Pamiętniki wyjazdu na Syberię w roku 1914.
Transkrypt
Pamiętniki wyjazdu na Syberię w roku 1914.
szych władz wyrobiłem sobie tak zwaną przepustkę, żebym mógł chodzić do kościoła i w ogóle do miasta. Mając przepustkę byłem swobodny i szczęśliwy, że kościół tak blisko, bo tylko 15 minut drogi. Co dzień mogłem być na Mszy Św. i do Komunii Św., to też byłem szczęśliwy. Ponieważ do robót fizycznych Rosjanie mnie nie używali, to miałem dużo czasu na modlitwę, a przy tym prosiłem księdza proboszcza, żeby mi pozwolił zamiatać kościół i ścierać kurz. Poza tym ksiądz proboszcz dał mi odlakierować żelazne sztachetki koło [jednego] grobowca. […] Chwała Bogu, że dowiedziałem się, gdzie jest Brat Franciszek. Powiedziałem o tym księdzu proboszczowi a on mówi, że to jego parafia, że on tam jeździ i że będę mógł do Brata napisać. Tak zaczęliśmy korespondować z Bratem Franciszkiem. Lecz nasza korespondencja krótko trwała, bo w styczniu 1915 r. wywieźli go z Bijska w głąb Sybiru, 150 wiorst na północ od Tomska. Tam Brat Franciszek pozostawał aż do przewrotu 17 roku. Żył tam na swobodzie – 10 kopiejek otrzymywał dziennie od rządu na utrzymanie: 7 kopiejek zużywał na utrzymanie, a 3 zaoszczędzał na przyszłość. Czasem szedł do gospodarza na robotę drzewo rąbać lub siano kosić to dostawał na żywność, a swoją porcję 10. kopiejek chował do kasy. […] Najbliższe miasteczko od siedziby Brata Franciszka było oddalone o 8-10 wiorst i tam była kaplica i czterech księży Polaków (jeńców). Brat Franciszek w każdą niedzielę i święta chodził tam na Mszę Św. i do Komunii Św. Posługiwał księżom do Mszy Św. tam też dostawał śniadanie i obiad – po obiedzie wracał do swojej rezydencji znów na cały tydzień. To zesłanie spotkało Brata Franciszka za to, że był poddanym rosyjskim. Ja natomiast, jako poddany austryjacki byłem mniej niebezpieczny niż Brat Franciszek, dlatego ominęła mnie dalsza zsyłka. Ale za to byłem 6 dni w więzieniu i byłem przez półtorej godziny zakuty w kajdany. Brata Franciszka to szczęście minęło, był swocdn. bodny, tylko meldował się na policji raz w tygodniu. br. Henryk Wodniak ======================================================================= Michał – lat 11 – nudząc się podczas długiego kazania na Gorzkich Żalach w naszym Sanktuarium, narysował swoje „Ecce Homo”. Jak widać, nie dojrzał zarysu Bożego Serca tak jak namalował je Brat Albert, ale czyż nie wyraził tego samego? PUKAĆ DO BRAMY „Pan powiedział, że jest On bramą, przez którą należy przechodzić. Do tej szlachetnej bramy człowiek, który się modli i pragnie, żeby go naprawdę wpuszczono, powinien pukać […]. Z całą pobożnością powinien pukać do przebitego, pełnego miłości serca i do otwartego boku naszego Pana, Jezusa Chrystusa i wejść tam nabożnie, w uznaniu swojego wielkiego ubóstwa i swojej nicości, tak jak ubogi Łazarz żebrał o okruchy przed bramą bogacza”. Tauler (1301-1361) ======================================================================= Odpowiedzialni s. Agnieszka Koteja, [email protected] [0-12/413-55-99] br. Marek Bartoś, [email protected] [0-12/42-95-664] Któredy ? 3 (39) 2009 DROGA A SYBERIĘ. WSPOMIEIE BR. HERYKA WOŹIAKA [2] Przez trzy numery pisemka odbywamy drogę na Syberię z br. Henrykiem, zesłanym przez Rosjan w 1914 r. Szczegółowy zapis nie pozwala na druk BR. HERYK WOŹIAK wspomnień w pełnej wersji, dokonamy więc konieczPamiętniki nych skrótów. Wzruszające jest świadectwo przywiązania Brata do modlitwy i do braci, widoczne w tych wyjazdu na Syberię prostych zapiskach. Może są to właśnie te rzeczy, w roku 1914. które docenia ten, kto je stracił? Może mając ich pod dostatkiem, nie dość z nich korzystamy… Przyjechaliśmy szczęśliwie do Włodzimierza Wołyńskiego i tu umieszczono nas na policji. Najpierw zaprowadzili nas do kancelarii i tam spisano protokół: jak się kto nazywa, skąd został wzięty i za co. Jeden z żołnierzy zaczął opowiadać urzędnikom, jak to jednego z nas oficer bił trzciną po głowie, jak to Siostra Hiacynta, albertynka, którą zastrzelili, wołała: O! Matko Boska Częstochowska ratuj mnie! (Drugą Siostrę ciężko ranili). Podobno Siostry bały się Rosjan i w pierwszej chwili nie chciały furty otworzyć. A później, jak wyszły, by furtę otworzyć – jedną zastrzelili, drugą ciężko ranili. Urzędnicy opowiadaniem tego żołnierza wcale się nie zainteresowali. Następnie oddano nas do aresztu miejskiego pod dozór policji. [Wśród jeńców] było kilku Żydów, paru rannych żołnierzy austryjackich i nas dwóch. Żydzi miejscowi zaraz się zgłosili do policji i prosili, żeby im pozwolono przynosić żywność dla swoich. Policja pozwoliła, ale pod warunkiem, że bez wyjątku będą przynosić żywność dla wszystkich. Mieliśmy bardzo dobrą obsługę i żywność dostarczoną przez miejscowych Żydów. Na drugi dzień wyprowadzono nas do kwadratu w podwórzu, i ustawiono pod murem w rząd. Byliśmy przekonani, że to ostatnia nasza chwila, że nas rozstrzelają. Jednak, co innego się stało: przyszedł fotograf i zrobił nam zdjęcie – chcieli mieć na pamiątkę pierwszych jeńców. Następnego dnia, późnym wieczorem wywieźli nas do Kowla, bo wojska austryjackie się zbliżały. W Kowlu zastaliśmy pięknie wybieloną szkołę na mieszkanie, za posłanie były rozłożone świeże maty słomiane, takie jak się używa w inspektach do nakrywania okien. Cieszyliśmy się, że będziemy mogli [wreszcie] wygodnie się przespać, bo pierwszą noc byliśmy w drodze, dwie noce spędziliśmy na betonie w Myszowie, a kolejne dwie we Włodzimierzu na deskach. Lecz niestety, ledwieśmy zasnęli, budzą nas, oddają rzeczy, które wzięli na przechowanie i czym prędzej [prowadzą] na kolej do Brześcia, bo woj- ska austryjackie już Włodzimierz palą. Koło 16. sierpnia 1914 roku znaleźliśmy się więc w tym słynnym Brześciu, w którym nasi panowie posłowie siedzieli. W tych samych więzieniach byliśmy, ale tylko kilka godzin, bo jeńcy udali się do wyższych władz i zaprotestowali, że takie więzienia, które są przeznaczone dla zbrodniarzy nie mogą służyć za mieszkanie dla jeńców. W tym smrodliwym wiezieniu umieszczono nas obydwóch z Bratem Franciszkiem w jednej celi. Wkrótce po przybyciu do wiezienia odwiedził nas oficer rosyjski. Rozmawiał po rosyjsku i dopytywał się, za co nas zabrali i czy mamy co ze sobą? Odpowiedzieliśmy, że nie mamy ani grosza, nie mamy też czajnika ani garnuszka na czaj – bez tych naczyń w Rosji się nie podróżuje. Po tej rozmowie oficer wyszedł i w krótkim czasie powrócił i przyniósł cukier, herbatę, masło, bułki, czajnik i dwa garnuszki. Dając nam to wszystko, mówi, że to się wam przyda. My zdumieni taką dobrocią, podziękowaliśmy naszemu dobroczyńcy [a ten] odszedł – już go więcej nie widzieliśmy w Brześciu, chociaż byliśmy tam pięć dni. Wkrótce po odejściu tego oficera, opuściliśmy mury więzienia, a przenieśliśmy się do drewnianych parterowych pomieszczeń, w podwórzu obok więzienia i tu na podłodze pokładliśmy się, żeby nam kto inny nie zabrał miejsca. Tutaj spotkaliśmy jednego, pochodzącego z pobliskiej wioski od Sokala t.j. ze Steniatyna, Ukraińca żołnierza austryjackiego, który nas nienawidził i w dalszej drodze przedstawiał wszędzie: monachy strylały! […]. W Brześciu byliśmy zdaje się pięć dni – dobrze pamiętam, że w tych dniach było zaćmienie słońca i Żydzi wojskowi zaczęli mówić, że ten najstarszy wasz (tj. Ojciec Święty) umarł. Później też mówili, że cesarz Franciszek umarł. Po tych kilku dniach pobytu w Brześciu wysłali nas do Mińska. Tam nas nie przyjęli, więc dalej posyłają nas do Smoleńska. Staliśmy tam na stacji kolejowej w wagonach 24 godziny, ale i tu nas nie przyjęli. Z boleścią serca spoglądaliśmy na wspaniałe wieżyce w kościołach w Smoleńsku, ale nie wolno nam się było ruszyć z wagonu. Wreszcie mówią, że jedziemy do Moskwy i że tam na pewno nas przyjmą. W drodze do Moskwy pospisywali chorych i gdyśmy dojechali do miasta przyjął nas Czerwony Krzyż, każdy dostał butelkę herbaty i bułkę z kiełbasą. Zdrowych oddzielili od chorych – zdrowych odesłali dalej na Sybir a chorzy i ranni pozostali w Moskwie. To rozłączenie jednych od drugich nastąpiło tak prędko i niespodziewanie w wagonach, że nie miałem czasu pożegnać się z Bratem Franciszkiem i nie było możności podzielić się tym do spółki cośmy otrzymali w Brześciu od oficera. Wszystko pozostało przy mnie, co było dla mnie bardzo wielką przykrością, bo ja przy łasce Bożej mogłem sobie prędzej zaradzić niż Brat Franciszek. Ale, bądź wola Twoja Panie! Z pociągu wysiedliśmy i doszliśmy do tramwaju. Tutaj ludność nie mogła się nam napatrzeć i nadziwić: a to Austryjacy! Chcieli nas zasypać różnymi podarunkami, takimi jak ciasta, owoce, cukierki, papierosy i.t.p. To samo się powtarzało i w tramwaju przez miasto, ale policja i konwojenci nie dopuszczali do jeńców publiczności. [Wtedy] niektórzy z daleka rzucali. Nareszcie przyjechaliśmy na przeznaczone nam miejsce. Wysiadamy z tramwaju, ustawiamy się w szeregi a zaciekawiona ludność obstąpiła nas. Pomiędzy jeńcami byli też niemieccy żołnierze, więc jedna Rosjanka, tęga kobieta, zbliża się do jednego z nich i plunęła na niego: plfu! giermaniec!... powtarza parę razy. Powiedzieli o tym oficerowi rosyjskiemu, który nas prowadził – a on na to: to z żałości. Wszystkich umieścili w bardzo pięknym gmachu nowowybudowanym na szkołę – wszystko urządzone po europejsku. Nas umieścili na pierwszym piętrze a Rosjanie byli na drugim. Łóżka, nakastliki i w ogóle naczynia, wszystko było wspaniałe! Tutaj po tylu prawie bezsennych nocach na wygodnej pościeli bardzo dobrze się spało. Tutaj też spotkałem pewnego sanitariusza – rosyjskiego monacha, który nadzwyczaj był grzeczny, uprzejmy i bardzo rad ze mną rozmawiać, ale tylko po rosyjsku – a przy tym i czasu nie miał. Ponieważ ja nie miałem chustki do nosa, to dał – również dał mi kilkadziesiąt kopiejek i przepraszał, że więcej nie ma. A z żywności, co tylko mógł to mi nosił. Lecz to długo nie trwało. Ludność cywilna gmach ten nieustannie oblegała i różne dary znosili. […] Na drugi dzień cały transport jeńców przewieziono za miasto, do wojskowych baraków, które w czasie pokoju mogły pomieścić 7 tysięcy osób – a podczas wojny do 14. tysięcy. Tu zamiast wygodnych łóżek – sienniki na podłodze i zwykły koc do nakrycia. Tutaj [też] dopiero mniej więcej po dwóch tygodniach zacząłem leczyć potłuczoną nogę. W Brześciu [jedynie] parę razy zajodynowano mi to stłuczone miejsce – noga [już] była czarna, myślałem że dostanę gangreny. […] Na miejscu była kaplica prawosławna i co dzień wieczorem można było słyszeć śpiewy i dzwonki, ale nigdy [tam] nie zajrzałem. Pewnego razu chodząc po ogrodzie odmawiałem różaniec. Jak to zobaczył oficer, to mnie zapędził do baraków i zakazał po godzinie szóstej wychodź i nie rozgaworywać – oburzyło go to, że ja odmawiam różaniec. Było mi bardzo przykro, ale i to trzeba było przyjąć w duchu pokuty. Koło 10 września 1914 r. nastąpił nasz wyjazd z Moskwy na Syberię. Podróż z Moskwy przez Ural do Barnaulu (Gubernia Tomska) trwała 12 dni, z tym że w Samarze wysiedliśmy jednego dnia i jedną noc przenocowaliśmy w opróżnionym na ten cel szpitalu. Na drugi dzień ruszyliśmy dalej. Bardzo mi było przykro, że w Samarze nie mogłem być w kościele, którego przepiękne wieżyce wskazywały na Niebo! W ciągu podróży, otrzymaliśmy tylko cztery razy gotowany obiad i to przeważnie w nocy. […] W Nowonikołajewsku wysiedliśmy z pociągu i przeszliśmy na statek parowy i po rzece Ob jechaliśmy do Barnaulu, gdzie cała gromada policji i starsi wojskowi czekali na nasze przyjęcie – a publiczności takie masy, że okiem trudno przejrzeć. Na dachach pełno było młodzieży, policja z trudem rozpędzała publiczność i robiła szpaler, żeby jeńców przeprowadzić do przeznaczonych im baraków. […] Słyszałem, że niektórzy Rosjanie nie wiedzieli, że Austryjacy to tacy sami ludzie jak oni. Podobno był taki przypadek, że patrząc zza węgła jeden drugiemu mówi, smotryj! smotryj!... oto Austryjec, takoj czołowiek kak my! Nareszcie stanęliśmy na miejscu przeznaczenia. Były to drewniane baraki wojskowe nieco za miastem, ogrodzone drążkami, tak jak u nas po dworach ogradzają pastwiska dla koni czy krów. Nie było więc trudności z przejściem do miasta oraz ominięciem bramy i żołnierza, który stał na warcie. Najpierw dowiedziałem się, czy jest tu kościół katolicki i ksiądz. Powiedzieli mi, że zaraz za laskiem, który było widać jest kościół i mieszka tam ksiądz, więc ja przekroczyłem te drągi i maszeruje przez las prosto do księdza. Proboszcz na szczęście był w domu, był to ks. Antoni Żukowski, który chętnie mnie przyjął i kazał mamusi podać herbatę, chleb i masło. Pamiętam dotąd żem pił bez miary, bo 7 szklanek z wielkim apetytem wypiłem, a ksiądz proboszcz zachęcał mnie do kolejnych. Wkrótce jednak podziękowałem księdzu proboszczowi, pożegnałem go i ze strachem wracałem do baraków, ale nikt mnie nie zaczepił. Na drugi dzień u wyż-