Pani Maria Lüty, nasza sekretarka, nie podjęła się przepisywania mojej pracy, bo wyprzedziło mnie w kolejce „po jej względy” wielu bardziej zapobiegliwych studentów. Z moim serdecznym przyjacielem umówiłem się, że wymienimy się egzemplarzami swoich magisterek. Jego egzemplarz jest doskonały, przepisywała jego pracę właśnie nasza droga, niezapomniana Pani Maria z Rady Uczelnianej ZSP. Pisałem o dramatach ludowych Władysława Ludwika Anczyca. Usiłowałem udowodnić, o zgrozo, że społeczne znaczenie dramatów Anczyca było większe niż dramatów Słowackiego. Wprawiłem profesora swoimi odkryciami w szczere zdumienie. Ale broniłem się, uzasadniając przewagę Anczyca nad Słowackim tym, że swoje utwory prezentował wiejskiej ludności, bezpośrednio się z nią kontaktując. Przekazywał dramaty objazdowym trupom aktorskim, często osobiście angażując się w ich pracę, które jeździły po wsiach i je wystawiały, wskazując chłopom na przykład niebezpieczeństwa masowej emigracji do Ameryki. To 78 Zbyszek | Anna Maria | Małgorzata było miłe, że mój promotor, prof. Jarosław Maciejewski, i recenzent, prof. Alojzy Sajkowski – nie wyrzucili mnie za drzwi z tymi moimi teoriami o wyższości dramatów Władysława Ludwika Anczyca nad dramatami Juliusza Słowackiego. Nasi profesorowie byli życzliwi i otwarci nie tylko na sprawy nauki, ale także na nasze studenckie pasje, często nie mające wiele wspólnego z programem studiów. Mieliśmy żywy kontakt z wielkimi naukowcami, od których czerpaliśmy wiedzę, ale też i z życzliwymi bardzo ludźmi pozwalającymi nam kształcić się w swoistej szkole życia, jaką było uniwersyteckie ZSP. Z pewnością można powiedzieć, że byliśmy znani w swoim środowisku uniwersyteckim. ZSP było wszechobecne – może idealizuję, ale rzeczywiście dużo się działo: i na polu kultury, i zwykłych spraw bytowych. Stołówki studenckie kontrolowały Studenckie Komisje Stołówkowe, akademiki – Rady Mieszkańców. Niesłychanie popularne były wówczas rajdy po Polsce, Rajd Zachodni po Wielkopolsce, wakacyjne zloty, złazy, wczasy wędrowne, wyjazdy zagraniczne studentów, prasa studencka, radiowęzły działające w każdym akademiku z programem przygotowywanym przez studentów, kluby. To wszystko niosło człowieka, każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Na uczelniach ZSP działało w grupach studenckich, Radach Wydziałowych, Radach Uczelnianych. W środowisku akademickim całego Poznania działalność koordynowała Rada Okręgowa przy ul. Żydowskiej 35, obok przy ul. Wielkiej 1 działał legendarny Klub Od Nowa. Obydwie instytucje w 1970 roku z okolic Starego Rynku „wyrzucili” życzliwi sąsiedzi – podobno byli wśród nich nawet Powstańcy Wielkopolscy – do ówczesnego Pałacu Kultury (dzisiaj Centrum Kultury Zamek), bo zachowywaliśmy się bardzo głośno. Na pierwszym i na drugim roku działałem w Radzie Wydziałowej na Wydziale Filologicznym UAM, zajmując się praktycznie wszystkimi sprawami: od stypendiów po juwenalia. Potem pracowałem w Komisji Informacji i Propagandy Rady Uczelnianej UAM. Kolejny szczebel „kariery” to Rada Okręgowa i tam w Komisji Kultury podjąłem jako wiceprzewodniczący RO ZSP pierwszą pracę etatową w marcu 1969 roku. Pracowałem do sierpnia 1970, do wyjazdu z Poznania do Kielc. W Kielcach, w zupełnie nowym środowisku kontynuacji aktywności studenckiej już nie mogło być. Kariera działacza studenckiego zakończyła się. Tam trzeba było zaczynać wszystko od początku, ale bardzo pomogło doświadczenie, umiejętności praktyczne i wiedza wyniesiona z uczelni, a jeszcze bardziej z ZSP. Koniec studiów przedłużony o ponad rok pracy – stażu w RO ZSP, zakończył 79 Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła piękny studencki okres mojego życia. Przyjaźnie i kontakty pozostały do dzisiaj, mimo że po moim powrocie do Poznania w 1975 roku nie było już ZSP. W środowisku studenckim działało SZSP, kontynuujące tradycyjne formy działania ZSP, chociaż była to już inna organizacja, niewątpliwie bardziej o politycznym charakterze. Na każdej uczelni były uczelniane kluby studenckie. Wstęp do nich mieli studenci z wszystkich uczelni. Legitymacja studencka to był dokument okazywany przy wejściu do klubu lub przy zakupie biletu wstępu na imprezę. Nie było tak, że na przykład klub „Pod Maskami” to mekka filologów – to był klub uniwersytetu, ale dla wszystkich studentów ze wszystkich uczelni. Kluby działały najczęściej w akademikach, konkurowały ze sobą ofertą programową. W bloku B na Winogradach, gdzie mieszkałem, był klub UAM „Bratniak”; w bloku G – „Nurt” – klub środowiskowy związany z Wyższą Szkołą Rolniczą, obok, w bloku F klub Wyższej Szkoły Ekonomicznej „Efik”. Każdy student mógł wybierać w każdym z klubów to, co go interesowało. Gdy oddawano do zamieszkania studentom nowe akademiki, ZSP otrzymywało w nich pomieszczenia na kluby. W czasie moich studiów oddano akademik „Jagienka” przy ul. Obornickiej – powstał w nim klub „Cicibór”. We wspomnianym już akademiku „Jowita” przy ul. Zwierzynieckiej Rada Uczelniana UAM otworzyła klub „Akumulatory”. Każda uczelnia miała kluby. Były one miejscami spotkań i różnych aktywności: od wieczorków tanecznych – nie było muzyki mechanicznej, do tańca grały zespoły studenckie – po kabarety, teatry, estrady poetyckie itp. Na wieczorki taneczne, czyli fajfy, trzeba było załatwiać specjalne pozwolenia i przydziały na sprzedaż piwa. Byli koledzy, którzy się w tym specjalizowali. Ktoś musiał wykonać takie całkiem przyziemne, chociaż i na swój sposób przyjemne zadanie. Kierownik klubu organizował: zespoły muzyczne, grające do tańca, bramkarzy, czyli wpuszczających i pilnujących porządku, ustalał próby dla artystów, rozliczał finanse w ZSP. Zorganizowanie imprezy, spotkania, baru wymagało niemałych umiejętności. Działały też nasze studenckie sądy koleżeńskie, rozstrzygające ewentualne konflikty. Studenci byli aktywni: jeśli ktoś grał na gitarze, to grał na fajfie; jeśli śpiewał – szedł do „Nurtu”; gdy chciał pisać, recenzować, to miał do dyspozycji prasę studencką; ktoś zdobył płytę – niósł ją do radiowęzła i robił audycję; ktoś inny z talentem zakładał kabaret itd. Było bardzo dużo propozycji i możliwości działania. Może po prostu nie mieliśmy innego wyjścia. Kabaret „Tey”, wcześniejszy „Klops”, narodził się 80 Zbyszek | Anna Maria | Małgorzata w radiowęźle studenckim WSWF (dzisiaj AWF). Trzeba było czymś wypełnić program radia i studenci wychowania fizycznego znakomicie sobie z tym poradzili. Okazali się świetnymi autorami tekstów, muzykami, kompozytorami, solistami i aktorami. W tym radiowęźle serwowano też przy okazji pracy twórczej przepyszne grzańce z „wina patykiem pisanego”, zwanego z poznańska korbolem. Pięknie brzmiała w czasie tych biesiad piosenka o akademikach WSWF, mieszczących się w poniemieckich barakach: „Nasze kochane baraczki, wkrótce porosną je krzaczki… Ale świat będzie o nich pamiętał, pamiętał wciąż”. Studenci z Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej, którzy chcieli grać jazz, trafiali do klubu, grali do tańca na fajfach, a potem do świtu własne aranżacje i kompozycje jazzowe. W klubach oglądało się w czarno-białych telewizorach – były trudno dostępne i nie każdy klub miał taki na stanie – głównie transmisje z imprez sportowych. Praktycznie telewizji w naszym życiu nie było, nie istniały wtedy komputery osobiste ani Internet. Z braku innych możliwości byliśmy, w pewien sposób, skazani na siebie, na to, co sami wymyślimy i co zorganizujemy. Na pierwszym i drugim roku czasu wolnego było mało. Na polonistyce podstawowy obowiązek to czytanie lektur. W semestrze ponad 100 pozycji. Pierwsze lata studiów to gramatyka historyczna, język staro-cerkiewno-słowiański, gramatyka opisowa. Więc trzeba było się uczyć, ale nigdy nie było tak, że tylko nauce się poświęcaliśmy. Niesamowicie zdyscyplinowanym studentem był mój kolega z roku Staszek Barańczak. Zdawał wszystkie egzaminy na 5. Był nieprawdopodobnie zdolny, ale i świetnie zorganizowany. Literatura była jego pasją. Wydał pierwszy tomik poezji: „Korekta twarzy” w ZSP, zdobył za wiersz „Pajęczyna” ogólnopolską nagrodę „Czerwonej róży” na Festiwalu Kultury Studentów w Krakowie w 1969 roku. Angażował się też w działalność Teatru Ósmego Dnia. Ten skupiony miłośnik literatury, poeta, angażował się na studiach w różne działania, a po latach był jednym z twórców, założycieli KOR. W piosence Jacka Kleyffa nazwani zostaliśmy „Pokoleniem czapki studenckiej 1968”. Nosiliśmy czasami te białe czapki studenckie z czarnym daszkiem. Każda uczelnia miała otok czapki w innym kolorze – mój UAM w kolorze niebieskim. W marcu 1968 roku w nasze studenckie życie brutalnie wkroczyła polityka. Dotarła do nas nieprawdopodobna informacja, że w Warszawie milicja pobiła studentów, że miały miejsce demonstracje w związku ze zdjęciem z afisza Teatru Narodowego „Dziadów” w reżyserii Kazimierza Dejmka z Gustawem Holoubkiem w roli głównej. Nie było wiadomo, co się dzieje. Mówiło się, że 81 Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła „Dziady” były antyradzieckie. Nie było takich środków komunikowania jak dzisiaj. Potem demonstracje studenckie w Poznaniu, pałowanie studentów przez milicję na Placu Adama Mickiewicza i na ulicy Winogrady tuż przy Cytadeli. Demonstracje siły – przejazdy obrzucanych jajkami pojazdów milicyjnych przed akademikami przy ul. Dożynkowej. Pierwszy odruch w ZSP to nie ładować się w awantury, żeby nie wylecieć ze studiów. Organizowaliśmy w klubach spotkania wyjaśniające ze studentami z udziałem profesorów. Prosiliśmy, by nie dać się sprowokować, nie wychodzić na demonstracje. Część kolegów się buntowała, uważała nas nawet za reżimowych sprzedawczyków. Chodziło jednak, moim zdaniem, wtedy o to, by studentom nie wyrządzono krzywdy, by nie relegowano nas ze studiów. Sytuacja, jak na moje ówczesne doświadczenie życiowe, była irracjonalna, niezrozumiała: kto za tym wszystkim stoi?, kto odpowiada za to, co się wydarzyło? I jeszcze ten brak informacji… Po wakacjach okazało się, że nie ma wśród nas naszej koleżanki Ruty Z. Wcześniej nawet przez myśl mi nie przyszło, że Ruta była Żydówką. Nikogo do tej pory nie interesowało jej nietypowe imię, nazwisko – po prostu koleżanka, studentka, jedna z nas. Była z nami na roku, a teraz już jej nie ma, nie ma jej nowych wierszy. Nie wróciła na studia, podobno musiała wyjechać do Izraela. Nigdy już jej nie spotkałem, nie miałem okazji zapytać, co tak naprawdę się wtedy z nią działo. Została tylko ta ogólnie dostępna wiedza o przymusowym wyjeździe wielu Polaków pochodzenia żydowskiego z mojej i ich ojczyzny do Izraela, dlatego że były wydarzenia marca’68. W tym samym 1968 roku polityka po raz drugi wtargnęła w moje życie. W lipcu odbywaliśmy miesięczny, obowiązkowy obóz wojskowy, którym kończyło się czteroletnie szkolenie wojskowe studentów. Po obozie, w stopniu kaprala podchorążego przechodziliśmy do rezerwy. Z żołnierzami służącymi w jednostce, którzy byli dowódcami naszych studenckich drużyn, umawialiśmy się nazajutrz na pożegnalne piwo. Rano okazało się, że naszej jednostki nie ma w koszarach, nie ma też naszego kumpla kaprala Janka, z którym mieliśmy wypić to pożegnalne piwo. Później dowiedzieliśmy się, że ta goszcząca nas na obozie wojskowym jednostka wojsk zmotoryzowanych wylądowała w Czechosłowacji i tam z sojusznikami z Układu Warszawskiego przywracała socjalistyczny porządek. Kapral Janek opancerzonym transporterem pojechał do Pragi, nie zdążył wypić z nami piwa. Po obozie, niczego jeszcze nieświadomi, polecieliśmy – ja pierwszy raz w życiu leciałem samolotem – na wycieczkę studencką do Paryża. A tam, nazajutrz 82 Zbyszek | Anna Maria | Małgorzata po przylocie, pod naszymi oknami manifestacja studentów. Słyszymy w tłumie język słowiański – przechodziły dziewczyny, Czeszki. Pytamy, co się dzieje, a one – do dzisiaj pamiętam ten zdecydowany i niemal agresywny ruch ręką do torebki, z której wyjęły gazetę, pokazały nam fotografię czołgu z białym orłem na pancerzu pod pomnikiem Karola w Pradze. Tam w Paryżu, w oczekiwaniu na spotkanie z wielkim nieznanym nam światem, poczuliśmy się okupantami… Ten palec dziewczyny, wskazujący polski czołg, jednoznacznie dowodził, że tymi okupantami jesteśmy naprawdę. Studenci francuscy manifestowali i protestowali przeciwko zajęciu przez wojska Układu Warszawskiego Czechosłowacji. My, realizując program wycieczki, poszliśmy zwiedzać Paryż. Jak większość moich kolegów nie pasjonowałem się polityką, nie byłem świadomy też do końca tego, co się wokół mnie dzieje. Pytałem sam siebie, kim jestem. Czy tkwię w systemie reżimowym, namawiając kolegów, by nie wychodzili na demonstracje, bo wylecą ze studiów? Czy to ja okupuję Czechosłowację? Po której jestem stronie? W szkole w Pruszczu dużo mówiło się o okupacji, w liceum wojna, okupacja, polityka zupełnie mnie już nie obchodziły, a potem na studiach były ważniejsze rzeczy – a tu nagle takie doświadczenia na przestrzeni zaledwie kilku miesięcy. Dużo rozmawiałem jako dziecko z moim ojcem o wojnie, pytałem go, kto do kogo strzelał i dlaczego. Ojciec powiedział mi, że jak w myślach przechodzi po wszystkich domach w naszej wsi, to w każdej rodzinie znajduje nieobecnych, tych, którzy nie wrócili do swoich domów. Na Syberii z naszej wsi pozostało więcej ludzi, aniżeli tych, którzy zginęli w walce z Niemcami. Nieważne gdzie, nawet z czyich rąk, ale zginęli. To powinienem zapamiętać, powiedział mój tato, tyle wiedzieć o wojnie. W Paryżu wróciły do mnie te słowa. Zrozumiałem, jak niewielki mamy wpływ na to, co dzieje się w życiu: biją studentów, kolegów, przyjaciół, dziewczyna z Pragi pyta, co nasze wojska robią w jej ojczyźnie, manifestacja w Paryżu, pochód robotników w Poznaniu, którzy wołali do nas, stojących przed akademikiem: „studenci do nauki, pisarze do piór, syjoniści do Syjonu”. Rację miał Antoni Słonimski, cytując własnego ojca: „Jeśli nie wiesz, jak należy się w jakiejś sytuacji zachować, na wszelki wypadek zachowuj się przyzwoicie”. W Paryżu było nas około 20 studentów, głównie z Poznania. Organizatorem wycieczki był Almatur – studenckie biuro podróży, agenda Rady Naczelnej ZSP. Koszty, stosunkowo niewielkie jak na tak atrakcyjny w tamtych czasach wyjazd, ponosili uczestnicy. Pieniądze na wakacje oszczędzało się, zdobywało przez cały rok. Problemem były dewizy – waluta krajów zachodnich. Na specjalne 83 Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła zezwolenia, poświadczenia wyjazdu, otrzymywało się książeczkę walutową, konto dewizowe i 10$ kieszonkowego na 10-dniowy pobyt w Paryżu. Te legalne dolary kupowało się w banku za grosze, a czarnorynkowe – dostępne tylko u „cinkciarzy” – były bardzo drogie. Drżało się ze strachu, że celnik może, zdobyte z trudem za wielkie pieniądze, dolary skonfiskować. Nikt nikomu nie zwierzał się, ile i w jaki sposób przemyca. W każdej grupie wyjeżdżających na Zachód podobno był „opiekun” – współpracownik służb specjalnych i to on mógł, za takie „przestępstwo” zniszczyć studentowi karierę (groziło nawet skreślenie z listy studentów), zszargać opinię na uczelni, pozbawić szans na kolejne wyjazdy. Wycieczki zagraniczne były nagrodą za działalność społeczną. Przyznawanie tych wyjątkowo atrakcyjnych wyjazdów zagranicznych przez specjalne komisje w Radach Uczelnianych, a potem w Radzie Okręgowej ZSP, trwało kilka dni i nocy. Towarzyszyły temu niemałe emocje. Ci, którzy się nie zakwalifikowali, uważali, że to my, działacze z ZSP, tej szansy ich pozbawiliśmy. Wino nad Sekwaną? No co ty, za co? Nie wiem, czy nasze całe legalne kieszonkowe starczyłoby na lampkę wina w paryskiej kawiarence. Mieliśmy zapewnione spanie w akademiku i wyżywienie w stołówce. Przed tą stołówką sprzedawaliśmy nasze bony obiadowe. Za obiad studencki można było „u Żyda” lub na Pchlim Targu kupić koszulkę polo, kolorowy golf, koszulę non iron i to w paski. Nigdy w życiu nie byłem tak szpanersko ubrany jak po powrocie z Paryża. Trochę też tych ciuchów sprzedałem kolegom w akademiku, by zwrócić pożyczone na wyjazd pieniądze. Chodziliśmy nocami po tym przepięknym Paryżu pieszo, głodni, bo oszczędzaliśmy. Żal było wydawać pieniądze na metro. Mimo tego to był niesamowity i niezapomniany wyjazd – te wrażenia i nastrój. Nie wadziło nam, że się nie napijemy wina. Były też atrakcje wynikające z programu wycieczki. Pamiętam, jak nieomalże jednogłośnie zdecydowaliśmy, że rezygnujemy ze spektaklu w teatrze dramatycznym na rzecz kabaretu – albo do Casino de Paris albo do Foliberjer – dziś nie pomnę, gdzie byliśmy. A śp. Janusz Nyczak, późniejszy wybitny poznański reżyser teatralny, na studiach kierownik teatru Nurt, był siny z żalu – nie mógł zrozumieć, co my chcemy znaleźć w podłym kabarecie. Mieliśmy miejsca na trzecim czy czwartym balkonie. Ktoś zdobył lornetkę i okazało się, że na scenie tańczyły nie młode, śliczne dziewczyny, ale mocno starszawe panie. Musieliśmy oczywiście zobaczyć też słynny Plac Pigalle. Takich atrakcji jak tam i tych z kabaretów nie sposób 84 Zbyszek | Anna Maria | Małgorzata było w naszej socjalistycznej ojczyźnie uświadczyć. Inny, niewyobrażalny świat i nieprawdopodobne emocje. Co z wakacjami? Po pierwszym roku pojechałem na wakacje do domu, do pracy. Musiałem pomagać rodzicom. Tylko na kilkanaście dni wybrałem się z dwoma przyjaciółmi w Bieszczady, pociągiem, z plecakiem i namiotem. Następne wakacje po drugim roku to praca w domu i w charakterze wychowawcy na koloniach dla dzieci. Trzecie wakacje przepracowałem w Międzynarodowym Hotelu Studenckim, zorganizowanym przez ZSP w akademiku „Hanka Sawicka”. Tam przyjmowaliśmy grupy studentów zagranicznych, przyjeżdżających do Poznania. Organizowaliśmy dla nich program pobytu – zwiedzanie miasta, zabytki, Rogalin, Kórnik i, obowiązkowe wtedy, zwiedzanie zakładu pracy. Byliśmy dumni, że udało się załatwić Goplanę, nie Cegielskiego czy ZNTK. Nasi zagraniczni koledzy byli zgodnie z programem w zakładzie pracy, zobaczyli, jak się u nas pracuje, a przy okazji degustowali naprawdę bardzo smaczne wyroby czekoladowe. Przy MHS działał klub studencki – jedyny czynny w wakacje. Teoretycznie głównie dla gości zagranicznych, ale także dla naszych studentów. Atrakcji było mnóstwo, a przy okazji można było zarobić trochę pieniędzy na studenckie potrzeby. Były też atrakcyjne wyjazdy krajowe, m. in. do słynnego na owe czasy ośrodka wczasów studenckich nad morzem w Rowach koło Słupska. To były turnusy artystyczno-kulturalne. Tam się działo! Rowy to było magiczne miejsce. Wakacje dla studentów to także turystyka piesza, obozy wędrowne po Polsce, rajdy, obozy kół naukowych. Wszystko w znaczący sposób nie tylko organizowane przez ZSP, ale i wspierane finansowo. Zrzeszenie dysponowało także własnymi, tanimi schroniskami na terenie kraju. W Wielkopolsce działa do dzisiaj, chociaż już na innych zasadach, „Chata Zbójców” w Bucharzewie, wybudowana staraniem Biura Wczasów i Turystyki studenckiej agendy ZSP Almatur w Poznaniu w 1970 roku. Oczywiście doskwierał nam również w czasie letnim brak pieniędzy, a także widmo czekających po wakacjach egzaminów poprawkowych. Ja nie byłem dobrym studentem. Jedne z najpiękniejszych wakacji popsułem sobie, na własne życzenie, niezdanym egzaminem z wojska. Zwyczajnie miałem dosyć i nie chciało mi się tracić czasu na naukę składania i rozkładania, i to jeszcze na czas, ckm-u (ciężki karabin maszynowy). Pozostał ten koszmar na po wakacjach. Nie zdałem też gramatyki historycznej w pierwszym terminie, ale zdążyłem zaliczyć ją jeszcze przed wakacjami w czerwcu. 85 Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła Mieszkałem u kolegi, który też nie zaliczył, jedliśmy chleb ze smalcem, uczyliśmy się gramatyki i zdaliśmy poprawkę, a potem wolność i wakacje. Mieliśmy co drugi rok długie, bo trwające aż 4 miesiące wakacje. Nasza uczelnia musiała oddawać w czerwcu akademiki na noclegi dla gości wielkiego w owych czasach wydarzenia w Poznaniu, jakim były Międzynarodowe Targi Poznańskie. Studenci na targach zarabiali też niezłe pieniądze. Pracę załatwić można było przez Studencką Spółdzielnię Pracy „Akademik” przy Radzie Okręgowej ZSP. W spółdzielni można było uzyskać różne możliwości dorobienia do stypendium przez cały rok. Jakie to uczucie, kiedy się kończy studia? Strachu, że nie będę miał pracy nie było. Przy każdej uczelni działał urząd pełnomocnika do spraw zatrudnienia i tam można było otrzymać propozycję pracy. Były nawet na niektórych uczelniach nakazy pracy. Największym problemem była smutna konieczność wyjazdu z Poznania. Poznań był miastem zamkniętym dla przyjezdnych. W akademiku byliśmy zameldowani na pobyt tymczasowy. Ja miałem szczęście, ponieważ pierwszą moją pracę zawodową rozpocząłem pod koniec studiów w Radzie Okręgowej ZSP i otrzymałem od Prezydenta miasta tzw. przyrzeczenie stałego zameldowania w Poznaniu. Bez takiego dokumentu nie było możliwe zatrudnienie etatowe czy zapisanie się do kolejki po mieszkanie w spółdzielni mieszkaniowej. Mieliśmy mądrego i przewidującego szefa w RO ZSP. Zanim podpisał ze mną i z moim kolegą umowę o pracę, załatwił nam przez Studencką Spółdzielnię Pracy „Akademik” bardzo dobrze płatną pracę w fabryce „Silnik”. Pracowaliśmy przez trzy zmiany non stop. Nie wiem, jak to wytrzymaliśmy, ale zarobiłem przez te trzy zmiany czterokrotnie więcej pieniędzy, aniżeli wynosiła pensja mojego ojca. Ten nasz szef, zarazem przyjaciel, Eugeniusz Mielcarek (późniejszy przewodniczący Rady Naczelnej ZSP), zapewnił nam także pożyczkę w SSP „Akademik” i razem z tymi zarobionymi pieniędzmi dysponowaliśmy kwotą około 12 tysięcy złotych. Straszne pieniądze jak dla nas. Nie wolno było nam przeznaczyć ich na nic innego, jak tylko na wkład członkowski do spółdzielni mieszkaniowej na przyszłe mieszkanie. Nie myślałem wtedy o przyszłości, bardziej o tym, na jakie przyjemności i atrakcje można by przeznaczyć taką kasę. Byłem niedojrzały. Dopiero później, kiedy założyłem rodzinę, doceniłem troskę mojego pierwszego pracodawcy o naszą przyszłość. Dzięki niemu w 1975 roku otrzymałem mieszkanie w Poznaniu. Tak więc i pomyślną przyszłość mojej rodziny zawdzięczam w dużej mierze Zrzeszeniu Studentów Polskich. 86 Zbyszek | Anna Maria | Małgorzata W 2013 roku minie 50 lat od momentu, kiedy to moi nieco starsi koledzy, mający po dwadzieścia kilka lat, postanowili po ukończeniu studiów i zakończeniu działalności w ZSP powołać Akademicki Klub Seniora. Jego symbolem jest grzyb, a obok niego cyferki „63”. To wtedy było zabawne przedsięwzięcie – zabawa w seniorów. Dzisiaj, po prawie 50 latach, kiedy ZSP już nie ma – nasz AKS trwa i ma się dobrze. Założony w 1963 roku Klub to przedłużanie naszej studenckiej młodości i aktywności. Spotykamy się. Klub liczył kiedyś ok. 500 członków, prawie 100 już nas opuściło i organizuje Zrzeszenie w zaświatach. W gronie około 300 osób regularnie wymieniamy korespondencję, spotykamy się kilkanaście razy w roku na różnych imprezach, na przykład na ABS-ach, czyli Akademickich Balach Seniora. Przywołam tylko niektóre hasła balowe: „Na początku był chaos”, „U Pancerniaków – bal generalski”, „Zgaś zbędną żarówkę” (1979), „Feralny i Nadzwyczajny” (1980 i 1981), „Pożegnalny” (1984), „Witamy w nowej epoce” (1989), „Dobroczynny” (1991), „Sex Bal” (1992), „WBK, czyli Wielkopolski Bal Kredytowy” (1993), „Wydział dzienny studiów nocnych” (1996), „Bal obrońców wartości” (1998), „Gala 2000”, „Odyseja 2001”, „Bal ostatniej szansy SOS” (2002). Spotykamy się też wiosną na majówkach, jesienią na grzybobraniu, rajdach, imieninach, jubileuszach Klubu i ZSP, benefisach. Organizujemy wycieczki krajowe, m. in. każdego roku do Biebrzańskiego Parku Narodowego, na procesję Bożego Ciała w Łowiczu, szlakami Zamków Śląskich, Krzyżackich i Mazurskich, kościółków drewnianych w Polsce i w Wielkopolsce, w Beskidy, Pieniny, Tatry, Bieszczady. Są też wycieczki zagraniczne, m. in. do Zimbabwe, Pekinu, na Litwę, Białoruś, Ukrainę, do Rzymu – 12 grudnia 2004 roku w Watykanie papież Jan Paweł II przyjął dary od AKS: miniaturę Pomnika Grzyba i udzielił w czasie prywatnej audiencji apostolskiego błogosławieństwa Klubowi. Zorganizowaliśmy i uczestniczyliśmy w wielu koncertach, m. in.: orkiestry kameralnej naszej koleżanki Agnieszki Duczmal „Amadeus”, w kilku edycjach Gali Piosenki Biesiadnej, realizowanych przez klubowiczów: Zbigniewa Górnego i Krzysztofa Jaślara, emitowanych w TVP; w wystawach i wernisażach naszych klubowych artystów plastyków, w premierach teatralnych Teatru Gnieźnieńskiego, Teatru Nowego i Polskiego w Poznaniu; dzielimy się opłatkiem i śpiewamy kolędy przed Bożym Narodzeniem, święcimy w senioralnej gromadzie potrawy na Wielkanoc. Pamiętamy o tych, którzy od nas odeszli – organizujemy Zaduszki Ekumeniczne w miejscu, odrestaurowanego staraniem AKS, dawnego cmentarza ewangelickiego w Bucharzewie, nieopodal zbudowanej przez nas 42 lata temu stanicy studenckiej „Chata Zbójców”. Braliśmy udział 87 Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła w renowacji cmentarza Zasłużonych Wielkopolan w Poznaniu, ufundowaliśmy w „naszym” kościele na Wzgórzu św. Wojciecha witraż z podobizną społecznika i filantropa, wielkiego Wielkopolanina Edmunda Bojanowskiego. Czynnie wspieramy budowę Zamku Królewskiego na Górze Przemysła w Poznaniu. W Noc Sylwestrową 2000/2001 roku cztery sekundy po północy odsłanialiśmy w Sierakowskim Parku Krajobrazowym w Łężeczkach k. Chrzypska pierwszy na kuli ziemskiej pomnik w III Tysiącleciu – Pomnik Grzyb 63. Tak więc „zabawa trwa…”. Jej ślady zawarte są w wydawnictwach klubowych: „Almanach AKS Poznań 1989”, w albumie z 2003 „Akademicki Klub Seniora w Poznaniu w 40-lecie działalności”, monografiach naszych klubów studenckich „Nurt” i „Od Nowa”. A więc „niech żyje bal”. Nasz studencki bal ma szanse jeszcze trwać, aż do chwili, kiedy przepali się ostatnia żarówka, zgaśnie światło, orkiestra przestanie grać, odłoży instrumenty zadziwiona, że gości nie ma na sali…, poszli do niebiańskiego baru. Zbigniewa Theusa wysłuchała: Anna Maria Baranowska Opowieść spisała: Anna Maria Baranowska, zredagował: Zbigniew Theus Anna Maria Poznań jest dla mnie drugim miastem studenckim. Po maturze w 2006 roku poszłam na studia do Torunia na Uniwersytet Mikołaja Kopernika, Wydział Nauk Historycznych, kierunek Stosunki Międzynarodowe. Dostałam się też na Kulturoznawstwo na Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu, ale pod wpływem impulsu, myśli, że przecież nigdy nie byłam w Toruniu, poszłam tam na studia. Toruń jest miastem typowo studenckim, przynajmniej dla mnie i moich znajomych z roku. Jest miły, mały, łatwy do poznania i polubienia. Wszędzie jest blisko. Zauważa się działania UMK w kierunku tego, aby wydziały koncentrowały się na kampusie, który jest na ulicy Gagarina, gdzie znajduje się biblioteka uniwersytecka, wiele wydziałów i wciąż powstają nowe. Są tam też akademiki, klub OdNowa, w którym od 1958 roku odbywają się wydarzenia kulturalne – od koncertów, przez spektakle, wyświetlanie filmów, spotkania dyskusyjne itd. W Toruniu mieszkałam w mieszkaniach studenckich z ludźmi z różnych kierunków: historii sztuki, filologii włoskiej i innych. Krąg znajomych ze studiów był duży. Często spotykaliśmy się na seansach w kinach studyjnych: 88 Zbyszek | Anna Maria | Małgorzata Orzeł lub Nasze Kino, dyskutowaliśmy, czytaliśmy te same książki i artykuły po to, aby wymienić zdanie. Przez to, że Toruń jest mniejszym miastem od Poznania, studenci są bardziej widoczni, to dla nich organizowane są imprezy, otwierają się puby. Dla mnie jednak był za mały. Gdzieś w połowie drugiego roku chciałam wyjechać, na chwilę, na semestr. Starałam się o wyjazd w ramach programu MOST – jest to program wymiany studentów w obrębie uczelni polskich, można jechać na inny uniwersytet na semestr czy na cały rok, tam zaliczyć egzaminy i w przypadku dużych różnic programowych nadrobić braki w późniejszych semestrach. Moim pomysłem był wyjazd na IV semestr studiów do Gdyni na Wyższą Szkołę Marynarki Wojennej, gdzie stosunki międzynarodowe są jednym z dwóch kierunków cywilnych. Otrzymałam nawet zgodę rektora WSMW, jednak władze uczelni nie wyraziły zgody na mój wyjazd. Chyba dość skutecznie ta decyzja zraziła mnie do UMK, przy najbliższej okazji złożyłam podanie o wyjazd w ramach programu ERASMUS i wyjechałam. Spędziłam V semestr w Aix en Provence, na południu Francji, niedaleko Marsylii, na uczelni Université de Provence Aix-Marseille I. Pojechałam do Francji, bo w liceum uczyłam się języka francuskiego. Mam też rodzinę we Francji, wiedziałam więc, że w razie problemów będę miała do kogo zwrócić się o pomoc. Mój pobyt na południu Francji trwał od września do lutego na przełomie lat 2008/2009. Gdy wyjeżdżałam, byłam pewna, że to jest dla mnie proste, łatwe, że jestem w stanie żyć poza Polską, że przecież będę mieszkać za granicą po studiach. To przeświadczenie było bardzo mylne. Okazało się, że to doświadczenie jest dla mnie bardzo trudne, że nie umiem się odnaleźć, a poznawanie ludzi nie jest tak łatwe jak w Polsce, że jednak jest ta bariera językowa. Oczywiście z czasem to się zmieniało, jednak takie było pierwsze zderzenie z rzeczywistością. Odkryłam swoją niewiedzę, nieznajomość języka w stopniu wystarczalnym, aby z odwagą się odezwać, zapoznać z kimś. To było bardzo trudne, bo zawsze myślałam, że jestem osobą otwartą, wesołą, że łatwo nawiązuję kontakty. Z czasem, gdy poznawałam więcej studentów – Erasmusów, życie było coraz ciekawsze, było coraz więcej wycieczek po regionie, nad morze itd. Spotykałam się przede wszystkim z innymi studentami, którzy przyjechali do Francji na wymianę, na semestr czy dwa. Ale także ze studentami z państw Ameryki Południowej czy Środkowej, którzy przyjechali tam na całe studia. Poznawanie Francuzów i zaprzyjaźnianie się z nimi było dla mnie bardzo trudne. Wydaje mi się, że Francuzi nie lubią rozmawiać 89 Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła z osobami, które nie mówią biegle po francusku, że jest wtedy blokada, mur. Nie traktują rozmówcy poważnie, choć sami rzadko mówią w języku obcym, choćby na poziomie komunikatywnym. Odnoszę wrażenie, że wychowani są już w takim przeświadczeniu o wielkości i wspaniałości Francji, i wszystkiego co jest z nią związane – kulturą, polityką, kuchnią itd. To tworzy dużą barierę, a ich egocentryzm sprawia, że odnosi się wrażenie, że nie są zainteresowani rozmową, poznaniem innej osoby – przynajmniej ja tak to odbierałam. Do dziś, spośród poznanych wtedy osób, mam stały kontakt z dwiema Polkami, które zostały we Francji, oraz z dwiema Irlandkami i Niemcem. Te kontakty są dla nas ważne i wkładamy sporo energii, aby utrzymać je na poziomie zainteresowania i świadomości tego, co się dzieje u drugiej osoby. Na szczęście jest Facebook i skrzynki pocztowe, Skype – to wszystko ułatwia kontakt. Erasmus daje szansę poznania wielu osób z różnych krajów i skonfrontowania wiedzy o świecie. Dużym zaskoczeniem dla mnie było to, że Niemcy są tak sympatyczni i otwarci, a ich wiedza i znajomość języków obcych są wręcz onieśmielające. Są niezwykle zdolnymi, uśmiechniętymi i szalonymi ludźmi. Bardzo fajnie buduje się relacje z osobami z Ameryki Południowej – są bardzo rodzinni, taneczni i rozśpiewani, widać jednak, że lubią trzymać się siebie nawzajem, że mało jest osób na stałe wchodzących do tej grupy z innych krajów. Często mówi się, że Erasmus to czas imprezowania, wydawania pieniędzy i podróży. I tak jest. W dużej mierze. Jednak te wszystkie wydarzenia, działania, w moim przypadku niosły jakieś informacje o mnie, o ludziach. Bardzo się cieszę, że zdecydowałam się na ten wyjazd, że w ogóle miałam taką szansę. Powrót do Torunia na ostatni semestr wcale nie był taki straszny. Cieszyłam się, że wracam do Polski. Tęskniłam za bulwarami nad Wisłą, za ulubioną biblioteką, za ludźmi. Ostatni semestr w Toruniu wspominam bardzo dobrze. To był semestr radosny, mocno książkowo-biblioteczny. Pisałam pracę licencjacką o wpływie rozgłośni radiowych – Radio Wolna Europa – na wydarzenia roku 1956 na Węgrzech i w Polsce. Mieszkanie na ulicy Matejki z piątką innych studentów, praca dorywcza, ale też podróże do Londynu, a na wakacjach – na Węgry do Budapesztu i okolicznych miasteczek, oraz do Rzymu, to wszystko dawało bardzo dużo wrażeń, było zajmujące i fascynujące. I nagle wylądowałam w Poznaniu. Mówię wylądowałam, bo tak jakoś czułam. Gdy wybierałam miasto na magisterkę, decyzja padła – Poznań. Dlaczego? Bo blisko do domu – jestem z Konina, dużo znajomych i więcej możliwości pracy. Po drodze się okazało, że bronić się będę dopiero we wrześniu, więc poszłam 90 Zbyszek | Anna Maria | Małgorzata na kolejne studia – kulturoznawstwo, na które dostałam się trzy lata wcześniej. Zamieszkałam z przyjaciółką i to było najmniejsze, i najmniej zaludnione mieszkanie, w którym mieszkałam. Do tego znajdowało się w wieżowcu – wcześniej mieszkałam w dużych mieszkaniach, w kamienicach. I ta zima była bardzo dziwna i bardzo smutna. Nie lubiłam Poznania, nie znałam go. I okazało się, że wszyscy znajomi z liceum, którzy są na studiach w Poznaniu, już nie są tak znajomi. Pamiętam, że gdzieś w połowie zimy spotkałam kolegę ze studiów, który zapytał mnie, jak podoba mi się Poznań. Moja odpowiedź nie była pochlebna, na co on powiedział: „Poczekaj na wiosnę”. I miał rację. Poznań wiosną jest wspaniały, jest otwarty, aktywny. Tej wiosny poznałam wiele miejsc, dużo nowych osób. Kolejnej jesieni zaczęłam magisterkę na Uniwersytecie Ekonomicznym, na kierunku: Międzynarodowe Stosunki Gospodarcze (specjalność: Biznes Międzynarodowy). Zdaniem wielu znajomych był to dziwny wybór, ale ja chciałam mieć inne spojrzenie na świat, zobaczyć kwestie, którymi się interesuję, od strony ekonomicznej, poprzez innych ludzi. I znów zima w Poznaniu okazała się być straszna, nie tylko ze względu na błoto pośniegowe, spóźniające się tramwaje czy ogólną szarość, do tego doszła ekonometria, statystyka matematyczna – to była chyba najbardziej wymagająca sesja, która odbija mi się czkawką do dziś. W czerwcu kończę oba kierunki. Wiele osób pyta mnie, czemu tak dziwne wybory, przecież to nie ma nic ze sobą wspólnego. Co ja chcę dalej robić, gdzie chcę szukać pracy, jakie jest moje wyobrażenie o przyszłości. I to jest płynne, to wszystko się zmienia. Gdy szłam na studia do Torunia na stosunki międzynarodowe, to myślałam, że chcę pracować w dyplomacji, ale dość szybko zrezygnowałam z tego planu – miałam świadomość, że praca ta wymaga ogromnej wiedzy, świetnej znajomości języków obcych oraz dużych poświęceń, na które nie byłam gotowa. Kulturoznawstwo zaczęłam studiować dla siebie, dla wiedzy. A planem na życie miał być dyplom z uczelni ekonomicznej. A dziś? Dzisiaj myślę, że chciałabym połączyć wiedzę ekonomiczną z wiedzą o działalności kulturalnej, ze świadomością potrzeby kultury w świecie. Zauważam potrzebę zmiany, np. w zarządzaniu muzeami w Polsce, potrzebę edukacji historycznej na płaszczyźnie regionalnej, lokalnej, ale też ogólnokrajowej. Chciałabym więc pracować w instytucji kultury, która prężnie wykonuje swoje zadania, cele i misję. Nie wiem, czy jestem przedstawicielką swojego pokolenia. Nie wiem, jak wielu studentów w Polsce ma podobne spostrzeżenia, myślę, że to wszystko zależy od kierunku studiów. Gdy byłam w Toruniu, miałam paczkę znajomych, 91 Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła których interesowała historia i polityka. Pamiętam, jak spotkaliśmy się u mnie w mieszkaniu, aby oglądać wieczór wyborczy – wybory parlamentarne 2008 – jakie to było dla nas ważne. Dyskutowaliśmy, braliśmy aktywny udział w komentowaniu świata. Gdy dzisiaj myślę o polityce, zastanawiam się, ile osób z mojego pokolenia ma ochotę bawić się w politykowanie, ilu działaczy jest w partiach młodzieżowych, jak to się zmienia, jakie są systemy wartości. I czy któryś z moich kolegów – koleżanki nigdy nie chciały być w polityce – będzie kiedyś na Wiejskiej zmieniał ustawy. Nie wiem, czy polityka ma ogromny wpływ dzisiaj na młodych, na studentów, na moje pokolenie. Są oczywiście sprawy, które interesują „wszystkich” i mobilizują do działania – jak ustawa ACTA czy sprawa legalizacji marihuany, związki partnerskie itd. Ale nie wiem, na ile mamy świadomość społeczną, świadomość skutków, jakie takie ustawy, takie tematy, mają na większą ilość osób niż nasi znajomi, nasz krąg przyjaciół. Mówi się w Polsce, że ta nasza polityka to taka marna jest, często ludzie wyjeżdżają za granicę do pracy – choć już teraz rzadziej, kryzys jest wszędzie – bo myślą, że będzie lepiej, łatwiej. Ale te wyjazdy utrudniają budowanie więzi, budowanie związków, relacji. Sama nie chciałabym wyjechać na stałe za granicę, nie chciałabym zostawić tych wszystkich relacji, tych związków z ludźmi, które wypracowałam. Nie chciałabym być zmuszona przez realia finansowe do wyjazdu i szukania lepszego życia gdzieś indziej. Bo jak mówią: „wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma”. Chciałabym móc mieszkać i pracować w Polsce, spełniać się zawodowo i emocjonalnie tu, u siebie. Wydaje mi się, że nie można zbudować prawdziwej relacji z człowiekiem z innej kultury, gdy nie mówi się tym samym językiem. Może nie mam takiej zdolności, może za bardzo trzymam się takiego myślenia, być może takie doświadczenie dopiero przede mną. Pytasz, w jakiej Polsce chciałabym żyć. To jest trudne pytanie, bo jestem świadoma złożoności wszystkich przyczyn, które wpływają na obecny stan rzeczy. Ale tak w sferze marzeń... to chciałabym, żeby to była Polska regionalna, z dużą świadomością swej tożsamości historycznej i poczuciem wartości. Chciałabym, żeby Polacy byli pewni siebie, pewni swoich umiejętności i kompetencji, żeby się częściej i więcej uśmiechali do siebie nawzajem. Chciałabym, żeby Polacy zaczęli wierzyć w Polskę, a nie mówić, że ten kraj nic nie daje, że wszystko zabiera. Ostatnio utwierdzam się w przekonaniu, że znajomość własnego regionu, najbliższego podwórka, jest najistotniejsza. Uważam, że jest potrzeba budowania świadomości lokalnej – wiedzy o regionie, jego historii, nie tylko politycznej, 92 Zbyszek | Anna Maria | Małgorzata ale też gospodarczej, świadomości możliwości i kompetencji danego regionu, oraz wykorzystywanie ich w odpowiedni sposób. Regiony i ludzie, którzy mają świadomość swojej wartości i wyjątkowości, mogą i są w stanie budować relacje z innymi regionami czy ludźmi, są w stanie budować relacje dyplomatyczne z sąsiadami, które przynoszą dobre skutki obustronnie. Wiem, że jest to marzenie trudne do spełnienia, taki proces wymaga lat i zmiany systemu. Zmiany systemu nauczania, zmiany systemu przekazywania informacji w mediach, w polityce. To wszystko wiąże się z zagadnieniem globalizacji, czy też w ostatnim czasie tendencji do odwrotu, czyli do regionalizacji właśnie. To jest temat, który mnie interesuje. Uważam, że można te zmiany w mądry sposób poprowadzić, okiełznać, tak aby żyło się lepiej, radośniej. Przez znajomych zainteresowałam się bardziej ekologią, produktami regionalnymi, sprawami demokracji itd. To wszystko się gdzieś łączy. Dzisiaj studiowanie wygląda pewnie zupełnie inaczej niż kiedyś. Jak szłam na studia, to miałam gdzieś w głowie taki obraz studiowania: siedzenie w bibliotece nad książkami, grupy dyskusyjne, wymagający wykładowcy itd. Realia są takie, że studiuje nas bardzo dużo, liczba osób w grupie jest zbyt duża, aby podejść do każdej sprawy z należytą uwagą. Wszystko oczywiście zależy od uczelni, kierunku. Ale najwięcej zależy od studentów i wykładowców, od ludzi, od ich chęci do pracy. Uczelnia jest dzisiaj, przynajmniej dla mnie, miejscem inspiracji, przywołania wielu wątków – kwestia pogłębienia wiedzy leży po naszej stronie. Wydaje mi się jednak, że jesteśmy leniwi, sprytni i nie drążymy, nie docieramy do rdzenia. Być może jest to kwestia innego świata – jesteśmy nauczeni czytania fragmentów informacji, poszukiwania wiedzy w Internecie. Ilość informacji do nas docierająca jest znacznie większa niż kiedyś. Może to wszystko rozprasza nas, być może nasze głowy nie są w stanie przyswoić dużej ilości jednolitego tekstu, być może nie umiemy już czytać książek w całości. Nie wiem. Z mojego doświadczenia wynika, że to zależy od ludzi. Jeżeli wymaga się od nas czytania książek i do wykładu są podawane lektury, tzw. dodatkowe, ale my wiemy, że to właśnie o te lektury będziemy pytani, to czytamy je. A gdy mamy dostęp do wykładów, gdy nie musimy notować na zajęciach itd., to nie czytamy książek, nie szukamy więcej informacji, ograniczamy się do tych podanych nam przez wykładowcę. Takie różnice są właśnie na kierunkach, które studiuję. Może jest to właśnie sprawa kierunku? Może na kierunkach humanistycznych czyta się więcej, drąży się bardziej? Pewnie tak jest. Można powiedzieć, że studia humanistyczne są to studia dla człowieka, jego rozwoju własnego – oczywiście można 93 Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła znaleźć temat, z którym można się związać zawodowo na całe życie. Na uczelni ekonomicznej system studiów od początku jest systemem budowania kariery – kwestia zdobywania najlepszych ocen (stawia się nawet 6!), robienia odpowiednich praktyk, stażów, obrona pracy magisterskiej u dziekana wydziału itd. Wszystkie kroki na tej uczelni stawia się po to, aby budować karierę, z myślą o sobie. Wydaje mi się, że nie tworzymy już społeczności studenckich. Są oczywiście organizacje studenckie, zrzeszenia itp., ale mam wrażenie, że to wszystko jest po to, aby w jakiś sposób na tym „zarobić”, aby coś z tego mieć – choćby wpis do CV czy więcej punktów przy staraniu się o doktorat. Z tym ostatnim wiąże się historia, w której uczestniczyłam. Ponad rok temu założyliśmy ze znajomymi stowarzyszenie na kulturoznawstwie, nasza zgrana grupa ESKAPADA organizowała różne wydarzenia, przede wszystkim odrodziliśmy wydziałowy DKF. Okazało się, że takie spotkania około filmowe na wydziale mają jeszcze sens, mają popyt. Odbyło się kilkanaście seansów, m. in.: Cykl Musicali, Cykl Wielkich Kobiet Kina itd. Mieliśmy zapał do pracy, dalsze plany. I jesienią tego roku akademickiego okazało się, że jeden z członków stowarzyszenia podcina nam skrzydła – naszą „eskapadową” ekipę wyrzuca ze stowarzyszenia, likwiduje część rozrywkową, gdyż chce budować stowarzyszenie naukowe, organizować wielkie i ważne konferencje naukowe. Najbardziej zadziwiające to wszystko było z tego względu, że robił to wszystko za naszymi plecami, a informacja dochodziła do nas jakimiś dziwnymi kanałami i poprzez oficjalne wiadomości e-mail. Takim działaniem skutecznie pozbawił nas chęci do działania, chęci do wysiłku. Chciałyśmy robić coś fajnego dla wydziału, chciałyśmy obudzić nasze „Szamarzewo”, ale już nam się nie chce. Po takim wydarzeniu nie umiemy się pozbierać – zresztą zaraz kończymy studia i nie widzimy pośród młodych ewentualnych następców naszych działań. Potwierdza się więc stwierdzenie, że dzisiaj ludzie są bardzo egoistyczni, nastawieni na budowanie własnej kariery, własnego sukcesu. Kiedyś życie studenckie wyglądało inaczej, opowiadałeś o stowarzyszeniu studentów, do którego należało wiele osób... Dzisiaj to jest mniej popularne. Jednak są widoczne działania Samorządu Studentów UAM, którzy na przykład przywracają do życia dawne kluby studenckie w akademikach, takie jak: Cicibór czy Bratniak. Widać więc jakąś tęsknotę za tym, co było kiedyś, jak było... I może są tacy, którzy nie tracą nadziei i zapału do pracy. Już za chwilę kończę studia i niedługo będę patrzeć na ten czas inaczej, z większym dystansem. Teraz pełna stresu patrzę na horyzont w poszukiwaniu planu, w którym mogłabym się spełnić. Chyba większość studentów w chwili 94 Zbyszek | Anna Maria | Małgorzata zakończenia tego okresu w życiu obawia się wejścia w dorosłość, wzięcia odpowiedzialności. Zobaczymy, co przyniosą kolejne miesiące, lata. Ile wiedzy, zdobytej na studiach, będę wykorzystywać, czy uda się utrzymać kontakty z ludźmi, i gdzie mnie to wszystko zaprowadzi. Z Anną Marią Baranowską rozmawiał: Zbigniew Theus Opowieść swą spisała i zredagowała: Anna Maria Baranowska Małgorzata Nie jestem poznanianką Jestem gdańszczanką, tutaj przyjechałam na studia. Tata pochodzi z Jarocina, więc może stąd Poznań. Ale mama jest z Gdańska. A cała rodzina mamy z Wilna. To ważne, by wiedzieć, skąd się pochodzi. Mam 27 lat, skończyłam badania do doktoratu, jeszcze trochę i będę się bronić. Wyrosłam w domu, w którym miałam przyzwolenie na nieustające poszukiwania. I na sprzeciw. Postawa sprzeciwu była formą rozwoju, nie aktem niszczenia, destrukcji. Dziś łączę sprzeciw ze względnym poczuciem własnej wartości. To bardzo mi pomaga w pracy i w życiu. Wiem, że jest dobrze tak, jak jest, bo mam zasoby. Zasoby, których wielu nie posiada; bo nigdy ich nie dostali albo życie im odebrało. Jakie zasoby? Rodzice są zdrowi, nie rozwiedli się, żyją ustabilizowani finansowo. Co z tego wynika... Mogłam się kształcić. Jestem silna i zdrowa. Zadbana. Niektórzy nie mają takiego luksusu; żadnego wyboru, ich życie to nieustająca walka o byt, o przetrwanie. Takie osoby zasługują na uwagę, szacunek. Ludzkie formy adaptacji do trudnych warunków są fascynujące i świadczą o sile człowieka. Zwrócenie uwagi na tych, którzy mają gorzej, to powinien być, moim zdaniem, normalny odruch osób, które mają „większe” zasoby. A często nie jest. I ja się wtedy sprzeciwiam. Po pierwszym roku muzykologii Muzykologia to był pierwszy kierunek, który studiowałam. Chciałam zajmować się naukowo muzyką ludową. Nic z tego nie wyszło, na szczęście. Ale wtedy wierzyłam jeszcze w polskie nauki humanistyczne i po pierwszym roku pojechałam na Bałkany. Do Bośni i Bułgarii, na badania terenowe. W Bośni spotkałam kobiety z grupy terapeutycznej. Miały wrócić do stabilności i normalności po 95 Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła wojnie. W ramach zajęć śpiewały. A jak śpiewały, to płakały. Bardzo mnie to poruszyło. Pomyślałam, że w tym śpiewie muszą być ukryte historie, których nie da się wypowiedzieć własnymi słowami. I tak trauma stanęła na mojej drodze. Przypadek, można powiedzieć. Wyjechałam robić notację muzyczną muzycznego folkloru, a dotknęłam rzeczywistości, która była dla mnie zupełnie nie do opisania. Muzykiem jestem do dziś Pracowałam jako wokalistka w projektach i nagraniach Nilsa Kerchera, Tsigunz Fanfara Awantura, Karpatii. Dziś pracuję jako muzyk studyjny, uczę śpiewu. Muzyka jest ważną częścią mojego życia. Ale to nie ona nadaje mu kierunek, bieg. Rozpoczęłam etnologię i... Zajmując się już tylko tą dziedziną miałam więcej czasu i wtedy „na poważnie” rozpoczęłam pracę nad pamięcią, nad traumą. Tak się zaczęło. Pierwsze ekshumacje, partyzantka UPA, zagłada Żydów w Ponarach, Żuławy – były obóz koncentracyjny Stutthof, losy i historia osadników na północno-wschodnich ziemiach Polski. Zajmując się akcją „Wisła”, zbierałam w kilku wsiach, zamieszkałych przez przesiedlonych do nich Ukraińców, świadectwa od tych, którzy kiedyś byli w UPA. Interesowało mnie, jak ci ludzie odnajdują się w dzisiejszej Polsce. Moi ukraińscy świadkowie nie byli bez winy, ale byli słabsi, znajdowali się w trudniejszej sytuacji niż Polacy. Dlaczego? Dlatego że niektóre sprawy łatwo wchodzą w dyskurs społeczny, inne nie. Oni wypadli „z obiegu” wiele lat temu. Nie pamięta się o nich i zapomina na tak zwany wszelki wypadek, żeby nie budzić demonów. Szczerze mówiąc, nie wiem czy im to przeszkadza. Okazało się, że społeczność, którą badałam, jest do tego stopnia zorganizowana, że stała się wręcz samowystarczalna. Zamknęli się na rozmowę o przeszłości, do niczego im nie była już potrzebna – a ich rodzinom, dzieciom, wnukom? Może się bali i nadal żyją w strachu? Pamięć kultywują wewnątrz własnej grupy. Nie czują się odrzuceni, odcięci. Organizują wyjazdy na Ukrainę, prowadzą parafię greckokatolicką. To było ważne odkrycie, że świadek nie oczekuje litości, i że często jest silniejszy, niż można przypuszczać. Los polskich Żydów Wobec czego czuję jeszcze wewnętrzny sprzeciw? Wobec mówienia o zagładzie w kontekście klisz. Taką kliszą bywa niestety Auschwitz. Figura retoryczna, 96 Zbyszek | Anna Maria | Małgorzata która mieści w sobie tak wiele… aż wydaje się, że wszystko. A to nieprawda. Jak myślisz o tym strasznym miejscu, to widzisz przede wszystkim komory gazowe. Podobnie myślisz o Auschwitz, Treblince, o miejscach, gdzie ginęły społeczności żydowskie z całej Europy. Ale przecież wielu polskich Żydów nie dojechało do żadnego obozu. Nie zdążyli. Zostali rozstrzelani w lesie, za wsią, za domem. Mikro historie, małe narracje. Dla mnie są równie ważne jak te duże. Noszę w sobie niezgodę Noszę w sobie niezgodę na uprzywilejowanie jednej narracji nad drugą. Wyraźnie widać to w mediach – tylko niektórym daje się możliwość mówienia. Pytam się wtedy: komu i dlaczego właśnie w tym momencie? Gdzie, i czy w ogóle, jest druga, trzecia strona? A jeśli jest, to czy: nie chce mówić, nie może mówić lub czy nie wie, jak mówić? Noszę w sobie wiele spraw, o których nie mówię. Wiem, jak bardzo może być to obciążające. Skrywana historia narasta i dławi. Staram się pamiętać o tym, że milczenie bywa tragiczne w skutkach. Staram się innym dawać głos i to jest główne zadanie w mojej pracy: pozwolić na danie świadectwa, zanim będzie za późno. Odkryłam, że ujawnienie tajemnicy nie zawsze musi być druzgoczącym przeżyciem zarówno dla świadka jak i dla mnie, która przejmuje tajemnicę. Bywa odwrotnie. Ludzie, którzy milczą od wielu lat, w sprzyjających okolicznościach mówią z radością, wręcz cieszą się z tego, odczuwają ulgę, że mają komu swoją długo skrywaną tajemnicę przekazać. To są budujące spotkania, dla obydwu stron. Mój świat wewnętrzny Mój świat wewnętrzny zazębia się z tym, co robię „na zewnątrz”. Posiadam intuicję w pracy z ludźmi, którzy bywają załamani, po przejściach. Z początku była to tylko intuicja, nic więcej. Nie miałam właściwych kompetencji. Wiedziałam jednak, że chcę to robić. Jak wspomniałam, zaczynałam od historii miejsc zapomnianych, miejsc niepamięci, związanych z grobami masowymi niemieckich oficerów z II wojny światowej, ze świadkami ocalałymi z Holocaustu. Rozmawiałam z miejscowymi, by zlokalizować groby. Tak naprawdę, praca zaczynała się, kiedy trzeba było dowiedzieć się o życiu tych, po których pozostały tylko szczątki i przedmioty. Nie jestem w tym zakresie specjalistką, poruszał mnie sam fakt dokładnego, wręcz fizycznego zajmowania się czyjąś przeszłością, dostrzegania rzeczy, zjawisk, które weszły w sferę niepamięci. Dawno tych ludzi już nie ma wśród żywych, ale ich historie zasługują na wydobycie. Świadkowie 97 Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła też umierają, czasem odchodzą. Zanim odejdą trzeba więc z nimi rozmawiać, pochylać się nad ich pamięcią. Powróciłam do wcześniej oswojonych Bałkanów. Chciałam sprawdzić, czy dam radę tam pracować. Zobaczyłam bloki, które wyglądają tak samo jak u nas, ulice jak nasze i dziewczyny, które wyglądają tak samo jak ja. I wtedy zrozumiałam, że to za dużo, że nie będę potrafiła oddzielić ich niemej, chociaż wyraźnie widocznej, traumy od mojej rzeczywistości. Pracując z traumą, potrzebujesz buforu bezpieczeństwa – na przykład odmienności kulturowej – by patrzeć na świadka nie tylko z bliska, ale i z oddali. Jak się zbiera zeznania dotyczące ludobójstwa, to trudno o właściwy dystans Ostatecznie wybrałam Rwandę. Od kilku lat zbieram świadectwa ocalałych dla tamtejszego rządu i dla swojego doktoratu. To niezwykły kraj, szczególni ludzie. Ta praca to moja pasja. Choć czasem złoszczę się, że nie mam z kim jej dzielić. Ale sama tak zadecydowałam. Nie czuję się dobrze w grupowej pracy społecznej. Nigdy nie pracowałam w wolontariacie czy NGO. Może wynika to ze specyfiki tematu? Trudno przedzierać się przez czyjąś niepamięć w grupie. Nawet w pojedynkę czuję się jak intruz. Dlaczego tym się zajmuję? To pytanie kluczowe, na które próbuję sobie ciągle odpowiadać. Do dziś nie znam pełnej odpowiedzi. Na początku była to tylko intuicja, która popchnęła mnie do działania w obszarze traumy. Tyle wiem. Na pewno historia wojenna mojej rodziny pozostawiła piętno. Rodzina ocalała. Doświadczenia traumy dotarły do mnie przez babcię i matkę. Rodziny żydowskie żyją w poczuciu odcięcia. Poczucie bliskości śmierci, kiedyś doświadczone tak wyraźnie, skutecznie odcina od codzienności. W przypadku drugiego czy trzeciego pokolenia jest to wyimaginowane poczucie bliskości śmierci, ale jednak obecne. Bo zachowanie rodziców czy dziadków sugeruje ciągłe zagrożenie i ty przyjmujesz te wzorce za swoje. I też się boisz, choć sam nie wiesz dlaczego. Podejrzewam, że moje zajmowanie się traumą to jakiś sposób na konfrontację z przeszłością rodziny. Ta swoista „pamiątka rodzinna” jest motywacją zarówno do zawodowej działalności jak i pracy nad sobą. Pytanie „dlaczego” padło po raz pierwszy, gdy byłam na początku studiów. Mój przyjaciel Mariusz Kairski, etnolog amazonista zapytał: „Małgosia dlaczego jeździsz na ekshumacje?”. Wtedy to pytanie uznałam za bardzo dziwne, niepotrzebne. Nie potrafiłam na nie odpowiedzieć. Owszem, pisałam artykuł, 98 Zbyszek | Anna Maria | Małgorzata jakąś pracę na ten temat, ale przecież to nie było żadną odpowiedzią. Długo się zastanawiałam i dzisiaj wiem, że nie ma żadnej jasnej odpowiedzi. Jest wiele przyczyn, zdarzeń, historii wypowiedzianych i przemilczanych, które wpłynęły na moje wybory. Także historia mojej rodziny, moich najbliższych. Pytania „dlaczego” pojawiają się nieustannie w terapii psychoanalitycznej, na której jestem od pięciu lat. To pytanie jest narzędziem poznawczym, a sama terapia jest, moim zdaniem, bardziej przydatna dla pracy z pamięcią aniżeli studia akademickie. Miałam kilka doświadczeń z pogranicza sztuki i traumy. To mi się podobało. Byłam konsultantką scenariusza Krzysztofa Krauzego do filmu „Ptaki śpiewają w Kigali”, teraz konsultuję sztukę teatralną. Pracuję regularnie przy projektach wystawienniczych dla byłych obozów koncentracyjnych – doświadczenia te uczą używania metafor w mówieniu o historii. Ale zostanę chyba w cultural diplomacy i będę pracować na linii Polska–Rwanda. W Rwandzie doświadczenie Holocaustu jest społecznie i politycznie wykorzystane do budowania pamięci historycznej. Tam też jest konkretna praca do wykonania przy konserwacji szczątków, tworzeniu wystaw muzealnych, praca ze świadkami i terapia. Lubię pracować w terenie ze świadkami żywymi, jednak jeśli jest potrzeba – co akurat jest bardzo bolesne, ale czego się nie uniknie – także z martwymi. Moje cultural diplomacy to nie wysokie obcasy, przyjęcia, rezydencja i ambasada. Pracuję na wsi, jestem blisko związana z lokalną społecznością, ale prowadzę też zwyczajne życie. Imprezy, przyjaciele, wyjazdy na pikniki nad jezioro Kiviu, to też mój świat. W Rwnadzie jest dużo bezpieczniej niż na poznańskich Jeżycach. Zajmując się ludobójstwem w Afryce Wschodniej, z jednej strony trzeba być skoncentrowany na tym, co się robi i być czujnym na ewentualne napięcia i zagrożenia zewnętrzne, ale z drugiej maksymalnie się „wentylować” – odcinać od konfliktu, wracać do normalności. Inaczej łatwo popaść w paranoję. Prowadzenie wywiadów z ocalałymi to dla mnie coś więcej niż tylko warsztat pracy, ale mimo wszystko mniej niż życie osobiste. Dla rozwoju osobistego, zagłada i trauma nie są najlepszymi budulcami. Nie służą też budowaniu związku czy założeniu rodziny. Jak mam gorszy dzień, myślę, że chciałabym być w związku z mężczyzną, który by mnie utrzymywał, i dzieci, i psa, a ja bym robiła muzykę i ładnie bym ubierała siebie i dzieci. Tak, tak też by było dobrze. Ale wtedy nie mogłabym pracować w terenie, a już na pewno nie w Rwandzie. Dzieci powinny mieć mamę blisko życia, a nie śmierci. 99 Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła Dzieci to, na razie, mało aktualny temat. Trudno mi znaleźć partnera. Jestem dość zasadniczą osobą i dość atrakcyjną fizycznie. Co wcale nie jest najlepszym połączeniem. Przyciągam mężczyzn, ale… dość słabych psychicznie. Ciągnę ich „do góry”, ale jak tylko zderzą się z realiami, w których pracuję, związek się rozpada. Albo przyciągam mężczyzn „z terenu”, ze służb mundurowych, z dyplomacji. Zwykle kończy się na romansie i zdemolowanej kuchni w sercu Afryki czy w sercu Poznania. Trochę żartuję, ale tylko trochę. Nie lubię utartych postaw ani w relacjach międzyludzkich, ani w relacjach zawodowych. Choć to ostatnie też chyba trochę komplikuje życie rodzinne. Czuję się patriotką Interesują mnie sprawy Polski, mogłabym nawet pracować w jakimś resorcie, a do Afryki jeździć tylko po to, by odwiedzać przyjaciół. Chyba dojrzałam już do tej decyzji. Poza tym trauma dotyka tu i teraz, a w Polsce to nawet bardzo. Jest wokół nas wielu młodych, ocalonych z tragicznych zdarzeń rodzinnych, z małych–wielkich wojen, prowadzonych za drzwiami mieszkania. I im też trzeba pomóc. W tym sensie czuję się patriotką. Ale czy społeczniczką? Nie wiem. My młodzi nie żyjemy społecznościowo. Nawet gdybyśmy chcieli, to nie potrafimy. Boimy się relacji, zawierzenia komuś innemu niż sobie, boimy się oszukania, opuszczenia, wykorzystania. Stronimy od kolektywów, bo chcemy zapewnić sobie bezpieczeństwo. Bezpieczeństwa nie szukamy w grupie, bo już nie ma czegoś takiego jak społeczna solidarność czy odpowiedzialność. Może dlatego tak bardzo szukam oparcia w sobie? Społeczność studencka… Nie wiem, co to jest. Dzisiaj zdarza się podkładanie świni, żeby dostać stypendium naukowe, wyścigi, by dostać się na doktorat, który i tak za dużo nie daje. No i wspólne imprezy, wypady na piwo, które akurat nie zmieniły się od lat. Dawniej za notatki się nie płaciło, a teraz się sprzedaje i kupuje. Mam tylko nadzieję, że nie wszędzie. Uczelnia dziś nie tylko nie działa na korzyść grupy, ale i dzieli. Masz punkty – dostajesz stypendium, nie masz, to często nie masz za co żyć. Jest indywidualny tok nauczania, możesz sobie chodzić na zajęcia na różne roczniki, a wieczorem biec do pracy „na nockę” (rano jesteś wykończony), jechać na „Erasmusa” za granicę. Niby fajnie, lecz trudno poznać kogoś bliżej. Nie ma czegoś takiego jak „mój rok”. Dziś uczelnia państwowa to feudalne 100 Zbyszek | Anna Maria | Małgorzata stosunki, romanse, plagiaty. Dopisywanie ludzi do grantów, wypisywanie ludzi z grantów, dopisywanie do artykułów, wywalanie z artykułów, złe traktowanie studentów, którzy słabo rokują, pobłażliwe traktowanie studentów zaocznych. Może zawsze tak było? Studia to także piękny czas. Ludzie tworzą sobie swoje środowiska – idą do „Jednego Świata” na wolontariat, do Rozbratu na dyskusję o bezdomnych, do Meskaliny na koncert – są takie mikro grupy, ale nie ma to nic wspólnego z uczelnią. Zdarzają się wspaniali wykładowcy, którzy inspirują. Gdyby nie studia, zawodowo nigdy nie byłabym w miejscu, w którym jestem dziś. Ale w trakcie studiów musisz mieć oparcie w sobie i w najbliższych przyjaciołach, bo dziś studia to tylko przystanek do kolejnego kroku, tzw. „dobrej pracy”. Więc nikt się za bardzo nie przejmuje, nie przygląda, nie pochyla, tylko patrzy w przód. I biegnie po swoje. Ja oczywiście też biorę w tym udział. Niestety. Kłopoty z kulturą To, co pcha nas do świata kultury, to lęk przed samotnością. Mamy pecha, bo nasza współczesna kultura jest całkiem traumatyczna. To kultura indywidualności, kultura przeżycia i przetrwania. To jest kultura robienia CV, chodzenia na staże. Nie mam nic przeciwko robieniu staży i wolontariatu, oczywiście. Mam też wspaniałych przyjaciół w Poznaniu. Przetrwałam studia dzięki nim, kilku świetnym wykładowcom i swojej pasji. Co nie zmienia faktu, że nie wiem, jak żyć. Bo tylko osoba silna psychicznie poradzi sobie w dzisiejszym świecie. A słabsza? To bardzo smutne. Bezsenność młodzieńcza należy obecnie do jednej z najbardziej popularnych chorób psychosomatycznych. Do psychologów i psychiatrów trafiają dzieci kończące gimnazjum. Ze studentami też zdarzają się problemy. Pomoc słabszym? No nikt z kolegów na studiach raczej się nie pochyli, bo inwestuje w siebie. Pójść do wykładowcy, bo wykładowca ci pomoże? No tak powinno być. Ale wykładowca ci powie: słuchaj, jesteś dorosłym człowiekiem, to jest uczelnia, uczelnia uczy, nie wychowuje. No i cóż, sama trochę rozumiem, że wykładowca jest zmęczony (mało zarabia, habilitacji nie może zrobić) i nie ma siły na studenta. Podkreślam – trochę rozumiem. Ale w dużej mierze, to ja się temu sprzeciwiam. I staram się nad sobą pracować, żeby się w tych dziwnych czasach zupełnie nie pogubić. Uczę się konfrontowania z własnymi emocjami, by lepiej być z innymi. Nie, zdecydowanie nie myślę o życiu w kontekście społecznikowskim, 101 Gdyby młodość wiedziała | gdyby starość mogła raczej w kontekście intymności. Kieruje mną też jakiś rodzaj odpowiedzialności. Wartością jest bycie ze sobą i świadomość, że wiem, co się ze mną dzieje – czyli pełna odpowiedzialność za siebie. Wartością jest również umiejętność rzeczywistego bycia w relacji z kimś innym. I branie za tę relację odpowiedzialności – jestem gotowa tak samo na radość jak i na smutek drugiej osoby i, jeśli trzeba, na jej cierpienie. Jestem osobą wierzącą Aczkolwiek nie praktykującą. I też nie do końca wiedzącą, w co wierzącą. Instytucja Kościoła katolickiego nie jest mi bliska, judaizm mam średnio rozpoznany, innych religii nie znam w ogóle. Ale zostałam wychowana w tradycji katolickiej. Jestem dość otwarta. Pewnie za bardzo, żebym mogła uznać dziesięć przykazań za dogmat. Ale część przykazań odwołuje się w ogóle do kondycji człowieka, więc są na pewno bardzo ważne. Ale… miłuj bliźniego… – no w Europie łatwiej tak powiedzieć. W Rwandzie czy Kongu nie byłabym już tego taka pewna. Jestem za interwencjami zbrojnymi w rejonach konfliktu, chociaż tam masz szansę miłować bliźniego, dopóki nie wyskoczy ktoś z bronią i nie zacznie terroryzować okolicy. Wierzę, że człowiek ma jakieś swoje przeznaczenie i ma do czegoś talent. I wierzę, że to przeznaczenie jest do życia, a nie do śmierci. To wystarczy. Małgorzaty Wosińskiej wysłuchał: Zbigniew Theus Tekst spisała: Anna Maria Baranowska Zredagował: Zbigniew Theus