Ściągnij plik PDF
Transkrypt
Ściągnij plik PDF
W co wierzy błazen? Wywiad z Adamem Michnikiem 2 012 przedwiośnie magazyn nieuziemiony 19 Kościół, lewica - części wspólne Jan Mencwel, Misza Tomaszewski Czy lewica potrzebuje Kościoła? Maciej Gdula, Krzysztof Wołodźko Jezus, przyjaciel Oburzonych Jarosław Makowski poza europą Wiele twarzy Kościoła Halina Bortnowska wiara fotoreportaż kultura www.magazynkontakt.pl W poniedziałki napięcie. Co tydzień nowe wpisy na podnosimy nowej stronie! PROJEKT GRAFICZNY, SKŁAD I ŁAMANIE: Jan Libera, Urszula Woźniak PROJEKT GRAFICZNY PIERWSZEJ STRONY OKŁADKI: Tomek Kaczor FOTOEDYCJA: Tomek Kaczor KOREKTA: Zespół redakcyjny, Anna Gettlich-Mencwel NAKŁAD: 1000 egzemplarzy Wydawca: KIK Warszawa EDYCJA: Jan Bajtlik, Agata Bluj, Maciej Bulanda, Staś Chankowski, Bohdan Cywiński, Jędrzej Dudkiewicz, ks. Andrzej Gałka, Wawrzyniec Haman, Adam Hornung, Wanda Kaczor, Anna Libera, Piotr Maciejewski, Kuba Mazurkiewicz, Anna Micińska, Olga Micińska, Helena Oblicka, ks. Wacław Oszajca SJ, Hanka Owsińska, o. Marek Pieńkowski OP, Joanna Sawicka, Ewa Smyk, Jan Suffczyński, ks. Sławomir Szczepaniak, Krzysztof Śliwiński, Joanna Święcicka, Ignacy Święcicki, Ewa Teleżyńska, Anna Wieremiejczuk, Jan Wiśniewski, Jagoda Woźniak, Stanisław Zakroczymski, Paweł Zerka WSPÓŁPRACA: WIARA: Misza Tomaszewski ([email protected]) KULTURA: Katarzyna Kucharska ([email protected]) POZA EUROPĄ: Paweł Cywiński ([email protected]) KATOLEW: Maciek Onyszkiewicz ([email protected]) WARSZAWA: Cyryl Skibiński ([email protected]) OBYWATEL: Mateusz Luft ([email protected]) FOTOREPORTAŻ: Tomek Kaczor ([email protected]) DZIAŁY: www.magazynkontakt.pl [email protected] KONTAKT: REDAKTOR NACZELNY: Misza Tomaszewski ZASTĘPCA: Maciek Onyszkiewicz SEKRETARZ REDAKCJI: Tomek Kaczor REDAKTOR PROWADZĄCY: Misza Tomaszewski ZESPÓŁ REDAKCYJNY: Paweł Cywiński, Ignacy Dudkiewicz, Jan Libera, Mateusz Luft, Katarzyna Kucharska, Jan Mencwel, Cyryl Skibiński REDAKCJA: Po le w nu ic y O jc a rze me W br u M m ew n a r i e po po o lu ksa rać zor sp g d . M , w om – rz odz ziom yś je , n l s dn ie d od e c e n o wa wo zno ia Koś toj ej zam lo z ła śc in c ąc rę i si an ni i. sp io a ce er e ł z z lu ied e si Ma ira a, j a „ trz am d z b a ę ło c j a k K y y i i u ne do te ch i l on ma – ja bo go sp go rz ud tak ją k p gi , je oł , u eś zio te c B od c h s e c w c ij m m i b o , k t n z n a ż a ń l ” n l i ę bn t ó i e e g a m sk ew u m , w o m rz t y o i i y lk po y, ż ej z cy er dr iał po o te e le pr 19 ug to w pr nc dz w ag je ie uc in ób ja iś ic ni st j z zy ni ą łu – ow em st aś ni by ich ob w ą y osu – ć E y d b z t m ć na aut dw ob yn asy nko rze m a i e e tu n u j g w c an ra t y ty kr mn na o p i to ue y c ln cz h z ie liz r m l M ym no ś ys j n ow os K o r u t u i pr ści, odo ek e p ać, a. Z api nie t r z e le w o o ż e a r a ł r dm cz isk no w p ów u a io tak , p mic dz rób t e ż rz z i d a M m e ez ne o is za ic sta o go b h To tr now ym o as sk i ze i. w sk i – w spis treści: przedwiośnie 2012 4 Temat numeru: Po lewicy Ojca Wstępniak: Zdradzona misja Jan Mencwel i Misza Tomaszewski: Przebudzenie Rozmowa z Adamem Michnikiem: Z rękami w kieszeniach Maciej Gdula: Bez obietnicy Rozmowa z abp. Tadeuszem Gocłowskim: Nie chodźmy w ciemności! Jarosław Makowski: Jezus, przyjaciel Oburzonych Krzysztof Wołodźko: Wymowne milczenie Cyryl Skibiński: Zabawa w wojnę 48 Wiara Wacław Oszajca sj: Daleko od normalności Rozmowa z Haliną Bortnowską: Wiele twarzy Kościoła Paweł Cywiński: Pod namiotem Abrahama 58 Kultura Klara Czerniewska: Tłuste fonty w warszawskim outdoorze Katarzyna Kucharska, Olga Micińska: Art d’ eco Książki, które nas szukają: Igor Newerly, Wzgórze błękitnego snu Wtomigraj: Cœur de pirate, Blonde 68 Poza Europą Paweł Cywiński: Przed zachodem słońca Rozmowa z Robertem Kłosowiczem: Czarne dziury na mapie 76 Warszawa Tomek Kaczor: Skarpety i Trapezy Wars/Sawa: Mięsistość dźwięku Wielcy Warszawscy: Deyna 86 Obywatel Rozmowa z prof. Andrzejem Rychardem: Nowa kultura protestu Mateusz Luft: Z kim do stołu 90 Człowiek Numeru Rozmowa z Janem Brykczyńskim: Nie jestem podglądaczem 94 Fotoreportaż Bartłomiej Szołajski: Przystanek Polska 100 Zasłyszane s.6 Ilustracja. Klara Jankiewicz po lewicy ojca W ciągu ostatnich dwudziestu lat polski Kościół i lewica odwróciły się od najuboższych, za których powinny czuć szczególną odpowiedzialność. Świat urządzony jest niesprawiedliwie i wspólnym obowiązkiem obydwu środowisk jest walka z tą niesprawiedliwością – przekonują Jan Mencwel i Misza Tomaszewski. Fot. Paweł Cywiński s.53 W Mar Musa Pismo Święte leży na koranicznym stojaku. Ekumeniczna wspólnota muzułmanów i chrześcijan odżyła w latach osiemdziesiątych dzięki staraniom ojca Dall’Oglio – orientalisty, jezuity i człowieka lewicy w jednej osobie. O miejscu duchowej kontemplacji w pustynnym krajobrazie opowiada Paweł Cywiński. Warszawa s.76 „Jak sobie pomyślę, że najlepsze lata mojego życia upłynęły w tym podskakującym, grzechoczącym, karłowatym pierdzielu...” – narzekał na swojego Fiata 126p Adaś Miauczyński w filmie Nic Śmiesznego. O innych obiektach trudnej miłości Polaków, wyprodukowanych w FSO na Żeraniu, pisze Tomek Kaczor. s.86 Ilustracja. Łukasz Izert bywatel Oburzeni, protest lekarzy, ACTA... Na naszych oczach rodzi się „nowa kultura protestu”, z którą władze nie potrafią sobie radzić. Ale czy sami protestujący wiedzą, co (i po co) czynią? Odpowiedzi w rozmowie z profesorem Andrzejem Rychardem szuka Mateusz Luft. wstępniak Zdradzona misja Misza Tomaszewski 4 „Nigdy nie wierzyłem w tzw. społeczną wrażliwość lewicy. Tak naprawdę wrażliwa na biedę i nierówności jest wolnorynkowa prawica, bo tylko wolny rynek jest sprawiedliwy i otwiera przed ubogimi drogę do zamożności”. To fragment rozmowy z ministrem sprawiedliwości, Jarosławem Gowinem, który 14 marca opublikowała „Gazeta Wyborcza”. Wywiad został opatrzony sugestywnym tytułem: Jestem prawicowym mastodontem. Pierwsza refleksja z nim związana byłaby chyba taka, że zaliczanie samego siebie do gatunku wymarłych trąbowców, niezależnie od ich politycznej proweniencji, stanowi nie najszczęśliwszy przypadek w życiu człowieka, który przez wiele lat współtworzył miesięcznik „Znak” – intelektualną kuźnię polskiego katolicyzmu. Nad czym się zadumawszy, możemy przejść do bardziej merytorycznej polemiki, którą – tak się składa – stanowi niniejszy numeru „Kontaktu”. Numer ten nie jest numerem zwyczajnym. Pełni on bowiem funkcję manifestu – uskrzydlony wszystkimi tej formy przewagami, ale i niepozbawiony jej trudnych do uniknięcia niedostatków. Nie znajdzie więc w nim czytelnik pogłębionych analiz wybranych problemów społecznych z punktu widzenia społecznie zaangażowanego katolicyzmu. Do zwyczaju tworzenia takich analiz, jakie kreśliliśmy z rozmachem w numerach poświęconych starości i resocjalizacji, powrócimy już w następnej odsłonie kwartalnika. Tymczasem jednak nalegamy, by w geście rozczarowania nie ciskać nieszczęsnym jego egzemplarzem o ścianę, lecz dać się sprowokować do lektury. Każdemu, komu na dźwięk słowa „katolewica” włos jeży się na głowie, a przed oczami staje Chrystus z karabinem na ramieniu, należy się nie tylko punkt za erudycję, ale i kilka zdań wyjaśnienia. Jakie względy mogły skłonić nas – dzieci powszechnego Kościoła – do ukrywania się za polityczną etykietą? Czyśmy zupełnie zapomnieli o dramatycznym pytaniu świętego Pawła z Pierwszego Listu do Koryntian? Nie, nie zapomnieliśmy. Chrystus nie jest podzielony, a w jego Kościele nie brakuje miejsca dla nikogo, bez względu na światopoglądowe barykady, które z takim zapałem na co dzień wznosimy. O cóż więc chodzi? Wbrew pozorom, nie zamierzamy – jak miał to uczynić Emmanuel Mounier – umierać, w jednej ręce trzymając Biblię, w drugiej zaś – trzeci tom Kapitału Marksa. Myśl stojąca za „Kontaktem” numer 19 jest stosunkowo prosta. Zarówno ludziom Kościoła, jak i ludziom lewicy pragniemy zasygnalizować, że próba pogodzenia inspiracji chrześcijańskiej z lewicową bynajmniej nie prowadzi do sprzeczności. Mało tego, uważamy, że dziś – w dobie kryzysu ekono- micznego – odwołanie się do społecznego potencjału obydwu tych środowisk, przez obydwa zaniedbanego, jest nie tylko próbą ich autentyczności, lecz także stanowi o losie ludzi ubogich, którzy powinni być naturalnym przedmiotem ich troski. Powiedzmy to wprost: Kościół, który troskę o ubogich sprowadza do poziomu fakultatywnej dobroczynności, znacznie bardziej zaś jeszcze antyklerykalna lewica, w imię wartości liberalnych z pasją produkująca kolejne kręgi wykluczenia – zdradziły powierzone sobie misje. Jako ludzie uważający się za chrześcijan o przekonaniach lewicowych, nie chcemy i nie możemy spokojnie na to patrzeć. Kiedy numer Po lewicy Ojca znajdzie się już w drukarni, polski Episkopat ogłosi pierwszy od dwunastu lat dokument społeczny. Nie znając jego treści, lecz wiedząc, że dokument ów ma nawiązywać do encykliki Caritas in veritate, jesteśmy o nią względnie spokojni (choć fajerwerków się nie spodziewamy). Mniej spokojni jesteśmy natomiast o to, czy nasz Kościół podoła wyzwaniu przełożenia abstrakcyjnego języka swoich dokumentów na konkretne do bólu problemy, z którymi każdego dnia mierzą się jego wierni. W trudnych czasach kryzysu ekonomicznego potrzeba dokonania takiego przekładu jest paląca. Pytanie tylko, czy potrafimy na nią odpowiedzieć. ■ ilustracja: hanka owsińska 5 : kl ilustr acja ar a jankiew icz Przebudzenie 6 Jan Mencwel Misza Tomaszewski N a przełomie XIX i XX wieku „niepokorni” inteligenci uczyli polskich katolików, że miłość bliźniego nie wyraża się w paternalistycznej dobroczynności, lecz w solidarności z krzywdzonymi. Dziś sytuacja uległa odwróceniu. To lewica potrzebuje, by ktoś przypomniał jej, na czym polega społeczny solidaryzm. „Poznaliśmy się w bardzo dziwnym momencie mojego życia” – mówi do swojej dziewczyny bohater filmu Fight Club, gdy trzymając się za ręce obserwują, jak dookoła nich z hukiem walą się szklane wieżowce – siedziby wielkich korporacji. Ów bezimienny mężczyzna jest produktem i współtwórcą świata naszej późnej nowoczesności. Systemu, którego nienawidzi i które- go ostateczny krach tak bardzo – wzorem Jello Biafry, lidera punkowego zespołu Dead Kennedys – lubi sobie wizualizować. Zrealizowany dokładnie na przełomie wieków film Davida Finchera ogłoszony został manifestem „Pokolenia X” – generacji ludzi wchodzących w dorosłość w czasie, w którym horyzont ich aspiracji wyznaczony zo- stał przez obietnicę zrobienia zawrotnej kariery i bogacenia się bez końca. Hasło enrichissez-vous potraktowali oni serio i z korporacyjnej codzienności brali tyle, ile tylko byli w stanie udźwignąć. Jak na ironię, ich życie pozostawało nieznośnie lekkie. Przelatywali przez nie, ogłuszeni doświadczeniem wszechogarniającej pustki i braku alternatywy. Rozpaczliwie próbując poczuć cokolwiek prawdziwego, bohater filmu Finchera zakłada nielegalną organizację, w której faceci w ciągu dnia robiący dzikie kariery, po godzinach mogą z pasją oddawać się równie dzikim ulicznym bójkom. Tylko krew płynąca ze złamanego nosa, ze zmiażdżonej wargi, z pękniętego łuku brwiowego, może nadać smak ich wodnistej egzystencji. „Nie mamy wojny światowej ani wielkiego krachu – powie w pewnym momencie alter ego bohatera, Tyler Durden. – Naszą wojną światową jest wojna duchowa, naszym wielkim krachem są nasze życia”. Nieco ponad dziesięć lat po premierze Fight Clubu, będącego wyrazem bezradności i zagubienia społeczeństw wciąż i wciąż bogacącego się Zachodu, dla coraz większej liczby ludzi staje się jasne, że to ciągłe bogacenie się było jedynie iluzją. „Pokolenie X” odchodzi dziś w przeszłość, a jego miejsce zajmuje generacja nowa i zupełnie odmienna. „Oburzeni” i „prekariusze” nie mają złudzeń co do tego, że nasz świat – świat zachodnich demokracji kapitalistycznych – zmierza w złym kierunku. Na tym jednak nie poprzestają, ponieważ w przeciwieństwie do swoich znudzonych konsumpcyjnym życiem poprzedników są przekonani, że świat ten można i należy zmieniać. Dlatego też, zamiast uciekać do podziemia i rozpaczliwie okładać się po mordach, wychodzą na ulice miast, okupują przestrzeń publiczną i głośno krzyczą to, czego ich starsi o dziesięć lat koledzy nie byli w stanie wypowiedzieć po cichu. Krzyczą, ale jeszcze nie w Polsce. Rzeczy, których nie ma Dokładnie dekadę przed Fight Clubem, w roku 1989, w naszym kraju obalony został ustrój zwany „realnym socjalizmem”, a nowe władze zabrały się za wprowadzanie demokracji według „zachodnich standardów”. I tak się akurat złożyło, że kwestię, którą wypowiada bohater w zakończeniu filmu Finchera, mogłaby równie dobrze wygłosić zachodnia demokracja, podając rękę wyłaniającej się z mroków komunizmu Polsce. Z ową demokracją – o czym nad Wisłą wciąż wspomina się zbyt rzadko – spotkaliśmy się bowiem w bardzo nietypowym momencie jej dziejów. Gdy dla nas zakończyła się historia walki o polityczną wolność, dla Zachodu – jak ze smutkiem konstatował prorok tamtych czasów, Francis Fukuyama – historia kończyła się w ogóle. Poglądy Fukuyamy święciły w początkach lat dziewięćdziesiątych prawdziwe triumfy wśród przedstawicieli zachodnich elit. Wyrastały one z przekonania, że gospodarka wolnorynkowa, która stabilizowała się wówczas w licznych zakątkach ziemskiego globu, w dość naturalny sposób po- ciąga za sobą liberalno-demokratyczne przemiany polityczne. Liberalny, polityczno-gospodarczy konglomerat miał okazać się wolny od wewnętrznych napięć i sprzeczności, które wiodły minione ideologie na śmietnik historii. Nie znaczy to, oczywiście – pisał Fukuyama – że w Stanach Zjednoczonych miałoby zabraknąć ludzi bogatych i ubogich lub że ekonomiczne pęknięcie między nimi miałoby przestać się powiększać. Sęk w tym, że przyczyna owych nierówności nie leżała w strukturze liberalnego społeczeństwa, lecz stanowiła rodzaj długu, który odziedziczyliśmy po epoce doskonale wpisało się w program zarysowany przez dwa inne paradygmaty, współdzielone w owym czasie przez niemal całą zachodnią opinię publiczną. Obydwa można streścić przy pomocy bon motów, które zawdzięczamy kobiecie twardą ręką trzymającej ster wolnorynkowych przemian w Europie początku lat osiemdziesiątych. Chodzi, rzecz jasna, o premier Wielkiej Brytanii, Margaret Thatcher. Jej słowa, które zwłaszcza nam, w Polsce, wydają się opisywać „żelazną logikę dziejów”, w rzeczywistości wyznaczają moment zawrócenia z drogi, którą przez cztery powojenne Katolicka nauka społeczna wciąż uprawiana jest przez polski Kościół jako dyscyplina teoretyczna przednowoczesnej. Z czasem nasze weksle miały zostać spłacone, a demokracja i wolny rynek, wzajemnie uzupełniając się i napędzając, miały wprowadzić świat na drogę stabilnego rozwoju ekonomicznego. Teoria „końca historii” ostatecznie upadła w roku 2001, przywalona gruzami World Trade Center. Zawczasu została ona jednak zwulgaryzowana i sprowadzona do roli filozoficznej podbudowy modelu ekonomicznego, ironicznie określanego mianem „teorii skapywania”. Zasada tej teorii streszcza się w przekonaniu, że im więcej pieniędzy pozostawimy w kieszeniach zamożnych członków naszych społeczeństw, którzy przy ich pomocy dokonają inwestycji, podbijając ekonomiczne statystyki, tym więcej „skapnie” przy okazji do kieszeni biedaków – pod postacią niższych cen produktów albo nowych miejsc pracy. Na gruncie trickle-down theory wolny rynek jawi się więc jako doskonały mechanizm, który – jeśli tylko nie będziemy przy nim zbytnio majstrować – prędzej czy później zaprowadzi ludzkość do krainy wiecznej szczęśliwości. Nic dziwnego, że tak skrojone przekonanie o nadejściu „końca historii” dekady, tzn. aż do drugiego kryzysu naftowego, podążała zachodnia demokracja. There is no alternative. There is no such thing as society. Make love, not war Od dłuższego już czasu, w ogniu uniwersyteckich debat, prasowych polemik i kuchennych dyskusji, zwykliśmy ze zblazowanymi minami konstatować nieaktualność światopoglądowego podziału na lewicę i prawicę. Ma ona być znakiem naszych czasów, co zdaniem wielu świadczy o dojrzałości zachodniej demokracji. Mówi się, że demokracja ta wyszła poza tradycyjne podziały i rozsadziła kategorie, przy pomocy których opisywano społeczno-polityczne realia minionych epok. Orędownikami takiej właśnie wizji byli architekci wolnorynkowych przemian lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Światopoglądowe zamieszanie zaczęło się jednak znacznie wcześniej. Kryzys „starej lewicy”, której zawdzięczamy europejski model państwa opiekuńczego, został spowodowany przez naukowo-techniczną rewolucję czasów powojennych i będące jej owocem przemiany struktury zatrudnienia. W latach pięćdziesiątych 7 i sześćdziesiątych postępująca automatyzacja mocno przetrzebiła miejski proletariat, który stanowił społeczną bazę ugrupowań lewicowych. Wówczas też – a za datę symboliczną możemy tu uznać rok 1968 – narodziła się „nowa lewica”. Zwróciła się ona ku ludziom dyskryminowanym ze względu na płeć, kolor skóry i orientację seksualną, których interesy nie były politycznie reprezentowane. Kolektywnym ideałom państwa opiekuńczego, których jasną stroną były służba dobru wspólnemu i przeciwdziałanie ekonomicznemu wykluczeniu, ciemną zaś – utopijna inżynieria społeczna i niedowartościowanie odpowiedzialności człowieka za jego własny los, nowe pokolenie buntowników przeciwstawiło kult indywidualnych swobód. 8 czeństw na problemie szerokich kręgów wykluczenia, z których istnienia tamtejsza opinia publiczna nie zdawała sobie wcześniej sprawy. Jest jednak faktem, że kluczowy element lewicowego światopoglądu – strukturalna solidarność z ubogimi – został przez ludzi Pokolenia ‘68 odsunięty na drugi plan. W czasach kryzysu naftowego, który obnażył słabości państwa opiekuńczego, porzucone terytorium ekonomiczne skolonizowali bezkrytyczni czciciele wolnego rynku. Żelazna logika dziejów Na tę właśnie przeszkodę po przełomie roku 1989 natrafiła nasza rodzima lewica, dla której historia ostatnich dwudziestu lat jest ciągiem nieudolnych prób zdefiniowania własnej tożsamości. Zamiast przyzwoitości potrzebna jest dziś odwaga zbuntowanego myślenia W efekcie doszło do tragikomicznej sytuacji, w której młodzi Europejczycy z tzw. „dobrych domów”, choć uważali się za marksistów, na sztandary wynosili hasła indywidualistyczne. Jak w książce Źle ma się kraj notuje Tony Judt, „lewicowe ruchy studenckie bardziej interesowały się godzinami otwarcia bram uniwersyteckich niż warunkami pracy w fabrykach; studenci z dobrze sytuowanych włoskich rodzin bili źle opłacanych policjantów w imię rewolucyjnej sprawiedliwości; miejsce gniewnego proletariackiego sprzeciwu wobec kapitalistycznych wyzyskiwaczy zajęły frywolne, ironiczne hasła na rzecz wolności seksualnej”. Ideał sięgnął bruku? Niekoniecznie. Liczne elementy państwa opiekuńczego, o czym skłonni jesteśmy dziś zapominać, na dobre weszły w skład europejskiego common sense. Gdy konserwatyści i liberałowie zaczęli podpisywać się pod wybranymi rozwiązaniami o charakterze socjaldemokratycznym, przedstawiciele „nowej lewicy” musieli na nowo określić swoją tożsamość. Zrobili to, ogniskując uwagę zachodnich społe- Co do zasadniczych spraw związanych z określeniem modelu rozwoju naszego kraju, w środowiskach postkomunistycznym i postsolidarnościowym zapanowała powszechna zgoda. Wszyscy chcieliśmy bogacić się i powoli, lecz konsekwentnie doganiać Zachód. Jak mówił Ryszard Bugaj, „«pokojowi społecznemu» początków transformacji sprzyjało wyczekiwanie na profity po jej zakończeniu, a również «pamięć» komunistycznych patologii”. Ten „społeczny pokój” symbolizować może sojusz mózgu ekonomicznych reform, Leszka Balcerowicza, z ich „ludzką twarzą” – Jackiem Kuroniem, ministrem pracy i polityki społecznej w najtrudniejszych latach III RP. O ile zawarcie owego sojuszu wydawało się uzasadnione w dobie szalejącej hiperinflacji, o tyle jego prolongata na czas nieokreślony, a sięgający dnia dzisiejszego, jest trudna do zrozumienia z perspektywy ludzi przyznających się do światopoglądu lewicowego. Lewica bezkrytycznie uwierzyła w neoliberalny model przemian, rezygnując z prób zbudowania „kapita- lizmu z ludzką twarzą” czy szukania „trzeciej drogi”. Bardzo szybko odnalazła też sposób na konstruowanie swojej tożsamości w sferze pozaekonomicznej. Idąc w ślady lewicy zachodnioeuropejskiej, zamiast „kwestii społecznej” podjęła „kwestię obyczajową”, co oznaczało wypowiedzenie wojny niezwykle silnemu wówczas przeciwnikowi – Kościołowi katolickiemu, jednemu z architektów bezkrwawej transformacji ustrojowej roku ‘89. Wojna ta trwa po dziś dzień, w znacznym stopniu angażując ugrupowania lewicowe, w niemałej też mierze – instytucjonalny Kościół. Ze szkodą dla ludzi, którzy powinni być przedmiotem szczególnej troski przedstawicieli obydwu tych środowisk: ofiar wspomnianej transformacji. W efekcie – jak sygnalizowaliśmy w styczniowym „Znaku” – „owi wykluczeni zostali sprawnie zagospodarowani przez populistów, łączących hasła opartego na rozdawnictwie społecznego solidaryzmu z nacjonalistyczną retoryką, przedstawiającą katolicyzm jako «formę polskości»”. Fakt, że do tego dopuściliśmy, obciąża po równo sumienia nas wszystkich: ludzi Kościoła i ludzi lewicy. Wbrew swojemu najbardziej fundamentalnemu powołaniu, w ciągu ostatnich dwudziestu lat stworzyliśmy własne kręgi wykluczenia. Nie sposób przecenić roli, jaką w cementowaniu środowiska Radia Maryja odegrali lewicowi liberałowie z „Gazety Wyborczej”. Podobnie, nie sposób nie zadumać się nad niezwykłością drzemiącego w polskim Kościele potencjału do antyklerykalizowania społeczeństwa. W 2007 roku Krzysztof Wołodźko pisał na łamach „Frondy”, że „lewicowa odpowiedzialność za człowieka musi być opowiedzeniem się za ludźmi niezależnie od ich światopoglądu (inaczej grozi nam lewicowość à la Kinga Dunin)”. Powyższą zasadę przez analogię można odnieść również do chrześcijan, którym z kolei zagraża miłosierdzie à la forum internetowe tej właśnie „Frondy”. Życie jest gdzie indziej O ile zarzut zapomnienia o ubogich wydaje się jak najbardziej usprawiedliwiony w stosunku do lewicy – czy przez „lewicę” rozumielibyśmy postkomunistycznych oportunistów Millera, antyklerykalnych liberałów Palikota, czy wreszcie intelektualne środowisko „Krytyki Politycznej” – o tyle pewne zastrzeżenia może budzić stawianie go Kościołowi. Czy mało w duchu katolickiej nauki społecznej. Nauka ta, konsekwentnie rozwijana w Kościele powszechnym od czasu ogłoszenia przez Leona XIII encykliki Rerum novarum, w naszym kraju wciąż uprawiana jest jako dyscyplina teoretyczna. Jej przekaz został w zasadzie zredukowany do, skądinąd niezwykle istotnych, zagadnień bioetycznych i obrony tradycyjnych obyczajów. Uparcie pomijamy milczeniem palące porównania najbardziej nawet dosadne – zdaje się egzystować w świecie równoległym względem tego, w którym żyją jej wierni. Wszystko to nie znaczy oczywiście, że Kościół powinien ograniczyć swoją misję do zaangażowania społecznego. Przede wszystkim jest on wszak przestrzenią, w której Bóg spotyka człowieka, a człowiek – Boga. Od religijnego aspektu tej misji nieodłączny jest 9 ilustracja: Barbara żuchowska nam dzieł chrześcijańskiego miłosierdzia: hospicjów, ośrodków wychowawczych, domów samotnej matki? Czy nie dość rozlewanej za darmo zupy i zbiórek pieniędzy na cele charytatywne? Przeciwnie. Nieuczciwością byłoby odmawiać ludziom Kościoła ogromnych zasług na wszystkich tych polach. Niestety, najszlachetniejsza nawet dobroczynność nie wystarczy. Tym, czego polskiemu Kościołowi brakuje, jest formacja duszpasterska i aktywność publiczna prowadzona problemy targanej kryzysem ekonomicznym współczesności: rozwarstwienie ekonomiczne, wykluczenie edukacyjne, niedostateczną ochronę praw pracowniczych. Instytucja, która troskę o ubogich pozostawia oddolnej inicjatywie szeregowych chrześcijan, a inne wątki swojego nauczania z niemałą determinacją próbuje przełożyć na język polityczno-prawny; która nie mówi o wymogach społecznej sprawiedliwości w sposób konkretny, a w innych kwestiach zdobywa się na jednak jej aspekt wspólnotowy. Jeśli ta wspólnotowość nie znajduje swojego wyrazu w zaangażowaniu społecznym, to znaczy, że z naszą wiarą coś jest nie tak, że zapominamy o słowach Chrystusa: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych…”. I nie chodzi tu o wezwanie do wspomagania ubogich z tego, co nam zbywa. Dobroczynność nie rozwiązuje rzeczywistych problemów społecznych, w nas samych natomiast może budować niepokojące poczu- cie, że jesteśmy „ludźmi przyzwoitymi”, które to określenie tak zjadliwie wyszydzali lewicowi radykałowie przełomu XIX i XX wieku. Jeśli „przyzwoitość” znaczyć ma tyle co „bycie w porządku”, to pamiętając o większym jeszcze radykalizmie Ewangelii, pokusę „przyzwoitości” powinniśmy odrzucić również my, chrześcijanie. Gdy przyjrzymy się temu, jak urządzony jest nasz świat, przekonamy się, że zamiast mieszczańskiej przyzwoitości potrzebna jest dziś odwaga zbuntowanego myślenia. Kategoriami naszego myślenia o świecie stały się kategorie utylitarne 10 Największa bananowa republika „Przez trzydzieści lat z dążenia do dobrobytu uczyniliśmy cnotę, a dziś nasze kolektywne poczucie celu sprowadza się już właściwie tylko do niego” – pisze we wspomnianej już książce Tony Judt. Choć ostrze jego krytyki wymierzone jest przeciwko zachodnim demokracjom, to na swoim gardle powinna poczuć je również Polska, choć w jej przypadku zarysowaną przez Judta oś czasu należałoby skrócić o dziesięć lat. Nasze „kolektywne poczucie celu” ma jeden dodatkowy wymiar: chcemy „dogonić Zachód”. Pochłonięci pościgiem, nie mamy dość czasu, by przystanąć i zastanowić się, za czym tak naprawdę gonimy. Czy to właśnie jest świat, który w bezkrytyczny sposób warto stawiać sobie za wzór do naśladowania? Powodów, by w to wątpić, nie brakuje. Na jeden z bardziej zasadniczych wskazuje sam Judt, który w Źle ma się kraj przekonująco dowodzi, że w ciągu ostatnich trzydziestu lat zachodnie demokracje stały się krainą nierówności społecznych. W warunkach politycznego liberalizmu i wolnego rynku, które miały składać się na Fukuyamowski „koniec historii”, ogólne bogacenie się społeczeństwa, wyrażone we wskaźnikach takich jak PKB, skrywa wciąż powiększającą się przepaść ekonomiczną pomiędzy najlepiej i najgorzej zarabiającymi. Hasło „We are the 99%”, które na swoich transparentach nieśli protestujący na Wall Street młodzi Amerykanie, nie wzięło się wszak znikąd. Sugestywnym wyrazem zarysowanych wyżej tendencji jest fakt, że 1% najbogatszych obywateli USA jest dziś w posiadaniu jednej czwartej narodowego dochodu. W Stanach Zjednoczonych różnice w zarobkach systematycznie wzrastają od końca lat siedemdziesiątych po dziś dzień, a rozwarstwienie ekonomiczne zaczyna dorównywać temu z czasów Wielkiego Kryzysu lat trzydziestych. Sięgnijmy znów do Judta, by przywołać dającą do myślenia ilustrację: „Majątek rodzinny założycieli Wal-Mart oszacowano na dziewięćdziesiąt miliardów dolarów, czyli w przybliżeniu tyle, ile wynosi łączny majątek najuboższych czterdziestu procent obywateli Stanów Zjednoczonych, stu dwudziestu milionów ludzi”. Jak słusznie zauważył w 2010 roku dziennikarz „New York Times” Nicholas Kristof, podróżowanie przez zachodnich dziennikarzy do „republik bananowych” i opisywanie panujących tam nierówności przestało mieć sens, ponieważ jedną z największych „bananowych republik” są dziś same Stany Zjednoczone. Wskaźnik ekonomicznych nierówności w „najwspanialszej demokracji świata” znacznie przekracza ich poziom w takich krajach, jak Wenezuela, Gujana czy Nikaragua, a niemal dorównuje chińskiemu. W stanie znieczulenia ogólnego „Stany, stany, hajowa jazda, zjednoczonych łopot flag” – śpiewał w latach dziewięćdziesiątych Muniek Staszczyk, wyśmiewając idylliczny obraz amerykańskiej demokracji, funkcjonujący w polskim społeczeństwie. Można powiedzieć, że w roli jej naśladowców sprawdziliśmy się niemal wzorowo. W raporcie Nierównomierny rozwój, przygotowanym przez Organizację Współpracy Gospodarczej i Rozwoju w roku 2008, Polska pod względem nierówności społecznych znalazła się dokładnie o jedno miejsce przed Stanami Zjednoczonymi. Dodajmy, że chodzi o miejsce czwarte od końca. Powie ktoś, że to tylko statystyki. Czy kryje się za nimi jakiś namacalny konkret? Weźmy różnicę w średniej długości życia pomiędzy najbogatszymi dzielnicami Warszawy, jak Ursynów czy Wilanów, a najbiedniejszą Pragą Północ. W 2011 roku wynosiła ona piętnaście lat. Jeżeli to zbyt mało, by poruszyć naszą wyobraźnię, to spróbujmy przyjąć do wiadomości, że dwa miliony obywateli naszego kraju – liczba w przybliżeniu równa populacji Warszawy – żyją poniżej minimum egzystencji, to znaczy za mniej niż 466 złotych miesięcznie. Gdy dodamy do tego kolejnych sześć i pół miliona figurujących w statystykach jako „zagrożeni ubóstwem”, otrzymamy obraz, który zmusi nas do zastanowienia się nad tym, kogo tak naprawdę dotyczy polski „rozwój gospodarczy” i czy rzeczywiście wszystkim nam wiedzie się coraz lepiej. Niestety, wydaje się, że ekonomiczny optymizm spod znaku „zielonej wyspy” stanowi zwykłą przykrywkę dla stanu zbiorowej znieczulicy. Polska wreszcie znalazła płaszczyznę, na której jest w stanie „dorównać Zachodowi”. Trzydzieści lat temu ekonomista Milton Friedman przekonał ów Zachód, że „społeczeństwo, które przedkłada równość nad wolność, nie ma ani jednego, ani drugiego, zaś społeczeństwo, które przedkłada wolność nad równość, będzie się szczyciło i jednym, i drugim”. To właśnie on i jego koledzy z tzw. Szkoły Chicagowskiej podłożyli podwaliny pod myślenie o wolnym rynku jako samowystarczalnym mechanizmie, prowadzącym ludzkość do krainy wiecznej szczęśliwości. Nie możemy dłużej łudzić się, że Friedman miał rację. Wielu spośród nas spostrzega, że system, w którym żyjemy, nie działa według praw sformuło- wanych przez bezkrytycznych ideologów wolnego rynku. A jednak myślenie o „lepszym świecie”, które musi zaczynać się od podważania fundamentów status quo, uważamy za domenę nieodpowiedzialnych marzycieli. Dlatego właśnie „Okupujący” Wall Street i hiszpańscy „Oburzeni” szufladkowani są przez mainstreamowe media jako rozpieszczone dzieciaki, które prędzej czy później rozejdą się do domów. Dziś budzą oni co najwyżej uśmiech politowania na twarzach przedstawicieli zachodnich elit, broniących niesprawiedliwego systemu ekonomicznego, będącego dziełem ich pokolenia. Tym właśnie elitom warto przypomnieć słowa Mahatmy Gandhiego, przywódcy jednego z najpotężniejszych pokojowych ruchów protestu w dziejach świata: „Najpierw nas ignorują, potem się z nas śmieją, później z nami walczą, a na końcu wygrywamy”. Źli Samarytanie Choć wciąż nie potrafimy poradzić sobie z najbardziej dramatycznymi problemami Trzeciego Świata, do zaistnienia których sami walnie się przyczyniliśmy, to nasze sumienia uspokaja powtarzany od pokoleń mit „kaganka demokracji”, rzekomo niesionego przez Zachód „rozwijającym się” społeczeństwom. Ów mit pozwala zdać sobie sprawę z europocentrycznego sposobu widzenia świata, na gruncie którego zachodnie demokracje, uporawszy się już ze wszystkimi problemami w swojej części globu, mogą ze spokojem pełnić funkcję etatowego odkupiciela uciśnionych narodów. Nic bardziej mylnego. Nie dość, że system, który stawiamy za wzór innym, produkuje olbrzymie nierówności w obrębie krajów rozwiniętych, to w dodatku na skutek niczym nie skrę- W dobie kryzysu gospodarczego Kościół i lewica w najbardziej palących kwestiach społecznych mogłyby zacząć mówić tym samym językiem ilustracja: klara jankiewicz 11 12 powanej ekspansji naszej chciwości, leżącej u podstaw Friedmanowskiego modelu ekonomii, państwa biednego Południa od dawna padają ofiarą naszej „przemocy strukturalnej” – by użyć określenia ukutego przez szwajcarskiego socjologa i dyplomatę Jeana Zieglera. Jej sugestywnym wyrazem jest zestawienie, które przedstawia Ziegler w książce Imperium hańby: „W 2006 roku pomoc rozwojowa ze środków publicznych przekazana przez uprzemysłowione kraje Północy 122 państwom Trzeciego Świata osiągnęła wartość 58 miliardów dolarów. W tym samym roku te same 122 państwa przetransferowały kosmokratom z północnych banków 501 miliardów dolarów w ramach kosztów obsługi zadłużenia”. Zadłużenie to, którego spłata w niektórych przypadkach pochłaniała blisko połowę budżetów rozwijających się krajów, w praktyce uniemożliwiając im pełnienie funkcji socjalnej, miewało charakter „długu ohydnego”. Zdarzało się bowiem – być może najbardziej dramatycznym jest tu przypadek Rwandy – że zachodnie pieniądze służyły krwawym reżimom do umacniania ich władzy. Na te właśnie względy wskazywali przedstawiciele chrześcijańskiej koalicji Jubileusz 2000, gdy domagali się od przedstawicieli G8, Banku Światowego oraz Międzynarodowego Funduszu Walutowego anulowania zagranicznych długów krajów Trzeciego Świata. Ich apele nie pozostały bez odpowiedzi. W roku 1996 najwięksi wierzyciele rozwijających się krajów – wspomniane już międzynarodowe instytucje finansowe – ogłosiły Program Redukcji Zobowiązań Najbiedniejszych i Najbardziej Zadłużonych Państw Świata (HIPC). Dwa i pół roku temu wytypowano czterdzieści krajów mogących liczyć na redukcję zagranicznego zadłużenia i nisko oprocentowane kredyty. Czy znaczy to, że Zachód odkupił swoje postkolonialne winy? Warunkiem otrzymania finansowego wsparcia przez wspomniane wyżej kraje jest zaaprobowanie ich planów rozwoju przez MFW. Fundusz zaś – jak pisze Ziegler „nie przyjmuje nigdy projektów, które nie byłyby zgodne z jego własną koncepcją koniecznego «otwarcia rynków» i nie mniej nieodzownej «weryfikacji cen»”. To z kolei stwarza zagrożenie, o którym wspomina południowokoreański ekonomista Ha-Joon Chang: „Z tej samej przyczyny, dla której posyłamy nasze dzieci do szkoły, zamiast zmuszać je do współzawodniczenia na rynku pracy, kraje rozwijające się powinny chronić i wspomagać swoich producentów, dopóki ci nie staną się zdolni do samodzielnego konkurowania na światowym rynku”. W wyniku przedwczesnego inicjowania wolnorynkowych przemian w krajach Trzeciego Świata, ich rolnic- Dyskusję o wartościach zastąpił rachunek zysków i strat two, będące podstawą ich gospodarek, jest konsekwentnie dewastowane w zderzeniu z wysoko dotowanym rolnictwem krajów rozwiniętych. Fakt ten, w połączeniu z fatalną infrastrukturą, w licznych przypadkach uniemożliwiającą transportowanie żywności, stanowi jedną z najważniejszych przyczyn głodu, który według FAO dotyka miliard mieszkańców Ziemi. Ziemi, która z powodzeniem mogłaby dziś wyżywić dwanaście miliardów ludzi. W imię prywatnych interesów w krajach rozwijających się postępuje ograniczanie suwerenności żywnościowej, patentowanie organizmów żywych i leków, prywatyzacja zasobów wody, ataki na prawa pracownicze i socjalne, niszczenie środowiska naturalnego. Podobne informacje przestały jednak robić na nas wrażenie. Skoro przyzwyczailiśmy się do nierówności na własnym podwórku, to dlaczego mielibyśmy przesadnie przejmować się rozwarstwieniem ekonomicznym pomiędzy sytą Północą a przymierającym głodem Południem? Za Svenem Lindqvistem, innym niestrudzonym tropicielem zachodniej hipokryzji, powtórzmy: „To nie wiedzy nam brakuje. Brak nam odwagi, by to, co wiemy, zrozumieć i wyciągnąć z tego wnioski”. Na początku było słowo Ów brak odwagi w myśleniu o innym, bardziej sprawiedliwym świecie jest dziś najbardziej charakterystyczną cechą zachodniego status quo. „Dlaczego tak trudno jest nam choćby wyobrazić sobie inne społeczeństwo?” – pyta Tony Judt, by natychmiast odpowiedzieć: „Po prostu oduczyliśmy się rozmawiać na te tematy”. Oduczyliśmy się, ponieważ podstawowymi kategoriami naszego myślenia o świecie stały się kategorie utylitarne. Dyskusję o wartościach zastąpił rachunek zysków i strat. Wokół nas mnóstwo jest „ludzi praktycznych”, przekonanych, że „myślenie ekonomiczne” stanowi obiektywny sposób opisywania rzeczywistości. W debacie publicznej argument, że „coś się nie opłaca”, zbyt często traktowany jest jako ostateczny, a odwoływanie się do wartości innych niż wymierne korzyści ekonomiczne, które przekładają się na wzrost gospodarczy i PKB, w zasadzie się nie zdarza. Problem ten nie dotyczy jednak wyłącznie debaty publicznej. Po raz kolejny powróćmy do tego, co Judt określa mianem „głęboko błędnego sposobu życia” zachodnich społeczeństw. Efektem powszechnego dziś myślenia ekonomicznego jest bowiem groźne zjawisko, które za Jackiem Żakowskim wolno nazwać „zamianą relacji na transakcje”. Postępująca „finansjalizacja” życia społecznego „zamienia pacjenta w klienta, a lekarza w dostawcę usługi medycznej. Ucznia zamienia w nabywcę oferty edukacyjnej, nauczyciela czyni jej wykonawcą. Czytelnika czy widza przemienia w target reklamowy, wierzyciela w anonimowego posiadacza prawa do kredytu, które może w każdej chwili komukolwiek odstąpić”. Warunkiem, który musi zostać spełniony, by „kwestia społeczna” powróciła nie tylko do naszego świata, ale i do naszej świadomości, jest odrzucenie zarysowanego wyżej sposobu myślenia i mówienia. Musimy wypracować nowy język, który posłuży nam do opisu zjawisk politycznych i ekonomicznych – język wartości zamiast zysków, relacji zamiast transakcji, wspólnoty zamiast konkurencji. środków przekazu; środowiska elit intelektualnych, środowiska pisarzy i artystów”. Ta tylko pozornie zadziwiająca zbieżność powinna dziś dać do myślenia nam wszystkim: ludziom Kościoła i ludziom lewicy. Oczywiście, lista rozbieżności jest znacznie dłuższa. Dla Gramsciego zmiana „nadbudowy” oznaczała m.in. walkę z zabobonnym, chrześcijańskim światopoglądem europejskiego go języka potrzebujemy najbardziej, by przełamać dominujący paradygmat „myślenia ekonomicznego” i móc zacząć rozmawiać o alternatywach. Bez niego wszelkie próby podważenia zastanego porządku okażą się tylko „niezbędnymi korektami”, które nie zmienią zasadniczo sposobu, w jaki większość z nas widzi świat i swoje w nim zadanie. „Jeżeli człowiek ma być wolny, musi zawładnąć ekonomi- ilustracja: klara jankiewicz 13 Rosnąca liczba lewicowych środowisk przyjmuje, że wypracowywanie takiego języka jest dziś ich najważniejszym zadaniem. Ich przedstawiciele wierzą, w ślad za klasykiem myśli postmarksistowskiej Antonio Gramcsim, że warunkiem zmiany „bazy” jest zmiana „nadbudowy”: kultury, sztuki, debaty publicznej, nauki, a więc niczego innego, jak właśnie „sposobu myślenia” demokratycznych społeczeństw. W podobnym duchu wypowiadał się Jan Paweł II, gdy w książce Przekroczyć próg nadziei pisał, że dziś właśnie toczy się bój o duszę tego świata, którego areną są „nowożytne areopagi”: „świat nauki, kultury, proletariatu. Z kolei Jan Paweł II za jednego z największych przeciwników Kościoła w boju o duszę świata uważał „cywilizację śmierci”, w pewnej przynajmniej mierze inspirowaną przez kulturową lewicę. Wydaje się jednak, że obydwaj nie docenili społecznego potencjału tkwiącego „po drugiej stronie”. Tak się bowiem składa, że dziś, w dobie kryzysu gospodarczego, Kościół i lewica w najbardziej palących kwestiach społecznych mogłyby zacząć mówić tym samym językiem. Językiem, który stanowiłby o nowej jakości debaty publicznej, nowym sposobie opisu świata. Właśnie takie- zmem, który dotychczas nim włada; inaczej wszelkie wyzwolenia powstaną w dziedzinie iluzji” – pisał w początkach XX wieku Stanisław Brzozowski, powracający dziś do łask jako patron „nowej lewicy”. Straszni mieszczanie Cóż jednak miałoby dziś oznaczać bycie człowiekiem lewicy? Jeśli zaś znaczy ono cokolwiek, to czy jest dla lewicowych przekonań miejsce w sercach wyznawców Chrystusa? Pierwszym wyznacznikiem usytuowania rzeczonych serc po lewej stronie byłoby – za Jackiem Kuroniem – przeżywanie człowieka, przede wszystkim tego słabego i skrzywdzonego, jako sacrum. Nie idzie jednak o ubóstwienie go w stopniu wyższym niż ten, w jakim ubóstwiony został w ewangeliach. Choć bowiem należy nieustannie przypominać o nieodwracalnym skażeniu naszej natury grzechem pierworodnym, to warto również, wzorem Jana Pawła II, dziwić się, „jakąż wartość musi mieć w oczach Stwórcy człowiek, skoro zasłużył na takiego i tak potężnego Odkupiciela”. Przeoczenie wpisanego w ludzką naturę egoizmu było jednym z największych mankamentów lewicowej antropologii i przyczyną kolejnych porażek lewicowych projektów politycznych, wliczając w to kryzys państwa opiekuńczego. Kryzys ten dobitnie wykazał, że społeczna 14 dał wyraz Adam Michnik, gdy w eseju Kłopot i błazen pisał: „Żywiąc przekonanie, że przyszło nam żyć w świecie nieuchronnie niedoskonałym, wśród projektów nieuchronnie utopijnych, bez wielkiego wpływu na losy świata, wiemy przecież, że naszym obowiązkiem jest tak czynić, jak gdyby od naszych uczynków los świata zależał”. Ze światopoglądem lewicowym nieodłącznie związany jest wreszcie bunt przeciwko zastanemu porządkowi – bunt w imię sprawiedliwości. Naszemu światu, w którym przykraja się kolejne dziedziny życia społecznego do wymagań rynku, kontestacja potrzebna jest jak powietrze. Świat ten bowiem zawsze musi dopuszczać możliwość, że podąża w niewłaściwym kierunku – co dzieje się zresztą Lewica bezkrytycznie uwierzyła w neoliberalny model przemian, rezygnując z prób zbudowania „kapitalizmu z ludzką twarzą” solidarność nie może znosić indywidualnej odpowiedzialności człowieka za podejmowane przez niego wybory, jak również że nie da się odgórnie tego człowieka „zaprojektować” (tu przypominają się niepokojące aspekty welfare state: modernizm w architekturze, eugenika w polityce społecznej, euforia resocjalizacyjna w więziennictwie). Tak czy inaczej, znacznie większym błędem wydaje się bezwstydne uwznioślenie wspomnianego egoizmu przez następców Miltona Friedmana. Chrześcijaństwo w tej kwestii okazało się znacznie mądrzejsze od lewicy. Nie potrzebowało koszmarnych eksperymentów, by przekonać się, że Królestwa Bożego na ziemi – nie będzie. Wiara w możliwość zbudowania go ludzkimi siłami, będąca wyrazem utopijnego optymizmu, a ponadto budząca nieprzypadkowe skojarzenia z historią budowniczych Wieży Babel, nie jest jednak obowiązkiem człowieka lewicy. Jest bowiem możliwy również inny, sceptyczny optymizm. Jemu to na naszych oczach. Zagraża nam dziś bezmyślność, jako że postrzeganie naszych decyzji w kategoriach wartości coraz częściej zastępowane jest przez zimną kalkulację. Dochodzi do rozczłonkowania ludzkiego światopoglądu na niezależne od siebie strefy: religijną, moralną, polityczną, społeczną, ekonomiczną. Niepostrzeżenie dla samych siebie stajemy się strasznymi mieszczanami z wiersza Juliana Tuwima, którzy „wszystko widzą osobno” i nie są już w stanie zestawić wymogów sprawiedliwości z ekonomicznym interesem. Szczęśliwie, nasz świat nie spłukał się jeszcze doszczętnie z myślących obserwatorów. Jednym z nich jest indyjski ekonomista Amartya Sen, który w książce Development as Freedom stawia tezę, że celem ekonomii nie jest bogacenie się społeczeństw, wzrost PKB lub postęp technologiczny, lecz poszerzenie rzeczywistej ludzkiej wolności, ograniczanej przez różne formy społecznego wykluczenia. Pieniądze i technologie mogą, lecz nie muszą się do tego przyczyniać, na co wskazuje przykład dzisiejszych Chin. Zjawiska takie, jak ubóstwo, bezrobocie, głód, wysoka śmiertelność niemowląt, brak dostępu do wody pitnej, opieki medycznej czy edukacji, ograniczają wolność człowieka. Co z tego, że przysługuje mu ona w sposób nominalny, jako abstrakcyjna idea polityczna, jeśli w praktyce pozostaje ów człowiek ubezwłasnowolniony? Poglądy Sena są chętnie przytaczane nie tylko przez ludzi lewicy, lecz także przez chrześcijan – by wspomnieć niemieckiego kardynała Reinharda Marksa, którego książka Kapitał. Mowa w obronie człowieka stanowi jeden z jaśniejszych punktów katolickiej nauki społecznej ostatnich lat. Dzieje się tak zgoła nieprzypadkowo. Kontestatorzy z Watykanu „Po dwunastu latach przemian systemowych w Polsce musimy stwierdzić, że wielu ludzi odpowiedzialnych za kształt życia publicznego bezkrytycznie uwierzyło, że upadek marksizmu oznacza automatycznie powstanie sprawiedliwego społeczeństwa oraz zaufało mechanizmom wolnorynkowym, które we wszystkich dziedzinach miały zagwarantować dobro każdego i wszystkich. W miejsce ideologii kolektywnej pojawiła się wypaczona wersja liberalizmu, która wyrodziła się w liberalną ideologię głoszoną często w jej zwulgaryzowanej formie, ujmującej rzeczywistość niemal wyłącznie w kategoriach ekonomicznych”. Czy autorem tych słów jest któryś spośród przedstawicieli postsolidarnościowej lewicy? Nic podobnego. Zacytowany fragment pochodzi z listu społecznego Konferencji Episkopatu Polski, ogłoszonego w roku 2001. Dziś, po kolejnych dwunastu latach, jesteśmy w przededniu publikacji nowego listu (nastąpi ona, gdy niniejszy numer „Kontaktu” znajdzie się już w druku), pomyślanego jako orędzie polskiego Kościoła na czasy kryzysu gospodarczego. Szkoda, że musieliśmy tak długo na niego czekać. Marny refleks biskupów to nie jedyny mankament katolickiej doktryny społecznej. Kolejną jej słabością jest bowiem abstrakcyjny język, jakim bywa komunikowana. Przebijanie się przez długie, erudycyjne teksty przerasta zarówno cierpliwość, jak i zdolności percepcyjne przeciętnego katolika. A przecież to on właśnie jest tych encyklik adresatem. Z tego względu raz jeszcze warto podkreślić potrzebę wypracowania przez Kościół języka przystającego do kategorii, których do opisu swojej codzienności używają jego wierni. Wszystkie te zastrzeżenia nie zmieniają faktu, że nauczanie Kościoła, zawarte w encyklikach tak wybitnych jak Populorum progressio Pawła VI czy Laborem exercens Jana Pawła II, stanowi bardzo poważną propozycję społeczną na nasze niespokojne pod względem ekonomicznym czasy. Propozycji tej nie sposób streścić w kilku zaledwie zdaniach, dlatego na chwilę oddajmy głos samym Autorom. Na rok przed pamiętnym majem ’68, Paweł VI pisał o popieraniu rozwoju ludów: „Nie wystarczy […] zwiększenie wspólnych zasobów, by nastąpił sprawiedliwy ich podział; nie wystarczy postęp techniczny, aby ziemia – stawszy się jakby bardziej ludzką – nadawała się lepiej do zamieszkania”. W swojej encyklice społecznej, Caritas in veritate, Benedykt XVI komentował: „Paweł VI miał wyraźną wizję rozwoju. Przez pojęcie «rozwój» chciał wskazać jako cel uwolnienie narodów przede wszystkim od głodu, nędzy, chorób endemicznych i analfabetyzmu. […] Gdy po tylu latach patrzymy z zatroskaniem na rozwój i na perspektywy następujących po sobie w tych czasach kryzysów, stawiamy sobie pytanie, w jakim stopniu oczekiwania Pawła VI zostały spełnione przez model rozwoju przyjęty w ostatnich dziesięcioleciach”. Skojarzenia z kontestatorskimi wizjami Amartyi Sena czy Tony’ego Judta narzucają się same. Weźmy następnie Jana Pawła II i jego przełomową encyklikę Laborem exercens, w której praca – chyba po raz Świat zawsze musi dopuszczać możliwość, że podąża w niewłaściwym kierunku pierwszy w historii Kościoła – została zinterpretowana nie jako pożałowania godna konsekwencja grzechu pierworodnego, lecz jako instrument czynienia człowieka, a wraz z nim i świata, bardziej ludzkim. „O ile prawdą jest – pisze Karol Wojtyła – że człowiek jest przeznaczony i powołany do pracy, to jednak nade wszystko praca jest «dla człowieka», a nie człowiek «dla pracy»”. Następnie przestrzega autor przed zredukowaniem naszego myślenia o ekonomii do „materialistycznego ekonomizmu”, którego przejawami są traktowanie pracy jako anonimowego towaru, człowieka zaś – jako równie anonimowego narzędzia. Istnieje silna pokusa, by poważnie traktować nauczanie Kościoła w jego aspektach religijnych lub wybranych aspektach moralnych, przy jednoczesnym pobłażliwym zagłaskiwaniu doktryny społecznej. „Cóż czcigodni starcy mogą wiedzieć o tak wyspecjalizowanej dyscyplinie jak ekonomia?” – chciałoby się zapytać. Otóż mogą, bo wysoki stopień komplikacji kwestii ekonomicznych nie impregnuje ich bynajmniej na moralne problematyzowanie. Nie dajmy sobie tego wmówić. *** W Rodowodach niepokornych Bohdana Cywińskiego – jednej z książek, które zainspirowały polski kształt dialogu środowisk katolickich i lewicowych – czytamy o tym, jak radykalni inteligenci przełomu XIX i XX wieku uczyli katolików, że prawdziwa miłość bliźniego nie wyraża się w paternalistycznej dobroczynności, lecz w solidarności z krzywdzonymi. Dziś sytuacja uległa odwróceniu. To lewica potrze- buje, by ktoś przypomniał jej, na czym polega społeczny solidaryzm. Tym „kimś” – w imię wierności swojemu własnemu nauczaniu – mógłby okazać się Kościół. W charakterze przestrogi pozwólmy sobie przytoczyć fragment opublikowanego w pierwszym numerze miesięcznika „Znak” artykułu Jerzego Turowicza: „Jest olbrzymim grzechem chrześcijan wieku XIX, grzechem przeciw miłości bliźniego, że nie uświadomili sobie wyraźnie owego stanu niesprawiedliwości, że swoim milczeniem i biernością, swoim zamknięciem się w burżuazyjnym, egoistycznym samozadowoleniu i obojętności na los bliźnich, godzili się, aprobowali ową niesprawiedliwość, i, pozostając chrześcijanami «de nomine», przyjmowali antychrześcijańskie instytucje dechrystianizującego się świata, że pozwolili, by kto inny podniósł sztandar walki o sprawiedliwość społeczną i wyzwolenie proletariatu”. Przebudźmy się, bo znaleźliśmy się dziś na granicy popełnienia tego samego błędu. ■ Jan Mencwel (1983) jest animatorem kultury i fotografem. Członek zespołu Pracowni Badań Innowacji Społecznych „Stocznia”. Misza Tomaszewski (1986) jest doktorantem w Instytucie Filozofii UW i nauczycielem filozofii w Zespole Szkół Społecznych STO im. Pawła Jasienicy. Redaktor naczelny „Kontaktu” i redaktor działu „Wiara”. 15 Z rękami K w kieszeniach Z Adamem Michnikiem rozmawia Misza Tomaszewski iedy tylko w „Gazecie” widzimy, że jakiś biskup lub kapłan wypowie się rozumnie czy coś dobrego uczyni, staramy się o tym pisać. Jest jednak faktem, że nasza wyciągnięta ręka zawisła w powietrzu. Coraz częściej myślę, że idea dialogu, którą zaproponowałem w mojej książce, jest dziś przegrana. 16 W co pan wierzy, panie redaktorze? W co wierzę? Wierzę w ludzką przyzwoitość. W to, że mamy nie tylko prawo, ale i obowiązek troszczyć się o swoją wolność. W to wreszcie, że nie wszystko jest relatywne, chociaż o wszystko warto pytać. Nie wierzę natomiast ludziom, którzy twierdzą, że są posiadaczami bądź depozytariuszami prawdy absolutnej, niezależnie od tego, kim są. W szczególności zaś nie wierzę tym spośród nich, którzy próbują przełożyć tę prawdę na język jurydycznych rozwiązań… A Bóg? Pan wybaczy, ale nie mam ochoty o tym mówić. Mógłbym sprawić wrażenie, że pragnę zmienić swój wizerunek w oczach przedstawicieli Kościoła instytucjonalnego, a tego bardzo bym nie chciał. Religia jest zbyt poważną sprawą, żeby posługiwać się nią w sposób instrumentalny. Szczerze mówiąc, nie wiem, co musiałby pan powiedzieć, żeby poprawić swoje notowania w kręgach Episkopatu… fot.: tomek kaczor Skoro dziś okazuje się, że nawet arcybiskup Życiński był złym człowiekiem, to trudno liczyć na to, że Adam Michnik jutro stanie się dobrym. Odpowiadając na pana pytanie, powtórzę więc tylko myśl, którą sformułowałem wiele lat temu w mojej książce o Kościele: prostacki ateizm wydaje mi się czymś bardzo nieadekwatnym w stosunku do tego, co warto myśleć o świecie i transcendencji. I na tym poprzestańmy. No właśnie, sam już pan sobie odpowiedział. Stefan Kisielewski opowiadał mi kiedyś o dyskusji, w której miał wątpliwą przyjemność wziąć udział. Przez dziesięć minut tłumaczył coś swojemu rozmówcy, wykładał mu swoje racje, zapalał się, by na końcu usłyszeć: „Śmierdzi ci z pyska”. Warunkiem zaistnienia uczciwej debaty jest minimum dobrej woli po obydwu stronach sporu. Przykro mi, ale nie potrafię rozmawiać z ludźmi, O czym nie można mówić, o tym którzy na wejściu uważają mnie za należy milczeć. Spróbujmy od innej szatana czy zdrajcę. Mam im udowadstrony. W swoich tekstach zwykł niać, że nim nie jestem? Że nie chcę pan określać się jako sceptyk. To zniszczyć Polski, wykorzenić wiary chrześcijańskiej? Jak w ogóle dyskutoznaczy kto? Sceptyk to ktoś, kto nie przyjmuje pro- wać z podobnymi poglądami? ponowanych mu rozwiązań na wiarę. Jeśli bowiem mówi coś do mnie mój profesor, mój prezydent czy nawet mój papież, to mam obowiązek przyjąć to z zaufaniem, ale nie mam prawa uważać, że jest po prostu tak, jak ów człowiek mówi. Każda taka prawda powinna stanowić dla mnie wyzwanie do namysłu, prowokację do osobistej refleksji. Nie podoba mi się świat, w którym ilość pieniędzy na koncie może przesądzać o mojej wartości jako człowieka Kim zaś jest błazen? Sięga pan po pojęcie zaczerpnięte ze słynnego eseju Leszka Kołakowskiego… Kim jest błazen? Myślę, że jest on sceptycznym intelektualistą, który poddaje w wątpliwość wszystko to, co uchodzi za oczywiste. Jak pan wie, Kołakowski pisał Kapłana i błazna w szczególnym kontekście sporu z ortodoksją komunistyczną. Gdyby jednak pod odpowiednim kątem przeczytać np. pisma księdza Janusza Pasierba, to okazałoby się, że filozofia błazna ma swoich przedstawicieli również w obrębie Kościoła katolickiego. Odwróćmy perspektywę. Czy nie ma pan sobie nic do zarzucenia w kontekście systematycznie zaprzepaszczanej szansy na dialog pomiędzy Kościołem a środowiskami lewicowo-liberalnymi? Człowiek, który w swoim postępowaniu nie widzi niczego, co zasługiwałoby na krytykę, jest albo nieprzytomnym megalomanem, albo idiotą. Nie mogę więc rozumnie twierdzić, że nie mam sobie nic do zarzucenia. W „Gazecie” ukazywały się przeróżne teksty, wśród nich z pewnością i takie, które mogły być bolesne dla ludzi Kościoła. Godziły one w pewną wrażliwość, W obrębie Kościoła, ale też na jego którą sam nie dysponowałem. granicy. Poczynając od roku ’77, w którym ukazała się książka Kościół, lewica, dialog, przez dłuższy czas odgrywał pan wobec polskiego Kościoła rolę błazna, który „pozostaje w obrębie establishmentu i stawia mu trudne pytania”. Czy rola ta jest dziś aktualna, skoro… Cieszę się, że wspomniał pan o wrażliwości. Być może to właśnie jej brakuje pańskiemu środowisku w stosunku do przedstawicieli bogoojczyźnianego nurtu w polskim Kościele? Biskupi straszący „cywilizacją śmierci”, księża wydający wyborcze instrukcje – przecież oni wszyscy postępują w sposób, który uważają za słuszny. Czy jest pan w stanie dostrzec i docenić ich dobrą wolę? Wydaje mi się, że tej – jak pan to ujął – dobrej woli jest w nich coraz mniej. W każdym razie bardzo trudno dostrzec ją w wypowiedziach sformułowanych co prawda w języku „miłości w prawdzie” i „prawdy w miłości”, lecz w istocie będących niesłychanie brutalnymi atakami na ludzi związanych z „Gazetą”. To bardzo nas zasklepia, przyznaję. Wydaje mi się jednak, że w środowisku, w którym się obracam, nie widać przejawów agresywnego antyklerykalizmu. Mało tego, co i rusz podejmujemy kolejne próby doprowadzenia do rozmowy z Kościołem. Rozmawia pan jednak tylko z tym człowiekiem, który chce z panem rozmawiać. Zapewniam, że arcybiskup Michalik z nami rozmawiać nie chce. Komu zatem, jeśli nie Kościołowi, stawia pan dziś trudne pytania? Sobie, światu… Nie wiem… Mam poczucie, że sformułowałem już swoje zasadnicze wątpliwości wobec instytucji. Dzisiaj pytania stawiają inni, ja zaś chciałbym przede wszystkim zrozumieć to, co dzieje się wokół mnie. A co się dzieje? Proszę spojrzeć na Chiny. Czy tamtejszy projekt przyszłości bez wolności stanowi realną alternatywę dla scenariusza realizowanego przez świat zachodni? To pierwsze z pytań, które sobie stawiam. Drugie dotyczy pułapek wmontowanych w samą rzeczywistość demokratyczną – tu z uwagą obserwuję Węgry. Po trzecie, chciałbym zrozumieć, w jaki sposób w rzeczywistości tej pojawia się zagrożenie korupcji wartości. I to jest namysł nad Berlusconim. Przecież u niego wszystko jest wzięte w cudzysłów; prawdy nie ma, prawo moralne staje się tematem dowcipów… A ludzie patrzą i biją brawo. Pamiętajmy, że Berlusconi wygrywał demokratyczne wybory! 17 Niestety, pamiętamy. 18 W swoich dociekaniach próbuję więc odnaleźć punkt krytyczny, w którym odrzucając Berlusconiego, nie wpadniemy jeszcze w świat rozwiązań – w cudzysłowie – bolszewickich. Wystarczy bowiem przeczytać choćby część krytyki demokracji mieszczańskiej, sformułowanej w pierwszej połowie XX wieku, by zorientować się, że niesłychanie płynny jest stąd prześlizg do rozwiązań autorytarnych, które szlachetnie nazywają się „demokracją ludową” lub „prawem wspólnoty narodowej”. Chcę zostać dobrze zrozumiany: nie jestem fanem kapitalizmu i nigdy nim nie byłem. Zwrot ku kapitalizmowi po roku ’89 uważam za małżeństwo raczej z rozsądku niż z miłości. Nie podoba mi się świat, w którym ilość pieniędzy na koncie może dla innych przesądzać o mojej czy pańskiej wartości jako człowieka. Jeśli jednak ktoś proponuje, żeby to odrzucić, to chciałbym wiedzieć, co oferuje mi się w zamian. I tu zaczynają się schody. Pomiędzy modelowym socjalizmem a modelowym kapitalizmem istnieje cała paleta rozwiązań pośrednich. Weźmy skandynawskie socjaldemokracje… Socjaldemokracja to też kapitalizm, tak zresztą traktowana była przez bolszewików. Jeżeli pyta mnie pan o to, jak dzielić społeczne urządzenia – to jestem zdecydowanie za rozwiązaniami socjaldemokratycznymi. Oczywiście, pod warunkiem, że moje państwo stać na ich wdrożenie. Z budżetem państwa jest tak jak z budżetem rodziny. Chciałbym kupić mojemu synowi samochód, ale na to potrzebne są środki. Nie wystarczy powtarzać, że „każdemu dziecku należy się samochód”. finansową, w tym samym czasie pozwalają upadać nierentownym zakładom przemysłowym, które „nie sprostały wymaganiom rynku”? Oczywiście, że diabli mnie biorą. Uważam, że to jest niesprawiedliwe i demoralizujące. Nie może być przecież tak, że gwałtownie wzrasta bezrobocie, że mamy głęboki kryzys, w dużej mierze zawiniony przez politykę finansową banków, a w tym samym czasie ich prezesi wypłacają sobie milionowe odprawy. Pozostaje jednak pytanie o to, jak znaleźć lekarstwo, którego zaaplikowanie nie okaże się gorsze od samej choroby. Mogę wszak wyobrazić sobie taki rodzaj uderzenia w system bankowy, który doprowadziłby do tego, co obserwujemy dziś na Węgrzech czy w Grecji. Proszę mi wierzyć, z Berlusconim jest mi wyjątkowo nie po drodze, ale jeżeli na jego miejsce miałby przyjść Fidel Castro, to już wolę Berlusconiego. Jeżeli dano mi do wyboru herbatę i kawę, to nie mogę powiedzieć, że chcę koniak, bo po prostu go nie ma! Czy znaczy to, że nasza rzeczywistość jest wyprana z wartości? Tak bym tego nie ujął. Od napisania Starego Testamentu wciąż słyszymy, że wszystko zmienia się na gorsze, i jest to kompletny banał. Te same diagnozy powtarzają się zarówno w tekstach sprzed dwóch tysięcy lat, jak i w tych sprzed lat dwustu czy nawet dwudziestu. Tym, co rzeczywiście się zmienia, nie jest aksjologia, lecz sprawność hamulców dla kontestacji intelektualnej. To prawda, kwestionować można coraz więcej. Kiedy jednak przyjrzymy się rozwiązaniom instytucjonalnym, to nie wydaje się, żeby demokratyczne wartości znajdowały się w szczególnym niebezpieczeństwie. „Historia uczy, że demokracja bez wartości łatwo przeradza się w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm”. Wie pan, kto to powiedział. Wiem. Ale nie wiem, co to znaczy. Wielokrotnie powtarzałem, że o ile jestem fanem Jana Pawła II ze stu powodów, o tyle uważam, że to zdanie jest Mam wrażenie, że ludzie wykluczeni przez wielu traktowani są jak mięso armatnie Sprawdził pan wszędzie? W dobie kryzysu wciąż możemy przecież wybierać pomiędzy – posłużmy się pewnym uproszczeniem – inwestowaniem pieniędzy w budowę autostrad i przeciwdziałaniem wykluczeniu społecznemu. fatalne. Dziś wycierają sobie nim gęby ludzie, którzy chcą narzucać innym konkretne rozwiązania polityczno-prawne. Jeden z hierarchów polskiego Kościoła lubił powtarzać, że wartości się nie głosuje. Otóż, rzeczywiście, wartości się nie głosuje, ale prawne rozwiązania – tak! Jeżeli ktoś mówi mi, że jakieś prawne rozwiązanie jest nienaruszalne, to zaczynam się go bać. Niezależnie od tego, czy pragnie on wpisać karę śmierci do kodeksu, czy też ją z niego wykreślić. Tak, to jest realny wybór. W sensie filozoficznym uważam się za zwolennika państwa opiekuńczego. Tyle tylko, że nie zawsze i nie w każdych warunkach jest ono projektem realnym. Zresztą, w dzisiejszym świecie – może z wyjątkiem krajów islamskiego fundamen- A jednak pisał pan, że świat potrzeZgoda, ale czy nie burzy się w pa- talizmu – nie ma już wielkich idei, dla buje religii. nu krew, gdy widzi pan, że kapita- których ludzie byliby gotowi umierać… Bo tak uważam. listyczne rządy, które stać dziś na organizowanie niezwykle kosz- To dobrze? Skoro nie ze względu na związane townych akcji ratunkowych wobec Nie wiem, czy dobrze. Tak po prostu z nią wartości, to dlaczego? banków prowadzących nieodpo- jest. Świat potrzebuje religii, ponieważ religia jest potrzebą ludzi. Pozbawianie wiedzialną i egoistyczną politykę ilustracja: agnieszka olszewska 19 ludzi tego, co uważają oni za swoją potrzebę, jest poczynaniem głęboko antyhumanistycznym. Możemy się dalej spierać, czy musi to być religia chrześcijańska, czy też np. islam, judaizm lub buddyzm. Sama potrzeba religii jest jednak nieusuwalna. Każda próba jej usunięcia z ludzkiego świata kojarzy mi się z najgorszymi eksperymentami politycznymi XX wieku. Z drugiej strony, obok potrzeby religii istnieje też wielka potrzeba tolerancji. Jeżeli żyję w kraju islamskim lub judaistycznym, to muszę mieć prawo do tego, żeby w tym kraju być chrze- ścijaninem. Jeżeli żyję w kraju katolickim, to muszę mieć prawo do tego, żeby być ateistą bądź agnostykiem. Potrzeba religii i potrzeba tolerancji dla odmienności są ze sobą zespolone w nieusuwalnym napięciu, z którym już zawsze będziemy żyli. Pojawia się jednak pytanie o to, którędy przebiega granica tej tolerancji. czuje się przez nas zraniony. Weźmy jednak tych dwóch dżentelmenów, którzy poczuli, że ich uczucia religijne zostały obrażone w związku z pewną wypowiedzią Dody. W tej sprawie sąd wydał wyrok, który w moim przekonaniu stanowi ośmieszenie prawa i religii. Biblia przetrwała już większe opresje niż głupstwa wygadywane przez Dodę. Gdybym to ja miał ją ścigać, to chyba musiałbym No właśnie, którędy? Niestety, na to pytanie do końca nie uznać siebie samego za Pana Boga. Bo potrafię odpowiedzieć. Można oczy- tu został obrażony Pan Bóg, nie zaś wiście twierdzić, że naruszamy zasa- pan Nowak. dę tolerancji, ilekroć drugi człowiek Naprawdę uważa pan, że Radio Maryja stanowi poważne zagrożenie dla jakości polskiego Kościoła i państwa? Tak. W tym przynajmniej sensie, że wielką część naszego społeczeństwa autentycznie przeraża. Gdy sobie wyobrażam, że to jest możliwy projekt przyszłości Polski, to aż mi się zimno robi. Tyle tylko, że ten projekt właśnie nie jest możliwy. Radio Maryja nie jest zdolne do poszerzania zakresu swojego społecznego oddziaływania. To jest getto – szczelnie zamknięte od wewnątrz i od zewnątrz… Niestety, nie sądzę, żeby miał pan rację. Widział pan te tłumy demonstrujące pod sztandarami ONR-u i Młodzieży Wszechpolskiej? Tam było mnóstwo młodych ludzi! Te zjawiska wcale nie są od siebie tak odległe, jak się panu wydaje. Siła Radia Maryja bierze się z dwóch źródeł. Po pierwsze, to jest medium, a więc instytucja posiadająca nieporównywalnie większą siłę rażenia od ulicznych demonstracji. Po drugie, to jest pewien projekt polityczny, który ma za sobą sankcję religijną. Ja się z panem zgodzę, że wpływy Radia Maryja w społeczeństwie nie rosną, a być może nawet maleją. Ale w duchowieństwie rosną – i to wystarczy! Ojciec Rydzyk jest nie do ruszenia. Próbował ksiądz prymas Glemp, próbował kardynał Dziwisz, próbował arcybiskup ŻycińPana Boga nie tak łatwo obrazić. w sposób obiektywny odróżnić obra- ski. I co? I nic. A z Bonieckim zrobiono to, co zrobiono. Mam więc podstawy, Niestety, idzie jednak o pana Nowa- zy rzeczywistej od urojonej. żeby się lękać. ka, który w taki bądź inny sposób ilustracja: agnieszka olszewska 20 Podobnie jak u Palikota. Zresztą nie mieszajmy radiomaryjnego fideizmu z falangą… przeżywa swoją religijność. À propos, pod koniec stycznia posłowie Ruchu Palikota przedstawili projekt uchylenia 196. artykułu Kodeksu Karnego, dotyczącego obrazy uczuć religijnych. Co pan na to? No to proszę przypomnieć sobie ludzi manifestujących pod krzyżem z puszek po piwie. Czy nie dostrzega pan zagrożenia, jakie stanowi dziś agresywny ateizm à la Janusz Palikot? Jestem za. I to bynajmniej nie dlatego, że nie uważam obrażania czyichś uczuć religijnych za chamstwo i podłość. Tego typu wykroczenia są po prostu niedowodliwe. Nie da się Nie byłoby Palikota, gdyby nie było Radia Maryja. Palikot jest naturalną odpowiedzią na język konfesyjnej nietolerancji i agresji. W porządku, mamy do czynienia z wybuchowym koktajlem idei katolicko-socjalno-narodowych, serwowanym przez rozgłośnię o sporym zasięgu społecznym, ale… Niech pan doda do tego mitologię rozkradzenia Polski, przekonanie, że jest ona w rękach Żydów. Jeżeli pan to wszystko zbierze do kupy, to okaże się, że Radio Maryja lansuje pełne przyzwolenie dla ludzi, którzy idą pod emblematem ONR-u. To jest naprawdę bardzo nieciekawe! nie jest troska o wykluczonych, lecz niekonserwatywne, i wolno mu reinstrumentalne posługiwanie się nimi! prezentować to stanowisko na łamach „Gazety”. Proszę jednak łaskawie paKtóż więc ma się o nich zatroszczyć? miętać i o tym, że „Gazeta” jest jedyOczywiście, potrzeba zaangażowania nym dziennikiem, który od początku instytucji państwa i organizacji poza- swojego istnienia ma stałą kolumnę rządowych. Ale jeżeli na dzień dobry religijną. Z mojego własnego polecesą one dezawuowane… Trzeba sobie nia. Czy to się spotyka z pozytywnym wprost powiedzieć, że choćbyśmy oddźwiękiem w Kościele? A skąd! Jechcieli, z dnia na dzień tego problemu steśmy piątą kolumną, która próbuje ten Kościół rozsadzić od wewnątrz… nie rozwiążemy. Problem polega na tym, że słuchacze tej rozgłośni nie bez przyczyny nazywani są „ofiarami transformacji”. Naturalnym składnikiem tradycji lewicowej, do której odwoływał się pan w swojej książce, jest troska o wykluczonych. Czy ci właśnie ludzie nie są w naszym kraju wykluczonymi pierwszej potrzeby? A „Gazeta Wyborcza”? Z utęsknieDo pewnego stopnia ma pan rację. Tyle niem czekam na dzień, w którym tylko, że nawet wykluczeni mogą mó- przeczytam w niej tekst o Radiu wić różnym językiem. Coś panu opo- Maryja pisany z troską, a nie z szywiem. Nie znałem nigdy człowieka, derstwem. który byłby bardziej zatroskany o los wykluczonych niż Jacek Kuroń. Kiedy Jacek po raz drugi został ministrem, arcybiskup Gocłowski zaprosił go na Jasną Górę, na spotkanie z duszpasterzami świata pracy. Jacek szalenie się ucieszył. Pojechał i wrócił kompletnie załamany. Próbował tym duszpaste- Moim zdaniem tak się o nim napisać nie da. Niestety, w jego przypadku najbardziej rzucają się w oczy agresja, nienawiść, manipulacja i kłamstwo. Ależ tu właśnie chodzi o ludzi, którzy są ofiarami agresji, nienawiści, manipulacji i kłamstwa! Należę do pokolenia, które nigdy nie zapomni, że Kościół był latarnią morską w świecie zniewolenia i upodlenia rzom zaproponować język wspólnej troski. Jedyne zaś, co oni mieli mu do powiedzenia, to: „Rząd ma dać!”. A jeśli nie da, to jest zdrajca, złodziej i łajdak. Otóż filozofia transformacji polegała na tym, żeby dać ludziom nie rybę, lecz wędkę. Natomiast filozofia tego przekazu, który szedł wówczas ze strony Kościoła, streszczała się w słowach: „Nas wasze wędki nie interesują, dawajcie rybę!”. Chrystus rzeczywiście dawał rybę, ale któż spośród nas posiada jego kompetencje? To co innego. O nich możemy pisać. Cały cykl „Witamy w Polsce” jest im poświęcony, między innymi. Punkt dla pana. Nawet z księżmi rozmawiacie. Przecież my nie jesteśmy antyreligijni! To Przewodniczący Episkopatu myli nas z Palikotem. Słuchałem go w telewizji i nie wierzyłem własnym uszom… No to niech pan zwróci uwagę na sposób, w jaki pisze o Kościele np. Piotr Pacewicz. I zamiast prowadzić dialog… Jaki dialog, z kim dialog? Nie ma dialogu! Mówię to z przykrością, proszę mi wierzyć. Z przykrością też odnotowuję w deklaracjach naszego Episkopatu znaczny poziom nieszczerości. Chce pan przykładów? Proszę bardzo. Sam pamiętam czasy, w których ksiądz Prymas deklarował się jako entuzjasta lustracji. Jego entuzjazm skończył się wtedy, kiedy zaczęto mu lustrować biskupów. Przecież myśmy byli jedyną gazetą, która nie przyłączyła się do nagonki na arcybiskupa Wielgusa. Jedyną! Myśmy jedni opublikowali z nim wywiad, wychodząc z założenia, że jeśli komuś winy nie udowodniono, to nie wolno jej orzekać na podstawie – jak wyraził się ksiądz Prymas – świstków. To jak to jest, jednym nie wolno, a innym – tak? Później mieliśmy wielki spór z arcybiskupem Michalikiem o tego księdza z Tylawy. Teraz niech pan spojrzy na skandale związane z funkcjonowaniem Komisji Majątkowej. Postawa obronna, garda, złego słowa o swoich. To wszystko wytwarza taki obraz Kościoła katolickiego w Polsce, którego ja nie znałem w czasach, w których pisałem moją książkę. Wtedy to był inny Kościół. Proszę pamiętać, że i Chrystus kazał Po pierwsze, polski Kościół się o to Być może wtedy pan też był inny. swoim apostołom wypłynąć na głę- prosi. Po drugie, w tych akurat spra- Stawał pan na głowie, żeby przerzuwach się z Pacewiczem nie zgadzam, cać mosty nad przepaścią dzielącą bię, by zarzucili sieci. No więc właśnie. Mam wrażenie, że ale on ma prawo pisać swoje! Kościół i środowiska lewicy laickiej. wykluczeni, o których pan wspomniał, Z listów Episkopatu, których zaprzez wielu są traktowani jak mięso I to „swoje” jest następnie identyfi- zwyczaj nie czytają nawet katolicy, armatnie. W gruncie rzeczy Radio Ma- kowane z linią „Gazety”. wydobywał pan wszystko, co dało ryja nie proponuje im niczego z wy- Na to już nie mam rady. Pacewicz jest się brać za dobrą monetę. Gdzie się jątkiem języka agresji i nienawiści. To rzecznikiem wszystkiego, co w Polsce podziała pańska wyciągnięta ręka? 21 To nie jest tak, że ja się od Kościoła odwracam. Kiedy tylko w „Gazecie” widzimy, że jakiś biskup lub kapłan wypowie się rozumnie czy coś dobrego uczyni, staramy się o tym pisać. Jest jednak faktem, że nasza wyciągnięta ręka zawisła w powietrzu. Coraz częściej myślę, że idea dialogu, którą zaproponowałem w mojej książce, jest dziś przegrana. Z tego jednak, że przegrałem, nie wynika, że powinienem zmienić pogląd na to, co uważam za słuszne. nych. Czy dziś wchodziłoby w grę gii oni mają do nas ogromny dystans. I Kinga Dunin, i Kazimiera Szczuka, powtórzenie tego eksperymentu? „Gazeta” bardzo rzadko publikuje teksty krytyczne wobec instytucji Kościoła en bloc. Jeśli krytykujemy, to konkretne przypadki pedofilii lub przekrętów finansowych. Wobec takich zdarzeń nie sposób przecież milczeć! Z drugiej strony, staramy się też pokazywać tę bardziej sympatyczną twarz naszego Kościoła. Raptem dwa dni temu Katarzyna Wiśniewska cytowała świetne wypowiedzi biskupa Wystarczy rzut oka na forum inter- Rysia, zestawiając je z nieco mniej netowe „Gazety”, by przekonać się, świetnymi wypowiedziami arcybiże jak magnes przyciągacie anty- skupa Michalika… i sam Sławomir Sierakowski. Ja myślę o Kościele w inny sposób, ponieważ pamiętam go z czasów, w których był latarnią morską w świecie zniewolenia i upodlenia. Należę do pokolenia, które nigdy mu tego nie zapomni. Kościół wciąż powinien być latarnią morską! Chciałbym częściej wsłuchiwać się w jego mądry głos. Ale żaden mądry głos nie może być bezkrytyczny wobec samego siebie. klerykałów. Znaczna część waszych czytelników spodziewa się po was No tak, jesteście przecież mistrzami walki, nie zaś dialogu z Kościołem. w wewnętrznym antagonizowaniu Proszę pamiętać o tym, że to my zo- Kościoła. Nie uważa pan, że jako redaktor naczelny największego w Polsce dziennika opiniotwórczego mógłby pan próbować taki głos sprowostaliśmy zaatakowani przez Kościół To znaczy że co, mamy się powiesić? kować? 22 na początku lat dziewięćdziesiątych, Teza, zgodnie z którą jak Bierut dzieli- Czy diabeł może świecić przykładem kiedy w „Gazecie” obowiązywała my biskupów na dobrych i złych, jest wobec krynicy cnót chrześcijańskich, moja cenzura na teksty wobec niego kompletnie absurdalna. Bo biskupi są Tadeusza Rydzyka? Istnieje dziś wystarczająco wiele czynników kontestatorskich, niechże więc Kościół będzie konserwatywny! Proszę pamiętać, że w Mistrzu i Małgorzacie to diabeł jest najbardziej pozytywną postacią. No, ale Mistrz i Małgorzata to jest literatura rosyjska. W polskiej nie mamy krytyczne. Uważałem, że w momen- różni! Życiński różnił się typem religij- swojego Bułhakowa. Mamy natomiast cie, w którym przestawialiśmy Polskę ności od Ryczana, nie zaprzeczy pan. Gombrowicza, który mówi do naszych na inne tory, należało unikać tematów dzielnych patriotów: „Wy byście chciekonfliktowych. Do czasu. Nie można Nie zaprzeczę. Tyle tylko, że Kościół li zrobić z Pana Boga armatę, z której być redaktorem dziennika i udawać, – jak powiada Sobór – jest sakramen- się strzela do komunistów”. że pewnej rzeczywistości po prostu tem jedności, nic więc dziwnego, że nie ma. Język ówczesnych kazań i li- jak sakrament jedności stara się wy- Dziś komunistów już nie ma. A lestów, awantura o krzyże na Żwirowi- glądać. A wy mu tego nie ułatwiacie… wica? We wspomnianym już eseju sku… Mieliśmy o tym nie pisać? Sam biskup Pieronek powiedział nie napisał pan: „Twierdzę, że klasycztak dawno, że Episkopat jest zacza- ny podział »prawica – lewica« utracił dzony PiS-em. Jemu wolno, a nam nie? w Polsce i innych krajach realnego Pisać. No więc pisaliśmy. I nie doczekaliśmy Mamy go cenzurować? Zgoda, pewne komunizmu zdolność opisywania się żadnej reakcji ze strony Episkopa- rzeczy możemy przemilczać, ale nie rzeczywistości. Kto dziś opisuje sam tu. Jak dziś pamiętam, że rozmawia- wypowiedź biskupa… siebie w tych kategoriach, uprawia łem wtedy z pewnym biskupem. Mómaskaradę”. Czy ów podział odzywiłem mu: „Księże biskupie, przecież Mimo wszystko, moglibyście z więk- skał swoją aktualność w liberalnej krzyż to znak Męki Pańskiej, a nie kij szym zaangażowaniem wymuszać demokracji? bejsbolowy do walenia w przeciwni- refleksję na swoich antyklerykal- Moim zdaniem, nie. Przebywając nieka”. Odpowiedział: „Tak, oczywiście, nych czytelnikach. Przecież sam dawno w Hiszpanii, brałem udział ma pan rację, panie Adamie…”. Nic, pan nie znosi „tramwajowego ate- w debacie na temat przyczyn klęski kompletnie nic z tego nie wynikało. europejskiej socjaldemokracji. Odpoizmu”… Jeśli spojrzy pan na środowisko „Kry- wiedź na to pytanie jest bardzo prosta. To ciekawe, co pan mówi o auto- tyki Politycznej”, to przekona się, że Socjaldemokracja przegrywa, dlatego cenzurowaniu tekstów antykościel- z powodu naszego stosunku do reli- że wygrała. Europa jest socjaldemo- kratyczna. Wszystko jedno, czy jesteś chadekiem, czy konserwatystą – pewne elementy twojej tożsamości są dziś oczywiste. Wystarczy posłuchać, co brytyjscy konserwatyści mówią na temat praw gejów albo jak niemieccy chadecy ustosunkowują się do wybranych urządzeń państwa socjalnego. Gdzie tu miejsce na lewicę i prawicę? Jak zatem opisuje pan współczesną scenę polityczną? „Społeczeństwo otwarte – społeczeństwo zamknięte”. Dzisiaj naprawdę nie jest najważniejsze to, czy jest pan zwolennikiem takiego, czy innego systemu podatkowego. Liczy się pana stosunek do pluralizmu, do tolerancji, do otwartości właśnie. postulat ten byłby jednak formułowany przez klasy najbogatsze, kierujące się filozofią Chicago Boys: jeśli jesteś biedny, to znaczy, że jesteś leniwy, głupi bądź że w inny sposób sobie na to zasłużyłeś. Ale to musi być Kościół Ewangelii, nie zaś nienawiści, agresji czy histerii. Niestety, w chwili obecnej wizja ta wydaje mi się odległa. Wierzący i praktykujący katolicy antyklerykalizują się na moich oczach… Panie redaktorze, przyznam, że trochę niepokoi mnie fakt, że zasadniczy konflikt światopoglądowy dnia dzisiejszego rysuje pan jako spór dotyczący raczej kwestii obyczajowych niż społecznych. Czy w zaproponowanej przez pana, a w zasadzie przez Karla Poppera, dychotomii społeczeństwa otwartego i społeczeństwa zamkniętego nie znika problem naszego stosunku do ubogich? Czy to znaczy, że możemy czekać jedynie na cud? Panie redaktorze, Duch Święty wieje, kędy chce. Kto spodziewał się, że nagle pojawi się Karol Wojtyła? Ja nie wiem, co będzie. Ale wiem jedno: nawet jeżeli nie doczekam tych pozytywnych procesów, to nie przestanę wierzyć w to, że są one potrzebne. Czy Duch Święty może działać przez Adama Michnika? Zgadzam się z panem, to jest słusz- Myślę, że nie. Za dużo w swoim ży- A mój stosunek do ubogich i wyklu- ny zarzut. Tylko skąd na to wszystko ciu nagrzeszyłem. Jak jednak mawiał wziąć pieniądze? w takich chwilach Stanisław Mantuczonych się nie liczy? Liczy się, ale przecież nikt nawet nie próbuje z tym dyskutować. Nie znam nikogo, kto by powiedział, że go to w ogóle nic nie obchodzi. Owszem, takie elementy pojawiały się swego czasu w filozofii konserwatystów amerykańskich. Skończyło się. To chyba nie jest aż takie proste. Spór pomiędzy zwolennikami opieki społecznej i zwolennikami dobroczynności nie jest tylko sporem o środki. Nie uważa pan, że to także kwestia naszego stosunku do drugiego człowieka? Nie do końca. Znajdą się przecież zarówno konserwatyści, którzy będą uważali, że opieka społeczna jest obowiązkiem państwa, jak i socjaldemokraci, którzy powiedzą, że państwo się z tego obowiązku nie umie wywiązać, że marnotrawi środki i źle swoją pomoc adresuje. Oczywiście, znajdą się. Dlatego pytam jedynie o określone tendencje, nie zaś o typy idealne. Diabeł tkwi w szczegółach, w konkretnej sytuacji historycznej. Hasło niewycofywania się państwa z rynku było w Polsce roku ’89 hasłem antyreformatorskim. W nieco innym kontekście rzewski, mądrość można czerpać na- Pan znów o pieniądzach. Jeśli ich wet z pyska krowy…■ brakuje, to skupmy się na formowaniu swojej wrażliwości i poczucia odpowiedzialności społecznej – na wypadek, gdyby pieniądze kiedyś się znalazły… Chciałbym, żeby w tę właśnie stronę – w stronę kształcenia sumień – szła nauka Kościoła. W ten sposób wróciliśmy do Kościoła. W 1977 roku napisał pan, że trzeba go bronić „niezależnie od tego, co było 40 lat temu i co będzie za 40 lat”. Zakreślony przez pana czas upłynie już niebawem. Jakiego Kościoła życzy pan sobie, Polsce i samemu Kościołowi za lat pięć? Takiego, którego reprezentantem był Jan Paweł II, arcybiskup Życiński, ksiądz Józef Tischner, Jerzy Turowicz, Tadeusz Żychiewicz, Anna Morawska, Hanna Malewska… To w końcu nie byli źli katolicy. Oni się między sobą różnili, ale to nie ma żadnego znaczenia. Ja nie jestem przeciwny temu, żeby w Kościele obecny był silny czynnik konserwatywny. Istnieje dziś wystarczająco wiele czynników kontestatorskich, rewolucyjnych, niechże więc Kościół będzie konserwatywny! Adam Michnik (1946) jest historykiem, publicystą i pisarzem, redaktorem naczelnym „Gazety Wyborczej”. W czasach PRL organizator opozycji antykomunistycznej, uczestnik wydarzeń marcowych w roku 1968, działacz Komitetu Obrony Robotników i „Solidarności”. W 1977 roku opublikował książkę Kościół, lewica, dialog, która położyła fundamenty pod późniejszą współpracę środowisk lewicy laickiej z Kościołem. 23 Bez obietnicy Maciej Gdula ilustracje: hanka owsińska 24 D obry sojusz mnoży siły partnerów dzięki temu, że wzajemnie uzupełniają oni swoje braki. Przynajmniej kilka spośród lewicowych deficytów można uzupełnić, odwołując się do nauki i tradycji Kościoła katolickiego. Polacy stosują się do zakazu antykoncepcji? Z pewnością nie. Czy kobiety nie poddają się w naszym kraju aborcji? Wolne żarty. Czy jedynym źródłem wiedzy o ludzkiej seksualności jest dla naszych dzieci katecheza? Nie wierzą w to nawet sami katecheci. Czy to oznacza, że nie ma o czym mówić? Oczywiście, nie. Obecna pozycja Kościoła bardziej niż na relacji z wiernymi opiera się na stosunkach z politykami. Kościół odegrał rolę pośrednika w negocjacjach między rządem a opozycją w finale PRL-u, za co został wynagrodzony religią w szkole oraz ustawą antyaborcyjną, uchwaloną bez odwoływania się do bezpośredniej demokracji i woli ludu. Nagrodą za ciche poparcie akcesu Polski do Unii Europejskiej były natomiast owocne posiedzenia KoRozmowy o pogodzie Rzadko który temat nadaje się tak misji Majątkowej i wygaszenie przez dobrze do wyznaczenia najmniejsze- SLD światopoglądowych konfliktów. go wspólnego mianownika polskich Korzyści ze współpracy hierarchów środowisk lewicowych jak krytyka z politykami są dwojakie. Po pierwKościoła katolickiego. Lista zarzutów sze, Kościół namaszczony został na jest długa: wymuszenie prawnego za- jedynego reprezentanta „wartości” kazu aborcji, wprowadzenie religii do w sferze publicznej, w którego głos szkół, hamowanie edukacji seksualnej, wsłuchują się oficjalne czynniki. Po krytyczny stosunek do antykoncep- drugie, udało mu się wywalczyć niecji, blokowanie ustawy o związkach mało etatów i działek. partnerskich, zamiatanie pod dywan przypadków przemocy wobec dzie- Związek zawodowy księży ci i kobiet, ciągłe naruszanie granicy W tych sukcesach tkwi już jednak ziaroddzielającej państwo od Kościoła czy no porażki. Kościół, który załatwia wreszcie przymykanie oczu na prze- swoje sprawy rękami polityków, stał stępstwa seksualne księży. Wszyst- się instytucją wartości odświętnych, kie te fakty mają niezbicie świadczyć aktywizującą się jedynie przy „żelao ideologicznej dominacji Kościoła znych tematach” – aborcji, wychowaw Polsce i jego niewzruszonej pozycji niu seksualnym i Bożym Narodzeniu. hegemona. Z czasem na lewicy dysku- Póki co, udaje mu się utrzymać zdobyte sje o Kościele upodobniły się więc do w latach dziewięćdziesiątych przyczółrozmów o pogodzie, na którą można ki, ale niewykluczone, że wraz z poco prawda narzekać, chociaż wiado- stępującą sekularyzacją, obserwowaną mo, że i tak nie da się jej zmienić. w badaniach socjologicznych, i one Jakkolwiek w każdej spośród wy- wkrótce zostaną przezeń utracone. Momienionych wyżej spraw lewicowe że się zdarzyć, że ustawa o związkach oburzenie ma swoje twarde podstawy, partnerskich albo ustawa zmieniająca to teza o ideologicznej dominacji pol- restrykcyjne prawo antyaborcyjne zoskiego Kościoła jest trochę przesadzo- stanie przyjęta, tak jak kwoty dla kona. Zwłaszcza wówczas, gdy ideologię biet, w rezultacie oddolnej aktywności zdefiniujemy jako wpływ instytucji na ruchów społecznych. Politycy słuchać to, jak ludzie myślą i postrzegają świat, będą wówczas głosu tych, którzy skua w konsekwencji – jak działają. Czy piają społeczną energię. Dzięki działW polityce myślenie o krok naprzód to taktyka, o dwa kroki – to strategia, o cztery zaś – to już nie polityka, lecz fantastyka polityczna. Prognozowanie możliwych sojuszy pomiędzy lewicą a Kościołem katolickim w Polsce jest taką właśnie fantastyką. Istnieją mimo wszystko powody ku temu, żeby ją uprawiać. Fantastyczny horyzont pozwala odmiennie zdiagnozować aktualną sytuację. Inaczej niż w przypadku taktycznych i strategicznych sojuszy, nie trzeba tu ukrywać swoich słabości i można pozwolić sobie na przegląd deficytów we własnym obozie. Poza tym, od czasu do czasu fantastyka staje się rzeczywistością, a zbytnie przylgnięcie do teraźniejszości okazuje się ostatecznie brakiem realizmu. kom i etatom Kościół stał się co prawda potężny, ale nie jako reprezentant ludzi dążących do zmiany, lecz związek zawodowy księży i katechetów. Kościół w Polsce będzie zatem słabnąć nie dlatego, iż osiągnął tak wiele, że teraz może już tylko tracić, ale dlatego, że jego sukces zbudowany został na wątłych fundamentach układów z politycznym establishmentem. Z biegiem czasu stanie on przed koniecznością budowania więzi ze światem żywych ruchów społecznych. W tym względzie istnieją, jak wiadomo, przetarte ścieżki, łączące hierarchię z ruchami Problem polega na głębokim przyswojeniu przez lewicę neoliberalnej wulgaty prawicowymi. Naturalność tych więzi wcale nie jest jednak oczywista. O skomplikowanych relacjach prawicy z nauczaniem Kościoła mogliśmy się ostatnio przekonać, gdy Jarosław Kaczyński zgłosił postulat przywrócenia kary śmierci. Poza tym, ścisły związek z jedną tylko stroną sceny politycznej stanowi zagrożenie dla autonomii Kościoła, której, jak sądzę, nie chce się on pozbawiać. Pewne zbliżenie z lewicą nie jest więc ani teoretycznie, ani praktycznie wykluczone. Lewica na kacu Wartość sojuszy bynajmniej nie bierze się z arytmetycznej sumy sił, jakimi dysponują sojusznicy, ani też z rozmiarów wspólnej dla nich części światopoglądu. Dobry sojusz mnoży ich siły dzięki temu, że wzajemnie uzupełniają oni swoje braki. I tak przynajmniej kilka spośród lewicowych deficytów można starać się uzupełnić, odwołując się do nauki i tradycji Kościoła katolickiego. Znamienne jest, że obie parlamentarne partie lewicowe uznają prymat gospodarki nad innymi sferami życia 25 26 społecznego. Janusz Palikot ogłasza, że „gospodarka jest najważniejsza” a SLD niezmiennie podkreśla, że na wydatki społeczne trzeba najpierw zarobić. Może się wydawać, że mamy tu do czynienia z kacem po centralnie planowanej gospodarce lub próbą uniknięcia przez lewicowe partie zarzutu niekompetencji ekonomicznej. Odnoszę jednak wrażenie, że problem polega raczej na głębokim przyswojeniu przez lewicę neoliberalnej wulgaty, w myśl której fundamentem życia społecznego jest wymiana ekonomiczna, a podstawowym celem człowieka pozostaje dążenie do zysku. W efekcie lewicowa polityka ogranicza się jedynie do korekt mechanizmów gospodarczych i nie narusza logiki funkcjo- nowania systemu, który z gospodarki rzać bezpiecznie?”, „jak uwolnić ludzi uczynił złotego cielca. od konieczności ekonomicznej?” i „jak chronić więzi społeczne?”. Choć gospodarka wytwarza dziś Gospodarka nie jest więcej dóbr niż kiedykolwiek wczenajważniejsza Żeby było jasne: nie postuluję tu ja- śniej, to wymaga też od ludzi coraz kiegoś antykonsumpcjonizmu, który większego wysiłku, który jest nieoprócz tego, że jest nieźle prosperują- zbędny do tego, żeby w ogóle utrzycą niszą rynkową, jest też ruchem dość mać się na powierzchni. Jeżeli chce się podejrzanym w sytuacji, gdy podsta- trwać w ekonomicznym obiegu, trzewowe potrzeby materialne wielu ludzi ba najpierw zdobywać kompetencje w Polsce i na świecie nie są zaspokojo- niezbędne na rynku pracy, następnie ne. Idzie mi raczej o sposób zadawa- pracować za darmo, żeby zostać zania pytań o gospodarkę i cel wypra- uważonym, wreszcie zostawać po gocowywania określonych rozwiązań. dzinach, aby nikt nie pomyślał, że nieDziś lewica najczęściej zastanawia się dostatecznie się staramy. Niezależnie nad tym, w jaki sposób można by wy- od tego, należy wciąż zdobywać nowe twarzać więcej. Zamiast tego pytania kwalifikacje, które pozwolą nam jak należałoby zadawać inne: „jak wytwa- najpóźniej pójść na emeryturę i unik- nąć biedy. Taki stan rzeczy oznacza, że człowiek stał się tylko dodatkiem do gospodarki. System ekonomiczny działa tak, jak gdyby mógł się rozwijać bez końca, wchłaniając kolejne obszary życia społecznego. Jest to jednak iluzja, której kres już dzisiaj boleśnie odczuwamy, przyglądając się kryzysowi ekologicznemu i destrukcji więzi społecznych, sięgającej nawet poziomu biologicznej reprodukcji. Tu właśnie, w przywracaniu procesom gospodarczym właściwej im rangi, tkwi szansa na znalezienie wspólnego języka dla lewicy i Kościoła. W końcu żadna ze stron nie widzi człowieka wyłącznie jako dodatku do akumulacji kapitału. Kościół mógłby przy okazji pozbyć się swoich złudzeń odnośnie dobroczynności, które przypominają nieco lewicowe postulaty korekty systemu. Dziś nie potrzebujemy korekt, lecz przywrócenia ludziom kontroli nad ich własnymi wytworami. Przerwać milczenie Druga kwestia wiąże się z ewolucją współczesnych systemów politycznych. Musimy przyjąć do wiadomości, że żyjemy w demokracjach, które coraz bardziej się autorytaryzują. Jeszcze piętnaście lat temu byłoby nie do pomyślenia, że tortury staną się akceptowalnym sposobem postępowania z ludźmi. Dziś wszyscy przechodzą nad tym do porządku dziennego, bo oto toczy się wojna cywilizacji; zagrożony został nasz styl życia i bezpieczeństwo. Doszło do tego, że najpotężniejsze państwo Zachodu bez sądu zabija własnego obywatela. To sygnał, że walkę o naszą cywilizację przegrywamy sami ze sobą. Przestrzeń na wspólne działanie widzę tutaj na przekór milczeniu Kościoła w sprawie tajnych więzień CIA i wbrew odpowiedzialności lewicowych polityków za niejasne zasady współpracy z Amerykanami. Jeśli bowiem istnieją w Polsce środowiska prawdziwie poruszone torturami i terrorem państwowym, to dziś znajdują się one na lewicy. To one reprezentują prawa człowieka i zasady nakazujące uznać godność każdej osoby ludzkiej. Nawet dla Kościoła nie jest za późno, żeby przyznać się do błędu i stanąć w szeregu sprawiedliwych. Człowiek stał się tylko dodatkiem do gospodarki Idea ludzkiej godności może okazać się największym wyzwaniem dla systemu, który za podstawowy punkt odniesienia przyjmuje stabilność i porządek, nie zaś uniwersalne reguły. Wspólny front środowisk odwołujących się do nienaruszalnych zasad etycznych może przeciwstawić się Realpolitik, na którą, obok wojny z terrorem, składają się postępująca inwigilacja obywateli i przyzwolenie na nieludzkie traktowanie imigrantów. inny kierunek wyznaczają ruchy kobiece – wystarczy spojrzeć na manifę, która jest takim właśnie radosnym rytuałem. Lewica stopniowo przekonuje się o tym, że zabezpieczenie wolności wiąże się nie z osłabianiem, ale ze wzmacnianiem wspólnoty. Siłą rytuału jest to, że uobecnia wspólnotę, nie dokonując całkowitego unieważnienia istniejących różnic. Łączy uczestników tylko przez jakiś czas, przypominając im o sprawach, które czekają na załatwienie, o zobowiązaniach i więziach, ale nie wymagając całkowitej unifikacji. Tak rozumiana rytualna wspólnota byłaby w stanie pomieścić zarówno lewicę, jak i Kościół. Bez obietnicy rozproszenia istniejących pomiędzy nimi różnic.■ Wspólnota i współistnienie Wśród ciężkich grzechów polskiego katolicyzmu, na które wskazują jego krytycy, poczesne miejsce zajmuje rytualizm. Krytyka ta odwołuje się do dychotomii między powierzchownym i głębokim, kolektywnym i indywidualnym, cielesnym i duchowym. Eksploatując rytuał, Kościół ogranicza życie duchowe, bo indywidualne doświadczenie stawia niżej niż mruczanki i zawodzenie. Zamiast jednak krytykować rytuały, lewica powinna raczej zacząć uczyć się od Kościoła. Dzięki rytuałowi ludzie zyskują poczucie wspólnoty i podejmują zbiorowe działania. Śpiewanie, skandowanie haseł, maszerowanie – to sposoby na zrobienie czegoś ważnego, pomimo istniejących różnic społecznych. Uprawianie polityki wymaga namiętności i emocji nie mniej niż racjonalnej debaty. Lewica długo pozostawała raczej chłodna, mówiła językiem rozumu, praw i indywidualnej wolności. Ta perspektywa świetnie zrymowała się z wymogami rynku, zabrakło jednak oparcia we wspólnocie, która wyznacza gospodarce granice i powstrzymuje jej ekspansję. Od dziesięciu lat 27 Maciej Gdula (1977) jest socjologiem i publicystą, członkiem zespołu „Krytyki Politycznej”. Pracuje w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. Nie chodźmy w ciemności! Z abp. Tadeuszem Gocłowskim rozmawia Ignacy Dudkiewicz C hrystus najbardziej interesował się chorymi, grzesznikami, dziećmi, a priorytety misji Chrystusa muszą stać się priorytetami misji Kościoła. Troska o drugiego jest jednak powinnością każdego z nas: chrześcijanina, człowieka lewicy i człowieka prawicy. O czym ksiądz marzy, księże biskupie? Proszę pamiętać, że rozmawia pan z osobą, której marzenia zostały mocno zdeterminowane przez powołanie i odpowiedzialność za wspólnotę. Biskup marzy przede wszystkim o tym, żeby Kościół mógł spokojnie realizować zbawczą misję Jezusa Chrystusa, którą On sam mu powierzył. Nie zatrzymaliśmy się w tym dążeniu, ale stajemy dzisiaj wobec bardzo poważnych problemów, także w Polsce. Jak się z nimi mierzyć? Żeby Kościół mógł dziś skutecznie realizować swoją misję, musi po pierwsze odnosić się z szacunkiem do społeczeństwa i ludzkich przekonań. Musi zrezygnować z narzucania czegokolwiek, z ideologizowania. Musi więc uznać światopoglądowy pluralizm społeczeństwa, który jest faktem. A marzenia zwykłego obywatela? Kiedy patrzę na pokolenie ludzi młodszych ode mnie o sześćdziesiąt lat, to marzę, żeby potrafili wywalczoną przez przodków wolność w pełni zrealizować, korzystając z warunków, jakie oferuje demokracja i pluralizm społeczny. fot.: tomek kaczor Czego więc brakuje, żeby te marze- stie społeczne, kulturalne czy gospo- ściół zajmuje się etyką i wartościami. darcze. A szkoda. Jeśli ktoś podejmuje podobne działania nia się spełniły? One nie trafiają w pustkę. To nie są tylko marzenia, to także opis rzeczywistości. Młodzieży często można wystawić świetną ocenę. W trakcie Dni Młodzieży w Madrycie zaprezentowała się znakomicie, mimo trudnych okoliczności, które towarzyszą dziś Hiszpanii. Wielki ruch laicki, który chciał narzucić Hiszpanom pewien styl życia, odniósł sukces – duży ich procent przylgnął do „zapateryzmu”. Refleksja przychodzi dopiero teraz. Cieszę się, że wspomniał ksiądz o Hiszpanii. Dopytuję o księdza marzenia, bo półtora roku temu powiedział ksiądz: „Marzę, aby powstała u nas prawdziwa europejska lewica, której niestety nam brakuje”. Lewica prawdziwa, czyli jaka? Lewica, jeśli chce być prawdziwa, musi na poważnie wziąć swój postulat pluralizmu społecznego, czyli na równych prawach dopuścić do debaty publicznej również głos chrześcijański. Przed laty spotkałem się z grupą młodych parlamentarzystów niemieckich – socjalistów, którzy przyszli złożyć wizytę biskupowi gdańskiemu. Długo rozmawialiśmy na temat lewicy. I mieliśmy wspólny język, którym mogliśmy mówić o wartościach; o dramacie Niemców w czasie wojny; o radości zjednoczenia. Im całkowicie nie przeszkadzała sprawa religii. Mówili: „To jest sprawa prywatna, ale z pełnym szacunkiem odnosimy się do tego, że chrześcijanie publicznie manifestują swoje przekonania religijne, bo taki jest fundament ewangelizacji”. Czy polska lewica jest prawdziwa? Zbyt silnie łączy się z ateizmem. Lewica, tak jak i Kościół, nie może być zideologizowana. Niedawno Ryszard Bugaj powiedział, że polska lewica jest dumna, kiedy manifestuje swoją areligijność albo antyreligijność. Zawsze zaczyna od zanegowania Boga i zakwestionowania fundamentalnych zasad etycznych. Jej ludzie rozkładają akcenty w taki sposób, że gubią kwe- społeczne z myślą o dobru wspólnym Czy zatem słowa „katolicki” i „lewi- Rzeczypospolitej, to prawdopodobnie się spotkamy. I rzeczywiście, są w Kocowy” się wykluczają? Jeśli powiemy, że lewica nie musi utoż- ściele ludzie, którzy chcą rozmawiać samiać się z ateistycznym poglądem i współpracować z ludźmi inaczej myślącymi. Nie jest to jednak działanie na świat, to nie. instytucji, lecz działanie chrześcijan, Gdyby więc lewica skupiła się na którzy występują we własnym imiesprawach społecznych i socjalnych, niu. Gdy ksiądz Jan Zieja podejmował to czy jej dialog z Kościołem byłby współpracę z lewicą, nie czynił tego z motywów ideologicznych. Chciał możliwy? Nie chciałbym mówić o dialogu Ko- tylko lepiej służyć człowiekowi. Pościoła z lewicą polityczną. 76. artykuł dobnie jak wielu innych. soborowej konstytucji Gaudium et spes Lewica musi na poważnie wziąć swój postulat pluralizmu społecznego, na równych prawach dopuszczając do debaty głos chrześcijański wyraźnie mówi: „Kościół w żaden sposób nie utożsamia się ze wspólnotą polityczną ani nie wiąże się z żadnym systemem politycznym”. Nie sądzę więc, żebyśmy mogli mówić o współpracy Kościoła z określoną partią polityczną, niezależnie od tego, czy będzie to partia lewicowa, czy prawicowa. Kościół chce przede wszystkim służyć człowiekowi. Ale nie w partnerstwie Kościół-lewica, bo takiego partnerstwa, ze względu na brzmienie i charakter nauczania soborowego, nie przewiduję. Weźmy Brata Alberta. W dramacie Karola Wojtyły Brat naszego Boga wielokrotnie polemizuje on z Nieznajomym, który reprezentuje poglądy marksistowskie. Wojtyła opisuje to jako pewne ideowe spotkanie. Brata Alberta i Nieznajomego różni jednak wizja człowieczeństwa. Kościół patrzy na człowieka, nie zapominając o jego nadprzyrodzonym przeznaczeniu. Tego nie można wziąć w nawias. Gdy był ksiądz krajowym duszpasterzem ludzi pracy, zaprosił ksiądz Jacka Kuronia na spotkanie z regionalnymi duszpasterzami. W jakim celu? Odbywaliśmy wtedy rekolekcje, a wieczorami podejmowaliśmy dyskusje dotyczące służby ludziom pracy w wymiarach pozareligijnych, także w wymiarze społecznym. Wysunąłem więc propozycję, by na jedną z takich dyskusji zaprosić ministra Kuronia. Chciałem, żeby opowiedział nam o tym, w jaki sposób sam służy ludziom. Trzeba przyznać, że społeczeństwo polskie w ogromnym procencie sympatyzoZatem rozszerzmy pojęcie lewicy wało z Kuroniem, ale nie dlatego, że tak, by objęło ono również środo- głosił jakąś ideologię, ale dlatego, że był humanistą i społecznikiem, który wiska pozapolityczne. Niewiele to zmienia. Jeśli przez „lewi- troszczył się o każdego człowieka… cę” rozumieć środowiska czy nurty, których przedstawiciele chcą np. gło- Powiedział ksiądz nawet: „Jacek Kusić pewne zasady ekonomiczne, to my, roń był dla mnie wielkim symbolem jako Kościół, również nie będziemy troski o świat pracy”… się tym zajmowali. Kościół nie tworzy Pracowaliśmy wspólnie w Komisji własnej doktryny ekonomicznej. Ko- Wspólnej Rządu i Episkopatu, więc 29 miałem niejedną okazję, żeby przysłuchiwać się temu, co mówił. Kiedy np. sprzeciwiał się powrotowi katechezy do szkół, to nie czynił tego ze względu na świecki charakter szkoły, lecz z obawy przed tym, by dzieci nieuczęszczające na katechezę nie doznały pewnych przykrości ze strony pozostałych. To jest dobra ilustracja sposobu, w jaki do spraw społecznych podchodził Jacek Kuroń. Można więc rozmawiać, pokonywać wątpliwości i dochodzić do wspólnych wniosków, co nie znaczy, że jest to zaraz współpraca Kościoła z lewicą. 30 Odłóżmy słowo „współpraca” na bok i porozmawiajmy o dialogu z lewicą rozumianą w sposób szerszy. Skoro zaś pojawiły się słowa „Kościół”, „lewica” i „dialog”, to nie uciekniemy od pytania o Adama Michnika. Był taki czas, kiedy wiązał ksiądz z „Gazetą Wyborczą” nadzieje, że stanie się polskim odpowiednikiem „Le Monde”. Tak rzeczywiście było. Rozumiem, że nigdy nie spełniła ona księdza nadziei. Czy dziś dialog ze środowiskiem „Gazety” jest według księdza możliwy? Słowo „dialog” jest rzeczywiście lepsze niż „współpraca”. Codziennie przeglądam kilka dzienników, wśród których jest i „Gazeta”, dość specyficznie opisująca relacje pomiędzy chrześcijanami a laicką częścią społeczeństwa. Kościół nie może przecież utożsamić się z poglądami strony laickiej, gdy chodzi o stosunek do homoseksualizmu czy in vitro. Dość chętnie czytam więc artykuły społeczne, gospodarcze i polityczne, natomiast krytycznym okiem patrzę na propozycje zupełnie laickich rozwiązań trudnych problemów etycznych. Redaktorzy „Gazety” sprawiają wrażenie, jak gdyby oczekiwali, że Kościół po prostu zmieni swoje nauczanie, czego w wielu sprawach zrobić nie może. dejmowane przez demokratyczne, dziedziny ludzkiej aktywności. To jest też praktyka polityczna, ale, jak poliberalne społeczeństwo. Tylko na drodze formowania sumień. Kościół uczy, że chrześcijanie powinni głosować na ludzi, którzy identyfikują się z chrześcijańskim systemem wartości, a nie mówi, że należy głosować na taką czy inną partię. Na początku lat dziewięćdziesiątych przebywałem w północnych Włoszech, gdzie spotykałem się z przedstawicielami związków zawodowych w zakładach pracy. Jeden z owych przedstawicieli zapytał mnie: „Czy w Polsce będzie democrazia cristiana?”. Odpowiedziałem: „Jestem temu przeciwny. Wolałbym nie democrazia cristiana, lecz democrazia vera – prawdziwą demokrację”. wiedziałby Lech Wałęsa, są to również przykazania, bez których człowiek sobie nie poradzi tak, jak nie poradzi sobie kierowca bez znaków drogowych. Nigdy nie zapomnę, jak Papież w 1991 roku spotkał się z polskim parlamentem. Często potem wracaliśmy do tego spotkania w rozmowach z Maciejem Płażyńskim, który podkreślał, jak mocno i zdecydowanie Jan Paweł II mówił wówczas o dobru wspólnym. To stało się pasją Płażyńskiego. I ta płaszczyzna mogła nas łączyć, natomiast nie było mowy o tym, żeby Kościół utożsamiał się konkretną partią polityczną, w tym przypadku partią Macieja Płażyńskiego. Ruch Palikota może Czasami ludzie Kościoła o tym zabyć dla Kościoła pominają. absolutnie przeciwny temu, sygnałem, żeby stawał Jestem żeby biskupi wpływali na decyzje parlamentu. Niestety, to się w Polsce się coraz bardziej zdarzało. Kościół takich rzeczy robić ewangeliczny nie może. Może jedynie mówić: głosujcie na przedstawicieli, którzy będą Jak więc zabrać się do jej budowania? respektowali chrześcijańskie, ewange- Nie chodzi o to, żeby ukonfesyjniać partie, ale o to, żeby partie, zajmując się polityką czy gospodarką, nie zapominały o wartościach chrześcijańskich. Żeby nie bały się sięgać po katolicką nauką społeczną, choćby po Laborem exercens Jana Pawła II. To znakomita encyklika, która nie ma pretensji do tego, żeby stawać się projektem politycznym. Głosi po prostu zasady etyczne, którymi warto się, również w polityce, kierować. liczne zasady etyczne. Nie sądzi ksiądz, że sukces, jaki zaczynają u nas odnosić ugrupowania odwołujące się do haseł antyklerykalnych, nie jest przynajmniej po części pokłosiem języka, jakim posługuje się sam Kościół? Nie wiem, czy chodzi o język. Co konkretnie ma pan na myśli? Choćby straszenie ekskomuniką. Nigdy nie popierałem tego typu prak- Proszę o przykład możliwego prze- tyk, jak również przesyłania posłom łożenia społecznego nauczania Ko- deklaracji w sprawie konkretnych ustaw. Tak nie powinno się robić. ścioła na praktykę polityczną. Wróćmy do soborowej „Konstytucji duszpasterskiej o Kościele w świecie współczesnym”. Wystarczy choćby odczytać tytuły rozdziałów w niej zawartych, takie jak „Sposób podnoszenia poziomu kultury”, „Życie gospodarczo-społeczne” czy „Życie To jasne. Pytanie, czy i jak Kościół wspólnoty politycznej”. Kościół popowinien ingerować w decyzje po- dejmuje więc wszystkie najważniejsze Wszyscy powinni wiedzieć o tym, że naruszenie prawa do życia, a więc aborcja, w konsekwencji pociąga za sobą, zgodnie z Kodeksem Prawa Kanonicznego, ekskomunikę, ale niekoniecznie trzeba o tym mówić akurat przy okazji wyborów. Jeśli jednak się o tym przypomina, to nie jest to wymysł biskupa, lecz nauczanie Kościoła. Co ksiądz czuł, gdy słyszał o nagłośnionym przez Janusza Palikota pomyśle zawieszenia maski Anonymous na pomniku Chrystusa w Świebodzinie? Aby jednak osiągnąć choćby to, co możliwe, trzeba wejść w dyskusję. Nie można powiedzieć: „Tego się nie głosuje i już”. mnie słowami: „Witamy arcybiskupa Gocłowskiego, który jest z nami – liberałami”. Pozwolił sobie na sporą przesadę, bo trudno nazwać arcybiskupa „liberałem”, niemniej zawsze byłem przekonany, że należy posługiwać się językiem głęboko ludzkim. Jeśli zrezygnujemy z prawdy, to znajdziemy się w konflikcie z własnym sumieniem, ale nigdy nie wolno nam zapominać o tym, że powinniśmy posługiwać się językiem miłości. To trudna sprawa. Jeśli biskup powiedziałby, że można zgodzić się na zabicie człowieka, bo jest poczęty z aktu kazirodczego albo z gwałtu, to sprzeniewierzyłby się nauczaniu Kościoła, który stoi twardo na stanowisku, że Skąd zatem bierze się zaintereso- każde życie należy chronić. W społewanie takimi happeningami i po- czeństwie pluralistycznym nie da się parcie dla antyklerykalnych haseł? tego jednak prawnie zagwarantować. Czy takim językiem posługuje się Nie chodźmy w ciemności! Żyjemy Radio Maryja? w pluralistycznym społeczeństwie, Czy nie ryzykujemy w ten sposób Nie chciałbym wypowiadać się na tektóre w pewnej części zawsze było pomylenia porządku prawnego mat Radia Maryja. Moja opinia na ten i będzie przeciwne Kościołowi. Mo- z moralnym? temat jest znana. żemy się we dwóch, katolików, po- Jeżeli konstruując porządek prawny, Ta rozgłośnia robi dużo dobrego. Nacieszać, że społeczeństwo z czasem zrezygnujemy z porządku moralne- leżałem do czterech pierwszych biprzekona się do wartości głoszonych go i prawa naturalnego to, jak mówił skupów, którzy zaprosili ją na teren przez Kościół. Pamiętajmy, że wśród Benedykt XVI w parlamencie niemiec- swojej diecezji. Byłem przekonany, Polaków długo utrzymywało się wy- kim, znajdziemy się w sytuacji, w któ- że będzie służyła formacji sumień, sokie poparcie dla liberalizacji ustawy rej prawa człowieka będą zdecydowa- pogłębieniu wiedzy religijnej i kateaborcyjnej, ale ostatnio zdecydowanie nie zagrożone. chetycznej, nauki o Kościele czy kazmalało. Kościół jest oczywiście za tolickiej nauki społecznej. Dziś nie tym, żeby chronić każde życie, ale Co zatem robić, by Kościół był lepiej brakuje jednak w Polsce ludzi, którzy chcemy też pozostać realistami. Trze- rozumiany? mają krytyczny stosunek do ujawniaba zachowywać się mądrze: osiągnąć Powinniśmy się uczyć mądrego udzia- nych przez Radio Maryja preferencji to, co możliwe, kiedy nie da się osią- łu w liberalnym dyskursie. Niedawno politycznych. I mają rację, bo Kościół gnąć wszystkiego… pewien polityk na wybrzeżu przywitał nie może w ten sposób oddziaływać. 31 ilustracja: ania micińska Niektóre pomysły są po prostu sprzeczne z kulturą. Tego typu rzeczy w ogóle nie powinny przychodzić nikomu do głowy. Cóż więc zrobić? Trudno sobie wyobrazić, żeby katolik mógł w zgodzie z samym sobą przyznawać się do takich poglądów. Kościół powinien odciąć się od Palikota poprzez całkowite ignorowanie jego poczynań. Są zatem ludzie, z którymi rozmowa jest niemożliwa? Nie. Są tylko ludzie, między którymi rozmowa jest niemożliwa - z powodów charakterologicznych lub emocjonalnych. Pamiętam pewną okazję, przy której spotkali się dawni przyjaciele z „Solidarności”, będący ze sobą nawzajem po imieniu. W ciągu ostatnich dwudziestu lat rozeszli się tak dalece, że obserwując ich, nie miałem złudzeń co do tego, że są jeszcze w stanie się dogadać. Ale nie jest to regułą. W Niemczech powstała przecież wielka koalicja chadeków z socjalistami. Dla dobra wspólnego, dla dobra państwa. 32 Czy Kościół może powiedzieć: „z tymi nie będziemy rozmawiać”? W sprawach, które nie stoją w sprzeczności z nauczaniem Kościoła, przede wszystkim gdy chodzi o życie człowieka, Kościół musi pozostawać otwarty na dyskusję. Przykład Chrystusa jest jednoznaczny. Z jakich pozycji może w niej uczestniczyć? ilustracja: ania micińska Czy, biorąc to wszystko pod uwagę, można powiedzieć, że popularność Ruchu Palikota wzrosła przy współudziale samego Kościoła? Być może, trudno ocenić. Myślę jednak, że fenomen Palikota jest fenomenem wynikającym z jego osobowości. Pamiętajmy, że miał kiedyś inne poglądy na temat Kościoła i jego problemów. Dopiero potem poszedł w kierunku, który dziś obserwujemy. Ta skrajność, mam nadzieję, stanie się przyczyną odrzucenia jego sposobu myślenia i politycznego działania oraz poglądów ludzi, którzy przyjmują ten sam sposób rozumowania. Zwolennicy pełnej laickości państwa Czy ta skrajność jest dla nas sygna- chcieliby doszczętnie usunąć chrześcijan z życia publicznego. Kościół nie łem ostrzegawczym? Ruch Palikota może być dla Kościoła sygnałem, żeby stawał się w swoich poglądach społecznych coraz bardziej ewangeliczny, żeby kierował się dobrocią i nie mieszał w politykę. Chrystus nie zajmował się polityką. Wprost mówił: „Oddajcie Cezarowi to, co należy do Cezara, a Bogu to, co należy do Boga”. Kościół nie powinien się więc wprost angażować w sprawy polityczne, a jedynie przypominać o zasadach wynikających z nauczania Chrystusa. Uważam, że frontalny atak na Palikota po prostu nie ma sensu. może przesadzać, wchodzić w sytuacje ściśle polityczne, ale może tworzyć neutralny grunt pod rozmowę, tak jak to usiłowaliśmy robić. Kiedy przed laty zaistniał konflikt pomiędzy Argentyną a Chile, to właśnie nuncjusz apostolski, późniejszy sekretarz stanu, próbował zbliżyć obydwa kraje. Aktywność kardynała Angelo Sodano jest przykładem na to, w jaki sposób Kościół może być mądrze obecny w przestrzeni publicznej. Wówczas, dzięki jego wsparciu, nie doszło do rozlewu krwi. Kościół miał swój udział w uniknię- Humanizm chrześcijański jest huma- Nie widzę kłopotów, żeby podejmociu rozlewu krwi także w Polsce, nizmem Chrystusowym. Chrystus, wać współpracę z ludźmi lewicy, ale stając się jednym z nas, podkreślił tylko wtedy, gdy jest to współpraca dla w roku ’89. Ludzie nieraz wytykają mi obecność w Magdalence, zapominając, że nie byliśmy tam z księdzem Orszulikiem stroną. Nie zabieraliśmy głosu: ani Orszulik, ani Gocłowski. Byliśmy świadkami, którzy domagali się działania w prawdzie i wierności ustaleniom. Czy Kościół był tam potrzebny? Poszliśmy tam na prośbę obydwu stron. Czy naruszyliśmy w ten sposób świecki charakter państwa? Myślę, że nie. To była próba mediacji. W takich przypadkach Kościół powinien wchodzić właśnie w rolę mediatora. Czy Kościół jest zatem potrzebny politykom? To trudne pytanie. Kościół nie chce nikomu niczego narzucać. Jest stróżem wartości, a więc może służyć i jednej, i drugiej stronie, przy czym sam nigdy nie może stawać się stroną. Nie myślmy o Republica Christiana Europy. Na obecnym etapie rozwoju społeczeństwa to wykluczone, choć troska o tożsamość Europy jest naszym obowiązkiem. Czy postępująca laicyzacja jest dla tej tożsamości i chrześcijaństwa zagrożeniem, czy szansą? Niezależnie od laicyzacji, warto zachować to, co zostało zawarte w konkordacie: dwie są wspólnoty, autonomiczne, niezależne i współpracujące: państwo i Kościół. Spójrzmy w podobny sposób na misję Kościoła pośród innych organizmów: partii, stowarzyszeń, organizacji. Niektórzy księża mają np. kłopoty z Owsiakiem. Ja go nie mam. Wrzucam pieniądze do puszki, daję sobie przyczepić serduszko i nie widzę problemu. Nie mówię, że pan Owsiak jest lewicą, on się nie deklaruje. On jest Owsiak i chce robić dobre rzeczy, patrzy na człowieka. Choć powinien się bronić przed relatywizmem etycznym. wielkość człowieka. Nie da się już tego zrobić lepiej. Był zatroskany o każdego, utożsamiał się z każdym, nad każdym się pochylał i – o czym do znudzenia przypominał Jan Paweł II – z każdym się jednoczył. Chrystus najbardziej interesował się chorymi, grzesznikami, dziećmi, a priorytety misji Chrystusa muszą stać się priory- dobra człowieka, mająca na celu okazanie mu pomocy i wsparcia. Chrystus mówił: „przestańcie zabraniać: kto bowiem nie jest przeciwko wam, ten jest z wami”. To jest bardzo ewangeliczne. Jeśli komuś trzeba pomóc, to nie pytajmy, czy jest z nami, czy przeciwko nam. Izraelicie pomógł Samarytanin, a więc osoba mu społecznie i światopoglądowo obca. Samarytańska miłość do człowieka będzie nas zbliżała do tych wszystkich, którzy podobnie działają, byleby autentycznie służyli człowiekowi. Troska o drugiego jest bowiem powinnością każdego z nas, chrześcijanina, człowieka lewicy i człowieka prawicy. Kościół nie ma monopolu na pomaganie innym, tak jak nie ma go nikt inny, gdyż jest to wezwanie skietetami misji Kościoła. To właśnie tro- rowane do wszystkich. ska o szpitalnictwo, dzieci porzucone, chorych, a więc troska o człowieka, Zatem współpraca na pewnej płaszjest i musi być sprawdzianem autenty- czyźnie możliwa jest z każdym. zmu działalności Kościoła. Jeżeli Ko- Myślę, że należałoby mówić nie tyle ściół ten sprawdzian obleje, to wejdzie o współpracy, co o wspólnej służbie. w kolizję ze swoim fundamentalnym Mniej sformalizowanej, bo nie można założeniem. przecież zacierać zasadniczych różnic, Kościół nigdy nie powinien więc przede wszystkim różnic ideowych. pytać: „czy jesteś wierzący?”, a jedy- Jeśli lewica deklaruje, że jest ateistycznie: „jak ci pomóc?”. To jest istotne. na, to trudno wyobrazić sobie zasadniOczywiście, będziemy przypominać cze z nią zbliżenie. również o Bogu, ale tylko jeśli drugi człowiek na to pozwoli. Może nie zawsze tak będzie? Mam nadzieję. Ale póki co, są to marzenia. ■ Jak to wychodzi w praktyce? Różnie, jak to w życiu. Można zapewne udowodnić, że to czysta teoria, bo Kościół nie zawsze zajmuje się tym, czym powinien. Niestety, ludzi takich jak ksiądz Zieja nigdy nie jest zbyt wielu. Brakuje skrajnie ewangelicznych postaci o ogromnej dobroci. Ale jeśli nie podejmiemy tego wyzwania, Abp Tadeusz Gocłowski (1931) to nie wypełnimy fundamentalnych jest arcybiskupem seniorem Archidiecezji obowiązków, które wynikają z Ewan- Gdańskiej i doktorem prawa kanonicznego. Od 1983 roku pełni posługę biskupią w Gdańsku, gelii i z istoty Kościoła. Żyjemy w pluralistycznym społeczeństwie, które w pewnej części zawsze było i będzie przeciwne Kościołowi Czy te założenia nie uzupełniają A co jest najistotniejsze w chrześci- się z systemowymi rozwiązanymi jańskim spojrzeniu na człowieka? lewicy? przez wiele lat sprawował funkcję metropolity gdańskiego, współprzewodniczącego Komisji Wspólnej Episkopatu i Rządu i krajowego duszpasterza ludzi pracy. 33 Jezus, przyjaciel ilustracja: marta lissowska Oburzonych 34 Jarosław Makowski W cielenie jest aktem na wskroś politycznym. Jest ustanowieniem nowej polityki troski, która przejawia się w braterstwie wobec każdego wykluczonego. Czy Bóg istnieje? Jeszcze wczoraj to pytanie spędzało sen z powiek nam wszystkim – zarówno ateistom, jak i ludziom wierzącym. Sale wykładowe pękały w szwach, gdy mędrcy starali się znaleźć na nie odpowiedź. Łączyło ono na dobre i złe, raz na jedno, raz na drugie, wiarę i niewiarę. Sęk w tym, że obecnie przestaje ono zajmować nie tylko zawodowych teologów czy filozofów, ale przede wszystkim zwykłych zjadaczy chleba. Ci, którzy co wieczór klękają przy swoim łóżku, by przed snem zmówić dziękczynną modlitwę Ojcze Nasz, nie rozmyślają już o tym, czy Bóg istnieje. Tak postawiony problem dawno stracił znaczenie, teraz tylko zdajemy sobie z tego sprawę. Dziś zarówno wierzących, jak i niewierzących trapi zgoła inna kwestia: czy Bóg się nami zaopiekuje? Drzemka sytych Cóż to znaczy? Ludzie wyczekują i wypatrują obecności Boga troskliwego. W świecie, który znaczony jest niepewnością i ryzykiem, który nie daje poczucia bezpieczeństwa i nadziei, w którym praca i godna płaca stają się luksusem, Bóg troskliwy jest jedynym, w którego człowiek jest jeszcze gotów uwierzyć. Nie dajemy już wiary Bogu wszechmocnemu, Bogu, który jest Pierwszą Przyczyną, Bogu nietkniętemu ludzkim cierpieniem. Jak mawiał Dietrich Bonhoeffer, Bóg, który JEST – nie istnieje. Ten dramatyczny stan naszej świadomości, którą przenika lęk i niepewność, najlepiej widać i słychać na placach i ulicach naszych miast. Ludzie, głównie młodzi, nie widząc nadziei na jutro i określając się mianem „straconego pokolenia”, przekształcają swoje życie w protest. Tak pojawił się przecież europejski ruch Oburzonych i amerykański Occupy Wall Street. Protest, rozciągający się od Półwyspu Arabskiego po Nowy Jork, staje się „znakiem czasu” drugiej dekady XXI wieku. Gdzie w tym momencie są nasze chrześcijańskie Kościoły? Gdzie duchowi liderzy, którzy z otwartą przyłbicą wyszliby do młodych, aby im powiedzieć, że Bóg troskliwy rzeczywiście działa w ich życiu? W jaki jednak sposób liderzy ci mieliby sensownie rozmawiać z młodymi, skoro w świecie narastających nierówności i wykluczenia Kościoły niezmiennie zdradzają pokaźne bogactwo materialne, kontrastujące z duchową mi- zerią? Czy nie mamy tu do czynienia ze starą, biblijną zasadą, w myśl której syty nie pojmie bólu i upokorzenia głodnego? Doskonale rozumiał to „osobisty wróg” Pana Boga, Christopher Hitchens. I celnie wykazywał, jak głęboka przepaść zieje pomiędzy tym, co chrześcijaństwo głosi jako ideał życia, a tym, co praktykują na co dzień jego wyznawcy. Pytał: jak to możliwe, że w krajach chrześcijańskich ludzie umierają z głodu, w samotności, biedzie i rozpaczy, a miliony innych żyją w nędzy i wykluczeniu? Hitchens szedł tu śladami Gandhiego, którego trudno posądzić o antychrześcijańskość. Jeden z misjonarzy zapytał go kiedyś: „Panie Gandhi, często cytuje pan słowa Chrystusa, dlaczego jednak wydaje się, że stanowczo odrzuca pan możliwość zostania Jego uczniem?”. Gandhi odparł: „Och, nie odrzucam Chrystusa. Kocham Go. Chodzi tylko o to, że tak wielu chrześcijan jest do Niego niepodobnych…”. Bogaci biorą wszystko Co się stało z naszym świadectwem chrześcijańskiej solidarności z ubogimi i wykluczonymi? Zgoda, Kościoły prowadzą szereg przedsięwzięć charytatywnych, pokazując w ten sposób, że „idea” Boga troskliwego nie jest całkowicie martwa. Tyle tylko, że wierni chętnie wspierają biednych, gdy trzeba im w niedzielę przynieść zbędny koc lub stary sweter. Kiedy jednak zmiany mają objąć cały system finansowy, okazują się nad wyraz konserwatywni. Mało tego: wielu spośród nich – i to niekoniecznie najbogatszych – widzi w Oburzonych czy Occupy Wall Street, zgodnie zresztą z głównym przekazem medialnym, „hipisów” lub „leniwych ludzi, którym nie chce się pracować”. Czy rzeczywiście powinniśmy okazywać chrześcijańskie oburzenie wobec Oburzonych, gdy zajmują oni kościelne place i przykatedralne skwery? Przed trzema miesiącami pojechałem do Bostonu, aby obserwować ruch Occupy Wall Street. W centrum miasta znajduje się niewielki plac Dewey Squ- are, otoczony wysokimi, zbudowanymi z metalu i szkła wieżowcami. Jak łatwo się domyślić, pełnią one funkcję centrów finansowych. W ich pobliżu rozbito kilkadziesiąt namiotów. Kolorowy tłum ludzi, kobiet i mężczyzn, młodych i starych, zmęczonych, choć zdeterminowanych, z transparentami „Płacę wyższe podatki niż ExxON”, „szpecił” kompozycję eleganckiej na co dzień przestrzeni. Na tle wysokich, metalowych wieżowców namiotowe miasteczko ruchu Occupy Boston wyglądało jak wrzód na zdrowym ciele. „Szklane domy finansjery” w zderzeniu z kolorowym obozowiskiem miały wymowę symboliczną: oto siła 1 procenta bogaczy wobec uporu 99 procent biedaków. Mniejszość, mając po swojej stronie władzę i finanse, kontroluje większość, której do dyspozycji pozostały skwery i parki. Tak w praktyce wygląda kapitalistyczny system gospodarczy, zbudowany na modelu trickle-down economics, tzn. na przekonaniu, że możliwości rozwoju należy otwierać przede wszystkim przed największymi graczami, a więc korporacjami i bankami, od których bogactwo będzie „ściekać” do mniejszych podmiotów. Stało się coś zupełnie odwrotnego: bogaci mają coraz więcej, biedni – coraz mniej. Trickle-down economics w praktyce nie działa. Działa za to inna zasada: zwycięzca bierze wszystko. Trzeba wprost powiedzieć, że znajdujemy się obecnie w tej samej sytuacji, w której znalazł się niegdyś sam Jezus, gdy wchodził do świątyni w Jerozolimie. Musiał on wówczas stawić czoła możnym tamtego świata, którzy opanowali Dom Boży. Ich współczesnym odpowiednikiem jest koalicja wielkiej amerykańskiej triady: Wall Street, Białego Domu i Hollywood. Te trzy elementy – potęga gospodarcza (Wall Street), siła kulturowa (Hollywood) i władza polityczna (Biały Dom) – są dziś ściśle ze sobą powiązane. Jezus nie miałby złudzeń co do tego, że tej „możnej koalicji” trzeba powiedzieć „dość!”; byłby po stronie 99 procent Amerykanów, wykorzystywanych Śmierć teologii wyzwolenia będziemy mogli ogłosić dopiero wtedy, gdy z naszego sąsiedztwa znikną głodni, bezdomni i wykluczeni 35 ilustracja: kuba mazurkiewicz 36 przez 1 procent bogaczy. „Nie można służyć Bogu i mamonie” (Mt 6,24). Coraz dobitniej słychać więc głosy ludzi pokroju Cornela Westa, afroamerykańskiego aktywisty społecznego, teologa i filozofa z Princeton University. W ruchu Occupy Wall Street widzi on demokratyczne odrodzenie, przebudzenie społeczne, na które obywatele Stanów Zjednoczonych czekali od trzydziestu lat. Według Westa Okupujący są świadkami zmartwychwstania ducha Martina Luthera Kinga. Nie będziemy zadowoleni Na czym polegała siła osobowości pastora Kinga? Po pierwsze, miał on dar gromadzenia wokół siebie ludzi należących do „różnych parafii”. Przypomnijmy, że w słynnym marszu przeciw rasizmowi z Selma do Montgomery obok Kinga szedł wielki rabin polskiego pochodzenia, Abraham Joshua Heschel. Po marszu Heschel powiedział: „Czułem, jak gdybym modlił się nogami”. Niektórzy zarzucali im, że zamiast pisać książki, duchowni i rabini tracą czas na manifestacje. Heschel ripostował: „Od proroków nauczyłem się tego, że muszę być zaangażowany w sprawy cierpiącej ludzkości”. Jedno zmiany rzeczywistości, jest słynne jest pewne: gdyby Martin Luther King przemówienie pod waszyngtońskim i Abraham Heschel żyli dzisiaj, sta- Lincoln Memorial, wygłoszone wonęliby obok tych, którzy tworzą ruch bec dwustu tysięcy manifestantów. To wtedy dr King wykrzyczał słynOburzonych i Occupy Wall Street. Gdzie zaś, kiedy rosną zastępy ne zdanie: „I have a dream…”. Przewykluczonych i poniżonych, są nasi konywał, że przemoc nie może stać się narzędziem oporu: „Nie możemy pozwolić, by nasz protest, który stworzyć ma nowe wartości, osunął się do poziomu przemocy. Przyjdzie nam po wielokroć zdobywać się na to, by na siłę fizyczną odpowiedzieć wyłącznie siłą duchową”. King miał rację: opierające się na niesprawiedliwości dyktatury upadają nie dlatego, że zabijają ciało. Upadają, ponieważ nie udaje im się zabić ducha. Jak przenikliwie notował ks. Józef Tischner, prawdziwa rewolucja zawsze duchowi liderzy? Czy widzimy ich dokonuje się w sferze ducha. Tym jednak, którzy pytali Kinga, w jednym szeregu z ludźmi, którzy domagają się sprawiedliwości? Nie! Dużo czego jeszcze trzeba, aby był w końłatwiej rzucić ochłap z pańskiego stołu cu zadowolony, odpowiadał: „Nie bębiedocie niż tak zastawić stół, by móc dziemy zadowoleni, dopóki Murzyn pozostanie ofiarą koszmaru policyjzasiąść z nią do wspólnego posiłku. Pastor King wierzył nie w moc pię- nych przesłuchań. Nie będziemy zaści, czyli przemocy, lecz w moc słowa. dowoleni, dopóki, znużeni podróżą, Był zatem wierny temu, czego nauczał nie będziemy mogli zaznać spoczynHeschel: „To słowa zmieniają świat”. ku w motelach przy autostradach Przykładem siły słowa, które ma moc i w hotelach wielkich miast. […] Nie, W świecie znaczonym niepewnością i ryzykiem, Bóg troskliwy jest jedynym, w którego człowiek jest jeszcze gotów uwierzyć nie jesteśmy i nie będziemy zadowoleni, dopóki »sprawiedliwość nie wystąpi jak woda z brzegów i prawość jak potok niewysychający nie wyleje« (Am 5,24)”. Dziś rozbrzmiewa podobne pytanie, stawiane przez polityczną, medialną, kościelną i finansową elitę, a skierowane do biednych, robotników, Oburzonych, samotnych matek: „Czego jeszcze wam potrzeba, byście w końcu przestali protestować?”. Otóż, parafrazując Kinga, trzeba odpowiedzieć: Nie będziemy zadowoleni, jak długo za kryzys finansowy, spowodowany nienasyconą chciwością bankierów, płacić będą niemal wyłącznie ludzie biedni. Nie będziemy zadowoleni, jak długo nasze demokratycznie wybrane rządy będą z naszych pieniędzy ratować prywatne banki, a nie wesprą upadających zakładów pracy. Nie będziemy zadowoleni, jak długo – nie mając wyboru – będziemy musieli pracować na „śmieciowych” umowach i za marne grosze. Nie będziemy zadowoleni, jak długo nie będzie nas stać na dobrą edukację dla naszych dzieci. Nie będziemy zadowoleni, jak długo Kościoły dbać będą przede wszystkim o zabezpieczenie swojego własnego statusu materialnego. Czy Kościoły chrześcijańskie słyszą ten głos niezadowolenia, przeradzający się w krzyk rozpaczy? Do diabła z prawdą Jeszcze kilkanaście lat temu tzw. Pierwszy Świat płonął świętym oburzeniem, obserwując rozmiar ubóstwa i niesprawiedliwości w Ameryce Łacińskiej. To właśnie z bólu i cierpienia ludzi w drugiej połowie XX wieku zrodziła się teologia wyzwolenia. Dziś powiada się, że ów projekt umarł. Jednak feministyczna teolożka Rosemary Radford Ruether słusznie twierdzi, że śmierć teologii wyzwolenia będziemy mogli ogłosić dopiero wtedy, gdy z naszego sąsiedztwa znikną głodni, bezdomni i wykluczeni. A więc, niestety – nigdy. Przyglądając się nierównościom, których „dorobił się” Pierwszy Świat, widać, że potrzebuje on obecnie nowej Dużo łatwiej rzucić ochłap z pańskiego stołu biedocie niż tak zastawić stół, by móc zasiąść z nią do wspólnego posiłku teologii wyzwolenia. Potrzebuje nie tylko ortodoksji, ale także ortopraksji. Na Zachodzie Kościoły tak skupiły się na ortodoksji, którą same stwarzają, że zapomniały o ortopraksji – ewangelicznym świadectwie. Tak kochają prawdę, że zapomniały o miłości. Czy to znaczy, że prawda się nie liczy? Większość z nas chce znać prawdę, walczy o nią i ją głosi. Dlatego bezmyślnie, na dowód swej szlachetności, powtarzamy za Arystotelesem: „Drogi jest mi Platon, ale prawda jest mi droższa”. Prawda, czyli co? Doktryna? Ideologia? Jeśli wierzy się w to, że oto rodzi się Bóg Miłości, dziś znaną formułę autora Metafizyki należy odwrócić. I powiedzieć: „Droga jest mi prawda, ale droższy mi jest przyjaciel – ten wykluczony, poniżony, słabszy”. Prawda rodzi się tylko pomiędzy ludźmi. Czyż nie tak objawiło się Słowo, które stało się ciałem? Ostatecznie rozliczani będziemy z troski o słabych, których biblijnymi symbolami są wdowa, sierota i obcokrajowiec. A więc: nie prawda, ale miłość. Nie prawo, ale człowiek. Nie doktryna, ale solidarność. „Jedynym prawdziwym grzechem – głosi włoski filozof Gianni Vattimo – jest niesłuchanie innego, brak troski”. To dziś jedyny bodaj występek, który w świecie pełnym nierówności i niesprawiedliwości, wykluczenia i poniżenia, woła o pomstę do nieba. Do diabła z prawdą! Oto powód – powiada twórca „teologii wyzwolenia”, Gustavo Gutiérrez – dla którego ortodoksja nie może unieważnić ortopraksji. Zachowywanie ortodoksji, która niekiedy staje się jedynie wiernością przestarzałym tradycjom, może prowadzić do obojętno- ści wobec cierpiących. Rabbi Eliezer zwykł mawiać, że Jerozolima upadała nie dlatego, że nie przestrzegano Prawa, czyli prawdy, ale dlatego, że przestrzegano go zbyt surowo. Dlatego wcielenie jest także aktem na wskroś politycznym. Jest ustanowieniem nowej polityki troski. Troski nie o swoje dobro, pozycję, majątek czy władzę, lecz o świat, który jest dziełem Boga i o każdego sąsiada, który jest naszym bliźnim. W tej nowej wspólnocie, jak mówi święty Paweł, nie ma już Żyda ani poganina, człowieka wolnego ani niewolnika, kobiety ani mężczyzny. Są tylko ludzie wolni i równi. Jezusowa polityka troski przejawia się w braterstwie wobec każdego wykluczonego. Dziś, by zdyskredytować ten rodzaj polityki, nazywa się go „socjalizmem”. W Polsce oznacza to śmierć. Ale odpierając takie zarzuty, można zacytować brazylijskiego teologa Leonardo Boffa: „Jestem socjalistą nie dlatego, że socjalizm, ale dlatego, że Chrystus”. Cieśla z Nazaretu był znacznie wcześniej niż system socjalistyczny. Chrześcijaństwo zaś jest zbyt drogocennym dziedzictwem, by zostawić je ludziom, którzy udowadniają, że Bóg istnieje. Chrześcijaństwo potrzebuje dziś tych, którzy pokażą, że Bóg się nami zaopiekuje. ■ Jarosław Makowski (1973) jest publicystą, filozofem i teologiem, szefem Instytutu Obywatelskiego. W marcu ukaże się jego nowa książka, zatytułowana Wariacje Tischnerowskie. 37 działacze PZPR. Ich sposób myślenia i działania bynajmniej nie sprzyjał jednak uwiarygodnieniu lewicy ani w oczach społeczeństwa, ani Kościoła. Zresztą, intelektualnie to środowisko nie miało wiele do zaoferowania. Racją jego działania były i są środowiskowy interes oraz partyjny pragmatyzm. Równocześnie, po stronie katolickiego laikatu, a także wśród duchowieństwa, dała się zauważyć fascynacja (neo)liberalnym myśleniem i praktyką społeczno-gospodarczą. Triumfy zaczął święcić konserwatywny liberał albo liberał-Europejczyk, obydwaj zainteresowani przede wszystkim tzw. „wolnym rynkiem” i odbudową życia narodowego bądź społeczeństwa obywatelskiego na bazie klasy średniej. Jej wyobrażone interesy stały się punktem odniesienia dla myśli społecznej i politycznej. 38 Wymowne milczenie Krzysztof Wołodźko ilustracje: dominik kowalczyk W środowiskach nowej lewicy kwestie społeczne ustępują kulturowo-obyczajowym. Jej adwersarzami są wyznawcy tzw. „katolickiej etyki okołorozporkowej”, jakich nie brak na prawicowych portalach internetowych. Towarzystwo doskonale zblatowane, nie potrafiące żyć bez siebie, „zagospodarowało” całą debatę Kościoła i lewicy. Wraz z nadejściem III Rzeczpospolitej, z przyćmieniem i erozją wielonurtowego dorobku „Solidarności”, na dobre rozeszły się drogi Kościoła i lewicy społecznej. Czy tak stać się musiało? Trudno przesądzać, ale z pewnością warto poszukać przyczyn tego stanu rzeczy. Jeden fakt narzuca się tutaj z całą oczywistością. Model polskiej transformacji, przyjęty przez elity wyłonione po 1989 roku, odsunął lewicowe myślenie o życiu społeczno-gospodarczym na odległy plan. Rolę lewicy (europejskiej socjaldemokracji) w „naturalny” sposób przejęli niegdysiejsi Na ołtarzu transformacji Interesujące w tej materii byłoby wnikliwie przyjrzenie się ewolucji środowiska „Tygodnika Powszechnego”, pisma tak opiniotwórczego i ważnego dla części elit świeckich, zainteresowanych sytuacją Kościoła w Polsce i w swym myśleniu do niego się odwołujących. Bieżący numer „Nowego Obywatela” (4/2011) przynosi tekst Rafała Łętochy, zatytułowany Ekonomia i moralność. Ks. Jan Piwowarczyk – krzewiciel katolicyzmu społecznego. Czytamy w nim: „W 1945 roku [ks. Piwowarczyk – K.W.] powołał do życia »Tygodnik Powszechny« – jego redakcją de facto zawiadywał, pełniąc w nim oficjalnie funkcję asystenta kościelnego. W ciągu pierwszego roku istnienia pisma przekazał obowiązki redaktora naczelnego Jerzemu Turowiczowi”. W opinii księdza Piwowarczyka życie gospodarcze jako „dziedzina działalności ludzkiej jest […] poddane wpływom namiętności i egoizmu; dlatego czynnik, który – jak państwo – ma troszczyć się o dobro ogółu, ma także prawo i obowiązek wkraczania w życie gospodarcze, ile razy dobro ogółu byłoby na szwank narażone”. Dramatem Piwowarczyka i samego „Tygodnika Powszechnego” był fakt, że pismo powstało w klimacie dalece niesprzyjającym rzeczywistemu myśleniu solidarystycznemu. Po latach, u progu III RP, „Tygodnik Powszechny” był już pismem części nowej elity, zainteresowanej przede wszystkim liberalnymi pomysłami na sukces. Takie myślenie współgrało z nadzieją, że stoimy u szczęśliwego kresu nieszczęśliwej historii: odtąd wszystko miało iść lepiej, a konieczne ofiary i poświęcenia – które poszły na karb społeczeństwa, wyciąganego za włosy z bagna „realnego socjalizmu” przez nowych demiurgów – przybliżą nas przecież do momentu, gdy nastanie Polska ludzi sytych i światłych (cokolwiek miałoby to znaczyć). Rzeczywistość szybko dała jednak prztyczka w nos mrzonkom (niektórzy ten fakt kompletnie zignorowali, inni obrazili się na społeczeństwo): pomimo wszystkich faktycznych zmian na lepsze, w dłuższej perspektywie widać, że „biedni stają się biedniejsi, bogaci jeszcze bogatsi”. I tu pojawił się problem: o ile wśród elit nie zabrakło chętnych do reprezentowania interesów „beneficjentów transformacji”, o tyle jej ofiary i biernych świadków pozostawiono samym sobie. Porzucone ideały Przyjrzyjmy się bliżej możliwym przyczynom tego stanu rzeczy. Wraz z przyswojeniem sobie (neo)liberalnych dogmatów, znikła gdzieś słynna, wpatrzona w etos i chętna do współpracy z robotnikiem (rzadziej chłoporobotnikiem) lewica laicka. Duża część posolidarnościowych elit swoje wcześniejsze ideały odłożyła do lamusa. To już pytanie do środowiska dziś związanego z „Gazetą Wyborczą”, dlaczego tak się stało. Może zwyciężyła nowa „konieczność dziejowa”, kusząca piękniej i mądrzej niż przed dekadami „wnuczęta Aurory”? Ale nie tylko w oczach lewicy laickiej „realny socjalizm” został skompromitowany. Dla młodych wilków, młodych gniewnych kwilącej w powijakach III RP atrakcyjni ideowo i po- litycznie byli Janusz Korwin-Mikke, Ronald Reagan, Margaret Thatcher, nie zaś towarzysze z tzw. „Zatoki Świń” (Ryszardowi Bugajowi nie udało się, niestety, reanimować lewicy antykomunistycznej, niepodległościowej). Rodził się konserwatywny liberał w typie ziemkiewiczowskim, nierzadko – przynajmniej werbalnie – tradycjonalistycznie nastawiony katolik, obrońca wartości i cywilizacji chrześcijańskiej. Złośliwym chichotem dziejów było, że zalążki „klasy średniej” miał on budować wespół z uwłaszczoną nomenklaturą. Lewica wciąż zatem za swych reprezentantów miała postkomunistów, o których wiele można powiedzieć, ale nie to, że nadawali się na jej odnowicieli i spadkobierców jej najlepszych tradycji społecznych i patriotycznych. Kwestie społecznogospodarcze wciąż nie stanowią wyzwania, jakie warto podjąć w polskim Kościele Czy ktoś o zdrowych zmysłach mógłby w ogóle przypuszczać, że dla tego środowiska atrakcyjny będzie katolicki solidaryzm albo tzw. chrześcijański socjalizm? Ich horyzonty postrzegania Kościoła wyznaczało z jednej strony „NIE” Urbana, z drugiej zaś Józef Oleksy na klęczniku w Częstochowie i Marek Siwiec całujący ziemię kaliską. Owszem, w imię interesu politycznego SdRP, a później SLD potrafiło dogadać się z hierarchią kościelną w sprawach dla reprezentantów Kościoła istotnych. Nie były to jednak, jak wiemy, kwestie związane z modelem polskiej transformacji i wrażliwością na losy uboższych warstw społeczeństwa. Można ponadto zaryzykować tezę, że o ile hierarchowie żywo interesowali się zagadnieniem „polityka a katolicka obyczajowość” (co skądinąd zrozumiałe), o tyle nastąpił rzeczywisty rozdział teoretycznej i praktycznej „filozofii przemian społeczno-gospodarczych” od Kościoła. Bo też na gruncie kościelnego myślenia o polskiej transformacji nie powstała żadna licząca się, godna odnotowania solidarystyczna teoria, mogąca ewentualnie stanowić punkt odniesienia dla kogokolwiek na lewicy. Więcej: najbardziej znanym interpretatorem katolickiej nauki społecznej, pojmowanej zdecydowanie antysolidarystycznie, był przez całe lata faktyczny liberał gospodarczy, dominikanin, ojciec Maciej Zięba. Trzecia droga Mamy zatem do czynienia z bardzo głęboko sięgającą nędzą intelektualną, zarówno po stronie lewicy, jak i po stronie Kościoła rzymskokatolickiego, w kontekście ich wzajemnych oddziaływań. A przecież nie zawsze tak było. Krótki nawet przegląd rodzimej historii idei zdumiewa imponującym dorobkiem poprzednich pokoleń Polaków. Wspomniałem już o księdzu Janie Piwowarczyku. Wymieńmy ponadto Leopolda Caro, Antoniego Szecha, księdza Jana Zieję, Wojciecha Zaleskiego czy kontrowersyjnego biskupa Stanisława Adamskiego. A listę tę można by wydłużać, wzbogacając ją o nazwiska rodzimych praktyków solidaryzmu katolickiego, na czele z księżmi Wacławem Blizińskim i Władysławem Korniłowiczem, jednym z twórców dzieła dla niewidomych w Laskach. Absolutnie nie twierdzę, że wszyscy tu wymienieni byli socjalistami (stuprocentową pewność w tej materii mam jedynie wobec Antoniego Szecha). Byli to jednak ludzie w kwestiach społeczno-gospodarczych zupełnie innego formatu i myśli niż katoliccy konserwatywni liberałowie, jacy dziś zawłaszczyli polską przestrzeń myślenia o katolickiej nauce społecznej. Mimo wszystko, byłoby intelektualną nieuczciwością twierdzić, że Kościół w Polsce o solidaryzmie i obowiązkach miłosierdzia zapomniał. Ponad dziesięć lat temu przeprowadziłem dla „Życia Duchowego” duży wywiad z Tomaszem Sadowskim, 39 twórcą wspólnoty „Barka” (Nikogo nie zostawić bez nadziei, nr 26), w którym stwierdzał on, że bezpośrednią inspiracją dla pracy z ludźmi wykluczonymi, bezdomnymi, byłymi więźniami, alkoholikami było dlań nauczanie Jana Pawła II. Wiele obserwacji z życia codziennego, wiele dzieł prowadzonych przez ludzi Kościoła, w duchu nauczania Chrystusa, uświadamia mi, że troska o ubogich w Kościele katolickim w Polsce nie wygasła. Nie ma ona jednak intelektualnego wymiaru, jaki znać było (znacznie) wcześniej. Być może i na to przyjdzie czas. Tu muszę dodać, że ewangelicznych ne, nie potrafiące żyć bez siebie, „zagospodarowało” w ten sposób całą debatę Kościoła i lewicy: co i rusz jakiś Jaś Kapela zabiera dzieci jakiemuś prawicowemu publicyście i co rusz któryś z prawicowych, katolicko zorientowanych publicystów ubolewa nad moralną zgnilizną „lewactwa”, które właśnie odbiera mu dzieci albo godzi w jego świętą własność. Nie mniej bolesny bywa tępy antyklerykalizm i antykatolicyzm wśród ludzi lewicy, osób często inteligentnych, ale pełnych uprzedzeń wobec Kościoła. Czy widzę światełko w tunelu? Niedawno przeprowadziłem na swoim Wraz z przyswojeniem sobie (neo)liberalnych dogmatów, znikła gdzieś słynna lewica laicka 40 zobowiązań i sensu duchowego posłannictwa Kościoła nie utożsamiam z programami lewicy: to zdecydowanie inna rzeczywistość, która jednak na pewnych płaszczyznach może i powinna się dopełniać, gdy idzie o dobrostan społeczny. Fiksacja rozporkowa Dziś nie ma w Polsce klimatu do dialogu pomiędzy Kościołem a lewicą, bo też nie ma komu – na gruncie idei – ze sobą dyskutować. Środowiska nowolewicowe sprawiają na ogół wrażenie zainteresowanych jedynie ograniczeniem kulturowego i politycznego, legislacyjnego oddziaływania Kościoła w sprawach takich jak aborcja czy związki homoseksualne. Ewentualnie bawią się w dekonstruowanie katolickich dogmatów, z całą powagą i śmiesznością dyletantów, próbujących rozbroić mechanizm, o którym nie mają najmniejszego pojęcia. Kwestie społeczne ustępują tu, jak to z reguły bywa w przypadku nowej lewicy, kulturowo-obyczajowym. Adwersarzami takiej lewicy są wyznawcy i propagatorzy tzw. „katolickiej etyki okołorozporkowej”, jakich nie brak na prawicowych portalach internetowych. Towarzystwo prawicowo-lewicowe, doskonale zblatowa- blogu wywiad z Tomaszem Rowińskim, redaktorem szacownego „Christianitas”. Na pytanie: „Doczekam w najbliższej pięciolatce osobnego numeru «Christianitas» o Katolickiej Nauce Społecznej? Z tekstami np. Rafała Łętochy? Czy to ma być już na stałe działka «Nowego Obywatela»?” redaktor „Christianitas” odpowiedział: „To jest bardzo dobre pytanie. Nie potrafię na nie odpowiedzieć. Być może kiedyś dojdziemy do takiego punktu, że zechcemy coś powiedzieć na ten temat. Na razie staramy się przemyśleć i zrozumieć to, co wydaje nam się najważniejsze – a zatem pewne zasady teologii i filozofii – zagadnienia permanentnie mieszane i mylone, a potem źle praktykowane – natura, łaska, a w ich kontekście liturgia, polityka, kondycja chrześcijaństwa. Być może jeszcze nie wiemy, co byśmy mogli powiedzieć od siebie w sprawach nauki społecznej Kościoła – w sposób wyczerpujący i głęboki, a może to trochę nie nasze powołanie. Na koniec mogę tylko dodać, że nie podoba nam się watykański pomysł sformułowania gospodarczego rządu światowego. Pomysł ten reprezentuje wiele z tego, co powyżej przedstawiłem jako zagrożenia dla misji Kościoła”. Przyznam, że zasmuciła mnie nieco ta dyplomatyczna odpowiedź publicysty jednego z najważniejszych pism intelektualnych polskich katolików. Oznacza ona, że kwestie społeczno-gospodarcze wciąż nie stanowią wyzwania, jakie warto podjąć w polskim Kościele. *** Cieszy jednak fakt, że w ogóle możliwy jest dialog między publicystami reprezentującymi tak różne pisma i środowiska. Myślę, że w przypadku Kościoła i lewicy czeka nas dopiero odnowienie rzeczywistych dyskusji: nie po to, by rozmywać czy zaciemniać różnice między katolicyzmem a lewicą społeczną, by rozcieńczać nauczanie Kościoła czy ideowy, niejednorodny zresztą przekaz lewicy, ale po to, by, po pierwsze, dokonać rzeczowego rozrachunku między Kościołem a lewicą w Polsce, po drugie zaś – by wzbogacić intelektualny dorobek ewentualnych partnerów takich dyskusji. Ważne jest także to, że część środowisk odwołujących się do katolicyzmu jest zainteresowanych dzisiejszą lewicą, o czym świadczy choćby niedawny numer krakowskich „Pressji”, wydany pod prowokacyjnym tytułem „I LOVE lewica” i mający nie mniej prowokacyjną okładkę. Również środowisko „Teologii Politycznej” skłonne jest uznać w przynajmniej niektórych środowiskach lewicowych partnera do rozmowy. Czas pokaże, jakie przyniesie to idee i ideały i czy poszerzy intelektualne horyzonty katolików i ludzi lewicy. ■ Krzysztof Wołodźko (1977) na ogół jest publicystą. Bloger, przez kilka lat redaktor portalu salon24.pl. Pisał i/lub pisze m.in. do „Trybuny”, „Pressji”, „Znaku”, portali deon.pl i ngo.pl. Uczestnik cyklu dokumentalnego „System 09” i „System: rewolucja Solidarności”. Stały współpracownik „Nowego Obywatela”. Zabawa w wojnę Cyryl Skibiński ilustracje: agata stomma L ewica i Kościół spalają się w niemającej końca wojnie o kształt ustawy, która w gruncie rzeczy nie może rozwiązać problemu. Zmiana prawa nie spowoduje bowiem ani automatycznego ograniczenia cierpień kobiet, ani samoczynnie nie wyruguje aborcji z polskiej rzeczywistości. Szczęśliwie, wciąż jeszcze nie brakuje wśród nas optymistów wierzących w to, że nieformalne porozumienie chrześcijan i ludzi lewicy na rzecz rozwiązywania palących problemów społecznych jest nie tylko możliwe, ale wręcz konieczne. Dużo trudniej natomiast wskazać potencjalne pola ich współpracy w kwestiach obyczajowych. Trudno nawet dopatrzyć się szans na zaistnienie międzyśrodowiskowego dialogu. I nie ma się czemu dziwić, bo między ludźmi Kościoła i ludźmi lewicy wciąż toczy się rozpoczęta zaraz po upadku komunizmu „zimna wojna religijna”. W latach dziewięćdziesiątych „katoliccy fundamentaliści” i „kosmopolityczni nihiliści” spierali się m.in. o zakres rozdziału państwa i Kościoła, o kształt ustawy antyaborcyjnej i o wpisanie do preambuły Konstytucji odwołania do wartości chrześcijańskich. Boje toczono na śmierć i życie. Jedni za nic na świecie nie chcieli żyć w katolickim państwie wyznaniowym, drudzy – dopuścić do zwycięstwa relatywistów wypranych z uczuć patriotycznych. Choć dziś nikt już nie podejrzewa Kościoła o zamiar przekształcenia Polski w państwo wyznaniowe, Episkopat stroni od bezpośredniego angażowania się w politykę, a antydemo- kratyczne, sceptyczne wobec integracji europejskiej wypowiedzi biskupów praktycznie się nie zdarzają – atmosfera przypomina tę z ostatniej dekady XX wieku. Punktem zapalnym w relacjach pomiędzy lewicowo-liberalną częścią społeczeństwa a Kościołem wciąż pozostają kwestie obyczajowe. I nie jest to bynajmniej spór akademicki, ale walka o to, czyj światopogląd zostanie usankcjonowany w obowiązującym wszystkich obywateli, podlegającym państwowej egzekucji prawie. Pozostałością po „zimnej wojnie religijnej” lat dziewięćdziesiątych jest „zimna wojna obyczajowa”. Wspólne hobby Lewica jest w Polsce głównym wyrazicielem liberalnych poglądów na kwestie obyczajowe. Dotyczy to zarówno lewicy postkomunistycznej, jak i wyrosłego przede wszystkim na kontestacji „katolickiego zabobonu” Ruchu Palikota czy młodej lewicy spod znaku Krytyki Politycznej. W odniesieniu do lewicy parlamentarnej można wręcz zaryzykować tezę, że jej „lewicowość” zamyka się właśnie w liberalizmie obyczajowym. Nie jest to zresztą specjalne ryzyko, jako że nasze przypuszczenie graniczy tu niemal z pewnością. Podobnie, dla Kościoła sprawy obyczajowe, zwłasz- 41 42 cza te związane z zagadnieniami bioetycznymi, wydają się być najważniejsze. W każdym razie to o nich Kościół mówi najgłośniej i to w ich przypadku najbezwzględniej potępia odstępców. Zarówno lewica, jak i Kościół toczą zatem spór o sprawy dla nich fundamentalne. Lewica, bo jest to główny element jej tożsamości (dodajmy, że element ten okazał się zdolny do mobilizowania szerokich grup społecznych, czego dowiódł wyborczy wynik Ruchu Palikota), oraz Kościół, który na tym właśnie polu usytuował najważniejsze w swoim przekonaniu zagrożenia współczesności, dość niefortunnie zawężając do nich swoją misję. Choć nie można się więc dziwić temperaturze polskich sporów o kwestie obyczajowe i bioetyczne, to warto zauważyć, że wiele ich wątków gubi się, przykrytych płaszczykiem niesłabnących emocji. Złożoność omawianych konfliktów dobrze jest prześledzić na przykładzie najdłuższej i najcięższej spośród bitew rozgrywanych w trakcie „zimnej wojny”: problemu prawnej regulacji praktyk aborcyjnych. Przyznam, że przystępuję do rzeczy targany niemałymi wątpliwościami. Temat jest, mówiąc oględnie, drażli- Najdzielniejsi żołnierze obydwu stron próbują wybrnąć z patowej sytuacji, rozdmuchując emocje wy, a roztrząsanie go po raz kolejny może okazać się bezcelowe – o aborcji przecież wszystko zostało już powiedziane. Co więcej, zdecydowałem się podjąć kwestię prawnej dopuszczalności przerywania ciąży, choć sam wciąż nie mogę uporać się z wypracowaniem ostatecznego poglądu na tę sprawę. Niezmiennie jednak dużą nieufność budzi we mnie radykalizm i emocjonalne zaślepienie obydwu zwaśnionych stron, w wyniku któ- rych dyskusja zamieniła się w ideologiczną wojnę. Wydaje mi się, że pierwszym krokiem na drodze do wypracowania sensownego stanowiska wobec problemu prawnej dopuszczalności przerywania ciąży powinno być odkłamanie argumentacji zarówno osób sprzeciwiających się dopuszczeniu aborcji na życzenie, jak i tych, które optują za prawem kobiety do wyboru. Konsekwentnie trzymając się tego kierunku uda się, być może, wyciągnąć ze sporu o przerywanie ciąży jakieś ogólne wnioski dotyczące pożądanego kształtu relacji między państwem a Kościołem. Kwaśne miny Dyskusja nad prawną regulacją kontroli urodzin rozpoczęła się zaraz po wyborach do sejmu kontraktowego. Pośpiech był w pełni uzasadniony, jako że w Polsce, podobnie jak w wielu innych państwach dawnego bloku komunistycznego, aborcja stanowiła prawdziwą plagę. Na mocy obowiązującej do dziś ustawy z 1993 roku, usunięcie ciąży zostało uznane za czyn nielegalny z wyłączeniem trzech przypadków: gdy ciąża stanowi zagrożenie dla życia i zdrowia kobiety; gdy zachodzi prawdopodobieństwo ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu albo nieuleczalnej choroby zagrażającej jego życiu; gdy ciąża jest efektem czynu zabronionego (np. gwałtu bądź kazirodztwa). Nikogo, kto choćby kątem oka śledzi bieg wydarzeń na polskiej scenie politycznej, nie muszę chyba przekonywać do tego, że kompromisowy kształt ustawy nie zadowolił nikogo: ani przedstawicieli Kościoła, ani lewicy. Episkopat, choć poparł polityczny konsensus, nigdy nie zaprzestał dążenia do wprowadzenia całkowitego zakazu przerywania ciąży. Część lewicowych i prawicowych publicystów wciąż zapisuje używane w tym kontekście słowo „kompromis” w cudzysłowie. Pierwsi, bo nie mogą uznać prawnego ograniczenia wolności kobiety do decydowania o swoim ciele. Drudzy, bo w sprawach życia i śmierci nie ma miejsca na żaden kompromis. Sprawa wygląda zupełnie inaczej, jeśli spojrzeć na intuicje zwykłych obywateli. Toczona wokół projektu ustawy dyskusja doprowadziła do znacznego zmniejszenia społecznego przyzwolenia na dokonywanie aborcji. Badania przeprowadzane w ciągu ostatniego dziesięciolecia wykazują, że większość obywateli – około 60 procent – uzgodniło swoje przekonania z obowiązującym stanem prawnym. Choć dzięki kompromisowo nastawionej większości sytuacja wydaje się być stabilna politycznie, to jej zmiana nie jest niemożliwa. Po pierwsze, w całej Europie widoczna jest tendencja do liberalizacji prawa aborcyjnego, a prawo bardziej restrykcyjne od polskiego ma tylko Irlandia. Po drugie, niezadowolona z obecnego stanu rzeczy jest przecież prawie połowa obywateli i spora część elity opiniotwórczej, która – niezależnie od tego, po której stronie się opowiada – pozostaje mocno zdeterminowana. Najdzielniejsi żołnierze obydwu stron próbują dziś wybrnąć z patowej sytuacji, rozdmuchując emocje, czemu doskonale służy upraszczające piętnowanie przeciwnika oraz przypisywanie mu cynizmu i niegodziwych intencji. Łobuzy Ogrom tak rozumianej determinacji widać w wydanej niedawno Dużej książce o aborcji autorstwa Katarzyny Bratkowskiej i Kazimiery Szczuki. Autorki zastrzegają we wstępie, że nie będą „kłócić się o to, czy zarodek jest, czy nie jest człowiekiem” i zaraz potem deklarują: „Prosto i krótko opowiemy, co na ten temat mówi Świato- W Polsce wykonywanych jest czternaście razy mniej aborcji niż na Zachodzie… albo dwa razy więcej wa Organizacja Zdrowia, Karta Praw Człowieka, autorytety naukowe i religijne”. Nie zmienia to jednak faktu, że książka napisana została w oparciu o założenie, że embrion człowiekiem nie jest, a poglądy „fanatyków religijnych” przedstawione zostały w sposób niepełny i prześmiewczy. Jednym z najbardziej znaczących zafałszowań Dużej książki o aborcji, zarazem najpowszechniej chyba stosowanym przez przedstawicieli ruchów pro-choice, jest teza, jakoby niezgoda na przerywanie ciąży mogła wypływać wyłącznie z przekonań religijnych: „Chodzi nam o to, że metafora aborcji jako morderstwa funkcjonuje dzięki zasadom wiary, stanowi część religijnego światopoglądu”. Nic bardziej mylnego. Kościół – co zostało dobitnie wyrażone w encyklice Jana Pawła II Evangelium Vitae – nie chcąc ograniczać zasięgu swojej argumentacji, obok przesłanek wynikających z wiary wymienia także racjonalne powody sprzeciwu wobec prawnej dopuszczalności aborcji. Do takich należy przecież przekonanie, że skoro embrion od samego początku wyposażony jest w kompletny, niepowtarzalny genotyp, to nie jest on organem matki, ale samodzielną istotą. Ponadto, skoro rozwój płodu od jego poczęcia jest procesem ciągłym, to niepodobna wskazać na jakikolwiek niearbitralny moment, w którym należy uznać go za człowieka. A ponieważ nie sposób tego zrobić, to jedynym rozwiązaniem gwarantującym nam, że nie przyczynimy się do zabicia istoty ludzkiej, jest traktowanie płodu tak, jak gdyby był on człowiekiem od chwili poczęcia. Autorki Dużej książki o aborcji, podobnie zaś inne znane feministki, jak Wanda Nowicka czy Magdalena Środa, zdają się nie dostrzegać tych argumentów. Nie chcą też zauważyć, że spora grupa osób indyferentnych religijnie w kwestii aborcji podziela pogląd Kościoła. Na dodatek Bratkowska i Szczuka publicznie oskarżają przeciwników prawnego dopuszczenia aborcji o złą wolę i cynizm: „Przeciwnicy wyboru, naszym zdaniem, przede wszystkim chcą rządzić kobietami. Chcą decydować za nie, odgórnie i nieodwołalnie”. Wydaje się jednak, że pomijając racjonalne argumenty strony przeciwnej, same stawiają się w roli cynicznych propagandystek, bo nawet jeżeli wspomniana argumentacja ich nie przekonuje, to trudno uwierzyć w to, że osoby tak wykształcone i oczytanie nie znają jej bądź nie rozumieją. Hultaje Przepełnioną emocjami kampanię serwuje również strona pro-life. Jej najbardziej wyrazistym elementem jest agresywny język, którym obrońcy życia zwykli określać swoich oponentów, a więc „morderców dzieci”. Jednym z ojców tak ostrej retoryki był zresztą Jan Paweł II, który „wobec stopniowego zacierania się w sumieniach i w społeczeństwie świadomości, że bezpośrednie odebranie życia jakiejkolwiek niewinnej ludzkiej istocie, zwłaszcza na początku i na końcu jej egzystencji, jest absolutnym i ciężkim 43 za tożsamą z morderstwem, bo choć płód jest odrębnym organizmem, to jego rozwój stanowi proces zachodzący w ciele kobiety (i tylko tam!), która nie może zostać sprowadzona do roli inkubatora i pozbawiona kontroli nad tym, co dzieje się w jej wnętrzu. Podobnie jak feministki, także spora część „obrońców życia” wątpi w szczerość intencji swoich przeciwników. Tomasz Terlikowski, naczelny portalu Fronda.pl, uważa np., że „podkreślanie złożonego charakteru problemu, podnoszenie społecznych wątków służy wyłącznie temu, by usprawiedliwić masowy mord”. Nietrudno się domyślić, że w podobnym duchu ocenia też możliwość dialogu: „Płatnych morderców w lekarskich kitlach i zleceniodawców mordów trzeba ścigać, a nie uznawać, że są oni fajnymi ludźmi, z którymi trzeba dialogować”… Cóż, trwa przecież wojna. 44 Rozsypane puzzle wykroczeniem moralnym” zdecydował się „spojrzeć prawdzie w oczy i nazywać rzeczy po imieniu”. „Nazywanie rzeczy po imieniu” jest jednak w tym przypadku o tyle ryzykowne, że większość zwolenników dopuszczalności aborcji nie uznaje po prostu, że płód od chwili poczęcia jest człowiekiem, albo wyciąga odmienne wnioski z „potencjalności” człowie- Za moment „uczłowieczenia” płodu uznaje się zazwyczaj pojawienie się u niego zdolności odczuwania cierpienia. Taki sposób myślenia rozwija pisarka i publicystka Kinga Dunin, która uznając za nierozstrzygalny spór o osobową kondycję płodu, wskazuje na konieczność przeprowadzenia „rachunku cierpienia”. A skoro płód (do 24 tygodnia ciąży) nie jest w stanie ani Możliwe do zaakceptowania przez obie strony konfliktu rozwiązanie prawne w kwestii aborcji po prostu nie istnieje czeństwa płodu. I podobnie jak trudno jest odmówić logicznej spójności argumentacji Kościoła, tak też trudno nie docenić racji, na które powołuje się strona przeciwna. Ruchy pro-choice podkreślają, że rozwój płodu jest procesem stawania się człowiekiem, a człowieczeństwo realizuje się od pewnego momentu. fizycznie, ani psychicznie cierpieć, to argument wskazujący na cierpienie kobiety zmuszonej do donoszenia niechcianej ciąży wystarcza do tego, by usprawiedliwić próby zalegalizowania aborcji we wcześniejszym terminie. Zwolennicy dopuszczalności przerywania ciąży uważają również, że aborcja nie może być uznana Z przedstawionego wyżej, pobieżnego przeglądu argumentów jednoznacznie wynika, że w gruncie rzeczy spór nie toczy się między „religijnymi fanatykami” a „mordercami”, ale między grupami odmiennie interpretującymi przesłanki wyprowadzone ze wspólnego systemu wartości. Nikt nie zastanawia się przecież nad tym, czy dopuszczalne jest zabicie człowieka w łonie matki, a jedynie czy płód należy za człowieka uznać. Co więcej, obie walczące strony są w stanie przedstawić na tyle spójną argumentację, że chyba w każdym, kto poważnie zastanawia się nad problemem prawnej dopuszczalności aborcji, niezależnie od tego, czyje przekonania uzna w końcu za swoje, argumenty drugiej strony muszą wzbudzić pewne wątpliwości (niezależnie od moralnej oceny aborcji). Co z tego wynika? Tyle tylko, że mimo olbrzymiej wagi problemu, wszelki radykalizm i odrzucenie wiary w dobre intencje drugiej strony jest błędem. Nie sposób jednak uciec od pytania, w jaki sposób, wobec zaistnienia tak fundamentalnego pęknięcia w społecznych przekonaniach, należy kształ- tować prawo w państwie demokratycznym, aby nie ograniczało wolności przekonań swoich obywateli. Niestety, możliwe są tylko dwie odpowiedzi. Na wizerunku demokratycznego społeczeństwa musi pojawić się kolejna rysa. Znaczna część katolików i ateistów (pęknięcia nie idą równolegle), którzy uznają aborcję za czyn moralnie niedopuszczalny, podkreśla, że wobec braku wyraźnego i trwałego konsensu społecznego co do tego, czy płód należy uznać za człowieka, czy też nie, większość społeczeństwa nie powinna narzucać reszcie swoich przekonań. Sejm nie ma legitymacji do wymuszania na obywatelach postępowania opartego na założeniu człowieczeństwa płodu od chwili jego poczęcia, tak jak zdominowany przez wegetarian Sejm nie miałby prawa zakazać spożywania w Polsce mięsa. Zgodnie z tą logiką, osoby, które uważają aborcję za czyn niedopuszczalny moralnie – a więc także przedstawiciele Kościoła – powinny zrezygnować z dążenia do prawnego ograniczenia dostępności aborcji i skupić się na kształtowaniu sumień współobywateli, tak aby mając wybór, nie decydowali się na usuwanie niechcianych ciąży. Oczywiście, jeżeli takie działanie przyniesie w przyszłości pożądane przez Kościół skutki, to nic nie powinno stanąć na przeszkodzie temu, żeby powstały konsens usankcjonować prawnie. Kościół, konsekwentnie trzymając się pozareligijnej argumentacji, która wskazuje na logiczną konieczność uznania płodu za człowieka od samej chwili poczęcia, wyciąga dokładnie odwrotne niż lewica wnioski na temat prawnego uregulowania zagadnienia. Zdaniem jego przedstawicieli, wyłącznie całkowita delegalizacja aborcji zrealizuje fundamentalne zadanie każdego państwa demokratycznego, polegające na bezwzględnym chronieniu podstawowego w kręgu cywilizacji zachodniej prawa każdego człowieka: prawa do życia. Kobieta, mimo należnej jej wolności przekonań, nie może zabić swojego dziecka, bo – znów zgodnie z podstawami demokracji li- beralnej – wolność jednostki kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiej. Żadna demokratyczna większość nie jest w mocy tego zmienić. Uogólniając, osoby wrzucone przeze mnie do lewicowego worka uważają, że prawo powinno odzwierciedlać konsens społeczny. Jeżeli w ich mniemaniu takie prawo byłoby złe, to jedynym dopuszczalnym sposobem jego zmiany byłoby przekonanie większości obywateli do zmiany stanowiska. Kościół natomiast nie dopuszcza możliwości uchwalenia w demokratyczny sposób prawa, które godziłoby w fundamenty demokracji. Sprzeciwia się legalizacji aborcji, podobnie jak nie zaakceptowałby – nawet wbrew woli większości społeczeństwa – powrotu prawnej dyskryminacji czarnoskórych. Okazuje się zatem, że o ile przyglądając się problemowi prawnej regulacji aborcji pod kątem wartości udało się wykazać, że podstawa etyczna jest, wbrew wszelkim pozorom, wspólna dla zwaśnionych stron, to ich odmienny stosunek do mechanizmów stanowienia prawa oparty jest na wykluczających się założeniach. Dobre, to znaczy możliwe do zaakceptowania przez obie strony konfliktu i zgodne z normami demokratycznymi rozwiązanie prawne w kwestii aborcji po prostu nie istnieje. Czy dobrnąłem zatem do ściany i powinienem w tym miejscu zakończyć swoje rozważania? Ciuciubabka Wyjściem awaryjnym ze ślepego na pozór zaułka jest skupienie się na tym, co łączy zwaśnione strony. A wspólnym celem Kościoła i lewicy jest dążenie do zmniejszenia liczby wykonywanych aborcji. Czy aby na pewno? Z punktu widzenia Kościoła sprawa jest oczywi- 45 Zachodzie… albo dwa razy więcej. Kłopot w tym, że nie wiadomo, które szacunki są bardziej wiarygodne. Gra w gumę 46 sta: choć można spierać się o to, czy ważniejsze jest, aby prawo stanowione było zgodne z prawem moralnym, czy na pierwszym miejscu powinna stać skuteczność prawa w przeciwdziałaniu aborcji, to obie te wartości stoją na samym szczycie hierarchii. Z punktu widzenia lewicy nie jest to tak jednoznaczne, ale omawiana wcześniej „potencjalność” człowieczeństwa płodu jest dla wielu zwolenników prawnej dopuszczalności aborcji – co przyznaje Dunin – wystarczająco dobrym powodem, aby troszczyć się o statystyki. Tym bardziej jest nim chęć zmniejszenia cierpienia kobiet przez niedopuszczanie do sytuacji, w których muszą podejmować niezwykle trudne moralnie decyzje. Decyzje, których mogą później żałować. Jednak nawet jeśli pominiemy kontekst etyczny, to okaże się, że zabieg (również farmakologiczny) nie należy do szczególnych przyjemności. Zanim jednak uda się opuścić zaułek, trzeba rozprawić się z mitem, jakoby prawne dopuszczenie albo delegalizacja aborcji miały fundamentalny wpływ na skuteczne ograniczanie liczby usuwanych ciąż. Mity są właściwie dwa. I to przeciwstawne. Zwolennicy prawnej dopuszczalności aborcji, powołując się na przykład bogatych państw Europy Zachodniej, w których obowiązuje liberalne prawo, a aborcji wykonywanych jest najmniej na świecie, dowodzą, że prawne dopuszczenie przerywania ciąży także w Polsce będzie remedium na wszelkie zło. Brzmi obiecująco, jednak jeżeli polskie społeczeństwo nie będzie odpowiednio przygotowane do przyjęcia na siebie takiej odpowiedzialności, to skutki liberalizacji będą nie takie jak na Zachodzie, ale takie jak w Rosji, gdzie usuwanych jest 40 procent wszystkich ciąż. Problemu nie rozwiąże też ustawowy zakaz aborcji, nawet całkowity, bo podziemie aborcyjne i turystyka aborcyjna będą dalej funkcjonować. W polskim podziemiu wykonuje się rocznie od dziesięciu (szacunki strony pro-life) do trzystu (szacunki strony pro-choice) razy więcej zabiegów niż tych przeprowadzonych legalnie (około 640 rocznie). Oznacza to, że w Polsce wykonywanych jest czternaście razy mniej aborcji niż na liberalnym Jedynym niewątpliwie skutecznym sposobem zmniejszenia liczby aborcji jest minimalizacja liczby niechcianych ciąż. Kościół i lewica mają na to oczywiście odmienne recepty. Lewica, wzorem krajów zachodnich, skłonna jest stawiać na popularyzację środków antykoncepcyjnych (głównie wśród młodzieży) i zwiększanie ich dostępności (np. poprzez ich refundację). Kościół natomiast, sprzeciwiając się sztucznym metodom regulowania poczęć, skupia się na propagowaniu wstrzemięźliwości seksualnej przed ślubem, stara się odpowiednio formować sumienia wiernych i budować wśród par postawę „otwartości na potomstwo”. Kolejnym możliwym etapem działania jest – a właściwie powinno być – ograniczenie prawdopodobieństwa zaistnienia sytuacji, w których kobieta skłonna jest uznać ciążę za niechcianą. Sposobów na osiągnięcie tego celu jest wiele, ale, co najważniejsze, w zdecydowanej większości są one możliwe do przyjęcia prze obydwie strony sporu i zupełnie niezależne od tego, czy aborcja jest w danym kraju legalna, czy też nie. Kościół i lewica powinny, trzymając się pod rękę, dążyć do stworzenia takich warunków, żeby zmarginalizować liczbę ciąż przerywanych z powodów społecznych (np. skrajnie trudnych warunków materialnych). Można to osiągnąć przez organizację odpowiedniego systemu świadczeń i ulg prorodzinnych, rozbudowę sieci mieszkań komunalnych, udoskonalenie systemu adopcyjnego i stymulowanie rozwoju rodzinnych domów dziecka. Działania antyaborcyjne nie muszą zresztą ograniczać się tylko do wywierania nacisku na władzę, aby w pierwszej kolejności realizowały powyższe postulaty socjalne (ale jest to powód, dla którego ludzie Kościoła powinni jednoznacznie popierać mo- del państwa opiekuńczego). Z olbrzymią radością przyjąłbym np. rywalizację Kościoła i środowisk lewicowych w zbieraniu funduszy na budowę i prowadzenie ochronek dla samotnych matek. Kościół ma zresztą na tym polu spore zasługi; to druga strona zagubiła gdzieś ideały postępowej, lewicującej inteligencji z początku wieku, zdolnej do skutecznego oddolnego działania, nawet wbrew instytucjom państwa. Kształt prawa regulującego dopuszczalność przerywania ciąży nie jest kluczowy dla opanowania statystyk aborcyjnych, nie da się jednak ukryć, że może mieć wpływ na skuteczność różnych środków umożliwiających minimalizację liczby zabiegów. Np. dopiero kiedy aborcja jest legalna, a wiec kiedy może zostać poddana społecznej kontroli, możliwe jest wprowadzenie obligatoryjnego poradnictwa psychologicznego dla kobiet Lewica, podobnie jak Kościół, jest całkowicie zafiksowana na punkcie spraw obyczajowych rozważających usuniecie ciąży czy obowiązku obejrzenia USG i wysłuchania bicia serca płodu, co miałoby pomóc zawiązać emocjonalną nić między matką a dzieckiem. Z drugiej strony, liberalizacja prawa przekreśla jego wychowawcze znaczenie. A że prawo realnie wpływa na postawy obywateli pokazuje fakt, że większość Polaków przyjęła zapisy ustawy antyaborcyjnej jako własne przekonania. Nie można jednak ignorować faktu, że sprawdza się to głównie w sferze deklaracji, na co wskazuje funkcjonowanie olbrzymiego podziemia aborcyjnego. Linią po łapach Wnioski płynące z powyższej analizy nie napawają optymizmem. Wynika z niej bowiem, że lewica i Kościół spalają się w niemającej końca, absurdalnej wojnie o kształt ustawy, która w gruncie rzeczy nie może rozwiązać problemu. Zmiana prawa nie spowoduje bowiem ani automatycznego ograniczenia cierpień kobiet, ani samoczynnie nie wyruguje aborcji z polskiej rzeczywistości. Walczący jednak zdają się tego nie dostrzegać. Co gorsza, topiąc się w gęstej zawiesinie wzajemnych oskarżeń, ani lewica, ani Kościół nie mają siły na dążenie do realizacji opisanych w poprzedniej części działań pozytywnych. Nie próbuję zresztą dowieść, że lewica powinna zrezygnować z postulatów przyznania kobietom „prawa do decydowania o własnym ciele” i zastąpić je hasłem walki o minimalizację liczby aborcji. Wydaje mi się jednak, że łatwiej osiągnęłaby swoje cele, gdyby aktywnie włączyła się w działania służące ograniczeniu skali zjawiska. Jej argumenty zyskałyby na wiarygodności i, być może, przekonałaby przynajmniej część oponentów, że nie „łaknie krwi nienarodzonych”, ale kieruje się troską o los kobiet. Niestety wciąż najlepiej słyszalny jest głos propagandystów, takich jak Katarzyna Bratkowska, Kazimiera Szczuka czy, z drugiej strony, Tomasz Terlikowski. Trudno w takiej atmosferze dowodzić czystości swoich intencji albo dyskutować o kształcie szkolnych programów wychowania seksualnego czy o koniecznych rozwiązaniach socjalnych. Nie mam za to najmniejszych wątpliwości co do tego, jaką postawę powinni przyjąć ci, którzy nie mają dość odwagi, albo nie są na tyle lekkomyślni, żeby zapomnieć o rodzących się na każdym kroku pytaniach bez odpowiedzi i zaciągnąć się do jednej z walczących armii. Bez względu na obowiązujący kształt prawa, powinniśmy dokładać wszelkich starań, żeby ograniczyć do minimum liczbę przeprowadzanych zabiegów. Gdy przyjrzeć się sporowi o legalizację aborcji, nasuwają się jeszcze dwa ogólne spostrzeżenia, które wydają się być charakterystyczne dla sposobu funkcjonowania obu stron w prze- strzeni publicznej. Lewica, podobnie jak Kościół, jest całkowicie zafiksowana na punkcie spraw obyczajowych, przez co nie dba o los najuboższych i innych wykluczonych ze społecznego mainstreamu. Jej część pozaparlamentarna zdaje się natomiast bezgranicznie wierzyć we wszechmoc aparatu państwowego, przez co rezygnuje z oddolnej, obywatelskiej działalności na rzecz poprawy losu wykluczonych i – na czele z Krytyką Polityczną – przyjmuje jedynie rolę „zaplecza intelektualnego” rządzących. Problem ograniczenia pola działalności do prób wpływania na kształt prawa dotyczy w takiej samej mierze Kościoła: prawo stanowione wydaje się być w oczach jego przedstawicieli głównym narzędziem ewangelizacji. O ile – co starałem się wykazać – zrozumiałe jest dążenie Kościoła do uchwalenia całkowitego zakazu aborcji (tak jak zrozumiałe są racje przeciwników tego rozwiązania), to np. celowość niezgody przedstawicieli Kościoła na legalizację jednopłciowych związków partnerskich jest dyskusyjna. Nie ma w tym przypadku ryzyka naruszenia podstawowych praw człowieka, a nawet pośrednio angażując się w politykę, Episkopat naraża przecież swój autorytet na szwank i drastycznie obniża skuteczność ewangelicznych środków ubogich. Zamiast skupić się na kształtowaniu sumień (tak, żeby mimo prawnej możliwości, homoseksualiści nie decydowali się na zawieranie związków partnerskich), nasi pasterze wybierają drogę na skróty. Drogę, która prowadzi prosto na pole kolejnej bitwy. ■ Cyryl Skibiński (1986) studiuje historię na Uniwersytecie Warszawskim. Redaktor działu „Warszawa”. 47 Daleko od normalności 48 ks. Wacław Oszajca sj Na sześć dni przed Pesach Jeszua przyszedł do Beit-Anni, gdzie mieszkał El’azar, człowiek, którego Jeszua wskrzesił z martwych. I wydali obiad na Jego cześć. Marta podawała do stołu, a El’azar był wśród siedzących z Nim przy stole. Miriam wzięła pół litra czystego olejku z nardu, który jest bardzo drogi, wylała na stopy Jeszui i otarła Mu stopy swoimi włosami, tak że dom napełnił się zapachem wonności. Ale jeden z talmidim, J’huda z K’riot, ten, który miał Go wkrótce wydać, powiedział: „Te wonności mają wartość rocznych zarobków! Czemu ich nie sprzedano i nie dano pieniędzy ubogim?”. A mówił to nie z troski o ubogich, ale dlatego, że był złodziejem. Odpowiadał za wspólną kiesę i miał zwyczaj z niej podkradać. Jeszua powiedział: „Daj jej spokój. Zachowała to na dzień mojego pogrzebu. Zawsze macie ubogich wśród siebie, ale nie zawsze będziecie mieć mnie”. (J 12,1-8) Ten fragment przywołuje się najczęściej wówczas, gdy chce się jeszcze głębiej upokorzyć Judę z Iskariotu. Nie taki jednak cel przyświecał Janowi Ewangeliście. Zjawienie się Judy ma tu na celu uwydatnienie czegoś zupełnie innego niźli tylko wad moralnych tegoż Apostoła, który w gruncie rzeczy – ma rację. To znaczy: miałby ją, gdyby nie okoliczność miejsca i czasu. Dzisiaj łatwo o tym mówić, ponieważ wiemy, jak potoczyły się wydarzenia i co z nich zostało wyczytane. Fakt, Juda podkradał z apostolskiej kasy, zresztą nie tylko apostolskiej, bo była to również kasa samego Boga, choć nie jest oczywiste, czy Juda już wtedy o tym wiedział. Z tego jednak nie wynika, że jego upominanie się o biednych podszyte było jedynie zachłannością czy też chęcią przygadania Jezusowi. Rozrzutność Marii rzeczywiście jakoś nie przystaje do tego, czego nauczał Mistrz z Nazaretu. A jednak patrząc na gest Marii, nie sposób ukryć zachwytu. Stoi ona bowiem w jednym rzędzie z osobami takimi jak Maria, matka Jezusa, i kilka innych kobiet, jak umiłowany uczeń, jak Nikodem, jak Józef z Arymatei. Do tego grona należałoby jeszcze zaliczyć setnika i Dobrego Łotra. Trochę inaczej ma się rzecz z Szymonem z Cyreny, jeszcze inaczej z na wpół legendarną Weroniką. Idzie więc o tych, którzy wytrwali przy Jezusie w najcięższym dla Niego czasie, albo też w ostatniej chwili przyznali Mu rację. Uwierzyli Mu. To znaczy, że bez Niego nie potrafiliby dalej istnieć. W momentach zaś przełomowych, ze względu na człowieka, którego się kocha, drugi człowiek zdobywa się na zachowania daleko odbiegające nie tylko od konwenansów, ale i od tak zwanej „normalności”. Wydać całoroczny zarobek na rzecz całkowicie zbędną – może się wydawać szaleństwem. I jest szaleństwem, które nie daje się usprawiedliwić, i którego nie trzeba, a nawet nie wolno usprawiedliwiać. Nie wszystko przecież można przeliczyć na pieniądze. A już na pewno nie to, co najważniejsze. ■ Cytat z Ewangelii Janowej pochodzi z Komentarza żydowskiego do Nowego Testamentu. Z Haliną Bortnowską rozmawia Piotr Maciejewski N Jednej z nich – księdzu Adamowi Bonieckiemu – zamknięto usta… Bardzo przepraszam, ale to relatywne zamknięcie ust! Siła polskiego Kościoła wynikała w przeszłości z tego, że posiadał wyraźną twarz. Taką tezę postawił ponad rok temu w swoim liście do nuncjusza apostolskiego o. Ludwik Wiśniewski. Najpierw była to twarz kardynała Stefana Wyszyńskiego, następnie – Jana Pawła II. Jaką twarz ma polski Kościół dzisiaj? Czy ma ją w ogóle? Ma ba rd zo w iele t wa rz y. Epoka, w której twarz musiała być tylko jedna, bezpowrotnie minęła. Po długim okresie dominacji tych dwóch wybitnych postaci, Stefana Wyszyńskiego i Karola Wojtyły, zaczęliśmy No tak, ksiądz Boniecki wciąż może publikować na łamach „Tygodnika Powszechnego”… Może. A przecież stamtąd ludzie będą przekazywać jego głos dalej. Wielu chciałoby mieć podobną trybunę! Nie nazywałabym tego „zamknięciem ust”, ale raczej monitem, którego sens pozostaje niejasny dla osoby, która nie ma rozeznania w układach panujących wewnątrz konkretnego zgromadzenia zakonnego. To trudna sprawa, bo zakonnik niewiele może robić we własnym imieniu. W tym przypadku przełożeni nie chcieli brać odpowiedzialności za poglądy, z którymi się nie zgadzają. Przewodniczę Radzie Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Nikt mi ust nie zamyka, ale dobrze wiem, że to, iektórzy sądzą, że Kościół jest jak kompania w marszu na komendę. A ja myślę, że jest on podobny do wielkiego i rozmaitego lasu. Szukajmy w nim swojej polany, nie wykluczajmy i nie zgadzajmy się na wykluczenie. dostrzegać, że obok nich są również inne. Niestety, nasz Kościół nie będzie miał twarzy arcybiskupa Życińskiego, który zbyt wcześnie od nas odszedł. Twarze powinny być interesujące i szlachetne, powinny budzić zaufanie – z takimi twarzami Kościół może bez obaw pełnić swoją misję. Powinny być ludzkie, a więc po ludzku różnić się między sobą. Ich rysem wspólnym musi jednak być wypisana na nich życzliwość. I takich twarzy na poziomie bezpośredniego duszpasterstwa jest w Polsce bardzo wiele. ilustracja: Paula Dudek Wiele twarzy Kościoła 49 co powiem w telewizji, będzie później przypisywane Fundacji jako takiej. Czy ten – jak to określiłaś – monit świadczy o słabnącym wpływie Kościoła otwartego w Polsce? To daleko idące uproszczenie – branie szczególnego wydarzenia za jasny sygnał określonego trendu. Zresztą reakcja wiernych na zakaz wyraźnie przeczy poglądowi, jakoby zwolennicy Kościoła otwartego podkulali ogon. Przeciwnie, to ich tylko bardziej podnieciło, żeby głośniej wypowiedzieć swoje zdanie. Wróćmy do pluralizmu w Kościele. Z jednej strony są inteligenci, którzy lubią niuansować i podchodzić do wiary refleksyjnie… Nie to, że lubią. Oni po prostu do tego przywykli i nie zamierzają się tego wyrzekać. 50 …a z drugiej – większość wiernych, których nie interesują intelektualne debaty. Być może woleliby oni otrzymywać ze strony Kościoła prosty i jednoznaczny przekaz? Ten pogląd niesłusznie infantylizuje polskich katolików. Zakłada, że są duże grupy ludzi, którzy mogą żyć tylko dzięki temu, że ktoś im coś łopatologicznie wyłoży, coś im nakaże lub czegoś zabroni. Mam bezpośrednie doświadczenie pracy w środowisku robotniczym, w którym przekonałam się, że podobny prymitywizm w ocenianiu nie jest uprawniony. Ludzie pragną atmosfery zaufania i wspólnego poszukiwania. Pragną szacunku i dojrzałego traktowania. Mają też obecnie większą wprawę w odbiorze informacji i pytań. Przesadne liczenie się z grupą, która musi mieć wszystko jasno wyłożone, może spowodować utratę wielu innych. Wstępujące pokolenie interesuje się rozmaitością, a nie ujednolicaniem. Ono chce mieć możliwość bycia w porę wysłuchanym. Ludzie nie zagubią się w różnorodności twarzy Kościoła? Zagubią się, jeśli te twarze będą przeciwko sobie wykrzywione i jeśli będą Kościół z czasem może zaakceptować coś, w czym wcześniej widział zagrożenie się nawzajem dezawuować. Ale jeśli fundamentalistycznego kleru jego będą się od siebie życzliwie różnić, to książka Miłość i odpowiedzialność. Wojtyła zawarł w niej tezę, że seks nie słunie ma powodów do obaw. ży jedynie prokreacji; że może być naZastanawiam się, czy miarą tego, jak turalnym wyrazem miłości, jeśli tylko traktujemy ludzi, nie jest zakres odpowie- łączy się z odpowiedzialnością. Z tego dzialności, którą im powierzamy. Weźmy związku miłości z odpowiedzialnoproblem antykoncepcji. Czy Kościół nie ścią sama mogę wyciągnąć wnioski, powinien położyć większego nacisku na które pozwalają mi coś powiedzieć intencje, wewnętrzne nastawienie i szacu- także osobom żyjącym w związkach nek do drugiej osoby w kontekście współ- homoseksualnych. życia małżeńskiego, a przestać demonizoCo na przykład? wać używanie prezerwatyw? Na pewno nie może tego zrobić z dnia Że taki związek może być platformą na dzień. Nie zyskuje szacunku czło- odpowiedzialnej miłości. wiek, który twardo coś stwierdza w niedzielę, a w nocy z poniedziałku Również w wymiarze seksualnym? na wtorek zmienia zdanie. Aktualne Nierealistyczne byłoby domaganie się stanowisko jest zbyt autorytarne, ale od homoseksualistów, żeby ogranistanowisko alternatywne również czyli się do patrzenia na siebie przez może się takie okazać. A gdybyśmy tak szybę. Ich miłość potrzebuje wyrazu zabrali się za wspólne poszukiwania? fizycznego, tak jak każda inna. Oczywiście nie przypisuję tego poglądu JaW świetle nauczania Kościoła, stosując nowi Pawłowi II, ale swój własny opieantykoncepcję, ludzie zamykają się na ram na niektórych zasadach, których się od niego nauczyłam. przyjęcie nowego życia. Takie samo zamknięcie obecne jest w przypadku tzw. metod naturalnych, Stanowisko Kościoła w tej sprawie wydaje tyle tylko, że ich stosowanie wymaga się ostre. większego trudu. Dzięki temu ludzie To prawda. Tyle tylko, że jest ostre mogą być pewni, że nie są egoistami, w teorii, w praktyce zaś wszystko odbo czegoś się wyrzekają. Pytanie tyl- bywa się inaczej. ko – za jaką cenę? Dzisiejsze kobiety nie są skłonne traktować seksu jako To, co w kwestiach antykoncepcji czy pracy, funkcji do wykonania. Chcą homoseksualizmu podpowiada ci twoje nim coś wyrazić i mieć z niego satys- sumienie, stoi w sprzeczności z oficjalną fakcję. A ograniczanie się do okresów nauką Kościoła katolickiego. Uważasz się niepłodnych może – choć nie musi – jednak za katoliczkę. mieć taką konsekwencję, że kobieta Znam trochę historię doktryny Kowyrzeknie się seksu właśnie wtedy, ścioła i wiem, że w wielu aspektach kiedy będzie na niego gotowa, także bardzo istotnie zmieniał on swoje nauczanie. Weźmy na przykład kwestię z biologicznego punktu widzenia. W ogóle sądzę, że można niekie- samodzielnego czytania Pisma Świętedy odróżnić fundamentalne kwestie, go w języku ojczystym. Istnieje pewna które ktoś głosi, od wyciąganych z potężna zasada regulacyjna: katolickie nich wniosków. Nie podważając fun- jest to, co „zawsze i wszędzie” – to, damentów, można pójść nieco inną co powszechne. Ale bardzo niewiele trasą. Tak np. wygląda moja recep- tez i praktyk Kościoła rzymsko-katocja myśli Karola Wojtyły. Pamiętam, lickiego dałoby się przy tej zasadzie jak silne opor y wzbudziła wśród utrzymać. Co najmniej nie zawsze, co najmniej nie wszędzie. W ślad za kardynałem Newmanem odwołuję się więc do „Kościoła lepiej poinformowanego”, który z czasem może zaakceptować coś, w czym wcześniej widział zagrożenie. Nie tracę nadziei, że w niektórych sprawach tak się stanie. Warto być świadkiem własnego sumienia. Brak rozróżnienia pomiędzy tym, co podstawowe, a tym, co uwarunkowane historycznie, powoduje, że ludzie tracą kontakt z istotnymi prawdami zbawczymi. My ich uczymy, że nie wolno im stosować antykoncepcji, a oni przestają wierzyć w Boga miłosiernego. Uczą się też żyć bez sakramentów, od których bywają zbyt pochopnie odłączani. Skupiając się na głoszeniu szczegółowych zasad, odstraszamy ludzi od wspólnoty kościelnej. Niech wiedzą, że wciąż jeszcze pozostaje przed nimi otwarta droga w przyszłość, która nie jest identyczna z tym, co napływa do nich z niedawnej przeszłości. Ktoś powie: „Jeśli nie zgadzasz się ze wszystkim, co Paweł VI napisał w encyklice Humane vitae, to nie jesteś katolikiem”. Stwierdzenie, czy ktoś jest, czy nie jest katolikiem, należy do biskupa, a nie do kolegi z kościelnej ławki. A tak naprawdę w Kościele, do którego szczęśliwie należymy, mieszkań jest wiele. Nie jest on sektą, w której wszyscy mają obowiązek uważać dokładnie to samo. Niektórzy sądzą, że Kościół jest jak klasa, w której każdy powinien trzymać się swojego miejsca. Albo jak kompania w marszu na komendę. A ja myślę, że jest on podobny do wielkiego i rozmaitego lasu. Jest w nim miejsce na różne rośliny i zwierzęta. Jeżeli się one wzajemnie nie gryzą – no, może od czasu do czasu mogą się trochę popodgryzać – i jako tako współżyją w sąsiedztwie, to jest w porządku. Szukajmy więc swojej polany, nie wykluczajmy i nie zgadzajmy się na wykluczenie. Na to z kolei odpowie ktoś: „Twoje sumienie jest źle uformowane”. może stwarzać wszystkie możliwe bodźce poznawcze, etyczne i ekonomiczne, żeby ludzie się do aborcji nie uciekali? A więc także uczyć o antykoncepcji, zadbać o warunki bytowe dla każdego dziecka? Zmniejszenia liczby aborcji nie można osiągnąć na drodze totalnego zakazu. W jego efekcie osiągniemy tylko tyle, że cały proCzy prawo jest narzędziem adekwatnym ceder zejdzie do podziemia albo przeniesie się za granicę. do kształtowania sumienia? Jest na to zbyt ubogie. W licznych kwestiach prawo państwowe nie powinno Wróćmy do listu ojca Wiśniewskiego. Wysię w ogóle wypowiadać, a jeśli się wy- mienił on cztery główne problemy polpowiada, to ogranicza prawa jednostki skiego Kościoła: triumfalizm, podziały, i staje się tyranią albo pomyłką. Wielu ksenofobię i zaangażowanie polityczne rzeczy złych prawo nie może karać, księży. Który z nich jest najpoważniejszy? wielu rzeczy dobrych nie może naka- Wszystkie one są ze sobą powiązane. zywać. Zakazy i nakazy mają zresztą Najwięcej ludzkiej krzywdy kryje się niejednakową rolę w prawie. Trzeba jednak za antysemityzmem, ksenofouważać, żeby nie narzucać ludziom za- bią i nietolerancją, które funkcjonują jako aberracje również w myśleniu religijnym. Należałoby już skończyć z polskim quasi-mesjanizmem. Zdajmy sobie wreszcie sprawę z tego, że jesteśmy takim samym Kościołem jak wszystkie inne. Wyjdzie nam to na zdrowie. Ambicje mesjańskie kiepsko harmonizują się z powszechnością Kościoła. chowań, które byłyby sprzeczne z ich sumieniem. Można natomiast pozwo- Jakich reform potrzebuje polski Kościół? lić im na coś więcej. Gdyby uchwalono Nie mam odpowiedzi na to pytanie. prawo, które nakazywałoby ludziom Mogę tylko opowiedzieć o swoich stosować antykoncepcję albo podda- marzeniach. Pierwsze: żeby było więcej sł uwać się zapłodnieniu metodą in vitro, to byłoby ono z gruntu niemoralne. chania, jak oddychają wierni, więcej Prawne przyzwolenie na antykon- prób uświadomienia sobie procesów, cepcję i in vitro nie oznacza natomiast które się między nimi dzieją. Żeby nakazu. Człowiek, dla którego jest to Kościół lepiej rozumiał ludzi i więcej sprzeczne z nakazem sumienia, spo- o nich wiedział. Żeby prowadzono więcej rozmów w różnych kontekkojnie może tego nie robić. stach. Więcej dialogu. Jeśli uda się Jeśli jednak dla katolika aborcja jest rów- nadać mu jakąś formę, to będzie to noznaczna z zabiciem człowieka, to chyba rzecz podstawowa, która wpłynie na powinien on starać się jej przeciwdziałać? wszystkie inne. Drugie: żeby poddać nauczanie reKażdy ma święte prawo przeciwdziałać złu, które widzi, i ja sama chętnie ligii nowym przemyśleniom i zerwać mu w tym pomogę! Pytanie tylko: jaki- z sytuacją, w której nieaktualne pomi metodami przeciwdziałać? Tu kryje glądy naukowe kształtują duszpasię problem. Ustanawiając drakońskie sterzy uczących młodzież. Problem prawo, które nie będzie przestrzegane, ewolucji na szczęście wydaje się być tak jak nie jest przestrzegane w Polsce już tylko kwestią ignorancji, ale przeprawo nawet mniej drakońskie? Czy cież nie jest to problem jedyny. Nauki Ale mam je właśnie takie. Przyjmę krytykę, mam obowiązek jej wysłuchać. Spróbuję przyjrzeć się kwestii spornej jeszcze raz, poznać więcej. Póki jednak mi się to sumienie nie przekręci, to obowiązuje mnie takie, jakie jest – nieidealne, ale też nie takie, jakie by mi ktoś chciał narzucić. Chrześcijaństwem można raczej częstować niż je komuś wmuszać 51 humanistyczne coraz częściej wykładane są młodzieży w sposób nowoczesny. Znajdują się w nich pojęcia potrzebne do myślenia religijnego, jak choćby pojęcie gatunków literackich, które występują również w Piśmie Świętym. My wciąż to ignorujemy. Nawet najbardziej kardynalne zasady interpretacji tekstów nie są przez nas brane pod uwagę. We wszystko mamy w ten sposób: przyszedł Sobór, zrobił, co miał zrobić, i teraz niczego więcej już nie potrzeba. To żałosne. Np. w mojej parafii wprowadzono dyrektywę o udzielaniu Komunii Świętej na rękę. Uważam to za bardzo ważne dla przybliżenia sakramentu, pokonania tabuistycznych podejść. Ale mało gdzie praktykuje się ten zwyczaj. Ambicje mesjańskie kiepsko harmonizują się z powszechnością Kościoła 52 wierzyć literalnie – że było dokładnie tak, jak jest napisane; że to wszystko historia. To kłóci się ze świadomością ukształtowaną przez naukę, a skoro się kłóci, to jest przez nią ignorowane. Przez fundamentalistyczne upieranie się przy dosłowności tracimy kontakt z ludźmi, którym potrzebne są prawdy zbawcze. Trzecie: żeby doszło do wielkiej narady Kościoła powszechnego, a równolegle, w formie przygotowania do soboru, żeby uaktywniła się instytucja narodowego synodu. Do przeprowadzenia niektórych reform potrzebny jest następny sobór. Inne, które zostały nakazane, moglibyśmy zacząć już wdrażać, lecz wciąż tego nie robimy. Na koniec pytanie o ewangelizację. Twierdzisz, że powinna się ona odbywać poprzez dawanie świadectwa i wierność swoim przekonaniom. Świadectwo nie jest tylko sprawą prywatną. Nie oznacza ono, że chodzimy i głosimy: „Mój słodki Jezus mi coś powiedział”. Formami świadectwa są też instytucje miłosierdzia, rozjemstwa między walczącymi. Czy to wystarczy? Czy nie powinno nam zależeć na tym, żeby przekonać innych do swoich racji? Powinno nam zależeć, żeby inni spróbowali tego, co my mamy. Chrześcijaństwem można jednak raczej częstować niż je komuś wmuszać. Warto być chrześcijaninem, ale bezinteresownie. Masz na myśli większe zaangażowanie Jeżeli nie masz co jeść, to ja się z tobą podzielę, jeżeli chcesz. „Jeżeli chcesz” osób świeckich w życie Kościoła? Byliśmy już na tej drodze, ale się z niej jest bardzo ważne. ■ cofnęliśmy. W samym jednak dopuszczeniu świeckich do różnych czynności duszpasterskich nie widzę rozwiązania problemu. To równie dobrze mogą być przecież przeciwnicy Soboru i fundamentaliści, tyle że świeccy. Jeśli oddamy im rząd dusz tylko dlatego, że są świeckimi, to nie będę zachwycona. Potrzebuję struktury, która pozwoliłaHalina Bortnowska (1931) by mi wejść z nimi w dialog. jest publicystką i działaczką społeczną. Jakich jeszcze reform wciąż w polskim Kościele nie wdrożyliśmy? Wszystkie ruchy – ekumeniczny, biblijny, liturgiczny – które poprzedzały Sobór, są kontynuowane, ale ze zbyt małym zaangażowaniem. Myśli się Wieloletnia redaktorka miesięcznika „Znak”, współorganizatorka polskiego ruchu hospicyjnego, współzałożycielka Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, inicjatorka grupy „Horyzont – przeciw karze śmierci”. Autorka książek Już – jeszcze nie i Wszystko będzie inaczej. Ostatnio wydała Co to, to nie. Myślennik Haliny Bortnowskiej. dają świadectwo dwudziestu wiekom duchowej kontemplacji. Przez stulecia zamieszkiwali je przeróżni przyjaciele Boga – eremici, mistycy i ojcowie pustyni. Naturalna asceza pozwalała im głębiej wniknąć w siebie, bardziej świadomie szukać drogi do tego, co Najważniejsze. Otaczający mnie pustynny pejzaż przestawał istnieć w swojej pierwotnej dziewiczości – stawał się zwierciadłem ich duszy, miejscem celebrowania zmysłów, przestrzenią liturgiczną. Pod namiotem Abrahama tekst i zdjęcia Paweł Cywiński M 2. W okresie sporów chalcedońskich osiedlili się tu syriaccy monofizyci, wygnani na pogranicza ówczesnego chrześcijańskiego świata z jego ścisłego epicentrum – Ziemi Świętej. Stworzyli oni pustynną ekumenę – Deir Mar Musa el-Habachi, Monastyr Mojżesza Abisyńskiego. Za sąsiadów mieli semickich pasterzy oraz żołnierzy rzymskich, strzegących przebiegającego nieopodal imperialnego szlaku Strata Diocletiana. Po pewnym czasie na pobliskie wzgórza dotarło przesłanie proroka Mahometa, trwale zmieniając religijną demografię sąsiedztwa. Słowo „pogranicze” nabrało nowego sensu. Ponieważ nie da się przez lata dzielić miejsca zamieszkania ze społecznością, którą uważa się za oddaną szatanowi, rozwinęła się tu sztuka dialogu. Dzięki temu, przez następne setki lat klasztor był teatrem stosunków pomiędzy wschodnim chrześcijaństwem i islamem. Aż do dziewiętnastego wieku, kiedy to dialog zamarł, a miejsce zaczęło powoli popadać w ruinę. Zostało zapomniane. ar Musa jest obszarem spotkania. Miejscem, w którym coraz bardziej dewaluujące się przymiotniki – „ekumeniczny”, „międzyreligijny”, „wielokulturowy” – odnajdują swoje najgłębsze znaczenie. W którym liczne konferencje poświęcone dialogowi połączone są z codzienną, sąsiedzką współpracą i współdziałaniem. Mar Musa jest Kościołem 3. Po dwustu latach, w połowie lat osiemdziesiątych, do ruin Mar Musa radykalnie otwartym. 1. Samochód zatrzymał się jakieś osiemdziesiąt kilometrów na północ od Damaszku. Po horyzont widać wyłącznie kamienistą pustynię i strome, nieprzyjazne skały. Rozpoczynam mozolną wspinaczkę po zboczu jednej z nich. Jest połowa lutego – na pustyni zima sprawia wrażenie bardziej surowej niż w krajach zasypanych śniegiem. Od tyłu pcha mnie silny wiatr. Promienie słońca, choć wcale nie są ciepłe, zmuszają do mrużenia oczu. Trudno wyobrazić sobie miejsce gorzej przystosowane do życia. A jednak. Otaczające skały poprzeszywane wydrążonymi jaskiniami i pustelniami dotarł lewicujący Włoch, wykształcony orientalista, mistycyzujący jezuita – ojciec Paolo Dall’Oglio. Namówił do wspólnej pracy przy odbudowie monastyru muzułmanów i chrześcijan z okolicznych wiosek. To oni wspólnie tchnęli w Mar Musa nowe życie. Stało się to fundamentem jedynej w swoim rodzaju chrześcijańskiej wspólnoty 53 „wielokulturowy”, „braterski” – odnajdują swoje najgłębsze znaczenie. W któr ym czy n podąża za zamysłem, w którym liczne konferencje poświęcone dialogowi połączone są z codzienną, sąsiedzką współpracą i współdziałaniem. Mar Musa jest Kościołem radykalnie otwartym. 54 5. Salam alejkum – pokój z wami. Tym donośnym, arabskim powitaniem rozpoczyna się Eucharystia. Melodyjny język arabski jeszcze wielokrotnie powróci w trakcie czytań oraz sakramentów. Od czasu do czasu zabrzmi też język syriacki – głównie w śpiewach, psalmach i hymnach porannych. Homilia jest z kolei poliglotyczną rozmową. Każdy spośród uczestniczących zaproszony jest do dyskusji, wraz z własnymi przemyśleniami, bagażem kulturowym i religijnym. W pewnym momencie nastaje cisza. Ojciec Dall’Oglio zwraca się do siedzącej nieopodal Chinki, która przyjechała poprzedniego wieczora, z prośbą o wypowiedzenie modlitwy w swoim języku. Wszyscy przysłuchujemy się dźwiękom chińskiej modlitwy; nikt jej nie rozumie, wszyscy ją wyczuwają. Na bazie oryginalnego rytu antiocheńskiego wykształcił się tu obrządek, który śmiało można określić mianem „rytu Mar Musa”. Jest to jeden z tych rytów, które kładą nacisk na wspólnotowe przeżywanie Eucharystii. Nigdy w życiu nie uczestniczyłem we Mszy Świętej w sposób tak pełny, równy, aktywny. W Mar Musa przestała ona mieć cechy rytualnego teatru przesyconego pradawną symboliką, a stała się żywym spotkaniem człowieka z człowiekiem i człowieka z Bogiem-Allahem. Imię „Allah” wymawia się tu w taki sam sposób, w jaki wymawiają je muzułmanie. Wynika to z pragnienia budowy braterstwa słowa, gestu oraz ducha. To manifest pewnego programu, a zarazem postawy. Święte leży na koranicznym stojaku. Tysiącletnie mury pokryte zostały napisami po grecku (w koine – języku biblijnej rzeczywistości), syriacku (czyli dialekcie semickim najbliższym językowi aramejskiemu, którego używał sam Chrystus) i arabsku (świętym języku wszystkich muzułmanów). Na łuku oddzielającym nawy od ołtarza, pod którym przysiadłem, wymalowano postacie świętych kobiet. Spośród fresków wyłania się wiekowa inwokacja z Koranu. 4. Zdejmuję sandały i boso wchodzę Mar Musa jest obszarem spotka- 6. Istnieje pewna prawidłowość dotydo kaplicy. Zamiast ław, na podłodze nia. Miejscem, w którym coraz bar- cząca wspólnot, które biorą rzeczywirozpostarte są beduińskie dywany. dziej dewaluujące się przymiotniki stą odpowiedzialność za swoją wiarę. Światło pochodzi od świec, Pismo – „ekumeniczny”, „międzyreligijny”, Im mniej dogmatyczna, liturgiczna monastycznej. Jej celem jest spotkanie z tym, kogo filozofia i psychoanaliza nazywają „innym”, a Pismo Święte – „bliźnim”. Powołano w ten sposób przestrzeń miłości chrześcijan do ich braci, muzułmanów. Dziś klasztor w Mar Musa przypomina malutką fortecę, skrawek cywilizacji, samowystarczalne miasteczko, opierające się pustynnym zagrożeniom. Było mi dane pomieszkać w nim przez pewien czas. i zrytualizowana jest modlitwa, tym bardziej rygorystyczne są zasady zachowania się poza miejscem kultu. Bo to, w co się wierzy, można wtedy zakomunikować jedynie swoim życiem. W Mar Musa nikt nie ukrywa chrześcijańskiego charakteru wspólnoty, ale nikt też się nie obnosi z nim w sposób, który sprowokowałby powstanie barier pomiędzy ludźmi. Bywa, że na Mszach Świętych chrześcijanie stanowią mniejszość, modląc się razem z muzułmanami, ateistami, shintoistami czy buddystami. A na końcu, razem z tymi, którzy wierzą, że przyjmują ciało Chrystusa, dzielą się lokalnym winem i arabskim chlebem. Tym samym, którym chwilę wcześniej dzielili się podczas kolacji. Jedna Msza w Mar Musa pozwala uświadomić sobie, głębiej niż lata czytania i słuchania teoretyków dialogu międzyreligijnego, jak wielopostaciowy potrafi być monoteizm. 7. Liczba osób mieszkających w Mar Musa wciąż się zmienia. Na stałe żyje tu około dziesięciu braci i sióstr różnych wyznań – syriaccy ortodoksi, łacinnicy oraz maronici. Spotkać można też świeckich członków wspólnoty. Niektórzy z nich przyjechali tu na krótko i całkowicie wsiąkli, postanowili zostać na lata. Inni od początku świadomie wybrali tę drogę. Większość ludzi odwiedza Mar Musa tylko na kilka dni, choć dni te potrafią czasem zmienić się w tygodnie. Bywa, że ktoś wpadnie na jedną noc lub wyłącznie na niedzielną Mszę Świętą. Wielu pielgrzymów po pewnym czasie powraca. Ta pustynna ekumena jest mieszaniną płynności i stabilności, swoistą wspólnotą chwili. Jej rdzeniem jest Abrahamowa gościnność, nieznająca rozróżnienia pomiędzy chrześcijanami, muzułmanami i ateistami. Każdy, kto się pojawi, zostanie przyjęty, nakarmiony, otrzyma schronienie. Mar Musa jest miejscem otwartym, pozbawionym ducha getta, pozbawionym subtelnej dyskryminacji między „nami” a „nimi”, pozbawionym wreszcie atmosfery, w której nasze opinie stają się jedyną miarą, dyskwalifikującą inne opinie. 8. W przydzielonym pokoju śpi nas trzech. Julian z Londynu od pół roku podróżuje rowerem w kierunku Katmandu. Zamiast notatek z podróży, szkicuje on w dzienniku rysy architektoniczne odwiedzanych pomieszczeń, ma ich już kilkaset. Mieszka z nami też dziewiętnastoletni Axel, student psychologii architektury z Norwegii. W Mar Musa Ewangelia ma wymiar etyczny, zakorzeniony w mistycyzmie i wiodący do moralnego zaangażowania przest a łem c z uć się obco. S łowo „wspólnota” urzeczywistniło się, stało się czymś więcej niż deklaratywną nazwą czy napisem na kubkach przeznaczonych do picia porannej herbaty. Każdego dnia tylu ludzi przychodziło i odchodziło, że nagle to ja zacząłem witać przybyszów, oprowadzać ich po klasztorze, wprowadzać w zasady tutejszego rytmu. Życie w Mar Musa z założenia jest proste, każdy może mieć w nim udział. Bez podziałów i niepokojów. Większe zainteresowanie niż drabina społeczna budzi tu drabina Jakubowa. 9. Ojciec Paolo Dall’Oglio: Prawdziwe ubóstwo oznacza naprawianie ubrań igłą, uważanie za rzecz normalną pastowanie butów, pranie, wykonywanie codziennych czynności. Społeczeństwo w sposób podświadomy uczy nas pozostawiać obowiązki materialne innym. Podszeptuje, że jesteśmy stworzeni do wyższych celów. A ja uważam wręcz odwrotnie. Wartość życia mieści się w jego małości. To, co nie Całe wieczory mijają im na nierozwią- ma wartości będąc małym, nie będzie miazywalnych sporach o najlepsze możli- ło wartości, gdy się powiększy. Niektórzy wości konstrukcji poddaszy i sposoby ludzie nie tykają się niczego konkretnego podkreślenia naturalnego oświetlenia i doświadczają, raz na tydzień, kompulpomieszczeń. Potrafią tak dyskutować sywnej potrzeby uprawiania sportu, by do trzeciej nad ranem, traktując mnie zająć ciało. jako ostateczną instancję w rozstrzyganiu swoich sporów. Spać się nie da. 10. Zajęcie znajdzie się zawsze: trzeba Jednakże jest w tym coś ludzkiego. sprzątnąć klasztor, wyprać pościel lub Dzięki temu już pierwszego wieczoru przygotować wspólny posiłek. Można 55 56 również pomóc przy pracy w eksperymentalnej hodowli owiec, budowie klasztornej wytwórni serów, wypiekaniu arabskiego chleba, zbieraniu pustynnych ziół czy katalogowaniu książek w bibliotece. Codzienny, hipnotyczny rytm pozwala zachować kontakt z rzeczywistością, odnaleźć w dłoniach ścieżki własnego rozumu. Wielu ludzi żyjących w orbicie wirtualnego świata i kultury konsumpcyjnej unika mierzenia się z przeszkodami materialnymi, jak również z samą materią. Niektórzy uznają nawet życie pozbawione pracy fizycznej za pewien przywilej. Jednakże przywileje mają to do siebie, że zdarza im się odbierać życiu smak. Klasztorna praca pozwala odnaleźć sens w rzeczach drobnych, we wspólnej służbie innym. Dlatego też przystępując na stałe do wspólnoty monastycznej w Mar Musa, składa się ślub pracy fizycznej oraz ubóstwa. Wszyscy zaś, którzy tymczasowo pomieszkują w klasztorze, proszeni są o poświęcenie kilku godzin dziennie na pracę na rzecz wspólnoty. Pozwala im to zejść z nieba na ziemię. 11. Piorąc niezliczoną ilość ubrań i pościeli, prowadzę ciekawą rozmowę z Axelem. Axel jest bardzo krytycznie nastawiony do Watykanu, instytucji świętych i oficjalnych cudów. Jako że sam uwielbiam to, co normalne, i jestem bardzo podejrzliwy wobec wszystkiego, co wyjątkowe, a wzniosłości wolę szukać w codzienności – momentami go rozumiem. Jego krytyka jest jednak tak nieprzejednana, że postanawiam zadać mu fundamentalne pytanie: – Dlaczego nie występujesz z Kościoła katolickiego? – Urodziłem się katolikiem, zmiana wyznania byłaby gestem antyekumenicznym – odpowiada mi. Po czym upewnia się, czy dobrze wiesza mokre prześcieradła, bo jeszcze nigdy tego nie robił. wspólnotowości, czerpiącej zarówno z doświadczeń licznych odłamów wschodniego chrześcijaństwa, jak i z inspiracji muzułmańskich, następnie pracy fizycznej na wzór Rodziny z Nazaretu oraz Abrahamowej gościnności. Wszystko to ma przede wszystkim służyć dialogowi pomiędzy religiami. Założyciel wspólnoty, Paolo Dall’Oglio, opowiadając o swoim powołaniu do poszukiwania zbliżenia z muzułmanami, wspomina: Islam przyjął mnie na swe gościnne łono. Czułem urok tych dusz, oddzielonych od Kościoła. Pragnąłem dzielić z nimi misterium chrześcijańskie, kochać je „bez ducha wojującego” i żyć Ewangelią obok nich. Dialog oznacza działanie. Wraz z końcem każdego tygodnia można spotkać w Mar Musa wielu muzuł12. Życie w Mar Musa skupia się mańskich przyjaciół z okolicznych wokół trzech filarów: wielowieko- miast i wiosek. Jest to czas formowawej tradycji kontemplacji i duchowej nia rzeczywistości. Poprzez rozmowy, wspólny posiłek i modlitwę buduje się sąsiedzką harmonię współistnienia. Wokół monastyru skupiona jest również nieformalna grupa jezuitów. Od trzydziestu lat prowadzą oni dialog z muzułmańskimi intelektualistami, pogłębiając wspólne studia nad obiema religiami. Wspomaga ich w tym wspaniała klasztorna biblioteka. Dziesiątki tysięcy pozycji w wielu językach pozwalają muzułmanom lepiej poznać chrześcijaństwo, chrześcijanom zaś – islam. Po godzinach codziennej pracy i medytacji wieczory spędzone z imbrykiem ziołowej herbaty w klasztornej czytelni należą do niezapominanych przyjemności intelektualnych. 13. W ostatnim roku nad Syrią zebrały się ciemne chmury. Huk wystrzałów przeszywa ulice syryjskich miast, a towarzyszy mu jęk rannych, zatrzymanych, opuszczonych i głodnych. ludziom, co powinni myśleć. Tu, na pustyni, żyje wspólnota zapewniająca ludziom przestrzeń i spokój, dzięki którym myśleć mogą samodzielnie. Prędzej niż odpowiedzi na egzystencjalne pytania, znaleźć tu można same pytania. Jednakże to nie miejsce jest najważniejsze, chodzi o coś znacznie większego. W sytuacjach granicznych wyraźniej uwidaczniają się pęknięcia w społecznej bryle, które często pokrywają się z liniami religijnych podziałów. Jest to również chwila próby dla Mar Musa. Podczas ramadanu, muzułmańskiego miesiąca postu, niektórzy spośród członków wspólnoty w intencji pokoju nie pili i nie jedli od wschodu do zachodu słońca. Pod koniec zeszłego roku w klasztorze odbył się tydzień duchowego dżihadu, postu, modlitwy i sakiny (otrzymanej od Boga łaski spokoju w głębi duszy). Mieszkańcy klasztoru codziennie czytali Ewangelię, recytowali Koran i medytowali nad wyborem tekstów dotyczących przebaczenia, wyzbycia się przemocy w czasie politycznych przemian, braterskiego dialog u opartego na wzajemnym posłuchu i bezwarunkowe j a kcept ac ji róż n ic. D uc ho wo wsparło ich na odległość wielu intelektualistów, ludzi wiary i organizacji z całego świata. Bo prawdziwe pojednanie pomiędzy dziećmi Matki-Syrii, członkami wspólnoty, Arabami i cudzoziemcami, mężczyznami i kobietami, oficerami i humanistami, osiągnąć można tylko na drodze rezygnacji z prawa do posiadania jedynej racji oraz wyłączności na cnotę patriotyzmu. 14. W Mar Musa Ewangelia ma wy- 15. Ojciec Paolo Dall’Oglio: Kpię sobie z Mar Musa. Służyć harmonii islamsko-chrześcijańskiej, ukazywać miłość Jezusa muzułmanom, to zdanie znaczy dla mnie dziesięć razy więcej niż Mar Musa! W tym punkcie mam podejście jezuickie: Mar Musa to po prostu narzędzie apostolskie. Nasza misja jest altruistyczna, wolna, uniwersalna. Dlatego może być skuteczna. Jesteśmy kontemplatykami, odkąd możemy powiedzieć, w każdej chwili: „Bóg wystarczy”. Dzieło, jego skuteczność, jego owoce, będą osądzane później i gdzie indziej. Tymczasem jednak postawa kontemplacyjna nie jest prekulturowa czy postkulturowa. Miejsca, mury, słowa, uczucia, język tworzą ramy naszej kontemplacji. One pozwalają nam kontemplować odbicie miłości Boga w swojej własnej kulturze. W swoim własnym języku. W Mar Musa język mojej kontemplacji jest islamsko-chrześcijański. Jak mógłbym bardziej wyrazić głębię siebie? Mój język nie jest a priori chrześcijański czy muzułmański, jest już islamsko-chrześcijański. ■ Cytaty pochodzą z wywiadu-rzeki Guyonne de Montjou z ojcem Paolo Dall’Oglio: Mar Moussa. Un monastère, un homme, un désert, tłum. Joanna Murkocińska. miar etyczny, zakorzeniony w mistycyzmie i wiodący do moralnego zaangażowania. Nikogo tu nie interesuje uprawianie archeologii monastycznej. Celem jest wyrażenie siebie wobec epoki, w której przyszło nam żyć, i przyjęcie za to pełnej odpowiedzialności, także kulturowej, środowiskowej i społecznej. Paweł Cywiński (1987) Zwykło się uważać, że religia za- jest redaktorem działu „Poza Europą”, wiera w sobie komponent mówienia orientalistą, kulturoznawcą, podróżnikiem. 57 Tłuste fonty 58 w warszawskim outdoorze Klara Czerniewska Pisząc o warszawskiej ulicy, popadam w skrajne stany emocjonalne. Fascynacja miesza się z odrazą, przywiązanie z frustracją, zachwyt – z agresją. Za rogiem zawsze czeka niespodzianka, niekoniecznie przyjemna. Rzeczy wartościowe estetycznie oddziałują więc ze zdwojoną siłą, nawet jeśli w szerszej perspektywie są tylko echem globalnej mody. Skąd ten chaos? Warszawa to jedno z bardziej absurdalnych miejsc na ziemi. W niewielu miastach zdarzy się, że w środku zimy, przy szesnastu stopniach mrozu, zobaczę roznegliżowanego Bardzo Znanego Sportsmena, który reklamuje sygnowane slipki z fotografii rozmiarów sporego wieżowca. Nigdzie indziej nie znajdę wieży skoków do nieistniejącego basenu (zasypano go gruzami modernistycznego pawilonu z 1928 roku, który zawadzał przy budowie parkingu przy jednym z nowych stadionów piłkarskich). Prawdopodobnie na całym globie nie istnieje też godna konkurencja dla spółki, która „promując młodą sztukę”, rozwiesza reklamowe plandeki na szkielecie nieukończonego apartamentowca w jednej z południowych dzielnic Warszawy, bynajmniej nie mając przy tym na myśli interwencji w duchu emballages Christo i Jeanne-Claude. Nieucywilizowane od ponad dwóch dekad, barbarzyńskie praktyki marketingowe to efekt uboczny transformacji i przyzwolenia na dziki kapitalizm. Peerelowski projekt edukacji estetycznej był modernistyczną mrzonką, działającą wyłącznie w zamkniętej, kontrolowanej przez państwo gospodarce. W Polsce Ludowej każde państwowe przedsiębiorstwo zatrudniało artystów i specjalistów od projektowania identyfikacji wizualnej, odpowiedniego ubioru czy tzw. „humanizacji miejsc pracy”, czyli np. opracowania kolorystyki maszyn i pomieszczeń. Kiedy obywatele odzyskali wolność, w tym wolność prowadzenia własnej działalności gospodarczej, w sferze wizualnej nastąpiła gwałtowna zmiana. Domorośli przedsiębiorcy z różnych wzglę- dów nie zatrudniali projektantów – wszystko robiło się po amatorsku. Elementy tej prowizorki przetrwały do dziś, pogłębiając wrażenie nie-miejsca (czy raczej: bycia nie na miejscu), zwłaszcza w rejonach granicznych – na podmiejskich wylotówkach oraz przy dworcach autobusowych, kolejowych i lotniczych. Na trzecioligowy obraz Warszawy składają się m.in. wielgachne płachty reklamowe, wszechobecne billboardy, wyrastające nawet z zieleni ogródków działkowych, i drobne ogłoszenia adresowane do stojących w korku kierowców. Swoją drogą, przaśna funkcjonalność tych ostatnich z pewnością stanie się wkrótce nowym źródłem inspiracji dla dizajnerów. Walkę o uwagę przypadkowego widza, użytkownika miasta, toczą litera ze słowem, forma z komunikatem. Na równi ze spapraną urbanistyką, miejska grafika – oficjalna, komercyjna, społecznie zaangażowana– przyczynia się do wrażenia wizualnego zgiełku. Niemniej jednak buduje ona tożsamość stolicy. Warszawa jest jednocześnie „nasza” i „obca”, a w ogólnym bezładzie wygłodniałe oko szuka przykładów dobrego dizajnu. Legenda „polskiej szkoły” Zainfekowany sentymentem do estetyki soc-moderny współczesny flâneur, człowiek kulturalny i obyty, w pierwszym odruchu zacznie zachwalać kondycję naszej grafiki plakatowej. Będzie szukał analogii z fenomenem tzw. polskiej szkoły plakatu. Czy współcześnie możemy jednak zdiagnozować istnienie jakiejkolwiek szkoły? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, musimy najpierw określić, jak definiowano polski plakat w czasach jego największej świetności. Czyli właściwie kiedy? Wyłącznie w czasach odwilży? Wtedy to objawiła się cała plejada wybitnych twórców z Janem Lenicą, Henrykiem Tomaszewskim i Wojciechem Zamecznikiem na czele. Wówczas też zyskaliśmy w tej materii ogólnoświatowy rozgłos: ustanowiliśmy pierwsze na świecie muzeum plakatu w warszawskim Wilanowie (1966) i międzynarodowe biennale, w trakcie którego do dziś możemy się konfrontować z osiągnięciami Holendrów, Szwajcarów, Japończyków i Irańczyków. Plakat w Polsce był przecież świetny także w międzywojniu – zajmowały się nim takie tuzy jak Tadeusz Gronowski, Edmund Bartłomiejczyk czy duet Lucjan Piątkowski i Czesław Wielhorski. Podobnie w okresie pękania systemu, gdy powstawały ikoniczne dziś projekty – warto przywołać choćby słynne „W samo południe 4 czerwca 1989” Tomasza Sarneckiego. Polska szkoła plakatu stanowi bardzo silny mit, do którego odwołują się kolejne pokolenia praktyków i teoretyków, zarówno w sposób pozytywny, czerpiąc inspirację z dawnych form, jak i negatywny – odżegnując się od ich niepraktyczności i artystyczności. Jak bowiem twierdzi grafik Andrzej Pietsch, plakat był dla nas zawsze bardziej sztuką niż dizajnem. Malarskość, skróty myślowe, gry językowe, swoboda interpretacji tematu – to wszystko wyróżniało polskie plakaty w czasach, w których nie miały za bardzo czego reklamować, gdy tempo konsumpcji było naprawdę bardzo powolne. Plakat był bezużyteczny jako narzędzie promocji, ale wbrew pozorom, nigdy nie sprzyjała mu komercja. Kwitł, gdy rynek był zamknięty – produkt czy usługa były przezeń tylko dodatkowo wyróżnione. – Towar często znikał z półek, zanim spożytkowano pieniądze na jego reklamę! – wspomina Eugeniusz Galimski, obecny szef Pracowni Sztuk Plastycznych. PSP to byłe państwowe przedsiębiorstwo, Polska szkoła plakatu to silny mit, do którego odwołują się kolejne pokolenia praktyków i teoretyków które pośredniczyło między artystami a klientami typu LOT czy centralami handlu zagranicznego, kiedy te potrzebowały brandingu w najszerszym tego słowa znaczeniu. wanie konkursu na plakat do zachodniego filmu. Nie ma na to czasu ani pieniędzy. Mimo to, również dzisiaj kultura i rozrywka z jednej, a propaganda i kampanie społeczne z drugiej strony posługują się plakatem jako najlepszą formą komunikacji. Dzięki Odrodzenie gatunku Dziś nikomu nie przyszłoby do głowy inicjatywom o charakterze corporate sopopularne w czasach PRL organizo- cial responsibility (społeczna odpowie- 59 jan bajtlik realizują dla AMS projekty w ramach zaliczenia, angażują w swoją pracę więcej energii, wiedząc, że robią coś pożytecznego i ściśle związanego z rzeczywistością. Kto dziś rządzi w warszawskim plakacie? Witryny nowiuteńkich przystanków i słupy ogłoszeniowe w Alejach Ujazdowskich wydają się zdominowane przez jednego twórcę – Jana Bajtlika. Jego kolejne zwycięskie prace nawet ze sobą sąsiadują, jak ma to miejsce w przypadku fluorescencyjnej Marii Skłodowskiej głoszącej, że „Mężczyźni fot.: tomek kaczor dzialność biznesu), np. Galerii Plakatu firmy reklamowej AMS, plakat jako zjawisko kulturowe wciąż żyje. Kurator tej galerii Janusz Górski stawia sobie za cel: walkę z wszechobecnym kiczem, uwrażliwianie i inspirowanie szerokiej publiczności na wartości estetyczne oraz kreowanie świadomej, krytycznej postawy konsumentów. W organizowanych przez siebie konkursach AMS zawsze porusza istotne społecznie tematy, takie jak równouprawnienie kobiet czy dostęp do kultury. Jednocześnie stwarza możliwość wkroczenia adept(k)om sztuk pięknych na rynek pracy. Studenci, którzy 60 fot.: tomasz kaczor też mogą tworzyć naukę” i minimalistycznego, zbyt skrótowo potraktowanego projektu propagującego rodziny zastępcze – „DOM DZIECKA”. Ten ostatni bywa zresztą przez niektórych mylnie interpretowany jako: dom bez dziecka, nie zaś: dom (rodzina) zamiast domu dziecka. Wydaje się, że Bajtlik jest beniaminkiem AMS-u, jednakże jego prace konkursowe nie dają pełnego wglądu w jego potencjał. Jako artysta zajmujący się głównie plakatem wyróżnia się on zwłaszcza w pracach społecznie zaangażowanych. To w nich widać jego indywidualny styl, bazujący na uproszczonych, czarnych liniach rysunków i liter, raz anarchistycznie kanciastych na jednolitym żółtym lub czerwonym tle (serie dla Krytyki Politycznej i w ramach projektu Miasto Społeczne), kiedy indziej znów prowadzonych pędzlem. Niektóre są tyleż dowcipnie wulgarne, co trafne: dwa kopulujące ze sobą psy – jeden czarny, drugi biały – są dosadną alegorią idei fuck racism; uśmiechnięta kostucha, zachwalająca różowe prezerwatywy, dotyka sedna problemu AIDS, wskazując na najbardziej oczywiste jego rozwiązanie. Stosując gry słowne, Bajtlik odwołuje się do przywołanej wyżej „polskiej szkoły” – jak np. w pracy „Weź się do kupy”, propagującej zwyczaj sprzątania po własnym psie. Nie waha się cytować wielkich mistrzów: za Romanem Cieślewiczem wykorzystuje ikonę zachodniej kultury, Supermana, po to, by grać z jej znaczeniem. Podczas gdy Cieślewicz dublował postać, obrazując walkę między dwoma zimnowojennymi mocarstwami, Bajtlik zmienia kolor skóry bohatera na czekoladowy, tym samym kontestując rasistowskie stereotypy obecne w popkulturze. Innymi wyróżniającymi się twórcami, którzy, podobnie jak Bajtlik, zaistnieli dzięki konkursom, są: Magdalena Wosik – autorka dekoracyjnego plakatu promującego polską prezydencję w UE, w którym zarys granic kraju tworzy biceps kulturysty w oldskulowym, pasiastym trykocie, a tak- fot.: tomek kaczor że Filip Tofil, wykorzystujący niemal każdą oficjalną okazję do fikuśnych eksperymentów. Tofil z równą uwagą traktuje ilustracyjną formę i samą treść. Często posługuje się brzmieniowymi skojarzeniami, jak w pracach „Miłosz/Miszcz!” czy „Domowa Kura/Maria Curie Skłodowska”. W różnych punktach miasta przykuwa też uwagę jego pomarańczowo-czarny, niepokojący „Terrorism is Art”. W buńczuczny, może trochę infantylny sposób Tofil traktuje polskie świętości: rozczłonkowuje postać Chopina na wzór matrycy do składania modeli („Chopin DIY”), a slogan „Super Poland” (z konkursu na promocję ubiegłorocznej prezydencji) ilustruje wywołującą szeroki uśmiech scenką: na jaskrawozielonym tle widać tylko malutką chmurkę i postać supermana frunącego z polską flagą. Miejskie literki i soc-inspiracje Atmosferę w mieście buduje przede wszystkim to, co lokalne, czyli szyldy klubokawiarni, barów mlecznych i butików; street art z feerią graffiti, wlepek i szablonów. Charakterystyczne logotypy Chłodnej 25 czy Warszawy Powiśle (proj. Łukasz Rayski) stały się już rozpoznawalnymi markami. Loga ekologicznego Resortu i OSIR-u, ostoi ostrokołowców, bazują na oldskulowych fontach rodem z supermarketów i ośrodków sportowych z lat osiemdziesiątych: bezszeryfowych, wytłuszczonych, opartych na geometrii koła. Na szklanej fasadzie OSIR-u figuruje też odmienny w charakterze napis, namalowany przez wykształconego w Łodzi warszawianina, Olka Modzelewskiego. Mural-logotyp kawiarni Spotkanie ze szpiegiem wykorzystuje z kolei graficzny motyw z plakatu klasyka – Witolda Janowskiego. Również nowa miejscówka, konkurująca z kultową Regeneracją w kategorii „najlepsze frytki w mieście” – Okienko – pozostaje wierna dekoracyjnemu minimalizmowi, nawiązującemu do ikon polskiej soc-moderny. Żółty kwadracik z okalającym go prostym, czarnym napisem, naklejony na białe opakowanie w niebieską kratkę, wędruje w świat, wywołując wspomnienia o podstawówce, kiedy po zajęciach na basenie dzieciaki rzucały się na kaloryczne zapiekanki w takiej właśnie owijce. A ładne opakowania szkoda wyrzucać… To, o czym do niedawna się wstydliwie milczało, dziś wywołuje entuzjastyczne reakcje coraz szerszych kręgów odbiorców. Prawo oswojenia działa. Jednym z przejawów fascynacji tym, co do tej pory ignorowano i czego nie doceniano, była wystawa zdjęć i publikacji Artura Frankowskiego Typespotting w Fundacji Bęc Zmiana. Frankowski – projektant, grafik, typograf, połowa duetu Fontarte – pokazał na niej zdjęcia starych czcionek, często wybrakowanych napisów z samoprzylepnych liter (rewolucyjny wynalazek, który przyczynił się do przyspieszenia i ułatwienia procesu projektowania, ale przez to i do redukcji roli artysty-liternika), wypalonych neonów, kultowych logotypów. Parę lat wcześniej Artur i Magdalena Frankowscy zaprojektowali font Golonka, oparty na „tłu- stym” napisie naklejonym na szybie baru. Charakterystyczne detale z przeszłości, niezgrabne, domorosłe formy zyskały drugie życie, gdy stały się inspiracją i punktem odniesienia dla współczesnych dizajnerów i artystów. W nasyconym komunikatami warszawskim outdoorze wyróżniają się prace zdolnych projektantów. Dzięki nim nasze ulice powoli ładnieją i normalnieją. Dizajnerzy tworzą na naszych oczach nową tradycję, łączącą ogólnodostępne, zagraniczne wzorce z elementami naładowanymi lokalnym znaczeniem. Polecam wybrać się w czerwcu do Muzeum Plakatu w Wilanowie na otwarcie 23. edycji Biennale! ■ Klara Czerniewska (1987) jest historyczką sztuki, autorką książki Gaber i Pani Fantazja. Stale współpracuje z magazynem „Take Me” i portalem dwutygodnik.com. Pisze o sztuce i dizajnie. 61 Art d’eco Katarzyna Kucharska, Olga Micińska ilustracje: olga micińska 62 A rtyści tzw. sztuk pięknych tworzą swoje eko-prace działając lokalnie. Niewidoczni, pracują jako specjaliści od twórczej komunikacji. Czy mogą mieć realny wpływ na zmianę społeczną i klimatyczną? Sformułowania typu „prawa zwierząt” i „ekologia” wywołują alergiczne reakcje. Chociaż wszystko, co jest eco, jest też modne, to inicjatywy, które wiążą się z ekologicznym zaangażowaniem, są jak natrętna mucha. „Zielone organizacje mają negatywny wizerunek i są kojarzone z narzucającym się aktywizmem” – twierdzi Jacek Bożek, prezes klubu Gaja, jednego z najstarszych ruchów ekologicznych w Polsce. Drastyczne fotografie ubitych zwierząt na T-shirtach, zdewastowa- ne lasy na filmikach promocyjnych – oto typ obrazów często serwowanych widzom. Mają one charakter zwykłego szantażu emocjonalnego, więc potencjalni adresaci znikają, zanim w ogóle zacznie się do nich mówić. W tej sytuacji ruchy ekologicznie coraz częściej sięgają po pomoc artystów. „Sztuka jest potrzebna aktywistom i ekologom jako pewien typ wrażliwości, propozycja innego języka, który nie oskarża, za to może dotknąć” – mówi Bożek. Nie jest ona na tyle ekspansywna, żeby kogoś wystraszyć, i pomaga ekolo- gicznym organizacjom zdjąć z siebie odium ekstremizmu. Ze sztuką ekologiczną zwykło się łączyć każdą pracę podejmującą temat natury lub dosłownie – stosującą naturalne materiały, takie jak rośliny, korę i ziemię. Nic bardziej mylnego – ani korzenioplastyka nie jest przykładem recyclingu, ani Kuropatwy Chełmońskiego przejawem zaangażowania w ochronę dzikich ptaków. Problem polega na tym, że praca ekologiczna i nie-ekologiczna mogą wyglądać tak samo. Kryterium odnajdujemy jedynie w intencji artysty. Najczęstszą formą jego zaangażowania w ekologię są społeczne akcje i happeningi, których wartość polega na budowaniu wspólnoty. Na końcu nie zostaje nam nawet żaden obiekt do oglądania. Nurt eko sztuki rośnie w siłę. Nie jest jednak bardzo medialny i nie doczekał się jeszcze poważnej retrospektywy. W Londynie powstała pierwsza galeria promująca zieloną sztukę, otwierają się nowe rezydencje artystyczne, w ramach których zaproszeni artyści przygotowują dzieła lub programy edukacyjne dla mieszkańców okolicy. Z bliższych nam przykładów: ekosystem Morza Bałtyckiego został doceniony za sprawą projektu fińskiego miasta Turku. W ramach ArtArchipelago artyści i naukowcy zajęli się badaniem, ochroną i promocją wysp otaczających ich miasto. W efekcie powstało złożone kuratorskie przedsięwzięcie – wystawa, którą trzeba zwiedzać z łodzi. Spirala Kiedy Robert Smithson w 1970 roku usypywał Spiralną Groblę (Spiral Jetty) nie mógł sądzić, że po latach zostanie ona uznana przez zielonych aktywistów za jedną z pierwszych ekologicznych wypowiedzi w sztuce. Żeby ukształtować skalną groblę w kształcie spirali i zabezpieczyć ją przed spekulacjami marszandów, Smithson wydzierżawił na dwadzieścia lat brzeg i kawałek akwenu Wielkiego Jeziora Słonego w stanie Utah. Jego praca jest jednak nie tyle wypowiedzią o związku człowieka z naturą, ile krytyką instytucji sztuki. Prace Smithsona i Longa w sposób oczywisty są niezaangażowane w ekologię. Możliwe, że gdyby powstały teraz, zostałyby wpisane w katalog refleksji nad globalnym ociepleniem, kwaśnymi deszczami czy emisją dwutlenku węgla. Obydwaj artyści po prostu wykorzystują ziemię jako tworzywo lub temat do refleksji. Żaden nie wnosi o zmianę społeczną, żaden nie wzywa do aktywizmu. Prace Smithsona i Longa wzbudzają sympatię zielonych jako pierwsze, które w sposób spektakularny podjęły refleksję nad Budując swoją rzeźbę na odludziu, ziemią – twórczym żywiołem, nad Smithson chciał uciec od ukształtowa- którym nie sposób zapanować, ale nych reguł rynku, na którym dzieło, którego potencjał można wykorzystać kiedy zostaje ukończone, wędruje z rąk w pracy artystycznej. do rąk kolekcjonerów i bezpowrotnie traci swój związek z rzeczywistością. Atol Usypanych kamieni nie da się kupić. U wybrzeży Meksyku, na wyspie Co więcej, nigdy nie zastygną one Clipperton, której powierzchnia w skończonej formie: kształt spirali wynosi sześć kilometrów kwadratozależy od naturalnych procesów, nad wych, spotka się wkrótce dwudziektórymi artysta nie ma kontroli. Za- stu dwóch artystów i naukowców. warte w wodzie minerały nierówno- Ich ruch na wyspie – rysunek, który miernie zabarwiają kamienie, a spirala stworzą – będzie można śledzić na żyjest widoczna tylko wtedy, kiedy po- wo w internecie. Clipperton to atol – Ani korzenioplastyka nie jest przykładem recyclingu, ani Kuropatwy Chełmońskiego przejawem zaangażowania w ochronę dzikich ptaków ziom wody jest niższy niż cztery stopy. Godziny zwiedzania, czyli spacerowania po grobli, wyznaczają więc pory roku, a nie godziny otwarcia muzeum. Richard Long, brytyjski artysta, który uznał praktyki Smithsona za zbyt inwazyjne, w ramach uprawianego przez siebie land artu po prostu chodził, a trasy swoich spacerów zaznaczał na mapie. Te rysunki, rozchodzące się w linie, okręgi i zygzaki, jak również jego obecność w przestrzeni i czasie, były jego wypowiedzą w sztuce. Jest to dla nas intuicyjnie zrozumiałe, odkąd prawie każdy z nas chodzi z telefonem-GPS-em w kieszeni. Łatwo możemy sobie wyobrazić abstrakcyjne kompozycje na naszych ekranach. zamknięta laguna mająca kształt pierścienia. Jej obwód wynosi jedenaście kilometrów, a w środku znajduje się dziewięćdziesięciometrowa, oceaniczna głębina. Celem wyprawy The Clipperton Project (TCP) jest zbadanie ekosystemu wyspy i twórcza interakcja uczestników. Z początku brzmi to jak koszmarny sen o zesłaniu więźniów na wyspę pozbawioną roślinności i dostępu do słodkiej wody, na której towarzysze nie będą mogli ukryć się przed swoim własnym wzrokiem. Ekologiczna wyprawa może się przecież zamienić w wariację na temat eksperymentu Phillipa Zimbardo. Odkrytą naturą będzie wtedy tylko ta ludzka. 63 64 Smithson usypał groblę, na której mógłby kontemplować naturę. Dosłownie wydzierżawił ziemię i ukształtował ją według swojej inwencji. TCP znalazło istniejącą już „groblę”, żeby poddać się jej rygorowi, z właściwym nam współcześnie technologicznym uzbrojeniem. Tym, co łączy Smithsona i TCP, jest marzenie o dziewiczym miejscu i jego nienaruszonej przyrodzie. Czy propozycja współdziałania artysty i naukowca na rzecz zmiany społecznej nie jest kolejną utopią? Wyspa-atol świetnie nadawałyby się na scenerię opowieści o środowiskach i społeczeństwach idealnych. Między artystą i naukowcem istnieje przecież podstawowa różnica w używanym przez nich języku. Dzieli ich też przepaść w kwestii zaufania społecznego: o ile naukowiec jest zobowiązany przekazywać odkrytą przez siebie prawdę, o tyle na artystę wykonującego badania i podającego ich wyniki w swojej pracy pada cień oskarżenia o twórczą fantazję. Artyści i naukowcy, którzy chcą dać się uwięzić wyspie, stanowią dosłowny znak zbliżenia sztuki współczesnej i nauki. Według TCP rolą artysty w tym duecie miałaby być twórcza komunikacja problemów postawionych przez naukowców. Bez niej naukowe dane, dotyczące zmiany klimatycznej i zanieczyszczenia środowiska, są bezużyteczne. A „sztuka musi być społeczna, żeby w ogóle być sztuką” – mówi Jon Bonfiglio, szef TCP. Rospuda Raczej nie ma szans na to, żeby zbadany na Clipperton ekosystem wpłynął na nasze merytoryczne dyskusje o gazie łupkowym lub ochronie Jeziorka Czerniakowskiego w Warszawie. Wywołuje nas jednak do odpowiedzi na pytanie: w jaki sposób polski artysta może komunikować kwestie związane z ekologią? Weźmy najgłośniejszy sukces ekologów z ostatnich lat – Rospudę. Wśród najważniejszych sygnatariuszy apelu artystów w obronie słynnej doliny koło Augustowa nie było plastyków: malarzy, rzeźbiarzy, performerów. Polską opinię publiczną kształtuje autorytet pisarzy, aktorów, dziennikarzy, a nawet sportowców. Uznaje się ich za ludzi przenikliwie obserwujących rzeczywistość, wyraźnie stawiających diagnozę naszym czasom lub – w przypadku sportowców – ludzi po prostu bliskich społeczeństwu. Plastykom przypisuje się z kolei mniejszy kaliber rozsądku, więc ich nazwiska nie firmują tak często ogólnopolskich inicjatyw społecznych. W rzeczywistości artyści zabierają głos w kwestiach ekologicznych jako organizatorzy warsztatów lub happeningów. Te ostatnie stanowią już zresztą standardowy typ wypowiedzi społecznej. Nazywa się nimi chociażby elementy manifestacji i wystąpienia uczniów w szkole. Happening oznacza tyle co publiczne, nieoczy- zagrożony wycinką fragment jednego z himalajskich lasów. Nakłaniały ludzi, by trójkami obejmowali drzewa, chroniąc je w ten sposób własnym ciałem przed wycięciem. W Warszawie i Poznaniu przechodnie ustawiali się w kolejce do parkowych drzew. Czekając na swój uścisk, dostawali ulotki informujące o potrzebie sadzenia drzew oraz innych elementach programu Święta Drzewa, akcji prowadzonej przez Klub Gaja. Akcja Szostały pokazuje, w jaki sposób forma społecznego aktywizmu (Chipko) zostaje zaadaptowana do wypowiedzi artystycznej (Treehuggers), żeby znów zyskać swój społeczny wymiar (ochrona drzew w Polsce). Wraz z tą przemianą traci swój pazur: akcja społecznej niezgody w Indiach, która wiązała się z narażeniem ciała na agresję drwali i policji, która miała dopilnować Działanie artysty polega na komunikowaniu się z widzem. Skromna to rola, ale wielu chętnie i szczerze ją odgrywa wiste wystąpienie, którego celem jest wyraźna deklaracja światopoglądowa, odbywające się w określonej scenerii i ustalonym czasie. Kiedyś domena artystów, dziś zwykłe narzędzie wypowiedzi. Czy aktywista, który organizuje happening, jest artystą? Niekoniecznie. Czy artysta, który realizuje swój projekt popierając ekologiczne inicjatywy, jest aktywistą? Tak. wycinki, powtórzona w europejskich krajach była już tylko spokojną, pozytywną, żeby nie powiedzieć: piknikową manifestacją. „Sztuka jest tylko elementem procesu edukacji” – mówi Jacek Bożek, który jasno ustanawia hierarchię wartości: celem jest zmiana społeczna, pomoc środowisku. Artysta i jego praca są tylko pewnym narzędziem. Edukacja Tego typu akcje i happeningi, chociaż nie należą do głównego nurtu trendów artystycznych, mogą zwiększać skuteczność organizowania środków na ochronę środowiska i praw zwierząt. Wkładem artysty jest jego warsztat, jego narzędzia ekspresji i umiejętność wpływania na emocje widzów, tworzenia inspirujących sytuacji: poprzez dobry scenariusz, dobrą scenografię, dobrą grę aktorską, dobrą rzeźbę w przestrzeni. Jego działanie polega na komunikowaniu się z widzem. Skromna to rola, ale wielu chętnie i szczerze ją odgrywa. Rzeźbiarz Wiktor Szostało jest współautorem akcji Ruchu Obrońców Drzew zatytułowanej Treehuggers. Wiklinowe rzeźby przytulały się do pni drzew w Wilkowicach (2006), w parku przed Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie (2006) i Muzeum Narodowym w Poznaniu (2008). Akcja Szostały oraz podobne przedsięwzięcia organizowane w Austrii, Anglii i USA odwołują się do społecznego ruchu kobiet indyjskich Chipko. W ramach pokojowych protestów kobiety obroniły Złoty wiek Kolejna akcja Klubu Gaja, pod hasłem „Zbieraj makulaturę, ratuj konia”, skierowana była do szkół. Wszystkie pieniądze, które dana placówka uzyskała z zebranej przez uczniów makulatury, przeznaczano na wykup konia skazanego na ubój. Szkoła, która zebrała najwięcej środków, w nagrodę budowała z artystą rzeźbę Pegaza, a uratowany koń był zatrudniany przy terapii dzieci upośledzonych. Artystyczny establishment nie ceni najwyżej ekologicznej sztuki. Dyskwalifikuje ją najczęściej za edukacyjny charakter i dosłowność. Marginalne miejsce ekologii w sztuce może też wynikać z pozycji, jaką zajmuje zielona problematyka w polskim życiu politycznym. Jak twierdzi Adam Ostolski, autor Krótkiego kursu historii ruchu ekologicznego w Polsce, ekologia utraciła swoje znaczenie po mocnej dekadzie ekologów w latach 1985-1995. Minęły złote czasy, w których zieloni eksperci uczestniczyli w rozmowach przy Okrągłym Stole i doprowadzili do zamknięcia niemal ukończonej elektrowni atomowej w Żarnowcu (1989). Fakt, że zielone stronnictwa nie weszły do sejmu po pierwszych wolnych wyborach, zaprzepaścił – zdaniem Ostolskiego – szansę na stworzenie politycznej siły przebicia. Ekologia pozostała terenem działań organizacji pozarządowych. W przedwyborczym wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” Maciej Muskat, prezes Greenpeace Polska stwierdza, że podejście polityków do ekologii jest nierzetelne, nieoparte na rzeczowych postanowieniach. To z kolei uaktywnia artystów, pracujących na rzecz środowiskowych zmian. Pozostaje wrażenie, że ekologia jest tematem lokalnym, nie zaś problemem na skalę państwową. Marketing Prace Smithsona i Longa uwrażliwiają na kwestie natury, ale w sposób estetyczny. To rysunek na mapie, to porosty na kamieniach mamy oglądać. Żaden z tych artystów nie porusza kwestii ochrony natury jako problemu odpowiedzialności społecznej, co z kolei jest najistotniejsze dla sztuki ekologicznej tworzonej aktualnie, np. w ramach takich projektów jak ArtArchipelago czy TCP. Artysta staje się specjalistą wal „Przetwory”, są bardzo wartościowe.) Z drugiej, strony sztuka – odkąd zaczęła płynąć szerokim nurtem kultury popularnej – może posłużyć jako od twórczej komunikacji. Sam ma potrzebę bycia użytecznym – dla wielu artystów wybór zaangażowania się w ekologię jest wyborem etycznym i bezinteresownym – a społeczeństwo potrafi z tego skorzystać. Polskie wykonanie Treehuggers czy akcja „Zbieraj makulaturę, ratuj konia” to tylko przykłady pragmatycznego podejścia do pracy artysty. Pozytywne skutki współpracy artysty z inicjatywami ekologicznymi są niekwestionowane, a być może nawet niedocenione. Ocenia się je w skali lokalnej: liczą się tu nowi, świadomi konsumenci energii, zwolennicy praw zwierząt czy sygnatariusze kolejnych petycji. To jest z definicji niemedialne, dlatego sztuka ekologiczna nie doczeka się pewnie wielkiej sławy w Polsce. Działalność artystyczna związana z ekologią wzbudza pewne wątpliwości. Z jednej strony, kiedy sztuka, przywilej mieszkańców dużych miast, zaczyna być proekologiczna i niemal biodegradowalna, wkracza w rejony lifestylowych wyborów i łatwo ulega spłyceniu. (Chociaż, oczywiście, inicjatywy związane np. z ekologicznym projektowaniem, jak warszawski festi- narzędzie niemal każdej inicjatywy kulturalnej, społecznej, komercyjnej czy politycznej. Staje się bardzo wyrafinowaną formą marketingu, co może prowadzić do umniejszenia jej wartości merytorycznej czy artystycznej. Cennym pozostaje zaangażowanie społeczne.■ Katarzyna Kucharska (1986) jest historyczką sztuki. Współpracuje z Fundacją Archeologia Fotografii i Fundacją Galerii Foksal. Redaktorka działu „Kultura”. Olga Micińska (1986) jest dyplomantką na Wydziale Rzeźby warszawskiej ASP. Pracuje w drewnie. Współpracuje z dziecięcym Klubem Koko oraz międzynarodowym The Clipperton Project. 65 LEK KSIĄŻKI, KTÓRE NAS SZUKAJĄ Igor Newerly Wzgórze Błękitnego Snu 66 Ewa Teleżyńska Igor Newerly – co za biografia! Polak, którego dziadek był Czechem, a ojciec Rosjaninem; wnuk wielkiego łowczego cara Mikołaja II z Białowieży, chłopiec pamiętający wizytę władcy; działacz Komsomołu w Rosji, skazany za działalność kontrrewolucyjną, w trakcie zsyłki uciekający do Polski; sekretarz i bliski współpracownik Janusza Korczaka, wieloletni redaktor „Małego Przeglądu”; więzień obozów koncentracyjnych, Sprawiedliwy wśród Narodów Świata; zapalony turysta bez nogi (stracił ją w dzieciństwie), pedagog i działacz społeczny; wreszcie pisarz – od socjalistycznej Pamiątki z celulozy po wydaną w podziemiu autobiografię Zostało z uczty bogów. Ale nie o nim miałam pisać, tylko o Wzgórzu… Powieść-epopeja. Powieść o archetypie mężczyzny; o zmaganiu człowieka z naturą, oswajaniu jej, nabieraniu wzajemnego szacunku i zawieraniu z nią przyjaźni. Powieść o realizowaniu kolejnych wymagań stawianych samemu sobie, o wewnętrznej dys- cyplinie, o umiejętności działania w trudnych i niesprzyjających okolicznościach, o radości płynącej z ciągłego uczenia się, zdobywania nowych doświadczeń i umiejętności. Wielka pochwała pracy rąk własnych, satysfakcji płynącej z samodzielnego tworzenia i budowania. I wreszcie – historia wyśnionej i spełnionej miłości. Bajka? Być może, ale oparta na faktach. Bohaterem jest polski zesłaniec, Bronisław Najdarowski – członek organizacji bojowej PPS, po nieudanym zamachu na carskiego premiera Stołypina skazany na cztery lata katorgi, a następnie na dożywotnie osiedlenie na Syberii. Przez współtowarzyszy podejrzewany o zdradę. To niesłuszne oskarżenie ciągnąć się będzie za nim niemal przez całe życie. Najdarowski w czasie zesłania zostaje znakomitym myśliwym, poznaje piękno, niebezpieczeństwa i urok tajgi, dzięki ciężkiej pracy gromadzi majątek, zyskuje wielu wiernych przyjaciół, wreszcie buduje własny dom i zdobywa serce ukochanej kobiety. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości wraca z żoną do kraju. Przywiezione przez nich carskie ruble nadają się tylko do wytapetowania ścian. Zaczynają więc od początku. Tak skrótowo przedstawiona fabuła dalece nie oddaje uroku tej książki, choć może zachęci Was do czytania. Wzgórze Błękitnego Snu jest bowiem wtajemniczeniem. A może inaczej: jest to książka dla wtajemniczonych. Dla wiedzących, że można tak pisać – smakując polszczyznę, bez pośpiechu, pięknie. I dla umiejących czytać niespiesznie, z zachwytem. Jest to też książka o marzeniach, które dzięki silnej woli, determinacji i odrobinie szczęścia – może przypadku? – mogą się w życiu spełnić... ■ t W MIGRAJ Cœur de pirate Blonde Jagoda Woźniak Szanowni Państwo, Mam przyjemność przedstawić Państwu osobę intrygującą. Od wczesnych lat kształciła ona swój słuch muzyczny, przebierając palcami po klawiaturze pianina. Jako nastoletnia dziewczyna zaczęła występować na scenie. Gra na pianinie elektrycznym w zespole Bonjour Brumaire pozwoliła jej połączyć role muzyka, piosenkarki i autorki tekstów piosenek. W wieku 19 lat wydała debiutancką płytę Cœur de pirate (2008), zdumiewając nie tylko rodzimy Quebec, ale także najbardziej oddalone kąty Europy. Współpraca z Jayem Malinowskim, piosenkarzem zespołu Bedouin Soundclash, pokazała krytykanckiej części publiczności, a także „starym wyjadaczom” scenicznym, że z tą dziewczyną trzeba się liczyć. Wspólnie wydany album, Armistice (2011), stanowił jedynie początek kariery artystki. Zaledwie w dziewięć miesięcy po nagraniu krążka z Malinowskim, świat ujrzał drugą, doskonałą płytę piosenkarki. Szanowni Państwo, pozwolę sobie dziś powiedzieć kilka słów o Béatrice Martin, pseudonim sceniczny Cœur de pirate, i jej najnowszej płycie Blonde (2011). Blonde nie jest krążkiem, który można przesłuchać od końca do początku lub przeskakując z piosenki na pio- senkę w sposób przypadkowy. Lève les voiles otwiera album w sposób całkowicie innowacyjny i bardzo odważny. Kto w dzisiejszych czasach rozpocząłby płytę indie-popową utworem odśpiewanym przez kościelny chór dziecięcy? Zagranie Martin wydaje się jednak bardzo sprytne. Quasi-sakralne uniesienie, wywołane przez chóralny wielogłos w pierwszym utworze, uspokaja pędzące myśli odbiorcy, dzięki czemu cała jego przenosi się na zmysł słuchu. Już od pierwszego utworu płyty jesteście Państwo skupieni na muzyce, Martin trzyma Was w ryzach i nie pozwala odejść aż do ostatniej minuty. Sztuką jest dziś zaistnieć w świecie muzycznym, śpiewając w języku innym niż angielski. Béatrice Martin to się udało, a ona sama mówi, że śpiewanie po francusku jest formą hołdu dla tego języka i sposobem na jego promowanie. Martin dumnie i wytrwale stawia opór angielszczyźnie i muszę Państwu wyznać, że bardzo ją za to szanuję. Wielu artystów francuskich zakłada, iż sam fakt śpiewania w ich ojczystym języku zrobi z ich utworów arcydzieła. Proszę wsłuchać się w muzykę Carli Bruni-Sarkozy czy w wybrane utwory Charlotte Gainsbourg. Cœur de pirate stara się pokazać, że same tylko delikatnie wyśpiewywane, francuskie słówka nie wystarczą do tego, by podbić serca odbiorców. Blonde jest na to dowodem. Płyta intryguje mieszanką stylów muzycznych (chóralnym, orkiestrowym, popowym), a język dodaje jej niebanalnego wydźwięku, tworząc muzyczno-lingwistyczną, spójną całość. Szanowni Państwo, dlaczego Blonde Cœur de pirate tak dobrze się słucha? Dlatego mianowicie, że ta płyta jest łagodna, ale zarazem odświeżająca. Słuchając np. Saint-Laurent czy Cap Diament, mam przed oczami dziewczynkę uczesaną w dwa kucyki, biegnącą przez kwiecistą łąkę – łąkę, która napawa beztroską. Cœur de pirate oferuje Państwu niezwykle wdzięczną muzykę, która – w przeciwieństwie do wielu francuskich folkowych utworów – nie staje się po pewnym czasie strumieniem nudnych dźwięków. Golden Baby, z kolei, jest wytęsknionym utworem popowym w dobrym stylu. Piosenka jest mocno radiowa, acz nieoczywista dzięki partiom smyczkowym. Jej subtelnej melodyczności nie spłaszczy nawet wielokrotne odsłuchiwanie. Proszę Państwa, proszę pozwolić sobie na dużą przyjemność i posłuchać płyty Blonde. A Tobie, Cœur de pirate, merci! ■ 67 POZA EUROPĄ Przed zachodem słońca Paweł cywiński 68 W państwie, które znajduje się na krawędzi upadku, ludzie przeczuwają zbliżający się kryzys. Rozmowy na jego temat toczą się na bazarach i uczelniach, przy stołach obiadowych i w studiach telewizyjnych, na zebraniach organizacji humanitarnych i zarządów wielkich korporacji. Wszak wraz z upadkiem wielu straci wszystko, co posiada, a przed innymi otworzą się szanse, o jakich do tej pory mogli tylko pomarzyć. Upadek jest procesem, który można przewidzieć wiele miesięcy wcześniej. Często nie wiadomo kiedy, lecz wiadomo, że to czy inne państwo, prędzej czy później, znajdzie się na krawędzi. Tygodnie powolnego rozkładu zamieniają się w miesiące. Stołeczna władza jest coraz bardziej pozbawiana wpływów, traci monopol na stosowanie siły, dysponowanie surowcami, egzekwowanie prawa. U pałacowych dostojników, którzy doskonale zdają sobie sprawę z tego, że król jest nagi, zanikają resztki morale. Spędzając godziny na przygotowywaniu prywatnych spiżarni, przyspieszają oni nadejście dnia własnego upadku. Z kolei w siłę rosną lokalni konkurenci: opozycjoniści, bandyci, reformatorzy oraz łajdacy. Gotowych do przejęcia choćby fragmentu schedy po rządzących znajdzie się wielu. A wtedy wystarczy iskra: sfałszowane wybory, polityczna plotka, aroganckie morderstwo, zamach stanu bądź trzęsienie ziemi. Nadejdzie cięzcy staną się zdolni do wieloletniej obrony nowo zdobytych rubieży. Kiedy zaś poczują już realną władzę, brak lojalności wobec ich idei i interesów będzie karany okrutnie, po horyzont rozciągną się spalone ziemie, w niebo wzniesie się krzyk gwałconych i zabijanych. Odmieni się również elita – służący staremu porządkowi kapłani, dziennikarze, policjanci i sędziowie zbiegną, zostaną przekupieni lub zamordowani. Konstytucje i Święte Księgi stracą na wartości, zyskają maczety i nieśmiertelne AK-47. Apogeum upadku zwróci na dany kraj uwagę organizacji humanitarnych. Zaczną się masowe zbiórki pieniędzy dzień, w którym na siódmej stronie naszych gazet pojawi się krótka notka o Sierra Leone, Demokratycznej Republice Kongo czy Tadżykistanie. Gdzieś tam, w dalekim świecie, następna stolica przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie. Czas maczety Za upadkiem podążają zazwyczaj wojna domowa i rozbicie wewnętrzne. Instytucje państwowe przestają funkcjonować, nastaje chaos, wraz z nim – anarchia. To jest czas ludzi cwanych – mogą oni ubić interes swojego życia, ale mogą też to życie stracić. Bo gdy skończy się bratobójcza walka i opadnie kurz, objawi się naszym oczom zmieniona hierarchia, narodzi się nowa definicja sprawiedliwości, nowe nazwiska zaczną wzbudzać powszechny strach lub podziw. Dotychczasowe mapy wpływów trzeba będzie skorygować, państwo obudzi się rozczłonkowane, lokalni zwy- Somalia (państwo w stanie całkowitego rozpadu) Państwa upadłe Państwa na granicy upadku Pozostałe państwa w krajach bogatej Północy oraz naukowe debaty nad sposobami odbudowy dysfunkcjonalnych struktur. Jeszcze przed pierwszymi transportami niezbędnych produktów, do upadłych stolic dotrą reporterzy w kuloodpornych kamizelkach i zwarte szeregi rezydentów wywiadów z całego świata. Wśród uważnych czytelników czołowych gazet nazwa upadłego państwa przestanie być nic niemówiącym hasłem. Jednakże wiele to nie zmieni. Proces podnoszenia się po upadku to zadanie na lata mozolnej służby lokalnych patriotów i wysłanników organizacji międzynarodowych. Zadanie często heroiczne – wymagające prowadzenia Czarne dziury na mapie stwarzają idealne warunki do tego, by się szybko wzbogacić o władzę oraz wielu innych skomplikowanych operacji rozwojowych. Z dnia na dzień Choć w dobie kryzysu państwo upadłe przestaje przypominać którekolwiek spośród państw, jakie znamy, to nadal żyją w nim jego obywatele, zwykli ludzie. Wraz ze świtem otwierają oni negocjacji pomiędzy stronami, ustabi- swoje sklepiki, kogoś kochają, z kimś lizowania sytuacji militarnej, naprawy się kłócą, raz głodują, innym razem są struktur państwowych, kształcenia syci, a wieczorami za pośrednictwem elit urzędniczych, reformowania ca- satelity oglądają tasiemce pokazujące łych gałęzi ekonomicznych oraz spo- obrazki z lepszego świata. Życie w tałecznych, powołania i nadzorowania kim państwie, choć pozbawione gwatrybunałów rozliczających zbrodnie rancji dotrwania do zachodu słońca, poprzedniego systemu i okresu walk toczy się z dnia na dzień. I to ono jest 69 Źródło: The Failed States Index 2011 – Foreign Policy i Found for Peace 70 najważniejsze, na nim także powinny się skupiać oczy świata. Choć nasze doświadczenie bywa w takich przypadkach ślepe, bo czy ktokolwiek z nas wie, jak to jest być obywatelem upadłego państwa? Jeżeli nie stać cię na prywatną szkołę, to twoje dzieci nigdy nie nauczą się płynnie czytać i liczyć. Upadłe państwo, nie będąc w stanie zapewnić darmowej edukacji na podstawowym poziomie, skazuje kolejne pokolenia swoich obywateli na zacofanie. Jeżeli mimo wszystko możesz sobie pozwolić na opłacenie czesnego, musisz też znaleźć pieniądze na ochronę. W innym wypadku twoje dziecko może paść łupem porywaczy. Jeżeli w całym regionie są tylko dwa działające szpitale, to zwykła grypa żołądkowa może uśmiercić ciebie i całą twoją rodzinę. Wasze przeżycie nie zależy wyłącznie od tego, czy masz za co zdobyć lekarstwa, ale również od tego, czy droga do najbliższego lekarza jest przejezdna, czy organizacje humanitarne zdążyły dostarczyć leki, czy lekarz jest bardziej wierny przysiędze Hipokratesa niż grubej kopercie. Jeżeli ta jedyna przejezdna droga do szpitala została zasypana błotną lawiną, most rozerwała potężna mina-pułapka, a pobliskie świątynie i miejsca kultu spalono, to nie ma co czekać na ich odbudowę. Jeżeli chcesz nadal korzystać z infrastruktury, to zadbać o nią musisz sam. I za własne pieniądze. Jednakże na upadłości da się też zarobić. rego prawie każdy w tej części kontynentu jest uzależniony, drogie towary z krajów Zatoki Perskiej. Tędy też przemyca się w głąb kontynentu broń. Oprócz ciężarówek drogą sunęły sznury nowoczesnych i luksusowych samochodów terenowych. W Somalilandzie, kraju, którego nie znajdziemy na żadnej mapie, który powstał na gruzach permanentnie upadłej Somalii, jest wielu, których stać na takie podróżowanie. Bo czarne dziury na mapie stwarzają idealne warunki do Istnieją potężne siły zainteresowane utrzymaniem niektórych państw na poziomie upadłości *** Życie w państwie upadłym wymaga od obywatela heroicznej zaradności. Musi on przejąć wiele funkcji należących zazwyczaj do machiny społecznej, państwowych instytucji i armii urzędników. Nie może już liczyć na sędziego, policjanta, lekarza, nauczyciela, pracownika elektrowni czy kierowcę cysterny. Szansa na przetrwanie oraz dobrobyt zależy wyłącznie od umiejętności zorganizowania swojego najbliższego otoczenia. A pozorna wolność, nosząca często znamiona anarchii, mimo wszystko daje mu sporo możliwości wpływania na otaczającą go rzeczywistość. Pojęcie obywatelskości nabiera w takich państwach nowego znaczenia. Zaradni sobie poradzą, reszta upadnie razem z państwem. Warto o tych słabszych pamiętać, rozważając, komu i jak pomóc lub gdzie wpłacić swój coroczny jeden procent. Warto też o nich pamiętać w czasie zakupów niewiadomego pochodzenia diamentów przeznaczonych na zaręczynowy pierścionek, elektroniki od marek niebiorących odpowiedzialności za podwykonawców czy wspierania organizacji humanitarnych współpracujących przy budowie studni z koncernami naftowymi. Bo, wbrew pozorom, każdy z nas posiada niewielki wpływ na losy tych ludzi i ich państw. Mimo że nasza ignorancja i niewiedza bywają potężniejsze od naszych możliwości. I dopóki dysponujemy choćby najmniejszym wpływem oraz najskromniejszymi możliwościami, dopóty w pewnym stopniu pozostajemyrównież współodpowiedzialni. ■ tego, by się szybko wzbogacić. Wystarczy tylko trochę obrotności. Nic dziwnego, że na tej drodze ruch jest spory. Podobne ożywienie pamiętam z olbrzymiego bazaru przemytników, znajdującego się pomiędzy Peszawarem a afgańską granicą. Można tam było kupić wszystko – elektronikę, broń, opium, biżuterię, osła, śmierć wroga. Bazar ten pełen był przedsiębiorców, jednych było stać na inwestycje w towar, innych na zakup tego towaru. Interes kręcił się bez państwowej kurateli. W dużo większej mierze niż zwykli obywatele, na upadłości zyskują wielW cieniu upadłości cy gracze. Trzeba być świadomym, że Kilka lat temu przemierzałem pustyn- istnieją potężne siły zainteresowaną drogę pomiędzy etiopskim Hare- ne utrzymaniem niektórych państw rem a stolicą samozwańczej republi- na poziomie upadłości. Czasem mają ki Somalilandu, Hargeisą. Następnie one twarze korporacji wydobywająpojechałem nią do Berbery, jednego cych niezbędny do produkcji zminiaz trzech wielkich portów używanych turyzowanej elektroniki tantal, czaprzez etiopskich przedsiębiorców. Ta sem lokalnych polityków i prezesów stosunkowo niewielka droga jest dziś banków współpracujących przy prajednym z najważniejszych szlaków niu milionowych okupów za porwane handlowych Rogu Afryki. To dzięki przez piratów statki, innym razem jest niej możliwe jest zaopatrzenie afry- to twarz imperialnych rządów mogą- Paweł Cywiński (1987) kańskich sklepów w chińską tandetę, cych w ten sposób lepiej kontrolować jest redaktorem działu „Poza Europą”, orientalistą, kulturoznawcą, podróżnikiem. bukiety narkotycznego czatu, od któ- czarną strefę. Czarne dziury na mapie Z Robertem Kłosowiczem rozmawia Paweł Cywiński ilustracje: EWA SMYK Sierra Leone pod panowaniem brytyjskim było państwem trzy razy bogatszym niż ówczesne Indie. Dzisiaj Indie są sto trzydzieści razy bogatsze niż Sierra Leone. To oczywiście tylko zabawa w statystykę, niemniej obrazuje ona również, że niektóre państwa nie tyle stanęły w miejscu, ile wręcz cofnęły się do czasów przedkolonialnych. „Państwa upadłe” – piękne sformułowanie, nie powstydziłby się go żaden romantyczny poeta. A tu niespodzianka: termin ten jest używany przez wielu badaczy stosunków międzynarodowych i po raz pierwszy pojawił się w magazynie „Foreign Policy” dwie dekady temu. Przez pierwszych dziesięć lat posługiwano się nim jednak wyłącznie w kręgach akademickich. Cóż takiego się stało, że przedostał się do kultury popularnej i zaczął rozpalać wyobraźnię dziennikarzy oraz reporterów? Po atakach terrorystycznych na World Trade Center i Pentagon uwaga zachodniego świata zogniskowała się na zjawisku terroryzmu. Zaczęto zwracać większą uwagę na problem państw dysfunkcyjnych, ponieważ – jak się okazało – niejednokrotnie oferowały one terrorystom sprzyjające warunki do funkcjonowania. Dopiero wówczas nazwa failed states zadomowiła się w języku publicystyki i polityki. Czy to znaczy, że 11 września zmienił zachodni sposób postrzegania najmniej „wyjściowych” części globu? Problem państw upadłych traktowano jako regionalny i niszowy. Każdy wiedział, że są na świecie miejsca, w których ciągle toczą się konflikty i w których występują permanentne kryzysy humanitarne. Zjawisk tych nie łączono jednak bezpośrednio z bezpieczeństwem międzynarodowym. No, chyba że we wspomnianych krajach występowały surowce strategiczne… Po 11 września nagle okazało się, że czarnych dziur na mapie nie można pozostawiać samym sobie. Stany Zjednoczone przekonały się o tym wyjątkowo boleśnie. Cóż z tego, że miały plany i technologie budowania tarczy antyrakietowej, osłaniającej je przed atakiem ze strony mocarstw nuklearnych, skoro do zadania ciosu wystarczyła niewielka grupa ludzi, których życie zostało zdeterminowane przez fanatyczny ruch religijny? Jeżeli jakiegoś człowieka wyciągnięto z nędzy, je- żeli nie mając pracy ani perspektyw na przyszłość, stał się członkiem wspólnoty, która przywróciła mu godność, dała poczucie misji i możliwość zaistnienia – to pójdzie on do metra i się wysadzi. Nie ma tarczy, która by przed tym chroniła. Czy to nie jest zbyt prosta paralela: grupy terrorystyczne – państwa upadłe? Oczywiście, zagadnienie jest dużo bardziej złożone. Wielu terrorystów rekrutuje się wszak spośród osób wykształconych lub nawet urodzonych na Zachodzie. Jest jednak faktem, że dopiero grupy terrorystyczne zwróciły uwagę świata zachodniego na problem państw upadłych. Ulokowanie struktur organizacji terrorystycznych w tych krajach umożliwiło im tworzenie obozów rekrutacyjnych i szkoleniowych. W państwach upadłych istnieje stosunkowo niewielkie ryzyko ingerencji w poczynania wspomnianych podmiotów ze strony rządzących. Legalna władza, nawet jeśli istnieje, nie potrafi wyegzekwować swojego zwierzchnictwa. Przykładowo, Al-Kaida przez wiele lat pozostawała poza kontrolą rządzących w Afganistanie talibów 71 72 i bez przeszkód rozwinęła sieć obozów rekrutacyjnych i szkoleniowych. Przyjmuje się, że w latach 1996-2001 przeszkolenie w tych obozach odbyło około dwudziestu tysięcy terrorystów. Warto jednak pamiętać, że państwa, o których mówimy, mimo że upadłe, nadal zachowują formalnoprawne zewnętrzne atrybuty suwerenności. W związku z tym, zgodnie z prawem międzynarodowym, mogą przeciwstawiać się ingerencji ze strony międzynarodowej społeczności. Swoim pytaniem dotknął pan jeszcze jednej istotnej kwestii. Początkowo, gdy termin dopiero pojawiał się w szerszym obiegu, wielu publicystów i polityków mylnie go interpretowało i, co za tym idzie, niewłaściwie się nim posługiwało. Do grupy państw upadłych – czyli państw ogarniętych chaosem, w których rząd nie spełnia swoich podstawowych funkcji wobec społeczeństwa i nie kontroluje własnych granic – zaczęto też zaliczać państwa bandyckie (rogue states). Dopiero z czasem zwrócono uwagę na rozłączność zakresów znaczeniowych obydwu pojęć. Bo państwo wspierające terroryzm wcale nie musi być zarazem upadłe. Możemy zatem powiedzieć, że upadłość państwowa w pewnej mierze dotyczy również nas samych? W Narodowej Strategii Bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych z 2002 roku pojawiła się teza, w myśl której państwa upadłe stanowią dla USA większe zagrożenie niż silne państwa agresywne. Upadłość państwowa została również wymieniona w strategii unijnej, jako jedno z pięciu największych niebezpieczeństw, przed którymi stoi Europa – obok rozprzestrzeniania się broni masowego rażenia, konfliktów zbrojnych, terroryzmu oraz przestępczości zorganizowanej. Gdybyśmy jednak nie łączyli przestępczości zorganizowanej z państwami upadłymi, to jakie zagrożenie by one stanowiły? Każde spośród pięciu wymienionych wyżej zagrożeń może występować osobno, lecz problem państw upadłych polega na tym, że zdolne są one do łączenia ich ze sobą. Pamiętajmy, że to właśnie przez te kraje przepływa niekontrolowany strumień cennych surowców oraz pieniędzy finansujących mafie, przemyt broni, narkotyków i organizacje terrorystyczne. Funkcje państwa przejmują lokalni watażkowie, którzy za pomocą prywatnych armii kontrolują konkretne terytoria cji życia publicznego, nie są też w stanie opanowywać najbardziej istotnych konfliktów społecznych. Jakie to są funkcje? Po pierwsze, państwo musi zadbać o rozwój obywatela. Powinno mu też zapewnić podstawowe standardy socjalne, możliwość edukacji oraz prosperującą służbę zdrowia. Po drugie, musi zagwarantować obywatelowi bezpieczeństwo. Dlaczego państwa upadłe nie spełniają tak elementarnych funkcji? Na przykład dlatego, że rząd nie kontroluje całego terytorium kraju. Są nawet i takie przypadki, że jego władza nie sięga poza rogatki stolicy. A jeżeli nie kontroluje terytorium, to nie ma on możliwości zabezpieczenia ludnoSkąd wiadomo, które państwa są upadłe? ści. Tym samym traci monopol na stoPo zamachach terrorystycznych z 11 sowanie siły. Funkcje te przejmują lowrześnia pojawiły się fundusze i po- kalni watażkowie, którzy za pomocą wstała spora liczba think tanków ba- prywatnych armii kontrolują konkretdających to zagadnienie. Istnieją cztery ne terytoria, wydobywają na nich boznane rankingi państw upadłych. Naj- gactwa naturalne, terroryzują ludność bardziej prestiżowym jest Fund for Pe- i zdobywają pieniądze na finansowaace, który co roku publikuje swój ran- nie swoich celów. king w „Foreign Policy”. Jakie reakcje przewiduje w podobnych sytuacjach prawo międzynarodowe? Co bada się w takich rankingach? W rankingu Fund for Peace wymienio- W prawie międzynarodowym nie nych jest dwanaście współczynników występuje pojęcie „państwo upadłe”, upadłości, obejmujących kwestie spo- w związku z czym nie wiadomo, jak łeczne, polityczne, militarne i gospo- wspólnota międzynarodowa ma się darcze. W każdej kategorii przyznaje zachować w obliczu takiego problesię punkty, a ich suma pozwala określić mu. Prawo międzynarodowe w ogómiejsce danego państwa w rankingu. le nie przewiduje więc możliwości Od lat na pierwszym miejscu znajdu- upadku państwa w omawianej forje się szczególny przypadek – Somalia, mie. Państwo może upaść w konsepaństwo w stanie całkowitego rozkła- kwencji „przyłączenia”, „połączenia” du. Jej pozycja jest niezagrożona. bądź „rozpadu”. Brak zainteresowania klasycznego prawa międzynarodoweCo w takim razie powoduje, że postrzega- go kwestią upadku państw wiąże się my określone państwo jako upadłe? z tym, że służy ono do regulacji stoKażde państwo musi spełniać pewne sunków międzynarodowych, natofunkcje wobec swoich obywateli. Pań- miast konflikt w państwach upadłych stwa słabe nie tylko podejmują bardzo traktowany był do tej pory jako ich weniewielki zakres takich zobowiązań, wnętrzna sprawa. Tymczasem ich syale na dodatek nie są w stanie skutecz- tuacja stwarza rzeczywisty problem nie ich wypełniać. Z reguły nie po- dla stosunków międzynarodowych siadają silnego ośrodka władzy, który poprzez zagrożenie dla międzynaroprzeciwdziałałby procesom anarchiza- dowego pokoju i bezpieczeństwa. Mamy dwa precedensy. Pierwszy to Erytrea, która odłączyła się od Etiopii. Erytrejczycy mieli wielkie wsparcie wspólnoty międzynarodowej, zgodę władz etiopskich i uznano to za absolutny wyjątek. Rok temu mieliśmy z kolei do czynienia z podziałem Sudanu, co otworzyło drogę do dyskusji nad tym, czy wciąż powinniśmy kurczowo trzymać się zasady uti possidetis. W kolejce czekają Sahara Zachodnia, Darfur, Somaliland, mówi się o Cyrenajce… Być może najlepszą odpowiedzią społeczności międzynarodowej na problem, który sama stworzyła, byłaby po prostu rewizja sztucznie nakreślonych granic? Stanowiłoby to symboliczne zakończenie procesu kolonizacyjnego. W kwietniu 2010 na łamach magazynu „Foreign Policy” ukazał się artykuł pod znamiennym tytułem: Africa needs a new map. Problem polega jednak na tym, że wszyscy boją się tego kroku – bo może dojść do niewyobrażalnych wojen, masakr i czystek etnicznych. Z drugiej Weźmy Somalię – kraj, który rozpadł się na kilka członów. Najbardziej znanymi są Somaliland i Puntland. W 1991 roku Somaliland ogłosił niepodległość, która nie została uznana przez społeczność międzynarodową, mimo że kraj posiadał tradycję niepodległego państwa (w 1960 roku przez chwilkę był niepodległy i jako była kolonia brytyjska, zgodnie z rezolucją ONZ, połączył się w jedno państwo z Somalią Włoską). Po 1991 roku Somaliland zaczął regularnie przeprowadzać demokratyczne wybory parlamentarne, a z czasem i prezydenckie, ma własną konstytucję i prawodawstwo, zapewnia dostęp do edukacji, opieki medycznej, stabilność finansową i dużo większe bezpieczeństwo niż pozostałe części Somalii. Nic jednak nie zmieniło się w kwestii uznania niepodległości kraju przez społeczność międzynarodową. Państwa upadłe stanowią dla USA większe zagrożenie niż silne państwa agresywne powstawały one na bazie kolonii. Aby uniknąć wojen, przyjęto zasadę uti possidetis, warunkującą uzyskanie niepodległości nienaruszalnością granic kolonialnych. strony, obecny stan zamrożenia również się nie sprawdza. Ludy pokawałkowane przy pomocy nowych granic nawet po wielu pokoleniach nie stworzyły narodu Sudańczyków lub Kongijczyków. Cały czas toczą się w nich walMimo że państwa kolonialne często by- ki. Mało tego – kolonizatorzy wykonali wały sztucznymi tworami? jeszcze jedną okropną robotę, co doskoPodziały kolonialne nie respektowa- nale widać na przykładzie Tutsi i Hutu. ły kwestii etnicznych, religijnych czy językowych. To były po prostu kreski To znaczy? na mapie. W efekcie w Demokratycz- Niektóre władze kolonialne opieranej Republice Konga jest dwieście ję- ły się na rządach pośrednich, zwykle zyków, w Sudanie przed podziałem wybierając do tego celu plemiona mało było ich ponad sto. Z kolei duże lu- liczne i nie najsilniejsze. Wybrane ludy, jak na przykład właśnie Somali, dy uzależnione były od kolonizatorów były porozdzielane granicami kilku i posłusznie realizowały ich politykę, państw. Warto o tym pamiętać, gdy otrzymując w zamian uprzywilejowamówi się o niektórych dzisiejszych ną pozycję. W ten sposób obsadzono reprezentantów mniejszości na urzękonfliktach. dach kontrolujących większość. Gdy Dlaczego? Kiedy w wyniku procesu dekoloniza- Czy nie da się w jakiś sposób pozbyć kolonizatorzy odeszli, mniejszość nie cyjnego tworzyły się nowe państwa, prawnego dziedzictwa kolonializmu? miała szans na przetrwanie – w efekcie 73 pierwszych wolnych wyborów po okresie dekolonizacji do władzy dochodziła większość. Następnym jej krokiem było najczęściej zdławienie uprzywilejowanej przez lata mniejszości. 74 Chyba jednak nie można mieć pretensji do większości o to, że wygrała. Na tym polega demokracja – kto ma większość, ten ma władzę. W wielu krajach afrykańskich demokracja ma swój specyficzny, plemienny charakter – sprowadza się to do przedkładania lojalności klanowej nad państwową. Ludzie nie głosują na kandydata, który ma dobry program, ale na reprezentanta własnego klanu bądź plemienia. Bo ten reprezentant będzie lojalny wobec swoich – obsadzi ich w armii, na urzędach, wszędzie, gdzie tylko się da. Jest to najwyraźniej widoczne w państwach upadłych, ponieważ dostęp do władzy daje w nich możliwość preferencyjnego rozdzielania niewystarczającej dla wszystkich puli dóbr. Słabość elit nie pomaga w wyjściu ze stanu upadłości państwowej… W szczególności słabość powiązana z przekleństwem surowców naturalnych. Prosty przykład: jakiś koncern chce wydobywać ropę lub miedź w państwie upadłym. Do prezydenta jedzie przedstawiciel tej firmy i mówi: „Chcemy poczynić tutaj inwestycje”. Prezydent odpowiada: „Nie ma problemu. Oficjalnie płacicie 500 milionów dolarów za kontrakt, a nieoficjalnie – dodatkowe 50 milionów na to konto”. Jednakże w związku z faktem, że państwo jest upadłe, obszar, na którym znajdują się zasoby ropy czy miedzi, nie jest kontrolowany przez wojska prezydenta. W rzeczywistości rządzi tam jakiś lokalny watażka. Ten sam przedstawiciel jedzie więc do owego watażki i mówi, co chce wydobywać. Odpowiedź brzmi: „Nie ma sprawy, zapłaćcie mi 500 tysięcy dolarów”. Dodajmy, że watażka może zagwarantować pracownikom firmy realną ochronę, ponieważ to on kontroluje terytorium, nie zaś prezydent. Jaki jest zatem cel pertraktowania z państwem? Taki scenariusz może się sprawdzić lokalnie, ale na szczeblu globalnym natychmiast zostałoby to zauważone! Niekoniecznie. Czasami takie grupy świetnie radzą sobie w prowadzeniu handlu ze światem. Kto kupował diamenty w Sierra Leone? Jakoś ani w Amsterdamie, ani w Tel Awiwie, ani w Nowym Jorku nie wzdrygano się na myśl o tym, że są to tzw. krwawe diamenty. Biznes jest biznes. Problem został nagłośniony dopiero wtedy, kiedy okazało się, że Al-Kaida, której zamrożono bankowe aktywa, zajęła się handlem tymi kamieniami w Afryce i w ten sposób finansowała swoją działalność. Jak pan widzi, jest to proces bardzo złożony. Niestety, zazwyczaj zwraca się na niego uwagę dopiero wówczas, gdy wyleci w powietrze ambasada amerykańska w Tanzanii lub Kenii. Albo gdy okaże się, że Al-Kaida ma skądś pieniądze, mimo że jej konta zostały zamknięte. A co robi się, by wspierać rozwój lokalnych elit? Tego nie da się zrobić z dnia na dzień. Przecież kolonizatorzy nie kształcili elit, lecz wysyłali tam swoich ludzi. Kiedy zaś w końcu elity zaczęły powstawać, od razu przystąpiono do ich demoralizowania. Dwa lata temu leciałem samolotem z Republiki Środkowoafrykańskiej do Francji. Samolot ten kursował raz w tygodniu, a latali nim głównie przedstawiciele miejscowej elity, udający się na zakupy do Paryża. W ten sposób niewielka i wpływowa grupa ludzi będących u władzy została rozpieszczona i uzależniona od byłych kolonizatorów. Może jednak wsparcie mocarstwowego patrona może się czasem opłacić? To nie jest wsparcie. Państwa zachodnie nie ponoszą już takiej odpowiedzialności infrastrukturalnej jak za czasów kolonialnych. Sierra Leone pod panowaniem brytyjskim było państwem trzy razy bogatszym niż ówczesne Indie. Dzisiaj Indie są sto trzydzieści razy bogatsze niż Sierra Leone. To oczywiście tylko zabawa w statystykę, niemniej obrazuje ona również, że niektóre państwa afrykańskie nie tyle stanęły w miejscu, ile wręcz cofnęły się do czasów przedkolonialnych. dając wnikliwie poszczególne kraje, warto przyjrzeć się trzem innym wskaźnikom: korupcji (Transparency International), rozwoju (HDI) oraz konfliktów. W tych rankingach Etiopia To dosyć kontrowersyjna kolejność… Oczywiście, wszystko zależy od specyfiki konkretnego przypadku. Ale wchodzenie z pomocą humanitarną do kraju, który nie ma zagwarantowanej stabilizacji militarnej, zazwyczaj się nie sprawdza. Jest na to wiele przykładów, choć zazwyczaj głośno się o tym nie mówi. Przypomnijmy sobie czas, w którym do Somalii płynęła pomoc humanitarna na ogromną skalę. Nie trafiała ona jednak do potrzebującej nie ma zbyt dobrych notowań. Faktycznie, czasami wydaje się, że ludności, lecz była przechwytywana wskaźnik upadłości danego kraju nie przez bandy rozdzielające ją między odzwierciedla jego rzeczywistego sta- siebie. nu. Musimy więc rozróżniać szereg odcieni upadłości państwa. Somalia jest Może trzeba wysyłać jej więcej i lepiej ją inaczej upadła niż Czad, Sudan czy chronić? wspomniana Etiopia. Inna jest specy- Jeszcze raz podkreślam: wszystko zafika upadłości Afganistanu czy Iraku, leży od specyfiki przypadku. Pamięinna zaś – państw takich jak Kolumbia tajmy jednak, że z pomocą humanitarczy Haiti. ną i rozwojową nie można przesadzić. W niektórych regionach Etiopii tak W jaki sposób zabrać się za naprawianie długo i tak intensywnie pomagano państw upadłych? miejscowej ludności, że uzależniła się Przede wszystkim należy przywrócić ona od tej pomocy i zapomniała, w jaki w nich jedną władzę, co czasami może sposób sama powinna zapewniać sosprowadzać się do postawienia na naj- bie byt. Teraz trzeba na nowo uczyć ją silniejszego i wspierania go w utrzy- uprawy roli. Absurd! maniu kontroli nad państwem. Bo Może zamiast udzielania wsparcia często lepsza jest władza niedosko- w okresie cyklicznych kryzysów hunała niż żadna. Gdy jedna spośród manitarnych, lepiej jest wspierać rozstron konfliktu otrzymuje monopol wój ekonomiczny tych społeczności na stosowanie siły, ludzie przestają poprzez umożliwienie im eksportu być zakładnikami rywalizujących ze żywności do Unii Europejskiej. Dzisobą band. siejsze dotowanie żywności w Europie Gdy władza już istnieje, można za- wyklucza konkurencyjne warunki dla cząć wymuszać na niej niezbędne re- biednych państw Afryki. Warto mieć formy, na przykład poprzez stosowa- świadomość, że nasze bogactwo może nie sankcji bądź udzielanie wsparcia wynikać z tego, że ktoś nie jest dopuszfinansowego. Następnie, przy pomocy czany do stołu… ■ międzynarodowych instruktorów należy wyszkolić armię i starać się utrzy- Dr hab. Robert Kłosowicz (1965) mać w niej dyscyplinę. Trzeba również jest pracownikiem Instytutu Nauk Politycznych rozliczać rząd z jego wydatków, jak i Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu również od nowa budować struktury Jagiellońskiego. Specjalizuje się w badaniach zarządzania i miejsca pracy dla ludzi. nad problematyką międzynarodowych To powinno z czasem doprowadzić konfliktów zbrojnych, historią USA i Afryki oraz do podniesienia poziomu życia społe- historią wojskowości. Jest członkiem Zespołu Interesów Narodowych i Celów Strategicznych czeństwa. Dopiero wówczas należy skiero- przy Prezydencie RP. Był stypendystą Fundacji wać do omawianego kraju pomoc Nauki Polskiej, The Kościuszko Foundation, humanitarną i rozwojową. Najpierw The De Brzezie Lanckoroński Foundation oraz The Ryoichi Sasakawa Foundation. stabilizacja. Dopiero grupy terrorystyczne zwróciły uwagę świata zachodniego na problem państw upadłych W Bangi na starych zdjęciach można zobaczyć, że była w stolicy droga, ładne budynki, zadbane szpitale i szkoły. Dziś pan tego wszystkiego nie znajdzie. Mimo że Republika Środkowoafrykańska posiada bogate złoża diamentów i uranu… Czy istnieje jakiekolwiek alternatywne wsparcie dla takich państw? Wciąż słucham o tym, jak to Chiny kolonizują Afrykę. Wbrew pozorom, sytuacja nie przedstawia się w tak czarnych barwach, jak często bywa opisywana. Wydobywając surowce, Chiny inwestują w projekty, które mają realną wartość dla zwykłych ludzi. Budują im drogi, szpitale oraz szkoły. To, co Chińczycy zrobili w Etiopii czy Angoli, jest po prostu imponujące. Oczywiście, oni nie robią tego za darmo. Zalewają afrykańskie rynki swoimi towarami, nie zwracają również uwagi na to, czy dany rząd respektuje prawa człowieka. Byłem w kilku krajach zaliczanych do grupy państw upadłych. W Etiopii, Nepalu i Pakistanie istnieją rejony, które rzeczywiście nie są kontrolowane przez władze centralne. Momentami odnosiłem jednak wrażenie, że nie można nazwać tych państw „upadłymi”. Etiopia jest tego świetnym przykładem. Gdybym nie wiedział, że jest ona wpisana na tę listę, to po trzymiesięcznym pobycie w życiu bym się tego nie domyślił. Dotykamy tutaj problemu słabych punktów rankingu. Ja też uważam, że Etiopia nie jest państwem upadłym. Jej pozycja w rankingu FSI (Failed States Index) wyraźnie się zresztą w ostatnich latach podniosła. Jednakże ba- 75 Warszawa Skarpety i Trapezy Tomek Kaczor W ystępowały w telewizyjnych produkcjach, samochody pod amerykańską marką, a jej ostatnim właścicielem był biły światowe rekordy, krążyły o nich ukraiński biznesmen narodowości gruzińskiej. niezliczone dowcipy. Były marzeniem niemal wszystkich obywateli PRL. Auta produkowane Warszawa przez warszawską FSO dziś są już tylko legendą. – Wiesz co, Heniek, ja się chyba prze- Korzenie polskiej motoryzacji sięgają poc ząt ków dw ud ziestolec ia międzywojennego i rozpoczynającej się wtedy działalności wybitnego mechanika i konstruktora, inżyniera Tadeusza Tańskiego. Jednak to Fabryka Samochodów Osobowych na warszawskim Żeraniu pozostanie na zawsze ikoną krajowego przemysłu motoryzacyjnego. I nie zmieni tego nawet fakt, że pod koniec swojej działalności wytwarzała ona koreańskie niosę do Łodzi. Tu nie ma życia dla taksówkarza – mówi w pierwszym odcinku serialu Dom stary warszawski kierowca do swojego syna, który na gruzach ich przedwojennej kamienicy majstruje przy wraku samochodu. – Tu prędzej czołg przejedzie, a nie Opel. FOT.: NAC/Zbyszko Siemaszko Rzeczywiście, po pozostałościach stołecznych ulic mieszkańcy przemieszczali się głównie zatłoczonymi i rzadko kursującymi autobusami, furmankami lub korzystali z usług rykszarzy. Własny rower był luksusem. Podpisana jeszcze przed wojną umowa z Fiatem wróżyła prawdziwy motoryzacyjny boom. Do 1939 roku wyprodukowano dziewięć tysięcy Fiatów 508 na włoskiej licencji. Zaraz po wojnie, w 1947 roku, Fiat zadeklarował, że zajmie się budową fabryki i wznowieniem produkcji. Prace ruszyły już w sierpniu następnego roku, lecz po kilkunastu miesiącach zostały przerwane. Powód: decyzja Józefa Stalina, który stwierdził, że państwa socjalistyczne powinny wspierać się wzajemnie, a nie korzystać z pomocy państw kapitalistycznych. Rząd nie zrezygnował jednak z budowy fabryki, a now ym part nerem stał się Związek Radziecki. ZSRR wystosował też propozycję nie do odrzucenia i zaoferował licencję na Pobiedę, która sama powstała na licencji… amerykańskiego Forda. Żerań, na terenie którego stanęły fabryczne hale produkcyjne, porastały wówczas trawy i zboża. Romantyczne chwile, jakie na żerańskiej łączce spędzali nowożeńc y Andrzej i Basia Talarowie – bohaterowie Domu – przerwała im najpierw krowa, a chwilę później ekipa geodetów wykon u j ąc yc h p o m i a r y p o d b udowę fabryki. Andrzej Talar zostanie później jej pracownikiem. Umowę licencyjną podpisano 25 stycznia 1950, a datę uruchomienia fabryki wyznaczono symbolicznie na 6 listopada 1951 – rocznicę wybuchu rewolucji październikowej. Budowana od zera fabryka już po półtora roku była gotowa do produkcji. Warszawska Kronika Filmowa z dumą zakomunikowała: „Radziecka licencja, radzieckie dostawy i radzieccy ludzie umożliwili nam zbudowanie najwspanialszej fabryki stolicy. Narodził się w Polsce przemysł samochodowy”. Pierwszy powojenny polski samochód, „rodzoną siostrę radzieckiej Pobiedy”, na życzenie załogi FSO nazwano Warszawą. Choć była dużym i wygodnym autem, jej konstrukcja była przestarzała już w momencie wprowadzania do produkcji. Model Forda, na którym wzorowana była radziecka Pobieda, a więc i Warszawa, powstał w 1927 roku. Pod datą 6 lipca 1959 Maria Dąbrowska zapisała w swo- Cena Warszawy dla przeciętnego obywatela była zaporowa. Stała się więc autem dla dygnitarzy im dzienniku rozmowę, którą przeprowadziła z szoferem Ministerstwa Ku lt u r y, w i o z ą c y m j ą r z ą do wą Warszawą: „[Szofer:] – To model tak przestarzały, że chyba 50 lat temu takim jeździli. A benzynę ciągnie jak smok. W mieście piętnaście litrów, a na szosie trzynaście. [Dąbrowska:] – A czy my sami nie możemy lepszego modelu zrobić? [Szofer:] – A kto będzie chciał się na takie rzeczy wysilać? Za tę głupią premię czy za ten dyplom uznania?”. Jednak na pustym polskim rynku motoryzacyjnym przez wiele lat nie było alternatywy. Warszawa była więc produkowana w FSO przez 22 lata, w ciągu których opracowano dziesięć różnych wersji tego samochodu. Pierwsze powojenne auto nie wywołało jednak w Polsce oczekiwanej rewolucji motoryzacyjnej. Początkowe plany zakładały produkcję dwudziestu pięciu tysięcy sztuk rocznie, jednak do końca 1951 roku powstało jedynie siedemdziesiąt pięć egzemplarzy. Nigdy też nie udało się osiągnąć założonego celu. Ponadto cena samochodu dla przeciętnego obywatela była zaporowa. Stała się więc Warszawa autem dla dygnitarzy. Nowa fabryka dawała ogromną liczbę miejsc pracy. W połowie lat sześćdziesiątych zatrudnionych w FSO było dwanaście tysięcy osób. Janusz Leszczyński rozpoczął pracę w 1966 roku: – To była moja pierwsza praca, więc najpierw przez rok odbywałem praktykę na różnych stanowiskach. Dla młodego człowieka było to bardzo rozwojowe – wspomina. Przy podbijaniu zakładowej karty Janusz poznał swoją żonę, Zuzannę. Ona także dobrze zapamiętała czas pracy w FSO: – Fabryka miała bardzo dobre zaplecze socjalne: własną przychodnię ze szpitalem, gdzie zawsze można było się dostać do lekarza, i stołówkę, w której za grosze można było zjeść obiad. Z trwogą wspominają jedynie budynek przy ulicy Stalingradzkiej 23 (dziś ulica Jagiellońska), nazywany przez szeregowych pracowników „Strasznym Dworem”: – Tam mieściło się Zjednoczenie Przemysł u Motoryzacyjnego, gdzie pracowali różni tacy „ważni ludzie”… Jeśli ktoś był 77 78 FOT.: NAC/Zbyszko Siemaszko tam wezwany – znaczy się szedł „na dywanik”. Ostatnia Warszawa, nosząca numer 254 421, zjechała z taśmy 30 marca 1973. Choć FSO w tym czasie produkowała także inne modele aut, sentyment do jej „pierworodnej” pozostał. Gdy ostatnia partia samochodów opuszczała fabrykę, ekipa żegnała ją transparentem: „Warszawo, ty stary gracie, jak kierownik Cię obleje, będziemy wspominać na FIACIE”. Syrena Pierwszym samochodem skonstruowanym z myślą o przeciętnym obywatelu było drugie dziecko warszawskiej fabryki – Syrena, nazwana tak na cześć herbu stolicy. Potrzebny był „popularny, oszczędzający czas środek przewozu przy wykonywaniu czynności służbowych i wypoczynku, przeznaczony dla racjonalizatorów, przodowników pracy, aktywistów, naukowców i przodujących przedstawicieli inteligencji”. Jednym słowem: dla każdego. Syrena była jednocześnie pierwszym samochodem, który został od początku do końca zaprojektowany i wykonany przez polskich konstruktorów i inżynierów z FSO. Napięty budżet nie pozwolił im jednak rozwinąć skrzydeł. Do 1961 roku każdy egzemplarz Syreny był odrębnym rękodziełem Choć Syrena była wyraźnie mniejsza od Warszawy, kładziono duży nacisk na maksymalne wykorzystanie podzespołów z jej poprzedniczki. W efekcie liczba odziedziczonych części stanowiła połowę nowej konstrukcji, co spowodowało, że pierwsze modele Syreny były samochodami ciężkimi, nieszczególnie wygodnymi i awaryjnymi. Mimo to, na Międzynarodowych Targach Poznańskich w 1956 roku Syrena wzbudziła duże zainteresowanie wśród polskich kierowców. Cóż, nie mieli wielkiego wyboru… Dwa lata później podjęto decyzję o rozpoczęciu jej seryjnej produkcji. W rzeczywistości aż do 1961 roku każdy egzemplarz Syreny był odrębnym rękodziełem: nadwozia profilowano i spawano ręcznie. W efekcie klienci narzekali między innymi na kłopoty z nieszczelnością nadwozia, problem z dopasowaniem części po stłuczce, a także na hałaśliwość i wysokie zużycie paliwa. O pierwszym z tych mankamentów krążył y nawet dowcipy: – Jak w FSO sprawdzano szczelność Syrenek? – Zamykano w środku na noc kota i jeżeli nie wyszedł do rana, egzemplarz trafiał do sprzedaży. Jeśli więc nowy samochód z FSO miał odmłodzić polską motoryzację, to był to raczej lifting pozorny. Wiele świetnych pomysłów polskich konstruktorów ze względów ekonomicznych i politycznych zostało zaniechanych i nigdy nie ujrzało światła dziennego. Kierowców to jednak nie odstraszyło i kto mógł, kupował Syrenę, zwłaszcza że pod koniec lat sześćdziesiątych można ją było nabyć w kredycie. O popularności Syreny świadczyć może także duża ilość imion, którymi ją nazywano, a których wydźwięk oddawał trudną miłość, jaką darzyli swoje auta ich posiadacze: Skarpeta, Królowa Poboczy, Kurołapka czy Zającówka. Ostatnie dwie nazwy samochód zawdzięcza jeszcze pierwszym modelom, których drzwi otwierały się do tyłu. Żartowano, że dzięki temu można w trakcie jazdy chwytać uciekającą zwierzynę. Z Syreną wiąże się również legenda najbardziej niewykorzystanej szansy polskiej motoryzacji. Na początku lat sześćdziesiątych grupa inżynierów z FSO pod kierownictwem Cezarego Nawrota, dając upust swym pasjom, stworzyła prototyp samochodu Syrena Sport. Jej piękne, smukłe i aerodynamiczne kształty, niemające nic wspólnego z siermiężną estetyką PRL, bez najmniejszych kompleksów mogły konkurować z modelami zza żelaznej kurtyny. Po jedynej publicznej prezentac ji protot y pu, w ra mac h „c z y nu FOT.: NAC/Zbyszko Siemaszko majowego” święta pracy 1960 roku, samochód stał się sensacją nie tylko w kraju, lecz także w kilku zagranicznych magazynach motoryzacyjnych. Niestety, zupełnie inne zdanie na temat tego zjawiskowego auta miały władze PRL. Władysław Gomułka twierdził, że należy je schować, by nie drażnić ludzi, a każdemu Polakowi w zupełności powinien wystarczyć rower. Józef Cyrankiewicz miał podobno osobiście zadzwonić do FSO z poleceniem ukrycia samochodu i niewystawiania go więcej na widok publiczny. Prototyp Syreny Sport trafił więc do magazynów Ośrodka Badawczo-Rozwojowego w Falenicy. Pomimo usilnych starań zespołu, na początku lat siedemdziesiątych został komisyjnie zniszczony pod pretekstem „zwalniania przestrzeni garażowej”. Fiat 125p była w kolejnym FSO-wskim samochodzie, którego produkcję rozpoczęto pod koniec 1967 roku. Wtedy to, już po raz trzeci w historii, Polska nawiązała współpracę z włoskim Fiatem i tym razem była to współpraca znacznie bardziej owocna w skutkach. Do trzech razy sztuka. Czy Fiat był rzeczywiście tak powszechnie dostępny? Każą w to wątpić między innymi teksty piosenek z tamtych lat. Danuta Rinn śpiewała: „Gdybym to ja miała kluczyki do Fiata / Poleciałabym ja za nim na kraj świata”, a Lucjan Kydryński w programie Muzyka lekka, łatwa i przyjemna (1972), w odcinku poświęconym motoryzacji, mówił: – Motoryzacja opanowała nas wszystkich. Produkujemy samochody, sprzedajemy samochody, niektórzy nawet kupują samochody. Cały program miał jednak propagandową wymowę i zapowiadał, że już wkrótce polski rynek zaleją FSO-wskie Fiaty. Tak też śpiewała Zofia Kamińska: Niedługo czeka nas wóz dostępny dla mas: Fiat, Fiat, Fiat! Każdy już dziś rat płacić by chciał, rat, rat, rat! […] Na raty wóz, cóż to znów będzie za nowy szał, Fiat, Fiat, Fiat! Trzyma cię pas, wciśniesz nogą na gaz, Start, start, start! – W rzeczywistości wyglądało to zupełnie inaczej – opowiada Marian Borkowski, który pracował w tym czasie w FSO. – Mało kogo było wówczas stać na samochód, a jak już ktoś się decydował, to było to tak wielkie wydarzenie, że często po auto przyjeżdżał z całą rodziną. Niestety, wiele samochodów kończyło swój żywot tuż za bramą fabryki. – Przed wyjazdem na ulicę Stalingradzką trzeba było najpierw przejechać przez tory tramwajowe. I ci ludzie, zestresowani i wyłuskani ze wszystkich pieniędzy, a jednocześnie szczęśliwi i podekscytowani kupnem samochodu, zapominali o wszystkim i wyjeżdżali z bramy prosto pod tramwaj… Praca w FSO była dla Mariana pierwszą po szkole. Nie wspomina jej jednak z podobnym co Janusz sentymentem: – Pierwsze miesiące spędziłem na hamowni. Zmontowane silniki 79 Pod koniec lat sześćdziesiątych po polskich drogach wciąż nie jeździło wiele samochodów. Ani Warszawa, ani, wbrew oczekiwaniom, Syrena nie wywołały motoryzacyjnego przewrotu. Warszawska Kronika Filmowa donosiła, że na stołecznych ulicach „współegzystują jeszcze konie mechaniczne z tymi owsem pędzonymi”. By nadać stolicy bardziej wielkomiejski charakter, wprowadzono jednak ograniczenia: furmanki mogły jeździć po ulicach wyłącznie między ósmą wieczorem a szóstą rano. Cała nadzieja na zmotoryzowanie społeczeństwa pokładana FOT.: NAC/Zbyszko Siemaszko przesuwały się na taśmie i trzeba było je regulować. Spaliny rzekomo były odprowadzane, ale nieszczelne przewody na niewiele się zdawały i śmierdziało jak cholera. Dalej to nawet ledwo co było widać. To i tak zresztą nie było najgorsze, bo ludzie pracujący w galwanizerni wychodzili stamtąd cali pokryci tłustym, metalowym nalotem. Jak na ironię, w tym samym budynku, tyle że szczelnie odgrodzone, mieściło się centralne biuro BHP. U nich wielkie okna na południe, a na dole fabryka prawie jak z XIX wieku. miała bowiem absolutny priorytet gospodarczy, a prym w tej dziedzinie wiodła właśnie FSO. W najtłustszych dla eksportu latach 1974-1978 liczba Fiatów 125p wysyłanych za granicę przekraczała osiemdziesiąt tysięcy rocznie. Największymi odbiorcami aut były: Jugosławia, Czechosłowacja, Węgry, Wielka Brytania, a cała lista importerów obejmowała siedemdziesiąt siedem krajów, w tym Mali, Gwineę, Fidżi, Japonię i USA. Zadaniem Mariana było dostarczanie części w ramach przedsprzedaży, – Kiedy zacząłem pracować w FSO, policzyłem, że do końca życia nie zarobię nawet na „malucha” 80 Część swojej pracy w FSO Marian spędził w dziale obsługi rynków zagranicznych. – Samochody, które sprzedawaliśmy do Niemiec, kupowali często amerykańscy żołnierze, którzy potrzebowali ich zwykle tylko na pół roku. Nie opłacało im się kupować drogich, niemieckich aut. Kupowali więc Polskiego Fiata za parę groszy, jeździli nim, a potem porzucali na lotnisku. To samo w Anglii czy w Holandii, gdzie kupowali je np. bezrobotni. Ceny samochodów były takie, że w zagranicznych serwisach nie opłacało się ich naprawiać, bo taniej było kupić nowy. Choć dla zwykłych mieszkańców samochód był wciąż towarem luksusowym i nieosiągalnym, fabryka produkowała ogromne ilości Polskich Fiatów. W PRL produkcja eksportowa czyli do tych samochodów, które uległy awarii jeszcze zanim dotarły do zagranicznych salonów. – Kilka razy udało mi się wyjechać z transportem do Anglii czy Holandii. Po jednym takim kilkudniowym wyjeździe przywoziłem równowartość rocznej pensji w FSO. Oczywiście, musiałem oszczędzać. Tankowałem więc w Polsce do pełna, brałem (co było wtedy nielegalne) dwa kanistry z benzyną, by nie musieć tankować po drodze. Dostawałem pieniądze na hotel, ale spałem u znajomych chłopaków, którzy mieli w Anglii wynajęte mieszkanie. Oficjalna dieta, którą miałem wyliczoną na jedzenie w Anglii, była tak niska, że nie byłoby mnie tam na nic stać. Kiedy zacząłem pracować w fabryce, policzyłem sobie, że do końca życia nie zarobię nawet na „malucha”. FOT.: NAC/Grażyna Rutowska W roku 1973 władze PRL wyznaczyły fabryce nowy cel: sportowe sukcesy miały rozsławić Polskiego Fiata na całym świecie. Niedługo potem siedmioosobowa załoga pod przewodnictwem Sobiesława Zasady pobiła rajdowy rekord świata na dystansie dwudziestu pięciu, a następnie pięćdziesięciu tysięcy kilometrów. Pokonanie 767 pętli sześćdziesięciokilometrowego odcinka poniemieckiej autostrady pod Wrocławiem zajęło kierowcom szesnaście dni i nocy. Zwycięskie auto, choć pozornie wyglądało jak inne seryjnie produkowane w FSO modele, w rzeczywistości było konstrukcją zespołu z Ośrodka Badawczo-Rozwojowego w Falenicy. Tworzyli go prawdziwi zapaleńcy i pasjonaci, mistrzowie w dziedzinie motoryzacji. Prowadzono tam różne eksperymenty nad nowatorskimi rozwiązaniami, między innymi nad systemem ABS. Cóż jednak z tego, gdy w Polsce nie było pieniędzy, by rozwiązania te wprowadzać w życie? Fiat 125p gra jedną z głównych ról w serialu Zmiennicy Stanisława Barei: taksówkę 1313 – auto Jacka i Kasi. I choć „z chłodnicy cieknie przy uszczelce, światła «stop» nie palą, lewy kierunkowskaz nie działa, klakson też; łożyska niedokręcone, brak bagnetu oleju; i lewy błotnik przeżarty korozją; i rozrząd do wymiany chyba”, to jednak „w sumie wóz na medal”. – To nie były złe samochody, tylko po prostu w większości źle wykonane – wspomina Marian. – Magazynier, który wydawał samochody kupione za dewizy w FSO, był chyba jednym z najbogatszych pracowników. Nie brał nigdy urlopu, pracował na okrągło. Jak się chciało mieć czerwonego Fiata, z którego nic nie ciekło i w którym drzwi się zamykały, to płaciło mu się grubą forsę i on wybierał. A na obrzeżach stały takie, którym wyciekał olej albo nie zapalał silnik. W 1983 roku wygasła włoska licencja na Fiata 125p, ale w związku z dużym powodzeniem, jakim cieszył się on zarówno w kraju, jak i za granicą, był produkowany jeszcze przez osiem lat pod nazwą FSO 125p. Ostatni egzemplarz przeszkadzała przyczepność i ścigał banz numerem 1 445 699 zjechał z taśmy dytów jak ich Bond. W 1997 roku Polonez rzeczywiście produkcyjnej 29 czerwca 1991 roku. był już zdecydowanie przestarzałym modelem. Gdy w 1978 rozpoczynano Polonez W 1997 roku w najbardziej znanym jego produkcję, zakładano, że będzie programie motoryzacyjnym świa- ona trwała piętnaście lat. Historia jedta Top Gear Jeremy Clarkson przete- nak drastycznie zweryfikowała te plastował ostatnie polskie auto w pełni ny i Polonez produkowany był aż do konstruowane przez żerańską FSO: 2001 roku. Jego nazwę, zawierającą Poloneza. – Zawsze zastanawiałem się odwołania do Pana Tadeusza i muzyki nad tym, co popchnęło Lecha Wałęsę, Chopina, wybrali w plebiscycie czytelby przeciwstawić się najpotężniejszej nicy „Życia Warszawy”. militarnej maszynie, jaką znał świat. Dlaczego pracownik Stoczni Gdańskiej podjął się zniszczenia ZSRR? Teraz wszystko już się wyjaśniło. Chciał mieć nowy samochód! – ironizuje prowadzący. Krytyka Clarksona jest miażdżąca, i to w znaczeniu całkowicie dosłownym. Gdy kończy już swoją litanię narzekań na karygodną przyczepność auta, jego fatalne hamulce, beznadziejChoć traktuje się go jako „ostatnią ne przyspieszenie, a nawet wygląd, mówi: – Jednak jest coś, co możemy polską myśl motoryzacyjną”, w rzez tym zrobić. Przesiada się do dźwigu, czywistości projekt Poloneza wyktórym następnie chwyta Poloneza szedł w 1975 roku spod ręki jednego i podciąga na wysokość trzydziestu z najlepszych europejskich stylistów metrów. Kamera odjeżdża, a oczom Giorgetto Giugiaro, t wórc y m.in. widzów ukazuje się szczere pole, na Volkswagena Golfa i Maserati. Auto którym naprzeciw siebie stoją dwa miało być następcą Lancii Delty, ale dźwigi oraz zwisające z ich ramion toporne kształty nie przypadły do guPolonezy. Huśtające się auta uderza- stu Włochom i ostatecznie gotowy proją w siebie kilkakrotnie, zanim opera- jekt sprzedano Polsce. Reklamowany torzy dźwigów, by oszczędzić im już jako rodzinny, pakowny, szybki, bezpieczny, w rzeczywistości miał wiele wstydu, roztrzaskują je o ziemię. Komentarze internautów pod fil- wad. Mimo to, szczęśliwi nabywcy nie mem w serwisie YouTube dobrze od- narzekali – w rozsądnej, jak na tamte dają ambiwalentne uczucia, jakie Pola- czasy, cenie mieli w miarę duży samocy żywią do Poloneza. Krytyka miesza chód, który, choć często się psuł, możsię tu z sentymentem, przywiązaniem na było szybko i łatwo naprawić. Polonez osiągnął to, co nie udało się i dumą z polskiej konstrukcji. SWKKMN: Prawda jest taka, że gdyby to ani Syrenie, ani de facto Fiatowi 125p nie był polski produkt, to byście tego nawet – zmotoryzował społeczeństwo PRL. Odwrotnie niż w przypadkach wczekijem nie tknęli. mix2605: Też mam poldka i jestem z niego śniejszych modeli FSO, okazało się, że dumny, dostałem go od taty w wieku 6 lat planowana produkcja czterdziestu tysięcy aut rocznie to o wiele za mało. i do dziś mi wiernie służy. VermilionMAV: Klimat to on ma tyl- W najlepszych latach sprzedaż sięgała ko i wyłącznie dla Polaków, którzy prze- nawet stu tysięcy samochodów. Polonezem jeździł nie tylko przeżyli PRL, ale tak naprawdę ten samochód to ciężki, wolny i tani wrak. Nie widzę nic ciętny Polak. Porucznik milicji obywatelskiej, Sławomir Borewicz, nonzłego w tym, co Jeremy zrobił. robs on k sf: B o re w iczo w i ja k o ś ni e szalancko inteligentny, przystojny, Polonez osiągnął to, co nie udało się ani Syrenie, ani Fiatowi 125p – zmotoryzował społeczeństwo PRL wysportowany i błyskotliwy stróż prawa, ścigał nim wyrzutków społecznych. Ten najsłynniejszy PRL-owski product placement z serialu 07 zgłoś się spowodował, że klasyczny model Poloneza do dziś określany jest nazwiskiem porucznika. W Polonezy wyposażono pogotowie ratunkowe, straż pożarną i milicję. Po zmianie ustroju milicję obywatelską zastąpiła policja, ale wysłużone „trapezy”, jak funkcjonariusze nazwali swoje służbowe auta, Kia ostatecznie wyparła dopiero trzydzieści lat później. W 1991 roku, gdy zakończono produkcję FSO 125p, na polskim rynku pojawił się nowoczesny Polonez Caro. Gruntowne zmiany konstrukcyjne i stylistyczne sprawiły, że praktycznie nie przypominał on już pierwszych modeli. Z bagażnikiem wyładowanym Pepsi Colą, stanowił główną nagrodę w popularnym teleturnieju Koło Fortuny. Szalona euforia zwycięzców dobrze pokazuje, jak wartościowy był wówczas ten samochód. Jego urokowi uległ nawet Waldemar Pawlak, który jako premier podjął decyzję, by luksusowe rządowe Lancie zastąpić właśnie Polonezami. Piłkarze reprezentacji Polski, w nagrodę za zdobycie w 1992 roku srebrnego medalu na Olimpiadzie w Barcelonie, otrzymali od FSO złote Polonezy Caro. Był to chyba jednak ostatni sukces: zarówno polskiego futbolu, jak i polskiej motoryzacji. ■ Nazwiska bohaterów zostały zmienione. Autor dziękuje Narodowemu Archiwum Cyfrowemu za udostępnienie zdjęć. Tomek Kaczor (1984) jest absolwentem kulturoznawstwa, fotografem i animatorem kultury. Współpracuje z Towarzystwem Inicjatyw Twórczych „ę”. Fotoedytor i sekretarz redakcji „Kontaktu”, redaktor działu „Fotoreportaż”. 81 Mięsistość dźwięku Z Krzysztofem Nieporęckim Nieporęckim Z Krzysztofem rozmawia Tomek Tomek Kaczor Kaczor rozmawia s r a a w aw s FOT.::Kaczor Tomek KacFOT.: Tomek M a pan odtwarzacz mp3? Mam, bo czasem nośnik nie ma po prostu większego znaczenia. Ale słuchanie muzyki z mp3 w domu czy w sklepie jest już bez sensu. To tak, jak gdybym sobie celowo obniżał jakość dźwięku. Z czego więc najlepiej słuchać? Z płyt winylowych, oczywiście. Jak dotąd nie wynaleziono jeszcze nośnika, który prześcignąłby winyl w odwzorowaniu dźwięku. Jedni to słyszą, inni nie, ale kompakt ze swoim cyfrowym systemem zapisu niweluje te drobne niuanse, płynne przejścia, które posiada fala analogowa. Płyta winylowa ma przewagę nad innymi nośnikami, jeśli chodzi o wierne oddawanie dźwięku, a z drugiej strony fetyszyzuje się te jej szumy i trzaski. Jak pogodzić tę sprzeczność? Kiedyś trzeszczenie winylowej płyty było bezdyskusyjnie jej wadą. Ludzie nie mieli innej opcji i tęsknili za czystym, klarownym dźwiękiem. Potem pojawiły się kompakty, które nie trzeszczały, ale za to brzmiały sucho. Okazało się, że wartością jest właśnie ta mięsistość dźwięku. Dzięki trzaskom wydaje się on nawet trochę materialny. Czy jest szansa na to, że płyty CD staną się kiedyś kultowe? Są na ten temat różne wróżby, ale tak naprawdę nikt tego nie wie… Podobnie, kiedyś mówiło się, że winyl zniknie. W latach dziewięćdziesiątych sporo ludzi posprzedawało swoje kolekcje i przerzuciło się na kompakty. Dziś coraz większa część z nich uznaje to za błąd i tracąc kolekcję po raz drugi, ponownie odbudowuje ją na czarnych krążkach. Wśród kolekcjonerów winyli są też ludzie młodsi, dla których normą był kompakt czy nawet plik mp3. Jeśli ktoś odkrył winyle po empetrójce, to atrakcyjność tego dźwięku i dużej okładki musi być dla niego porażająca. Chciałbym, żeby zawartość sklepu odzwierciedlała moje muzyczne poglądy. Nie narzucam ich, oczywiście, ale biorę odpowiedzialność za to, co sprzedaję. Większość tych płyt przesłuchałem i mogę je polecić. Czy są tu też rzeczy, które nie do końca odpowiadają tym muzycznym poglądom? Owszem. Ale uprawiam taką cenową stymulację kolekcji: rzeczy które polecam, są u mnie trochę droższe od tych, które być może obiektywnie są równie dobre, ale które ja akurat niezbyt lubię. Klienci są różni i dla niektórych obie płyty mogą być równorzędne. Dla mnie nie są, więc tej tańszej chętnie się pozbywam, a tej droższej… Powiedzmy, że nie przeszkadza mi, jeśli trochę poleży. Nie jest to typowo handlowe podejście, ale handlowcem jestem tylko z konieczności. Przede wszystkim jestem kolekcjonerem. Czy prowadzenie małego, niszowego sklepu z używanymi płytami pozwala się utrzymać? To jest zajęcie, które pozwala egzystować na przyzwoitym, jak dla mnie, poziomie, choć bez szaleństw. Miałem tu kiedyś na początku wspólnika, który zwykł mawiać, że jemu jest obojętne czy sprzedaje muzykę, czy ziemniaki. Mnie absolutnie nie jest to obojętne i nie robię tego dla pieniędzy. Nie mógłbym polecać czegoś, czego prywatnie nie lubię, tylko dlatego, że muszę jakoś przeżyć. Całe szczęście sklep Hey Joe ma się dobrze już od dziewiętnastu lat. To i tak dobrze. Przecież tyle się mówi o tym, że w Polsce ludzie nie kupują płyt… To chyba jest mit. A już na pewno istnieją środowiska, w których kupowanie płyt to norma. Prowadzi pan też audycję muzyczną w Programie Pierwszym Polskiego Radia. Punk rock, nowa fala, reggae – to dosyć nietypowa muzyka jak na Jedynkę? Audycja nazywa się Wschodni Front i od ponad roku jest emitowana raz na dwa tygodnie, w nocy z czwartku na piątek, od północy do trzeciej nad ranem. Prowadzę ją z kolegą Maćkiem Szajkowskim z Kapeli ze Wsi Warszawa. Gdy Jedynka się trochę otworzyła i zaczęła puszczać rock, nasza audycja się tam bardzo dobrze mieściła i uzupełniała program. Uzupełniała dwa razy w miesiącu o trzeciej w nocy?! No sorry, mieszkamy w Polsce. Tu nikt nie pozwoli na to, żeby coś ciekawego i niekomercyjnego pojawiało się w dobrym czasie antenowym. To audycja dla wytrwałych, ale najważniejsze, że w ogóle istnieje. To, co puszcza się w polskich stacjach radiowych, to jest skandal… Słusznie zauważa Marcin Świetlicki: „Od wielu lat ta sama wokalistka śpiewa tę samą piosenkę. Ma różne nazwiska, ale jest to ta sama wokalistka i piosenka jest ta sama”. Wyobrażam sobie jednak, że w stacjach o bardziej rockowym profilu taka audycja zostałaby przyjęta z szeroko otwartymi ramionami. Zapew ne, ale fakt, że pojawiamy się na falach najstarszego programu Polskiego Radia, to jednak zaszczyt, choć także spore wyzwanie. Pokazujemy nowe dźwięki ludziom słuchającym tego programu od lat. A jednocześnie dla nas są to spotkania z tradycją (hymn o północy czy prognoza pogody „dla tych, co na morzu”). Podobnie jest ze sklepem. Jest tu miejsce na tradycję, ale też odważne patrzenie w przyszłość i otwartość na wszelkie style muzyczne. ■ Czy częściej odwiedzają sklep ludzie, którzy chcą coś kupić, czy raczej sprzedać fragmenty swoich kolekcji? Chyba jednak kupić, ale nie da się ukryć, że ruch jest w dwie strony. I dobrze, bo na tym polega moja społecz- Sklep Hey Joe mieści się przy Na jakiej zasadzie decyduje pan o tym, co na rola – jestem przekaźnikiem między ul. Złotej 8, na tyłach dawnego kina Relax. kolekcjami. będzie dostępne w sklepie? 83 Wielcy warszawscy Maciek Onyszkiewicz Dla kibiców Legii Warszawa jasne jest, że Kazimierz Deyna, choć urodził się w 1947 roku w Starogardzie, sercem był warszawiakiem. Jednak to, co wydaje się oczywiste kibicom, wcale takim być nie musi. Związek Deyny ze Stolicą to małżeństwo już nawet nie z rozsądku, a wręcz z przymusu. Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych do Legii trafiali najlepsi młodzi piłkarze z całej Polski. Legia była klubem wojskowym, więc wielu zawodników odbywało służbę zasadniczą, grając w jej barwach. Nikt nie pytał ich o zdanie. W ten sposób we wspomnianych dekadach powstała jedna z najlepszych drużyn w historii polskiej piłki, sama zaś Legia stała się najbardziej znienawidzoną drużyną w kraju. Kazimierz Dey na dostał powo łanie do wojska wiosną 1966 roku. Przez krótki czas, będąc zawodnikiem ŁKS-u Łódź, ukrywał się nawet przed poszukującą go żandarmerią. Po pół roku przyszły do niego i dwóch innych kolegów z drużyny ponaglenia. Ponieważ w latach sześćdziesiątych FOT.:: Tomek Kaczor 84 Deyna kluby piłkarskie miały swoich wpływowych partyjnych „patronów”, którzy w imię własnego prestiżu toczyli nieustanną walkę o to, żeby ich drużynom wiodło się jak najlepiej, sprawą zajęła się władza. Po interwencji „patrona” ŁKS-u Legia zgodziła się wziąć tylko jednego z trzech zawodników. Sam ŁKS miał wybrać, którego odda. I zdecydował się na odstąpienie najmniej znanego – Kazimierza Deyny. W Warszawie szybko zorientowano się, jak utalentowanego zawodnika pozyskano. Szeregowy Deyna, mimo młodego wieku, prędko znalazł się w pierwszym składzie Legii. Mimo to, po zakończeniu służby zastanawiał się, czy nie wyjechać z Warszawy. ŁKS, do którego zgodnie z prawem powinien wrócić, przyjąłby go z otwartymi ramionami. Legia znów musiała więc sięgnąć po przymus. Na parę dni przed zwolnieniem z wojska, do Deyny trafił rozkaz z Ministerstwa Obrony Narodowej. Został przeniesiony do marynarki wojennej i mianowany podoficerem. W praktyce znaczyło to tyle, że musiał pozostać w Warszawie. Deyna spędził w Legii dwanaście lat. W tym czasie rozegrał 304 mecze i strzelił 94 gole. Zdobył dwa mistrzostwa Polski, doszedł do ćwierćfinału i półfinału Pucharu Mistrzów, strzelał bramki AC Milanowi. Był kapitanem i niekwestionowaną gwiazdą drużyny. Ze wspomnień kolegów wynika, że poza boiskiem był nieśmiały, cichy i niezbyt błyskotliwy. Na murawie jednak zmieniał się w inteligentnego przywódcę: z gracją mijającego rywali, rozdzielającego precyzyjne podania i strzelającego fantastyczne gole. Nieprzypadkowo nazywano go „Generałem”. Im lepiej grał, tym bardziej kochała go warszawska publiczność. Im bardziej zaś kochali go warszawiacy, tym bardziej nienawidziła reszta Polski. Cała ta wrogość kibiców spoza Warszawy skupiła się na Deynie podczas meczu z Portugalią w Chorzowie, w trakcie eliminacji do mistrzostw świata ‘78. Choć Deyna strzelił jedyną bramkę, dającą Polsce awans na mistrzostwa, został wygwizdany przez znajdujących się na trybunach kibiców. Dla Legii został bohaterem i męczennikiem. Jej kibice incydent z meczu z Portugalią pamiętają do dziś. Grając dla Legii, Deyna osiągał również sukcesy z reprezentacją Polski. Był kapitanem drużyny, która zdobyła złoty medal na Igrzyskach Olimpijskich alkoholu, a w USA rozpił się na dobre. Po zakończeniu kariery nie bardzo wiedział, co ma ze sobą zrobić, bo jedyne, co umiał, to grać w piłkę. Oszczędności życia stracił, okradziony przez swojego wieloletniego menadżera i przyjaciela. Mimo niepowodzeń osobistych i sportowych pod koniec kariery, świat nie zapomniał o Deynie. Razem z gwiazdami futbolu, Im bardziej kochała Deynę warszawska publiczność, tym bardziej nienawidziła go reszta Polski w Monachium w 1972 roku, trzecie miejsce na mistrzostwach świata w RFN w 1974 i srebrny medal na Igrzyskach Olimpijskich w Montrealu w 1976. W 1974 roku został uznany za trzeciego najlepszego piłkarza na świecie. Ktoś taki mógłby grać w wiodących klubach Europy. Podobno zatrudnieniem Deyny zainteresowane były m.in. Inter Mediolan, Bayern Mon ac h iu m i Rea l Mad r y t. Sa m Deyna od 1974 roku (a być może nawet wcześniej) chciał wyjechać z Polski. Niestety, na wyjazd trzeba było mieć zgodę władz. A te postanowiły wykorzystać Deynę jako symbol przywiązania do ludowej ojczyzny. W prasie ukazał się nawet spreparowany wywiad, w którym Deyna przyrzekał wierność Legii i socjalistycznej Polsce. Zgodę na wyjazd otrzymał dopiero po nieudanych mistrzostwach świata ‘78, po których zakończył reprezentacyjną karierę. Miał prawie 32 lata i najlepszy okres gry za sobą. Z Legii trafił do Anglii i grał w Manchesterze City, gdzie z powodu innego, bardziej siłowego sposobu gry i zaawansowanego wieku nie mógł rozwinąć skrzydeł. W Manchesterze przez trzy lata zagrał tylko w 38 meczach i strzelił 12 goli. Gdyby pozwolono mu wyjechać wcześniej, mógłby zostać jednym z najlepszych piłkarzy w historii. Ostatnie lata spędził w USA, grając w drużynie San Diego Sockers. Już będąc w Anglii, zaczął nadużywać Bobbym Moorem i Pelé, zagrał u boku Sylvestra Stallone’a w filmie Ucieczka do zwycięstwa. Kazimierz Deyna zginął w 1989 roku w wypadku na autostradzie w San Diego. Prowadząc samochód pod wpływem alkoholu, z dużą prędkością uderzył w prawidłowo oznaczony, zepsuty pojazd, stojący na awaryjnym pasie. Dziś wielu warszawiakom, nawet tym, którzy nie są kibicami, Kazimierz Deyna zdecydowanie kojarzy się ze Stolicą. Na Bemowie znajduje się ulica jego imienia, a koło sklepu z pamiątkami na stadionie przy Łazienkowskiej stoi jego pomnik. Działa fundacja imienia Deyny, wspierająca rozwój młodych talentów i promująca ideę fair play. Dla kibiców Legii, obok czarnej „L-ki” w kółeczku, jest głównym symbolem klubu. Wokół jego postaci narosła niezwykła, warszawska legenda. Właściwie nie jest ważne, czy Deyna naprawdę czuł się z Warszawą i z Legią związany na dobre i na złe. Ważne, że Warszawa czuje się związana z Deyną. ■ 85 bywatel Nowa kultura protestu Z Andrzejem Rychardem rozmawia Mateusz Luft O W ilu Polskach pan żyje? „Czy ten dylemat jest odzwierciedleniem stanu ducha, czy stanu rzeczy?” – takie pytanie postawił Jerzy Szacki podczas jednej z licznych dyskusji o polskich podziałach. Całkowicie podzielam jego pogląd. Cyklicznie powracający temat podziału kraju obrazuje stopień spolaryzowania umysłów, a niekoniecznie samej struktury społecznej. Najbardziej eksploatowany jest on w mediach i w polityce. Podział ten jest słabszy, choć wciąż silny, na poziomie świadomości społecznej. A jeszcze słabszy na poziomie struktury społecznej. Znajduje to potwierdzenie w badaniach. Radosław Markowski trafnie wykazał, że pokazywane w gazetach różnice między Polską wschodnią i południową, głosującą na jednego kandydata, a resztą kraju, głosującą inaczej, są trochę zmistyfikowane. Nie licząc wysp, na których wynik jednego kandydata sięga FOT.: materiały prasowe swps 86 burzeni” na Zachodzie stracili wiarę w system. Protestujący na Krakowskim Przedmieściu wciąż, zanim spalą samochód, będą próbowali na niego zarobić. Jesteśmy na innym etapie rozwoju, choć może się to szybko zmienić. osiemdziesięciu procent, poparcie dla kandydatów wiodących partii różni się najwyżej o kilkanaście punktów procentowych. powstało w wyniku wielkiej emigracji ze wschodu na zachód, dlatego mamy „więcej biegunów”. Nie czuję, żebym żył w Polsce podzielonej na dwie części, ale w Polsce, której społeczeń- Przeglądając nagłówki gazet, można odnieść wrażenie, że wszyscy mieszkańcy Polski żyją w pięciu największych miastach A jednak ta sytuacja powtarza się podczas stwo funkcjonuje w oparciu o więzi każdych wyborów. w skali mikro, nie składające się na coś Ale różnice są niewielkie. Między większego. elektoratami PO i PiS, czyli głównych uczestników fundamentalnego Co oznacza „wielobiegunowość” Polski? podziału sceny politycznej, nie ma Najistotniejszy jest podział na Polskę wyraźnych różnic w sprawach pod- wielkomiejską oraz Polskę miasteczek stawowych, takich jak stosunek do i wsi. Cały XX wiek związany był z raUnii Europejskiej czy wolnego rynku. dykalnie nierównomiernym rozwojem Polska nie dzieli się tak klarownie, jak różnych społeczności, w tym rówpodzielone są np. Włochy. Społeczeń- nież małych miasteczek i obszarów stwo Polskie w obecnym kształcie wiejskich, na których wciąż przecież ILUSTRAcja: Łukasz Izert bywatel mieszka większość Polaków. Przeglądając nagłówki gazet, można odnieść wrażenie, że wszyscy mieszkańcy Polski żyją w pięciu największych miastach. Bardzo trudno wyjść poza ten prosty schemat. Ale jeśli pominąć pierwsze strony dzienników i prezentowaną na nich rzeczywistość wielkomiejską, naszym oczom ukazuje się zupełnie inny świat. Uważamy, że Polacy powinni być zaangażowani w politykę, a wciąż robią to w niewielkim stopniu. Znacznie aktywniej funkcjonujemy w sferze rynkowo-ekonomicznej niż publiczno-obywatelskiej. Dlatego każdemu wydarzeniu społecznemu próbujemy nadać polityczny sens. Tak dzieje się choćby w sprawie ACTA. W ostatnich miesiącach jesteśmy świadkami wielu demonstracji. W październiku protestowali „Oburzeni”, niecały miesiąc później płyty chodnikowe poleciały w stronę policji na Placu Konstytucji. W styczniu wybuchły protesty w związku ACTA… Nie wymienił pan jeszcze lekarzy. 87 Bo ten protest nie miał charakteru dużych wystąpień. Lekarze nie będą palić opon ani chodzić w maskach. Mogą za to pozbawić ludzi owoców swojej pracy. Wszystkie te protesty, oprócz „Oburzonych”, których dotyczy to tylko częściowo, łączyły postulaty o wymiarze postmaterialnym, tzn. takie, które są niezwiązane z fazą przemysłową rozwoju demokracji. To nie są protesty wielkomiejskiej klasy robotniczej, tylko ludzi, którzy walczą o lepszy dostęp do służby zdrowia, edukacji czy kultury. Ich wystąpienia związane są z przejściem od fazy przemysłowej do postprzemysłowej i – co za tym idzie – od potrzeb ściśle materialnych do innych niż materialne. Jest jeszcze za wcześnie, żeby to oceniać, ale kto wie, czy to właśnie nie ze względu na ekonomiczne postulaty ruch „Oburzonych” w Polsce był tak słaby. Tradycję protestów nowego typu zapoczątkowało białe miasteczko pielęgniarek. Na naszych oczach wytwarza się więc nowa kultura protestu. Rząd umie reagować na tradycyjny protest: strajki, palenie opon, rzucanie śrubami przez górników i hutników. Nie umie jednak odpowiedzieć na nowy rodzaj społecznych wystąpień. Sami protestujący też nie całkiem wiedzą, w jaki sposób chcą wyrażać swój sprzeciw. Tłem przemian jest tlący się kryzys ekonomiczny. Prawdziwi „Oburzeni” wciąż potencjalnie mogą dotrzeć do nas z Zachodu. Nie wiadomo, w jakim stosunku znajdą się wtedy konflikty: materialny i niematerialny. Na razie wygląda na to, że ich osie nie są wspólne. A to, jak pokazują badania, przynosi ze sobą raczej stabilizację niż rewolucję. Chce pan powiedzieć, że to, co obserwujemy, nie jest rzeczywistym konfliktem, a jedynie wierzchołkiem góry lodowej? Mam poczucie, że protest, w ramach którego lekarze nie przybijali swoich pieczątek na receptach, był bardziej rzeczywisty niż przemarsz nawet kilkudziesięciu tysięcy młodych ludzi demonstrujących w maskach. Za leka rza m i stoi bow iem si l ny, bywatel korporacyjny interes, spajający ich tożsamość. A czym jest środowisko internautów? Każdy z nas bywa internautą, ale nikt nie powie, że w jest nim przede wszystkim. To grupa, która nie tworzy żadnej jednolitej substancji. Skoro jednak wiele konfliktów ma wciąż podłoże ekonomiczne, to dlaczego nie rozmawiamy o nich w ekonomicznych kategoriach? Zaryzykowałbym stwierdzenie, że konflikty związane z rozwarstwieniem ekonomicznym tracą na znaczeniu, a wzrasta rola buntów tożsamościowych i kulturowych. Warto jednak zauważyć, że pewna część uczestników ostatnich protestów, lu- 88 Myślę, że problemy ekonomiczne nie wrócą w dotychczasowych odsłonach, ponieważ struktura ekonomiczna i gospodarcza Polski bardzo się zmieniła. Trudno wyobrazić sobie typowe zachowania kryzysowe. Tak naprawdę słowo „kryzys” towarzyszy nam od kilkudziesięciu lat. Pojawia się zazwyczaj wraz z masowymi wystąpieniami różnych grup społecznych. Czy powstaną w Polsce grupy „Oburzonych”? Wątpię, gdyż w tej chwili nie widzę w nas zdolności do takiej mobilizacji. Myślę, że frustracje ekonomiczne będą wywoływały reakcje dorywcze i indywidualne. Niektórzy w Polsce protestują, ale generalnie niezadowoleni raczej wychodzą poza obecny system. Z dwóch strategii, nazwanych przez Alberta Hirschmanna „exit” (próbą ominięcia systemu) i „voice” (działaniem ukierunkowanym na jego zmianę), niezadowoleni wybierają raczej tę pierwszą, tzn. ucieczkę pisali Urlich Beck i Jadwiga Staniszkis, w stronę życia osobistego, w uzależtradycyjne instytucje demokratycz- nienia, na emigrację. Co by było, gdyne stają się ornamentem, a prawdzi- by w ciągu ostatnich kilkunastu lat wa władza zaczyna się im wymykać. milion ludzi nie wyjechał za granicę? Istotne okazują się inne niż dotychczas tematy: edukacja czy zdrowie. „Nowa Co by było, gdyby teraz wrócili… ■ polityka” nie ma jednak swojej prostej artykulacji. Szansą dla niej jest, być może, internet, który w przyszłości stanie się nie tylko formą komunikacji, ale będzie również budował treść protestu. swe źródło jeszcze w związkowej „Solidarności”. Sądziliśmy, że nowoczesna polityka na naszym etapie rozwoju będzie polegała na reprezentowaniu interesów ekonomicznych klas i grup społecznych, przy jednoczesnym zanikaniu podziałów kulturowych i symbolicznych, wyniesionych z PRL-u. Tak się jednak nie stało. Podział y kulturowe nie odeszł y w przeszłość, a spory o ekonomię i etatyzm przeszły ze sfery tradycyjnej polityki w ręce ekspertów. Za to aborcja, stosunek do mniejszości seksualnych i eutanazja stały się jednymi z podstawowych osi sporu politycznego. Sądzę, że jesteśmy świadkami przesuwania się granicy polityczności. Jak Protest lekarzy był bardziej rzeczywisty niż przemarsz nawet tysięcy młodych ludzi w maskach dzi młodych, pochodzących z dużych ośrodków miejskich, jest sfrustrowana nie ze względu na ACTA, ale zbyt małą liczbę miejsc pracy do obsadzenia w naszym kraju. Profesor Domański dowodzi, że posiadanie wyższego wykształcenia przynosi od paru lat coraz mniejsze korzyści, bo równolegle do wzrostu liczby osób z wyższym wykształceniem nie wzrasta liczba stanowisk, które mogliby objąć. „Oburzeni” na Zachodzie już stracili wiarę w system. Protestujący na Krakowskim Przedmieściu wciąż, zanim spalą samochód, będą próbowali na niego zarobić. Jesteśmy na innym etapie rozwoju, choć może się to szybko zmienić. Procesy, które na Zachodzie trwały dziesięciolecia, u nas mogą zajść w ciągu miesięcy. To znaczy, że nie wrócimy już do polityki reprezentowania tradycyjnych grup interesu… To wszystko jest ogólnikowe i nieweryfikowalne. Nie podpiszę się pod żadnym zdaniem, mówiącym, że coś wróci albo nie wróci, bo kryzys pokazał, że ekonomia wciąż jest istotna. Pewne zjawiska związane z transformacją wydawały nam się już kompletne. A co dzieje się nagle na Węgrzech, w Czechach? Nasze stanowiska wobec Unii Europejskiej i paktu fiskalnego są zupełnie inne. Na razie protesty, o których rozmawialiśmy, doprowadziły do kompromitacji tradycyjnych instytucji władzy. Konflikt długo toczył się bez żadnej inicjatywy ze strony rządu i parlamentu. Gdzie znajdują się nowe pola politycznego sporu? Nasza polityka jest niewydolna wobec tego typu konfliktu, ponieważ wciąż Czy problemy ekonomiczne nie będą już pozostaje oparta o podziały, które mają zarzewiem sporów politycznych? Prof. dr hab. Andrzej Rychard (1951) jest socjologiem, kieruje Szkołą Nauk Społecznych Instytutu Filozofii i Socjologii PAN, wykłada w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej. Zajmuje się socjologią instytucji politycznych i gospodarczych oraz socjologią transformacji. Z kim do stołu Mateusz Luft C zy konsultacje prowadzone w zamkniętym gronie „wybrańców” doprowadzą do rzeczywistej demokratyzacji polityki państwa? Nie ma wątpliwości: po ACTA nasza demokracja się zmieni. Odtąd władza nie będzie już mogła pozwalać sobie na przeprowadzanie reform, jeśli wcześniej cierpliwie nie wysłucha swoich obywateli. Na naszych oczach redefinicji ulegają reguły uczestnictwa w debacie publicznej. Czy wyrazicielami społecznej woli pozostaną – jak chce tego rząd – ludzie dysponujący specjalistyczną wiedzą? Czy w nowym układzie uwzględnione zostaną interesy zwykłych obywateli? Obyśmy nie zaprzepaścili szansy danej nam na niezwykle ciekawym etapie przemian naszego kraju. Na poc ząt k u ma rca, po dwóc h miesiącach zwłoki, rząd postanowił przejąć inicjatywę w dyskusji na temat reguł obowiązujących w sieci. Minister Michał Boni zorganizował Kongres Wolności w Internecie. Do Centrum Nauki Kopernik zaproszono przedstawicieli świata twórców, urzędników administracji publicznej, działaczy organizacji pozarządowych oraz socjologów. W czterech panelach tematycznych zaproszeni goście zgłaszali postulaty, które po opracowaniu zostały przekazane stronie rządowej. Boni zapowiedział dalszy ciąg konsultacji w dziesięciu podgrupach tematycznych. Czy był to krok w dobrą stronę? Należy pochwalić ministra za gotowość do konfrontacji ze środowiskami krytycznymi wobec rządu, świadczącej o jego wielkiej odwadze i otwartości. Czy konsultacje prowadzone w zamkniętym gronie „wybrańców” doprowadzą jednak do rzeczywistej demokratyzacji polityki państwa? Wygląda na to, że nie. Władza przyjęła ekspertów i działaczy, którzy stanowią jedną z licznych grup obywateli protestujących przeciwko ACTA. Na spotkanie nie zaproszono „zwykłych ludzi”. Wsłuchując się w głos elit, władza znów pozostawiła tych ludzi, potocznie rzecz ujmując, na lodzie, dosłownie zaś – na ulicy. Szaremu ACTA-wiście, użytkownikowi internetu, za którym nie stoi autorytet instytucji lub nauki, władza nie pozwoliła wyrazić opinii – mimo że tym razem to szarzy obywatele stanowili znaczącą grupę interesu. Ich postulaty łatwiej wykrzyczeć na ulicy, niż wypowiedzieć na zamkniętych seminariach. W wystąpieniach przeciwko ratyfikacji ACTA wspólnie manifestowały luźno powiązane ze sobą grupy znajomych, niekoniecznie zrzeszonych w organizac jach pozarządowych, w tym również blogerzy i hakerzy. Te grupy w momencie protestu łączył jeden wróg i cała gama nierzadko sprzecznych postulatów – od ekonomicznych, poprzez kulturowe, na politycznych kończąc. Postulaty te, nie licząc kwestii pryncypialnej: odrzucenia ACTA, nie posiadały żadnej hierarchii. Liderzy, jeżeli już się pojawiali, wybierani byli w nieformalny, często samozwańczy sposób. Ruch nie wytworzył uporządkowanych struktur, nie powołano nawet komitetu strajkowego. W ten oto sposób spontanicznie rodzi się nowa kultura protestu, cechująca się żywiołowością, zdolnością do szybkiego mobilizowania mas, ale też krótkotrwałym zaangażowaniem manifestantów. Ostatnie wystąpienia pokazują, że protesty w takiej formie będą nabierały coraz większego znaczenia. Będą związane z konfliktami bywatel symbolicznymi, zawłaszczaniem pewnych przestrzeni przez grupy interesu, wykupywaniem ich przez instytucje kapitalistyczne, tworzeniem przestrzeni publicznej i wolnym dostępem do kultury. Przykładami takich protestów były zarówno zamieszki w dniu Święta Niepodległości, jak i ostatni konflikt wokół likwidacji squatu Elba w Warszawie. Rząd nie dysponuje narzędziami komunikacji z amorficznym, wielobarwnym tłumem, kiedy nie wiadomo, kto jest hersztem buntu, a kto tylko pobocznym krzykaczem; kto jest gotowy na długie i żmudne negocjacje przy tworzeniu nowego prawa, a kto umie tylko poderwać tłum do manifestacji. Władza błądzi jak dziecko we mgle, nie wiedząc, z kim powinna usiąść do negocjacyjnego stołu. Dotychczasowe sposoby rządzenia, opierające się na zdobywaniu wiedzy na temat społeczeństwa, publikowaniu raportów, takich jak Młodzi 2020 czy Polska 2030, i odgórne planowanie, muszą ustąpić miejsca zarządzaniu konfliktem społecznym i wsłuchiwaniu się w głos ludzi. Wydaje się, że tę różnicę zrozumiał już Michał Boni, który – niestety – w sprawie ACTA do negocjacji „na ślepo” zaprosił wyłącznie ekspertów. Czy ten sposób rządzenia sprawdzi się na dłuższą metę? Prawdopodobnie nie. Rząd pod presją opinii publicznej odrzucił umowę ACTA. Manifestacje wycofały się z centrów polskich miast, ale czy problemy stojące za sporem zostały rozwiązane? Jego głębsze przyczyny, związane z konfliktami kulturowymi, a może nawet i strukturalnymi problemami ekonomicznymi, zostały tylko przykryte. Społeczeństwo czeka na iskrę, która rozpali kolejny bunt. ■ Mateusz Luft (1987) jest studentem na wydziale Socjologii UW, działaczem Inicjatywy Wolna Białoruś i Stowarzyszenia 61 oraz redaktorem działu „Obywatel”. 89 Nie jestem podglądaczem Z Janem Brykczyńskim rozmawia Mateusz Luft Fot. Tomek Kaczor 90 CZŁOWIEK numeru W ydawało mi się, że fotoreportaże odeszły do lamusa. Ty jednak wciąż się tym zajmujesz… Świat został już w wystarczającym stopniu opisany. Nie istnieją miejsca, w których nigdy nie postała ludzka stopa. Wszystkie zdjęcia można znaleźć w internecie, reportaż fotograficzny przestał być masowym medium informującym o świecie. Funkcję, którą niegdyś pełnił, przejęła telewizja. W fotografii autorskiej ważniejsze od tego, o czym opowiadasz, jest jednak to, w jaki sposób ujmujesz swój temat. Niemało inwestuję w kontakt z ludźmi, których codzienność fotografuję. Dzięki naszemu spotkaniu dużo otrzymuję, ale dużo muszę też dawać z siebie. Oni pozwalają mi na wgląd w swoje życie, a ja poświęcam im czas Mówiłeś, że jadąc w teren, zaprzyjaźniasz i uwagę, przynoszę informacje o świesię z ludźmi i mieszkasz wśród nich. W jaki cie i o sobie samym. Nic dziwnego, że sposób się z nimi dogadujesz? Przecież oni po tygodniu lub dwóch czuję się zupełnie wykończony. należą do zupełnie innego świata! W przypadku zamkniętych społeczności zawsze staram się mieć kogoś, kto Nie czujesz się podglądaczem? mnie do nich wprowadza. Nawiązanie Jesteś tym, za kogo się uważasz. Gdy kontaktu jest najtrudniejsze, a ono przychodzę do ludzi z poczuciem, że nie robię nic złego, że nie zamierzam ich ośmieszyć, to oni też tak to odbierają. Widzą, że mam do nich szacunek i że nie „czaję się” z aparatem. Dużo z nimi rozmawiam, zanim zabiorę się do robienia zdjęć. Miejsce tej subiektywnej formy – nazywamy ją „dokumentem fotograficznym” – jest raczej w galeriach niż w gazetach, chociaż do tych ostatnich też często trafia. Facet z miasta, przyjeżdżający na wieś i łażący samotnie z aparatem, musi budzić mieszane uczucia Jak „filtrujesz” przez siebie rzeczywistość. Takie fotografie podobają się nie ze względu na egzotykę miejsca, lecz na indywidualną perspektywę, wrażliwość obserwacji, nastrój. Tematem może być cokolwiek, nawet ta lampa w knajpie. Czy to, co robisz, wciąż jeszcze jest dziennikarstwem? Nie czuję się reporterem. Zawsze pracowałem nad tematami bardziej autorskimi i na tyle znałem ludzi, których fotografowałem, że mogłem do nich podejść bardzo blisko. Reporter kojarzy się z długim obiektywem. A ja do niedawna nie miałem nic dłuższego niż 50 milimetrów. Bojkowska, wieś na Ukrainie, nie jest interesującym tematem dziennikarskim. Nie jest ani najbiedniejsza, ani najmniejsza. Tamtejsi ludzie nie mają najdłuższych zębów, krowy nie chodzą na dwóch nogach. Ale jadąc do niej, na własny użytek tworzę jej liryczną historię. Nie zwracam uwagi na biedę, pijaństwo i wiele aspektów interesujących z punktu widzenia „obiektywnego” przekazu. Wybieram to, jak ci ludzie pięknie wyglądają w zimowej scenerii, jak kolorowe są ich domy, stroje. Chwytanie tego wymaga innej wrażliwości niż klasyczny reportaż. właśnie stanowi klucz do sukcesu. Dlatego w podróży po Islandii towarzyszyła mi dziewczyna, nauczycielka z jednej z tamtejszych szkół. Dzięki temu już pierwszego wieczora wylądowałem na kolacji w czyimś domu. W normalnych warunkach zawieranie takich znajomości trwałoby tygodniami. Zazwyczaj staram się mieszkać u kogoś ze wsi, najczęściej nie ma zresztą innej możliwości. Później, kiedy chodzę po okolicy, wszyscy wiedzą, czyim jestem gościem. To pozwala tym ludziom jakoś mnie zidentyfikować. Pomyśl tylko, facet z miasta, przyjeżdżający na wieś i łażący samotnie z aparatem, musi budzić mieszane uczucia. Matki chowają córki gdzieś za plecami lub, przeciwnie, wypychają je do przodu. Strategie w takich społecznościach są różne. Ale kiedy wyciągasz aparat, świat wokół ciebie się zmienia… To prawda, dlatego wiele spośród moich fotografii to pozowane portrety. A jednak ludzie dość szybko przyzwyczajają się do mojej obecności. Zresztą nie mogą też grać przez cały czas. Po paru godzinach ktoś w końcu musi wydoić krowę, bo inaczej ta nie przestanie ryczeć. No więc ten ktoś stara się doić ją po kryjomu, a ty śledzisz go z aparatem… Pierwszego dnia jest skrępowany. Następnym jednak razem, kiedy idę za nim do stodoły, przestaje mnie dostrzegać i sytuacja staje się normalna. Tak bardzo różnię się od tych ludzi, że przyzwyczajają się nie tylko do mojej obecności, ale i do mojej odmienności. Niezależnie od tego, co zrobię – jeśli uważam to za normalne – oni to zaakceptują. Dajmy na to, wchodzę na Czy już na zawsze pozostajesz intruzem? dach. Może u nich nie wchodzi się na Społeczny status fotografa szybko ewo- dachy, ale w moim przypadku przyjluuje. Zaczynam jako włóczęga, o któ- mują to ze zrozumieniem. rym nie wiadomo, po co się szwęda i robi te zdjęcia. Może Cygan, może Czy to znaczy, że chodzisz z aparatem po chce coś ukraść? Tymczasem już po wsi, polując na ciekawe wydarzenia? upływie miesiąca jestem bardzo po- Wyjeżdżając z reguły wiem, jakich żądanym gościem, wręcz osobistością. zdjęć będę szukał. Choć na miejscu Ludzie są mnie ciekawi, zapraszają do pomysł ten często bywa weryfikowany. Wyostrzam percepcję, poszukując domu. Staję się „ich” fotografem. 91 92 CZŁOWIEK numeru różnych kadrów, które pasują do mojej układanki. Chłonę świat i obserwuję go. Trudno powiedzieć, że poluję na z góry upatrzone „momenty”. W cyklu zdjęć z Arnes na Islandii decydujące okazało się światło. Obecnie pracuję na negatywie średnioformatowym, z dziesięcioma klatkami na filmie. Robię to celowo – żeby nie fotografować tylko dlatego, że coś się zdarza. Zdjęcia muszą wynikać z czegoś, co się dzieje we mnie. Na takim sprzęcie nie można „nacykać” mnóstwa obrazków, tak jak na aparacie cyfrowym, naiwnie licząc, że „coś z tego wyjdzie”. Trzeba przemyśleć każde zdjęcie, podejść odpowiednio blisko. Takie ograniczenia techniczne bardzo pozytywnie wpływają na jakość fotografii. ważna, bo wysłać można tylko dziewięć, a czasem nawet tylko trzy fotografie. Z tego samego materiału można więc skomponować wiele różnych historii. Z reguły od początku mniej więcej wiem, o co chodzi w moim projekcie. W momencie tworzenia działam jednak intuicyjnie. W terenie miewam czasem wrażenie, że zdjęcie, które chcę zrobić, jest „od czapy”. Ale oglądając je znacznie później, nagle odkrywam, po co je zrobiłem. Całość nabiera sensu dopiero w tej chwili, przy ostatecznym wyborze fotografii. Zaczynam jako włóczęga, o którym nie wiadomo, po co się szwęda i robi te zdjęcia. Może Cygan, może chce coś ukraść? Czy można fotografować bez ukończenia szkoły? Szkoła to tylko czas dany nam na rozwój. Każdy z nas ma w głowie pewne wzorce kulturowe, które określają, co należy fotografować lub jak się „poprawnie” kadruje. Biorąc aparat do ręki, bezwiednie szukamy obrazów, które widzieliśmy wcześniej. Fotografujemy to, co powszechnie uznaje się za odpowiednie, często odrzucając naszą własną umiejętność obserwacji. Dlatego przygotowanie do zawodu polega również na rozwijaniu szczerości wobec samego siebie. ■ Liczysz na to, że twoi modele będą mieli tyle samo cierpliwości? Każdy fotograf stosuje swoje triki, które mają spowodować, żeby człowiek portretowany na zdjęciu był sobą. Przetrzymanie go przed aparatem działa tak samo jak w przykładzie z dojeniem krowy. Nie możesz bez końca robić sztucznej miny. W pewnym momencie nudzisz się, rozluźniasz, patrzysz w inną stronę. Fotografowi właśnie o to chodzi – żeby widz nie oglądał maski, którą model gra do aparatu, ale prawdziwego człowieka. Dlatego też portretując, celowo pracuję ze statywem, żeby robienie zdjęcia zajmowało więcej czasu. Jan Brykczyński (1979) W pewnym momencie wracasz z „terenu” i masz pięćset zdjęć do wywołania. Pewnie próbujesz sobie przypomnieć, o co właściwie chodziło, kiedy wybierałeś akurat to ujęcie? Niedawno zastanawialiśmy się z żoną nad tym, jakie zdjęcia z Islandii wybrać na konkurs. Ta decyzja jest bardzo jest fotografem freelancerem, absolwentem Wydziału Fotografii PWSFTViT w Łodzi i Szkoły Filmowej w Pradze. Stypendysta Europejskiej Fundacji Kultury, Funduszu Wyszehradzkiego i Ministra Kultury. Współtwórca kolektywu fotograficznego Sputnik Photos. W lutym został nominowany do nagrody „Sony World Photo Awards” za fotoreportaż z Arnes na Islandii. Zdjęcia dostępne na stronie: www.janbrykczynski.com Jan Brykczyński, z cyklu "Primary forest" o białoruskiej Puszczy Białowieskiej 93 Po lsk a js ki Pr z ys ta ne k ła łom ie j Szo rt Ba i zd st ję ci a: Fo to re po rta ż tek 94 94 W drodze Bilet kolejowy: najpierw do Moskwy, potem do Mińska i Terespola – to szlak czeczeński. Samolot bezpośrednio do Mińska, stamtąd pociąg do Terespola – to szlak gruziński. Bagaż: tyle, ile da się unieść po zapakowaniu w plastikowe torby. Cała reszta musi zostać. Rodzina, dom, znajomi, wspomnienia. Jak te o kamienicy ostrzeliwanej jednocześnie z dwóch stron przez partyzantów i armię federalną (Podczas zawieszenia broni uciekliśmy do dziadków). Albo o sklepie mięsnym, w którym na haku zamiast wędlin zawieszono któregoś dnia ludzką głowę i wnętrzności (Nie jadłam potem mięsa przez rok). Albo inne, zupełnie zwykłe. O pracy, której nie da się znaleźć przez kilka lat. O mężu, który odszedł albo zginął. O nieznajomych, którzy przyszli przejąć interes, bijąc właścicieli do nieprzytomności. Wspomnień jest dużo. Nie da się ich wszystkich zmieścić w jednej walizce. Pokój nie do zniesienia Pochodzą z krajów, w których według europejskich władz imigracyjnych panuje pokój. W Gruzji wojna trwała raptem kilka dni, a kraj wychodzi już z powojennego kryzysu. Tylko niektórym żyje się jakby ciężej, a po wypadkach w Osetii na mniejszości patrzy się mniej przychylnym okiem. W Czeczenii wojna skończyła się już dawno temu. Teraz, pod rządami namaszczonego przez Moskwę Ramzana Kadyrowa, centrum Groznego ze swoimi strzelistymi wieżowcami i gigantycznym meczetem przypomina naftowe emiraty, jak Katar czy Dubaj. Doszczętnie zniszczone miasto, jakie znamy z relacji z końca lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, zniknęło. Umieszczane w internecie filmy pokazują roztańczonego prezydenta (I love you, mister Kadyrow – mówi podczas przyjęcia urodzinowego zaproszony specjalnie na tę okazję Jean-Claude van Damme, Happy birthday, mister president – wtóruje mu hollywoodzka gwiazdka). Wydaje się, że Grozny składa się obecnie z jednej, kwitnącej ulicy. Trwa odbudowa i stabilizacja. Nie widać tylko mieszkańców. 95 96 ▶ Znaczną grupę wśród uchodźców stanowią dzieci. W ośrodku na warszawskim Targówku to zdecydowana większość mieszkańców. ▶ Uchodźcy otrzymują pomoc nie tylko w ośrodku. Na zdjęciu: powrót z darami z Caritasu. 97 Przystanek: nadzieja Nie trzeba wysiadać z pociągu. Strażnicy przychodzą sami. Należy wypowiedzieć odpowiednią formułę i procedura zostaje uruchomiona. Przesłuchanie, ośrodek recepcyjny w Białej Podlaskiej, znowu przesłuchanie, przejazd do ośrodka docelowego. Potem kolejne podania, wnioski, decyzje, odmowy i odwołania. Na tytuł uchodźcy trzeba zapracować. Otrzymują go jedynie wybrańcy, którym zgodnie z Konwencją Genewską udało się dowieść, że ich obawy o życie lub zdrowie po powrocie do ojczyzny są uzasadnione. W praktyce potrafi to jeden na stu przybyszów. O pozostałych, którzy bez względu na rasę, religię, narodowość, poglądy polityczne lub przynależność do określonej grupy społecznej nie są w stanie normalnie żyć we własnym kraju, konwencja nie wspomina. 98 ▶ Cudzoziemcy w ośrodku otrzymują pełne wyżywienie. Tęsknota za domem sprawia, że chętnie gotują sami, szczególnie z okazji świąt. Na jednej kuchence smażą się gruzińskie chaczapuri i czeczeńskie czapiki. Wygnani z raju Czasem w ośrodku pojawia się człowiek bez bagażu, rzeczy osobistych, a nawet kompletnego ubrania. Paradoksalnie, w ten sposób przybywają tu ludzie nie zza wschodniej granicy, ale właśnie ci cofnięci z „lepszego świata”, zatrzymani w pracy lub na ulicy, gdzieś w Austrii lub Belgii. Na mocy Konwencji Dublińskiej człowiek ubiegający się o status uchodźcy ma prawo przebywać wyłącznie na terenie kraju, w którym po raz pierwszy złożył wniosek. Dla przybyszów ze Wschodu jest to Polska. Próba osiedlenia się w innych krajach Unii może zakończyć się błyskawiczną deportacją. Ale ryzykować warto i tak. Tylko tam, na Zachodzie, da się stanąć na nogi. Zdobyć godziwie opłacaną pracę, mieszkanie. Polska, choć przyjazna, nie jest w stanie zapewnić takich szans. W zawieszeniu Ośrodek dla uchodźców na warszawskim Targówku. Księżycowy, postindustrialny krajobraz. Błotnista droga prowadzi do pamiętającego lata sześćdziesiąte, jednopiętrowego budynku. Kiedyś mieściły się tu biura Warszawskich Zakładów Telewizyjnych, dziś zakwaterowani są uchodźcy – kobiety i dzieci. Powoli budzi się nowy dzień. Dzieci wychodzą do szkoły. Kobiety rozwieszają pranie. Ktoś szykuje obiad. Słychać rozmowy: po czeczeńsku, gruzińsku, rosyjsku. Pukam do znajomych drzwi. Cisza. Próbuję jeszcze raz. Z oddali dobiega pomocny głos. – Fatima? Ona uszła. – Szkoda, bo chciałem porozmawiać… ■ 99 E Z A S Ł Y S Z A N c z yl i ost ę i s m ty Jan Mencwel 100 Kultura remiksu – to tytuł filmu dokumentalnego, sławiącego wolność internetowego dostępu do kultury czy też, jak chcą niektórzy, po prostu broniącego piractwa. Film można zresztą obejrzeć online, w całości za darmo. Choć jego autorzy posługują się specyficznymi przykładami, to ich dzieło zwraca uwagę na pewną bardzo ważną kwestię. Dostrzegł ją zapewne niejeden użytkownik internetu, jeszcze zanim przez media przetoczyła się debata o ACTA. Dzięki wolnemu obiegowi kultury odbiorcy coraz częściej wychodzą ze swoich ról i stają się twórcami. Utwory muzyczne, zdjęcia, fragmenty filmów fabularnych, urywki z telewizji, obrazy – wszystko to poddawane jest różnego rodzaju przeróbkom i udostępniane w sieci przez (najczęściej anonimowych) internautów. Takie remiksy cieszą się ogromną popularnością i nierzadko stają się tzw. memami – są masowo rozsyłane i stają się bardziej popularne niż oryginał. Obrońcy prawa własności powiedzą pewnie, że większość remiksów nie dorasta do pięt oryginałom, a sama idea, by pozwolić na tego typu swobodne przerabianie treści, kłóci się nie tylko z tradycyjnie rozumianym prawem autorskim, ale stawia na głowie pojęcie twórczości. Bo przecież istnieje pewien oryginał dzieła, który jest niepowtarzalny, a jest taki dlatego, że jego autor stworzył go właśnie w ten, a nie inny sposób. Takie wątpliwości to w naszej kulturze żadna nowość. Już w 1938 roku niemiecki filozof Walter Benjamin pisał z niepokojem, że oto na oczach świata zanika niepowtarzalna więź między dziełem a czasem i przestrzenią, w atn ów io m i R emiks których ono trwa. Dla ludzi współczesnych Benjaminowi możliwość stworzenia reprodukcji dzieła sztuki – dajmy na to, Damy z Łasiczką – odbiera sens wycieczce do Muzeum Książąt Czartoryskich w Krakowie, po części odbierając też wartość samemu dziełu. Ani Benjaminowi, ani żadnemu człowiekowi żyjącemu w tamtej epoce w najczarniejszych wizjach nie przyszłoby chyba do głowy, że w niedalekiej przyszłości zaistnieje świat, w którym każdy będzie mógł urządzić sobie własne muzeum, w którym po- z natury, cieszy zamieszanie, jakie dzieje się na naszych oczach w świecie kultury. Oto spełnia się przecież przepowiednia Andy’ego Warhola o rzeczywistości, w której każdy może mieć swoje piętnaście minut sławy. Z tym że będzie w niej o nas świadczyć tylko nasze dzieło, a nie nasze nazwisko czy poprzednie dokonania. Weźmy, na przykład, niewinny filmik Tupu tup po śniegu, w którym urywki z oblężenia Stalingradu zostały zmiksowane z wesołą piosenką o zimie. Przecież gdyby zrobił to jakiś Spełnia się przepowiednia Andy’ego Warhola o rzeczywistości, w której każdy może mieć swoje piętnaście minut sławy wiesi pięć Dam z Łasiczką. Z tym że na jednym z obrazów dama będzie z wąsami, na drugim wystąpi z chomikiem… i tak dalej. Ten świat już istnieje – internet jest żywiołem pełnym domorosłych twórców i przetwórców, których pomysłowość i poczucie humoru robi często większe wrażenie niż sztuka i kultura przez duże „S” i „K”. Remiksy teledysków, fragmentów filmowych, reklam czy – co dość popularne – spotów wyborczych, służą najczęściej ich wyśmianiu, ale mogą być także specyficzną formą złożenia hołdu autorowi oryginału. Ta sytuacja wielu osobom (szczególnie samym „twórcom” w tradycyjnym znaczeniu tego słowa) może wydawać się wywrotowa. To zrozumiałe, pozycja twórców opiera się przecież na określonej hierarchii; nie każdy może umieścić swoje dzieło w Galerii, trzeba najpierw być Artystą. Ale kto mianuje twórcę na Artystę godnego wystawienia swojej pracy w Galerii? Tego nie wie nikt. Dlatego mnie, wywrotowca szanowany artysta z nurtu video-art, ot, choćby Mirosław Bałka, to dzieło krążyłoby pewnie po najlepszych galeriach świata, a krytycy sztuki pisaliby o tym, jaki ładunek głębokiej krytyki współczesnego świata jest w nim zawarty. I właściwie – dlaczego nie? Czekam tylko, aż któraś z Szanowanych Galerii, zamiast wystawiać prace Szanowanych Artystów, odważy się zrobić wystawę anonimowych prac krążących w internecie. To byłoby naprawdę coś. Myślę, że prędzej czy później się takiej wystawy doczekam. Chyba, że zwyciężą zbyt łatwe rozwiązania w rodzaju ACTA i wszystko pozostanie na swoim miejscu. Twórca będzie dalej Twórcą przez duże „T” a odbiorca – odbiorcą przez małe „o”. A gladykov, autor wspomnianego wyżej remiksu, nie będzie Mirosławem Bałką Youtube’a, tylko zwykłym przestępcą, który bezprawnie wykorzystał wesołą piosenkę i ukradł skądś fragmenty archiwalnych nagrań. ■ Jak nas zdobyć? zamawiając roczną prenumeratę naszego kwartalnika – płacisz za trzy numery, a czwarty otrzymujesz gratis! Koszt pojedynczego numeru – 10 zł Koszt rocznej prenumeraty (cztery numery) – 30 zł Zachęcamy przy tym do wykupywania prenumerat sponsorskich w wysokości 50 zł lub 100 zł plus. Jeżeli jesteś zainteresowana/y prenumeratą, napisz do nas na adres: [email protected] wydawca: Autorka: Dorota wróblweska c ena 10 z ł (w tym5%VAT )