Ściągnij plik PDF

Transkrypt

Ściągnij plik PDF
W co wierzy błazen?
Wywiad z Adamem Michnikiem
2 012
przedwiośnie
magazyn nieuziemiony
19
Kościół, lewica - części wspólne
Jan Mencwel,
Misza Tomaszewski
Czy lewica potrzebuje
Kościoła?
Maciej Gdula,
Krzysztof Wołodźko
Jezus, przyjaciel
Oburzonych
Jarosław Makowski
poza europą
Wiele twarzy Kościoła
Halina Bortnowska
wiara
fotoreportaż
kultura
www.magazynkontakt.pl
W poniedziałki
napięcie.
Co tydzień nowe wpisy na
podnosimy
nowej stronie!
PROJEKT GRAFICZNY,
SKŁAD I ŁAMANIE: Jan Libera, Urszula Woźniak
PROJEKT GRAFICZNY
PIERWSZEJ STRONY OKŁADKI: Tomek Kaczor
FOTOEDYCJA: Tomek Kaczor
KOREKTA: Zespół redakcyjny, Anna Gettlich-Mencwel
NAKŁAD: 1000 egzemplarzy
Wydawca: KIK Warszawa
EDYCJA:
Jan Bajtlik, Agata Bluj, Maciej Bulanda,
Staś Chankowski, Bohdan Cywiński,
Jędrzej Dudkiewicz, ks. Andrzej Gałka,
Wawrzyniec Haman, Adam Hornung, Wanda Kaczor,
Anna Libera, Piotr Maciejewski, Kuba Mazurkiewicz,
Anna Micińska, Olga Micińska, Helena Oblicka,
ks. Wacław Oszajca SJ, Hanka Owsińska,
o. Marek Pieńkowski OP, Joanna Sawicka,
Ewa Smyk, Jan Suffczyński,
ks. Sławomir Szczepaniak, Krzysztof Śliwiński,
Joanna Święcicka, Ignacy Święcicki,
Ewa Teleżyńska, Anna Wieremiejczuk,
Jan Wiśniewski, Jagoda Woźniak,
Stanisław Zakroczymski, Paweł Zerka
WSPÓŁPRACA:
WIARA: Misza Tomaszewski
([email protected])
KULTURA: Katarzyna Kucharska
([email protected])
POZA EUROPĄ: Paweł Cywiński
([email protected])
KATOLEW: Maciek Onyszkiewicz
([email protected])
WARSZAWA: Cyryl Skibiński ([email protected])
OBYWATEL: Mateusz Luft ([email protected])
FOTOREPORTAŻ:
Tomek Kaczor ([email protected])
DZIAŁY:
www.magazynkontakt.pl
[email protected]
KONTAKT:
REDAKTOR NACZELNY: Misza Tomaszewski
ZASTĘPCA: Maciek Onyszkiewicz
SEKRETARZ REDAKCJI: Tomek Kaczor
REDAKTOR PROWADZĄCY: Misza Tomaszewski
ZESPÓŁ REDAKCYJNY: Paweł Cywiński,
Ignacy Dudkiewicz, Jan Libera, Mateusz Luft,
Katarzyna Kucharska, Jan Mencwel, Cyryl Skibiński
REDAKCJA:
Po
le
w
nu
ic
y
O
jc
a
rze
me
W
br
u
M m ew
n a r i e po
po o lu ksa rać zor
sp g d . M , w om
– rz odz ziom yś je , n
l s dn ie
d od e c e n
o wa wo zno ia Koś toj ej zam
lo z ła śc in c ąc rę i
si an ni i. sp io a ce er
e
ł
z
z
lu ied e si Ma ira a, j a „ trz am
d z b a ę ło c j a k K y y
i
i u ne do te ch i l on ma – ja
bo go sp go rz ud tak ją k p
gi , je oł , u eś zio te c B od
c h s e c w c ij m m i b o
, k t n z n a ż a ń l ” n l i ę bn
t ó i e e g a m sk ew u m , w o m
rz t y o
i
i
y lk po y, ż ej z cy er dr iał
po o te e le pr 19 ug to
w pr nc dz w ag je ie uc
in ób ja iś ic ni st j z zy
ni ą łu – ow em st aś ni
by ich ob w ą y osu – ć E
y d b z
t m
ć
na aut dw ob yn asy nko rze m
a
i
e
e
tu n u
j g w c an
ra t y ty kr mn na o p i to ue
y
c
ln cz h z ie liz r m l M
ym no ś ys j n ow os K o
r
u
t
u i
pr ści, odo ek e p ać, a. Z api nie
t
r
z e le w o o ż e a r a ł r
dm cz isk no w p ów u
a
io tak , p mic dz rób t e ż rz z i d a
M
m e ez ne o
is
za
ic sta o go
b
h
To
tr now ym
o
as
sk i
ze
i.
w
sk
i
–
w
spis treści:
przedwiośnie 2012
 4 Temat numeru: Po lewicy Ojca
Wstępniak: Zdradzona misja
Jan Mencwel i Misza Tomaszewski: Przebudzenie
Rozmowa z Adamem Michnikiem: Z rękami w kieszeniach
Maciej Gdula: Bez obietnicy
Rozmowa z abp. Tadeuszem Gocłowskim: Nie chodźmy w ciemności!
Jarosław Makowski: Jezus, przyjaciel Oburzonych
Krzysztof Wołodźko: Wymowne milczenie
Cyryl Skibiński: Zabawa w wojnę
48 Wiara
Wacław Oszajca sj: Daleko od normalności
Rozmowa z Haliną Bortnowską: Wiele twarzy Kościoła
Paweł Cywiński: Pod namiotem Abrahama
58 Kultura
Klara Czerniewska: Tłuste fonty w warszawskim outdoorze
Katarzyna Kucharska, Olga Micińska: Art d’ eco
Książki, które nas szukają: Igor Newerly, Wzgórze błękitnego snu
Wtomigraj: Cœur de pirate, Blonde
68 Poza Europą
Paweł Cywiński: Przed zachodem słońca
Rozmowa z Robertem Kłosowiczem: Czarne dziury na mapie
76 Warszawa
Tomek Kaczor: Skarpety i Trapezy
Wars/Sawa: Mięsistość dźwięku
Wielcy Warszawscy: Deyna
86 Obywatel
Rozmowa z prof. Andrzejem Rychardem: Nowa kultura protestu
Mateusz Luft: Z kim do stołu
90 Człowiek Numeru
Rozmowa z Janem Brykczyńskim: Nie jestem podglądaczem
94 Fotoreportaż
Bartłomiej Szołajski: Przystanek Polska
100 Zasłyszane
s.6
Ilustracja. Klara Jankiewicz
po lewicy ojca
W ciągu ostatnich dwudziestu lat polski Kościół
i lewica odwróciły się od najuboższych, za których
powinny czuć szczególną odpowiedzialność.
Świat urządzony jest niesprawiedliwie i wspólnym
obowiązkiem obydwu środowisk jest walka z tą
niesprawiedliwością – przekonują Jan Mencwel
i Misza Tomaszewski.
Fot. Paweł Cywiński
s.53
W Mar Musa Pismo Święte leży na koranicznym
stojaku. Ekumeniczna wspólnota muzułmanów
i chrześcijan odżyła w latach osiemdziesiątych
dzięki staraniom ojca Dall’Oglio – orientalisty,
jezuity i człowieka lewicy w jednej osobie.
O miejscu duchowej kontemplacji w pustynnym
krajobrazie opowiada Paweł Cywiński.
Warszawa
s.76
„Jak sobie pomyślę, że najlepsze lata mojego życia
upłynęły w tym podskakującym, grzechoczącym,
karłowatym pierdzielu...” – narzekał na
swojego Fiata 126p Adaś Miauczyński w filmie
Nic Śmiesznego. O innych obiektach trudnej
miłości Polaków, wyprodukowanych w FSO na
Żeraniu, pisze Tomek Kaczor.
s.86
Ilustracja. Łukasz Izert
bywatel
Oburzeni, protest lekarzy, ACTA... Na naszych
oczach rodzi się „nowa kultura protestu”, z
którą władze nie potrafią sobie radzić. Ale
czy sami protestujący wiedzą, co (i po co)
czynią? Odpowiedzi w rozmowie z profesorem
Andrzejem Rychardem szuka Mateusz Luft.
wstępniak
Zdradzona misja
Misza Tomaszewski
4
„Nigdy nie wierzyłem w tzw. społeczną
wrażliwość lewicy. Tak naprawdę wrażliwa na biedę i nierówności jest wolnorynkowa prawica, bo tylko wolny rynek
jest sprawiedliwy i otwiera przed ubogimi
drogę do zamożności”. To fragment rozmowy z ministrem sprawiedliwości, Jarosławem Gowinem, który 14 marca opublikowała „Gazeta Wyborcza”. Wywiad
został opatrzony sugestywnym tytułem:
Jestem prawicowym mastodontem. Pierwsza refleksja z nim związana byłaby chyba
taka, że zaliczanie samego siebie do gatunku wymarłych trąbowców, niezależnie
od ich politycznej proweniencji, stanowi
nie najszczęśliwszy przypadek w życiu
człowieka, który przez wiele lat współtworzył miesięcznik „Znak” – intelektualną kuźnię polskiego katolicyzmu. Nad
czym się zadumawszy, możemy przejść
do bardziej merytorycznej polemiki, którą – tak się składa – stanowi niniejszy numeru „Kontaktu”.
Numer ten nie jest numerem zwyczajnym. Pełni on bowiem funkcję manifestu
– uskrzydlony wszystkimi tej formy przewagami, ale i niepozbawiony jej trudnych
do uniknięcia niedostatków. Nie znajdzie
więc w nim czytelnik pogłębionych analiz wybranych problemów społecznych
z punktu widzenia społecznie zaangażowanego katolicyzmu. Do zwyczaju
tworzenia takich analiz, jakie kreśliliśmy
z rozmachem w numerach poświęconych
starości i resocjalizacji, powrócimy już
w następnej odsłonie kwartalnika. Tymczasem jednak nalegamy, by w geście
rozczarowania nie ciskać nieszczęsnym
jego egzemplarzem o ścianę, lecz dać się
sprowokować do lektury.
Każdemu, komu na dźwięk słowa „katolewica” włos jeży się na głowie, a przed
oczami staje Chrystus z karabinem na
ramieniu, należy się nie tylko punkt za
erudycję, ale i kilka zdań wyjaśnienia.
Jakie względy mogły skłonić nas – dzieci
powszechnego Kościoła – do ukrywania
się za polityczną etykietą? Czyśmy zupełnie zapomnieli o dramatycznym pytaniu
świętego Pawła z Pierwszego Listu do Koryntian? Nie, nie zapomnieliśmy. Chrystus nie
jest podzielony, a w jego
Kościele nie brakuje miejsca dla nikogo, bez względu
na światopoglądowe barykady, które z takim zapałem
na co dzień wznosimy. O cóż
więc chodzi?
Wbrew pozorom, nie zamierzamy – jak miał to uczynić
Emmanuel Mounier – umierać,
w jednej ręce trzymając Biblię,
w drugiej zaś – trzeci tom Kapitału Marksa. Myśl stojąca
za „Kontaktem” numer 19
jest stosunkowo prosta. Zarówno ludziom Kościoła,
jak i ludziom lewicy pragniemy zasygnalizować, że
próba pogodzenia inspiracji
chrześcijańskiej z lewicową bynajmniej nie prowadzi do sprzeczności. Mało
tego, uważamy, że dziś
– w dobie kryzysu ekono-
micznego – odwołanie się do społecznego
potencjału obydwu tych środowisk, przez
obydwa zaniedbanego, jest nie tylko próbą ich autentyczności, lecz także stanowi
o losie ludzi ubogich, którzy powinni być
naturalnym przedmiotem ich troski. Powiedzmy to wprost: Kościół, który troskę
o ubogich sprowadza do poziomu fakultatywnej dobroczynności, znacznie bardziej
zaś jeszcze antyklerykalna lewica, w imię
wartości liberalnych z pasją produkująca
kolejne kręgi wykluczenia – zdradziły
powierzone sobie misje. Jako ludzie uważający się za chrześcijan o przekonaniach
lewicowych, nie chcemy i nie możemy
spokojnie na to patrzeć.
Kiedy numer Po lewicy Ojca znajdzie
się już w drukarni, polski Episkopat
ogłosi pierwszy od dwunastu lat dokument społeczny. Nie znając jego treści,
lecz wiedząc, że dokument ów ma nawiązywać do encykliki Caritas in veritate,
jesteśmy o nią względnie spokojni (choć
fajerwerków się nie spodziewamy). Mniej
spokojni jesteśmy natomiast o to, czy
nasz Kościół podoła wyzwaniu przełożenia abstrakcyjnego języka swoich dokumentów na konkretne do bólu problemy,
z którymi każdego dnia mierzą się jego
wierni. W trudnych czasach kryzysu ekonomicznego potrzeba dokonania takiego
przekładu jest paląca. Pytanie tylko, czy
potrafimy na nią odpowiedzieć. ■
ilustracja: hanka owsińska
5
: kl
ilustr acja
ar a jankiew
icz
Przebudzenie
6
Jan Mencwel
Misza Tomaszewski
N
a przełomie XIX i XX wieku „niepokorni”
inteligenci uczyli polskich katolików, że
miłość bliźniego nie wyraża się w paternalistycznej
dobroczynności, lecz w solidarności z krzywdzonymi.
Dziś sytuacja uległa odwróceniu. To lewica potrzebuje,
by ktoś przypomniał jej, na czym polega społeczny
solidaryzm.
„Poznaliśmy się w bardzo dziwnym
momencie mojego życia” – mówi do
swojej dziewczyny bohater filmu Fight
Club, gdy trzymając się za ręce obserwują, jak dookoła nich z hukiem walą
się szklane wieżowce – siedziby wielkich korporacji. Ów bezimienny mężczyzna jest produktem i współtwórcą
świata naszej późnej nowoczesności.
Systemu, którego nienawidzi i które-
go ostateczny krach tak bardzo – wzorem Jello Biafry, lidera punkowego
zespołu Dead Kennedys – lubi sobie
wizualizować.
Zrealizowany dokładnie na przełomie wieków film Davida Finchera
ogłoszony został manifestem „Pokolenia X” – generacji ludzi wchodzących
w dorosłość w czasie, w którym horyzont ich aspiracji wyznaczony zo-
stał przez
obietnicę zrobienia zawrotnej kariery i bogacenia się bez końca. Hasło
enrichissez-vous potraktowali oni serio
i z korporacyjnej codzienności brali
tyle, ile tylko byli w stanie udźwignąć. Jak na ironię, ich życie pozostawało nieznośnie lekkie. Przelatywali
przez nie, ogłuszeni doświadczeniem
wszechogarniającej pustki i braku alternatywy.
Rozpaczliwie próbując poczuć cokolwiek prawdziwego, bohater filmu
Finchera zakłada nielegalną organizację, w której faceci w ciągu dnia robiący dzikie kariery, po godzinach mogą
z pasją oddawać się równie dzikim
ulicznym bójkom. Tylko krew płynąca ze złamanego nosa, ze zmiażdżonej
wargi, z pękniętego łuku brwiowego,
może nadać smak ich wodnistej egzystencji. „Nie mamy wojny światowej
ani wielkiego krachu – powie w pewnym momencie alter ego bohatera, Tyler Durden. – Naszą wojną światową
jest wojna duchowa, naszym wielkim
krachem są nasze życia”.
Nieco ponad dziesięć lat po premierze Fight Clubu, będącego wyrazem
bezradności i zagubienia społeczeństw
wciąż i wciąż bogacącego się Zachodu,
dla coraz większej liczby ludzi staje się
jasne, że to ciągłe bogacenie się było
jedynie iluzją. „Pokolenie X” odchodzi dziś w przeszłość, a jego miejsce
zajmuje generacja nowa i zupełnie odmienna. „Oburzeni” i „prekariusze”
nie mają złudzeń co do tego, że nasz
świat – świat zachodnich demokracji
kapitalistycznych – zmierza w złym
kierunku. Na tym jednak nie poprzestają, ponieważ w przeciwieństwie do
swoich znudzonych konsumpcyjnym
życiem poprzedników są przekonani,
że świat ten można i należy zmieniać.
Dlatego też, zamiast uciekać do podziemia i rozpaczliwie okładać się po
mordach, wychodzą na ulice miast,
okupują przestrzeń publiczną i głośno
krzyczą to, czego ich starsi o dziesięć
lat koledzy nie byli w stanie wypowiedzieć po cichu. Krzyczą, ale jeszcze
nie w Polsce.
Rzeczy, których nie ma
Dokładnie dekadę przed Fight Clubem,
w roku 1989, w naszym kraju obalony
został ustrój zwany „realnym socjalizmem”, a nowe władze zabrały się za
wprowadzanie demokracji według „zachodnich standardów”. I tak się akurat
złożyło, że kwestię, którą wypowiada
bohater w zakończeniu filmu Finchera, mogłaby równie dobrze wygłosić
zachodnia demokracja, podając rękę
wyłaniającej się z mroków komunizmu
Polsce. Z ową demokracją – o czym nad
Wisłą wciąż wspomina się zbyt rzadko – spotkaliśmy się bowiem w bardzo
nietypowym momencie jej dziejów.
Gdy dla nas zakończyła się historia walki o polityczną wolność, dla
Zachodu – jak ze smutkiem konstatował prorok tamtych czasów, Francis Fukuyama – historia kończyła się
w ogóle. Poglądy Fukuyamy święciły
w początkach lat dziewięćdziesiątych
prawdziwe triumfy wśród przedstawicieli zachodnich elit. Wyrastały one
z przekonania, że gospodarka wolnorynkowa, która stabilizowała się wówczas w licznych zakątkach ziemskiego
globu, w dość naturalny sposób po-
ciąga za sobą liberalno-demokratyczne przemiany polityczne. Liberalny,
polityczno-gospodarczy konglomerat
miał okazać się wolny od wewnętrznych napięć i sprzeczności, które wiodły minione ideologie na śmietnik
historii. Nie znaczy to, oczywiście –
pisał Fukuyama – że w Stanach Zjednoczonych miałoby zabraknąć ludzi
bogatych i ubogich lub że ekonomiczne pęknięcie między nimi miałoby
przestać się powiększać. Sęk w tym,
że przyczyna owych nierówności nie
leżała w strukturze liberalnego społeczeństwa, lecz stanowiła rodzaj długu, który odziedziczyliśmy po epoce
doskonale wpisało się w program
zarysowany przez dwa inne paradygmaty, współdzielone w owym czasie
przez niemal całą zachodnią opinię
publiczną. Obydwa można streścić
przy pomocy bon motów, które zawdzięczamy kobiecie twardą ręką
trzymającej ster wolnorynkowych
przemian w Europie początku lat
osiemdziesiątych. Chodzi, rzecz jasna,
o premier Wielkiej Brytanii, Margaret
Thatcher. Jej słowa, które zwłaszcza
nam, w Polsce, wydają się opisywać
„żelazną logikę dziejów”, w rzeczywistości wyznaczają moment zawrócenia
z drogi, którą przez cztery powojenne
Katolicka nauka społeczna wciąż uprawiana
jest przez polski Kościół jako dyscyplina
teoretyczna
przednowoczesnej. Z czasem nasze
weksle miały zostać spłacone, a demokracja i wolny rynek, wzajemnie
uzupełniając się i napędzając, miały
wprowadzić świat na drogę stabilnego
rozwoju ekonomicznego.
Teoria „końca historii” ostatecznie
upadła w roku 2001, przywalona gruzami World Trade Center. Zawczasu
została ona jednak zwulgaryzowana
i sprowadzona do roli filozoficznej
podbudowy modelu ekonomicznego, ironicznie określanego mianem
„teorii skapywania”. Zasada tej teorii
streszcza się w przekonaniu, że im
więcej pieniędzy pozostawimy w kieszeniach zamożnych członków naszych społeczeństw, którzy przy ich
pomocy dokonają inwestycji, podbijając ekonomiczne statystyki, tym więcej „skapnie” przy okazji do kieszeni
biedaków – pod postacią niższych cen
produktów albo nowych miejsc pracy.
Na gruncie trickle-down theory wolny
rynek jawi się więc jako doskonały
mechanizm, który – jeśli tylko nie
będziemy przy nim zbytnio majstrować – prędzej czy później zaprowadzi
ludzkość do krainy wiecznej szczęśliwości.
Nic dziwnego, że tak skrojone przekonanie o nadejściu „końca historii”
dekady, tzn. aż do drugiego kryzysu
naftowego, podążała zachodnia demokracja. There is no alternative. There is no
such thing as society.
Make love, not war
Od dłuższego już czasu, w ogniu
uniwersyteckich debat, prasowych
polemik i kuchennych dyskusji, zwykliśmy ze zblazowanymi minami
konstatować nieaktualność światopoglądowego podziału na lewicę i prawicę. Ma ona być znakiem naszych
czasów, co zdaniem wielu świadczy
o dojrzałości zachodniej demokracji.
Mówi się, że demokracja ta wyszła
poza tradycyjne podziały i rozsadziła
kategorie, przy pomocy których opisywano społeczno-polityczne realia
minionych epok. Orędownikami takiej właśnie wizji byli architekci wolnorynkowych przemian lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych.
Światopoglądowe zamieszanie zaczęło się jednak znacznie wcześniej.
Kryzys „starej lewicy”, której zawdzięczamy europejski model państwa opiekuńczego, został spowodowany przez naukowo-techniczną
rewolucję czasów powojennych i będące jej owocem przemiany struktury
zatrudnienia. W latach pięćdziesiątych
7
i sześćdziesiątych postępująca automatyzacja mocno przetrzebiła miejski
proletariat, który stanowił społeczną
bazę ugrupowań lewicowych. Wówczas też – a za datę symboliczną możemy tu uznać rok 1968 – narodziła się
„nowa lewica”. Zwróciła się ona ku ludziom dyskryminowanym ze względu
na płeć, kolor skóry i orientację seksualną, których interesy nie były politycznie reprezentowane. Kolektywnym ideałom państwa opiekuńczego,
których jasną stroną były służba dobru
wspólnemu i przeciwdziałanie ekonomicznemu wykluczeniu, ciemną zaś
– utopijna inżynieria społeczna i niedowartościowanie odpowiedzialności
człowieka za jego własny los, nowe pokolenie buntowników przeciwstawiło
kult indywidualnych swobód.
8
czeństw na problemie szerokich kręgów wykluczenia, z których istnienia
tamtejsza opinia publiczna nie zdawała sobie wcześniej sprawy. Jest jednak
faktem, że kluczowy element lewicowego światopoglądu – strukturalna
solidarność z ubogimi – został przez
ludzi Pokolenia ‘68 odsunięty na drugi
plan. W czasach kryzysu naftowego,
który obnażył słabości państwa opiekuńczego, porzucone terytorium ekonomiczne skolonizowali bezkrytyczni
czciciele wolnego rynku.
Żelazna logika dziejów
Na tę właśnie przeszkodę po przełomie
roku 1989 natrafiła nasza rodzima lewica, dla której historia ostatnich dwudziestu lat jest ciągiem nieudolnych
prób zdefiniowania własnej tożsamości.
Zamiast przyzwoitości potrzebna jest dziś
odwaga zbuntowanego myślenia
W efekcie doszło do tragikomicznej
sytuacji, w której młodzi Europejczycy
z tzw. „dobrych domów”, choć uważali się za marksistów, na sztandary
wynosili hasła indywidualistyczne.
Jak w książce Źle ma się kraj notuje Tony Judt, „lewicowe ruchy studenckie
bardziej interesowały się godzinami
otwarcia bram uniwersyteckich niż
warunkami pracy w fabrykach; studenci z dobrze sytuowanych włoskich
rodzin bili źle opłacanych policjantów
w imię rewolucyjnej sprawiedliwości;
miejsce gniewnego proletariackiego
sprzeciwu wobec kapitalistycznych
wyzyskiwaczy zajęły frywolne, ironiczne hasła na rzecz wolności seksualnej”. Ideał sięgnął bruku?
Niekoniecznie. Liczne elementy
państwa opiekuńczego, o czym skłonni jesteśmy dziś zapominać, na dobre
weszły w skład europejskiego common
sense. Gdy konserwatyści i liberałowie
zaczęli podpisywać się pod wybranymi rozwiązaniami o charakterze
socjaldemokratycznym, przedstawiciele „nowej lewicy” musieli na nowo
określić swoją tożsamość. Zrobili to,
ogniskując uwagę zachodnich społe-
Co do zasadniczych spraw związanych z określeniem modelu rozwoju
naszego kraju, w środowiskach postkomunistycznym i postsolidarnościowym zapanowała powszechna
zgoda. Wszyscy chcieliśmy bogacić
się i powoli, lecz konsekwentnie doganiać Zachód. Jak mówił Ryszard
Bugaj, „«pokojowi społecznemu»
początków transformacji sprzyjało
wyczekiwanie na profity po jej zakończeniu, a również «pamięć» komunistycznych patologii”. Ten „społeczny pokój” symbolizować może sojusz
mózgu ekonomicznych reform, Leszka
Balcerowicza, z ich „ludzką twarzą” –
Jackiem Kuroniem, ministrem pracy
i polityki społecznej w najtrudniejszych latach III RP. O ile zawarcie owego sojuszu wydawało się uzasadnione
w dobie szalejącej hiperinflacji, o tyle
jego prolongata na czas nieokreślony,
a sięgający dnia dzisiejszego, jest trudna do zrozumienia z perspektywy ludzi przyznających się do światopoglądu lewicowego.
Lewica bezkrytycznie uwierzyła
w neoliberalny model przemian, rezygnując z prób zbudowania „kapita-
lizmu z ludzką twarzą” czy szukania
„trzeciej drogi”. Bardzo szybko odnalazła też sposób na konstruowanie
swojej tożsamości w sferze pozaekonomicznej. Idąc w ślady lewicy zachodnioeuropejskiej, zamiast „kwestii społecznej” podjęła „kwestię obyczajową”,
co oznaczało wypowiedzenie wojny
niezwykle silnemu wówczas przeciwnikowi – Kościołowi katolickiemu,
jednemu z architektów bezkrwawej
transformacji ustrojowej roku ‘89.
Wojna ta trwa po dziś dzień, w znacznym stopniu angażując ugrupowania
lewicowe, w niemałej też mierze – instytucjonalny Kościół. Ze szkodą dla
ludzi, którzy powinni być przedmiotem szczególnej troski przedstawicieli
obydwu tych środowisk: ofiar wspomnianej transformacji.
W efekcie – jak sygnalizowaliśmy
w styczniowym „Znaku” – „owi wykluczeni zostali sprawnie zagospodarowani przez populistów, łączących
hasła opartego na rozdawnictwie
społecznego solidaryzmu z nacjonalistyczną retoryką, przedstawiającą
katolicyzm jako «formę polskości»”.
Fakt, że do tego dopuściliśmy, obciąża
po równo sumienia nas wszystkich:
ludzi Kościoła i ludzi lewicy. Wbrew
swojemu najbardziej fundamentalnemu powołaniu, w ciągu ostatnich
dwudziestu lat stworzyliśmy własne
kręgi wykluczenia. Nie sposób przecenić roli, jaką w cementowaniu środowiska Radia Maryja odegrali lewicowi liberałowie z „Gazety Wyborczej”.
Podobnie, nie sposób nie zadumać
się nad niezwykłością drzemiącego
w polskim Kościele potencjału do antyklerykalizowania społeczeństwa.
W 2007 roku Krzysztof Wołodźko pisał na łamach „Frondy”, że „lewicowa
odpowiedzialność za człowieka musi
być opowiedzeniem się za ludźmi niezależnie od ich światopoglądu (inaczej
grozi nam lewicowość à la Kinga Dunin)”. Powyższą zasadę przez analogię
można odnieść również do chrześcijan, którym z kolei zagraża miłosierdzie à la forum internetowe tej właśnie
„Frondy”.
Życie jest gdzie indziej
O ile zarzut zapomnienia o ubogich
wydaje się jak najbardziej usprawiedliwiony w stosunku do lewicy –
czy przez „lewicę” rozumielibyśmy
postkomunistycznych oportunistów
Millera, antyklerykalnych liberałów
Palikota, czy wreszcie intelektualne
środowisko „Krytyki Politycznej” –
o tyle pewne zastrzeżenia może budzić
stawianie go Kościołowi. Czy mało
w duchu katolickiej nauki społecznej.
Nauka ta, konsekwentnie rozwijana
w Kościele powszechnym od czasu
ogłoszenia przez Leona XIII encykliki
Rerum novarum, w naszym kraju wciąż
uprawiana jest jako dyscyplina teoretyczna. Jej przekaz został w zasadzie
zredukowany do, skądinąd niezwykle
istotnych, zagadnień bioetycznych
i obrony tradycyjnych obyczajów.
Uparcie pomijamy milczeniem palące
porównania najbardziej nawet dosadne – zdaje się egzystować w świecie
równoległym względem tego, w którym żyją jej wierni.
Wszystko to nie znaczy oczywiście,
że Kościół powinien ograniczyć swoją
misję do zaangażowania społecznego.
Przede wszystkim jest on wszak przestrzenią, w której Bóg spotyka człowieka, a człowiek – Boga. Od religijnego aspektu tej misji nieodłączny jest
9
ilustracja: Barbara żuchowska
nam dzieł chrześcijańskiego miłosierdzia: hospicjów, ośrodków wychowawczych, domów samotnej matki?
Czy nie dość rozlewanej za darmo zupy i zbiórek pieniędzy na cele charytatywne? Przeciwnie. Nieuczciwością
byłoby odmawiać ludziom Kościoła
ogromnych zasług na wszystkich tych
polach. Niestety, najszlachetniejsza
nawet dobroczynność nie wystarczy.
Tym, czego polskiemu Kościołowi
brakuje, jest formacja duszpasterska
i aktywność publiczna prowadzona
problemy targanej kryzysem ekonomicznym współczesności: rozwarstwienie ekonomiczne, wykluczenie
edukacyjne, niedostateczną ochronę
praw pracowniczych. Instytucja, która
troskę o ubogich pozostawia oddolnej
inicjatywie szeregowych chrześcijan,
a inne wątki swojego nauczania z niemałą determinacją próbuje przełożyć
na język polityczno-prawny; która
nie mówi o wymogach społecznej
sprawiedliwości w sposób konkretny,
a w innych kwestiach zdobywa się na
jednak jej aspekt wspólnotowy. Jeśli ta
wspólnotowość nie znajduje swojego
wyrazu w zaangażowaniu społecznym, to znaczy, że z naszą wiarą coś
jest nie tak, że zapominamy o słowach
Chrystusa: „Wszystko, co uczyniliście
jednemu z tych braci moich najmniejszych…”. I nie chodzi tu o wezwanie
do wspomagania ubogich z tego, co
nam zbywa. Dobroczynność nie rozwiązuje rzeczywistych problemów
społecznych, w nas samych natomiast
może budować niepokojące poczu-
cie, że jesteśmy „ludźmi przyzwoitymi”, które to określenie tak zjadliwie
wyszydzali lewicowi radykałowie
przełomu XIX i XX wieku. Jeśli „przyzwoitość” znaczyć ma tyle co „bycie
w porządku”, to pamiętając o większym jeszcze radykalizmie Ewangelii,
pokusę „przyzwoitości” powinniśmy
odrzucić również my, chrześcijanie.
Gdy przyjrzymy się temu, jak urządzony jest nasz świat, przekonamy
się, że zamiast mieszczańskiej przyzwoitości potrzebna jest dziś odwaga
zbuntowanego myślenia.
Kategoriami naszego
myślenia o świecie
stały się kategorie
utylitarne
10
Największa bananowa
republika
„Przez trzydzieści lat z dążenia do
dobrobytu uczyniliśmy cnotę, a dziś
nasze kolektywne poczucie celu sprowadza się już właściwie tylko do niego” – pisze we wspomnianej już książce Tony Judt. Choć ostrze jego krytyki
wymierzone jest przeciwko zachodnim demokracjom, to na swoim gardle
powinna poczuć je również Polska,
choć w jej przypadku zarysowaną
przez Judta oś czasu należałoby skrócić o dziesięć lat. Nasze „kolektywne
poczucie celu” ma jeden dodatkowy
wymiar: chcemy „dogonić Zachód”.
Pochłonięci pościgiem, nie mamy dość
czasu, by przystanąć i zastanowić się,
za czym tak naprawdę gonimy. Czy to
właśnie jest świat, który w bezkrytyczny sposób warto stawiać sobie za wzór
do naśladowania?
Powodów, by w to wątpić, nie brakuje. Na jeden z bardziej zasadniczych
wskazuje sam Judt, który w Źle ma się
kraj przekonująco dowodzi, że w ciągu ostatnich trzydziestu lat zachodnie demokracje stały się krainą nierówności społecznych. W warunkach
politycznego liberalizmu i wolnego
rynku, które miały składać się na Fukuyamowski „koniec historii”, ogólne
bogacenie się społeczeństwa, wyrażone we wskaźnikach takich jak PKB,
skrywa wciąż powiększającą się przepaść ekonomiczną pomiędzy najlepiej
i najgorzej zarabiającymi. Hasło „We
are the 99%”, które na swoich transparentach nieśli protestujący na Wall
Street młodzi Amerykanie, nie wzięło
się wszak znikąd.
Sugestywnym wyrazem zarysowanych wyżej tendencji jest fakt, że
1% najbogatszych obywateli USA
jest dziś w posiadaniu jednej czwartej narodowego dochodu. W Stanach
Zjednoczonych różnice w zarobkach
systematycznie wzrastają od końca
lat siedemdziesiątych po dziś dzień,
a rozwarstwienie ekonomiczne zaczyna dorównywać temu z czasów Wielkiego Kryzysu lat trzydziestych. Sięgnijmy znów do Judta, by przywołać
dającą do myślenia ilustrację: „Majątek
rodzinny założycieli Wal-Mart oszacowano na dziewięćdziesiąt miliardów
dolarów, czyli w przybliżeniu tyle, ile
wynosi łączny majątek najuboższych
czterdziestu procent obywateli Stanów Zjednoczonych, stu dwudziestu
milionów ludzi”.
Jak słusznie zauważył w 2010 roku
dziennikarz „New York Times” Nicholas Kristof, podróżowanie przez zachodnich dziennikarzy do „republik
bananowych” i opisywanie panujących
tam nierówności przestało mieć sens,
ponieważ jedną z największych „bananowych republik” są dziś same Stany
Zjednoczone. Wskaźnik ekonomicznych nierówności w „najwspanialszej
demokracji świata” znacznie przekracza ich poziom w takich krajach, jak
Wenezuela, Gujana czy Nikaragua,
a niemal dorównuje chińskiemu.
W stanie znieczulenia
ogólnego
„Stany, stany, hajowa jazda, zjednoczonych łopot flag” – śpiewał w latach
dziewięćdziesiątych Muniek Staszczyk, wyśmiewając idylliczny obraz
amerykańskiej demokracji, funkcjonujący w polskim społeczeństwie. Można
powiedzieć, że w roli jej naśladowców
sprawdziliśmy się niemal wzorowo.
W raporcie Nierównomierny rozwój,
przygotowanym przez Organizację
Współpracy Gospodarczej i Rozwoju
w roku 2008, Polska pod względem
nierówności społecznych znalazła się
dokładnie o jedno miejsce przed Stanami Zjednoczonymi. Dodajmy, że
chodzi o miejsce czwarte od końca.
Powie ktoś, że to tylko statystyki.
Czy kryje się za nimi jakiś namacalny
konkret? Weźmy różnicę w średniej
długości życia pomiędzy najbogatszymi dzielnicami Warszawy, jak Ursynów czy Wilanów, a najbiedniejszą
Pragą Północ. W 2011 roku wynosiła
ona piętnaście lat. Jeżeli to zbyt mało, by poruszyć naszą wyobraźnię, to
spróbujmy przyjąć do wiadomości, że
dwa miliony obywateli naszego kraju
– liczba w przybliżeniu równa populacji Warszawy – żyją poniżej minimum egzystencji, to znaczy za mniej
niż 466 złotych miesięcznie. Gdy dodamy do tego kolejnych sześć i pół miliona figurujących w statystykach jako
„zagrożeni ubóstwem”, otrzymamy
obraz, który zmusi nas do zastanowienia się nad tym, kogo tak naprawdę
dotyczy polski „rozwój gospodarczy”
i czy rzeczywiście wszystkim nam
wiedzie się coraz lepiej.
Niestety, wydaje się, że ekonomiczny optymizm spod znaku „zielonej
wyspy” stanowi zwykłą przykrywkę
dla stanu zbiorowej znieczulicy. Polska wreszcie znalazła płaszczyznę, na
której jest w stanie „dorównać Zachodowi”. Trzydzieści lat temu ekonomista
Milton Friedman przekonał ów Zachód,
że „społeczeństwo, które przedkłada
równość nad wolność, nie ma ani jednego, ani drugiego, zaś społeczeństwo,
które przedkłada wolność nad równość,
będzie się szczyciło i jednym, i drugim”.
To właśnie on i jego koledzy z tzw. Szkoły Chicagowskiej podłożyli podwaliny
pod myślenie o wolnym rynku jako samowystarczalnym mechanizmie, prowadzącym ludzkość do krainy wiecznej
szczęśliwości.
Nie możemy dłużej łudzić się, że
Friedman miał rację. Wielu spośród nas
spostrzega, że system, w którym żyjemy, nie działa według praw sformuło-
wanych przez bezkrytycznych ideologów wolnego rynku. A jednak myślenie
o „lepszym świecie”, które musi zaczynać się od podważania fundamentów
status quo, uważamy za domenę nieodpowiedzialnych marzycieli. Dlatego właśnie „Okupujący” Wall Street
i hiszpańscy „Oburzeni” szufladkowani są przez mainstreamowe media jako
rozpieszczone dzieciaki, które prędzej
czy później rozejdą się do domów. Dziś
budzą oni co najwyżej uśmiech politowania na twarzach przedstawicieli
zachodnich elit, broniących niesprawiedliwego systemu ekonomicznego,
będącego dziełem ich pokolenia. Tym
właśnie elitom warto przypomnieć
słowa Mahatmy Gandhiego, przywódcy jednego z najpotężniejszych pokojowych ruchów protestu w dziejach
świata: „Najpierw nas ignorują, potem
się z nas śmieją, później z nami walczą,
a na końcu wygrywamy”.
Źli Samarytanie
Choć wciąż nie potrafimy poradzić
sobie z najbardziej dramatycznymi
problemami Trzeciego Świata, do
zaistnienia których sami walnie się
przyczyniliśmy, to nasze sumienia
uspokaja powtarzany od pokoleń mit
„kaganka demokracji”, rzekomo niesionego przez Zachód „rozwijającym
się” społeczeństwom. Ów mit pozwala
zdać sobie sprawę z europocentrycznego sposobu widzenia świata, na
gruncie którego zachodnie demokracje, uporawszy się już ze wszystkimi
problemami w swojej części globu,
mogą ze spokojem pełnić funkcję etatowego odkupiciela uciśnionych narodów.
Nic bardziej mylnego. Nie dość, że
system, który stawiamy za wzór innym, produkuje olbrzymie nierówności w obrębie krajów rozwiniętych, to
w dodatku na skutek niczym nie skrę-
W dobie kryzysu
gospodarczego
Kościół i lewica
w najbardziej
palących kwestiach
społecznych mogłyby
zacząć mówić tym
samym językiem
ilustracja: klara jankiewicz
11
12
powanej ekspansji naszej chciwości,
leżącej u podstaw Friedmanowskiego
modelu ekonomii, państwa biednego
Południa od dawna padają ofiarą naszej „przemocy strukturalnej” – by
użyć określenia ukutego przez szwajcarskiego socjologa i dyplomatę Jeana
Zieglera. Jej sugestywnym wyrazem
jest zestawienie, które przedstawia
Ziegler w książce Imperium hańby:
„W 2006 roku pomoc rozwojowa ze
środków publicznych przekazana
przez uprzemysłowione kraje Północy
122 państwom Trzeciego Świata osiągnęła wartość 58 miliardów dolarów.
W tym samym roku te same 122 państwa przetransferowały kosmokratom
z północnych banków 501 miliardów
dolarów w ramach kosztów obsługi zadłużenia”.
Zadłużenie to, którego spłata w niektórych przypadkach pochłaniała blisko połowę budżetów rozwijających
się krajów, w praktyce uniemożliwiając im pełnienie funkcji socjalnej,
miewało charakter „długu ohydnego”.
Zdarzało się bowiem – być może najbardziej dramatycznym jest tu przypadek Rwandy – że zachodnie pieniądze służyły krwawym reżimom do
umacniania ich władzy. Na te właśnie
względy wskazywali przedstawiciele chrześcijańskiej koalicji Jubileusz
2000, gdy domagali się od przedstawicieli G8, Banku Światowego oraz Międzynarodowego Funduszu Walutowego anulowania zagranicznych długów
krajów Trzeciego Świata. Ich apele nie
pozostały bez odpowiedzi.
W roku 1996 najwięksi wierzyciele
rozwijających się krajów – wspomniane już międzynarodowe instytucje finansowe – ogłosiły Program Redukcji
Zobowiązań Najbiedniejszych i Najbardziej Zadłużonych Państw Świata
(HIPC). Dwa i pół roku temu wytypowano czterdzieści krajów mogących
liczyć na redukcję zagranicznego zadłużenia i nisko oprocentowane kredyty. Czy znaczy to, że Zachód odkupił swoje postkolonialne winy?
Warunkiem otrzymania finansowego wsparcia przez wspomniane wyżej
kraje jest zaaprobowanie ich planów
rozwoju przez MFW. Fundusz zaś –
jak pisze Ziegler „nie przyjmuje nigdy
projektów, które nie byłyby zgodne
z jego własną koncepcją koniecznego «otwarcia rynków» i nie mniej
nieodzownej «weryfikacji cen»”. To
z kolei stwarza zagrożenie, o którym
wspomina południowokoreański ekonomista Ha-Joon Chang: „Z tej samej
przyczyny, dla której posyłamy nasze
dzieci do szkoły, zamiast zmuszać je
do współzawodniczenia na rynku
pracy, kraje rozwijające się powinny
chronić i wspomagać swoich producentów, dopóki ci nie staną się zdolni
do samodzielnego konkurowania na
światowym rynku”.
W wyniku przedwczesnego inicjowania wolnorynkowych przemian
w krajach Trzeciego Świata, ich rolnic-
Dyskusję
o wartościach
zastąpił rachunek
zysków i strat
two, będące podstawą ich gospodarek, jest konsekwentnie dewastowane
w zderzeniu z wysoko dotowanym
rolnictwem krajów rozwiniętych.
Fakt ten, w połączeniu z fatalną infrastrukturą, w licznych przypadkach
uniemożliwiającą transportowanie
żywności, stanowi jedną z najważniejszych przyczyn głodu, który według
FAO dotyka miliard mieszkańców
Ziemi. Ziemi, która z powodzeniem
mogłaby dziś wyżywić dwanaście
miliardów ludzi.
W imię prywatnych interesów
w krajach rozwijających się postępuje
ograniczanie suwerenności żywnościowej, patentowanie organizmów
żywych i leków, prywatyzacja zasobów wody, ataki na prawa pracownicze i socjalne, niszczenie środowiska
naturalnego. Podobne informacje
przestały jednak robić na nas wrażenie. Skoro przyzwyczailiśmy się do
nierówności na własnym podwórku,
to dlaczego mielibyśmy przesadnie
przejmować się rozwarstwieniem
ekonomicznym pomiędzy sytą Północą a przymierającym głodem Południem? Za Svenem Lindqvistem,
innym niestrudzonym tropicielem zachodniej hipokryzji, powtórzmy: „To
nie wiedzy nam brakuje. Brak nam
odwagi, by to, co wiemy, zrozumieć
i wyciągnąć z tego wnioski”.
Na początku było słowo
Ów brak odwagi w myśleniu o innym,
bardziej sprawiedliwym świecie jest
dziś najbardziej charakterystyczną cechą zachodniego status quo. „Dlaczego
tak trudno jest nam choćby wyobrazić
sobie inne społeczeństwo?” – pyta Tony Judt, by natychmiast odpowiedzieć:
„Po prostu oduczyliśmy się rozmawiać
na te tematy”. Oduczyliśmy się, ponieważ podstawowymi kategoriami
naszego myślenia o świecie stały się
kategorie utylitarne. Dyskusję o wartościach zastąpił rachunek zysków
i strat. Wokół nas mnóstwo jest „ludzi
praktycznych”, przekonanych, że „myślenie ekonomiczne” stanowi obiektywny sposób opisywania rzeczywistości. W debacie publicznej argument,
że „coś się nie opłaca”, zbyt często traktowany jest jako ostateczny, a odwoływanie się do wartości innych niż wymierne korzyści ekonomiczne, które
przekładają się na wzrost gospodarczy
i PKB, w zasadzie się nie zdarza.
Problem ten nie dotyczy jednak
wyłącznie debaty publicznej. Po raz
kolejny powróćmy do tego, co Judt
określa mianem „głęboko błędnego
sposobu życia” zachodnich społeczeństw. Efektem powszechnego dziś
myślenia ekonomicznego jest bowiem
groźne zjawisko, które za Jackiem
Żakowskim wolno nazwać „zamianą
relacji na transakcje”. Postępująca „finansjalizacja” życia społecznego „zamienia pacjenta w klienta, a lekarza
w dostawcę usługi medycznej. Ucznia
zamienia w nabywcę oferty edukacyjnej, nauczyciela czyni jej wykonawcą. Czytelnika czy widza przemienia w target reklamowy, wierzyciela
w anonimowego posiadacza prawa do
kredytu, które może w każdej chwili
komukolwiek odstąpić”.
Warunkiem, który musi zostać spełniony, by „kwestia społeczna” powróciła nie tylko do naszego świata, ale
i do naszej świadomości, jest odrzucenie zarysowanego wyżej sposobu
myślenia i mówienia. Musimy wypracować nowy język, który posłuży nam
do opisu zjawisk politycznych i ekonomicznych – język wartości zamiast
zysków, relacji zamiast transakcji,
wspólnoty zamiast konkurencji.
środków przekazu; środowiska elit
intelektualnych, środowiska pisarzy
i artystów”. Ta tylko pozornie zadziwiająca zbieżność powinna dziś dać
do myślenia nam wszystkim: ludziom
Kościoła i ludziom lewicy.
Oczywiście, lista rozbieżności jest
znacznie dłuższa. Dla Gramsciego
zmiana „nadbudowy” oznaczała m.in.
walkę z zabobonnym, chrześcijańskim światopoglądem europejskiego
go języka potrzebujemy najbardziej,
by przełamać dominujący paradygmat „myślenia ekonomicznego” i móc
zacząć rozmawiać o alternatywach.
Bez niego wszelkie próby podważenia
zastanego porządku okażą się tylko
„niezbędnymi korektami”, które nie
zmienią zasadniczo sposobu, w jaki
większość z nas widzi świat i swoje
w nim zadanie. „Jeżeli człowiek ma
być wolny, musi zawładnąć ekonomi-
ilustracja: klara jankiewicz
13
Rosnąca liczba lewicowych środowisk przyjmuje, że wypracowywanie
takiego języka jest dziś ich najważniejszym zadaniem. Ich przedstawiciele
wierzą, w ślad za klasykiem myśli
postmarksistowskiej Antonio Gramcsim, że warunkiem zmiany „bazy” jest
zmiana „nadbudowy”: kultury, sztuki, debaty publicznej, nauki, a więc
niczego innego, jak właśnie „sposobu
myślenia” demokratycznych społeczeństw. W podobnym duchu wypowiadał się Jan Paweł II, gdy w książce
Przekroczyć próg nadziei pisał, że dziś
właśnie toczy się bój o duszę tego
świata, którego areną są „nowożytne areopagi”: „świat nauki, kultury,
proletariatu. Z kolei Jan Paweł II za
jednego z największych przeciwników Kościoła w boju o duszę świata
uważał „cywilizację śmierci”, w pewnej przynajmniej mierze inspirowaną
przez kulturową lewicę. Wydaje się
jednak, że obydwaj nie docenili społecznego potencjału tkwiącego „po
drugiej stronie”.
Tak się bowiem składa, że dziś,
w dobie kryzysu gospodarczego, Kościół i lewica w najbardziej palących
kwestiach społecznych mogłyby zacząć mówić tym samym językiem.
Językiem, który stanowiłby o nowej
jakości debaty publicznej, nowym
sposobie opisu świata. Właśnie takie-
zmem, który dotychczas nim włada;
inaczej wszelkie wyzwolenia powstaną w dziedzinie iluzji” – pisał w początkach XX wieku Stanisław Brzozowski, powracający dziś do łask jako
patron „nowej lewicy”.
Straszni mieszczanie
Cóż jednak miałoby dziś oznaczać bycie człowiekiem lewicy? Jeśli zaś znaczy ono cokolwiek, to czy jest dla lewicowych przekonań miejsce w sercach
wyznawców Chrystusa?
Pierwszym wyznacznikiem usytuowania rzeczonych serc po lewej
stronie byłoby – za Jackiem Kuroniem
– przeżywanie człowieka, przede
wszystkim tego słabego i skrzywdzonego, jako sacrum. Nie idzie jednak
o ubóstwienie go w stopniu wyższym niż ten, w jakim ubóstwiony
został w ewangeliach. Choć bowiem
należy nieustannie przypominać
o nieodwracalnym skażeniu naszej
natury grzechem pierworodnym, to
warto również, wzorem Jana Pawła II,
dziwić się, „jakąż wartość musi mieć
w oczach Stwórcy człowiek, skoro
zasłużył na takiego i tak potężnego
Odkupiciela”. Przeoczenie wpisanego
w ludzką naturę egoizmu było jednym z największych mankamentów
lewicowej antropologii i przyczyną
kolejnych porażek lewicowych projektów politycznych, wliczając w to kryzys państwa opiekuńczego. Kryzys
ten dobitnie wykazał, że społeczna
14
dał wyraz Adam Michnik, gdy w eseju
Kłopot i błazen pisał: „Żywiąc przekonanie, że przyszło nam żyć w świecie
nieuchronnie niedoskonałym, wśród
projektów nieuchronnie utopijnych,
bez wielkiego wpływu na losy świata,
wiemy przecież, że naszym obowiązkiem jest tak czynić, jak gdyby od naszych uczynków los świata zależał”.
Ze światopoglądem lewicowym
nieodłącznie związany jest wreszcie
bunt przeciwko zastanemu porządkowi – bunt w imię sprawiedliwości.
Naszemu światu, w którym przykraja
się kolejne dziedziny życia społecznego do wymagań rynku, kontestacja
potrzebna jest jak powietrze. Świat
ten bowiem zawsze musi dopuszczać
możliwość, że podąża w niewłaściwym kierunku – co dzieje się zresztą
Lewica bezkrytycznie uwierzyła
w neoliberalny model przemian, rezygnując
z prób zbudowania „kapitalizmu z ludzką
twarzą”
solidarność nie może znosić indywidualnej odpowiedzialności człowieka
za podejmowane przez niego wybory, jak również że nie da się odgórnie
tego człowieka „zaprojektować” (tu
przypominają się niepokojące aspekty
welfare state: modernizm w architekturze, eugenika w polityce społecznej,
euforia resocjalizacyjna w więziennictwie). Tak czy inaczej, znacznie większym błędem wydaje się bezwstydne
uwznioślenie wspomnianego egoizmu
przez następców Miltona Friedmana.
Chrześcijaństwo w tej kwestii okazało się znacznie mądrzejsze od lewicy. Nie potrzebowało koszmarnych
eksperymentów, by przekonać się, że
Królestwa Bożego na ziemi – nie będzie. Wiara w możliwość zbudowania
go ludzkimi siłami, będąca wyrazem
utopijnego optymizmu, a ponadto
budząca nieprzypadkowe skojarzenia
z historią budowniczych Wieży Babel,
nie jest jednak obowiązkiem człowieka
lewicy. Jest bowiem możliwy również
inny, sceptyczny optymizm. Jemu to
na naszych oczach. Zagraża nam dziś
bezmyślność, jako że postrzeganie naszych decyzji w kategoriach wartości
coraz częściej zastępowane jest przez
zimną kalkulację. Dochodzi do rozczłonkowania ludzkiego światopoglądu na niezależne od siebie strefy: religijną, moralną, polityczną, społeczną,
ekonomiczną. Niepostrzeżenie dla
samych siebie stajemy się strasznymi
mieszczanami z wiersza Juliana Tuwima, którzy „wszystko widzą osobno”
i nie są już w stanie zestawić wymogów sprawiedliwości z ekonomicznym interesem.
Szczęśliwie, nasz świat nie spłukał
się jeszcze doszczętnie z myślących
obserwatorów. Jednym z nich jest indyjski ekonomista Amartya Sen, który w książce Development as Freedom
stawia tezę, że celem ekonomii nie jest
bogacenie się społeczeństw, wzrost
PKB lub postęp technologiczny, lecz
poszerzenie rzeczywistej ludzkiej wolności, ograniczanej przez różne formy
społecznego wykluczenia. Pieniądze
i technologie mogą, lecz nie muszą
się do tego przyczyniać, na co wskazuje przykład dzisiejszych Chin. Zjawiska takie, jak ubóstwo, bezrobocie,
głód, wysoka śmiertelność niemowląt,
brak dostępu do wody pitnej, opieki
medycznej czy edukacji, ograniczają
wolność człowieka. Co z tego, że przysługuje mu ona w sposób nominalny,
jako abstrakcyjna idea polityczna, jeśli w praktyce pozostaje ów człowiek
ubezwłasnowolniony?
Poglądy Sena są chętnie przytaczane
nie tylko przez ludzi lewicy, lecz także przez chrześcijan – by wspomnieć
niemieckiego kardynała Reinharda
Marksa, którego książka Kapitał. Mowa
w obronie człowieka stanowi jeden z jaśniejszych punktów katolickiej nauki
społecznej ostatnich lat. Dzieje się tak
zgoła nieprzypadkowo.
Kontestatorzy z Watykanu
„Po dwunastu latach przemian systemowych w Polsce musimy stwierdzić,
że wielu ludzi odpowiedzialnych za
kształt życia publicznego bezkrytycznie uwierzyło, że upadek marksizmu
oznacza automatycznie powstanie
sprawiedliwego społeczeństwa oraz
zaufało mechanizmom wolnorynkowym, które we wszystkich dziedzinach miały zagwarantować dobro każdego i wszystkich. W miejsce ideologii
kolektywnej pojawiła się wypaczona
wersja liberalizmu, która wyrodziła się
w liberalną ideologię głoszoną często
w jej zwulgaryzowanej formie, ujmującej rzeczywistość niemal wyłącznie
w kategoriach ekonomicznych”. Czy
autorem tych słów jest któryś spośród
przedstawicieli postsolidarnościowej
lewicy? Nic podobnego. Zacytowany
fragment pochodzi z listu społecznego Konferencji Episkopatu Polski,
ogłoszonego w roku 2001. Dziś, po
kolejnych dwunastu latach, jesteśmy
w przededniu publikacji nowego listu (nastąpi ona, gdy niniejszy numer
„Kontaktu” znajdzie się już w druku),
pomyślanego jako orędzie polskiego
Kościoła na czasy kryzysu gospodarczego. Szkoda, że musieliśmy tak długo na niego czekać.
Marny refleks biskupów to nie jedyny mankament katolickiej doktryny
społecznej. Kolejną jej słabością jest
bowiem abstrakcyjny język, jakim
bywa komunikowana. Przebijanie się
przez długie, erudycyjne teksty przerasta zarówno cierpliwość, jak i zdolności percepcyjne przeciętnego katolika. A przecież to on właśnie jest tych
encyklik adresatem. Z tego względu
raz jeszcze warto podkreślić potrzebę
wypracowania przez Kościół języka
przystającego do kategorii, których do
opisu swojej codzienności używają jego wierni.
Wszystkie te zastrzeżenia nie zmieniają faktu, że nauczanie Kościoła,
zawarte w encyklikach tak wybitnych jak Populorum progressio Pawła
VI czy Laborem exercens Jana Pawła II,
stanowi bardzo poważną propozycję
społeczną na nasze niespokojne pod
względem ekonomicznym czasy. Propozycji tej nie sposób streścić w kilku
zaledwie zdaniach, dlatego na chwilę
oddajmy głos samym Autorom.
Na rok przed pamiętnym majem ’68,
Paweł VI pisał o popieraniu rozwoju ludów: „Nie wystarczy […] zwiększenie
wspólnych zasobów, by nastąpił sprawiedliwy ich podział; nie wystarczy
postęp techniczny, aby ziemia – stawszy się jakby bardziej ludzką – nadawała się lepiej do zamieszkania”. W swojej
encyklice społecznej, Caritas in veritate,
Benedykt XVI komentował: „Paweł VI
miał wyraźną wizję rozwoju. Przez
pojęcie «rozwój» chciał wskazać jako cel uwolnienie narodów przede
wszystkim od głodu, nędzy, chorób
endemicznych i analfabetyzmu. […]
Gdy po tylu latach patrzymy z zatroskaniem na rozwój i na perspektywy
następujących po sobie w tych czasach
kryzysów, stawiamy sobie pytanie,
w jakim stopniu oczekiwania Pawła VI
zostały spełnione przez model rozwoju
przyjęty w ostatnich dziesięcioleciach”.
Skojarzenia z kontestatorskimi wizjami
Amartyi Sena czy Tony’ego Judta narzucają się same.
Weźmy następnie Jana Pawła II
i jego przełomową encyklikę Laborem
exercens, w której praca – chyba po raz
Świat zawsze
musi dopuszczać
możliwość,
że podąża
w niewłaściwym
kierunku
pierwszy w historii Kościoła – została
zinterpretowana nie jako pożałowania
godna konsekwencja grzechu pierworodnego, lecz jako instrument czynienia człowieka, a wraz z nim i świata,
bardziej ludzkim. „O ile prawdą jest
– pisze Karol Wojtyła – że człowiek
jest przeznaczony i powołany do pracy, to jednak nade wszystko praca jest
«dla człowieka», a nie człowiek «dla
pracy»”. Następnie przestrzega autor
przed zredukowaniem naszego myślenia o ekonomii do „materialistycznego
ekonomizmu”, którego przejawami są
traktowanie pracy jako anonimowego
towaru, człowieka zaś – jako równie
anonimowego narzędzia.
Istnieje silna pokusa, by poważnie
traktować nauczanie Kościoła w jego
aspektach religijnych lub wybranych
aspektach moralnych, przy jednoczesnym pobłażliwym zagłaskiwaniu
doktryny społecznej. „Cóż czcigodni
starcy mogą wiedzieć o tak wyspecjalizowanej dyscyplinie jak ekonomia?”
– chciałoby się zapytać. Otóż mogą, bo
wysoki stopień komplikacji kwestii
ekonomicznych nie impregnuje ich
bynajmniej na moralne problematyzowanie. Nie dajmy sobie tego wmówić.
***
W Rodowodach niepokornych Bohdana
Cywińskiego – jednej z książek, które
zainspirowały polski kształt dialogu
środowisk katolickich i lewicowych
– czytamy o tym, jak radykalni inteligenci przełomu XIX i XX wieku uczyli
katolików, że prawdziwa miłość bliźniego nie wyraża się w paternalistycznej dobroczynności, lecz w solidarności z krzywdzonymi. Dziś sytuacja
uległa odwróceniu. To lewica potrze-
buje, by ktoś przypomniał jej, na czym
polega społeczny solidaryzm. Tym
„kimś” – w imię wierności swojemu
własnemu nauczaniu – mógłby okazać się Kościół.
W charakterze przestrogi pozwólmy sobie przytoczyć fragment opublikowanego w pierwszym numerze
miesięcznika „Znak” artykułu Jerzego Turowicza: „Jest olbrzymim grzechem chrześcijan wieku XIX, grzechem przeciw miłości bliźniego, że nie
uświadomili sobie wyraźnie owego
stanu niesprawiedliwości, że swoim
milczeniem i biernością, swoim zamknięciem się w burżuazyjnym, egoistycznym samozadowoleniu i obojętności na los bliźnich, godzili się,
aprobowali ową niesprawiedliwość,
i, pozostając chrześcijanami «de nomine», przyjmowali antychrześcijańskie
instytucje dechrystianizującego się
świata, że pozwolili, by kto inny podniósł sztandar walki o sprawiedliwość
społeczną i wyzwolenie proletariatu”.
Przebudźmy się, bo znaleźliśmy się
dziś na granicy popełnienia tego samego błędu. ■
Jan Mencwel (1983)
jest animatorem kultury i fotografem.
Członek zespołu Pracowni Badań Innowacji
Społecznych „Stocznia”.
Misza Tomaszewski (1986)
jest doktorantem w Instytucie Filozofii UW
i nauczycielem filozofii w Zespole Szkół
Społecznych STO im. Pawła Jasienicy.
Redaktor naczelny „Kontaktu” i redaktor
działu „Wiara”.
15
Z rękami
K
w kieszeniach
Z Adamem Michnikiem rozmawia Misza Tomaszewski
iedy tylko
w „Gazecie”
widzimy, że jakiś biskup
lub kapłan wypowie się
rozumnie czy coś dobrego
uczyni, staramy się o tym
pisać. Jest jednak faktem,
że nasza wyciągnięta ręka
zawisła w powietrzu.
Coraz częściej myślę,
że idea dialogu, którą
zaproponowałem
w mojej książce, jest dziś
przegrana.
16
W co pan wierzy, panie redaktorze?
W co wierzę? Wierzę w ludzką przyzwoitość. W to, że mamy nie tylko
prawo, ale i obowiązek troszczyć się
o swoją wolność. W to wreszcie, że
nie wszystko jest relatywne, chociaż
o wszystko warto pytać. Nie wierzę
natomiast ludziom, którzy twierdzą,
że są posiadaczami bądź depozytariuszami prawdy absolutnej, niezależnie
od tego, kim są. W szczególności zaś
nie wierzę tym spośród nich, którzy
próbują przełożyć tę prawdę na język
jurydycznych rozwiązań…
A Bóg?
Pan wybaczy, ale nie mam ochoty
o tym mówić. Mógłbym sprawić wrażenie, że pragnę zmienić swój wizerunek w oczach przedstawicieli Kościoła
instytucjonalnego, a tego bardzo bym
nie chciał. Religia jest zbyt poważną sprawą, żeby posługiwać się nią
w sposób instrumentalny.
Szczerze mówiąc, nie wiem, co musiałby pan powiedzieć, żeby poprawić swoje notowania w kręgach Episkopatu…
fot.: tomek kaczor
Skoro dziś okazuje się, że nawet arcybiskup Życiński był złym człowiekiem,
to trudno liczyć na to, że Adam Michnik jutro stanie się dobrym. Odpowiadając na pana pytanie, powtórzę więc
tylko myśl, którą sformułowałem wiele lat temu w mojej książce o Kościele:
prostacki ateizm wydaje mi się czymś
bardzo nieadekwatnym w stosunku do
tego, co warto myśleć o świecie i transcendencji. I na tym poprzestańmy.
No właśnie, sam już pan sobie odpowiedział. Stefan Kisielewski opowiadał mi kiedyś o dyskusji, w której miał
wątpliwą przyjemność wziąć udział.
Przez dziesięć minut tłumaczył coś
swojemu rozmówcy, wykładał mu
swoje racje, zapalał się, by na końcu
usłyszeć: „Śmierdzi ci z pyska”.
Warunkiem zaistnienia uczciwej
debaty jest minimum dobrej woli po
obydwu stronach sporu. Przykro mi,
ale nie potrafię rozmawiać z ludźmi,
O czym nie można mówić, o tym którzy na wejściu uważają mnie za
należy milczeć. Spróbujmy od innej szatana czy zdrajcę. Mam im udowadstrony. W swoich tekstach zwykł niać, że nim nie jestem? Że nie chcę
pan określać się jako sceptyk. To zniszczyć Polski, wykorzenić wiary
chrześcijańskiej? Jak w ogóle dyskutoznaczy kto?
Sceptyk to ktoś, kto nie przyjmuje pro- wać z podobnymi poglądami?
ponowanych mu rozwiązań na wiarę.
Jeśli bowiem mówi coś do mnie mój
profesor, mój prezydent czy nawet
mój papież, to mam obowiązek przyjąć to z zaufaniem, ale nie mam prawa
uważać, że jest po prostu tak, jak ów
człowiek mówi. Każda taka prawda
powinna stanowić dla mnie wyzwanie do namysłu, prowokację do osobistej refleksji.
Nie podoba mi się
świat, w którym ilość
pieniędzy na koncie
może przesądzać
o mojej wartości jako
człowieka
Kim zaś jest błazen?
Sięga pan po pojęcie zaczerpnięte ze
słynnego eseju Leszka Kołakowskiego… Kim jest błazen? Myślę, że jest
on sceptycznym intelektualistą, który poddaje w wątpliwość wszystko
to, co uchodzi za oczywiste. Jak pan
wie, Kołakowski pisał Kapłana i błazna
w szczególnym kontekście sporu z ortodoksją komunistyczną. Gdyby jednak pod odpowiednim kątem przeczytać np. pisma księdza Janusza Pasierba,
to okazałoby się, że filozofia błazna ma
swoich przedstawicieli również w obrębie Kościoła katolickiego.
Odwróćmy perspektywę. Czy nie
ma pan sobie nic do zarzucenia
w kontekście systematycznie zaprzepaszczanej szansy na dialog
pomiędzy Kościołem a środowiskami lewicowo-liberalnymi?
Człowiek, który w swoim postępowaniu nie widzi niczego, co zasługiwałoby na krytykę, jest albo nieprzytomnym megalomanem, albo idiotą. Nie
mogę więc rozumnie twierdzić, że nie
mam sobie nic do zarzucenia. W „Gazecie” ukazywały się przeróżne teksty,
wśród nich z pewnością i takie, które
mogły być bolesne dla ludzi Kościoła.
Godziły one w pewną wrażliwość,
W obrębie Kościoła, ale też na jego którą sam nie dysponowałem.
granicy. Poczynając od roku ’77,
w którym ukazała się książka Kościół, lewica, dialog, przez dłuższy
czas odgrywał pan wobec polskiego Kościoła rolę błazna, który „pozostaje w obrębie establishmentu
i stawia mu trudne pytania”. Czy rola ta jest dziś aktualna, skoro…
Cieszę się, że wspomniał pan
o wrażliwości. Być może to właśnie
jej brakuje pańskiemu środowisku
w stosunku do przedstawicieli bogoojczyźnianego nurtu w polskim
Kościele? Biskupi straszący „cywilizacją śmierci”, księża wydający
wyborcze instrukcje – przecież oni
wszyscy postępują w sposób, który uważają za słuszny. Czy jest pan
w stanie dostrzec i docenić ich dobrą wolę?
Wydaje mi się, że tej – jak pan to ujął
– dobrej woli jest w nich coraz mniej.
W każdym razie bardzo trudno dostrzec ją w wypowiedziach sformułowanych co prawda w języku „miłości
w prawdzie” i „prawdy w miłości”,
lecz w istocie będących niesłychanie
brutalnymi atakami na ludzi związanych z „Gazetą”. To bardzo nas
zasklepia, przyznaję. Wydaje mi się
jednak, że w środowisku, w którym
się obracam, nie widać przejawów
agresywnego antyklerykalizmu. Mało tego, co i rusz podejmujemy kolejne
próby doprowadzenia do rozmowy
z Kościołem. Rozmawia pan jednak
tylko z tym człowiekiem, który chce
z panem rozmawiać. Zapewniam, że
arcybiskup Michalik z nami rozmawiać nie chce.
Komu zatem, jeśli nie Kościołowi,
stawia pan dziś trudne pytania?
Sobie, światu… Nie wiem… Mam poczucie, że sformułowałem już swoje
zasadnicze wątpliwości wobec instytucji. Dzisiaj pytania stawiają inni, ja
zaś chciałbym przede wszystkim zrozumieć to, co dzieje się wokół mnie.
A co się dzieje?
Proszę spojrzeć na Chiny. Czy tamtejszy projekt przyszłości bez wolności
stanowi realną alternatywę dla scenariusza realizowanego przez świat
zachodni? To pierwsze z pytań, które
sobie stawiam. Drugie dotyczy pułapek wmontowanych w samą rzeczywistość demokratyczną – tu z uwagą
obserwuję Węgry. Po trzecie, chciałbym zrozumieć, w jaki sposób w rzeczywistości tej pojawia się zagrożenie
korupcji wartości. I to jest namysł nad
Berlusconim. Przecież u niego wszystko jest wzięte w cudzysłów; prawdy
nie ma, prawo moralne staje się tematem dowcipów… A ludzie patrzą i biją
brawo. Pamiętajmy, że Berlusconi wygrywał demokratyczne wybory!
17
Niestety, pamiętamy.
18
W swoich dociekaniach próbuję więc
odnaleźć punkt krytyczny, w którym odrzucając Berlusconiego, nie
wpadniemy jeszcze w świat rozwiązań – w cudzysłowie – bolszewickich.
Wystarczy bowiem przeczytać choćby część krytyki demokracji mieszczańskiej, sformułowanej w pierwszej
połowie XX wieku, by zorientować
się, że niesłychanie płynny jest stąd
prześlizg do rozwiązań autorytarnych, które szlachetnie nazywają się
„demokracją ludową” lub „prawem
wspólnoty narodowej”.
Chcę zostać dobrze zrozumiany: nie
jestem fanem kapitalizmu i nigdy nim
nie byłem. Zwrot ku kapitalizmowi
po roku ’89 uważam za małżeństwo
raczej z rozsądku niż z miłości. Nie
podoba mi się świat, w którym ilość
pieniędzy na koncie może dla innych
przesądzać o mojej czy pańskiej wartości jako człowieka. Jeśli jednak ktoś
proponuje, żeby to odrzucić, to chciałbym wiedzieć, co oferuje mi się w zamian. I tu zaczynają się schody.
Pomiędzy modelowym socjalizmem a modelowym kapitalizmem
istnieje cała paleta rozwiązań pośrednich. Weźmy skandynawskie
socjaldemokracje…
Socjaldemokracja to też kapitalizm, tak
zresztą traktowana była przez bolszewików. Jeżeli pyta mnie pan o to, jak
dzielić społeczne urządzenia – to jestem zdecydowanie za rozwiązaniami
socjaldemokratycznymi. Oczywiście,
pod warunkiem, że moje państwo stać
na ich wdrożenie. Z budżetem państwa jest tak jak z budżetem rodziny.
Chciałbym kupić mojemu synowi samochód, ale na to potrzebne są środki.
Nie wystarczy powtarzać, że „każdemu dziecku należy się samochód”.
finansową, w tym samym czasie pozwalają upadać nierentownym zakładom przemysłowym, które „nie
sprostały wymaganiom rynku”?
Oczywiście, że diabli mnie biorą.
Uważam, że to jest niesprawiedliwe
i demoralizujące. Nie może być przecież tak, że gwałtownie wzrasta bezrobocie, że mamy głęboki kryzys, w dużej mierze zawiniony przez politykę
finansową banków, a w tym samym
czasie ich prezesi wypłacają sobie milionowe odprawy. Pozostaje jednak
pytanie o to, jak znaleźć lekarstwo,
którego zaaplikowanie nie okaże się
gorsze od samej choroby. Mogę wszak
wyobrazić sobie taki rodzaj uderzenia
w system bankowy, który doprowadziłby do tego, co obserwujemy dziś
na Węgrzech czy w Grecji.
Proszę mi wierzyć, z Berlusconim
jest mi wyjątkowo nie po drodze, ale
jeżeli na jego miejsce miałby przyjść
Fidel Castro, to już wolę Berlusconiego. Jeżeli dano mi do wyboru herbatę i kawę, to nie mogę powiedzieć, że
chcę koniak, bo po prostu go nie ma!
Czy znaczy to, że nasza rzeczywistość jest wyprana z wartości?
Tak bym tego nie ujął. Od napisania
Starego Testamentu wciąż słyszymy,
że wszystko zmienia się na gorsze,
i jest to kompletny banał. Te same
diagnozy powtarzają się zarówno
w tekstach sprzed dwóch tysięcy lat,
jak i w tych sprzed lat dwustu czy nawet dwudziestu. Tym, co rzeczywiście
się zmienia, nie jest aksjologia, lecz
sprawność hamulców dla kontestacji
intelektualnej. To prawda, kwestionować można coraz więcej. Kiedy jednak
przyjrzymy się rozwiązaniom instytucjonalnym, to nie wydaje się, żeby demokratyczne wartości znajdowały się
w szczególnym niebezpieczeństwie.
„Historia uczy, że demokracja
bez wartości łatwo przeradza się
w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm”. Wie pan, kto to powiedział.
Wiem. Ale nie wiem, co to znaczy.
Wielokrotnie powtarzałem, że o ile jestem fanem Jana Pawła II ze stu powodów, o tyle uważam, że to zdanie jest
Mam wrażenie, że ludzie wykluczeni przez
wielu traktowani są jak mięso armatnie
Sprawdził pan wszędzie? W dobie
kryzysu wciąż możemy przecież
wybierać pomiędzy – posłużmy się
pewnym uproszczeniem – inwestowaniem pieniędzy w budowę autostrad i przeciwdziałaniem wykluczeniu społecznemu.
fatalne. Dziś wycierają sobie nim gęby
ludzie, którzy chcą narzucać innym
konkretne rozwiązania polityczno-prawne. Jeden z hierarchów polskiego
Kościoła lubił powtarzać, że wartości
się nie głosuje. Otóż, rzeczywiście,
wartości się nie głosuje, ale prawne
rozwiązania – tak! Jeżeli ktoś mówi
mi, że jakieś prawne rozwiązanie jest
nienaruszalne, to zaczynam się go bać.
Niezależnie od tego, czy pragnie on
wpisać karę śmierci do kodeksu, czy
też ją z niego wykreślić.
Tak, to jest realny wybór. W sensie filozoficznym uważam się za zwolennika
państwa opiekuńczego. Tyle tylko, że
nie zawsze i nie w każdych warunkach
jest ono projektem realnym. Zresztą,
w dzisiejszym świecie – może z wyjątkiem krajów islamskiego fundamen- A jednak pisał pan, że świat potrzeZgoda, ale czy nie burzy się w pa- talizmu – nie ma już wielkich idei, dla buje religii.
nu krew, gdy widzi pan, że kapita- których ludzie byliby gotowi umierać… Bo tak uważam.
listyczne rządy, które stać dziś na
organizowanie niezwykle kosz- To dobrze?
Skoro nie ze względu na związane
townych akcji ratunkowych wobec Nie wiem, czy dobrze. Tak po prostu z nią wartości, to dlaczego?
banków prowadzących nieodpo- jest.
Świat potrzebuje religii, ponieważ religia jest potrzebą ludzi. Pozbawianie
wiedzialną i egoistyczną politykę
ilustracja: agnieszka olszewska
19
ludzi tego, co uważają oni za swoją
potrzebę, jest poczynaniem głęboko
antyhumanistycznym. Możemy się
dalej spierać, czy musi to być religia
chrześcijańska, czy też np. islam, judaizm lub buddyzm. Sama potrzeba
religii jest jednak nieusuwalna. Każda
próba jej usunięcia z ludzkiego świata
kojarzy mi się z najgorszymi eksperymentami politycznymi XX wieku.
Z drugiej strony, obok potrzeby religii istnieje też wielka potrzeba tolerancji. Jeżeli żyję w kraju islamskim lub
judaistycznym, to muszę mieć prawo
do tego, żeby w tym kraju być chrze-
ścijaninem. Jeżeli żyję w kraju katolickim, to muszę mieć prawo do tego,
żeby być ateistą bądź agnostykiem.
Potrzeba religii i potrzeba tolerancji
dla odmienności są ze sobą zespolone
w nieusuwalnym napięciu, z którym
już zawsze będziemy żyli. Pojawia się
jednak pytanie o to, którędy przebiega
granica tej tolerancji.
czuje się przez nas zraniony. Weźmy
jednak tych dwóch dżentelmenów,
którzy poczuli, że ich uczucia religijne zostały obrażone w związku z pewną wypowiedzią Dody.
W tej sprawie sąd wydał wyrok, który
w moim przekonaniu stanowi ośmieszenie prawa i religii. Biblia przetrwała już większe opresje niż głupstwa
wygadywane przez Dodę. Gdybym to
ja miał ją ścigać, to chyba musiałbym
No właśnie, którędy?
Niestety, na to pytanie do końca nie uznać siebie samego za Pana Boga. Bo
potrafię odpowiedzieć. Można oczy- tu został obrażony Pan Bóg, nie zaś
wiście twierdzić, że naruszamy zasa- pan Nowak.
dę tolerancji, ilekroć drugi człowiek
Naprawdę uważa pan, że Radio Maryja stanowi poważne zagrożenie dla
jakości polskiego Kościoła i państwa?
Tak. W tym przynajmniej sensie, że
wielką część naszego społeczeństwa autentycznie przeraża. Gdy sobie wyobrażam, że to jest możliwy projekt przyszłości Polski, to aż mi się zimno robi.
Tyle tylko, że ten projekt właśnie nie
jest możliwy. Radio Maryja nie jest
zdolne do poszerzania zakresu swojego społecznego oddziaływania.
To jest getto – szczelnie zamknięte
od wewnątrz i od zewnątrz…
Niestety, nie sądzę, żeby miał pan rację. Widział pan te tłumy demonstrujące pod sztandarami ONR-u i Młodzieży Wszechpolskiej? Tam było mnóstwo
młodych ludzi!
Te zjawiska wcale nie są od siebie tak
odległe, jak się panu wydaje. Siła Radia Maryja bierze się z dwóch źródeł.
Po pierwsze, to jest medium, a więc instytucja posiadająca nieporównywalnie większą siłę rażenia od ulicznych
demonstracji. Po drugie, to jest pewien
projekt polityczny, który ma za sobą
sankcję religijną. Ja się z panem zgodzę, że wpływy Radia Maryja w społeczeństwie nie rosną, a być może
nawet maleją. Ale w duchowieństwie
rosną – i to wystarczy! Ojciec Rydzyk
jest nie do ruszenia. Próbował ksiądz
prymas Glemp, próbował kardynał
Dziwisz, próbował arcybiskup ŻycińPana Boga nie tak łatwo obrazić. w sposób obiektywny odróżnić obra- ski. I co? I nic. A z Bonieckim zrobiono
to, co zrobiono. Mam więc podstawy,
Niestety, idzie jednak o pana Nowa- zy rzeczywistej od urojonej.
żeby się lękać.
ka, który w taki bądź inny sposób
ilustracja: agnieszka olszewska
20
Podobnie jak u Palikota. Zresztą nie
mieszajmy radiomaryjnego fideizmu z falangą…
przeżywa swoją religijność. À propos, pod koniec stycznia posłowie
Ruchu Palikota przedstawili projekt
uchylenia 196. artykułu Kodeksu Karnego, dotyczącego obrazy
uczuć religijnych. Co pan na to?
No to proszę przypomnieć sobie
ludzi manifestujących pod krzyżem
z puszek po piwie. Czy nie dostrzega pan zagrożenia, jakie stanowi
dziś agresywny ateizm à la Janusz
Palikot?
Jestem za. I to bynajmniej nie dlatego, że nie uważam obrażania czyichś uczuć religijnych za chamstwo
i podłość. Tego typu wykroczenia są
po prostu niedowodliwe. Nie da się
Nie byłoby Palikota, gdyby nie było
Radia Maryja. Palikot jest naturalną
odpowiedzią na język konfesyjnej nietolerancji i agresji.
W porządku, mamy do czynienia
z wybuchowym koktajlem idei katolicko-socjalno-narodowych, serwowanym przez rozgłośnię o sporym zasięgu społecznym, ale…
Niech pan doda do tego mitologię
rozkradzenia Polski, przekonanie, że
jest ona w rękach Żydów. Jeżeli pan
to wszystko zbierze do kupy, to okaże się, że Radio Maryja lansuje pełne
przyzwolenie dla ludzi, którzy idą pod
emblematem ONR-u. To jest naprawdę
bardzo nieciekawe!
nie jest troska o wykluczonych, lecz niekonserwatywne, i wolno mu reinstrumentalne posługiwanie się nimi! prezentować to stanowisko na łamach
„Gazety”. Proszę jednak łaskawie paKtóż więc ma się o nich zatroszczyć? miętać i o tym, że „Gazeta” jest jedyOczywiście, potrzeba zaangażowania nym dziennikiem, który od początku
instytucji państwa i organizacji poza- swojego istnienia ma stałą kolumnę
rządowych. Ale jeżeli na dzień dobry religijną. Z mojego własnego polecesą one dezawuowane… Trzeba sobie nia. Czy to się spotyka z pozytywnym
wprost powiedzieć, że choćbyśmy oddźwiękiem w Kościele? A skąd! Jechcieli, z dnia na dzień tego problemu steśmy piątą kolumną, która próbuje
ten Kościół rozsadzić od wewnątrz…
nie rozwiążemy.
Problem polega na tym, że słuchacze tej rozgłośni nie bez przyczyny
nazywani są „ofiarami transformacji”. Naturalnym składnikiem tradycji lewicowej, do której odwoływał
się pan w swojej książce, jest troska
o wykluczonych. Czy ci właśnie ludzie nie są w naszym kraju wykluczonymi pierwszej potrzeby?
A „Gazeta Wyborcza”? Z utęsknieDo pewnego stopnia ma pan rację. Tyle niem czekam na dzień, w którym
tylko, że nawet wykluczeni mogą mó- przeczytam w niej tekst o Radiu
wić różnym językiem. Coś panu opo- Maryja pisany z troską, a nie z szywiem. Nie znałem nigdy człowieka, derstwem.
który byłby bardziej zatroskany o los
wykluczonych niż Jacek Kuroń. Kiedy
Jacek po raz drugi został ministrem,
arcybiskup Gocłowski zaprosił go na
Jasną Górę, na spotkanie z duszpasterzami świata pracy. Jacek szalenie się
ucieszył. Pojechał i wrócił kompletnie
załamany. Próbował tym duszpaste-
Moim zdaniem tak się o nim napisać
nie da. Niestety, w jego przypadku
najbardziej rzucają się w oczy agresja,
nienawiść, manipulacja i kłamstwo.
Ależ tu właśnie chodzi o ludzi, którzy są ofiarami agresji, nienawiści,
manipulacji i kłamstwa!
Należę do pokolenia, które nigdy nie
zapomni, że Kościół był latarnią morską
w świecie zniewolenia i upodlenia
rzom zaproponować język wspólnej
troski. Jedyne zaś, co oni mieli mu
do powiedzenia, to: „Rząd ma dać!”.
A jeśli nie da, to jest zdrajca, złodziej
i łajdak. Otóż filozofia transformacji
polegała na tym, żeby dać ludziom nie
rybę, lecz wędkę. Natomiast filozofia
tego przekazu, który szedł wówczas ze
strony Kościoła, streszczała się w słowach: „Nas wasze wędki nie interesują, dawajcie rybę!”. Chrystus rzeczywiście dawał rybę, ale któż spośród
nas posiada jego kompetencje?
To co innego. O nich możemy pisać.
Cały cykl „Witamy w Polsce” jest im
poświęcony, między innymi.
Punkt dla pana. Nawet z księżmi
rozmawiacie.
Przecież my nie jesteśmy antyreligijni!
To Przewodniczący Episkopatu myli
nas z Palikotem. Słuchałem go w telewizji i nie wierzyłem własnym uszom…
No to niech pan zwróci uwagę na
sposób, w jaki pisze o Kościele np.
Piotr Pacewicz.
I zamiast prowadzić dialog…
Jaki dialog, z kim dialog? Nie ma dialogu! Mówię to z przykrością, proszę
mi wierzyć. Z przykrością też odnotowuję w deklaracjach naszego Episkopatu znaczny poziom nieszczerości.
Chce pan przykładów? Proszę bardzo. Sam pamiętam czasy, w których
ksiądz Prymas deklarował się jako
entuzjasta lustracji. Jego entuzjazm
skończył się wtedy, kiedy zaczęto mu
lustrować biskupów. Przecież myśmy
byli jedyną gazetą, która nie przyłączyła się do nagonki na arcybiskupa
Wielgusa. Jedyną! Myśmy jedni opublikowali z nim wywiad, wychodząc
z założenia, że jeśli komuś winy nie
udowodniono, to nie wolno jej orzekać
na podstawie – jak wyraził się ksiądz
Prymas – świstków. To jak to jest, jednym nie wolno, a innym – tak?
Później mieliśmy wielki spór z arcybiskupem Michalikiem o tego księdza
z Tylawy. Teraz niech pan spojrzy na
skandale związane z funkcjonowaniem Komisji Majątkowej. Postawa
obronna, garda, złego słowa o swoich.
To wszystko wytwarza taki obraz Kościoła katolickiego w Polsce, którego ja
nie znałem w czasach, w których pisałem moją książkę. Wtedy to był inny
Kościół.
Proszę pamiętać, że i Chrystus kazał Po pierwsze, polski Kościół się o to Być może wtedy pan też był inny.
swoim apostołom wypłynąć na głę- prosi. Po drugie, w tych akurat spra- Stawał pan na głowie, żeby przerzuwach się z Pacewiczem nie zgadzam, cać mosty nad przepaścią dzielącą
bię, by zarzucili sieci.
No więc właśnie. Mam wrażenie, że ale on ma prawo pisać swoje!
Kościół i środowiska lewicy laickiej.
wykluczeni, o których pan wspomniał,
Z listów Episkopatu, których zaprzez wielu są traktowani jak mięso I to „swoje” jest następnie identyfi- zwyczaj nie czytają nawet katolicy,
armatnie. W gruncie rzeczy Radio Ma- kowane z linią „Gazety”.
wydobywał pan wszystko, co dało
ryja nie proponuje im niczego z wy- Na to już nie mam rady. Pacewicz jest się brać za dobrą monetę. Gdzie się
jątkiem języka agresji i nienawiści. To rzecznikiem wszystkiego, co w Polsce podziała pańska wyciągnięta ręka?
21
To nie jest tak, że ja się od Kościoła
odwracam. Kiedy tylko w „Gazecie”
widzimy, że jakiś biskup lub kapłan
wypowie się rozumnie czy coś dobrego uczyni, staramy się o tym pisać. Jest
jednak faktem, że nasza wyciągnięta ręka zawisła w powietrzu. Coraz częściej
myślę, że idea dialogu, którą zaproponowałem w mojej książce, jest dziś przegrana. Z tego jednak, że przegrałem, nie
wynika, że powinienem zmienić pogląd na to, co uważam za słuszne.
nych. Czy dziś wchodziłoby w grę gii oni mają do nas ogromny dystans.
I Kinga Dunin, i Kazimiera Szczuka,
powtórzenie tego eksperymentu?
„Gazeta” bardzo rzadko publikuje
teksty krytyczne wobec instytucji
Kościoła en bloc. Jeśli krytykujemy,
to konkretne przypadki pedofilii lub
przekrętów finansowych. Wobec takich zdarzeń nie sposób przecież milczeć! Z drugiej strony, staramy się też
pokazywać tę bardziej sympatyczną
twarz naszego Kościoła. Raptem dwa
dni temu Katarzyna Wiśniewska cytowała świetne wypowiedzi biskupa
Wystarczy rzut oka na forum inter- Rysia, zestawiając je z nieco mniej
netowe „Gazety”, by przekonać się, świetnymi wypowiedziami arcybiże jak magnes przyciągacie anty- skupa Michalika…
i sam Sławomir Sierakowski. Ja myślę
o Kościele w inny sposób, ponieważ
pamiętam go z czasów, w których był
latarnią morską w świecie zniewolenia
i upodlenia. Należę do pokolenia, które nigdy mu tego nie zapomni.
Kościół wciąż powinien być latarnią
morską!
Chciałbym częściej wsłuchiwać się
w jego mądry głos. Ale żaden mądry
głos nie może być bezkrytyczny wobec
samego siebie.
klerykałów. Znaczna część waszych
czytelników spodziewa się po was No tak, jesteście przecież mistrzami
walki, nie zaś dialogu z Kościołem. w wewnętrznym antagonizowaniu
Proszę pamiętać o tym, że to my zo- Kościoła.
Nie uważa pan, że jako redaktor
naczelny największego w Polsce
dziennika opiniotwórczego mógłby pan próbować taki głos sprowostaliśmy zaatakowani przez Kościół To znaczy że co, mamy się powiesić? kować?
22
na początku lat dziewięćdziesiątych, Teza, zgodnie z którą jak Bierut dzieli- Czy diabeł może świecić przykładem
kiedy w „Gazecie” obowiązywała my biskupów na dobrych i złych, jest wobec krynicy cnót chrześcijańskich,
moja cenzura na teksty wobec niego kompletnie absurdalna. Bo biskupi są Tadeusza Rydzyka?
Istnieje dziś wystarczająco wiele czynników
kontestatorskich, niechże więc Kościół
będzie konserwatywny!
Proszę pamiętać, że w Mistrzu i Małgorzacie to diabeł jest najbardziej
pozytywną postacią.
No, ale Mistrz i Małgorzata to jest literatura rosyjska. W polskiej nie mamy
krytyczne. Uważałem, że w momen- różni! Życiński różnił się typem religij- swojego Bułhakowa. Mamy natomiast
cie, w którym przestawialiśmy Polskę ności od Ryczana, nie zaprzeczy pan. Gombrowicza, który mówi do naszych
na inne tory, należało unikać tematów
dzielnych patriotów: „Wy byście chciekonfliktowych. Do czasu. Nie można Nie zaprzeczę. Tyle tylko, że Kościół li zrobić z Pana Boga armatę, z której
być redaktorem dziennika i udawać, – jak powiada Sobór – jest sakramen- się strzela do komunistów”.
że pewnej rzeczywistości po prostu tem jedności, nic więc dziwnego, że
nie ma. Język ówczesnych kazań i li- jak sakrament jedności stara się wy- Dziś komunistów już nie ma. A lestów, awantura o krzyże na Żwirowi- glądać. A wy mu tego nie ułatwiacie… wica? We wspomnianym już eseju
sku… Mieliśmy o tym nie pisać?
Sam biskup Pieronek powiedział nie napisał pan: „Twierdzę, że klasycztak dawno, że Episkopat jest zacza- ny podział »prawica – lewica« utracił
dzony PiS-em. Jemu wolno, a nam nie? w Polsce i innych krajach realnego
Pisać.
No więc pisaliśmy. I nie doczekaliśmy Mamy go cenzurować? Zgoda, pewne komunizmu zdolność opisywania
się żadnej reakcji ze strony Episkopa- rzeczy możemy przemilczać, ale nie rzeczywistości. Kto dziś opisuje sam
tu. Jak dziś pamiętam, że rozmawia- wypowiedź biskupa…
siebie w tych kategoriach, uprawia
łem wtedy z pewnym biskupem. Mómaskaradę”. Czy ów podział odzywiłem mu: „Księże biskupie, przecież Mimo wszystko, moglibyście z więk- skał swoją aktualność w liberalnej
krzyż to znak Męki Pańskiej, a nie kij szym zaangażowaniem wymuszać demokracji?
bejsbolowy do walenia w przeciwni- refleksję na swoich antyklerykal- Moim zdaniem, nie. Przebywając nieka”. Odpowiedział: „Tak, oczywiście, nych czytelnikach. Przecież sam dawno w Hiszpanii, brałem udział
ma pan rację, panie Adamie…”. Nic, pan nie znosi „tramwajowego ate- w debacie na temat przyczyn klęski
kompletnie nic z tego nie wynikało.
europejskiej socjaldemokracji. Odpoizmu”…
Jeśli spojrzy pan na środowisko „Kry- wiedź na to pytanie jest bardzo prosta.
To ciekawe, co pan mówi o auto- tyki Politycznej”, to przekona się, że Socjaldemokracja przegrywa, dlatego
cenzurowaniu tekstów antykościel- z powodu naszego stosunku do reli- że wygrała. Europa jest socjaldemo-
kratyczna. Wszystko jedno, czy jesteś
chadekiem, czy konserwatystą – pewne elementy twojej tożsamości są dziś
oczywiste. Wystarczy posłuchać, co
brytyjscy konserwatyści mówią na
temat praw gejów albo jak niemieccy
chadecy ustosunkowują się do wybranych urządzeń państwa socjalnego.
Gdzie tu miejsce na lewicę i prawicę?
Jak zatem opisuje pan współczesną
scenę polityczną?
„Społeczeństwo otwarte – społeczeństwo zamknięte”. Dzisiaj naprawdę
nie jest najważniejsze to, czy jest pan
zwolennikiem takiego, czy innego
systemu podatkowego. Liczy się pana
stosunek do pluralizmu, do tolerancji,
do otwartości właśnie.
postulat ten byłby jednak formułowany przez klasy najbogatsze, kierujące
się filozofią Chicago Boys: jeśli jesteś
biedny, to znaczy, że jesteś leniwy,
głupi bądź że w inny sposób sobie na
to zasłużyłeś.
Ale to musi być Kościół Ewangelii,
nie zaś nienawiści, agresji czy histerii.
Niestety, w chwili obecnej wizja ta wydaje mi się odległa. Wierzący i praktykujący katolicy antyklerykalizują się
na moich oczach…
Panie redaktorze, przyznam, że
trochę niepokoi mnie fakt, że zasadniczy konflikt światopoglądowy
dnia dzisiejszego rysuje pan jako
spór dotyczący raczej kwestii obyczajowych niż społecznych. Czy
w zaproponowanej przez pana,
a w zasadzie przez Karla Poppera,
dychotomii społeczeństwa otwartego i społeczeństwa zamkniętego
nie znika problem naszego stosunku do ubogich?
Czy to znaczy, że możemy czekać
jedynie na cud?
Panie redaktorze, Duch Święty wieje,
kędy chce. Kto spodziewał się, że nagle
pojawi się Karol Wojtyła? Ja nie wiem,
co będzie. Ale wiem jedno: nawet jeżeli nie doczekam tych pozytywnych
procesów, to nie przestanę wierzyć
w to, że są one potrzebne.
Czy Duch Święty może działać przez
Adama Michnika?
Zgadzam się z panem, to jest słusz- Myślę, że nie. Za dużo w swoim ży-
A mój stosunek do ubogich i wyklu- ny zarzut. Tylko skąd na to wszystko ciu nagrzeszyłem. Jak jednak mawiał
wziąć pieniądze?
w takich chwilach Stanisław Mantuczonych się nie liczy?
Liczy się, ale przecież nikt nawet nie
próbuje z tym dyskutować. Nie znam
nikogo, kto by powiedział, że go to
w ogóle nic nie obchodzi. Owszem, takie elementy pojawiały się swego czasu w filozofii konserwatystów amerykańskich. Skończyło się.
To chyba nie jest aż takie proste.
Spór pomiędzy zwolennikami opieki społecznej i zwolennikami dobroczynności nie jest tylko sporem
o środki. Nie uważa pan, że to także
kwestia naszego stosunku do drugiego człowieka?
Nie do końca. Znajdą się przecież zarówno konserwatyści, którzy będą
uważali, że opieka społeczna jest obowiązkiem państwa, jak i socjaldemokraci, którzy powiedzą, że państwo się
z tego obowiązku nie umie wywiązać,
że marnotrawi środki i źle swoją pomoc adresuje.
Oczywiście, znajdą się. Dlatego pytam jedynie o określone tendencje,
nie zaś o typy idealne.
Diabeł tkwi w szczegółach, w konkretnej sytuacji historycznej. Hasło niewycofywania się państwa z rynku było
w Polsce roku ’89 hasłem antyreformatorskim. W nieco innym kontekście
rzewski, mądrość można czerpać na-
Pan znów o pieniądzach. Jeśli ich wet z pyska krowy…■
brakuje, to skupmy się na formowaniu swojej wrażliwości i poczucia
odpowiedzialności społecznej – na
wypadek, gdyby pieniądze kiedyś
się znalazły…
Chciałbym, żeby w tę właśnie stronę
– w stronę kształcenia sumień – szła
nauka Kościoła.
W ten sposób wróciliśmy do Kościoła. W 1977 roku napisał pan, że trzeba go bronić „niezależnie od tego,
co było 40 lat temu i co będzie za
40 lat”. Zakreślony przez pana czas
upłynie już niebawem. Jakiego Kościoła życzy pan sobie, Polsce i samemu Kościołowi za lat pięć?
Takiego, którego reprezentantem był
Jan Paweł II, arcybiskup Życiński,
ksiądz Józef Tischner, Jerzy Turowicz,
Tadeusz Żychiewicz, Anna Morawska, Hanna Malewska… To w końcu
nie byli źli katolicy. Oni się między
sobą różnili, ale to nie ma żadnego
znaczenia. Ja nie jestem przeciwny temu, żeby w Kościele obecny był silny
czynnik konserwatywny. Istnieje dziś
wystarczająco wiele czynników kontestatorskich, rewolucyjnych, niechże
więc Kościół będzie konserwatywny!
Adam Michnik (1946)
jest historykiem, publicystą i pisarzem,
redaktorem naczelnym „Gazety Wyborczej”.
W czasach PRL organizator opozycji
antykomunistycznej, uczestnik wydarzeń
marcowych w roku 1968, działacz Komitetu
Obrony Robotników i „Solidarności”. W 1977
roku opublikował książkę Kościół, lewica,
dialog, która położyła fundamenty pod
późniejszą współpracę środowisk lewicy
laickiej z Kościołem.
23
Bez obietnicy
Maciej Gdula
ilustracje: hanka owsińska
24
D
obry sojusz mnoży siły partnerów dzięki temu, że wzajemnie uzupełniają
oni swoje braki. Przynajmniej kilka spośród lewicowych deficytów można
uzupełnić, odwołując się do nauki i tradycji Kościoła katolickiego.
Polacy stosują się do zakazu antykoncepcji? Z pewnością nie. Czy kobiety
nie poddają się w naszym kraju aborcji? Wolne żarty. Czy jedynym źródłem wiedzy o ludzkiej seksualności
jest dla naszych dzieci katecheza? Nie
wierzą w to nawet sami katecheci. Czy
to oznacza, że nie ma o czym mówić?
Oczywiście, nie.
Obecna pozycja Kościoła bardziej
niż na relacji z wiernymi opiera się na
stosunkach z politykami. Kościół odegrał rolę pośrednika w negocjacjach
między rządem a opozycją w finale
PRL-u, za co został wynagrodzony
religią w szkole oraz ustawą antyaborcyjną, uchwaloną bez odwoływania
się do bezpośredniej demokracji i woli
ludu. Nagrodą za ciche poparcie akcesu Polski do Unii Europejskiej były
natomiast owocne posiedzenia KoRozmowy o pogodzie
Rzadko który temat nadaje się tak misji Majątkowej i wygaszenie przez
dobrze do wyznaczenia najmniejsze- SLD światopoglądowych konfliktów.
go wspólnego mianownika polskich Korzyści ze współpracy hierarchów
środowisk lewicowych jak krytyka z politykami są dwojakie. Po pierwKościoła katolickiego. Lista zarzutów sze, Kościół namaszczony został na
jest długa: wymuszenie prawnego za- jedynego reprezentanta „wartości”
kazu aborcji, wprowadzenie religii do w sferze publicznej, w którego głos
szkół, hamowanie edukacji seksualnej, wsłuchują się oficjalne czynniki. Po
krytyczny stosunek do antykoncep- drugie, udało mu się wywalczyć niecji, blokowanie ustawy o związkach mało etatów i działek.
partnerskich, zamiatanie pod dywan
przypadków przemocy wobec dzie- Związek zawodowy księży
ci i kobiet, ciągłe naruszanie granicy W tych sukcesach tkwi już jednak ziaroddzielającej państwo od Kościoła czy no porażki. Kościół, który załatwia
wreszcie przymykanie oczu na prze- swoje sprawy rękami polityków, stał
stępstwa seksualne księży. Wszyst- się instytucją wartości odświętnych,
kie te fakty mają niezbicie świadczyć aktywizującą się jedynie przy „żelao ideologicznej dominacji Kościoła znych tematach” – aborcji, wychowaw Polsce i jego niewzruszonej pozycji niu seksualnym i Bożym Narodzeniu.
hegemona. Z czasem na lewicy dysku- Póki co, udaje mu się utrzymać zdobyte
sje o Kościele upodobniły się więc do w latach dziewięćdziesiątych przyczółrozmów o pogodzie, na którą można ki, ale niewykluczone, że wraz z poco prawda narzekać, chociaż wiado- stępującą sekularyzacją, obserwowaną
mo, że i tak nie da się jej zmienić.
w badaniach socjologicznych, i one
Jakkolwiek w każdej spośród wy- wkrótce zostaną przezeń utracone. Momienionych wyżej spraw lewicowe że się zdarzyć, że ustawa o związkach
oburzenie ma swoje twarde podstawy, partnerskich albo ustawa zmieniająca
to teza o ideologicznej dominacji pol- restrykcyjne prawo antyaborcyjne zoskiego Kościoła jest trochę przesadzo- stanie przyjęta, tak jak kwoty dla kona. Zwłaszcza wówczas, gdy ideologię biet, w rezultacie oddolnej aktywności
zdefiniujemy jako wpływ instytucji na ruchów społecznych. Politycy słuchać
to, jak ludzie myślą i postrzegają świat, będą wówczas głosu tych, którzy skua w konsekwencji – jak działają. Czy piają społeczną energię. Dzięki działW polityce myślenie o krok naprzód
to taktyka, o dwa kroki – to strategia,
o cztery zaś – to już nie polityka, lecz
fantastyka polityczna. Prognozowanie
możliwych sojuszy pomiędzy lewicą
a Kościołem katolickim w Polsce jest
taką właśnie fantastyką. Istnieją mimo
wszystko powody ku temu, żeby ją
uprawiać. Fantastyczny horyzont pozwala odmiennie zdiagnozować aktualną sytuację. Inaczej niż w przypadku
taktycznych i strategicznych sojuszy,
nie trzeba tu ukrywać swoich słabości
i można pozwolić sobie na przegląd
deficytów we własnym obozie. Poza
tym, od czasu do czasu fantastyka staje się rzeczywistością, a zbytnie przylgnięcie do teraźniejszości okazuje się
ostatecznie brakiem realizmu.
kom i etatom Kościół stał się co prawda
potężny, ale nie jako reprezentant ludzi
dążących do zmiany, lecz związek zawodowy księży i katechetów.
Kościół w Polsce będzie zatem słabnąć nie dlatego, iż osiągnął tak wiele,
że teraz może już tylko tracić, ale dlatego, że jego sukces zbudowany został na
wątłych fundamentach układów z politycznym establishmentem. Z biegiem
czasu stanie on przed koniecznością
budowania więzi ze światem żywych
ruchów społecznych. W tym względzie istnieją, jak wiadomo, przetarte
ścieżki, łączące hierarchię z ruchami
Problem polega
na głębokim
przyswojeniu przez
lewicę neoliberalnej
wulgaty
prawicowymi. Naturalność tych więzi wcale nie jest jednak oczywista.
O skomplikowanych relacjach prawicy
z nauczaniem Kościoła mogliśmy się
ostatnio przekonać, gdy Jarosław Kaczyński zgłosił postulat przywrócenia
kary śmierci. Poza tym, ścisły związek
z jedną tylko stroną sceny politycznej
stanowi zagrożenie dla autonomii Kościoła, której, jak sądzę, nie chce się on
pozbawiać. Pewne zbliżenie z lewicą
nie jest więc ani teoretycznie, ani praktycznie wykluczone.
Lewica na kacu
Wartość sojuszy bynajmniej nie bierze
się z arytmetycznej sumy sił, jakimi
dysponują sojusznicy, ani też z rozmiarów wspólnej dla nich części światopoglądu. Dobry sojusz mnoży ich
siły dzięki temu, że wzajemnie uzupełniają oni swoje braki. I tak przynajmniej kilka spośród lewicowych
deficytów można starać się uzupełnić,
odwołując się do nauki i tradycji Kościoła katolickiego.
Znamienne jest, że obie parlamentarne partie lewicowe uznają prymat
gospodarki nad innymi sferami życia
25
26
społecznego. Janusz Palikot ogłasza,
że „gospodarka jest najważniejsza”
a SLD niezmiennie podkreśla, że na
wydatki społeczne trzeba najpierw
zarobić. Może się wydawać, że mamy
tu do czynienia z kacem po centralnie planowanej gospodarce lub próbą
uniknięcia przez lewicowe partie zarzutu niekompetencji ekonomicznej.
Odnoszę jednak wrażenie, że problem
polega raczej na głębokim przyswojeniu przez lewicę neoliberalnej wulgaty, w myśl której fundamentem życia
społecznego jest wymiana ekonomiczna, a podstawowym celem człowieka
pozostaje dążenie do zysku. W efekcie
lewicowa polityka ogranicza się jedynie do korekt mechanizmów gospodarczych i nie narusza logiki funkcjo-
nowania systemu, który z gospodarki rzać bezpiecznie?”, „jak uwolnić ludzi
uczynił złotego cielca.
od konieczności ekonomicznej?” i „jak
chronić więzi społeczne?”.
Choć gospodarka wytwarza dziś
Gospodarka nie jest
więcej dóbr niż kiedykolwiek wczenajważniejsza
Żeby było jasne: nie postuluję tu ja- śniej, to wymaga też od ludzi coraz
kiegoś antykonsumpcjonizmu, który większego wysiłku, który jest nieoprócz tego, że jest nieźle prosperują- zbędny do tego, żeby w ogóle utrzycą niszą rynkową, jest też ruchem dość mać się na powierzchni. Jeżeli chce się
podejrzanym w sytuacji, gdy podsta- trwać w ekonomicznym obiegu, trzewowe potrzeby materialne wielu ludzi ba najpierw zdobywać kompetencje
w Polsce i na świecie nie są zaspokojo- niezbędne na rynku pracy, następnie
ne. Idzie mi raczej o sposób zadawa- pracować za darmo, żeby zostać zania pytań o gospodarkę i cel wypra- uważonym, wreszcie zostawać po gocowywania określonych rozwiązań. dzinach, aby nikt nie pomyślał, że nieDziś lewica najczęściej zastanawia się dostatecznie się staramy. Niezależnie
nad tym, w jaki sposób można by wy- od tego, należy wciąż zdobywać nowe
twarzać więcej. Zamiast tego pytania kwalifikacje, które pozwolą nam jak
należałoby zadawać inne: „jak wytwa- najpóźniej pójść na emeryturę i unik-
nąć biedy. Taki stan rzeczy oznacza,
że człowiek stał się tylko dodatkiem
do gospodarki. System ekonomiczny
działa tak, jak gdyby mógł się rozwijać
bez końca, wchłaniając kolejne obszary życia społecznego. Jest to jednak
iluzja, której kres już dzisiaj boleśnie
odczuwamy, przyglądając się kryzysowi ekologicznemu i destrukcji więzi
społecznych, sięgającej nawet poziomu biologicznej reprodukcji.
Tu właśnie, w przywracaniu procesom gospodarczym właściwej im
rangi, tkwi szansa na znalezienie
wspólnego języka dla lewicy i Kościoła. W końcu żadna ze stron nie widzi
człowieka wyłącznie jako dodatku do
akumulacji kapitału. Kościół mógłby
przy okazji pozbyć się swoich złudzeń
odnośnie dobroczynności, które przypominają nieco lewicowe postulaty
korekty systemu. Dziś nie potrzebujemy korekt, lecz przywrócenia ludziom
kontroli nad ich własnymi wytworami.
Przerwać milczenie
Druga kwestia wiąże się z ewolucją
współczesnych systemów politycznych. Musimy przyjąć do wiadomości,
że żyjemy w demokracjach, które coraz bardziej się autorytaryzują. Jeszcze
piętnaście lat temu byłoby nie do pomyślenia, że tortury staną się akceptowalnym sposobem postępowania
z ludźmi. Dziś wszyscy przechodzą
nad tym do porządku dziennego, bo
oto toczy się wojna cywilizacji; zagrożony został nasz styl życia i bezpieczeństwo. Doszło do tego, że najpotężniejsze państwo Zachodu bez sądu
zabija własnego obywatela. To sygnał,
że walkę o naszą cywilizację przegrywamy sami ze sobą.
Przestrzeń na wspólne działanie
widzę tutaj na przekór milczeniu Kościoła w sprawie tajnych więzień CIA
i wbrew odpowiedzialności lewicowych polityków za niejasne zasady
współpracy z Amerykanami. Jeśli
bowiem istnieją w Polsce środowiska
prawdziwie poruszone torturami i terrorem państwowym, to dziś znajdują
się one na lewicy. To one reprezentują
prawa człowieka i zasady nakazujące
uznać godność każdej osoby ludzkiej.
Nawet dla Kościoła nie jest za późno,
żeby przyznać się do błędu i stanąć
w szeregu sprawiedliwych.
Człowiek stał się
tylko dodatkiem do
gospodarki
Idea ludzkiej godności może okazać się największym wyzwaniem dla
systemu, który za podstawowy punkt
odniesienia przyjmuje stabilność i porządek, nie zaś uniwersalne reguły.
Wspólny front środowisk odwołujących się do nienaruszalnych zasad
etycznych może przeciwstawić się
Realpolitik, na którą, obok wojny z terrorem, składają się postępująca inwigilacja obywateli i przyzwolenie na nieludzkie traktowanie imigrantów.
inny kierunek wyznaczają ruchy kobiece – wystarczy spojrzeć na manifę,
która jest takim właśnie radosnym rytuałem. Lewica stopniowo przekonuje
się o tym, że zabezpieczenie wolności
wiąże się nie z osłabianiem, ale ze
wzmacnianiem wspólnoty.
Siłą rytuału jest to, że uobecnia
wspólnotę, nie dokonując całkowitego unieważnienia istniejących różnic.
Łączy uczestników tylko przez jakiś
czas, przypominając im o sprawach,
które czekają na załatwienie, o zobowiązaniach i więziach, ale nie wymagając całkowitej unifikacji. Tak rozumiana rytualna wspólnota byłaby
w stanie pomieścić zarówno lewicę,
jak i Kościół. Bez obietnicy rozproszenia istniejących pomiędzy nimi
różnic.■
Wspólnota i współistnienie
Wśród ciężkich grzechów polskiego
katolicyzmu, na które wskazują jego
krytycy, poczesne miejsce zajmuje
rytualizm. Krytyka ta odwołuje się
do dychotomii między powierzchownym i głębokim, kolektywnym i indywidualnym, cielesnym i duchowym.
Eksploatując rytuał, Kościół ogranicza
życie duchowe, bo indywidualne doświadczenie stawia niżej niż mruczanki i zawodzenie.
Zamiast jednak krytykować rytuały, lewica powinna raczej zacząć
uczyć się od Kościoła. Dzięki rytuałowi ludzie zyskują poczucie wspólnoty i podejmują zbiorowe działania.
Śpiewanie, skandowanie haseł, maszerowanie – to sposoby na zrobienie
czegoś ważnego, pomimo istniejących różnic społecznych. Uprawianie
polityki wymaga namiętności i emocji nie mniej niż racjonalnej debaty.
Lewica długo pozostawała raczej
chłodna, mówiła językiem rozumu,
praw i indywidualnej wolności. Ta
perspektywa świetnie zrymowała się
z wymogami rynku, zabrakło jednak
oparcia we wspólnocie, która wyznacza gospodarce granice i powstrzymuje jej ekspansję. Od dziesięciu lat
27
Maciej Gdula (1977)
jest socjologiem i publicystą, członkiem
zespołu „Krytyki Politycznej”. Pracuje
w Instytucie Socjologii Uniwersytetu
Warszawskiego.
Nie chodźmy
w ciemności!
Z abp. Tadeuszem Gocłowskim rozmawia Ignacy Dudkiewicz
C
hrystus najbardziej
interesował się
chorymi, grzesznikami,
dziećmi, a priorytety
misji Chrystusa muszą
stać się priorytetami
misji Kościoła. Troska
o drugiego jest jednak
powinnością każdego
z nas: chrześcijanina,
człowieka lewicy
i człowieka prawicy.
O czym ksiądz marzy, księże biskupie?
Proszę pamiętać, że rozmawia pan
z osobą, której marzenia zostały mocno zdeterminowane przez powołanie
i odpowiedzialność za wspólnotę. Biskup marzy przede wszystkim o tym,
żeby Kościół mógł spokojnie realizować zbawczą misję Jezusa Chrystusa,
którą On sam mu powierzył. Nie zatrzymaliśmy się w tym dążeniu, ale
stajemy dzisiaj wobec bardzo poważnych problemów, także w Polsce.
Jak się z nimi mierzyć?
Żeby Kościół mógł dziś skutecznie realizować swoją misję, musi po pierwsze odnosić się z szacunkiem do społeczeństwa i ludzkich przekonań. Musi
zrezygnować z narzucania czegokolwiek, z ideologizowania. Musi więc
uznać światopoglądowy pluralizm
społeczeństwa, który jest faktem.
A marzenia zwykłego obywatela?
Kiedy patrzę na pokolenie ludzi
młodszych ode mnie o sześćdziesiąt lat, to marzę, żeby potrafili wywalczoną przez przodków wolność
w pełni zrealizować, korzystając
z warunków, jakie oferuje demokracja i pluralizm społeczny.
fot.: tomek kaczor
Czego więc brakuje, żeby te marze- stie społeczne, kulturalne czy gospo- ściół zajmuje się etyką i wartościami.
darcze. A szkoda.
Jeśli ktoś podejmuje podobne działania
nia się spełniły?
One nie trafiają w pustkę. To nie są
tylko marzenia, to także opis rzeczywistości. Młodzieży często można wystawić świetną ocenę. W trakcie Dni
Młodzieży w Madrycie zaprezentowała się znakomicie, mimo trudnych
okoliczności, które towarzyszą dziś
Hiszpanii. Wielki ruch laicki, który
chciał narzucić Hiszpanom pewien
styl życia, odniósł sukces – duży ich
procent przylgnął do „zapateryzmu”.
Refleksja przychodzi dopiero teraz.
Cieszę się, że wspomniał ksiądz
o Hiszpanii. Dopytuję o księdza marzenia, bo półtora roku temu powiedział ksiądz: „Marzę, aby powstała
u nas prawdziwa europejska lewica,
której niestety nam brakuje”. Lewica prawdziwa, czyli jaka?
Lewica, jeśli chce być prawdziwa, musi na poważnie wziąć swój postulat
pluralizmu społecznego, czyli na równych prawach dopuścić do debaty publicznej również głos chrześcijański.
Przed laty spotkałem się z grupą
młodych parlamentarzystów niemieckich – socjalistów, którzy przyszli złożyć wizytę biskupowi gdańskiemu.
Długo rozmawialiśmy na temat lewicy. I mieliśmy wspólny język, którym
mogliśmy mówić o wartościach; o dramacie Niemców w czasie wojny; o radości zjednoczenia. Im całkowicie nie
przeszkadzała sprawa religii. Mówili:
„To jest sprawa prywatna, ale z pełnym szacunkiem odnosimy się do tego, że chrześcijanie publicznie manifestują swoje przekonania religijne, bo
taki jest fundament ewangelizacji”.
Czy polska lewica jest prawdziwa?
Zbyt silnie łączy się z ateizmem. Lewica, tak jak i Kościół, nie może być
zideologizowana. Niedawno Ryszard
Bugaj powiedział, że polska lewica
jest dumna, kiedy manifestuje swoją
areligijność albo antyreligijność. Zawsze zaczyna od zanegowania Boga
i zakwestionowania fundamentalnych
zasad etycznych. Jej ludzie rozkładają
akcenty w taki sposób, że gubią kwe-
społeczne z myślą o dobru wspólnym
Czy zatem słowa „katolicki” i „lewi- Rzeczypospolitej, to prawdopodobnie
się spotkamy. I rzeczywiście, są w Kocowy” się wykluczają?
Jeśli powiemy, że lewica nie musi utoż- ściele ludzie, którzy chcą rozmawiać
samiać się z ateistycznym poglądem i współpracować z ludźmi inaczej myślącymi. Nie jest to jednak działanie
na świat, to nie.
instytucji, lecz działanie chrześcijan,
Gdyby więc lewica skupiła się na którzy występują we własnym imiesprawach społecznych i socjalnych, niu. Gdy ksiądz Jan Zieja podejmował
to czy jej dialog z Kościołem byłby współpracę z lewicą, nie czynił tego
z motywów ideologicznych. Chciał
możliwy?
Nie chciałbym mówić o dialogu Ko- tylko lepiej służyć człowiekowi. Pościoła z lewicą polityczną. 76. artykuł dobnie jak wielu innych.
soborowej konstytucji Gaudium et spes
Lewica musi na
poważnie wziąć swój
postulat pluralizmu
społecznego, na
równych prawach
dopuszczając
do debaty głos
chrześcijański
wyraźnie mówi: „Kościół w żaden sposób nie utożsamia się ze wspólnotą polityczną ani nie wiąże się z żadnym systemem politycznym”. Nie sądzę więc,
żebyśmy mogli mówić o współpracy
Kościoła z określoną partią polityczną,
niezależnie od tego, czy będzie to partia
lewicowa, czy prawicowa. Kościół chce
przede wszystkim służyć człowiekowi.
Ale nie w partnerstwie Kościół-lewica,
bo takiego partnerstwa, ze względu na
brzmienie i charakter nauczania soborowego, nie przewiduję.
Weźmy Brata Alberta. W dramacie
Karola Wojtyły Brat naszego Boga
wielokrotnie polemizuje on z Nieznajomym, który reprezentuje poglądy marksistowskie.
Wojtyła opisuje to jako pewne ideowe
spotkanie. Brata Alberta i Nieznajomego różni jednak wizja człowieczeństwa. Kościół patrzy na człowieka, nie
zapominając o jego nadprzyrodzonym
przeznaczeniu. Tego nie można wziąć
w nawias.
Gdy był ksiądz krajowym duszpasterzem ludzi pracy, zaprosił ksiądz Jacka Kuronia na spotkanie z regionalnymi duszpasterzami. W jakim celu?
Odbywaliśmy wtedy rekolekcje, a wieczorami podejmowaliśmy dyskusje
dotyczące służby ludziom pracy w wymiarach pozareligijnych, także w wymiarze społecznym. Wysunąłem więc
propozycję, by na jedną z takich dyskusji zaprosić ministra Kuronia. Chciałem, żeby opowiedział nam o tym,
w jaki sposób sam służy ludziom. Trzeba przyznać, że społeczeństwo polskie
w ogromnym procencie sympatyzoZatem rozszerzmy pojęcie lewicy wało z Kuroniem, ale nie dlatego, że
tak, by objęło ono również środo- głosił jakąś ideologię, ale dlatego, że
był humanistą i społecznikiem, który
wiska pozapolityczne.
Niewiele to zmienia. Jeśli przez „lewi- troszczył się o każdego człowieka…
cę” rozumieć środowiska czy nurty,
których przedstawiciele chcą np. gło- Powiedział ksiądz nawet: „Jacek Kusić pewne zasady ekonomiczne, to my, roń był dla mnie wielkim symbolem
jako Kościół, również nie będziemy troski o świat pracy”…
się tym zajmowali. Kościół nie tworzy Pracowaliśmy wspólnie w Komisji
własnej doktryny ekonomicznej. Ko- Wspólnej Rządu i Episkopatu, więc
29
miałem niejedną okazję, żeby przysłuchiwać się temu, co mówił. Kiedy
np. sprzeciwiał się powrotowi katechezy do szkół, to nie czynił tego ze
względu na świecki charakter szkoły,
lecz z obawy przed tym, by dzieci
nieuczęszczające na katechezę nie doznały pewnych przykrości ze strony
pozostałych. To jest dobra ilustracja
sposobu, w jaki do spraw społecznych
podchodził Jacek Kuroń. Można więc
rozmawiać, pokonywać wątpliwości
i dochodzić do wspólnych wniosków,
co nie znaczy, że jest to zaraz współpraca Kościoła z lewicą.
30
Odłóżmy słowo „współpraca” na
bok i porozmawiajmy o dialogu
z lewicą rozumianą w sposób szerszy. Skoro zaś pojawiły się słowa
„Kościół”, „lewica” i „dialog”, to nie
uciekniemy od pytania o Adama
Michnika. Był taki czas, kiedy wiązał
ksiądz z „Gazetą Wyborczą” nadzieje, że stanie się polskim odpowiednikiem „Le Monde”.
Tak rzeczywiście było.
Rozumiem, że nigdy nie spełniła
ona księdza nadziei. Czy dziś dialog
ze środowiskiem „Gazety” jest według księdza możliwy?
Słowo „dialog” jest rzeczywiście lepsze niż „współpraca”. Codziennie
przeglądam kilka dzienników, wśród
których jest i „Gazeta”, dość specyficznie opisująca relacje pomiędzy
chrześcijanami a laicką częścią społeczeństwa. Kościół nie może przecież
utożsamić się z poglądami strony laickiej, gdy chodzi o stosunek do homoseksualizmu czy in vitro. Dość chętnie
czytam więc artykuły społeczne, gospodarcze i polityczne, natomiast krytycznym okiem patrzę na propozycje
zupełnie laickich rozwiązań trudnych
problemów etycznych. Redaktorzy
„Gazety” sprawiają wrażenie, jak gdyby oczekiwali, że Kościół po prostu
zmieni swoje nauczanie, czego w wielu sprawach zrobić nie może.
dejmowane przez demokratyczne, dziedziny ludzkiej aktywności. To jest
też praktyka polityczna, ale, jak poliberalne społeczeństwo.
Tylko na drodze formowania sumień.
Kościół uczy, że chrześcijanie powinni
głosować na ludzi, którzy identyfikują
się z chrześcijańskim systemem wartości, a nie mówi, że należy głosować na
taką czy inną partię.
Na początku lat dziewięćdziesiątych
przebywałem w północnych Włoszech,
gdzie spotykałem się z przedstawicielami związków zawodowych w zakładach pracy. Jeden z owych przedstawicieli zapytał mnie: „Czy w Polsce
będzie democrazia cristiana?”. Odpowiedziałem: „Jestem temu przeciwny. Wolałbym nie democrazia cristiana, lecz democrazia vera – prawdziwą demokrację”.
wiedziałby Lech Wałęsa, są to również
przykazania, bez których człowiek sobie nie poradzi tak, jak nie poradzi sobie kierowca bez znaków drogowych.
Nigdy nie zapomnę, jak Papież
w 1991 roku spotkał się z polskim parlamentem. Często potem wracaliśmy
do tego spotkania w rozmowach z Maciejem Płażyńskim, który podkreślał,
jak mocno i zdecydowanie Jan Paweł
II mówił wówczas o dobru wspólnym.
To stało się pasją Płażyńskiego. I ta
płaszczyzna mogła nas łączyć, natomiast nie było mowy o tym, żeby Kościół utożsamiał się konkretną partią
polityczną, w tym przypadku partią
Macieja Płażyńskiego.
Ruch Palikota może
Czasami ludzie Kościoła o tym zabyć dla Kościoła
pominają.
absolutnie przeciwny temu,
sygnałem, żeby stawał Jestem
żeby biskupi wpływali na decyzje
parlamentu. Niestety, to się w Polsce
się coraz bardziej
zdarzało. Kościół takich rzeczy robić
ewangeliczny
nie może. Może jedynie mówić: głosujcie na przedstawicieli, którzy będą
Jak więc zabrać się do jej budowania? respektowali chrześcijańskie, ewange-
Nie chodzi o to, żeby ukonfesyjniać
partie, ale o to, żeby partie, zajmując się polityką czy gospodarką, nie
zapominały o wartościach chrześcijańskich. Żeby nie bały się sięgać po
katolicką nauką społeczną, choćby po
Laborem exercens Jana Pawła II. To znakomita encyklika, która nie ma pretensji do tego, żeby stawać się projektem
politycznym. Głosi po prostu zasady
etyczne, którymi warto się, również
w polityce, kierować.
liczne zasady etyczne.
Nie sądzi ksiądz, że sukces, jaki zaczynają u nas odnosić ugrupowania
odwołujące się do haseł antyklerykalnych, nie jest przynajmniej po
części pokłosiem języka, jakim posługuje się sam Kościół?
Nie wiem, czy chodzi o język. Co konkretnie ma pan na myśli?
Choćby straszenie ekskomuniką.
Nigdy nie popierałem tego typu prak-
Proszę o przykład możliwego prze- tyk, jak również przesyłania posłom
łożenia społecznego nauczania Ko- deklaracji w sprawie konkretnych
ustaw. Tak nie powinno się robić.
ścioła na praktykę polityczną.
Wróćmy do soborowej „Konstytucji
duszpasterskiej o Kościele w świecie
współczesnym”. Wystarczy choćby
odczytać tytuły rozdziałów w niej
zawartych, takie jak „Sposób podnoszenia poziomu kultury”, „Życie
gospodarczo-społeczne” czy „Życie
To jasne. Pytanie, czy i jak Kościół wspólnoty politycznej”. Kościół popowinien ingerować w decyzje po- dejmuje więc wszystkie najważniejsze
Wszyscy powinni wiedzieć o tym,
że naruszenie prawa do życia, a więc
aborcja, w konsekwencji pociąga za
sobą, zgodnie z Kodeksem Prawa Kanonicznego, ekskomunikę, ale niekoniecznie trzeba o tym mówić akurat
przy okazji wyborów. Jeśli jednak się
o tym przypomina, to nie jest to wymysł biskupa, lecz nauczanie Kościoła.
Co ksiądz czuł, gdy słyszał o nagłośnionym przez Janusza Palikota
pomyśle zawieszenia maski Anonymous na pomniku Chrystusa
w Świebodzinie?
Aby jednak osiągnąć choćby to, co
możliwe, trzeba wejść w dyskusję.
Nie można powiedzieć: „Tego się nie
głosuje i już”.
mnie słowami: „Witamy arcybiskupa
Gocłowskiego, który jest z nami – liberałami”. Pozwolił sobie na sporą przesadę,
bo trudno nazwać arcybiskupa „liberałem”, niemniej zawsze byłem przekonany, że należy posługiwać się językiem
głęboko ludzkim. Jeśli zrezygnujemy
z prawdy, to znajdziemy się w konflikcie z własnym sumieniem, ale nigdy nie
wolno nam zapominać o tym, że powinniśmy posługiwać się językiem miłości.
To trudna sprawa. Jeśli biskup powiedziałby, że można zgodzić się na zabicie człowieka, bo jest poczęty z aktu
kazirodczego albo z gwałtu, to sprzeniewierzyłby się nauczaniu Kościoła,
który stoi twardo na stanowisku, że
Skąd zatem bierze się zaintereso- każde życie należy chronić. W społewanie takimi happeningami i po- czeństwie pluralistycznym nie da się
parcie dla antyklerykalnych haseł? tego jednak prawnie zagwarantować. Czy takim językiem posługuje się
Nie chodźmy w ciemności! Żyjemy
Radio Maryja?
w pluralistycznym społeczeństwie, Czy nie ryzykujemy w ten sposób Nie chciałbym wypowiadać się na tektóre w pewnej części zawsze było pomylenia porządku prawnego mat Radia Maryja. Moja opinia na ten
i będzie przeciwne Kościołowi. Mo- z moralnym?
temat jest znana.
żemy się we dwóch, katolików, po- Jeżeli konstruując porządek prawny, Ta rozgłośnia robi dużo dobrego. Nacieszać, że społeczeństwo z czasem zrezygnujemy z porządku moralne- leżałem do czterech pierwszych biprzekona się do wartości głoszonych go i prawa naturalnego to, jak mówił skupów, którzy zaprosili ją na teren
przez Kościół. Pamiętajmy, że wśród Benedykt XVI w parlamencie niemiec- swojej diecezji. Byłem przekonany,
Polaków długo utrzymywało się wy- kim, znajdziemy się w sytuacji, w któ- że będzie służyła formacji sumień,
sokie poparcie dla liberalizacji ustawy rej prawa człowieka będą zdecydowa- pogłębieniu wiedzy religijnej i kateaborcyjnej, ale ostatnio zdecydowanie nie zagrożone.
chetycznej, nauki o Kościele czy kazmalało. Kościół jest oczywiście za
tolickiej nauki społecznej. Dziś nie
tym, żeby chronić każde życie, ale Co zatem robić, by Kościół był lepiej brakuje jednak w Polsce ludzi, którzy
chcemy też pozostać realistami. Trze- rozumiany?
mają krytyczny stosunek do ujawniaba zachowywać się mądrze: osiągnąć Powinniśmy się uczyć mądrego udzia- nych przez Radio Maryja preferencji
to, co możliwe, kiedy nie da się osią- łu w liberalnym dyskursie. Niedawno politycznych. I mają rację, bo Kościół
gnąć wszystkiego…
pewien polityk na wybrzeżu przywitał nie może w ten sposób oddziaływać.
31
ilustracja: ania micińska
Niektóre pomysły są po prostu
sprzeczne z kulturą. Tego typu rzeczy
w ogóle nie powinny przychodzić nikomu do głowy.
Cóż więc zrobić?
Trudno sobie wyobrazić, żeby katolik mógł w zgodzie z samym sobą
przyznawać się do takich poglądów.
Kościół powinien odciąć się od Palikota poprzez całkowite ignorowanie
jego poczynań.
Są zatem ludzie, z którymi rozmowa
jest niemożliwa?
Nie. Są tylko ludzie, między którymi
rozmowa jest niemożliwa - z powodów charakterologicznych lub emocjonalnych. Pamiętam pewną okazję,
przy której spotkali się dawni przyjaciele z „Solidarności”, będący ze sobą
nawzajem po imieniu. W ciągu ostatnich dwudziestu lat rozeszli się tak
dalece, że obserwując ich, nie miałem
złudzeń co do tego, że są jeszcze w stanie się dogadać.
Ale nie jest to regułą. W Niemczech
powstała przecież wielka koalicja
chadeków z socjalistami. Dla dobra
wspólnego, dla dobra państwa.
32
Czy Kościół może powiedzieć: „z tymi nie będziemy rozmawiać”?
W sprawach, które nie stoją w sprzeczności z nauczaniem Kościoła, przede
wszystkim gdy chodzi o życie człowieka, Kościół musi pozostawać otwarty
na dyskusję. Przykład Chrystusa jest
jednoznaczny.
Z jakich pozycji może w niej uczestniczyć?
ilustracja: ania micińska
Czy, biorąc to wszystko pod uwagę,
można powiedzieć, że popularność
Ruchu Palikota wzrosła przy współudziale samego Kościoła?
Być może, trudno ocenić. Myślę jednak, że fenomen Palikota jest fenomenem wynikającym z jego osobowości. Pamiętajmy, że miał kiedyś
inne poglądy na temat Kościoła i jego
problemów. Dopiero potem poszedł
w kierunku, który dziś obserwujemy.
Ta skrajność, mam nadzieję, stanie się
przyczyną odrzucenia jego sposobu
myślenia i politycznego działania oraz
poglądów ludzi, którzy przyjmują ten
sam sposób rozumowania.
Zwolennicy pełnej laickości państwa
Czy ta skrajność jest dla nas sygna- chcieliby doszczętnie usunąć chrześcijan z życia publicznego. Kościół nie
łem ostrzegawczym?
Ruch Palikota może być dla Kościoła
sygnałem, żeby stawał się w swoich
poglądach społecznych coraz bardziej
ewangeliczny, żeby kierował się dobrocią i nie mieszał w politykę. Chrystus nie zajmował się polityką. Wprost
mówił: „Oddajcie Cezarowi to, co należy do Cezara, a Bogu to, co należy do
Boga”. Kościół nie powinien się więc
wprost angażować w sprawy polityczne, a jedynie przypominać o zasadach wynikających z nauczania Chrystusa. Uważam, że frontalny atak na
Palikota po prostu nie ma sensu.
może przesadzać, wchodzić w sytuacje ściśle polityczne, ale może tworzyć neutralny grunt pod rozmowę,
tak jak to usiłowaliśmy robić.
Kiedy przed laty zaistniał konflikt
pomiędzy Argentyną a Chile, to właśnie nuncjusz apostolski, późniejszy
sekretarz stanu, próbował zbliżyć
obydwa kraje. Aktywność kardynała
Angelo Sodano jest przykładem na to,
w jaki sposób Kościół może być mądrze obecny w przestrzeni publicznej.
Wówczas, dzięki jego wsparciu, nie
doszło do rozlewu krwi.
Kościół miał swój udział w uniknię- Humanizm chrześcijański jest huma- Nie widzę kłopotów, żeby podejmociu rozlewu krwi także w Polsce, nizmem Chrystusowym. Chrystus, wać współpracę z ludźmi lewicy, ale
stając się jednym z nas, podkreślił tylko wtedy, gdy jest to współpraca dla
w roku ’89.
Ludzie nieraz wytykają mi obecność
w Magdalence, zapominając, że nie
byliśmy tam z księdzem Orszulikiem
stroną. Nie zabieraliśmy głosu: ani Orszulik, ani Gocłowski. Byliśmy świadkami, którzy domagali się działania
w prawdzie i wierności ustaleniom.
Czy Kościół był tam potrzebny?
Poszliśmy tam na prośbę obydwu
stron. Czy naruszyliśmy w ten sposób
świecki charakter państwa? Myślę, że
nie. To była próba mediacji. W takich
przypadkach Kościół powinien wchodzić właśnie w rolę mediatora.
Czy Kościół jest zatem potrzebny
politykom?
To trudne pytanie. Kościół nie chce nikomu niczego narzucać. Jest stróżem
wartości, a więc może służyć i jednej,
i drugiej stronie, przy czym sam nigdy
nie może stawać się stroną. Nie myślmy
o Republica Christiana Europy. Na obecnym etapie rozwoju społeczeństwa to
wykluczone, choć troska o tożsamość
Europy jest naszym obowiązkiem.
Czy postępująca laicyzacja jest dla
tej tożsamości i chrześcijaństwa zagrożeniem, czy szansą?
Niezależnie od laicyzacji, warto zachować to, co zostało zawarte w konkordacie: dwie są wspólnoty, autonomiczne, niezależne i współpracujące:
państwo i Kościół.
Spójrzmy w podobny sposób na
misję Kościoła pośród innych organizmów: partii, stowarzyszeń, organizacji. Niektórzy księża mają np. kłopoty
z Owsiakiem. Ja go nie mam. Wrzucam
pieniądze do puszki, daję sobie przyczepić serduszko i nie widzę problemu. Nie mówię, że pan Owsiak jest
lewicą, on się nie deklaruje. On jest
Owsiak i chce robić dobre rzeczy, patrzy na człowieka. Choć powinien się
bronić przed relatywizmem etycznym.
wielkość człowieka. Nie da się już tego zrobić lepiej. Był zatroskany o każdego, utożsamiał się z każdym, nad
każdym się pochylał i – o czym do
znudzenia przypominał Jan Paweł II
– z każdym się jednoczył. Chrystus
najbardziej interesował się chorymi,
grzesznikami, dziećmi, a priorytety
misji Chrystusa muszą stać się priory-
dobra człowieka, mająca na celu okazanie mu pomocy i wsparcia. Chrystus
mówił: „przestańcie zabraniać: kto bowiem nie jest przeciwko wam, ten jest
z wami”. To jest bardzo ewangeliczne.
Jeśli komuś trzeba pomóc, to nie pytajmy, czy jest z nami, czy przeciwko
nam. Izraelicie pomógł Samarytanin,
a więc osoba mu społecznie i światopoglądowo obca. Samarytańska miłość do człowieka będzie nas zbliżała
do tych wszystkich, którzy podobnie
działają, byleby autentycznie służyli
człowiekowi.
Troska o drugiego jest bowiem powinnością każdego z nas, chrześcijanina, człowieka lewicy i człowieka
prawicy. Kościół nie ma monopolu na
pomaganie innym, tak jak nie ma go
nikt inny, gdyż jest to wezwanie skietetami misji Kościoła. To właśnie tro- rowane do wszystkich.
ska o szpitalnictwo, dzieci porzucone,
chorych, a więc troska o człowieka, Zatem współpraca na pewnej płaszjest i musi być sprawdzianem autenty- czyźnie możliwa jest z każdym.
zmu działalności Kościoła. Jeżeli Ko- Myślę, że należałoby mówić nie tyle
ściół ten sprawdzian obleje, to wejdzie o współpracy, co o wspólnej służbie.
w kolizję ze swoim fundamentalnym Mniej sformalizowanej, bo nie można
założeniem.
przecież zacierać zasadniczych różnic,
Kościół nigdy nie powinien więc przede wszystkim różnic ideowych.
pytać: „czy jesteś wierzący?”, a jedy- Jeśli lewica deklaruje, że jest ateistycznie: „jak ci pomóc?”. To jest istotne. na, to trudno wyobrazić sobie zasadniOczywiście, będziemy przypominać cze z nią zbliżenie.
również o Bogu, ale tylko jeśli drugi
człowiek na to pozwoli.
Może nie zawsze tak będzie?
Mam nadzieję. Ale póki co, są to marzenia. ■
Jak to wychodzi w praktyce?
Różnie, jak to w życiu. Można zapewne udowodnić, że to czysta teoria, bo
Kościół nie zawsze zajmuje się tym,
czym powinien. Niestety, ludzi takich
jak ksiądz Zieja nigdy nie jest zbyt
wielu. Brakuje skrajnie ewangelicznych postaci o ogromnej dobroci. Ale
jeśli nie podejmiemy tego wyzwania, Abp Tadeusz Gocłowski (1931)
to nie wypełnimy fundamentalnych jest arcybiskupem seniorem Archidiecezji
obowiązków, które wynikają z Ewan- Gdańskiej i doktorem prawa kanonicznego. Od
1983 roku pełni posługę biskupią w Gdańsku,
gelii i z istoty Kościoła.
Żyjemy
w pluralistycznym
społeczeństwie, które
w pewnej części
zawsze było i będzie
przeciwne Kościołowi
Czy te założenia nie uzupełniają
A co jest najistotniejsze w chrześci- się z systemowymi rozwiązanymi
jańskim spojrzeniu na człowieka?
lewicy?
przez wiele lat sprawował funkcję metropolity
gdańskiego, współprzewodniczącego Komisji
Wspólnej Episkopatu i Rządu i krajowego
duszpasterza ludzi pracy.
33
Jezus,
przyjaciel
ilustracja: marta lissowska
Oburzonych
34
Jarosław Makowski
W
cielenie jest aktem na wskroś politycznym.
Jest ustanowieniem nowej polityki troski,
która przejawia się w braterstwie wobec każdego
wykluczonego.
Czy Bóg istnieje? Jeszcze wczoraj to
pytanie spędzało sen z powiek nam
wszystkim – zarówno ateistom, jak
i ludziom wierzącym. Sale wykładowe
pękały w szwach, gdy mędrcy starali
się znaleźć na nie odpowiedź. Łączyło
ono na dobre i złe, raz na jedno, raz na
drugie, wiarę i niewiarę.
Sęk w tym, że obecnie przestaje
ono zajmować nie tylko zawodowych
teologów czy filozofów, ale przede
wszystkim zwykłych zjadaczy chleba. Ci, którzy co wieczór klękają przy
swoim łóżku, by przed snem zmówić
dziękczynną modlitwę Ojcze Nasz,
nie rozmyślają już o tym, czy Bóg
istnieje. Tak postawiony problem
dawno stracił znaczenie, teraz tylko
zdajemy sobie z tego sprawę. Dziś
zarówno wierzących, jak i niewierzących trapi zgoła inna kwestia: czy
Bóg się nami zaopiekuje?
Drzemka sytych
Cóż to znaczy? Ludzie wyczekują
i wypatrują obecności Boga troskliwego. W świecie, który znaczony jest niepewnością i ryzykiem, który nie daje
poczucia bezpieczeństwa i nadziei,
w którym praca i godna płaca stają się
luksusem, Bóg troskliwy jest jedynym,
w którego człowiek jest jeszcze gotów
uwierzyć. Nie dajemy już wiary Bogu wszechmocnemu, Bogu, który jest
Pierwszą Przyczyną, Bogu nietkniętemu ludzkim cierpieniem. Jak mawiał
Dietrich Bonhoeffer, Bóg, który JEST
– nie istnieje.
Ten dramatyczny stan naszej świadomości, którą przenika lęk i niepewność,
najlepiej widać i słychać na placach
i ulicach naszych miast. Ludzie, głównie młodzi, nie widząc nadziei na jutro
i określając się mianem „straconego
pokolenia”, przekształcają swoje życie
w protest. Tak pojawił się przecież europejski ruch Oburzonych i amerykański Occupy Wall Street. Protest, rozciągający się od Półwyspu Arabskiego po
Nowy Jork, staje się „znakiem czasu”
drugiej dekady XXI wieku.
Gdzie w tym momencie są nasze
chrześcijańskie Kościoły? Gdzie duchowi liderzy, którzy z otwartą przyłbicą wyszliby do młodych, aby im
powiedzieć, że Bóg troskliwy rzeczywiście działa w ich życiu? W jaki
jednak sposób liderzy ci mieliby sensownie rozmawiać z młodymi, skoro
w świecie narastających nierówności
i wykluczenia Kościoły niezmiennie
zdradzają pokaźne bogactwo materialne, kontrastujące z duchową mi-
zerią? Czy nie mamy tu do czynienia
ze starą, biblijną zasadą, w myśl której
syty nie pojmie bólu i upokorzenia
głodnego?
Doskonale rozumiał to „osobisty
wróg” Pana Boga, Christopher Hitchens. I celnie wykazywał, jak głęboka przepaść zieje pomiędzy tym, co
chrześcijaństwo głosi jako ideał życia,
a tym, co praktykują na co dzień jego wyznawcy. Pytał: jak to możliwe,
że w krajach chrześcijańskich ludzie
umierają z głodu, w samotności, biedzie i rozpaczy, a miliony innych żyją
w nędzy i wykluczeniu?
Hitchens szedł tu śladami Gandhiego, którego trudno posądzić o antychrześcijańskość. Jeden z misjonarzy
zapytał go kiedyś: „Panie Gandhi, często cytuje pan słowa Chrystusa, dlaczego jednak wydaje się, że stanowczo
odrzuca pan możliwość zostania Jego
uczniem?”. Gandhi odparł: „Och, nie
odrzucam Chrystusa. Kocham Go.
Chodzi tylko o to, że tak wielu chrześcijan jest do Niego niepodobnych…”.
Bogaci biorą wszystko
Co się stało z naszym świadectwem
chrześcijańskiej solidarności z ubogimi i wykluczonymi? Zgoda, Kościoły
prowadzą szereg przedsięwzięć charytatywnych, pokazując w ten sposób,
że „idea” Boga troskliwego nie jest całkowicie martwa. Tyle tylko, że wierni
chętnie wspierają biednych, gdy trzeba
im w niedzielę przynieść zbędny koc
lub stary sweter. Kiedy jednak zmiany mają objąć cały system finansowy,
okazują się nad wyraz konserwatywni. Mało tego: wielu spośród nich – i to
niekoniecznie najbogatszych – widzi
w Oburzonych czy Occupy Wall Street,
zgodnie zresztą z głównym przekazem
medialnym, „hipisów” lub „leniwych
ludzi, którym nie chce się pracować”.
Czy rzeczywiście powinniśmy okazywać chrześcijańskie oburzenie wobec Oburzonych, gdy zajmują oni kościelne place i przykatedralne skwery?
Przed trzema miesiącami pojechałem
do Bostonu, aby obserwować ruch Occupy Wall Street. W centrum miasta
znajduje się niewielki plac Dewey Squ-
are, otoczony wysokimi, zbudowanymi z metalu i szkła wieżowcami. Jak
łatwo się domyślić, pełnią one funkcję
centrów finansowych. W ich pobliżu
rozbito kilkadziesiąt namiotów. Kolorowy tłum ludzi, kobiet i mężczyzn,
młodych i starych, zmęczonych, choć
zdeterminowanych, z transparentami
„Płacę wyższe podatki niż ExxON”,
„szpecił” kompozycję eleganckiej na
co dzień przestrzeni. Na tle wysokich,
metalowych wieżowców namiotowe
miasteczko ruchu Occupy Boston wyglądało jak wrzód na zdrowym ciele.
„Szklane domy finansjery” w zderzeniu z kolorowym obozowiskiem
miały wymowę symboliczną: oto siła
1 procenta bogaczy wobec uporu 99
procent biedaków.
Mniejszość, mając po swojej stronie władzę i finanse, kontroluje większość, której do dyspozycji pozostały
skwery i parki. Tak w praktyce wygląda kapitalistyczny system gospodarczy, zbudowany na modelu trickle-down economics, tzn. na przekonaniu,
że możliwości rozwoju należy otwierać przede wszystkim przed największymi graczami, a więc korporacjami
i bankami, od których bogactwo będzie „ściekać” do mniejszych podmiotów. Stało się coś zupełnie odwrotnego: bogaci mają coraz więcej, biedni
– coraz mniej. Trickle-down economics
w praktyce nie działa. Działa za to inna zasada: zwycięzca bierze wszystko.
Trzeba wprost powiedzieć, że znajdujemy się obecnie w tej samej sytuacji, w której znalazł się niegdyś sam
Jezus, gdy wchodził do świątyni w Jerozolimie. Musiał on wówczas stawić
czoła możnym tamtego świata, którzy
opanowali Dom Boży. Ich współczesnym odpowiednikiem jest koalicja
wielkiej amerykańskiej triady: Wall
Street, Białego Domu i Hollywood. Te
trzy elementy – potęga gospodarcza
(Wall Street), siła kulturowa (Hollywood) i władza polityczna (Biały Dom) –
są dziś ściśle ze sobą powiązane. Jezus
nie miałby złudzeń co do tego, że tej
„możnej koalicji” trzeba powiedzieć
„dość!”; byłby po stronie 99 procent
Amerykanów, wykorzystywanych
Śmierć teologii
wyzwolenia
będziemy mogli
ogłosić dopiero
wtedy, gdy z naszego
sąsiedztwa znikną
głodni, bezdomni
i wykluczeni
35
ilustracja: kuba mazurkiewicz
36
przez 1 procent bogaczy. „Nie można
służyć Bogu i mamonie” (Mt 6,24).
Coraz dobitniej słychać więc głosy
ludzi pokroju Cornela Westa, afroamerykańskiego aktywisty społecznego, teologa i filozofa z Princeton University. W ruchu Occupy Wall Street
widzi on demokratyczne odrodzenie,
przebudzenie społeczne, na które obywatele Stanów Zjednoczonych czekali
od trzydziestu lat. Według Westa Okupujący są świadkami zmartwychwstania ducha Martina Luthera Kinga.
Nie będziemy zadowoleni
Na czym polegała siła osobowości
pastora Kinga? Po pierwsze, miał on
dar gromadzenia wokół siebie ludzi należących do „różnych parafii”.
Przypomnijmy, że w słynnym marszu
przeciw rasizmowi z Selma do Montgomery obok Kinga szedł wielki rabin polskiego pochodzenia, Abraham
Joshua Heschel. Po marszu Heschel
powiedział: „Czułem, jak gdybym
modlił się nogami”.
Niektórzy zarzucali im, że zamiast
pisać książki, duchowni i rabini tracą
czas na manifestacje. Heschel ripostował: „Od proroków nauczyłem się
tego, że muszę być zaangażowany
w sprawy cierpiącej ludzkości”. Jedno zmiany rzeczywistości, jest słynne
jest pewne: gdyby Martin Luther King przemówienie pod waszyngtońskim
i Abraham Heschel żyli dzisiaj, sta- Lincoln Memorial, wygłoszone wonęliby obok tych, którzy tworzą ruch bec dwustu tysięcy manifestantów.
To wtedy dr King wykrzyczał słynOburzonych i Occupy Wall Street.
Gdzie zaś, kiedy rosną zastępy ne zdanie: „I have a dream…”. Przewykluczonych i poniżonych, są nasi konywał, że przemoc nie może stać
się narzędziem oporu: „Nie możemy
pozwolić, by nasz protest, który stworzyć ma nowe wartości, osunął się do
poziomu przemocy. Przyjdzie nam po
wielokroć zdobywać się na to, by na
siłę fizyczną odpowiedzieć wyłącznie
siłą duchową”.
King miał rację: opierające się na
niesprawiedliwości dyktatury upadają
nie dlatego, że zabijają ciało. Upadają,
ponieważ nie udaje im się zabić ducha.
Jak przenikliwie notował ks. Józef Tischner, prawdziwa rewolucja zawsze
duchowi liderzy? Czy widzimy ich dokonuje się w sferze ducha.
Tym jednak, którzy pytali Kinga,
w jednym szeregu z ludźmi, którzy domagają się sprawiedliwości? Nie! Dużo czego jeszcze trzeba, aby był w końłatwiej rzucić ochłap z pańskiego stołu cu zadowolony, odpowiadał: „Nie bębiedocie niż tak zastawić stół, by móc dziemy zadowoleni, dopóki Murzyn
pozostanie ofiarą koszmaru policyjzasiąść z nią do wspólnego posiłku.
Pastor King wierzył nie w moc pię- nych przesłuchań. Nie będziemy zaści, czyli przemocy, lecz w moc słowa. dowoleni, dopóki, znużeni podróżą,
Był zatem wierny temu, czego nauczał nie będziemy mogli zaznać spoczynHeschel: „To słowa zmieniają świat”. ku w motelach przy autostradach
Przykładem siły słowa, które ma moc i w hotelach wielkich miast. […] Nie,
W świecie znaczonym
niepewnością
i ryzykiem, Bóg
troskliwy jest
jedynym, w którego
człowiek jest jeszcze
gotów uwierzyć
nie jesteśmy i nie będziemy zadowoleni, dopóki »sprawiedliwość nie wystąpi jak woda z brzegów i prawość
jak potok niewysychający nie wyleje«
(Am 5,24)”.
Dziś rozbrzmiewa podobne pytanie,
stawiane przez polityczną, medialną,
kościelną i finansową elitę, a skierowane do biednych, robotników, Oburzonych, samotnych matek: „Czego
jeszcze wam potrzeba, byście w końcu
przestali protestować?”. Otóż, parafrazując Kinga, trzeba odpowiedzieć:
Nie będziemy zadowoleni, jak długo
za kryzys finansowy, spowodowany
nienasyconą chciwością bankierów,
płacić będą niemal wyłącznie ludzie
biedni. Nie będziemy zadowoleni, jak
długo nasze demokratycznie wybrane
rządy będą z naszych pieniędzy ratować prywatne banki, a nie wesprą
upadających zakładów pracy. Nie będziemy zadowoleni, jak długo – nie
mając wyboru – będziemy musieli
pracować na „śmieciowych” umowach
i za marne grosze. Nie będziemy zadowoleni, jak długo nie będzie nas stać
na dobrą edukację dla naszych dzieci.
Nie będziemy zadowoleni, jak długo
Kościoły dbać będą przede wszystkim
o zabezpieczenie swojego własnego
statusu materialnego.
Czy Kościoły chrześcijańskie słyszą
ten głos niezadowolenia, przeradzający się w krzyk rozpaczy?
Do diabła z prawdą
Jeszcze kilkanaście lat temu tzw. Pierwszy Świat płonął świętym oburzeniem,
obserwując rozmiar ubóstwa i niesprawiedliwości w Ameryce Łacińskiej.
To właśnie z bólu i cierpienia ludzi
w drugiej połowie XX wieku zrodziła
się teologia wyzwolenia. Dziś powiada
się, że ów projekt umarł. Jednak feministyczna teolożka Rosemary Radford
Ruether słusznie twierdzi, że śmierć
teologii wyzwolenia będziemy mogli
ogłosić dopiero wtedy, gdy z naszego
sąsiedztwa znikną głodni, bezdomni
i wykluczeni. A więc, niestety – nigdy. Przyglądając się nierównościom,
których „dorobił się” Pierwszy Świat,
widać, że potrzebuje on obecnie nowej
Dużo łatwiej rzucić
ochłap z pańskiego
stołu biedocie niż
tak zastawić stół, by
móc zasiąść z nią do
wspólnego posiłku
teologii wyzwolenia. Potrzebuje nie
tylko ortodoksji, ale także ortopraksji.
Na Zachodzie Kościoły tak skupiły
się na ortodoksji, którą same stwarzają,
że zapomniały o ortopraksji – ewangelicznym świadectwie. Tak kochają
prawdę, że zapomniały o miłości. Czy
to znaczy, że prawda się nie liczy? Większość z nas chce znać prawdę, walczy
o nią i ją głosi. Dlatego bezmyślnie, na
dowód swej szlachetności, powtarzamy za Arystotelesem: „Drogi jest mi
Platon, ale prawda jest mi droższa”.
Prawda, czyli co? Doktryna? Ideologia? Jeśli wierzy się w to, że oto rodzi
się Bóg Miłości, dziś znaną formułę
autora Metafizyki należy odwrócić.
I powiedzieć: „Droga jest mi prawda,
ale droższy mi jest przyjaciel – ten wykluczony, poniżony, słabszy”. Prawda
rodzi się tylko pomiędzy ludźmi. Czyż
nie tak objawiło się Słowo, które stało
się ciałem? Ostatecznie rozliczani będziemy z troski o słabych, których biblijnymi symbolami są wdowa, sierota
i obcokrajowiec. A więc: nie prawda,
ale miłość. Nie prawo, ale człowiek.
Nie doktryna, ale solidarność. „Jedynym prawdziwym grzechem – głosi
włoski filozof Gianni Vattimo – jest
niesłuchanie innego, brak troski”. To
dziś jedyny bodaj występek, który
w świecie pełnym nierówności i niesprawiedliwości, wykluczenia i poniżenia, woła o pomstę do nieba. Do
diabła z prawdą!
Oto powód – powiada twórca „teologii wyzwolenia”, Gustavo Gutiérrez – dla którego ortodoksja nie może
unieważnić ortopraksji. Zachowywanie ortodoksji, która niekiedy staje się
jedynie wiernością przestarzałym tradycjom, może prowadzić do obojętno-
ści wobec cierpiących. Rabbi Eliezer
zwykł mawiać, że Jerozolima upadała
nie dlatego, że nie przestrzegano Prawa, czyli prawdy, ale dlatego, że przestrzegano go zbyt surowo.
Dlatego wcielenie jest także aktem
na wskroś politycznym. Jest ustanowieniem nowej polityki troski. Troski
nie o swoje dobro, pozycję, majątek
czy władzę, lecz o świat, który jest
dziełem Boga i o każdego sąsiada, który jest naszym bliźnim. W tej nowej
wspólnocie, jak mówi święty Paweł,
nie ma już Żyda ani poganina, człowieka wolnego ani niewolnika, kobiety ani mężczyzny. Są tylko ludzie
wolni i równi. Jezusowa polityka troski przejawia się w braterstwie wobec
każdego wykluczonego.
Dziś, by zdyskredytować ten rodzaj
polityki, nazywa się go „socjalizmem”.
W Polsce oznacza to śmierć. Ale odpierając takie zarzuty, można zacytować
brazylijskiego teologa Leonardo Boffa:
„Jestem socjalistą nie dlatego, że socjalizm, ale dlatego, że Chrystus”. Cieśla
z Nazaretu był znacznie wcześniej niż
system socjalistyczny. Chrześcijaństwo
zaś jest zbyt drogocennym dziedzictwem, by zostawić je ludziom, którzy
udowadniają, że Bóg istnieje. Chrześcijaństwo potrzebuje dziś tych, którzy
pokażą, że Bóg się nami zaopiekuje. ■
Jarosław Makowski (1973)
jest publicystą, filozofem i teologiem, szefem
Instytutu Obywatelskiego. W marcu ukaże
się jego nowa książka, zatytułowana Wariacje
Tischnerowskie.
37
działacze PZPR. Ich sposób myślenia
i działania bynajmniej nie sprzyjał
jednak uwiarygodnieniu lewicy ani
w oczach społeczeństwa, ani Kościoła.
Zresztą, intelektualnie to środowisko
nie miało wiele do zaoferowania. Racją
jego działania były i są środowiskowy
interes oraz partyjny pragmatyzm.
Równocześnie, po stronie katolickiego laikatu, a także wśród duchowieństwa, dała się zauważyć fascynacja
(neo)liberalnym myśleniem i praktyką
społeczno-gospodarczą. Triumfy zaczął święcić konserwatywny liberał
albo liberał-Europejczyk, obydwaj zainteresowani przede wszystkim tzw.
„wolnym rynkiem” i odbudową życia
narodowego bądź społeczeństwa obywatelskiego na bazie klasy średniej. Jej
wyobrażone interesy stały się punktem odniesienia dla myśli społecznej
i politycznej.
38
Wymowne
milczenie
Krzysztof Wołodźko
ilustracje: dominik kowalczyk
W
środowiskach nowej lewicy kwestie społeczne
ustępują kulturowo-obyczajowym. Jej
adwersarzami są wyznawcy tzw. „katolickiej etyki
okołorozporkowej”, jakich nie brak na prawicowych
portalach internetowych. Towarzystwo doskonale
zblatowane, nie potrafiące żyć bez siebie,
„zagospodarowało” całą debatę Kościoła i lewicy.
Wraz z nadejściem III Rzeczpospolitej, z przyćmieniem i erozją wielonurtowego dorobku „Solidarności”, na
dobre rozeszły się drogi Kościoła i lewicy społecznej. Czy tak stać się musiało? Trudno przesądzać, ale z pewnością warto poszukać przyczyn tego
stanu rzeczy.
Jeden fakt narzuca się tutaj z całą
oczywistością. Model polskiej transformacji, przyjęty przez elity wyłonione po 1989 roku, odsunął lewicowe
myślenie o życiu społeczno-gospodarczym na odległy plan. Rolę lewicy
(europejskiej socjaldemokracji) w „naturalny” sposób przejęli niegdysiejsi
Na ołtarzu transformacji
Interesujące w tej materii byłoby wnikliwie przyjrzenie się ewolucji środowiska „Tygodnika Powszechnego”,
pisma tak opiniotwórczego i ważnego
dla części elit świeckich, zainteresowanych sytuacją Kościoła w Polsce
i w swym myśleniu do niego się odwołujących. Bieżący numer „Nowego
Obywatela” (4/2011) przynosi tekst
Rafała Łętochy, zatytułowany Ekonomia i moralność. Ks. Jan Piwowarczyk
– krzewiciel katolicyzmu społecznego.
Czytamy w nim: „W 1945 roku [ks. Piwowarczyk – K.W.] powołał do życia
»Tygodnik Powszechny« – jego redakcją de facto zawiadywał, pełniąc w nim
oficjalnie funkcję asystenta kościelnego. W ciągu pierwszego roku istnienia
pisma przekazał obowiązki redaktora naczelnego Jerzemu Turowiczowi”. W opinii księdza Piwowarczyka
życie gospodarcze jako „dziedzina
działalności ludzkiej jest […] poddane wpływom namiętności i egoizmu;
dlatego czynnik, który – jak państwo
– ma troszczyć się o dobro ogółu, ma
także prawo i obowiązek wkraczania
w życie gospodarcze, ile razy dobro
ogółu byłoby na szwank narażone”.
Dramatem Piwowarczyka i samego
„Tygodnika Powszechnego” był fakt,
że pismo powstało w klimacie dalece
niesprzyjającym rzeczywistemu myśleniu solidarystycznemu.
Po latach, u progu III RP, „Tygodnik
Powszechny” był już pismem części
nowej elity, zainteresowanej przede
wszystkim liberalnymi pomysłami
na sukces. Takie myślenie współgrało
z nadzieją, że stoimy u szczęśliwego
kresu nieszczęśliwej historii: odtąd
wszystko miało iść lepiej, a konieczne
ofiary i poświęcenia – które poszły na
karb społeczeństwa, wyciąganego za
włosy z bagna „realnego socjalizmu”
przez nowych demiurgów – przybliżą
nas przecież do momentu, gdy nastanie Polska ludzi sytych i światłych (cokolwiek miałoby to znaczyć).
Rzeczywistość szybko dała jednak
prztyczka w nos mrzonkom (niektórzy
ten fakt kompletnie zignorowali, inni
obrazili się na społeczeństwo): pomimo wszystkich faktycznych zmian
na lepsze, w dłuższej perspektywie
widać, że „biedni stają się biedniejsi,
bogaci jeszcze bogatsi”. I tu pojawił się
problem: o ile wśród elit nie zabrakło
chętnych do reprezentowania interesów „beneficjentów transformacji”,
o tyle jej ofiary i biernych świadków
pozostawiono samym sobie.
Porzucone ideały
Przyjrzyjmy się bliżej możliwym
przyczynom tego stanu rzeczy. Wraz
z przyswojeniem sobie (neo)liberalnych dogmatów, znikła gdzieś słynna,
wpatrzona w etos i chętna do współpracy z robotnikiem (rzadziej chłoporobotnikiem) lewica laicka. Duża część
posolidarnościowych elit swoje wcześniejsze ideały odłożyła do lamusa. To
już pytanie do środowiska dziś związanego z „Gazetą Wyborczą”, dlaczego tak się stało. Może zwyciężyła nowa „konieczność dziejowa”, kusząca
piękniej i mądrzej niż przed dekadami
„wnuczęta Aurory”?
Ale nie tylko w oczach lewicy laickiej „realny socjalizm” został skompromitowany. Dla młodych wilków,
młodych gniewnych kwilącej w powijakach III RP atrakcyjni ideowo i po-
litycznie byli Janusz Korwin-Mikke,
Ronald Reagan, Margaret Thatcher,
nie zaś towarzysze z tzw. „Zatoki
Świń” (Ryszardowi Bugajowi nie udało się, niestety, reanimować lewicy
antykomunistycznej, niepodległościowej). Rodził się konserwatywny
liberał w typie ziemkiewiczowskim,
nierzadko – przynajmniej werbalnie
– tradycjonalistycznie nastawiony katolik, obrońca wartości i cywilizacji
chrześcijańskiej. Złośliwym chichotem dziejów było, że zalążki „klasy
średniej” miał on budować wespół
z uwłaszczoną nomenklaturą.
Lewica wciąż zatem za swych reprezentantów miała postkomunistów,
o których wiele można powiedzieć, ale
nie to, że nadawali się na jej odnowicieli i spadkobierców jej najlepszych
tradycji społecznych i patriotycznych.
Kwestie społecznogospodarcze
wciąż nie stanowią
wyzwania, jakie warto
podjąć w polskim
Kościele
Czy ktoś o zdrowych zmysłach mógłby w ogóle przypuszczać, że dla tego
środowiska atrakcyjny będzie katolicki solidaryzm albo tzw. chrześcijański
socjalizm? Ich horyzonty postrzegania Kościoła wyznaczało z jednej strony „NIE” Urbana, z drugiej zaś Józef
Oleksy na klęczniku w Częstochowie
i Marek Siwiec całujący ziemię kaliską.
Owszem, w imię interesu politycznego
SdRP, a później SLD potrafiło dogadać
się z hierarchią kościelną w sprawach
dla reprezentantów Kościoła istotnych. Nie były to jednak, jak wiemy,
kwestie związane z modelem polskiej
transformacji i wrażliwością na losy
uboższych warstw społeczeństwa.
Można ponadto zaryzykować tezę,
że o ile hierarchowie żywo interesowali się zagadnieniem „polityka a katolicka obyczajowość” (co skądinąd zrozumiałe), o tyle nastąpił rzeczywisty
rozdział teoretycznej i praktycznej „filozofii przemian społeczno-gospodarczych” od Kościoła. Bo też na gruncie
kościelnego myślenia o polskiej transformacji nie powstała żadna licząca się,
godna odnotowania solidarystyczna
teoria, mogąca ewentualnie stanowić
punkt odniesienia dla kogokolwiek
na lewicy. Więcej: najbardziej znanym
interpretatorem katolickiej nauki społecznej, pojmowanej zdecydowanie
antysolidarystycznie, był przez całe
lata faktyczny liberał gospodarczy,
dominikanin, ojciec Maciej Zięba.
Trzecia droga
Mamy zatem do czynienia z bardzo
głęboko sięgającą nędzą intelektualną, zarówno po stronie lewicy, jak i po
stronie Kościoła rzymskokatolickiego,
w kontekście ich wzajemnych oddziaływań. A przecież nie zawsze tak było. Krótki nawet przegląd rodzimej
historii idei zdumiewa imponującym
dorobkiem poprzednich pokoleń Polaków. Wspomniałem już o księdzu Janie
Piwowarczyku. Wymieńmy ponadto
Leopolda Caro, Antoniego Szecha,
księdza Jana Zieję, Wojciecha Zaleskiego czy kontrowersyjnego biskupa Stanisława Adamskiego. A listę tę można
by wydłużać, wzbogacając ją o nazwiska rodzimych praktyków solidaryzmu katolickiego, na czele z księżmi
Wacławem Blizińskim i Władysławem
Korniłowiczem, jednym z twórców
dzieła dla niewidomych w Laskach.
Absolutnie nie twierdzę, że wszyscy
tu wymienieni byli socjalistami (stuprocentową pewność w tej materii
mam jedynie wobec Antoniego Szecha). Byli to jednak ludzie w kwestiach
społeczno-gospodarczych zupełnie
innego formatu i myśli niż katoliccy
konserwatywni liberałowie, jacy dziś
zawłaszczyli polską przestrzeń myślenia o katolickiej nauce społecznej.
Mimo wszystko, byłoby intelektualną nieuczciwością twierdzić, że
Kościół w Polsce o solidaryzmie i obowiązkach miłosierdzia zapomniał.
Ponad dziesięć lat temu przeprowadziłem dla „Życia Duchowego” duży wywiad z Tomaszem Sadowskim,
39
twórcą wspólnoty „Barka” (Nikogo nie
zostawić bez nadziei, nr 26), w którym
stwierdzał on, że bezpośrednią inspiracją dla pracy z ludźmi wykluczonymi, bezdomnymi, byłymi więźniami,
alkoholikami było dlań nauczanie Jana Pawła II. Wiele obserwacji z życia
codziennego, wiele dzieł prowadzonych przez ludzi Kościoła, w duchu
nauczania Chrystusa, uświadamia
mi, że troska o ubogich w Kościele
katolickim w Polsce nie wygasła. Nie
ma ona jednak intelektualnego wymiaru, jaki znać było (znacznie) wcześniej. Być może i na to przyjdzie czas.
Tu muszę dodać, że ewangelicznych
ne, nie potrafiące żyć bez siebie, „zagospodarowało” w ten sposób całą
debatę Kościoła i lewicy: co i rusz jakiś
Jaś Kapela zabiera dzieci jakiemuś prawicowemu publicyście i co rusz któryś z prawicowych, katolicko zorientowanych publicystów ubolewa nad
moralną zgnilizną „lewactwa”, które
właśnie odbiera mu dzieci albo godzi
w jego świętą własność. Nie mniej bolesny bywa tępy antyklerykalizm i antykatolicyzm wśród ludzi lewicy, osób
często inteligentnych, ale pełnych
uprzedzeń wobec Kościoła.
Czy widzę światełko w tunelu? Niedawno przeprowadziłem na swoim
Wraz z przyswojeniem sobie (neo)liberalnych
dogmatów, znikła gdzieś słynna lewica laicka
40
zobowiązań i sensu duchowego posłannictwa Kościoła nie utożsamiam
z programami lewicy: to zdecydowanie inna rzeczywistość, która jednak
na pewnych płaszczyznach może i powinna się dopełniać, gdy idzie o dobrostan społeczny.
Fiksacja rozporkowa
Dziś nie ma w Polsce klimatu do
dialogu pomiędzy Kościołem a lewicą, bo też nie ma komu – na gruncie
idei – ze sobą dyskutować. Środowiska nowolewicowe sprawiają na ogół
wrażenie zainteresowanych jedynie
ograniczeniem kulturowego i politycznego, legislacyjnego oddziaływania Kościoła w sprawach takich jak
aborcja czy związki homoseksualne.
Ewentualnie bawią się w dekonstruowanie katolickich dogmatów, z całą
powagą i śmiesznością dyletantów,
próbujących rozbroić mechanizm,
o którym nie mają najmniejszego pojęcia. Kwestie społeczne ustępują tu,
jak to z reguły bywa w przypadku
nowej lewicy, kulturowo-obyczajowym. Adwersarzami takiej lewicy są
wyznawcy i propagatorzy tzw. „katolickiej etyki okołorozporkowej”, jakich
nie brak na prawicowych portalach
internetowych. Towarzystwo prawicowo-lewicowe, doskonale zblatowa-
blogu wywiad z Tomaszem Rowińskim, redaktorem szacownego „Christianitas”. Na pytanie: „Doczekam
w najbliższej pięciolatce osobnego numeru «Christianitas» o Katolickiej Nauce Społecznej? Z tekstami np. Rafała
Łętochy? Czy to ma być już na stałe
działka «Nowego Obywatela»?” redaktor „Christianitas” odpowiedział:
„To jest bardzo dobre pytanie. Nie potrafię na nie odpowiedzieć. Być może
kiedyś dojdziemy do takiego punktu,
że zechcemy coś powiedzieć na ten
temat. Na razie staramy się przemyśleć i zrozumieć to, co wydaje nam
się najważniejsze – a zatem pewne
zasady teologii i filozofii – zagadnienia permanentnie mieszane i mylone,
a potem źle praktykowane – natura,
łaska, a w ich kontekście liturgia, polityka, kondycja chrześcijaństwa. Być
może jeszcze nie wiemy, co byśmy mogli powiedzieć od siebie w sprawach
nauki społecznej Kościoła – w sposób
wyczerpujący i głęboki, a może to trochę nie nasze powołanie. Na koniec
mogę tylko dodać, że nie podoba nam
się watykański pomysł sformułowania
gospodarczego rządu światowego. Pomysł ten reprezentuje wiele z tego, co powyżej przedstawiłem jako zagrożenia dla
misji Kościoła”. Przyznam, że zasmuciła
mnie nieco ta dyplomatyczna odpowiedź
publicysty jednego z najważniejszych
pism intelektualnych polskich katolików. Oznacza ona, że kwestie społeczno-gospodarcze wciąż nie stanowią
wyzwania, jakie warto podjąć w polskim Kościele.
***
Cieszy jednak fakt, że w ogóle możliwy jest dialog między publicystami
reprezentującymi tak różne pisma
i środowiska. Myślę, że w przypadku
Kościoła i lewicy czeka nas dopiero
odnowienie rzeczywistych dyskusji:
nie po to, by rozmywać czy zaciemniać różnice między katolicyzmem
a lewicą społeczną, by rozcieńczać
nauczanie Kościoła czy ideowy, niejednorodny zresztą przekaz lewicy,
ale po to, by, po pierwsze, dokonać
rzeczowego rozrachunku między
Kościołem a lewicą w Polsce, po drugie zaś – by wzbogacić intelektualny
dorobek ewentualnych partnerów takich dyskusji. Ważne jest także to, że
część środowisk odwołujących się do
katolicyzmu jest zainteresowanych
dzisiejszą lewicą, o czym świadczy
choćby niedawny numer krakowskich
„Pressji”, wydany pod prowokacyjnym tytułem „I LOVE lewica” i mający nie mniej prowokacyjną okładkę.
Również środowisko „Teologii Politycznej” skłonne jest uznać w przynajmniej niektórych środowiskach
lewicowych partnera do rozmowy.
Czas pokaże, jakie przyniesie to idee
i ideały i czy poszerzy intelektualne
horyzonty katolików i ludzi lewicy. ■
Krzysztof Wołodźko (1977)
na ogół jest publicystą. Bloger, przez kilka
lat redaktor portalu salon24.pl. Pisał i/lub
pisze m.in. do „Trybuny”, „Pressji”, „Znaku”,
portali deon.pl i ngo.pl. Uczestnik cyklu
dokumentalnego „System 09” i „System:
rewolucja Solidarności”. Stały współpracownik
„Nowego Obywatela”.
Zabawa w wojnę
Cyryl Skibiński
ilustracje: agata stomma
L
ewica i Kościół spalają się w niemającej końca
wojnie o kształt ustawy, która w gruncie rzeczy
nie może rozwiązać problemu. Zmiana prawa
nie spowoduje bowiem ani automatycznego
ograniczenia cierpień kobiet, ani samoczynnie nie
wyruguje aborcji z polskiej rzeczywistości.
Szczęśliwie, wciąż jeszcze nie brakuje wśród nas optymistów wierzących
w to, że nieformalne porozumienie
chrześcijan i ludzi lewicy na rzecz
rozwiązywania palących problemów
społecznych jest nie tylko możliwe,
ale wręcz konieczne. Dużo trudniej
natomiast wskazać potencjalne pola
ich współpracy w kwestiach obyczajowych. Trudno nawet dopatrzyć się
szans na zaistnienie międzyśrodowiskowego dialogu. I nie ma się czemu
dziwić, bo między ludźmi Kościoła
i ludźmi lewicy wciąż toczy się rozpoczęta zaraz po upadku komunizmu
„zimna wojna religijna”.
W latach dziewięćdziesiątych „katoliccy fundamentaliści” i „kosmopolityczni nihiliści” spierali się m.in.
o zakres rozdziału państwa i Kościoła, o kształt ustawy antyaborcyjnej
i o wpisanie do preambuły Konstytucji odwołania do wartości chrześcijańskich. Boje toczono na śmierć
i życie. Jedni za nic na świecie nie
chcieli żyć w katolickim państwie
wyznaniowym, drudzy – dopuścić do
zwycięstwa relatywistów wypranych
z uczuć patriotycznych.
Choć dziś nikt już nie podejrzewa
Kościoła o zamiar przekształcenia
Polski w państwo wyznaniowe, Episkopat stroni od bezpośredniego angażowania się w politykę, a antydemo-
kratyczne, sceptyczne wobec integracji
europejskiej wypowiedzi biskupów
praktycznie się nie zdarzają – atmosfera przypomina tę z ostatniej dekady
XX wieku. Punktem zapalnym w relacjach pomiędzy lewicowo-liberalną
częścią społeczeństwa a Kościołem
wciąż pozostają kwestie obyczajowe.
I nie jest to bynajmniej spór akademicki, ale walka o to, czyj światopogląd
zostanie usankcjonowany w obowiązującym wszystkich obywateli, podlegającym państwowej egzekucji prawie. Pozostałością po „zimnej wojnie
religijnej” lat dziewięćdziesiątych jest
„zimna wojna obyczajowa”.
Wspólne hobby
Lewica jest w Polsce głównym wyrazicielem liberalnych poglądów na
kwestie obyczajowe. Dotyczy to zarówno lewicy postkomunistycznej,
jak i wyrosłego przede wszystkim
na kontestacji „katolickiego zabobonu” Ruchu Palikota czy młodej lewicy spod znaku Krytyki Politycznej.
W odniesieniu do lewicy parlamentarnej można wręcz zaryzykować
tezę, że jej „lewicowość” zamyka się
właśnie w liberalizmie obyczajowym.
Nie jest to zresztą specjalne ryzyko, jako że nasze przypuszczenie graniczy
tu niemal z pewnością. Podobnie, dla
Kościoła sprawy obyczajowe, zwłasz-
41
42
cza te związane z zagadnieniami bioetycznymi, wydają się być najważniejsze. W każdym razie to o nich Kościół
mówi najgłośniej i to w ich przypadku
najbezwzględniej potępia odstępców.
Zarówno lewica, jak i Kościół toczą
zatem spór o sprawy dla nich fundamentalne. Lewica, bo jest to główny
element jej tożsamości (dodajmy, że
element ten okazał się zdolny do mobilizowania szerokich grup społecznych, czego dowiódł wyborczy wynik
Ruchu Palikota), oraz Kościół, który
na tym właśnie polu usytuował najważniejsze w swoim przekonaniu zagrożenia współczesności, dość niefortunnie zawężając do nich swoją misję.
Choć nie można się więc dziwić temperaturze polskich sporów o kwestie
obyczajowe i bioetyczne, to warto zauważyć, że wiele ich wątków gubi się,
przykrytych płaszczykiem niesłabnących emocji. Złożoność omawianych
konfliktów dobrze jest prześledzić na
przykładzie najdłuższej i najcięższej
spośród bitew rozgrywanych w trakcie „zimnej wojny”: problemu prawnej
regulacji praktyk aborcyjnych.
Przyznam, że przystępuję do rzeczy
targany niemałymi wątpliwościami.
Temat jest, mówiąc oględnie, drażli-
Najdzielniejsi
żołnierze
obydwu stron
próbują wybrnąć
z patowej sytuacji,
rozdmuchując
emocje
wy, a roztrząsanie go po raz kolejny
może okazać się bezcelowe – o aborcji
przecież wszystko zostało już powiedziane. Co więcej, zdecydowałem się
podjąć kwestię prawnej dopuszczalności przerywania ciąży, choć sam
wciąż nie mogę uporać się z wypracowaniem ostatecznego poglądu na
tę sprawę. Niezmiennie jednak dużą
nieufność budzi we mnie radykalizm
i emocjonalne zaślepienie obydwu
zwaśnionych stron, w wyniku któ-
rych dyskusja zamieniła się w ideologiczną wojnę.
Wydaje mi się, że pierwszym krokiem na drodze do wypracowania
sensownego stanowiska wobec problemu prawnej dopuszczalności przerywania ciąży powinno być odkłamanie argumentacji zarówno osób
sprzeciwiających się dopuszczeniu
aborcji na życzenie, jak i tych, które
optują za prawem kobiety do wyboru.
Konsekwentnie trzymając się tego kierunku uda się, być może, wyciągnąć
ze sporu o przerywanie ciąży jakieś
ogólne wnioski dotyczące pożądanego kształtu relacji między państwem
a Kościołem.
Kwaśne miny
Dyskusja nad prawną regulacją kontroli urodzin rozpoczęła się zaraz po
wyborach do sejmu kontraktowego.
Pośpiech był w pełni uzasadniony,
jako że w Polsce, podobnie jak w wielu innych państwach dawnego bloku
komunistycznego, aborcja stanowiła
prawdziwą plagę. Na mocy obowiązującej do dziś ustawy z 1993 roku,
usunięcie ciąży zostało uznane za
czyn nielegalny z wyłączeniem trzech
przypadków: gdy ciąża stanowi zagrożenie dla życia i zdrowia kobiety;
gdy zachodzi prawdopodobieństwo
ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu albo nieuleczalnej choroby zagrażającej jego życiu; gdy ciąża
jest efektem czynu zabronionego (np.
gwałtu bądź kazirodztwa).
Nikogo, kto choćby kątem oka śledzi bieg wydarzeń na polskiej scenie
politycznej, nie muszę chyba przekonywać do tego, że kompromisowy
kształt ustawy nie zadowolił nikogo:
ani przedstawicieli Kościoła, ani lewicy. Episkopat, choć poparł polityczny
konsensus, nigdy nie zaprzestał dążenia do wprowadzenia całkowitego zakazu przerywania ciąży. Część
lewicowych i prawicowych publicystów wciąż zapisuje używane w tym
kontekście słowo „kompromis” w cudzysłowie. Pierwsi, bo nie mogą uznać
prawnego ograniczenia wolności kobiety do decydowania o swoim ciele.
Drudzy, bo w sprawach życia i śmierci
nie ma miejsca na żaden kompromis.
Sprawa wygląda zupełnie inaczej,
jeśli spojrzeć na intuicje zwykłych
obywateli. Toczona wokół projektu
ustawy dyskusja doprowadziła do
znacznego zmniejszenia społecznego
przyzwolenia na dokonywanie aborcji. Badania przeprowadzane w ciągu
ostatniego dziesięciolecia wykazują,
że większość obywateli – około 60 procent – uzgodniło swoje przekonania
z obowiązującym stanem prawnym.
Choć dzięki kompromisowo nastawionej większości sytuacja wydaje się
być stabilna politycznie, to jej zmiana
nie jest niemożliwa. Po pierwsze, w całej Europie widoczna jest tendencja do
liberalizacji prawa aborcyjnego, a prawo bardziej restrykcyjne od polskiego
ma tylko Irlandia. Po drugie, niezadowolona z obecnego stanu rzeczy
jest przecież prawie połowa obywateli i spora część elity opiniotwórczej,
która – niezależnie od tego, po której
stronie się opowiada – pozostaje mocno zdeterminowana. Najdzielniejsi
żołnierze obydwu stron próbują dziś
wybrnąć z patowej sytuacji, rozdmuchując emocje, czemu doskonale służy
upraszczające piętnowanie przeciwnika oraz przypisywanie mu cynizmu
i niegodziwych intencji.
Łobuzy
Ogrom tak rozumianej determinacji
widać w wydanej niedawno Dużej
książce o aborcji autorstwa Katarzyny
Bratkowskiej i Kazimiery Szczuki.
Autorki zastrzegają we wstępie, że
nie będą „kłócić się o to, czy zarodek
jest, czy nie jest człowiekiem” i zaraz
potem deklarują: „Prosto i krótko opowiemy, co na ten temat mówi Świato-
W Polsce
wykonywanych jest
czternaście razy
mniej aborcji niż na
Zachodzie… albo
dwa razy więcej
wa Organizacja Zdrowia, Karta Praw
Człowieka, autorytety naukowe i religijne”. Nie zmienia to jednak faktu,
że książka napisana została w oparciu
o założenie, że embrion człowiekiem
nie jest, a poglądy „fanatyków religijnych” przedstawione zostały w sposób niepełny i prześmiewczy.
Jednym z najbardziej znaczących
zafałszowań Dużej książki o aborcji, zarazem najpowszechniej chyba stosowanym przez przedstawicieli ruchów
pro-choice, jest teza, jakoby niezgoda
na przerywanie ciąży mogła wypływać wyłącznie z przekonań religijnych: „Chodzi nam o to, że metafora
aborcji jako morderstwa funkcjonuje
dzięki zasadom wiary, stanowi część
religijnego światopoglądu”. Nic bardziej mylnego. Kościół – co zostało
dobitnie wyrażone w encyklice Jana
Pawła II Evangelium Vitae – nie chcąc
ograniczać zasięgu swojej argumentacji, obok przesłanek wynikających
z wiary wymienia także racjonalne
powody sprzeciwu wobec prawnej
dopuszczalności aborcji. Do takich
należy przecież przekonanie, że skoro
embrion od samego początku wyposażony jest w kompletny, niepowtarzalny genotyp, to nie jest on organem matki, ale samodzielną istotą.
Ponadto, skoro rozwój płodu od jego
poczęcia jest procesem ciągłym, to
niepodobna wskazać na jakikolwiek
niearbitralny moment, w którym należy uznać go za człowieka. A ponieważ
nie sposób tego zrobić, to jedynym
rozwiązaniem gwarantującym nam,
że nie przyczynimy się do zabicia
istoty ludzkiej, jest traktowanie płodu
tak, jak gdyby był on człowiekiem od
chwili poczęcia.
Autorki Dużej książki o aborcji, podobnie zaś inne znane feministki, jak
Wanda Nowicka czy Magdalena Środa,
zdają się nie dostrzegać tych argumentów. Nie chcą też zauważyć, że spora
grupa osób indyferentnych religijnie
w kwestii aborcji podziela pogląd Kościoła. Na dodatek Bratkowska i Szczuka publicznie oskarżają przeciwników
prawnego dopuszczenia aborcji o złą
wolę i cynizm: „Przeciwnicy wyboru,
naszym zdaniem, przede wszystkim
chcą rządzić kobietami. Chcą decydować za nie, odgórnie i nieodwołalnie”.
Wydaje się jednak, że pomijając racjonalne argumenty strony przeciwnej,
same stawiają się w roli cynicznych
propagandystek, bo nawet jeżeli wspomniana argumentacja ich nie przekonuje, to trudno uwierzyć w to, że osoby
tak wykształcone i oczytanie nie znają
jej bądź nie rozumieją.
Hultaje
Przepełnioną emocjami kampanię
serwuje również strona pro-life. Jej najbardziej wyrazistym elementem jest
agresywny język, którym obrońcy życia zwykli określać swoich oponentów,
a więc „morderców dzieci”. Jednym
z ojców tak ostrej retoryki był zresztą Jan Paweł II, który „wobec stopniowego zacierania się w sumieniach
i w społeczeństwie świadomości, że
bezpośrednie odebranie życia jakiejkolwiek niewinnej ludzkiej istocie,
zwłaszcza na początku i na końcu jej
egzystencji, jest absolutnym i ciężkim
43
za tożsamą z morderstwem, bo choć
płód jest odrębnym organizmem, to
jego rozwój stanowi proces zachodzący w ciele kobiety (i tylko tam!), która
nie może zostać sprowadzona do roli
inkubatora i pozbawiona kontroli nad
tym, co dzieje się w jej wnętrzu.
Podobnie jak feministki, także spora
część „obrońców życia” wątpi w szczerość intencji swoich przeciwników.
Tomasz Terlikowski, naczelny portalu
Fronda.pl, uważa np., że „podkreślanie złożonego charakteru problemu,
podnoszenie społecznych wątków
służy wyłącznie temu, by usprawiedliwić masowy mord”. Nietrudno się
domyślić, że w podobnym duchu ocenia też możliwość dialogu: „Płatnych
morderców w lekarskich kitlach i zleceniodawców mordów trzeba ścigać,
a nie uznawać, że są oni fajnymi ludźmi, z którymi trzeba dialogować”…
Cóż, trwa przecież wojna.
44
Rozsypane puzzle
wykroczeniem moralnym” zdecydował się „spojrzeć prawdzie w oczy
i nazywać rzeczy po imieniu”.
„Nazywanie rzeczy po imieniu” jest
jednak w tym przypadku o tyle ryzykowne, że większość zwolenników
dopuszczalności aborcji nie uznaje po
prostu, że płód od chwili poczęcia jest
człowiekiem, albo wyciąga odmienne
wnioski z „potencjalności” człowie-
Za moment „uczłowieczenia” płodu
uznaje się zazwyczaj pojawienie się
u niego zdolności odczuwania cierpienia. Taki sposób myślenia rozwija
pisarka i publicystka Kinga Dunin,
która uznając za nierozstrzygalny spór
o osobową kondycję płodu, wskazuje
na konieczność przeprowadzenia „rachunku cierpienia”. A skoro płód (do
24 tygodnia ciąży) nie jest w stanie ani
Możliwe do zaakceptowania przez obie
strony konfliktu rozwiązanie prawne
w kwestii aborcji po prostu nie istnieje
czeństwa płodu. I podobnie jak trudno jest odmówić logicznej spójności
argumentacji Kościoła, tak też trudno
nie docenić racji, na które powołuje się
strona przeciwna.
Ruchy pro-choice podkreślają, że
rozwój płodu jest procesem stawania
się człowiekiem, a człowieczeństwo
realizuje się od pewnego momentu.
fizycznie, ani psychicznie cierpieć, to
argument wskazujący na cierpienie
kobiety zmuszonej do donoszenia
niechcianej ciąży wystarcza do tego,
by usprawiedliwić próby zalegalizowania aborcji we wcześniejszym
terminie. Zwolennicy dopuszczalności przerywania ciąży uważają również, że aborcja nie może być uznana
Z przedstawionego wyżej, pobieżnego
przeglądu argumentów jednoznacznie
wynika, że w gruncie rzeczy spór nie
toczy się między „religijnymi fanatykami” a „mordercami”, ale między grupami odmiennie interpretującymi przesłanki wyprowadzone ze wspólnego
systemu wartości. Nikt nie zastanawia
się przecież nad tym, czy dopuszczalne jest zabicie człowieka w łonie matki,
a jedynie czy płód należy za człowieka
uznać. Co więcej, obie walczące strony
są w stanie przedstawić na tyle spójną
argumentację, że chyba w każdym, kto
poważnie zastanawia się nad problemem prawnej dopuszczalności aborcji,
niezależnie od tego, czyje przekonania
uzna w końcu za swoje, argumenty
drugiej strony muszą wzbudzić pewne
wątpliwości (niezależnie od moralnej
oceny aborcji). Co z tego wynika? Tyle
tylko, że mimo olbrzymiej wagi problemu, wszelki radykalizm i odrzucenie
wiary w dobre intencje drugiej strony
jest błędem.
Nie sposób jednak uciec od pytania,
w jaki sposób, wobec zaistnienia tak
fundamentalnego pęknięcia w społecznych przekonaniach, należy kształ-
tować prawo w państwie demokratycznym, aby nie ograniczało wolności
przekonań swoich obywateli. Niestety,
możliwe są tylko dwie odpowiedzi. Na
wizerunku demokratycznego społeczeństwa musi pojawić się kolejna rysa.
Znaczna część katolików i ateistów
(pęknięcia nie idą równolegle), którzy
uznają aborcję za czyn moralnie niedopuszczalny, podkreśla, że wobec
braku wyraźnego i trwałego konsensu
społecznego co do tego, czy płód należy uznać za człowieka, czy też nie,
większość społeczeństwa nie powinna
narzucać reszcie swoich przekonań.
Sejm nie ma legitymacji do wymuszania na obywatelach postępowania
opartego na założeniu człowieczeństwa płodu od chwili jego poczęcia,
tak jak zdominowany przez wegetarian Sejm nie miałby prawa zakazać
spożywania w Polsce mięsa. Zgodnie
z tą logiką, osoby, które uważają aborcję za czyn niedopuszczalny moralnie
– a więc także przedstawiciele Kościoła – powinny zrezygnować z dążenia
do prawnego ograniczenia dostępności aborcji i skupić się na kształtowaniu sumień współobywateli, tak aby
mając wybór, nie decydowali się na
usuwanie niechcianych ciąży. Oczywiście, jeżeli takie działanie przyniesie w przyszłości pożądane przez Kościół skutki, to nic nie powinno stanąć
na przeszkodzie temu, żeby powstały
konsens usankcjonować prawnie.
Kościół, konsekwentnie trzymając
się pozareligijnej argumentacji, która wskazuje na logiczną konieczność
uznania płodu za człowieka od samej
chwili poczęcia, wyciąga dokładnie
odwrotne niż lewica wnioski na temat
prawnego uregulowania zagadnienia.
Zdaniem jego przedstawicieli, wyłącznie całkowita delegalizacja aborcji zrealizuje fundamentalne zadanie
każdego państwa demokratycznego,
polegające na bezwzględnym chronieniu podstawowego w kręgu cywilizacji zachodniej prawa każdego człowieka: prawa do życia. Kobieta, mimo
należnej jej wolności przekonań, nie
może zabić swojego dziecka, bo – znów
zgodnie z podstawami demokracji li-
beralnej – wolność jednostki kończy
się tam, gdzie zaczyna się wolność
drugiej. Żadna demokratyczna większość nie jest w mocy tego zmienić.
Uogólniając, osoby wrzucone przeze mnie do lewicowego worka uważają, że prawo powinno odzwierciedlać konsens społeczny. Jeżeli w ich
mniemaniu takie prawo byłoby złe, to
jedynym dopuszczalnym sposobem
jego zmiany byłoby przekonanie większości obywateli do zmiany stanowiska. Kościół natomiast nie dopuszcza
możliwości uchwalenia w demokratyczny sposób prawa, które godziłoby
w fundamenty demokracji. Sprzeciwia
się legalizacji aborcji, podobnie jak nie
zaakceptowałby – nawet wbrew woli
większości społeczeństwa – powrotu
prawnej dyskryminacji czarnoskórych.
Okazuje się zatem, że o ile przyglądając się problemowi prawnej regulacji aborcji pod kątem wartości udało
się wykazać, że podstawa etyczna jest,
wbrew wszelkim pozorom, wspólna
dla zwaśnionych stron, to ich odmienny stosunek do mechanizmów stanowienia prawa oparty jest na wykluczających się założeniach. Dobre, to
znaczy możliwe do zaakceptowania
przez obie strony konfliktu i zgodne
z normami demokratycznymi rozwiązanie prawne w kwestii aborcji
po prostu nie istnieje. Czy dobrnąłem
zatem do ściany i powinienem w tym
miejscu zakończyć swoje rozważania?
Ciuciubabka
Wyjściem awaryjnym ze ślepego na
pozór zaułka jest skupienie się na tym,
co łączy zwaśnione strony. A wspólnym celem Kościoła i lewicy jest dążenie do zmniejszenia liczby wykonywanych aborcji.
Czy aby na pewno? Z punktu widzenia Kościoła sprawa jest oczywi-
45
Zachodzie… albo dwa razy więcej.
Kłopot w tym, że nie wiadomo, które
szacunki są bardziej wiarygodne.
Gra w gumę
46
sta: choć można spierać się o to, czy
ważniejsze jest, aby prawo stanowione
było zgodne z prawem moralnym, czy
na pierwszym miejscu powinna stać
skuteczność prawa w przeciwdziałaniu aborcji, to obie te wartości stoją na
samym szczycie hierarchii. Z punktu
widzenia lewicy nie jest to tak jednoznaczne, ale omawiana wcześniej „potencjalność” człowieczeństwa płodu
jest dla wielu zwolenników prawnej
dopuszczalności aborcji – co przyznaje Dunin – wystarczająco dobrym powodem, aby troszczyć się o statystyki.
Tym bardziej jest nim chęć zmniejszenia cierpienia kobiet przez niedopuszczanie do sytuacji, w których
muszą podejmować niezwykle trudne
moralnie decyzje. Decyzje, których
mogą później żałować. Jednak nawet
jeśli pominiemy kontekst etyczny, to
okaże się, że zabieg (również farmakologiczny) nie należy do szczególnych
przyjemności. Zanim jednak uda się
opuścić zaułek, trzeba rozprawić się
z mitem, jakoby prawne dopuszczenie
albo delegalizacja aborcji miały fundamentalny wpływ na skuteczne ograniczanie liczby usuwanych ciąż.
Mity są właściwie dwa. I to przeciwstawne. Zwolennicy prawnej dopuszczalności aborcji, powołując się na
przykład bogatych państw Europy Zachodniej, w których obowiązuje liberalne prawo, a aborcji wykonywanych
jest najmniej na świecie, dowodzą, że
prawne dopuszczenie przerywania
ciąży także w Polsce będzie remedium
na wszelkie zło. Brzmi obiecująco, jednak jeżeli polskie społeczeństwo nie
będzie odpowiednio przygotowane
do przyjęcia na siebie takiej odpowiedzialności, to skutki liberalizacji będą
nie takie jak na Zachodzie, ale takie jak
w Rosji, gdzie usuwanych jest 40 procent wszystkich ciąż.
Problemu nie rozwiąże też ustawowy zakaz aborcji, nawet całkowity,
bo podziemie aborcyjne i turystyka
aborcyjna będą dalej funkcjonować.
W polskim podziemiu wykonuje się
rocznie od dziesięciu (szacunki strony pro-life) do trzystu (szacunki strony
pro-choice) razy więcej zabiegów niż
tych przeprowadzonych legalnie (około 640 rocznie). Oznacza to, że w Polsce wykonywanych jest czternaście
razy mniej aborcji niż na liberalnym
Jedynym niewątpliwie skutecznym
sposobem zmniejszenia liczby aborcji
jest minimalizacja liczby niechcianych
ciąż. Kościół i lewica mają na to oczywiście odmienne recepty. Lewica, wzorem krajów zachodnich, skłonna jest
stawiać na popularyzację środków antykoncepcyjnych (głównie wśród młodzieży) i zwiększanie ich dostępności
(np. poprzez ich refundację). Kościół
natomiast, sprzeciwiając się sztucznym
metodom regulowania poczęć, skupia
się na propagowaniu wstrzemięźliwości seksualnej przed ślubem, stara
się odpowiednio formować sumienia
wiernych i budować wśród par postawę „otwartości na potomstwo”.
Kolejnym możliwym etapem działania jest – a właściwie powinno być
– ograniczenie prawdopodobieństwa
zaistnienia sytuacji, w których kobieta
skłonna jest uznać ciążę za niechcianą.
Sposobów na osiągnięcie tego celu jest
wiele, ale, co najważniejsze, w zdecydowanej większości są one możliwe
do przyjęcia prze obydwie strony sporu i zupełnie niezależne od tego, czy
aborcja jest w danym kraju legalna,
czy też nie.
Kościół i lewica powinny, trzymając się pod rękę, dążyć do stworzenia takich warunków, żeby
zmarginalizować liczbę ciąż przerywanych z powodów społecznych
(np. skrajnie trudnych warunków
materialnych). Można to osiągnąć
przez organizację odpowiedniego
systemu świadczeń i ulg prorodzinnych, rozbudowę sieci mieszkań komunalnych, udoskonalenie systemu
adopcyjnego i stymulowanie rozwoju rodzinnych domów dziecka.
Działania antyaborcyjne nie muszą zresztą ograniczać się tylko do
wywierania nacisku na władzę, aby
w pierwszej kolejności realizowały
powyższe postulaty socjalne (ale jest
to powód, dla którego ludzie Kościoła
powinni jednoznacznie popierać mo-
del państwa opiekuńczego). Z olbrzymią radością przyjąłbym np. rywalizację Kościoła i środowisk lewicowych
w zbieraniu funduszy na budowę i prowadzenie ochronek dla samotnych
matek. Kościół ma zresztą na tym polu
spore zasługi; to druga strona zagubiła
gdzieś ideały postępowej, lewicującej
inteligencji z początku wieku, zdolnej
do skutecznego oddolnego działania,
nawet wbrew instytucjom państwa.
Kształt prawa regulującego dopuszczalność przerywania ciąży nie jest
kluczowy dla opanowania statystyk
aborcyjnych, nie da się jednak ukryć,
że może mieć wpływ na skuteczność
różnych środków umożliwiających
minimalizację liczby zabiegów. Np.
dopiero kiedy aborcja jest legalna,
a wiec kiedy może zostać poddana społecznej kontroli, możliwe jest
wprowadzenie obligatoryjnego poradnictwa psychologicznego dla kobiet
Lewica, podobnie
jak Kościół,
jest całkowicie
zafiksowana na
punkcie spraw
obyczajowych
rozważających usuniecie ciąży czy
obowiązku obejrzenia USG i wysłuchania bicia serca płodu, co miałoby
pomóc zawiązać emocjonalną nić między matką a dzieckiem. Z drugiej strony, liberalizacja prawa przekreśla jego
wychowawcze znaczenie. A że prawo
realnie wpływa na postawy obywateli
pokazuje fakt, że większość Polaków
przyjęła zapisy ustawy antyaborcyjnej
jako własne przekonania. Nie można
jednak ignorować faktu, że sprawdza
się to głównie w sferze deklaracji, na
co wskazuje funkcjonowanie olbrzymiego podziemia aborcyjnego.
Linią po łapach
Wnioski płynące z powyższej analizy
nie napawają optymizmem. Wynika z niej bowiem, że lewica i Kościół
spalają się w niemającej końca, absurdalnej wojnie o kształt ustawy, która
w gruncie rzeczy nie może rozwiązać
problemu. Zmiana prawa nie spowoduje bowiem ani automatycznego ograniczenia cierpień kobiet, ani
samoczynnie nie wyruguje aborcji
z polskiej rzeczywistości. Walczący
jednak zdają się tego nie dostrzegać.
Co gorsza, topiąc się w gęstej zawiesinie wzajemnych oskarżeń, ani lewica,
ani Kościół nie mają siły na dążenie
do realizacji opisanych w poprzedniej
części działań pozytywnych.
Nie próbuję zresztą dowieść, że lewica powinna zrezygnować z postulatów przyznania kobietom „prawa
do decydowania o własnym ciele”
i zastąpić je hasłem walki o minimalizację liczby aborcji. Wydaje mi się
jednak, że łatwiej osiągnęłaby swoje cele, gdyby aktywnie włączyła się
w działania służące ograniczeniu skali
zjawiska. Jej argumenty zyskałyby na
wiarygodności i, być może, przekonałaby przynajmniej część oponentów,
że nie „łaknie krwi nienarodzonych”,
ale kieruje się troską o los kobiet. Niestety wciąż najlepiej słyszalny jest głos
propagandystów, takich jak Katarzyna
Bratkowska, Kazimiera Szczuka czy,
z drugiej strony, Tomasz Terlikowski.
Trudno w takiej atmosferze dowodzić
czystości swoich intencji albo dyskutować o kształcie szkolnych programów
wychowania seksualnego czy o koniecznych rozwiązaniach socjalnych.
Nie mam za to najmniejszych wątpliwości co do tego, jaką postawę
powinni przyjąć ci, którzy nie mają
dość odwagi, albo nie są na tyle lekkomyślni, żeby zapomnieć o rodzących
się na każdym kroku pytaniach bez
odpowiedzi i zaciągnąć się do jednej
z walczących armii. Bez względu na
obowiązujący kształt prawa, powinniśmy dokładać wszelkich starań,
żeby ograniczyć do minimum liczbę
przeprowadzanych zabiegów.
Gdy przyjrzeć się sporowi o legalizację aborcji, nasuwają się jeszcze dwa
ogólne spostrzeżenia, które wydają się
być charakterystyczne dla sposobu
funkcjonowania obu stron w prze-
strzeni publicznej. Lewica, podobnie
jak Kościół, jest całkowicie zafiksowana na punkcie spraw obyczajowych,
przez co nie dba o los najuboższych
i innych wykluczonych ze społecznego
mainstreamu. Jej część pozaparlamentarna zdaje się natomiast bezgranicznie wierzyć we wszechmoc aparatu
państwowego, przez co rezygnuje
z oddolnej, obywatelskiej działalności
na rzecz poprawy losu wykluczonych
i – na czele z Krytyką Polityczną –
przyjmuje jedynie rolę „zaplecza intelektualnego” rządzących.
Problem ograniczenia pola działalności do prób wpływania na kształt
prawa dotyczy w takiej samej mierze
Kościoła: prawo stanowione wydaje
się być w oczach jego przedstawicieli
głównym narzędziem ewangelizacji.
O ile – co starałem się wykazać – zrozumiałe jest dążenie Kościoła do uchwalenia całkowitego zakazu aborcji (tak
jak zrozumiałe są racje przeciwników
tego rozwiązania), to np. celowość
niezgody przedstawicieli Kościoła na
legalizację jednopłciowych związków
partnerskich jest dyskusyjna. Nie ma
w tym przypadku ryzyka naruszenia
podstawowych praw człowieka, a nawet pośrednio angażując się w politykę, Episkopat naraża przecież swój
autorytet na szwank i drastycznie
obniża skuteczność ewangelicznych
środków ubogich. Zamiast skupić się
na kształtowaniu sumień (tak, żeby
mimo prawnej możliwości, homoseksualiści nie decydowali się na zawieranie związków partnerskich), nasi
pasterze wybierają drogę na skróty.
Drogę, która prowadzi prosto na pole
kolejnej bitwy. ■
Cyryl Skibiński (1986)
studiuje historię na Uniwersytecie
Warszawskim. Redaktor działu „Warszawa”.
47
Daleko od normalności
48
ks. Wacław Oszajca sj
Na sześć dni przed Pesach Jeszua przyszedł do Beit-Anni, gdzie mieszkał El’azar,
człowiek, którego Jeszua wskrzesił z martwych. I wydali obiad na Jego cześć. Marta
podawała do stołu, a El’azar był wśród siedzących z Nim przy stole. Miriam wzięła
pół litra czystego olejku z nardu, który jest bardzo drogi, wylała na stopy Jeszui
i otarła Mu stopy swoimi włosami, tak że dom napełnił się zapachem wonności. Ale
jeden z talmidim, J’huda z K’riot, ten, który miał Go wkrótce wydać, powiedział:
„Te wonności mają wartość rocznych zarobków! Czemu ich nie sprzedano i nie dano
pieniędzy ubogim?”. A mówił to nie z troski o ubogich, ale dlatego, że był złodziejem.
Odpowiadał za wspólną kiesę i miał zwyczaj z niej podkradać. Jeszua powiedział:
„Daj jej spokój. Zachowała to na dzień mojego pogrzebu. Zawsze macie ubogich wśród
siebie, ale nie zawsze będziecie mieć mnie”.
(J 12,1-8)
Ten fragment przywołuje się najczęściej wówczas, gdy chce się jeszcze
głębiej upokorzyć Judę z Iskariotu. Nie
taki jednak cel przyświecał Janowi
Ewangeliście. Zjawienie się Judy ma tu
na celu uwydatnienie czegoś zupełnie
innego niźli tylko wad moralnych tegoż Apostoła, który w gruncie rzeczy
– ma rację. To znaczy: miałby ją, gdyby
nie okoliczność miejsca i czasu. Dzisiaj
łatwo o tym mówić, ponieważ wiemy, jak potoczyły się wydarzenia i co
z nich zostało wyczytane. Fakt, Juda
podkradał z apostolskiej kasy, zresztą
nie tylko apostolskiej, bo była to również kasa samego Boga, choć nie jest
oczywiste, czy Juda już wtedy o tym
wiedział. Z tego jednak nie wynika,
że jego upominanie się o biednych
podszyte było jedynie zachłannością
czy też chęcią przygadania Jezusowi.
Rozrzutność Marii rzeczywiście jakoś
nie przystaje do tego, czego nauczał
Mistrz z Nazaretu.
A jednak patrząc na gest Marii, nie
sposób ukryć zachwytu. Stoi ona bowiem w jednym rzędzie z osobami takimi jak Maria, matka Jezusa, i kilka
innych kobiet, jak umiłowany uczeń,
jak Nikodem, jak Józef z Arymatei. Do
tego grona należałoby jeszcze zaliczyć
setnika i Dobrego Łotra. Trochę inaczej
ma się rzecz z Szymonem z Cyreny,
jeszcze inaczej z na wpół legendarną
Weroniką. Idzie więc o tych, którzy
wytrwali przy Jezusie w najcięższym
dla Niego czasie, albo też w ostatniej
chwili przyznali Mu rację. Uwierzyli
Mu. To znaczy, że bez Niego nie potrafiliby dalej istnieć. W momentach
zaś przełomowych, ze względu na
człowieka, którego się kocha, drugi
człowiek zdobywa się na zachowania daleko odbiegające nie tylko od
konwenansów, ale i od tak zwanej
„normalności”.
Wydać całoroczny zarobek na rzecz
całkowicie zbędną – może się wydawać
szaleństwem. I jest szaleństwem, które
nie daje się usprawiedliwić, i którego
nie trzeba, a nawet nie wolno usprawiedliwiać. Nie wszystko przecież
można przeliczyć na pieniądze. A już
na pewno nie to, co najważniejsze. ■
Cytat z Ewangelii Janowej pochodzi
z Komentarza żydowskiego do Nowego
Testamentu.
Z Haliną Bortnowską
rozmawia Piotr Maciejewski
N
Jednej z nich – księdzu Adamowi Bonieckiemu – zamknięto usta…
Bardzo przepraszam, ale to relatywne
zamknięcie ust!
Siła polskiego Kościoła wynikała w przeszłości z tego, że posiadał wyraźną
twarz. Taką tezę postawił ponad rok
temu w swoim liście do nuncjusza apostolskiego o. Ludwik Wiśniewski. Najpierw była to twarz kardynała Stefana
Wyszyńskiego, następnie – Jana Pawła
II. Jaką twarz ma polski Kościół dzisiaj?
Czy ma ją w ogóle?
Ma ba rd zo w iele t wa rz y. Epoka,
w której twarz musiała być tylko jedna, bezpowrotnie minęła. Po długim okresie dominacji tych dwóch
wybitnych postaci, Stefana Wyszyńskiego i Karola Wojtyły, zaczęliśmy
No tak, ksiądz Boniecki wciąż może publikować na łamach „Tygodnika Powszechnego”…
Może. A przecież stamtąd ludzie będą
przekazywać jego głos dalej. Wielu
chciałoby mieć podobną trybunę! Nie
nazywałabym tego „zamknięciem
ust”, ale raczej monitem, którego sens
pozostaje niejasny dla osoby, która nie
ma rozeznania w układach panujących wewnątrz konkretnego zgromadzenia zakonnego. To trudna sprawa,
bo zakonnik niewiele może robić we
własnym imieniu. W tym przypadku
przełożeni nie chcieli brać odpowiedzialności za poglądy, z którymi się nie
zgadzają. Przewodniczę Radzie Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Nikt mi
ust nie zamyka, ale dobrze wiem, że to,
iektórzy sądzą, że Kościół jest jak kompania
w marszu na komendę. A ja myślę, że jest on
podobny do wielkiego i rozmaitego lasu. Szukajmy
w nim swojej polany, nie wykluczajmy i nie
zgadzajmy się na wykluczenie.
dostrzegać, że obok nich są również
inne. Niestety, nasz Kościół nie będzie
miał twarzy arcybiskupa Życińskiego,
który zbyt wcześnie od nas odszedł.
Twarze powinny być interesujące
i szlachetne, powinny budzić zaufanie – z takimi twarzami Kościół może
bez obaw pełnić swoją misję. Powinny
być ludzkie, a więc po ludzku różnić
się między sobą. Ich rysem wspólnym
musi jednak być wypisana na nich
życzliwość. I takich twarzy na poziomie bezpośredniego duszpasterstwa
jest w Polsce bardzo wiele.
ilustracja: Paula Dudek
Wiele twarzy
Kościoła
49
co powiem w telewizji, będzie później
przypisywane Fundacji jako takiej.
Czy ten – jak to określiłaś – monit świadczy o słabnącym wpływie Kościoła otwartego w Polsce?
To daleko idące uproszczenie – branie szczególnego wydarzenia za jasny
sygnał określonego trendu. Zresztą
reakcja wiernych na zakaz wyraźnie
przeczy poglądowi, jakoby zwolennicy Kościoła otwartego podkulali ogon.
Przeciwnie, to ich tylko bardziej podnieciło, żeby głośniej wypowiedzieć
swoje zdanie.
Wróćmy do pluralizmu w Kościele.
Z jednej strony są inteligenci, którzy lubią niuansować i podchodzić do wiary
refleksyjnie…
Nie to, że lubią. Oni po prostu do tego
przywykli i nie zamierzają się tego
wyrzekać.
50
…a z drugiej – większość wiernych, których nie interesują intelektualne debaty.
Być może woleliby oni otrzymywać ze strony Kościoła prosty i jednoznaczny przekaz?
Ten pogląd niesłusznie infantylizuje polskich katolików. Zakłada, że są
duże grupy ludzi, którzy mogą żyć
tylko dzięki temu, że ktoś im coś łopatologicznie wyłoży, coś im nakaże lub
czegoś zabroni. Mam bezpośrednie
doświadczenie pracy w środowisku robotniczym, w którym przekonałam się,
że podobny prymitywizm w ocenianiu
nie jest uprawniony. Ludzie pragną atmosfery zaufania i wspólnego poszukiwania. Pragną szacunku i dojrzałego
traktowania. Mają też obecnie większą
wprawę w odbiorze informacji i pytań.
Przesadne liczenie się z grupą, która
musi mieć wszystko jasno wyłożone,
może spowodować utratę wielu innych. Wstępujące pokolenie interesuje
się rozmaitością, a nie ujednolicaniem.
Ono chce mieć możliwość bycia w porę
wysłuchanym.
Ludzie nie zagubią się w różnorodności
twarzy Kościoła?
Zagubią się, jeśli te twarze będą przeciwko sobie wykrzywione i jeśli będą
Kościół z czasem może zaakceptować coś,
w czym wcześniej widział zagrożenie
się nawzajem dezawuować. Ale jeśli fundamentalistycznego kleru jego
będą się od siebie życzliwie różnić, to książka Miłość i odpowiedzialność. Wojtyła zawarł w niej tezę, że seks nie słunie ma powodów do obaw.
ży jedynie prokreacji; że może być naZastanawiam się, czy miarą tego, jak turalnym wyrazem miłości, jeśli tylko
traktujemy ludzi, nie jest zakres odpowie- łączy się z odpowiedzialnością. Z tego
dzialności, którą im powierzamy. Weźmy związku miłości z odpowiedzialnoproblem antykoncepcji. Czy Kościół nie ścią sama mogę wyciągnąć wnioski,
powinien położyć większego nacisku na które pozwalają mi coś powiedzieć
intencje, wewnętrzne nastawienie i szacu- także osobom żyjącym w związkach
nek do drugiej osoby w kontekście współ- homoseksualnych.
życia małżeńskiego, a przestać demonizoCo na przykład?
wać używanie prezerwatyw?
Na pewno nie może tego zrobić z dnia Że taki związek może być platformą
na dzień. Nie zyskuje szacunku czło- odpowiedzialnej miłości.
wiek, który twardo coś stwierdza
w niedzielę, a w nocy z poniedziałku Również w wymiarze seksualnym?
na wtorek zmienia zdanie. Aktualne Nierealistyczne byłoby domaganie się
stanowisko jest zbyt autorytarne, ale od homoseksualistów, żeby ogranistanowisko alternatywne również czyli się do patrzenia na siebie przez
może się takie okazać. A gdybyśmy tak szybę. Ich miłość potrzebuje wyrazu
zabrali się za wspólne poszukiwania? fizycznego, tak jak każda inna. Oczywiście nie przypisuję tego poglądu JaW świetle nauczania Kościoła, stosując nowi Pawłowi II, ale swój własny opieantykoncepcję, ludzie zamykają się na ram na niektórych zasadach, których
się od niego nauczyłam.
przyjęcie nowego życia.
Takie samo zamknięcie obecne jest
w przypadku tzw. metod naturalnych, Stanowisko Kościoła w tej sprawie wydaje
tyle tylko, że ich stosowanie wymaga się ostre.
większego trudu. Dzięki temu ludzie To prawda. Tyle tylko, że jest ostre
mogą być pewni, że nie są egoistami, w teorii, w praktyce zaś wszystko odbo czegoś się wyrzekają. Pytanie tyl- bywa się inaczej.
ko – za jaką cenę? Dzisiejsze kobiety
nie są skłonne traktować seksu jako To, co w kwestiach antykoncepcji czy
pracy, funkcji do wykonania. Chcą homoseksualizmu podpowiada ci twoje
nim coś wyrazić i mieć z niego satys- sumienie, stoi w sprzeczności z oficjalną
fakcję. A ograniczanie się do okresów nauką Kościoła katolickiego. Uważasz się
niepłodnych może – choć nie musi – jednak za katoliczkę.
mieć taką konsekwencję, że kobieta Znam trochę historię doktryny Kowyrzeknie się seksu właśnie wtedy, ścioła i wiem, że w wielu aspektach
kiedy będzie na niego gotowa, także bardzo istotnie zmieniał on swoje nauczanie. Weźmy na przykład kwestię
z biologicznego punktu widzenia.
W ogóle sądzę, że można niekie- samodzielnego czytania Pisma Świętedy odróżnić fundamentalne kwestie, go w języku ojczystym. Istnieje pewna
które ktoś głosi, od wyciąganych z potężna zasada regulacyjna: katolickie
nich wniosków. Nie podważając fun- jest to, co „zawsze i wszędzie” – to,
damentów, można pójść nieco inną co powszechne. Ale bardzo niewiele
trasą. Tak np. wygląda moja recep- tez i praktyk Kościoła rzymsko-katocja myśli Karola Wojtyły. Pamiętam, lickiego dałoby się przy tej zasadzie
jak silne opor y wzbudziła wśród utrzymać. Co najmniej nie zawsze,
co najmniej nie wszędzie. W ślad za
kardynałem Newmanem odwołuję się
więc do „Kościoła lepiej poinformowanego”, który z czasem może zaakceptować coś, w czym wcześniej widział
zagrożenie. Nie tracę nadziei, że w niektórych sprawach tak się stanie.
Warto być świadkiem własnego sumienia. Brak rozróżnienia pomiędzy
tym, co podstawowe, a tym, co uwarunkowane historycznie, powoduje, że
ludzie tracą kontakt z istotnymi prawdami zbawczymi. My ich uczymy, że
nie wolno im stosować antykoncepcji,
a oni przestają wierzyć w Boga miłosiernego. Uczą się też żyć bez sakramentów, od których bywają zbyt pochopnie odłączani. Skupiając się na
głoszeniu szczegółowych zasad, odstraszamy ludzi od wspólnoty kościelnej. Niech wiedzą, że wciąż jeszcze
pozostaje przed nimi otwarta droga
w przyszłość, która nie jest identyczna
z tym, co napływa do nich z niedawnej
przeszłości.
Ktoś powie: „Jeśli nie zgadzasz się ze
wszystkim, co Paweł VI napisał w encyklice Humane vitae, to nie jesteś katolikiem”.
Stwierdzenie, czy ktoś jest, czy nie jest
katolikiem, należy do biskupa, a nie
do kolegi z kościelnej ławki. A tak naprawdę w Kościele, do którego szczęśliwie należymy, mieszkań jest wiele.
Nie jest on sektą, w której wszyscy
mają obowiązek uważać dokładnie
to samo. Niektórzy sądzą, że Kościół
jest jak klasa, w której każdy powinien
trzymać się swojego miejsca. Albo jak
kompania w marszu na komendę. A ja
myślę, że jest on podobny do wielkiego
i rozmaitego lasu. Jest w nim miejsce
na różne rośliny i zwierzęta. Jeżeli się
one wzajemnie nie gryzą – no, może
od czasu do czasu mogą się trochę
popodgryzać – i jako tako współżyją w sąsiedztwie, to jest w porządku.
Szukajmy więc swojej polany, nie
wykluczajmy i nie zgadzajmy się na
wykluczenie.
Na to z kolei odpowie ktoś: „Twoje sumienie jest źle uformowane”.
może stwarzać wszystkie możliwe
bodźce poznawcze, etyczne i ekonomiczne, żeby ludzie się do aborcji nie
uciekali? A więc także uczyć o antykoncepcji, zadbać o warunki bytowe
dla każdego dziecka? Zmniejszenia
liczby aborcji nie można osiągnąć na
drodze totalnego zakazu. W jego efekcie osiągniemy tylko tyle, że cały proCzy prawo jest narzędziem adekwatnym ceder zejdzie do podziemia albo przeniesie się za granicę.
do kształtowania sumienia?
Jest na to zbyt ubogie. W licznych kwestiach prawo państwowe nie powinno Wróćmy do listu ojca Wiśniewskiego. Wysię w ogóle wypowiadać, a jeśli się wy- mienił on cztery główne problemy polpowiada, to ogranicza prawa jednostki skiego Kościoła: triumfalizm, podziały,
i staje się tyranią albo pomyłką. Wielu ksenofobię i zaangażowanie polityczne
rzeczy złych prawo nie może karać, księży. Który z nich jest najpoważniejszy?
wielu rzeczy dobrych nie może naka- Wszystkie one są ze sobą powiązane.
zywać. Zakazy i nakazy mają zresztą Najwięcej ludzkiej krzywdy kryje się
niejednakową rolę w prawie. Trzeba jednak za antysemityzmem, ksenofouważać, żeby nie narzucać ludziom za- bią i nietolerancją, które funkcjonują
jako aberracje również w myśleniu
religijnym. Należałoby już skończyć
z polskim quasi-mesjanizmem. Zdajmy sobie wreszcie sprawę z tego, że
jesteśmy takim samym Kościołem jak
wszystkie inne. Wyjdzie nam to na
zdrowie. Ambicje mesjańskie kiepsko
harmonizują się z powszechnością
Kościoła.
chowań, które byłyby sprzeczne z ich
sumieniem. Można natomiast pozwo- Jakich reform potrzebuje polski Kościół?
lić im na coś więcej. Gdyby uchwalono Nie mam odpowiedzi na to pytanie.
prawo, które nakazywałoby ludziom Mogę tylko opowiedzieć o swoich
stosować antykoncepcję albo podda- marzeniach.
Pierwsze: żeby było więcej sł uwać się zapłodnieniu metodą in vitro,
to byłoby ono z gruntu niemoralne. chania, jak oddychają wierni, więcej
Prawne przyzwolenie na antykon- prób uświadomienia sobie procesów,
cepcję i in vitro nie oznacza natomiast które się między nimi dzieją. Żeby
nakazu. Człowiek, dla którego jest to Kościół lepiej rozumiał ludzi i więcej
sprzeczne z nakazem sumienia, spo- o nich wiedział. Żeby prowadzono
więcej rozmów w różnych kontekkojnie może tego nie robić.
stach. Więcej dialogu. Jeśli uda się
Jeśli jednak dla katolika aborcja jest rów- nadać mu jakąś formę, to będzie to
noznaczna z zabiciem człowieka, to chyba rzecz podstawowa, która wpłynie na
powinien on starać się jej przeciwdziałać? wszystkie inne.
Drugie: żeby poddać nauczanie reKażdy ma święte prawo przeciwdziałać złu, które widzi, i ja sama chętnie ligii nowym przemyśleniom i zerwać
mu w tym pomogę! Pytanie tylko: jaki- z sytuacją, w której nieaktualne pomi metodami przeciwdziałać? Tu kryje glądy naukowe kształtują duszpasię problem. Ustanawiając drakońskie sterzy uczących młodzież. Problem
prawo, które nie będzie przestrzegane, ewolucji na szczęście wydaje się być
tak jak nie jest przestrzegane w Polsce już tylko kwestią ignorancji, ale przeprawo nawet mniej drakońskie? Czy cież nie jest to problem jedyny. Nauki
Ale mam je właśnie takie. Przyjmę
krytykę, mam obowiązek jej wysłuchać. Spróbuję przyjrzeć się kwestii
spornej jeszcze raz, poznać więcej.
Póki jednak mi się to sumienie nie
przekręci, to obowiązuje mnie takie,
jakie jest – nieidealne, ale też nie takie,
jakie by mi ktoś chciał narzucić.
Chrześcijaństwem
można raczej
częstować niż je
komuś wmuszać
51
humanistyczne coraz częściej wykładane są młodzieży w sposób nowoczesny. Znajdują się w nich pojęcia
potrzebne do myślenia religijnego, jak
choćby pojęcie gatunków literackich,
które występują również w Piśmie
Świętym. My wciąż to ignorujemy.
Nawet najbardziej kardynalne zasady
interpretacji tekstów nie są przez nas
brane pod uwagę. We wszystko mamy
w ten sposób: przyszedł Sobór, zrobił,
co miał zrobić, i teraz niczego więcej już nie potrzeba. To żałosne. Np.
w mojej parafii wprowadzono dyrektywę o udzielaniu Komunii Świętej
na rękę. Uważam to za bardzo ważne
dla przybliżenia sakramentu, pokonania tabuistycznych podejść. Ale mało
gdzie praktykuje się ten zwyczaj.
Ambicje mesjańskie kiepsko harmonizują
się z powszechnością Kościoła
52
wierzyć literalnie – że było dokładnie
tak, jak jest napisane; że to wszystko
historia. To kłóci się ze świadomością
ukształtowaną przez naukę, a skoro
się kłóci, to jest przez nią ignorowane.
Przez fundamentalistyczne upieranie
się przy dosłowności tracimy kontakt
z ludźmi, którym potrzebne są prawdy
zbawcze.
Trzecie: żeby doszło do wielkiej narady Kościoła powszechnego, a równolegle, w formie przygotowania do
soboru, żeby uaktywniła się instytucja
narodowego synodu. Do przeprowadzenia niektórych reform potrzebny
jest następny sobór. Inne, które zostały nakazane, moglibyśmy zacząć już
wdrażać, lecz wciąż tego nie robimy.
Na koniec pytanie o ewangelizację.
Twierdzisz, że powinna się ona odbywać
poprzez dawanie świadectwa i wierność
swoim przekonaniom.
Świadectwo nie jest tylko sprawą prywatną. Nie oznacza ono, że chodzimy
i głosimy: „Mój słodki Jezus mi coś powiedział”. Formami świadectwa są też
instytucje miłosierdzia, rozjemstwa
między walczącymi.
Czy to wystarczy? Czy nie powinno nam
zależeć na tym, żeby przekonać innych do
swoich racji?
Powinno nam zależeć, żeby inni spróbowali tego, co my mamy. Chrześcijaństwem można jednak raczej częstować niż je komuś wmuszać. Warto być
chrześcijaninem, ale bezinteresownie.
Masz na myśli większe zaangażowanie Jeżeli nie masz co jeść, to ja się z tobą
podzielę, jeżeli chcesz. „Jeżeli chcesz”
osób świeckich w życie Kościoła?
Byliśmy już na tej drodze, ale się z niej jest bardzo ważne. ■
cofnęliśmy. W samym jednak dopuszczeniu świeckich do różnych czynności duszpasterskich nie widzę rozwiązania problemu. To równie dobrze
mogą być przecież przeciwnicy Soboru
i fundamentaliści, tyle że świeccy. Jeśli
oddamy im rząd dusz tylko dlatego, że
są świeckimi, to nie będę zachwycona.
Potrzebuję struktury, która pozwoliłaHalina Bortnowska (1931)
by mi wejść z nimi w dialog.
jest publicystką i działaczką społeczną.
Jakich jeszcze reform wciąż w polskim Kościele nie wdrożyliśmy?
Wszystkie ruchy – ekumeniczny, biblijny, liturgiczny – które poprzedzały
Sobór, są kontynuowane, ale ze zbyt
małym zaangażowaniem. Myśli się
Wieloletnia redaktorka miesięcznika „Znak”,
współorganizatorka polskiego ruchu
hospicyjnego, współzałożycielka Helsińskiej
Fundacji Praw Człowieka, inicjatorka grupy
„Horyzont – przeciw karze śmierci”. Autorka
książek Już – jeszcze nie i Wszystko będzie
inaczej. Ostatnio wydała Co to, to nie.
Myślennik Haliny Bortnowskiej.
dają świadectwo dwudziestu wiekom
duchowej kontemplacji. Przez stulecia
zamieszkiwali je przeróżni przyjaciele Boga – eremici, mistycy i ojcowie
pustyni. Naturalna asceza pozwalała
im głębiej wniknąć w siebie, bardziej
świadomie szukać drogi do tego,
co Najważniejsze. Otaczający mnie
pustynny pejzaż przestawał istnieć
w swojej pierwotnej dziewiczości –
stawał się zwierciadłem ich duszy,
miejscem celebrowania zmysłów, przestrzenią liturgiczną.
Pod namiotem
Abrahama
tekst i zdjęcia
Paweł Cywiński
M
2. W okresie sporów chalcedońskich
osiedlili się tu syriaccy monofizyci,
wygnani na pogranicza ówczesnego chrześcijańskiego świata z jego
ścisłego epicentrum – Ziemi Świętej.
Stworzyli oni pustynną ekumenę –
Deir Mar Musa el-Habachi, Monastyr
Mojżesza Abisyńskiego. Za sąsiadów
mieli semickich pasterzy oraz żołnierzy rzymskich, strzegących przebiegającego nieopodal imperialnego szlaku
Strata Diocletiana. Po pewnym czasie
na pobliskie wzgórza dotarło przesłanie proroka Mahometa, trwale zmieniając religijną demografię sąsiedztwa.
Słowo „pogranicze” nabrało nowego
sensu.
Ponieważ nie da się przez lata dzielić miejsca zamieszkania ze społecznością, którą uważa się za oddaną szatanowi, rozwinęła się tu sztuka dialogu.
Dzięki temu, przez następne setki lat
klasztor był teatrem stosunków pomiędzy wschodnim chrześcijaństwem i islamem. Aż do dziewiętnastego wieku,
kiedy to dialog zamarł, a miejsce zaczęło powoli popadać w ruinę. Zostało
zapomniane.
ar Musa jest obszarem spotkania.
Miejscem, w którym coraz bardziej
dewaluujące się przymiotniki – „ekumeniczny”,
„międzyreligijny”, „wielokulturowy” – odnajdują
swoje najgłębsze znaczenie. W którym liczne
konferencje poświęcone dialogowi połączone
są z codzienną, sąsiedzką współpracą
i współdziałaniem. Mar Musa jest Kościołem
3. Po dwustu latach, w połowie lat
osiemdziesiątych, do ruin Mar Musa
radykalnie otwartym.
1.
Samochód zatrzymał się jakieś
osiemdziesiąt kilometrów na północ
od Damaszku. Po horyzont widać wyłącznie kamienistą pustynię i strome,
nieprzyjazne skały. Rozpoczynam
mozolną wspinaczkę po zboczu jednej z nich. Jest połowa lutego – na pustyni zima sprawia wrażenie bardziej
surowej niż w krajach zasypanych
śniegiem. Od tyłu pcha mnie silny
wiatr. Promienie słońca, choć wcale nie
są ciepłe, zmuszają do mrużenia oczu.
Trudno wyobrazić sobie miejsce gorzej przystosowane do życia. A jednak.
Otaczające skały poprzeszywane wydrążonymi jaskiniami i pustelniami
dotarł lewicujący Włoch, wykształcony orientalista, mistycyzujący jezuita – ojciec Paolo Dall’Oglio. Namówił
do wspólnej pracy przy odbudowie
monastyru muzułmanów i chrześcijan
z okolicznych wiosek. To oni wspólnie
tchnęli w Mar Musa nowe życie. Stało
się to fundamentem jedynej w swoim
rodzaju chrześcijańskiej wspólnoty
53
„wielokulturowy”, „braterski” – odnajdują swoje najgłębsze znaczenie.
W któr ym czy n podąża za zamysłem, w którym liczne konferencje
poświęcone dialogowi połączone są
z codzienną, sąsiedzką współpracą
i współdziałaniem. Mar Musa jest Kościołem radykalnie otwartym.
54
5. Salam alejkum – pokój z wami. Tym
donośnym, arabskim powitaniem rozpoczyna się Eucharystia. Melodyjny
język arabski jeszcze wielokrotnie powróci w trakcie czytań oraz sakramentów. Od czasu do czasu zabrzmi też
język syriacki – głównie w śpiewach,
psalmach i hymnach porannych. Homilia jest z kolei poliglotyczną rozmową. Każdy spośród uczestniczących
zaproszony jest do dyskusji, wraz
z własnymi przemyśleniami, bagażem
kulturowym i religijnym. W pewnym momencie nastaje cisza. Ojciec
Dall’Oglio zwraca się do siedzącej
nieopodal Chinki, która przyjechała poprzedniego wieczora, z prośbą
o wypowiedzenie modlitwy w swoim
języku. Wszyscy przysłuchujemy się
dźwiękom chińskiej modlitwy; nikt jej
nie rozumie, wszyscy ją wyczuwają.
Na bazie oryginalnego rytu antiocheńskiego wykształcił się tu obrządek, który śmiało można określić mianem „rytu Mar Musa”. Jest to jeden
z tych rytów, które kładą nacisk na
wspólnotowe przeżywanie Eucharystii. Nigdy w życiu nie uczestniczyłem
we Mszy Świętej w sposób tak pełny,
równy, aktywny. W Mar Musa przestała ona mieć cechy rytualnego teatru
przesyconego pradawną symboliką,
a stała się żywym spotkaniem człowieka z człowiekiem i człowieka z Bogiem-Allahem. Imię „Allah” wymawia
się tu w taki sam sposób, w jaki wymawiają je muzułmanie. Wynika to z pragnienia budowy braterstwa słowa, gestu oraz ducha. To manifest pewnego
programu, a zarazem postawy.
Święte leży na koranicznym stojaku.
Tysiącletnie mury pokryte zostały
napisami po grecku (w koine – języku biblijnej rzeczywistości), syriacku
(czyli dialekcie semickim najbliższym
językowi aramejskiemu, którego używał sam Chrystus) i arabsku (świętym
języku wszystkich muzułmanów). Na
łuku oddzielającym nawy od ołtarza,
pod którym przysiadłem, wymalowano postacie świętych kobiet. Spośród
fresków wyłania się wiekowa inwokacja z Koranu.
4. Zdejmuję sandały i boso wchodzę Mar Musa jest obszarem spotka- 6. Istnieje pewna prawidłowość dotydo kaplicy. Zamiast ław, na podłodze nia. Miejscem, w którym coraz bar- cząca wspólnot, które biorą rzeczywirozpostarte są beduińskie dywany. dziej dewaluujące się przymiotniki stą odpowiedzialność za swoją wiarę.
Światło pochodzi od świec, Pismo – „ekumeniczny”, „międzyreligijny”, Im mniej dogmatyczna, liturgiczna
monastycznej. Jej celem jest spotkanie
z tym, kogo filozofia i psychoanaliza
nazywają „innym”, a Pismo Święte –
„bliźnim”. Powołano w ten sposób
przestrzeń miłości chrześcijan do ich
braci, muzułmanów.
Dziś klasztor w Mar Musa przypomina malutką fortecę, skrawek cywilizacji, samowystarczalne miasteczko,
opierające się pustynnym zagrożeniom. Było mi dane pomieszkać w nim
przez pewien czas.
i zrytualizowana jest modlitwa, tym
bardziej rygorystyczne są zasady zachowania się poza miejscem kultu.
Bo to, w co się wierzy, można wtedy
zakomunikować jedynie swoim życiem. W Mar Musa nikt nie ukrywa
chrześcijańskiego charakteru wspólnoty, ale nikt też się nie obnosi z nim
w sposób, który sprowokowałby powstanie barier pomiędzy ludźmi.
Bywa, że na Mszach Świętych chrześcijanie stanowią mniejszość, modląc
się razem z muzułmanami, ateistami,
shintoistami czy buddystami. A na
końcu, razem z tymi, którzy wierzą, że
przyjmują ciało Chrystusa, dzielą się
lokalnym winem i arabskim chlebem.
Tym samym, którym chwilę wcześniej
dzielili się podczas kolacji. Jedna Msza
w Mar Musa pozwala uświadomić sobie, głębiej niż lata czytania i słuchania teoretyków dialogu międzyreligijnego, jak wielopostaciowy potrafi być
monoteizm.
7. Liczba osób mieszkających w Mar
Musa wciąż się zmienia. Na stałe
żyje tu około dziesięciu braci i sióstr
różnych wyznań – syriaccy ortodoksi, łacinnicy oraz maronici. Spotkać
można też świeckich członków wspólnoty. Niektórzy z nich przyjechali tu
na krótko i całkowicie wsiąkli, postanowili zostać na lata. Inni od początku świadomie wybrali tę drogę.
Większość ludzi odwiedza Mar Musa
tylko na kilka dni, choć dni te potrafią
czasem zmienić się w tygodnie. Bywa,
że ktoś wpadnie na jedną noc lub wyłącznie na niedzielną Mszę Świętą.
Wielu pielgrzymów po pewnym czasie powraca. Ta pustynna ekumena
jest mieszaniną płynności i stabilności,
swoistą wspólnotą chwili. Jej rdzeniem
jest Abrahamowa gościnność, nieznająca rozróżnienia pomiędzy chrześcijanami, muzułmanami i ateistami.
Każdy, kto się pojawi, zostanie przyjęty, nakarmiony, otrzyma schronienie.
Mar Musa jest miejscem otwartym,
pozbawionym ducha getta, pozbawionym subtelnej dyskryminacji między
„nami” a „nimi”, pozbawionym wreszcie atmosfery, w której nasze opinie
stają się jedyną miarą, dyskwalifikującą inne opinie.
8. W przydzielonym pokoju śpi nas
trzech. Julian z Londynu od pół roku
podróżuje rowerem w kierunku Katmandu. Zamiast notatek z podróży,
szkicuje on w dzienniku rysy architektoniczne odwiedzanych pomieszczeń,
ma ich już kilkaset. Mieszka z nami
też dziewiętnastoletni Axel, student
psychologii architektury z Norwegii.
W Mar Musa
Ewangelia ma wymiar
etyczny, zakorzeniony
w mistycyzmie
i wiodący do
moralnego
zaangażowania
przest a łem c z uć się obco. S łowo
„wspólnota” urzeczywistniło się, stało się czymś więcej niż deklaratywną
nazwą czy napisem na kubkach przeznaczonych do picia porannej herbaty.
Każdego dnia tylu ludzi przychodziło i odchodziło, że nagle to ja zacząłem
witać przybyszów, oprowadzać ich
po klasztorze, wprowadzać w zasady
tutejszego rytmu. Życie w Mar Musa
z założenia jest proste, każdy może
mieć w nim udział. Bez podziałów
i niepokojów. Większe zainteresowanie niż drabina społeczna budzi tu
drabina Jakubowa.
9. Ojciec Paolo Dall’Oglio: Prawdziwe
ubóstwo oznacza naprawianie ubrań igłą,
uważanie za rzecz normalną pastowanie
butów, pranie, wykonywanie codziennych czynności. Społeczeństwo w sposób
podświadomy uczy nas pozostawiać obowiązki materialne innym. Podszeptuje, że
jesteśmy stworzeni do wyższych celów.
A ja uważam wręcz odwrotnie. Wartość
życia mieści się w jego małości. To, co nie
Całe wieczory mijają im na nierozwią- ma wartości będąc małym, nie będzie miazywalnych sporach o najlepsze możli- ło wartości, gdy się powiększy. Niektórzy
wości konstrukcji poddaszy i sposoby ludzie nie tykają się niczego konkretnego
podkreślenia naturalnego oświetlenia i doświadczają, raz na tydzień, kompulpomieszczeń. Potrafią tak dyskutować sywnej potrzeby uprawiania sportu, by
do trzeciej nad ranem, traktując mnie zająć ciało.
jako ostateczną instancję w rozstrzyganiu swoich sporów. Spać się nie da. 10. Zajęcie znajdzie się zawsze: trzeba
Jednakże jest w tym coś ludzkiego. sprzątnąć klasztor, wyprać pościel lub
Dzięki temu już pierwszego wieczoru przygotować wspólny posiłek. Można
55
56
również pomóc przy pracy w eksperymentalnej hodowli owiec, budowie
klasztornej wytwórni serów, wypiekaniu arabskiego chleba, zbieraniu
pustynnych ziół czy katalogowaniu
książek w bibliotece. Codzienny, hipnotyczny rytm pozwala zachować
kontakt z rzeczywistością, odnaleźć
w dłoniach ścieżki własnego rozumu.
Wielu ludzi żyjących w orbicie wirtualnego świata i kultury konsumpcyjnej unika mierzenia się z przeszkodami materialnymi, jak również z samą
materią. Niektórzy uznają nawet życie
pozbawione pracy fizycznej za pewien
przywilej. Jednakże przywileje mają
to do siebie, że zdarza im się odbierać
życiu smak. Klasztorna praca pozwala
odnaleźć sens w rzeczach drobnych,
we wspólnej służbie innym. Dlatego
też przystępując na stałe do wspólnoty monastycznej w Mar Musa, składa
się ślub pracy fizycznej oraz ubóstwa.
Wszyscy zaś, którzy tymczasowo pomieszkują w klasztorze, proszeni są
o poświęcenie kilku godzin dziennie
na pracę na rzecz wspólnoty. Pozwala
im to zejść z nieba na ziemię.
11. Piorąc niezliczoną ilość ubrań i pościeli, prowadzę ciekawą rozmowę
z Axelem. Axel jest bardzo krytycznie
nastawiony do Watykanu, instytucji świętych i oficjalnych cudów. Jako
że sam uwielbiam to, co normalne,
i jestem bardzo podejrzliwy wobec
wszystkiego, co wyjątkowe, a wzniosłości wolę szukać w codzienności –
momentami go rozumiem. Jego krytyka jest jednak tak nieprzejednana, że
postanawiam zadać mu fundamentalne pytanie:
– Dlaczego nie występujesz z Kościoła
katolickiego?
– Urodziłem się katolikiem, zmiana
wyznania byłaby gestem antyekumenicznym – odpowiada mi. Po czym
upewnia się, czy dobrze wiesza mokre
prześcieradła, bo jeszcze nigdy tego
nie robił.
wspólnotowości, czerpiącej zarówno z doświadczeń licznych odłamów
wschodniego chrześcijaństwa, jak
i z inspiracji muzułmańskich, następnie pracy fizycznej na wzór Rodziny z Nazaretu oraz Abrahamowej
gościnności. Wszystko to ma przede
wszystkim służyć dialogowi pomiędzy religiami. Założyciel wspólnoty,
Paolo Dall’Oglio, opowiadając o swoim powołaniu do poszukiwania zbliżenia z muzułmanami, wspomina:
Islam przyjął mnie na swe gościnne łono.
Czułem urok tych dusz, oddzielonych od
Kościoła. Pragnąłem dzielić z nimi misterium chrześcijańskie, kochać je „bez ducha
wojującego” i żyć Ewangelią obok nich.
Dialog oznacza działanie. Wraz
z końcem każdego tygodnia można
spotkać w Mar Musa wielu muzuł12. Życie w Mar Musa skupia się mańskich przyjaciół z okolicznych
wokół trzech filarów: wielowieko- miast i wiosek. Jest to czas formowawej tradycji kontemplacji i duchowej nia rzeczywistości. Poprzez rozmowy,
wspólny posiłek i modlitwę buduje się
sąsiedzką harmonię współistnienia.
Wokół monastyru skupiona jest również nieformalna grupa jezuitów. Od
trzydziestu lat prowadzą oni dialog
z muzułmańskimi intelektualistami,
pogłębiając wspólne studia nad obiema religiami. Wspomaga ich w tym
wspaniała klasztorna biblioteka. Dziesiątki tysięcy pozycji w wielu językach
pozwalają muzułmanom lepiej poznać chrześcijaństwo, chrześcijanom
zaś – islam. Po godzinach codziennej
pracy i medytacji wieczory spędzone
z imbrykiem ziołowej herbaty w klasztornej czytelni należą do niezapominanych przyjemności intelektualnych.
13. W ostatnim roku nad Syrią zebrały się ciemne chmury. Huk wystrzałów przeszywa ulice syryjskich miast,
a towarzyszy mu jęk rannych, zatrzymanych, opuszczonych i głodnych.
ludziom, co powinni myśleć. Tu, na
pustyni, żyje wspólnota zapewniająca ludziom przestrzeń i spokój, dzięki
którym myśleć mogą samodzielnie.
Prędzej niż odpowiedzi na egzystencjalne pytania, znaleźć tu można same
pytania. Jednakże to nie miejsce jest
najważniejsze, chodzi o coś znacznie
większego.
W sytuacjach granicznych wyraźniej
uwidaczniają się pęknięcia w społecznej bryle, które często pokrywają się
z liniami religijnych podziałów. Jest to
również chwila próby dla Mar Musa.
Podczas ramadanu, muzułmańskiego miesiąca postu, niektórzy spośród
członków wspólnoty w intencji pokoju nie pili i nie jedli od wschodu do
zachodu słońca. Pod koniec zeszłego
roku w klasztorze odbył się tydzień
duchowego dżihadu, postu, modlitwy
i sakiny (otrzymanej od Boga łaski
spokoju w głębi duszy). Mieszkańcy
klasztoru codziennie czytali Ewangelię, recytowali Koran i medytowali
nad wyborem tekstów dotyczących
przebaczenia, wyzbycia się przemocy w czasie politycznych przemian,
braterskiego dialog u opartego na
wzajemnym posłuchu i bezwarunkowe j a kcept ac ji róż n ic. D uc ho wo wsparło ich na odległość wielu
intelektualistów, ludzi wiary i organizacji z całego świata. Bo prawdziwe
pojednanie pomiędzy dziećmi Matki-Syrii, członkami wspólnoty, Arabami i cudzoziemcami, mężczyznami
i kobietami, oficerami i humanistami, osiągnąć można tylko na drodze
rezygnacji z prawa do posiadania jedynej racji oraz wyłączności na cnotę
patriotyzmu.
14. W Mar Musa Ewangelia ma wy-
15. Ojciec Paolo Dall’Oglio: Kpię sobie
z Mar Musa. Służyć harmonii islamsko-chrześcijańskiej, ukazywać miłość Jezusa muzułmanom, to zdanie znaczy dla
mnie dziesięć razy więcej niż Mar Musa!
W tym punkcie mam podejście jezuickie:
Mar Musa to po prostu narzędzie apostolskie. Nasza misja jest altruistyczna, wolna,
uniwersalna. Dlatego może być skuteczna.
Jesteśmy kontemplatykami, odkąd możemy powiedzieć, w każdej chwili: „Bóg
wystarczy”. Dzieło, jego skuteczność, jego
owoce, będą osądzane później i gdzie indziej. Tymczasem jednak postawa kontemplacyjna nie jest prekulturowa czy postkulturowa. Miejsca, mury, słowa, uczucia,
język tworzą ramy naszej kontemplacji.
One pozwalają nam kontemplować odbicie
miłości Boga w swojej własnej kulturze.
W swoim własnym języku.
W Mar Musa język mojej kontemplacji
jest islamsko-chrześcijański. Jak mógłbym
bardziej wyrazić głębię siebie? Mój język
nie jest a priori chrześcijański czy muzułmański, jest już islamsko-chrześcijański. ■
Cytaty pochodzą z wywiadu-rzeki
Guyonne de Montjou z ojcem Paolo
Dall’Oglio: Mar Moussa. Un monastère,
un homme, un désert, tłum. Joanna
Murkocińska.
miar etyczny, zakorzeniony w mistycyzmie i wiodący do moralnego zaangażowania. Nikogo tu nie interesuje
uprawianie archeologii monastycznej. Celem jest wyrażenie siebie wobec epoki, w której przyszło nam żyć,
i przyjęcie za to pełnej odpowiedzialności, także kulturowej, środowiskowej i społecznej.
Paweł Cywiński (1987)
Zwykło się uważać, że religia za- jest redaktorem działu „Poza Europą”,
wiera w sobie komponent mówienia orientalistą, kulturoznawcą, podróżnikiem.
57
Tłuste fonty
58
w warszawskim
outdoorze
Klara Czerniewska
Pisząc o warszawskiej ulicy, popadam
w skrajne stany emocjonalne. Fascynacja miesza się z odrazą, przywiązanie
z frustracją, zachwyt – z agresją. Za
rogiem zawsze czeka niespodzianka, niekoniecznie przyjemna. Rzeczy
wartościowe estetycznie oddziałują więc ze zdwojoną siłą, nawet jeśli w szerszej perspektywie są tylko
echem globalnej mody.
Skąd ten chaos?
Warszawa to jedno z bardziej absurdalnych miejsc na ziemi. W niewielu
miastach zdarzy się, że w środku zimy, przy szesnastu stopniach mrozu,
zobaczę roznegliżowanego Bardzo
Znanego Sportsmena, który reklamuje sygnowane slipki z fotografii rozmiarów sporego wieżowca. Nigdzie
indziej nie znajdę wieży skoków do
nieistniejącego basenu (zasypano go
gruzami modernistycznego pawilonu z 1928 roku, który zawadzał przy
budowie parkingu przy jednym z nowych stadionów piłkarskich). Prawdopodobnie na całym globie nie istnieje
też godna konkurencja dla spółki,
która „promując młodą sztukę”, rozwiesza reklamowe plandeki na szkielecie nieukończonego apartamentowca w jednej z południowych dzielnic
Warszawy, bynajmniej nie mając przy
tym na myśli interwencji w duchu
emballages Christo i Jeanne-Claude.
Nieucywilizowane od ponad
dwóch dekad, barbarzyńskie praktyki marketingowe to efekt uboczny
transformacji i przyzwolenia na dziki
kapitalizm. Peerelowski projekt edukacji estetycznej był modernistyczną
mrzonką, działającą wyłącznie w zamkniętej, kontrolowanej przez państwo gospodarce. W Polsce Ludowej
każde państwowe przedsiębiorstwo
zatrudniało artystów i specjalistów
od projektowania identyfikacji wizualnej, odpowiedniego ubioru czy
tzw. „humanizacji miejsc pracy”, czyli np. opracowania kolorystyki maszyn i pomieszczeń. Kiedy obywatele odzyskali wolność, w tym wolność
prowadzenia własnej działalności
gospodarczej, w sferze wizualnej
nastąpiła gwałtowna zmiana. Domorośli przedsiębiorcy z różnych wzglę-
dów nie zatrudniali projektantów
– wszystko robiło się po amatorsku.
Elementy tej prowizorki przetrwały
do dziś, pogłębiając wrażenie nie-miejsca (czy raczej: bycia nie na miejscu), zwłaszcza w rejonach granicznych – na podmiejskich wylotówkach
oraz przy dworcach autobusowych,
kolejowych i lotniczych.
Na trzecioligowy obraz Warszawy
składają się m.in. wielgachne płachty
reklamowe, wszechobecne billboardy,
wyrastające nawet z zieleni ogródków
działkowych, i drobne ogłoszenia adresowane do stojących w korku kierowców. Swoją drogą, przaśna funkcjonalność tych ostatnich z pewnością
stanie się wkrótce nowym źródłem
inspiracji dla dizajnerów.
Walkę o uwagę przypadkowego widza, użytkownika miasta, toczą litera
ze słowem, forma z komunikatem.
Na równi ze spapraną urbanistyką,
miejska grafika – oficjalna, komercyjna, społecznie zaangażowana– przyczynia się do wrażenia wizualnego
zgiełku. Niemniej jednak buduje ona
tożsamość stolicy. Warszawa jest jednocześnie „nasza” i „obca”, a w ogólnym bezładzie wygłodniałe oko szuka
przykładów dobrego dizajnu.
Legenda „polskiej szkoły”
Zainfekowany sentymentem do estetyki soc-moderny współczesny flâneur,
człowiek kulturalny i obyty, w pierwszym odruchu zacznie zachwalać kondycję naszej grafiki plakatowej. Będzie
szukał analogii z fenomenem tzw. polskiej szkoły plakatu. Czy współcześnie możemy jednak zdiagnozować
istnienie jakiejkolwiek szkoły?
Żeby odpowiedzieć na to pytanie,
musimy najpierw określić, jak definiowano polski plakat w czasach jego największej świetności. Czyli właściwie
kiedy? Wyłącznie w czasach odwilży?
Wtedy to objawiła się cała plejada wybitnych twórców z Janem Lenicą, Henrykiem Tomaszewskim i Wojciechem
Zamecznikiem na czele. Wówczas też
zyskaliśmy w tej materii ogólnoświatowy rozgłos: ustanowiliśmy pierwsze
na świecie muzeum plakatu w warszawskim Wilanowie (1966) i międzynarodowe biennale, w trakcie którego
do dziś możemy się konfrontować
z osiągnięciami Holendrów, Szwajcarów, Japończyków i Irańczyków.
Plakat w Polsce był przecież świetny także w międzywojniu – zajmowały się nim takie tuzy jak Tadeusz
Gronowski, Edmund Bartłomiejczyk
czy duet Lucjan Piątkowski i Czesław
Wielhorski. Podobnie w okresie pękania systemu, gdy powstawały ikoniczne dziś projekty – warto przywołać choćby słynne „W samo południe
4 czerwca 1989” Tomasza Sarneckiego.
Polska szkoła plakatu stanowi bardzo
silny mit, do którego odwołują się kolejne pokolenia praktyków i teoretyków, zarówno w sposób pozytywny,
czerpiąc inspirację z dawnych form,
jak i negatywny – odżegnując się od
ich niepraktyczności i artystyczności.
Jak bowiem twierdzi grafik Andrzej
Pietsch, plakat był dla nas zawsze bardziej sztuką niż dizajnem. Malarskość,
skróty myślowe, gry językowe, swoboda interpretacji tematu – to wszystko
wyróżniało polskie plakaty w czasach,
w których nie miały za bardzo czego
reklamować, gdy tempo konsumpcji
było naprawdę bardzo powolne.
Plakat był bezużyteczny jako narzędzie promocji, ale wbrew pozorom, nigdy nie sprzyjała mu komercja. Kwitł,
gdy rynek był zamknięty – produkt
czy usługa były przezeń tylko dodatkowo wyróżnione. – Towar często
znikał z półek, zanim spożytkowano
pieniądze na jego reklamę! – wspomina Eugeniusz Galimski, obecny szef
Pracowni Sztuk Plastycznych. PSP to
byłe państwowe przedsiębiorstwo,
Polska szkoła plakatu to silny mit, do
którego odwołują się kolejne pokolenia
praktyków i teoretyków
które pośredniczyło między artystami
a klientami typu LOT czy centralami
handlu zagranicznego, kiedy te potrzebowały brandingu w najszerszym
tego słowa znaczeniu.
wanie konkursu na plakat do zachodniego filmu. Nie ma na to czasu ani
pieniędzy. Mimo to, również dzisiaj
kultura i rozrywka z jednej, a propaganda i kampanie społeczne z drugiej
strony posługują się plakatem jako
najlepszą formą komunikacji. Dzięki
Odrodzenie gatunku
Dziś nikomu nie przyszłoby do głowy inicjatywom o charakterze corporate sopopularne w czasach PRL organizo- cial responsibility (społeczna odpowie-
59
jan bajtlik
realizują dla AMS projekty w ramach
zaliczenia, angażują w swoją pracę
więcej energii, wiedząc, że robią coś
pożytecznego i ściśle związanego
z rzeczywistością.
Kto dziś rządzi
w warszawskim plakacie?
Witryny nowiuteńkich przystanków
i słupy ogłoszeniowe w Alejach Ujazdowskich wydają się zdominowane
przez jednego twórcę – Jana Bajtlika.
Jego kolejne zwycięskie prace nawet
ze sobą sąsiadują, jak ma to miejsce
w przypadku fluorescencyjnej Marii
Skłodowskiej głoszącej, że „Mężczyźni
fot.: tomek kaczor
dzialność biznesu), np. Galerii Plakatu
firmy reklamowej AMS, plakat jako
zjawisko kulturowe wciąż żyje. Kurator tej galerii Janusz Górski stawia
sobie za cel: walkę z wszechobecnym
kiczem, uwrażliwianie i inspirowanie
szerokiej publiczności na wartości estetyczne oraz kreowanie świadomej,
krytycznej postawy konsumentów.
W organizowanych przez siebie konkursach AMS zawsze porusza istotne
społecznie tematy, takie jak równouprawnienie kobiet czy dostęp do kultury. Jednocześnie stwarza możliwość
wkroczenia adept(k)om sztuk pięknych na rynek pracy. Studenci, którzy
60
fot.: tomasz kaczor
też mogą tworzyć naukę” i minimalistycznego, zbyt skrótowo potraktowanego projektu propagującego rodziny
zastępcze – „DOM DZIECKA”. Ten
ostatni bywa zresztą przez niektórych
mylnie interpretowany jako: dom bez
dziecka, nie zaś: dom (rodzina) zamiast
domu dziecka.
Wydaje się, że Bajtlik jest beniaminkiem AMS-u, jednakże jego prace konkursowe nie dają pełnego wglądu w jego potencjał. Jako artysta zajmujący się
głównie plakatem wyróżnia się on
zwłaszcza w pracach społecznie zaangażowanych. To w nich widać jego indywidualny styl, bazujący na uproszczonych, czarnych liniach rysunków
i liter, raz anarchistycznie kanciastych
na jednolitym żółtym lub czerwonym tle (serie dla Krytyki Politycznej
i w ramach projektu Miasto Społeczne), kiedy indziej znów prowadzonych
pędzlem. Niektóre są tyleż dowcipnie
wulgarne, co trafne: dwa kopulujące
ze sobą psy – jeden czarny, drugi biały
– są dosadną alegorią idei fuck racism;
uśmiechnięta kostucha, zachwalająca
różowe prezerwatywy, dotyka sedna
problemu AIDS, wskazując na najbardziej oczywiste jego rozwiązanie.
Stosując gry słowne, Bajtlik odwołuje się do przywołanej wyżej „polskiej
szkoły” – jak np. w pracy „Weź się do
kupy”, propagującej zwyczaj sprzątania po własnym psie. Nie waha się
cytować wielkich mistrzów: za Romanem Cieślewiczem wykorzystuje
ikonę zachodniej kultury, Supermana, po to, by grać z jej znaczeniem.
Podczas gdy Cieślewicz dublował postać, obrazując walkę między dwoma
zimnowojennymi mocarstwami, Bajtlik zmienia kolor skóry bohatera na
czekoladowy, tym samym kontestując
rasistowskie stereotypy obecne w popkulturze.
Innymi wyróżniającymi się twórcami, którzy, podobnie jak Bajtlik, zaistnieli dzięki konkursom, są: Magdalena Wosik – autorka dekoracyjnego
plakatu promującego polską prezydencję w UE, w którym zarys granic
kraju tworzy biceps kulturysty w oldskulowym, pasiastym trykocie, a tak-
fot.: tomek kaczor
że Filip Tofil, wykorzystujący niemal
każdą oficjalną okazję do fikuśnych
eksperymentów. Tofil z równą uwagą traktuje ilustracyjną formę i samą
treść. Często posługuje się brzmieniowymi skojarzeniami, jak w pracach
„Miłosz/Miszcz!” czy „Domowa Kura/Maria Curie Skłodowska”. W różnych punktach miasta przykuwa też
uwagę jego pomarańczowo-czarny, niepokojący „Terrorism is Art”.
W buńczuczny, może trochę infantylny sposób Tofil traktuje polskie świętości: rozczłonkowuje postać Chopina
na wzór matrycy do składania modeli („Chopin DIY”), a slogan „Super
Poland” (z konkursu na promocję
ubiegłorocznej prezydencji) ilustruje
wywołującą szeroki uśmiech scenką:
na jaskrawozielonym tle widać tylko
malutką chmurkę i postać supermana
frunącego z polską flagą.
Miejskie literki i soc-inspiracje
Atmosferę w mieście buduje przede
wszystkim to, co lokalne, czyli szyldy
klubokawiarni, barów mlecznych i butików; street art z feerią graffiti, wlepek i szablonów. Charakterystyczne
logotypy Chłodnej 25 czy Warszawy
Powiśle (proj. Łukasz Rayski) stały się
już rozpoznawalnymi markami. Loga ekologicznego Resortu i OSIR-u,
ostoi ostrokołowców, bazują na oldskulowych fontach rodem z supermarketów i ośrodków sportowych
z lat osiemdziesiątych: bezszeryfowych, wytłuszczonych, opartych
na geometrii koła. Na szklanej fasadzie OSIR-u figuruje też odmienny
w charakterze napis, namalowany
przez wykształconego w Łodzi warszawianina, Olka Modzelewskiego.
Mural-logotyp kawiarni Spotkanie
ze szpiegiem wykorzystuje z kolei
graficzny motyw z plakatu klasyka –
Witolda Janowskiego. Również nowa
miejscówka, konkurująca z kultową
Regeneracją w kategorii „najlepsze
frytki w mieście” – Okienko – pozostaje wierna dekoracyjnemu minimalizmowi, nawiązującemu do ikon polskiej soc-moderny. Żółty kwadracik
z okalającym go prostym, czarnym
napisem, naklejony na białe opakowanie w niebieską kratkę, wędruje
w świat, wywołując wspomnienia
o podstawówce, kiedy po zajęciach na
basenie dzieciaki rzucały się na kaloryczne zapiekanki w takiej właśnie
owijce. A ładne opakowania szkoda
wyrzucać…
To, o czym do niedawna się wstydliwie milczało, dziś wywołuje entuzjastyczne reakcje coraz szerszych
kręgów odbiorców. Prawo oswojenia
działa. Jednym z przejawów fascynacji
tym, co do tej pory ignorowano i czego nie doceniano, była wystawa zdjęć
i publikacji Artura Frankowskiego
Typespotting w Fundacji Bęc Zmiana.
Frankowski – projektant, grafik, typograf, połowa duetu Fontarte – pokazał
na niej zdjęcia starych czcionek, często
wybrakowanych napisów z samoprzylepnych liter (rewolucyjny wynalazek,
który przyczynił się do przyspieszenia
i ułatwienia procesu projektowania,
ale przez to i do redukcji roli artysty-liternika), wypalonych neonów, kultowych logotypów. Parę lat wcześniej
Artur i Magdalena Frankowscy zaprojektowali font Golonka, oparty na „tłu-
stym” napisie naklejonym na szybie
baru. Charakterystyczne detale z przeszłości, niezgrabne, domorosłe formy
zyskały drugie życie, gdy stały się
inspiracją i punktem odniesienia dla
współczesnych dizajnerów i artystów.
W nasyconym komunikatami warszawskim outdoorze wyróżniają się
prace zdolnych projektantów. Dzięki
nim nasze ulice powoli ładnieją i normalnieją. Dizajnerzy tworzą na naszych oczach nową tradycję, łączącą
ogólnodostępne, zagraniczne wzorce
z elementami naładowanymi lokalnym znaczeniem. Polecam wybrać
się w czerwcu do Muzeum Plakatu
w Wilanowie na otwarcie 23. edycji
Biennale! ■
Klara Czerniewska (1987)
jest historyczką sztuki, autorką książki
Gaber i Pani Fantazja. Stale współpracuje
z magazynem „Take Me” i portalem
dwutygodnik.com. Pisze o sztuce i dizajnie.
61
Art d’eco
Katarzyna Kucharska, Olga Micińska
ilustracje: olga micińska
62
A
rtyści tzw. sztuk
pięknych tworzą
swoje eko-prace działając
lokalnie. Niewidoczni,
pracują jako specjaliści
od twórczej komunikacji.
Czy mogą mieć realny
wpływ na zmianę
społeczną i klimatyczną?
Sformułowania typu „prawa zwierząt” i „ekologia” wywołują alergiczne reakcje. Chociaż wszystko, co
jest eco, jest też modne, to inicjatywy,
które wiążą się z ekologicznym zaangażowaniem, są jak natrętna mucha.
„Zielone organizacje mają negatywny wizerunek i są kojarzone z narzucającym się aktywizmem” – twierdzi
Jacek Bożek, prezes klubu Gaja, jednego z najstarszych ruchów ekologicznych w Polsce.
Drastyczne fotografie ubitych
zwierząt na T-shirtach, zdewastowa-
ne lasy na filmikach promocyjnych –
oto typ obrazów często serwowanych
widzom. Mają one charakter zwykłego
szantażu emocjonalnego, więc potencjalni adresaci znikają, zanim w ogóle
zacznie się do nich mówić. W tej sytuacji ruchy ekologicznie coraz częściej
sięgają po pomoc artystów. „Sztuka
jest potrzebna aktywistom i ekologom
jako pewien typ wrażliwości, propozycja innego języka, który nie oskarża,
za to może dotknąć” – mówi Bożek.
Nie jest ona na tyle ekspansywna, żeby kogoś wystraszyć, i pomaga ekolo-
gicznym organizacjom zdjąć z siebie
odium ekstremizmu.
Ze sztuką ekologiczną zwykło się
łączyć każdą pracę podejmującą temat
natury lub dosłownie – stosującą naturalne materiały, takie jak rośliny, korę
i ziemię. Nic bardziej mylnego – ani
korzenioplastyka nie jest przykładem
recyclingu, ani Kuropatwy Chełmońskiego przejawem zaangażowania
w ochronę dzikich ptaków. Problem
polega na tym, że praca ekologiczna
i nie-ekologiczna mogą wyglądać tak
samo. Kryterium odnajdujemy jedynie w intencji artysty. Najczęstszą formą jego zaangażowania w ekologię są
społeczne akcje i happeningi, których
wartość polega na budowaniu wspólnoty. Na końcu nie zostaje nam nawet
żaden obiekt do oglądania.
Nurt eko sztuki rośnie w siłę. Nie jest
jednak bardzo medialny i nie doczekał
się jeszcze poważnej retrospektywy.
W Londynie powstała pierwsza galeria promująca zieloną sztukę, otwierają się nowe rezydencje artystyczne,
w ramach których zaproszeni artyści
przygotowują dzieła lub programy
edukacyjne dla mieszkańców okolicy.
Z bliższych nam przykładów: ekosystem Morza Bałtyckiego został doceniony za sprawą projektu fińskiego miasta Turku. W ramach ArtArchipelago
artyści i naukowcy zajęli się badaniem,
ochroną i promocją wysp otaczających
ich miasto. W efekcie powstało złożone
kuratorskie przedsięwzięcie – wystawa, którą trzeba zwiedzać z łodzi.
Spirala
Kiedy Robert Smithson w 1970 roku
usypywał Spiralną Groblę (Spiral Jetty)
nie mógł sądzić, że po latach zostanie
ona uznana przez zielonych aktywistów za jedną z pierwszych ekologicznych wypowiedzi w sztuce. Żeby
ukształtować skalną groblę w kształcie
spirali i zabezpieczyć ją przed spekulacjami marszandów, Smithson wydzierżawił na dwadzieścia lat brzeg i kawałek akwenu Wielkiego Jeziora Słonego
w stanie Utah. Jego praca jest jednak nie
tyle wypowiedzią o związku człowieka
z naturą, ile krytyką instytucji sztuki.
Prace Smithsona i Longa w sposób
oczywisty są niezaangażowane w ekologię. Możliwe, że gdyby powstały
teraz, zostałyby wpisane w katalog
refleksji nad globalnym ociepleniem,
kwaśnymi deszczami czy emisją dwutlenku węgla. Obydwaj artyści po prostu wykorzystują ziemię jako tworzywo lub temat do refleksji. Żaden nie
wnosi o zmianę społeczną, żaden nie
wzywa do aktywizmu. Prace Smithsona i Longa wzbudzają sympatię zielonych jako pierwsze, które w sposób
spektakularny podjęły refleksję nad
Budując swoją rzeźbę na odludziu, ziemią – twórczym żywiołem, nad
Smithson chciał uciec od ukształtowa- którym nie sposób zapanować, ale
nych reguł rynku, na którym dzieło, którego potencjał można wykorzystać
kiedy zostaje ukończone, wędruje z rąk w pracy artystycznej.
do rąk kolekcjonerów i bezpowrotnie
traci swój związek z rzeczywistością. Atol
Usypanych kamieni nie da się kupić. U wybrzeży Meksyku, na wyspie
Co więcej, nigdy nie zastygną one Clipperton, której powierzchnia
w skończonej formie: kształt spirali wynosi sześć kilometrów kwadratozależy od naturalnych procesów, nad wych, spotka się wkrótce dwudziektórymi artysta nie ma kontroli. Za- stu dwóch artystów i naukowców.
warte w wodzie minerały nierówno- Ich ruch na wyspie – rysunek, który
miernie zabarwiają kamienie, a spirala stworzą – będzie można śledzić na żyjest widoczna tylko wtedy, kiedy po- wo w internecie. Clipperton to atol –
Ani korzenioplastyka nie jest przykładem
recyclingu, ani Kuropatwy Chełmońskiego
przejawem zaangażowania w ochronę dzikich
ptaków
ziom wody jest niższy niż cztery stopy.
Godziny zwiedzania, czyli spacerowania po grobli, wyznaczają więc pory
roku, a nie godziny otwarcia muzeum.
Richard Long, brytyjski artysta,
który uznał praktyki Smithsona za
zbyt inwazyjne, w ramach uprawianego przez siebie land artu po prostu
chodził, a trasy swoich spacerów zaznaczał na mapie. Te rysunki, rozchodzące się w linie, okręgi i zygzaki, jak
również jego obecność w przestrzeni
i czasie, były jego wypowiedzą w sztuce. Jest to dla nas intuicyjnie zrozumiałe, odkąd prawie każdy z nas chodzi
z telefonem-GPS-em w kieszeni. Łatwo
możemy sobie wyobrazić abstrakcyjne
kompozycje na naszych ekranach.
zamknięta laguna mająca kształt pierścienia. Jej obwód wynosi jedenaście
kilometrów, a w środku znajduje się
dziewięćdziesięciometrowa, oceaniczna głębina.
Celem wyprawy The Clipperton
Project (TCP) jest zbadanie ekosystemu wyspy i twórcza interakcja uczestników. Z początku brzmi to jak koszmarny sen o zesłaniu więźniów na
wyspę pozbawioną roślinności i dostępu do słodkiej wody, na której towarzysze nie będą mogli ukryć się przed
swoim własnym wzrokiem. Ekologiczna wyprawa może się przecież zamienić w wariację na temat eksperymentu Phillipa Zimbardo. Odkrytą naturą
będzie wtedy tylko ta ludzka.
63
64
Smithson usypał groblę, na której mógłby kontemplować naturę.
Dosłownie wydzierżawił ziemię
i ukształtował ją według swojej inwencji. TCP znalazło istniejącą już
„groblę”, żeby poddać się jej rygorowi,
z właściwym nam współcześnie technologicznym uzbrojeniem. Tym, co
łączy Smithsona i TCP, jest marzenie
o dziewiczym miejscu i jego nienaruszonej przyrodzie. Czy propozycja
współdziałania artysty i naukowca
na rzecz zmiany społecznej nie jest
kolejną utopią? Wyspa-atol świetnie
nadawałyby się na scenerię opowieści
o środowiskach i społeczeństwach idealnych. Między artystą i naukowcem
istnieje przecież podstawowa różnica
w używanym przez nich języku. Dzieli ich też przepaść w kwestii zaufania społecznego: o ile naukowiec jest
zobowiązany przekazywać odkrytą
przez siebie prawdę, o tyle na artystę
wykonującego badania i podającego
ich wyniki w swojej pracy pada cień
oskarżenia o twórczą fantazję.
Artyści i naukowcy, którzy chcą dać
się uwięzić wyspie, stanowią dosłowny znak zbliżenia sztuki współczesnej i nauki. Według TCP rolą artysty
w tym duecie miałaby być twórcza komunikacja problemów postawionych
przez naukowców. Bez niej naukowe
dane, dotyczące zmiany klimatycznej i zanieczyszczenia środowiska,
są bezużyteczne. A „sztuka musi być
społeczna, żeby w ogóle być sztuką” –
mówi Jon Bonfiglio, szef TCP.
Rospuda
Raczej nie ma szans na to, żeby zbadany na Clipperton ekosystem wpłynął
na nasze merytoryczne dyskusje o gazie łupkowym lub ochronie Jeziorka
Czerniakowskiego w Warszawie. Wywołuje nas jednak do odpowiedzi na
pytanie: w jaki sposób polski artysta
może komunikować kwestie związane z ekologią?
Weźmy najgłośniejszy sukces ekologów z ostatnich lat – Rospudę. Wśród
najważniejszych sygnatariuszy apelu
artystów w obronie słynnej doliny
koło Augustowa nie było plastyków:
malarzy, rzeźbiarzy, performerów.
Polską opinię publiczną kształtuje
autorytet pisarzy, aktorów, dziennikarzy, a nawet sportowców. Uznaje się
ich za ludzi przenikliwie obserwujących rzeczywistość, wyraźnie stawiających diagnozę naszym czasom lub
– w przypadku sportowców – ludzi po
prostu bliskich społeczeństwu. Plastykom przypisuje się z kolei mniejszy
kaliber rozsądku, więc ich nazwiska
nie firmują tak często ogólnopolskich
inicjatyw społecznych.
W rzeczywistości artyści zabierają
głos w kwestiach ekologicznych jako
organizatorzy warsztatów lub happeningów. Te ostatnie stanowią już
zresztą standardowy typ wypowiedzi
społecznej. Nazywa się nimi chociażby elementy manifestacji i wystąpienia uczniów w szkole. Happening
oznacza tyle co publiczne, nieoczy-
zagrożony wycinką fragment jednego
z himalajskich lasów. Nakłaniały ludzi, by trójkami obejmowali drzewa,
chroniąc je w ten sposób własnym ciałem przed wycięciem. W Warszawie
i Poznaniu przechodnie ustawiali się
w kolejce do parkowych drzew. Czekając na swój uścisk, dostawali ulotki informujące o potrzebie sadzenia
drzew oraz innych elementach programu Święta Drzewa, akcji prowadzonej
przez Klub Gaja.
Akcja Szostały pokazuje, w jaki sposób forma społecznego aktywizmu
(Chipko) zostaje zaadaptowana do wypowiedzi artystycznej (Treehuggers), żeby znów zyskać swój społeczny wymiar
(ochrona drzew w Polsce). Wraz z tą
przemianą traci swój pazur: akcja społecznej niezgody w Indiach, która wiązała się z narażeniem ciała na agresję
drwali i policji, która miała dopilnować
Działanie artysty polega na komunikowaniu
się z widzem. Skromna to rola, ale wielu
chętnie i szczerze ją odgrywa
wiste wystąpienie, którego celem jest
wyraźna deklaracja światopoglądowa,
odbywające się w określonej scenerii
i ustalonym czasie. Kiedyś domena
artystów, dziś zwykłe narzędzie wypowiedzi. Czy aktywista, który organizuje happening, jest artystą? Niekoniecznie. Czy artysta, który realizuje
swój projekt popierając ekologiczne
inicjatywy, jest aktywistą? Tak.
wycinki, powtórzona w europejskich
krajach była już tylko spokojną, pozytywną, żeby nie powiedzieć: piknikową
manifestacją. „Sztuka jest tylko elementem procesu edukacji” – mówi Jacek Bożek, który jasno ustanawia hierarchię
wartości: celem jest zmiana społeczna,
pomoc środowisku. Artysta i jego praca
są tylko pewnym narzędziem.
Edukacja
Tego typu akcje i happeningi, chociaż
nie należą do głównego nurtu trendów
artystycznych, mogą zwiększać skuteczność organizowania środków na
ochronę środowiska i praw zwierząt.
Wkładem artysty jest jego warsztat, jego
narzędzia ekspresji i umiejętność wpływania na emocje widzów, tworzenia
inspirujących sytuacji: poprzez dobry
scenariusz, dobrą scenografię, dobrą
grę aktorską, dobrą rzeźbę w przestrzeni. Jego działanie polega na komunikowaniu się z widzem. Skromna to rola,
ale wielu chętnie i szczerze ją odgrywa.
Rzeźbiarz Wiktor Szostało jest współautorem akcji Ruchu Obrońców
Drzew zatytułowanej Treehuggers. Wiklinowe rzeźby przytulały się do pni
drzew w Wilkowicach (2006), w parku
przed Centrum Sztuki Współczesnej
w Warszawie (2006) i Muzeum Narodowym w Poznaniu (2008). Akcja Szostały oraz podobne przedsięwzięcia
organizowane w Austrii, Anglii i USA
odwołują się do społecznego ruchu kobiet indyjskich Chipko. W ramach pokojowych protestów kobiety obroniły
Złoty wiek
Kolejna akcja Klubu Gaja, pod hasłem „Zbieraj makulaturę, ratuj konia”,
skierowana była do szkół. Wszystkie
pieniądze, które dana placówka uzyskała z zebranej przez uczniów makulatury, przeznaczano na wykup konia
skazanego na ubój. Szkoła, która zebrała najwięcej środków, w nagrodę
budowała z artystą rzeźbę Pegaza,
a uratowany koń był zatrudniany przy
terapii dzieci upośledzonych.
Artystyczny establishment nie ceni
najwyżej ekologicznej sztuki. Dyskwalifikuje ją najczęściej za edukacyjny charakter i dosłowność. Marginalne miejsce ekologii w sztuce może też wynikać
z pozycji, jaką zajmuje zielona problematyka w polskim życiu politycznym.
Jak twierdzi Adam Ostolski, autor
Krótkiego kursu historii ruchu ekologicznego w Polsce, ekologia utraciła
swoje znaczenie po mocnej dekadzie
ekologów w latach 1985-1995. Minęły
złote czasy, w których zieloni eksperci uczestniczyli w rozmowach przy
Okrągłym Stole i doprowadzili do
zamknięcia niemal ukończonej elektrowni atomowej w Żarnowcu (1989).
Fakt, że zielone stronnictwa nie weszły do sejmu po pierwszych wolnych
wyborach, zaprzepaścił – zdaniem
Ostolskiego – szansę na stworzenie
politycznej siły przebicia. Ekologia
pozostała terenem działań organizacji
pozarządowych. W przedwyborczym
wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”
Maciej Muskat, prezes Greenpeace Polska stwierdza, że podejście polityków
do ekologii jest nierzetelne, nieoparte
na rzeczowych postanowieniach. To
z kolei uaktywnia artystów, pracujących na rzecz środowiskowych zmian.
Pozostaje wrażenie, że ekologia jest tematem lokalnym, nie zaś problemem
na skalę państwową.
Marketing
Prace Smithsona i Longa uwrażliwiają
na kwestie natury, ale w sposób estetyczny. To rysunek na mapie, to porosty
na kamieniach mamy oglądać. Żaden
z tych artystów nie porusza kwestii
ochrony natury jako problemu odpowiedzialności społecznej, co z kolei jest
najistotniejsze dla sztuki ekologicznej
tworzonej aktualnie, np. w ramach
takich projektów jak ArtArchipelago
czy TCP. Artysta staje się specjalistą
wal „Przetwory”, są bardzo wartościowe.) Z drugiej, strony sztuka – odkąd
zaczęła płynąć szerokim nurtem kultury popularnej – może posłużyć jako
od twórczej komunikacji. Sam ma potrzebę bycia użytecznym – dla wielu
artystów wybór zaangażowania się
w ekologię jest wyborem etycznym
i bezinteresownym – a społeczeństwo
potrafi z tego skorzystać. Polskie wykonanie Treehuggers czy akcja „Zbieraj makulaturę, ratuj konia” to tylko
przykłady pragmatycznego podejścia
do pracy artysty.
Pozytywne skutki współpracy artysty z inicjatywami ekologicznymi są
niekwestionowane, a być może nawet
niedocenione. Ocenia się je w skali
lokalnej: liczą się tu nowi, świadomi
konsumenci energii, zwolennicy praw
zwierząt czy sygnatariusze kolejnych
petycji. To jest z definicji niemedialne,
dlatego sztuka ekologiczna nie doczeka
się pewnie wielkiej sławy w Polsce.
Działalność artystyczna związana
z ekologią wzbudza pewne wątpliwości. Z jednej strony, kiedy sztuka,
przywilej mieszkańców dużych miast,
zaczyna być proekologiczna i niemal
biodegradowalna, wkracza w rejony
lifestylowych wyborów i łatwo ulega
spłyceniu. (Chociaż, oczywiście, inicjatywy związane np. z ekologicznym
projektowaniem, jak warszawski festi-
narzędzie niemal każdej inicjatywy
kulturalnej, społecznej, komercyjnej
czy politycznej. Staje się bardzo wyrafinowaną formą marketingu, co może
prowadzić do umniejszenia jej wartości merytorycznej czy artystycznej.
Cennym pozostaje zaangażowanie
społeczne.■
Katarzyna Kucharska (1986)
jest historyczką sztuki. Współpracuje
z Fundacją Archeologia Fotografii i Fundacją
Galerii Foksal. Redaktorka działu „Kultura”.
Olga Micińska (1986)
jest dyplomantką na Wydziale Rzeźby
warszawskiej ASP. Pracuje w drewnie.
Współpracuje z dziecięcym Klubem Koko oraz
międzynarodowym The Clipperton Project.
65
LEK
KSIĄŻKI, KTÓRE
NAS SZUKAJĄ
Igor Newerly
Wzgórze Błękitnego Snu
66
Ewa Teleżyńska
Igor Newerly – co za biografia! Polak,
którego dziadek był Czechem, a ojciec
Rosjaninem; wnuk wielkiego łowczego cara Mikołaja II z Białowieży,
chłopiec pamiętający wizytę władcy;
działacz Komsomołu w Rosji, skazany za działalność kontrrewolucyjną,
w trakcie zsyłki uciekający do Polski;
sekretarz i bliski współpracownik Janusza Korczaka, wieloletni redaktor
„Małego Przeglądu”; więzień obozów koncentracyjnych, Sprawiedliwy
wśród Narodów Świata; zapalony
turysta bez nogi (stracił ją w dzieciństwie), pedagog i działacz społeczny;
wreszcie pisarz – od socjalistycznej
Pamiątki z celulozy po wydaną w podziemiu autobiografię Zostało z uczty
bogów. Ale nie o nim miałam pisać,
tylko o Wzgórzu…
Powieść-epopeja. Powieść o archetypie mężczyzny; o zmaganiu człowieka
z naturą, oswajaniu jej, nabieraniu
wzajemnego szacunku i zawieraniu
z nią przyjaźni. Powieść o realizowaniu kolejnych wymagań stawianych
samemu sobie, o wewnętrznej dys-
cyplinie, o umiejętności działania
w trudnych i niesprzyjających okolicznościach, o radości płynącej z ciągłego
uczenia się, zdobywania nowych doświadczeń i umiejętności. Wielka pochwała pracy rąk własnych, satysfakcji
płynącej z samodzielnego tworzenia
i budowania. I wreszcie – historia wyśnionej i spełnionej miłości. Bajka? Być
może, ale oparta na faktach.
Bohaterem jest polski zesłaniec,
Bronisław Najdarowski – członek organizacji bojowej PPS, po nieudanym
zamachu na carskiego premiera Stołypina skazany na cztery lata katorgi,
a następnie na dożywotnie osiedlenie
na Syberii. Przez współtowarzyszy
podejrzewany o zdradę. To niesłuszne
oskarżenie ciągnąć się będzie za nim
niemal przez całe życie. Najdarowski
w czasie zesłania zostaje znakomitym
myśliwym, poznaje piękno, niebezpieczeństwa i urok tajgi, dzięki ciężkiej pracy gromadzi majątek, zyskuje
wielu wiernych przyjaciół, wreszcie
buduje własny dom i zdobywa serce ukochanej kobiety. Po odzyskaniu
przez Polskę niepodległości wraca
z żoną do kraju. Przywiezione przez
nich carskie ruble nadają się tylko do
wytapetowania ścian. Zaczynają więc
od początku.
Tak skrótowo przedstawiona fabuła dalece nie oddaje uroku tej książki,
choć może zachęci Was do czytania.
Wzgórze Błękitnego Snu jest bowiem
wtajemniczeniem. A może inaczej:
jest to książka dla wtajemniczonych.
Dla wiedzących, że można tak pisać
– smakując polszczyznę, bez pośpiechu, pięknie. I dla umiejących czytać
niespiesznie, z zachwytem. Jest to też
książka o marzeniach, które dzięki
silnej woli, determinacji i odrobinie
szczęścia – może przypadku? – mogą
się w życiu spełnić... ■
t
W
MIGRAJ
Cœur de pirate
Blonde
Jagoda Woźniak
Szanowni Państwo,
Mam przyjemność przedstawić Państwu osobę intrygującą. Od wczesnych lat kształciła ona swój słuch
muzyczny, przebierając palcami po
klawiaturze pianina. Jako nastoletnia
dziewczyna zaczęła występować na
scenie. Gra na pianinie elektrycznym
w zespole Bonjour Brumaire pozwoliła jej połączyć role muzyka, piosenkarki i autorki tekstów piosenek. W wieku
19 lat wydała debiutancką płytę Cœur
de pirate (2008), zdumiewając nie tylko
rodzimy Quebec, ale także najbardziej
oddalone kąty Europy. Współpraca
z Jayem Malinowskim, piosenkarzem
zespołu Bedouin Soundclash, pokazała krytykanckiej części publiczności,
a także „starym wyjadaczom” scenicznym, że z tą dziewczyną trzeba się
liczyć. Wspólnie wydany album, Armistice (2011), stanowił jedynie początek
kariery artystki. Zaledwie w dziewięć
miesięcy po nagraniu krążka z Malinowskim, świat ujrzał drugą, doskonałą płytę piosenkarki. Szanowni
Państwo, pozwolę sobie dziś powiedzieć kilka słów o Béatrice Martin,
pseudonim sceniczny Cœur de pirate,
i jej najnowszej płycie Blonde (2011).
Blonde nie jest krążkiem, który można przesłuchać od końca do początku
lub przeskakując z piosenki na pio-
senkę w sposób przypadkowy. Lève
les voiles otwiera album w sposób całkowicie innowacyjny i bardzo odważny. Kto w dzisiejszych czasach rozpocząłby płytę indie-popową utworem
odśpiewanym przez kościelny chór
dziecięcy? Zagranie Martin wydaje
się jednak bardzo sprytne. Quasi-sakralne uniesienie, wywołane przez
chóralny wielogłos w pierwszym
utworze, uspokaja pędzące myśli odbiorcy, dzięki czemu cała jego przenosi
się na zmysł słuchu. Już od pierwszego
utworu płyty jesteście Państwo skupieni na muzyce, Martin trzyma Was
w ryzach i nie pozwala odejść aż do
ostatniej minuty.
Sztuką jest dziś zaistnieć w świecie
muzycznym, śpiewając w języku innym niż angielski. Béatrice Martin to
się udało, a ona sama mówi, że śpiewanie po francusku jest formą hołdu
dla tego języka i sposobem na jego
promowanie. Martin dumnie i wytrwale stawia opór angielszczyźnie
i muszę Państwu wyznać, że bardzo
ją za to szanuję.
Wielu artystów francuskich zakłada,
iż sam fakt śpiewania w ich ojczystym
języku zrobi z ich utworów arcydzieła.
Proszę wsłuchać się w muzykę Carli
Bruni-Sarkozy czy w wybrane utwory
Charlotte Gainsbourg. Cœur de pirate
stara się pokazać, że same tylko delikatnie wyśpiewywane, francuskie
słówka nie wystarczą do tego, by podbić serca odbiorców. Blonde jest na to
dowodem. Płyta intryguje mieszanką stylów muzycznych (chóralnym,
orkiestrowym, popowym), a język
dodaje jej niebanalnego wydźwięku,
tworząc muzyczno-lingwistyczną,
spójną całość.
Szanowni Państwo, dlaczego Blonde
Cœur de pirate tak dobrze się słucha?
Dlatego mianowicie, że ta płyta jest
łagodna, ale zarazem odświeżająca.
Słuchając np. Saint-Laurent czy Cap
Diament, mam przed oczami dziewczynkę uczesaną w dwa kucyki, biegnącą przez kwiecistą łąkę – łąkę, która napawa beztroską. Cœur de pirate
oferuje Państwu niezwykle wdzięczną
muzykę, która – w przeciwieństwie do
wielu francuskich folkowych utworów – nie staje się po pewnym czasie
strumieniem nudnych dźwięków.
Golden Baby, z kolei, jest wytęsknionym utworem popowym w dobrym
stylu. Piosenka jest mocno radiowa,
acz nieoczywista dzięki partiom
smyczkowym. Jej subtelnej melodyczności nie spłaszczy nawet wielokrotne
odsłuchiwanie.
Proszę Państwa, proszę pozwolić sobie na dużą przyjemność i posłuchać
płyty Blonde.
A Tobie, Cœur de pirate, merci! ■
67
POZA EUROPĄ
Przed
zachodem
słońca
Paweł cywiński
68
W państwie, które znajduje się na krawędzi
upadku, ludzie przeczuwają zbliżający się kryzys.
Rozmowy na jego temat toczą się na bazarach
i uczelniach, przy stołach obiadowych i w studiach
telewizyjnych, na zebraniach organizacji
humanitarnych i zarządów wielkich korporacji.
Wszak wraz z upadkiem wielu straci wszystko, co
posiada, a przed innymi otworzą się szanse, o jakich
do tej pory mogli tylko pomarzyć.
Upadek jest procesem, który można
przewidzieć wiele miesięcy wcześniej.
Często nie wiadomo kiedy, lecz wiadomo, że to czy inne państwo, prędzej
czy później, znajdzie się na krawędzi.
Tygodnie powolnego rozkładu zamieniają się w miesiące. Stołeczna władza
jest coraz bardziej pozbawiana wpływów, traci monopol na stosowanie siły,
dysponowanie surowcami, egzekwowanie prawa. U pałacowych dostojników, którzy doskonale zdają sobie
sprawę z tego, że król jest nagi, zanikają resztki morale. Spędzając godziny na przygotowywaniu prywatnych
spiżarni, przyspieszają oni nadejście
dnia własnego upadku. Z kolei w siłę
rosną lokalni konkurenci: opozycjoniści, bandyci, reformatorzy oraz łajdacy. Gotowych do przejęcia choćby fragmentu schedy po rządzących znajdzie
się wielu. A wtedy wystarczy iskra:
sfałszowane wybory, polityczna plotka, aroganckie morderstwo, zamach
stanu bądź trzęsienie ziemi. Nadejdzie
cięzcy staną się zdolni do wieloletniej
obrony nowo zdobytych rubieży. Kiedy zaś poczują już realną władzę, brak
lojalności wobec ich idei i interesów
będzie karany okrutnie, po horyzont
rozciągną się spalone ziemie, w niebo
wzniesie się krzyk gwałconych i zabijanych. Odmieni się również elita –
służący staremu porządkowi kapłani,
dziennikarze, policjanci i sędziowie
zbiegną, zostaną przekupieni lub zamordowani. Konstytucje i Święte Księgi stracą na wartości, zyskają maczety
i nieśmiertelne AK-47.
Apogeum upadku zwróci na dany
kraj uwagę organizacji humanitarnych.
Zaczną się masowe zbiórki pieniędzy
dzień, w którym na siódmej stronie
naszych gazet pojawi się krótka notka
o Sierra Leone, Demokratycznej Republice Kongo czy Tadżykistanie. Gdzieś
tam, w dalekim świecie, następna stolica przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie.
Czas maczety
Za upadkiem podążają zazwyczaj
wojna domowa i rozbicie wewnętrzne. Instytucje państwowe przestają funkcjonować, nastaje chaos, wraz
z nim – anarchia. To jest czas ludzi
cwanych – mogą oni ubić interes swojego życia, ale mogą też to życie stracić. Bo gdy skończy się bratobójcza
walka i opadnie kurz, objawi się naszym oczom zmieniona hierarchia,
narodzi się nowa definicja sprawiedliwości, nowe nazwiska zaczną wzbudzać powszechny strach lub podziw.
Dotychczasowe mapy wpływów trzeba będzie skorygować, państwo obudzi się rozczłonkowane, lokalni zwy-
Somalia (państwo w stanie
całkowitego rozpadu)
Państwa upadłe
Państwa na granicy upadku
Pozostałe państwa
w krajach bogatej Północy oraz naukowe debaty nad sposobami odbudowy
dysfunkcjonalnych struktur. Jeszcze
przed pierwszymi transportami niezbędnych produktów, do upadłych stolic dotrą reporterzy w kuloodpornych
kamizelkach i zwarte szeregi rezydentów wywiadów z całego świata. Wśród
uważnych czytelników czołowych gazet nazwa upadłego państwa przestanie być nic niemówiącym hasłem.
Jednakże wiele to nie zmieni. Proces
podnoszenia się po upadku to zadanie na lata mozolnej służby lokalnych
patriotów i wysłanników organizacji
międzynarodowych. Zadanie często
heroiczne – wymagające prowadzenia
Czarne dziury na
mapie stwarzają
idealne warunki do
tego, by się szybko
wzbogacić
o władzę oraz wielu innych skomplikowanych operacji rozwojowych.
Z dnia na dzień
Choć w dobie kryzysu państwo upadłe
przestaje przypominać którekolwiek
spośród państw, jakie znamy, to nadal żyją w nim jego obywatele, zwykli
ludzie. Wraz ze świtem otwierają oni
negocjacji pomiędzy stronami, ustabi- swoje sklepiki, kogoś kochają, z kimś
lizowania sytuacji militarnej, naprawy się kłócą, raz głodują, innym razem są
struktur państwowych, kształcenia syci, a wieczorami za pośrednictwem
elit urzędniczych, reformowania ca- satelity oglądają tasiemce pokazujące
łych gałęzi ekonomicznych oraz spo- obrazki z lepszego świata. Życie w tałecznych, powołania i nadzorowania kim państwie, choć pozbawione gwatrybunałów rozliczających zbrodnie rancji dotrwania do zachodu słońca,
poprzedniego systemu i okresu walk toczy się z dnia na dzień. I to ono jest
69
Źródło: The Failed States Index 2011 – Foreign Policy i Found for Peace
70
najważniejsze, na nim także powinny
się skupiać oczy świata. Choć nasze
doświadczenie bywa w takich przypadkach ślepe, bo czy ktokolwiek z nas
wie, jak to jest być obywatelem upadłego państwa?
Jeżeli nie stać cię na prywatną szkołę, to twoje dzieci nigdy nie nauczą się
płynnie czytać i liczyć. Upadłe państwo, nie będąc w stanie zapewnić
darmowej edukacji na podstawowym
poziomie, skazuje kolejne pokolenia
swoich obywateli na zacofanie. Jeżeli
mimo wszystko możesz sobie pozwolić
na opłacenie czesnego, musisz też znaleźć pieniądze na ochronę. W innym
wypadku twoje dziecko może paść łupem porywaczy.
Jeżeli w całym regionie są tylko dwa
działające szpitale, to zwykła grypa
żołądkowa może uśmiercić ciebie i całą twoją rodzinę. Wasze przeżycie nie
zależy wyłącznie od tego, czy masz za
co zdobyć lekarstwa, ale również od
tego, czy droga do najbliższego lekarza jest przejezdna, czy organizacje humanitarne zdążyły dostarczyć leki, czy
lekarz jest bardziej wierny przysiędze
Hipokratesa niż grubej kopercie.
Jeżeli ta jedyna przejezdna droga do
szpitala została zasypana błotną lawiną, most rozerwała potężna mina-pułapka, a pobliskie świątynie i miejsca kultu spalono, to nie ma co czekać
na ich odbudowę. Jeżeli chcesz nadal
korzystać z infrastruktury, to zadbać
o nią musisz sam. I za własne pieniądze. Jednakże na upadłości da się też
zarobić.
rego prawie każdy w tej części kontynentu jest uzależniony, drogie towary z krajów Zatoki Perskiej. Tędy też
przemyca się w głąb kontynentu broń.
Oprócz ciężarówek drogą sunęły
sznury nowoczesnych i luksusowych
samochodów terenowych. W Somalilandzie, kraju, którego nie znajdziemy na żadnej mapie, który powstał
na gruzach permanentnie upadłej Somalii, jest wielu, których stać na takie
podróżowanie. Bo czarne dziury na
mapie stwarzają idealne warunki do
Istnieją potężne
siły zainteresowane
utrzymaniem
niektórych państw na
poziomie upadłości
***
Życie w państwie upadłym wymaga
od obywatela heroicznej zaradności.
Musi on przejąć wiele funkcji należących zazwyczaj do machiny społecznej, państwowych instytucji i armii
urzędników. Nie może już liczyć na
sędziego, policjanta, lekarza, nauczyciela, pracownika elektrowni czy kierowcę cysterny. Szansa na przetrwanie oraz dobrobyt zależy wyłącznie
od umiejętności zorganizowania swojego najbliższego otoczenia. A pozorna wolność, nosząca często znamiona
anarchii, mimo wszystko daje mu sporo możliwości wpływania na otaczającą go rzeczywistość. Pojęcie obywatelskości nabiera w takich państwach
nowego znaczenia. Zaradni sobie poradzą, reszta upadnie razem z państwem.
Warto o tych słabszych pamiętać,
rozważając, komu i jak pomóc lub gdzie
wpłacić swój coroczny jeden procent.
Warto też o nich pamiętać w czasie zakupów niewiadomego pochodzenia
diamentów przeznaczonych na zaręczynowy pierścionek, elektroniki od
marek niebiorących odpowiedzialności za podwykonawców czy wspierania
organizacji humanitarnych współpracujących przy budowie studni z koncernami naftowymi. Bo, wbrew pozorom, każdy z nas posiada niewielki
wpływ na losy tych ludzi i ich państw.
Mimo że nasza ignorancja i niewiedza bywają potężniejsze od naszych
możliwości. I dopóki dysponujemy
choćby najmniejszym wpływem oraz
najskromniejszymi możliwościami, dopóty w pewnym stopniu pozostajemyrównież współodpowiedzialni. ■
tego, by się szybko wzbogacić. Wystarczy tylko trochę obrotności. Nic
dziwnego, że na tej drodze ruch jest
spory. Podobne ożywienie pamiętam
z olbrzymiego bazaru przemytników,
znajdującego się pomiędzy Peszawarem a afgańską granicą. Można tam
było kupić wszystko – elektronikę,
broń, opium, biżuterię, osła, śmierć
wroga. Bazar ten pełen był przedsiębiorców, jednych było stać na inwestycje w towar, innych na zakup tego
towaru. Interes kręcił się bez państwowej kurateli.
W dużo większej mierze niż zwykli
obywatele, na upadłości zyskują wielW cieniu upadłości
cy gracze. Trzeba być świadomym, że
Kilka lat temu przemierzałem pustyn- istnieją potężne siły zainteresowaną drogę pomiędzy etiopskim Hare- ne utrzymaniem niektórych państw
rem a stolicą samozwańczej republi- na poziomie upadłości. Czasem mają
ki Somalilandu, Hargeisą. Następnie one twarze korporacji wydobywająpojechałem nią do Berbery, jednego cych niezbędny do produkcji zminiaz trzech wielkich portów używanych turyzowanej elektroniki tantal, czaprzez etiopskich przedsiębiorców. Ta sem lokalnych polityków i prezesów
stosunkowo niewielka droga jest dziś banków współpracujących przy prajednym z najważniejszych szlaków niu milionowych okupów za porwane
handlowych Rogu Afryki. To dzięki przez piratów statki, innym razem jest
niej możliwe jest zaopatrzenie afry- to twarz imperialnych rządów mogą- Paweł Cywiński (1987)
kańskich sklepów w chińską tandetę, cych w ten sposób lepiej kontrolować jest redaktorem działu „Poza Europą”,
orientalistą, kulturoznawcą, podróżnikiem.
bukiety narkotycznego czatu, od któ- czarną strefę.
Czarne dziury
na mapie
Z Robertem Kłosowiczem
rozmawia Paweł Cywiński
ilustracje: EWA SMYK
Sierra Leone pod
panowaniem brytyjskim
było państwem trzy razy
bogatszym niż ówczesne Indie.
Dzisiaj Indie są sto trzydzieści
razy bogatsze niż Sierra Leone. To
oczywiście tylko zabawa w statystykę,
niemniej obrazuje ona również, że niektóre
państwa nie tyle stanęły w miejscu, ile wręcz
cofnęły się do czasów przedkolonialnych.
„Państwa upadłe” – piękne sformułowanie, nie powstydziłby się go żaden romantyczny poeta.
A tu niespodzianka: termin ten jest
używany przez wielu badaczy stosunków międzynarodowych i po raz
pierwszy pojawił się w magazynie
„Foreign Policy” dwie dekady temu.
Przez pierwszych dziesięć lat posługiwano się nim jednak wyłącznie w kręgach akademickich.
Cóż takiego się stało, że przedostał się do
kultury popularnej i zaczął rozpalać wyobraźnię dziennikarzy oraz reporterów?
Po atakach terrorystycznych na World
Trade Center i Pentagon uwaga zachodniego świata zogniskowała się na
zjawisku terroryzmu. Zaczęto zwracać większą uwagę na problem państw
dysfunkcyjnych, ponieważ – jak się
okazało – niejednokrotnie oferowały
one terrorystom sprzyjające warunki
do funkcjonowania. Dopiero wówczas
nazwa failed states zadomowiła się w języku publicystyki i polityki.
Czy to znaczy, że 11 września zmienił zachodni sposób postrzegania najmniej
„wyjściowych” części globu?
Problem państw upadłych traktowano
jako regionalny i niszowy. Każdy wiedział, że są na świecie miejsca, w których ciągle toczą się konflikty i w których występują permanentne kryzysy
humanitarne. Zjawisk tych nie łączono jednak bezpośrednio z bezpieczeństwem międzynarodowym. No, chyba
że we wspomnianych krajach występowały surowce strategiczne…
Po 11 września nagle okazało się, że
czarnych dziur na mapie nie można
pozostawiać samym sobie. Stany Zjednoczone przekonały się o tym wyjątkowo boleśnie. Cóż z tego, że miały
plany i technologie budowania tarczy
antyrakietowej, osłaniającej je przed
atakiem ze strony mocarstw nuklearnych, skoro do zadania ciosu wystarczyła niewielka grupa ludzi, których
życie zostało zdeterminowane przez
fanatyczny ruch religijny? Jeżeli jakiegoś człowieka wyciągnięto z nędzy, je-
żeli nie mając pracy ani perspektyw na
przyszłość, stał się członkiem wspólnoty, która przywróciła mu godność,
dała poczucie misji i możliwość zaistnienia – to pójdzie on do metra i się
wysadzi. Nie ma tarczy, która by przed
tym chroniła.
Czy to nie jest zbyt prosta paralela: grupy
terrorystyczne – państwa upadłe?
Oczywiście, zagadnienie jest dużo
bardziej złożone. Wielu terrorystów
rekrutuje się wszak spośród osób wykształconych lub nawet urodzonych
na Zachodzie. Jest jednak faktem, że
dopiero grupy terrorystyczne zwróciły uwagę świata zachodniego na problem państw upadłych. Ulokowanie
struktur organizacji terrorystycznych
w tych krajach umożliwiło im tworzenie obozów rekrutacyjnych i szkoleniowych.
W państwach upadłych istnieje stosunkowo niewielkie ryzyko ingerencji
w poczynania wspomnianych podmiotów ze strony rządzących. Legalna
władza, nawet jeśli istnieje, nie potrafi wyegzekwować swojego zwierzchnictwa. Przykładowo, Al-Kaida przez
wiele lat pozostawała poza kontrolą
rządzących w Afganistanie talibów
71
72
i bez przeszkód rozwinęła sieć obozów
rekrutacyjnych i szkoleniowych. Przyjmuje się, że w latach 1996-2001 przeszkolenie w tych obozach odbyło około
dwudziestu tysięcy terrorystów. Warto jednak pamiętać, że państwa, o których mówimy, mimo że upadłe, nadal
zachowują formalnoprawne zewnętrzne atrybuty suwerenności. W związku
z tym, zgodnie z prawem międzynarodowym, mogą przeciwstawiać się ingerencji ze strony międzynarodowej
społeczności.
Swoim pytaniem dotknął pan jeszcze jednej istotnej kwestii. Początkowo, gdy termin dopiero pojawiał się
w szerszym obiegu, wielu publicystów i polityków mylnie go interpretowało i, co za tym idzie, niewłaściwie się nim posługiwało. Do grupy
państw upadłych – czyli państw ogarniętych chaosem, w których rząd nie
spełnia swoich podstawowych funkcji
wobec społeczeństwa i nie kontroluje własnych granic – zaczęto też zaliczać państwa bandyckie (rogue states).
Dopiero z czasem zwrócono uwagę na
rozłączność zakresów znaczeniowych
obydwu pojęć. Bo państwo wspierające
terroryzm wcale nie musi być zarazem
upadłe.
Możemy zatem powiedzieć, że upadłość
państwowa w pewnej mierze dotyczy również nas samych?
W Narodowej Strategii Bezpieczeństwa
Stanów Zjednoczonych z 2002 roku pojawiła się teza, w myśl której państwa
upadłe stanowią dla USA większe zagrożenie niż silne państwa agresywne.
Upadłość państwowa została również
wymieniona w strategii unijnej, jako
jedno z pięciu największych niebezpieczeństw, przed którymi stoi Europa – obok rozprzestrzeniania się broni
masowego rażenia, konfliktów zbrojnych, terroryzmu oraz przestępczości
zorganizowanej.
Gdybyśmy jednak nie łączyli przestępczości zorganizowanej z państwami upadłymi, to jakie zagrożenie by one stanowiły?
Każde spośród pięciu wymienionych
wyżej zagrożeń może występować
osobno, lecz problem państw upadłych
polega na tym, że zdolne są one do łączenia ich ze sobą. Pamiętajmy, że to
właśnie przez te kraje przepływa niekontrolowany strumień cennych surowców oraz pieniędzy finansujących
mafie, przemyt broni, narkotyków i organizacje terrorystyczne.
Funkcje państwa
przejmują lokalni
watażkowie,
którzy za pomocą
prywatnych armii
kontrolują konkretne
terytoria
cji życia publicznego, nie są też w stanie opanowywać najbardziej istotnych
konfliktów społecznych.
Jakie to są funkcje?
Po pierwsze, państwo musi zadbać
o rozwój obywatela. Powinno mu też
zapewnić podstawowe standardy socjalne, możliwość edukacji oraz prosperującą służbę zdrowia. Po drugie,
musi zagwarantować obywatelowi
bezpieczeństwo.
Dlaczego państwa upadłe nie spełniają
tak elementarnych funkcji?
Na przykład dlatego, że rząd nie kontroluje całego terytorium kraju. Są nawet i takie przypadki, że jego władza
nie sięga poza rogatki stolicy. A jeżeli nie kontroluje terytorium, to nie ma
on możliwości zabezpieczenia ludnoSkąd wiadomo, które państwa są upadłe? ści. Tym samym traci monopol na stoPo zamachach terrorystycznych z 11 sowanie siły. Funkcje te przejmują lowrześnia pojawiły się fundusze i po- kalni watażkowie, którzy za pomocą
wstała spora liczba think tanków ba- prywatnych armii kontrolują konkretdających to zagadnienie. Istnieją cztery ne terytoria, wydobywają na nich boznane rankingi państw upadłych. Naj- gactwa naturalne, terroryzują ludność
bardziej prestiżowym jest Fund for Pe- i zdobywają pieniądze na finansowaace, który co roku publikuje swój ran- nie swoich celów.
king w „Foreign Policy”.
Jakie reakcje przewiduje w podobnych sytuacjach prawo międzynarodowe?
Co bada się w takich rankingach?
W rankingu Fund for Peace wymienio- W prawie międzynarodowym nie
nych jest dwanaście współczynników występuje pojęcie „państwo upadłe”,
upadłości, obejmujących kwestie spo- w związku z czym nie wiadomo, jak
łeczne, polityczne, militarne i gospo- wspólnota międzynarodowa ma się
darcze. W każdej kategorii przyznaje zachować w obliczu takiego problesię punkty, a ich suma pozwala określić mu. Prawo międzynarodowe w ogómiejsce danego państwa w rankingu. le nie przewiduje więc możliwości
Od lat na pierwszym miejscu znajdu- upadku państwa w omawianej forje się szczególny przypadek – Somalia, mie. Państwo może upaść w konsepaństwo w stanie całkowitego rozkła- kwencji „przyłączenia”, „połączenia”
du. Jej pozycja jest niezagrożona.
bądź „rozpadu”. Brak zainteresowania
klasycznego prawa międzynarodoweCo w takim razie powoduje, że postrzega- go kwestią upadku państw wiąże się
my określone państwo jako upadłe?
z tym, że służy ono do regulacji stoKażde państwo musi spełniać pewne sunków międzynarodowych, natofunkcje wobec swoich obywateli. Pań- miast konflikt w państwach upadłych
stwa słabe nie tylko podejmują bardzo traktowany był do tej pory jako ich weniewielki zakres takich zobowiązań, wnętrzna sprawa. Tymczasem ich syale na dodatek nie są w stanie skutecz- tuacja stwarza rzeczywisty problem
nie ich wypełniać. Z reguły nie po- dla stosunków międzynarodowych
siadają silnego ośrodka władzy, który poprzez zagrożenie dla międzynaroprzeciwdziałałby procesom anarchiza- dowego pokoju i bezpieczeństwa.
Mamy dwa precedensy. Pierwszy to
Erytrea, która odłączyła się od Etiopii.
Erytrejczycy mieli wielkie wsparcie
wspólnoty międzynarodowej, zgodę
władz etiopskich i uznano to za absolutny wyjątek. Rok temu mieliśmy
z kolei do czynienia z podziałem Sudanu, co otworzyło drogę do dyskusji nad
tym, czy wciąż powinniśmy kurczowo
trzymać się zasady uti possidetis. W kolejce czekają Sahara Zachodnia, Darfur,
Somaliland, mówi się o Cyrenajce…
Być może najlepszą odpowiedzią społeczności międzynarodowej na problem, który
sama stworzyła, byłaby po prostu rewizja
sztucznie nakreślonych granic?
Stanowiłoby to symboliczne zakończenie procesu kolonizacyjnego. W kwietniu 2010 na łamach magazynu „Foreign
Policy” ukazał się artykuł pod znamiennym tytułem: Africa needs a new
map. Problem polega jednak na tym, że
wszyscy boją się tego kroku – bo może dojść do niewyobrażalnych wojen,
masakr i czystek etnicznych. Z drugiej
Weźmy Somalię – kraj, który rozpadł się na kilka członów. Najbardziej
znanymi są Somaliland i Puntland.
W 1991 roku Somaliland ogłosił niepodległość, która nie została uznana
przez społeczność międzynarodową, mimo że kraj posiadał tradycję
niepodległego państwa (w 1960 roku
przez chwilkę był niepodległy i jako
była kolonia brytyjska, zgodnie z rezolucją ONZ, połączył się w jedno
państwo z Somalią Włoską). Po 1991
roku Somaliland zaczął regularnie
przeprowadzać demokratyczne wybory parlamentarne, a z czasem i prezydenckie, ma własną konstytucję
i prawodawstwo, zapewnia dostęp do
edukacji, opieki medycznej, stabilność
finansową i dużo większe bezpieczeństwo niż pozostałe części Somalii.
Nic jednak nie zmieniło się w kwestii
uznania niepodległości kraju przez
społeczność międzynarodową.
Państwa upadłe stanowią dla USA większe
zagrożenie niż silne państwa agresywne
powstawały one na bazie kolonii.
Aby uniknąć wojen, przyjęto zasadę
uti possidetis, warunkującą uzyskanie
niepodległości nienaruszalnością granic kolonialnych.
strony, obecny stan zamrożenia również się nie sprawdza. Ludy pokawałkowane przy pomocy nowych granic
nawet po wielu pokoleniach nie stworzyły narodu Sudańczyków lub Kongijczyków. Cały czas toczą się w nich walMimo że państwa kolonialne często by- ki. Mało tego – kolonizatorzy wykonali
wały sztucznymi tworami?
jeszcze jedną okropną robotę, co doskoPodziały kolonialne nie respektowa- nale widać na przykładzie Tutsi i Hutu.
ły kwestii etnicznych, religijnych czy
językowych. To były po prostu kreski To znaczy?
na mapie. W efekcie w Demokratycz- Niektóre władze kolonialne opieranej Republice Konga jest dwieście ję- ły się na rządach pośrednich, zwykle
zyków, w Sudanie przed podziałem wybierając do tego celu plemiona mało
było ich ponad sto. Z kolei duże lu- liczne i nie najsilniejsze. Wybrane ludy, jak na przykład właśnie Somali, dy uzależnione były od kolonizatorów
były porozdzielane granicami kilku i posłusznie realizowały ich politykę,
państw. Warto o tym pamiętać, gdy otrzymując w zamian uprzywilejowamówi się o niektórych dzisiejszych ną pozycję. W ten sposób obsadzono
reprezentantów mniejszości na urzękonfliktach.
dach kontrolujących większość. Gdy
Dlaczego?
Kiedy w wyniku procesu dekoloniza- Czy nie da się w jakiś sposób pozbyć kolonizatorzy odeszli, mniejszość nie
cyjnego tworzyły się nowe państwa, prawnego dziedzictwa kolonializmu?
miała szans na przetrwanie – w efekcie
73
pierwszych wolnych wyborów po okresie dekolonizacji do władzy dochodziła
większość. Następnym jej krokiem było
najczęściej zdławienie uprzywilejowanej przez lata mniejszości.
74
Chyba jednak nie można mieć pretensji do
większości o to, że wygrała. Na tym polega demokracja – kto ma większość, ten
ma władzę.
W wielu krajach afrykańskich demokracja ma swój specyficzny, plemienny
charakter – sprowadza się to do przedkładania lojalności klanowej nad państwową. Ludzie nie głosują na kandydata, który ma dobry program, ale na
reprezentanta własnego klanu bądź
plemienia. Bo ten reprezentant będzie lojalny wobec swoich – obsadzi
ich w armii, na urzędach, wszędzie,
gdzie tylko się da. Jest to najwyraźniej
widoczne w państwach upadłych, ponieważ dostęp do władzy daje w nich
możliwość preferencyjnego rozdzielania niewystarczającej dla wszystkich
puli dóbr.
Słabość elit nie pomaga w wyjściu ze stanu upadłości państwowej…
W szczególności słabość powiązana z przekleństwem surowców naturalnych. Prosty przykład: jakiś koncern chce wydobywać ropę lub miedź
w państwie upadłym. Do prezydenta
jedzie przedstawiciel tej firmy i mówi: „Chcemy poczynić tutaj inwestycje”. Prezydent odpowiada: „Nie ma
problemu. Oficjalnie płacicie 500 milionów dolarów za kontrakt, a nieoficjalnie – dodatkowe 50 milionów na
to konto”.
Jednakże w związku z faktem, że
państwo jest upadłe, obszar, na którym znajdują się zasoby ropy czy
miedzi, nie jest kontrolowany przez
wojska prezydenta. W rzeczywistości rządzi tam jakiś lokalny watażka.
Ten sam przedstawiciel jedzie więc do
owego watażki i mówi, co chce wydobywać. Odpowiedź brzmi: „Nie ma
sprawy, zapłaćcie mi 500 tysięcy dolarów”. Dodajmy, że watażka może
zagwarantować pracownikom firmy
realną ochronę, ponieważ to on kontroluje terytorium, nie zaś prezydent.
Jaki jest zatem cel pertraktowania
z państwem?
Taki scenariusz może się sprawdzić lokalnie, ale na szczeblu globalnym natychmiast zostałoby to zauważone!
Niekoniecznie. Czasami takie grupy świetnie radzą sobie w prowadzeniu handlu ze światem. Kto kupował
diamenty w Sierra Leone? Jakoś ani
w Amsterdamie, ani w Tel Awiwie,
ani w Nowym Jorku nie wzdrygano się
na myśl o tym, że są to tzw. krwawe
diamenty. Biznes jest biznes. Problem
został nagłośniony dopiero wtedy, kiedy okazało się, że Al-Kaida, której zamrożono bankowe aktywa, zajęła się
handlem tymi kamieniami w Afryce i w ten sposób finansowała swoją
działalność.
Jak pan widzi, jest to proces bardzo
złożony. Niestety, zazwyczaj zwraca
się na niego uwagę dopiero wówczas,
gdy wyleci w powietrze ambasada
amerykańska w Tanzanii lub Kenii.
Albo gdy okaże się, że Al-Kaida ma
skądś pieniądze, mimo że jej konta zostały zamknięte.
A co robi się, by wspierać rozwój lokalnych elit?
Tego nie da się zrobić z dnia na dzień.
Przecież kolonizatorzy nie kształcili elit, lecz wysyłali tam swoich ludzi. Kiedy zaś w końcu elity zaczęły
powstawać, od razu przystąpiono do
ich demoralizowania. Dwa lata temu
leciałem samolotem z Republiki Środkowoafrykańskiej do Francji. Samolot
ten kursował raz w tygodniu, a latali
nim głównie przedstawiciele miejscowej elity, udający się na zakupy do Paryża. W ten sposób niewielka i wpływowa grupa ludzi będących u władzy
została rozpieszczona i uzależniona od
byłych kolonizatorów.
Może jednak wsparcie mocarstwowego
patrona może się czasem opłacić?
To nie jest wsparcie. Państwa zachodnie nie ponoszą już takiej odpowiedzialności infrastrukturalnej jak za
czasów kolonialnych. Sierra Leone pod
panowaniem brytyjskim było państwem trzy razy bogatszym niż ówczesne Indie. Dzisiaj Indie są sto trzydzieści razy bogatsze niż Sierra Leone. To
oczywiście tylko zabawa w statystykę,
niemniej obrazuje ona również, że niektóre państwa afrykańskie nie tyle stanęły w miejscu, ile wręcz cofnęły się do
czasów przedkolonialnych.
dając wnikliwie poszczególne kraje, warto przyjrzeć się trzem innym
wskaźnikom: korupcji (Transparency International), rozwoju (HDI) oraz
konfliktów. W tych rankingach Etiopia
To dosyć kontrowersyjna kolejność…
Oczywiście, wszystko zależy od specyfiki konkretnego przypadku. Ale
wchodzenie z pomocą humanitarną do
kraju, który nie ma zagwarantowanej
stabilizacji militarnej, zazwyczaj się
nie sprawdza. Jest na to wiele przykładów, choć zazwyczaj głośno się o tym
nie mówi. Przypomnijmy sobie czas,
w którym do Somalii płynęła pomoc
humanitarna na ogromną skalę. Nie
trafiała ona jednak do potrzebującej
nie ma zbyt dobrych notowań.
Faktycznie, czasami wydaje się, że ludności, lecz była przechwytywana
wskaźnik upadłości danego kraju nie przez bandy rozdzielające ją między
odzwierciedla jego rzeczywistego sta- siebie.
nu. Musimy więc rozróżniać szereg odcieni upadłości państwa. Somalia jest Może trzeba wysyłać jej więcej i lepiej ją
inaczej upadła niż Czad, Sudan czy chronić?
wspomniana Etiopia. Inna jest specy- Jeszcze raz podkreślam: wszystko zafika upadłości Afganistanu czy Iraku, leży od specyfiki przypadku. Pamięinna zaś – państw takich jak Kolumbia tajmy jednak, że z pomocą humanitarczy Haiti.
ną i rozwojową nie można przesadzić.
W niektórych regionach Etiopii tak
W jaki sposób zabrać się za naprawianie długo i tak intensywnie pomagano
państw upadłych?
miejscowej ludności, że uzależniła się
Przede wszystkim należy przywrócić ona od tej pomocy i zapomniała, w jaki
w nich jedną władzę, co czasami może sposób sama powinna zapewniać sosprowadzać się do postawienia na naj- bie byt. Teraz trzeba na nowo uczyć ją
silniejszego i wspierania go w utrzy- uprawy roli. Absurd!
maniu kontroli nad państwem. Bo
Może zamiast udzielania wsparcia
często lepsza jest władza niedosko- w okresie cyklicznych kryzysów hunała niż żadna. Gdy jedna spośród manitarnych, lepiej jest wspierać rozstron konfliktu otrzymuje monopol wój ekonomiczny tych społeczności
na stosowanie siły, ludzie przestają poprzez umożliwienie im eksportu
być zakładnikami rywalizujących ze żywności do Unii Europejskiej. Dzisobą band.
siejsze dotowanie żywności w Europie
Gdy władza już istnieje, można za- wyklucza konkurencyjne warunki dla
cząć wymuszać na niej niezbędne re- biednych państw Afryki. Warto mieć
formy, na przykład poprzez stosowa- świadomość, że nasze bogactwo może
nie sankcji bądź udzielanie wsparcia wynikać z tego, że ktoś nie jest dopuszfinansowego. Następnie, przy pomocy czany do stołu… ■
międzynarodowych instruktorów należy wyszkolić armię i starać się utrzy- Dr hab. Robert Kłosowicz (1965)
mać w niej dyscyplinę. Trzeba również jest pracownikiem Instytutu Nauk Politycznych
rozliczać rząd z jego wydatków, jak i Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu
również od nowa budować struktury Jagiellońskiego. Specjalizuje się w badaniach
zarządzania i miejsca pracy dla ludzi. nad problematyką międzynarodowych
To powinno z czasem doprowadzić konfliktów zbrojnych, historią USA i Afryki oraz
do podniesienia poziomu życia społe- historią wojskowości. Jest członkiem Zespołu
Interesów Narodowych i Celów Strategicznych
czeństwa.
Dopiero wówczas należy skiero- przy Prezydencie RP. Był stypendystą Fundacji
wać do omawianego kraju pomoc Nauki Polskiej, The Kościuszko Foundation,
humanitarną i rozwojową. Najpierw The De Brzezie Lanckoroński Foundation oraz
The Ryoichi Sasakawa Foundation.
stabilizacja.
Dopiero grupy terrorystyczne zwróciły
uwagę świata zachodniego na problem
państw upadłych
W Bangi na starych zdjęciach można
zobaczyć, że była w stolicy droga, ładne budynki, zadbane szpitale i szkoły.
Dziś pan tego wszystkiego nie znajdzie. Mimo że Republika Środkowoafrykańska posiada bogate złoża diamentów i uranu…
Czy istnieje jakiekolwiek alternatywne
wsparcie dla takich państw?
Wciąż słucham o tym, jak to Chiny
kolonizują Afrykę. Wbrew pozorom,
sytuacja nie przedstawia się w tak
czarnych barwach, jak często bywa
opisywana. Wydobywając surowce,
Chiny inwestują w projekty, które mają realną wartość dla zwykłych ludzi.
Budują im drogi, szpitale oraz szkoły. To, co Chińczycy zrobili w Etiopii
czy Angoli, jest po prostu imponujące.
Oczywiście, oni nie robią tego za darmo. Zalewają afrykańskie rynki swoimi towarami, nie zwracają również
uwagi na to, czy dany rząd respektuje
prawa człowieka.
Byłem w kilku krajach zaliczanych do grupy państw upadłych. W Etiopii, Nepalu
i Pakistanie istnieją rejony, które rzeczywiście nie są kontrolowane przez władze centralne. Momentami odnosiłem
jednak wrażenie, że nie można nazwać
tych państw „upadłymi”. Etiopia jest tego
świetnym przykładem. Gdybym nie wiedział, że jest ona wpisana na tę listę, to
po trzymiesięcznym pobycie w życiu bym
się tego nie domyślił.
Dotykamy tutaj problemu słabych
punktów rankingu. Ja też uważam, że
Etiopia nie jest państwem upadłym. Jej
pozycja w rankingu FSI (Failed States
Index) wyraźnie się zresztą w ostatnich latach podniosła. Jednakże ba-
75
Warszawa
Skarpety i Trapezy
Tomek Kaczor
W
ystępowały w telewizyjnych produkcjach, samochody pod amerykańską marką, a jej ostatnim właścicielem był
biły światowe rekordy, krążyły o nich
ukraiński biznesmen narodowości
gruzińskiej.
niezliczone dowcipy. Były marzeniem niemal
wszystkich obywateli PRL. Auta produkowane
Warszawa
przez warszawską FSO dziś są już tylko legendą. – Wiesz co, Heniek, ja się chyba prze-
Korzenie polskiej motoryzacji sięgają poc ząt ków dw ud ziestolec ia
międzywojennego i rozpoczynającej się wtedy działalności wybitnego mechanika i konstruktora, inżyniera Tadeusza Tańskiego. Jednak to
Fabryka Samochodów Osobowych na
warszawskim Żeraniu pozostanie na
zawsze ikoną krajowego przemysłu
motoryzacyjnego. I nie zmieni tego
nawet fakt, że pod koniec swojej działalności wytwarzała ona koreańskie
niosę do Łodzi. Tu nie ma życia dla
taksówkarza – mówi w pierwszym
odcinku serialu Dom stary warszawski kierowca do swojego syna, który na
gruzach ich przedwojennej kamienicy
majstruje przy wraku samochodu. – Tu
prędzej czołg przejedzie, a nie Opel.
FOT.: NAC/Zbyszko Siemaszko
Rzeczywiście, po pozostałościach
stołecznych ulic mieszkańcy przemieszczali się głównie zatłoczonymi
i rzadko kursującymi autobusami, furmankami lub korzystali z usług rykszarzy. Własny rower był luksusem.
Podpisana jeszcze przed wojną umowa z Fiatem wróżyła prawdziwy motoryzacyjny boom. Do 1939 roku wyprodukowano dziewięć tysięcy Fiatów
508 na włoskiej licencji. Zaraz po wojnie, w 1947 roku, Fiat zadeklarował,
że zajmie się budową fabryki i wznowieniem produkcji. Prace ruszyły już
w sierpniu następnego roku, lecz po
kilkunastu miesiącach zostały przerwane. Powód: decyzja Józefa Stalina,
który stwierdził, że państwa socjalistyczne powinny wspierać się wzajemnie, a nie korzystać z pomocy państw
kapitalistycznych. Rząd nie zrezygnował jednak z budowy fabryki, a now ym part nerem stał się Związek
Radziecki. ZSRR wystosował też propozycję nie do odrzucenia i zaoferował licencję na Pobiedę, która sama
powstała na licencji… amerykańskiego Forda.
Żerań, na terenie którego stanęły fabryczne hale produkcyjne, porastały
wówczas trawy i zboża. Romantyczne
chwile, jakie na żerańskiej łączce spędzali nowożeńc y Andrzej i Basia
Talarowie – bohaterowie Domu – przerwała im najpierw krowa, a chwilę później ekipa geodetów wykon u j ąc yc h p o m i a r y p o d b udowę
fabryki. Andrzej Talar zostanie później jej pracownikiem.
Umowę licencyjną podpisano 25
stycznia 1950, a datę uruchomienia
fabryki wyznaczono symbolicznie na
6 listopada 1951 – rocznicę wybuchu
rewolucji październikowej. Budowana
od zera fabryka już po półtora roku
była gotowa do produkcji. Warszawska
Kronika Filmowa z dumą zakomunikowała: „Radziecka licencja, radzieckie dostawy i radzieccy ludzie umożliwili nam zbudowanie najwspanialszej
fabryki stolicy. Narodził się w Polsce
przemysł samochodowy”.
Pierwszy powojenny polski samochód, „rodzoną siostrę radzieckiej
Pobiedy”, na życzenie załogi FSO nazwano Warszawą. Choć była dużym
i wygodnym autem, jej konstrukcja była przestarzała już w momencie
wprowadzania do produkcji. Model
Forda, na którym wzorowana była radziecka Pobieda, a więc i Warszawa,
powstał w 1927 roku. Pod datą 6 lipca
1959 Maria Dąbrowska zapisała w swo-
Cena Warszawy
dla przeciętnego
obywatela była
zaporowa. Stała
się więc autem dla
dygnitarzy
im dzienniku rozmowę, którą przeprowadziła z szoferem Ministerstwa
Ku lt u r y, w i o z ą c y m j ą r z ą do wą
Warszawą: „[Szofer:] – To model tak
przestarzały, że chyba 50 lat temu takim jeździli. A benzynę ciągnie jak
smok. W mieście piętnaście litrów, a na
szosie trzynaście. [Dąbrowska:] – A czy
my sami nie możemy lepszego modelu
zrobić? [Szofer:] – A kto będzie chciał
się na takie rzeczy wysilać? Za tę głupią premię czy za ten dyplom uznania?”. Jednak na pustym polskim rynku motoryzacyjnym przez wiele lat nie
było alternatywy. Warszawa była więc
produkowana w FSO przez 22 lata,
w ciągu których opracowano dziesięć
różnych wersji tego samochodu.
Pierwsze powojenne auto nie wywołało jednak w Polsce oczekiwanej
rewolucji motoryzacyjnej. Początkowe
plany zakładały produkcję dwudziestu pięciu tysięcy sztuk rocznie, jednak do końca 1951 roku powstało jedynie siedemdziesiąt pięć egzemplarzy.
Nigdy też nie udało się osiągnąć założonego celu. Ponadto cena samochodu
dla przeciętnego obywatela była zaporowa. Stała się więc Warszawa autem
dla dygnitarzy.
Nowa fabryka dawała ogromną liczbę miejsc pracy. W połowie lat sześćdziesiątych zatrudnionych w FSO
było dwanaście tysięcy osób. Janusz
Leszczyński rozpoczął pracę w 1966
roku: – To była moja pierwsza praca,
więc najpierw przez rok odbywałem
praktykę na różnych stanowiskach.
Dla młodego człowieka było to bardzo
rozwojowe – wspomina. Przy podbijaniu zakładowej karty Janusz poznał
swoją żonę, Zuzannę. Ona także dobrze zapamiętała czas pracy w FSO: –
Fabryka miała bardzo dobre zaplecze
socjalne: własną przychodnię ze szpitalem, gdzie zawsze można było się
dostać do lekarza, i stołówkę, w której
za grosze można było zjeść obiad.
Z trwogą wspominają jedynie budynek przy ulicy Stalingradzkiej 23
(dziś ulica Jagiellońska), nazywany przez szeregowych pracowników
„Strasznym Dworem”: – Tam mieściło się Zjednoczenie Przemysł u
Motoryzacyjnego, gdzie pracowali różni tacy „ważni ludzie”… Jeśli ktoś był
77
78
FOT.: NAC/Zbyszko Siemaszko
tam wezwany – znaczy się szedł „na
dywanik”.
Ostatnia Warszawa, nosząca numer
254 421, zjechała z taśmy 30 marca
1973. Choć FSO w tym czasie produkowała także inne modele aut, sentyment
do jej „pierworodnej” pozostał. Gdy
ostatnia partia samochodów opuszczała fabrykę, ekipa żegnała ją transparentem: „Warszawo, ty stary gracie,
jak kierownik Cię obleje, będziemy
wspominać na FIACIE”.
Syrena
Pierwszym samochodem skonstruowanym z myślą o przeciętnym obywatelu
było drugie dziecko warszawskiej fabryki – Syrena, nazwana tak na cześć
herbu stolicy. Potrzebny był „popularny, oszczędzający czas środek przewozu przy wykonywaniu czynności służbowych i wypoczynku, przeznaczony
dla racjonalizatorów, przodowników
pracy, aktywistów, naukowców i przodujących przedstawicieli inteligencji”.
Jednym słowem: dla każdego. Syrena
była jednocześnie pierwszym samochodem, który został od początku do
końca zaprojektowany i wykonany
przez polskich konstruktorów i inżynierów z FSO. Napięty budżet nie pozwolił im jednak rozwinąć skrzydeł.
Do 1961 roku każdy
egzemplarz Syreny
był odrębnym
rękodziełem
Choć Syrena była wyraźnie mniejsza
od Warszawy, kładziono duży nacisk
na maksymalne wykorzystanie podzespołów z jej poprzedniczki. W efekcie liczba odziedziczonych części stanowiła połowę nowej konstrukcji, co
spowodowało, że pierwsze modele
Syreny były samochodami ciężkimi,
nieszczególnie wygodnymi i awaryjnymi. Mimo to, na Międzynarodowych
Targach Poznańskich w 1956 roku
Syrena wzbudziła duże zainteresowanie wśród polskich kierowców. Cóż,
nie mieli wielkiego wyboru… Dwa lata
później podjęto decyzję o rozpoczęciu
jej seryjnej produkcji.
W rzeczywistości aż do 1961 roku
każdy egzemplarz Syreny był odrębnym rękodziełem: nadwozia profilowano i spawano ręcznie. W efekcie
klienci narzekali między innymi na
kłopoty z nieszczelnością nadwozia,
problem z dopasowaniem części po
stłuczce, a także na hałaśliwość i wysokie zużycie paliwa. O pierwszym
z tych mankamentów krążył y nawet dowcipy: – Jak w FSO sprawdzano szczelność Syrenek? – Zamykano
w środku na noc kota i jeżeli nie wyszedł do rana, egzemplarz trafiał do
sprzedaży.
Jeśli więc nowy samochód z FSO
miał odmłodzić polską motoryzację, to był to raczej lifting pozorny.
Wiele świetnych pomysłów polskich
konstruktorów ze względów ekonomicznych i politycznych zostało zaniechanych i nigdy nie ujrzało światła dziennego. Kierowców to jednak
nie odstraszyło i kto mógł, kupował Syrenę, zwłaszcza że pod koniec lat sześćdziesiątych można ją
było nabyć w kredycie. O popularności Syreny świadczyć może także duża ilość imion, którymi ją nazywano, a których wydźwięk oddawał
trudną miłość, jaką darzyli swoje auta
ich posiadacze: Skarpeta, Królowa
Poboczy, Kurołapka czy Zającówka.
Ostatnie dwie nazwy samochód zawdzięcza jeszcze pierwszym modelom, których drzwi otwierały się do
tyłu. Żartowano, że dzięki temu można w trakcie jazdy chwytać uciekającą
zwierzynę.
Z Syreną wiąże się również legenda
najbardziej niewykorzystanej szansy polskiej motoryzacji. Na początku lat sześćdziesiątych grupa inżynierów z FSO pod kierownictwem
Cezarego Nawrota, dając upust swym
pasjom, stworzyła prototyp samochodu Syrena Sport. Jej piękne, smukłe
i aerodynamiczne kształty, niemające
nic wspólnego z siermiężną estetyką
PRL, bez najmniejszych kompleksów
mogły konkurować z modelami zza
żelaznej kurtyny.
Po jedynej publicznej prezentac ji protot y pu, w ra mac h „c z y nu
FOT.: NAC/Zbyszko Siemaszko
majowego” święta pracy 1960 roku,
samochód stał się sensacją nie tylko w kraju, lecz także w kilku zagranicznych magazynach motoryzacyjnych. Niestety, zupełnie inne zdanie
na temat tego zjawiskowego auta miały władze PRL. Władysław Gomułka twierdził, że należy je schować, by
nie drażnić ludzi, a każdemu Polakowi
w zupełności powinien wystarczyć rower. Józef Cyrankiewicz miał podobno
osobiście zadzwonić do FSO z poleceniem ukrycia samochodu i niewystawiania go więcej na widok publiczny.
Prototyp Syreny Sport trafił więc do
magazynów Ośrodka Badawczo-Rozwojowego w Falenicy. Pomimo usilnych starań zespołu, na początku lat
siedemdziesiątych został komisyjnie
zniszczony pod pretekstem „zwalniania przestrzeni garażowej”.
Fiat 125p
była w kolejnym FSO-wskim samochodzie, którego produkcję rozpoczęto
pod koniec 1967 roku. Wtedy to, już po
raz trzeci w historii, Polska nawiązała
współpracę z włoskim Fiatem i tym razem była to współpraca znacznie bardziej owocna w skutkach. Do trzech
razy sztuka.
Czy Fiat był rzeczywiście tak powszechnie dostępny? Każą w to wątpić między innymi teksty piosenek
z tamtych lat. Danuta Rinn śpiewała:
„Gdybym to ja miała kluczyki do Fiata
/ Poleciałabym ja za nim na kraj świata”, a Lucjan Kydryński w programie
Muzyka lekka, łatwa i przyjemna (1972),
w odcinku poświęconym motoryzacji,
mówił: – Motoryzacja opanowała nas
wszystkich. Produkujemy samochody,
sprzedajemy samochody, niektórzy nawet kupują samochody.
Cały program miał jednak propagandową wymowę i zapowiadał, że już
wkrótce polski rynek zaleją FSO-wskie
Fiaty. Tak też śpiewała Zofia Kamińska:
Niedługo czeka nas
wóz dostępny dla mas:
Fiat, Fiat, Fiat!
Każdy już dziś
rat płacić by chciał,
rat, rat, rat!
[…]
Na raty wóz,
cóż to znów
będzie za nowy szał,
Fiat, Fiat, Fiat!
Trzyma cię pas,
wciśniesz nogą na gaz,
Start, start, start!
– W rzeczywistości wyglądało to
zupełnie inaczej – opowiada Marian
Borkowski, który pracował w tym czasie w FSO. – Mało kogo było wówczas
stać na samochód, a jak już ktoś się decydował, to było to tak wielkie wydarzenie, że często po auto przyjeżdżał
z całą rodziną.
Niestety, wiele samochodów kończyło swój żywot tuż za bramą fabryki. –
Przed wyjazdem na ulicę Stalingradzką trzeba było najpierw przejechać
przez tory tramwajowe. I ci ludzie, zestresowani i wyłuskani ze wszystkich
pieniędzy, a jednocześnie szczęśliwi
i podekscytowani kupnem samochodu, zapominali o wszystkim i wyjeżdżali z bramy prosto pod tramwaj…
Praca w FSO była dla Mariana pierwszą po szkole. Nie wspomina jej jednak z podobnym co Janusz sentymentem: – Pierwsze miesiące spędziłem
na hamowni. Zmontowane silniki
79
Pod koniec lat sześćdziesiątych po polskich drogach wciąż nie jeździło wiele samochodów. Ani Warszawa, ani,
wbrew oczekiwaniom, Syrena nie wywołały motoryzacyjnego przewrotu.
Warszawska Kronika Filmowa donosiła, że na stołecznych ulicach „współegzystują jeszcze konie mechaniczne
z tymi owsem pędzonymi”. By nadać
stolicy bardziej wielkomiejski charakter, wprowadzono jednak ograniczenia: furmanki mogły jeździć po ulicach
wyłącznie między ósmą wieczorem
a szóstą rano. Cała nadzieja na zmotoryzowanie społeczeństwa pokładana
FOT.: NAC/Zbyszko Siemaszko
przesuwały się na taśmie i trzeba było
je regulować. Spaliny rzekomo były
odprowadzane, ale nieszczelne przewody na niewiele się zdawały i śmierdziało jak cholera. Dalej to nawet ledwo co było widać. To i tak zresztą
nie było najgorsze, bo ludzie pracujący w galwanizerni wychodzili stamtąd cali pokryci tłustym, metalowym
nalotem. Jak na ironię, w tym samym
budynku, tyle że szczelnie odgrodzone, mieściło się centralne biuro BHP.
U nich wielkie okna na południe, a na
dole fabryka prawie jak z XIX wieku.
miała bowiem absolutny priorytet gospodarczy, a prym w tej dziedzinie
wiodła właśnie FSO. W najtłustszych
dla eksportu latach 1974-1978 liczba Fiatów 125p wysyłanych za granicę przekraczała osiemdziesiąt tysięcy rocznie. Największymi odbiorcami
aut były: Jugosławia, Czechosłowacja,
Węgry, Wielka Brytania, a cała lista importerów obejmowała siedemdziesiąt siedem krajów, w tym Mali,
Gwineę, Fidżi, Japonię i USA.
Zadaniem Mariana było dostarczanie części w ramach przedsprzedaży,
– Kiedy zacząłem pracować w FSO,
policzyłem, że do końca życia nie zarobię
nawet na „malucha”
80
Część swojej pracy w FSO Marian
spędził w dziale obsługi rynków zagranicznych. – Samochody, które
sprzedawaliśmy do Niemiec, kupowali często amerykańscy żołnierze,
którzy potrzebowali ich zwykle tylko na pół roku. Nie opłacało im się
kupować drogich, niemieckich aut.
Kupowali więc Polskiego Fiata za
parę groszy, jeździli nim, a potem porzucali na lotnisku. To samo w Anglii
czy w Holandii, gdzie kupowali je np.
bezrobotni. Ceny samochodów były
takie, że w zagranicznych serwisach
nie opłacało się ich naprawiać, bo taniej było kupić nowy.
Choć dla zwykłych mieszkańców
samochód był wciąż towarem luksusowym i nieosiągalnym, fabryka produkowała ogromne ilości Polskich
Fiatów. W PRL produkcja eksportowa
czyli do tych samochodów, które uległy awarii jeszcze zanim dotarły do
zagranicznych salonów. – Kilka razy
udało mi się wyjechać z transportem
do Anglii czy Holandii. Po jednym takim kilkudniowym wyjeździe przywoziłem równowartość rocznej pensji
w FSO. Oczywiście, musiałem oszczędzać. Tankowałem więc w Polsce do
pełna, brałem (co było wtedy nielegalne) dwa kanistry z benzyną, by nie
musieć tankować po drodze. Dostawałem pieniądze na hotel, ale spałem
u znajomych chłopaków, którzy mieli w Anglii wynajęte mieszkanie. Oficjalna dieta, którą miałem wyliczoną
na jedzenie w Anglii, była tak niska,
że nie byłoby mnie tam na nic stać.
Kiedy zacząłem pracować w fabryce,
policzyłem sobie, że do końca życia
nie zarobię nawet na „malucha”.
FOT.: NAC/Grażyna Rutowska
W roku 1973 władze PRL wyznaczyły fabryce nowy cel: sportowe sukcesy
miały rozsławić Polskiego Fiata na całym świecie. Niedługo potem siedmioosobowa załoga pod przewodnictwem
Sobiesława Zasady pobiła rajdowy rekord świata na dystansie dwudziestu
pięciu, a następnie pięćdziesięciu tysięcy kilometrów. Pokonanie 767 pętli sześćdziesięciokilometrowego odcinka poniemieckiej autostrady pod
Wrocławiem zajęło kierowcom szesnaście dni i nocy.
Zwycięskie auto, choć pozornie wyglądało jak inne seryjnie produkowane w FSO modele, w rzeczywistości
było konstrukcją zespołu z Ośrodka
Badawczo-Rozwojowego w Falenicy.
Tworzyli go prawdziwi zapaleńcy
i pasjonaci, mistrzowie w dziedzinie
motoryzacji. Prowadzono tam różne
eksperymenty nad nowatorskimi rozwiązaniami, między innymi nad systemem ABS. Cóż jednak z tego, gdy
w Polsce nie było pieniędzy, by rozwiązania te wprowadzać w życie?
Fiat 125p gra jedną z głównych ról
w serialu Zmiennicy Stanisława Barei:
taksówkę 1313 – auto Jacka i Kasi. I choć
„z chłodnicy cieknie przy uszczelce,
światła «stop» nie palą, lewy kierunkowskaz nie działa, klakson też; łożyska niedokręcone, brak bagnetu oleju; i lewy błotnik przeżarty korozją;
i rozrząd do wymiany chyba”, to jednak „w sumie wóz na medal”. – To nie
były złe samochody, tylko po prostu
w większości źle wykonane – wspomina Marian. – Magazynier, który wydawał samochody kupione za dewizy
w FSO, był chyba jednym z najbogatszych pracowników. Nie brał nigdy
urlopu, pracował na okrągło. Jak się
chciało mieć czerwonego Fiata, z którego nic nie ciekło i w którym drzwi się
zamykały, to płaciło mu się grubą forsę i on wybierał. A na obrzeżach stały
takie, którym wyciekał olej albo nie zapalał silnik.
W 1983 roku wygasła włoska licencja
na Fiata 125p, ale w związku z dużym
powodzeniem, jakim cieszył się on zarówno w kraju, jak i za granicą, był produkowany jeszcze przez osiem lat pod
nazwą FSO 125p. Ostatni egzemplarz przeszkadzała przyczepność i ścigał banz numerem 1 445 699 zjechał z taśmy dytów jak ich Bond.
W 1997 roku Polonez rzeczywiście
produkcyjnej 29 czerwca 1991 roku.
był już zdecydowanie przestarzałym
modelem. Gdy w 1978 rozpoczynano
Polonez
W 1997 roku w najbardziej znanym jego produkcję, zakładano, że będzie
programie motoryzacyjnym świa- ona trwała piętnaście lat. Historia jedta Top Gear Jeremy Clarkson przete- nak drastycznie zweryfikowała te plastował ostatnie polskie auto w pełni ny i Polonez produkowany był aż do
konstruowane przez żerańską FSO: 2001 roku. Jego nazwę, zawierającą
Poloneza. – Zawsze zastanawiałem się odwołania do Pana Tadeusza i muzyki
nad tym, co popchnęło Lecha Wałęsę, Chopina, wybrali w plebiscycie czytelby przeciwstawić się najpotężniejszej nicy „Życia Warszawy”.
militarnej maszynie, jaką znał świat.
Dlaczego pracownik Stoczni Gdańskiej
podjął się zniszczenia ZSRR? Teraz
wszystko już się wyjaśniło. Chciał
mieć nowy samochód! – ironizuje prowadzący. Krytyka Clarksona jest miażdżąca, i to w znaczeniu całkowicie dosłownym. Gdy kończy już swoją litanię
narzekań na karygodną przyczepność
auta, jego fatalne hamulce, beznadziejChoć traktuje się go jako „ostatnią
ne przyspieszenie, a nawet wygląd,
mówi: – Jednak jest coś, co możemy polską myśl motoryzacyjną”, w rzez tym zrobić. Przesiada się do dźwigu, czywistości projekt Poloneza wyktórym następnie chwyta Poloneza szedł w 1975 roku spod ręki jednego
i podciąga na wysokość trzydziestu z najlepszych europejskich stylistów
metrów. Kamera odjeżdża, a oczom Giorgetto Giugiaro, t wórc y m.in.
widzów ukazuje się szczere pole, na Volkswagena Golfa i Maserati. Auto
którym naprzeciw siebie stoją dwa miało być następcą Lancii Delty, ale
dźwigi oraz zwisające z ich ramion toporne kształty nie przypadły do guPolonezy. Huśtające się auta uderza- stu Włochom i ostatecznie gotowy proją w siebie kilkakrotnie, zanim opera- jekt sprzedano Polsce. Reklamowany
torzy dźwigów, by oszczędzić im już jako rodzinny, pakowny, szybki, bezpieczny, w rzeczywistości miał wiele
wstydu, roztrzaskują je o ziemię.
Komentarze internautów pod fil- wad. Mimo to, szczęśliwi nabywcy nie
mem w serwisie YouTube dobrze od- narzekali – w rozsądnej, jak na tamte
dają ambiwalentne uczucia, jakie Pola- czasy, cenie mieli w miarę duży samocy żywią do Poloneza. Krytyka miesza chód, który, choć często się psuł, możsię tu z sentymentem, przywiązaniem na było szybko i łatwo naprawić.
Polonez osiągnął to, co nie udało się
i dumą z polskiej konstrukcji.
SWKKMN: Prawda jest taka, że gdyby to ani Syrenie, ani de facto Fiatowi 125p
nie był polski produkt, to byście tego nawet – zmotoryzował społeczeństwo PRL.
Odwrotnie niż w przypadkach wczekijem nie tknęli.
mix2605: Też mam poldka i jestem z niego śniejszych modeli FSO, okazało się, że
dumny, dostałem go od taty w wieku 6 lat planowana produkcja czterdziestu tysięcy aut rocznie to o wiele za mało.
i do dziś mi wiernie służy.
VermilionMAV: Klimat to on ma tyl- W najlepszych latach sprzedaż sięgała
ko i wyłącznie dla Polaków, którzy prze- nawet stu tysięcy samochodów.
Polonezem jeździł nie tylko przeżyli PRL, ale tak naprawdę ten samochód
to ciężki, wolny i tani wrak. Nie widzę nic ciętny Polak. Porucznik milicji obywatelskiej, Sławomir Borewicz, nonzłego w tym, co Jeremy zrobił.
robs on k sf: B o re w iczo w i ja k o ś ni e szalancko inteligentny, przystojny,
Polonez osiągnął to,
co nie udało się ani
Syrenie, ani Fiatowi
125p – zmotoryzował
społeczeństwo PRL
wysportowany i błyskotliwy stróż
prawa, ścigał nim wyrzutków społecznych. Ten najsłynniejszy PRL-owski
product placement z serialu 07 zgłoś
się spowodował, że klasyczny model
Poloneza do dziś określany jest nazwiskiem porucznika.
W Polonezy wyposażono pogotowie
ratunkowe, straż pożarną i milicję. Po
zmianie ustroju milicję obywatelską
zastąpiła policja, ale wysłużone „trapezy”, jak funkcjonariusze nazwali swoje
służbowe auta, Kia ostatecznie wyparła dopiero trzydzieści lat później.
W 1991 roku, gdy zakończono produkcję FSO 125p, na polskim rynku
pojawił się nowoczesny Polonez Caro.
Gruntowne zmiany konstrukcyjne
i stylistyczne sprawiły, że praktycznie
nie przypominał on już pierwszych
modeli. Z bagażnikiem wyładowanym Pepsi Colą, stanowił główną nagrodę w popularnym teleturnieju Koło
Fortuny. Szalona euforia zwycięzców
dobrze pokazuje, jak wartościowy był
wówczas ten samochód. Jego urokowi
uległ nawet Waldemar Pawlak, który
jako premier podjął decyzję, by luksusowe rządowe Lancie zastąpić właśnie
Polonezami.
Piłkarze reprezentacji Polski, w nagrodę za zdobycie w 1992 roku srebrnego medalu na Olimpiadzie w Barcelonie, otrzymali od FSO złote Polonezy
Caro. Był to chyba jednak ostatni sukces: zarówno polskiego futbolu, jak
i polskiej motoryzacji. ■
Nazwiska bohaterów zostały
zmienione.
Autor dziękuje
Narodowemu Archiwum
Cyfrowemu za
udostępnienie zdjęć.
Tomek Kaczor (1984)
jest absolwentem kulturoznawstwa,
fotografem i animatorem kultury.
Współpracuje z Towarzystwem Inicjatyw
Twórczych „ę”. Fotoedytor i sekretarz redakcji
„Kontaktu”, redaktor działu „Fotoreportaż”.
81
Mięsistość dźwięku
Z Krzysztofem Nieporęckim
Nieporęckim
Z Krzysztofem
rozmawia Tomek
Tomek Kaczor
Kaczor
rozmawia
s
r
a a
w aw
s
FOT.::Kaczor
Tomek KacFOT.: Tomek
M
a pan odtwarzacz mp3?
Mam, bo czasem nośnik nie
ma po prostu większego znaczenia.
Ale słuchanie muzyki z mp3 w domu
czy w sklepie jest już bez sensu. To
tak, jak gdybym sobie celowo obniżał
jakość dźwięku.
Z czego więc najlepiej słuchać?
Z płyt winylowych, oczywiście. Jak
dotąd nie wynaleziono jeszcze nośnika, który prześcignąłby winyl w odwzorowaniu dźwięku. Jedni to słyszą,
inni nie, ale kompakt ze swoim cyfrowym systemem zapisu niweluje te
drobne niuanse, płynne przejścia, które posiada fala analogowa.
Płyta winylowa ma przewagę nad innymi
nośnikami, jeśli chodzi o wierne oddawanie dźwięku, a z drugiej strony fetyszyzuje się te jej szumy i trzaski. Jak pogodzić
tę sprzeczność?
Kiedyś trzeszczenie winylowej płyty było bezdyskusyjnie jej wadą. Ludzie nie mieli innej opcji i tęsknili za
czystym, klarownym dźwiękiem. Potem pojawiły się kompakty, które nie
trzeszczały, ale za to brzmiały sucho.
Okazało się, że wartością jest właśnie
ta mięsistość dźwięku. Dzięki trzaskom wydaje się on nawet trochę materialny.
Czy jest szansa na to, że płyty CD staną
się kiedyś kultowe?
Są na ten temat różne wróżby, ale tak
naprawdę nikt tego nie wie… Podobnie, kiedyś mówiło się, że winyl zniknie. W latach dziewięćdziesiątych sporo ludzi posprzedawało swoje kolekcje
i przerzuciło się na kompakty. Dziś coraz większa część z nich uznaje to za
błąd i tracąc kolekcję po raz drugi, ponownie odbudowuje ją na czarnych
krążkach. Wśród kolekcjonerów winyli są też ludzie młodsi, dla których normą był kompakt czy nawet plik mp3.
Jeśli ktoś odkrył winyle po empetrójce,
to atrakcyjność tego dźwięku i dużej
okładki musi być dla niego porażająca.
Chciałbym, żeby zawartość sklepu odzwierciedlała moje muzyczne poglądy.
Nie narzucam ich, oczywiście, ale biorę odpowiedzialność za to, co sprzedaję. Większość tych płyt przesłuchałem
i mogę je polecić.
Czy są tu też rzeczy, które nie do końca odpowiadają tym muzycznym poglądom?
Owszem. Ale uprawiam taką cenową
stymulację kolekcji: rzeczy które polecam, są u mnie trochę droższe od tych,
które być może obiektywnie są równie
dobre, ale które ja akurat niezbyt lubię.
Klienci są różni i dla niektórych obie
płyty mogą być równorzędne. Dla mnie
nie są, więc tej tańszej chętnie się pozbywam, a tej droższej… Powiedzmy,
że nie przeszkadza mi, jeśli trochę poleży. Nie jest to typowo handlowe podejście, ale handlowcem jestem tylko z konieczności. Przede wszystkim jestem
kolekcjonerem.
Czy prowadzenie małego, niszowego
sklepu z używanymi płytami pozwala się
utrzymać?
To jest zajęcie, które pozwala egzystować na przyzwoitym, jak dla mnie, poziomie, choć bez szaleństw. Miałem tu
kiedyś na początku wspólnika, który zwykł mawiać, że jemu jest obojętne czy sprzedaje muzykę, czy ziemniaki. Mnie absolutnie nie jest to obojętne
i nie robię tego dla pieniędzy. Nie mógłbym polecać czegoś, czego prywatnie
nie lubię, tylko dlatego, że muszę jakoś
przeżyć. Całe szczęście sklep Hey Joe
ma się dobrze już od dziewiętnastu lat.
To i tak dobrze. Przecież tyle się mówi
o tym, że w Polsce ludzie nie kupują płyt…
To chyba jest mit. A już na pewno istnieją środowiska, w których kupowanie
płyt to norma.
Prowadzi pan też audycję muzyczną
w Programie Pierwszym Polskiego Radia.
Punk rock, nowa fala, reggae – to dosyć
nietypowa muzyka jak na Jedynkę?
Audycja nazywa się Wschodni Front
i od ponad roku jest emitowana raz na
dwa tygodnie, w nocy z czwartku na
piątek, od północy do trzeciej nad ranem. Prowadzę ją z kolegą Maćkiem
Szajkowskim z Kapeli ze Wsi Warszawa. Gdy Jedynka się trochę otworzyła
i zaczęła puszczać rock, nasza audycja
się tam bardzo dobrze mieściła i uzupełniała program.
Uzupełniała dwa razy w miesiącu o trzeciej w nocy?!
No sorry, mieszkamy w Polsce. Tu nikt
nie pozwoli na to, żeby coś ciekawego
i niekomercyjnego pojawiało się w dobrym czasie antenowym. To audycja
dla wytrwałych, ale najważniejsze,
że w ogóle istnieje. To, co puszcza się
w polskich stacjach radiowych, to jest
skandal… Słusznie zauważa Marcin
Świetlicki: „Od wielu lat ta sama wokalistka śpiewa tę samą piosenkę. Ma
różne nazwiska, ale jest to ta sama wokalistka i piosenka jest ta sama”.
Wyobrażam sobie jednak, że w stacjach
o bardziej rockowym profilu taka audycja zostałaby przyjęta z szeroko otwartymi ramionami.
Zapew ne, ale fakt, że pojawiamy
się na falach najstarszego programu Polskiego Radia, to jednak zaszczyt, choć także spore wyzwanie.
Pokazujemy nowe dźwięki ludziom
słuchającym tego programu od lat.
A jednocześnie dla nas są to spotkania z tradycją (hymn o północy czy
prognoza pogody „dla tych, co na morzu”). Podobnie jest ze sklepem. Jest tu
miejsce na tradycję, ale też odważne
patrzenie w przyszłość i otwartość na
wszelkie style muzyczne. ■
Czy częściej odwiedzają sklep ludzie, którzy chcą coś kupić, czy raczej sprzedać
fragmenty swoich kolekcji?
Chyba jednak kupić, ale nie da się
ukryć, że ruch jest w dwie strony. I dobrze, bo na tym polega moja społecz- Sklep Hey Joe mieści się przy
Na jakiej zasadzie decyduje pan o tym, co na rola – jestem przekaźnikiem między ul. Złotej 8,
na tyłach dawnego kina Relax.
kolekcjami.
będzie dostępne w sklepie?
83
Wielcy
warszawscy
Maciek Onyszkiewicz
Dla kibiców Legii Warszawa jasne jest,
że Kazimierz Deyna, choć urodził się
w 1947 roku w Starogardzie, sercem
był warszawiakiem. Jednak to, co wydaje się oczywiste kibicom, wcale takim być nie musi. Związek Deyny ze
Stolicą to małżeństwo już nawet nie
z rozsądku, a wręcz z przymusu.
Na przełomie lat sześćdziesiątych
i siedemdziesiątych do Legii trafiali
najlepsi młodzi piłkarze z całej Polski.
Legia była klubem wojskowym, więc
wielu zawodników odbywało służbę
zasadniczą, grając w jej barwach. Nikt
nie pytał ich o zdanie. W ten sposób
we wspomnianych dekadach powstała jedna z najlepszych drużyn w historii polskiej piłki, sama zaś Legia stała
się najbardziej znienawidzoną drużyną w kraju.
Kazimierz Dey na dostał powo łanie do wojska wiosną 1966 roku.
Przez krótki czas, będąc zawodnikiem
ŁKS-u Łódź, ukrywał się nawet przed
poszukującą go żandarmerią. Po pół
roku przyszły do niego i dwóch innych kolegów z drużyny ponaglenia.
Ponieważ w latach sześćdziesiątych
FOT.:: Tomek Kaczor
84
Deyna
kluby piłkarskie miały swoich wpływowych partyjnych „patronów”, którzy w imię własnego prestiżu toczyli
nieustanną walkę o to, żeby ich drużynom wiodło się jak najlepiej, sprawą
zajęła się władza. Po interwencji „patrona” ŁKS-u Legia zgodziła się wziąć
tylko jednego z trzech zawodników.
Sam ŁKS miał wybrać, którego odda.
I zdecydował się na odstąpienie najmniej znanego – Kazimierza Deyny.
W Warszawie szybko zorientowano się, jak utalentowanego zawodnika
pozyskano. Szeregowy Deyna, mimo
młodego wieku, prędko znalazł się
w pierwszym składzie Legii. Mimo
to, po zakończeniu służby zastanawiał się, czy nie wyjechać z Warszawy.
ŁKS, do którego zgodnie z prawem powinien wrócić, przyjąłby go z otwartymi ramionami. Legia znów musiała więc sięgnąć po przymus. Na parę
dni przed zwolnieniem z wojska, do
Deyny trafił rozkaz z Ministerstwa
Obrony Narodowej. Został przeniesiony do marynarki wojennej i mianowany podoficerem. W praktyce
znaczyło to tyle, że musiał pozostać
w Warszawie.
Deyna spędził w Legii dwanaście
lat. W tym czasie rozegrał 304 mecze i strzelił 94 gole. Zdobył dwa mistrzostwa Polski, doszedł do ćwierćfinału i półfinału Pucharu Mistrzów,
strzelał bramki AC Milanowi. Był kapitanem i niekwestionowaną gwiazdą
drużyny. Ze wspomnień kolegów wynika, że poza boiskiem był nieśmiały,
cichy i niezbyt błyskotliwy. Na murawie jednak zmieniał się w inteligentnego przywódcę: z gracją mijającego
rywali, rozdzielającego precyzyjne
podania i strzelającego fantastyczne
gole. Nieprzypadkowo nazywano go
„Generałem”.
Im lepiej grał, tym bardziej kochała go warszawska publiczność. Im
bardziej zaś kochali go warszawiacy, tym bardziej nienawidziła reszta
Polski. Cała ta wrogość kibiców spoza
Warszawy skupiła się na Deynie podczas meczu z Portugalią w Chorzowie,
w trakcie eliminacji do mistrzostw
świata ‘78. Choć Deyna strzelił jedyną
bramkę, dającą Polsce awans na mistrzostwa, został wygwizdany przez
znajdujących się na trybunach kibiców. Dla Legii został bohaterem i męczennikiem. Jej kibice incydent z meczu z Portugalią pamiętają do dziś.
Grając dla Legii, Deyna osiągał również sukcesy z reprezentacją Polski. Był
kapitanem drużyny, która zdobyła złoty medal na Igrzyskach Olimpijskich
alkoholu, a w USA rozpił się na dobre. Po zakończeniu kariery nie bardzo wiedział, co ma ze sobą zrobić,
bo jedyne, co umiał, to grać w piłkę.
Oszczędności życia stracił, okradziony przez swojego wieloletniego menadżera i przyjaciela. Mimo niepowodzeń osobistych i sportowych pod
koniec kariery, świat nie zapomniał
o Deynie. Razem z gwiazdami futbolu,
Im bardziej kochała Deynę warszawska
publiczność, tym bardziej nienawidziła
go reszta Polski
w Monachium w 1972 roku, trzecie miejsce na mistrzostwach świata w RFN w 1974 i srebrny medal na
Igrzyskach Olimpijskich w Montrealu
w 1976. W 1974 roku został uznany
za trzeciego najlepszego piłkarza na
świecie. Ktoś taki mógłby grać w wiodących klubach Europy. Podobno zatrudnieniem Deyny zainteresowane były m.in. Inter Mediolan, Bayern
Mon ac h iu m i Rea l Mad r y t. Sa m
Deyna od 1974 roku (a być może nawet
wcześniej) chciał wyjechać z Polski.
Niestety, na wyjazd trzeba było mieć
zgodę władz. A te postanowiły wykorzystać Deynę jako symbol przywiązania do ludowej ojczyzny. W prasie ukazał się nawet spreparowany wywiad,
w którym Deyna przyrzekał wierność
Legii i socjalistycznej Polsce.
Zgodę na wyjazd otrzymał dopiero
po nieudanych mistrzostwach świata
‘78, po których zakończył reprezentacyjną karierę. Miał prawie 32 lata i najlepszy okres gry za sobą. Z Legii trafił
do Anglii i grał w Manchesterze City,
gdzie z powodu innego, bardziej siłowego sposobu gry i zaawansowanego wieku nie mógł rozwinąć skrzydeł.
W Manchesterze przez trzy lata zagrał
tylko w 38 meczach i strzelił 12 goli.
Gdyby pozwolono mu wyjechać wcześniej, mógłby zostać jednym z najlepszych piłkarzy w historii.
Ostatnie lata spędził w USA, grając w drużynie San Diego Sockers. Już
będąc w Anglii, zaczął nadużywać
Bobbym Moorem i Pelé, zagrał u boku
Sylvestra Stallone’a w filmie Ucieczka
do zwycięstwa.
Kazimierz Deyna zginął w 1989 roku
w wypadku na autostradzie w San
Diego. Prowadząc samochód pod
wpływem alkoholu, z dużą prędkością uderzył w prawidłowo oznaczony, zepsuty pojazd, stojący na awaryjnym pasie.
Dziś wielu warszawiakom, nawet
tym, którzy nie są kibicami, Kazimierz
Deyna zdecydowanie kojarzy się ze
Stolicą. Na Bemowie znajduje się ulica
jego imienia, a koło sklepu z pamiątkami na stadionie przy Łazienkowskiej
stoi jego pomnik. Działa fundacja
imienia Deyny, wspierająca rozwój
młodych talentów i promująca ideę
fair play. Dla kibiców Legii, obok czarnej „L-ki” w kółeczku, jest głównym
symbolem klubu. Wokół jego postaci narosła niezwykła, warszawska legenda. Właściwie nie jest ważne, czy
Deyna naprawdę czuł się z Warszawą
i z Legią związany na dobre i na złe.
Ważne, że Warszawa czuje się związana z Deyną. ■
85
bywatel
Nowa kultura protestu
Z Andrzejem Rychardem rozmawia Mateusz Luft
O
W ilu Polskach pan żyje?
„Czy ten dylemat jest odzwierciedleniem stanu ducha, czy stanu rzeczy?”
– takie pytanie postawił Jerzy Szacki
podczas jednej z licznych dyskusji
o polskich podziałach. Całkowicie
podzielam jego pogląd. Cyklicznie
powracający temat podziału kraju obrazuje stopień spolaryzowania umysłów, a niekoniecznie samej struktury
społecznej. Najbardziej eksploatowany jest on w mediach i w polityce. Podział ten jest słabszy, choć wciąż silny,
na poziomie świadomości społecznej. A jeszcze słabszy na poziomie
struktury społecznej. Znajduje to potwierdzenie w badaniach. Radosław
Markowski trafnie wykazał, że pokazywane w gazetach różnice między
Polską wschodnią i południową, głosującą na jednego kandydata, a resztą
kraju, głosującą inaczej, są trochę zmistyfikowane. Nie licząc wysp, na których wynik jednego kandydata sięga
FOT.: materiały prasowe swps
86
burzeni”
na Zachodzie
stracili wiarę w system.
Protestujący na
Krakowskim Przedmieściu
wciąż, zanim spalą
samochód, będą
próbowali na niego
zarobić. Jesteśmy na
innym etapie rozwoju,
choć może się to szybko
zmienić.
osiemdziesięciu procent, poparcie dla
kandydatów wiodących partii różni
się najwyżej o kilkanaście punktów
procentowych.
powstało w wyniku wielkiej emigracji
ze wschodu na zachód, dlatego mamy
„więcej biegunów”. Nie czuję, żebym
żył w Polsce podzielonej na dwie
części, ale w Polsce, której społeczeń-
Przeglądając nagłówki gazet, można odnieść
wrażenie, że wszyscy mieszkańcy Polski żyją
w pięciu największych miastach
A jednak ta sytuacja powtarza się podczas stwo funkcjonuje w oparciu o więzi
każdych wyborów.
w skali mikro, nie składające się na coś
Ale różnice są niewielkie. Między większego.
elektoratami PO i PiS, czyli głównych uczestników fundamentalnego Co oznacza „wielobiegunowość” Polski?
podziału sceny politycznej, nie ma Najistotniejszy jest podział na Polskę
wyraźnych różnic w sprawach pod- wielkomiejską oraz Polskę miasteczek
stawowych, takich jak stosunek do i wsi. Cały XX wiek związany był z raUnii Europejskiej czy wolnego rynku. dykalnie nierównomiernym rozwojem
Polska nie dzieli się tak klarownie, jak różnych społeczności, w tym rówpodzielone są np. Włochy. Społeczeń- nież małych miasteczek i obszarów
stwo Polskie w obecnym kształcie wiejskich, na których wciąż przecież
ILUSTRAcja: Łukasz Izert
bywatel
mieszka większość Polaków. Przeglądając nagłówki gazet, można odnieść
wrażenie, że wszyscy mieszkańcy
Polski żyją w pięciu największych
miastach. Bardzo trudno wyjść poza
ten prosty schemat. Ale jeśli pominąć
pierwsze strony dzienników i prezentowaną na nich rzeczywistość wielkomiejską, naszym oczom ukazuje się
zupełnie inny świat. Uważamy, że Polacy powinni być zaangażowani w politykę, a wciąż robią to w niewielkim
stopniu. Znacznie aktywniej funkcjonujemy w sferze rynkowo-ekonomicznej niż publiczno-obywatelskiej. Dlatego każdemu wydarzeniu społecznemu
próbujemy nadać polityczny sens. Tak
dzieje się choćby w sprawie ACTA.
W ostatnich miesiącach jesteśmy świadkami wielu demonstracji. W październiku
protestowali „Oburzeni”, niecały miesiąc później płyty chodnikowe poleciały w stronę policji na Placu Konstytucji.
W styczniu wybuchły protesty w związku
ACTA…
Nie wymienił pan jeszcze lekarzy.
87
Bo ten protest nie miał charakteru dużych
wystąpień.
Lekarze nie będą palić opon ani chodzić w maskach. Mogą za to pozbawić
ludzi owoców swojej pracy. Wszystkie te protesty, oprócz „Oburzonych”,
których dotyczy to tylko częściowo,
łączyły postulaty o wymiarze postmaterialnym, tzn. takie, które są niezwiązane z fazą przemysłową rozwoju
demokracji. To nie są protesty wielkomiejskiej klasy robotniczej, tylko ludzi,
którzy walczą o lepszy dostęp do służby zdrowia, edukacji czy kultury. Ich
wystąpienia związane są z przejściem
od fazy przemysłowej do postprzemysłowej i – co za tym idzie – od potrzeb
ściśle materialnych do innych niż materialne. Jest jeszcze za wcześnie, żeby
to oceniać, ale kto wie, czy to właśnie
nie ze względu na ekonomiczne postulaty ruch „Oburzonych” w Polsce był
tak słaby. Tradycję protestów nowego
typu zapoczątkowało białe miasteczko
pielęgniarek. Na naszych oczach wytwarza się więc nowa kultura protestu.
Rząd umie reagować na tradycyjny
protest: strajki, palenie opon, rzucanie
śrubami przez górników i hutników.
Nie umie jednak odpowiedzieć na
nowy rodzaj społecznych wystąpień.
Sami protestujący też nie całkiem wiedzą, w jaki sposób chcą wyrażać swój
sprzeciw. Tłem przemian jest tlący
się kryzys ekonomiczny. Prawdziwi
„Oburzeni” wciąż potencjalnie mogą
dotrzeć do nas z Zachodu. Nie wiadomo, w jakim stosunku znajdą się
wtedy konflikty: materialny i niematerialny. Na razie wygląda na to, że ich
osie nie są wspólne. A to, jak pokazują
badania, przynosi ze sobą raczej stabilizację niż rewolucję.
Chce pan powiedzieć, że to, co obserwujemy, nie jest rzeczywistym konfliktem,
a jedynie wierzchołkiem góry lodowej?
Mam poczucie, że protest, w ramach
którego lekarze nie przybijali swoich
pieczątek na receptach, był bardziej
rzeczywisty niż przemarsz nawet
kilkudziesięciu tysięcy młodych ludzi demonstrujących w maskach.
Za leka rza m i stoi bow iem si l ny,
bywatel
korporacyjny interes, spajający ich
tożsamość. A czym jest środowisko
internautów? Każdy z nas bywa internautą, ale nikt nie powie, że w jest nim
przede wszystkim. To grupa, która nie
tworzy żadnej jednolitej substancji.
Skoro jednak wiele konfliktów ma wciąż
podłoże ekonomiczne, to dlaczego nie
rozmawiamy o nich w ekonomicznych
kategoriach?
Zaryzykowałbym stwierdzenie, że
konflikty związane z rozwarstwieniem ekonomicznym tracą na znaczeniu, a wzrasta rola buntów tożsamościowych i kulturowych. Warto
jednak zauważyć, że pewna część
uczestników ostatnich protestów, lu-
88
Myślę, że problemy ekonomiczne nie
wrócą w dotychczasowych odsłonach,
ponieważ struktura ekonomiczna i gospodarcza Polski bardzo się zmieniła.
Trudno wyobrazić sobie typowe zachowania kryzysowe. Tak naprawdę
słowo „kryzys” towarzyszy nam od
kilkudziesięciu lat. Pojawia się zazwyczaj wraz z masowymi wystąpieniami
różnych grup społecznych.
Czy powstaną w Polsce grupy „Oburzonych”? Wątpię, gdyż w tej chwili
nie widzę w nas zdolności do takiej
mobilizacji. Myślę, że frustracje ekonomiczne będą wywoływały reakcje
dorywcze i indywidualne. Niektórzy
w Polsce protestują, ale generalnie
niezadowoleni raczej wychodzą poza
obecny system. Z dwóch strategii, nazwanych przez Alberta Hirschmanna „exit” (próbą ominięcia systemu) i
„voice” (działaniem ukierunkowanym
na jego zmianę), niezadowoleni wybierają raczej tę pierwszą, tzn. ucieczkę
pisali Urlich Beck i Jadwiga Staniszkis, w stronę życia osobistego, w uzależtradycyjne instytucje demokratycz- nienia, na emigrację. Co by było, gdyne stają się ornamentem, a prawdzi- by w ciągu ostatnich kilkunastu lat
wa władza zaczyna się im wymykać. milion ludzi nie wyjechał za granicę?
Istotne okazują się inne niż dotychczas
tematy: edukacja czy zdrowie. „Nowa Co by było, gdyby teraz wrócili… ■
polityka” nie ma jednak swojej prostej
artykulacji. Szansą dla niej jest, być
może, internet, który w przyszłości
stanie się nie tylko formą komunikacji, ale będzie również budował treść
protestu.
swe źródło jeszcze w związkowej „Solidarności”. Sądziliśmy, że nowoczesna
polityka na naszym etapie rozwoju
będzie polegała na reprezentowaniu
interesów ekonomicznych klas i grup
społecznych, przy jednoczesnym zanikaniu podziałów kulturowych i symbolicznych, wyniesionych z PRL-u. Tak
się jednak nie stało.
Podział y kulturowe nie odeszł y
w przeszłość, a spory o ekonomię i etatyzm przeszły ze sfery tradycyjnej polityki w ręce ekspertów. Za to aborcja,
stosunek do mniejszości seksualnych
i eutanazja stały się jednymi z podstawowych osi sporu politycznego.
Sądzę, że jesteśmy świadkami przesuwania się granicy polityczności. Jak
Protest lekarzy był bardziej rzeczywisty niż
przemarsz nawet tysięcy młodych ludzi
w maskach
dzi młodych, pochodzących z dużych
ośrodków miejskich, jest sfrustrowana nie ze względu na ACTA, ale zbyt
małą liczbę miejsc pracy do obsadzenia w naszym kraju. Profesor Domański dowodzi, że posiadanie wyższego
wykształcenia przynosi od paru lat
coraz mniejsze korzyści, bo równolegle do wzrostu liczby osób z wyższym wykształceniem nie wzrasta
liczba stanowisk, które mogliby objąć.
„Oburzeni” na Zachodzie już stracili
wiarę w system. Protestujący na Krakowskim Przedmieściu wciąż, zanim
spalą samochód, będą próbowali na
niego zarobić. Jesteśmy na innym etapie rozwoju, choć może się to szybko
zmienić. Procesy, które na Zachodzie
trwały dziesięciolecia, u nas mogą
zajść w ciągu miesięcy.
To znaczy, że nie wrócimy już do polityki reprezentowania tradycyjnych grup
interesu…
To wszystko jest ogólnikowe i nieweryfikowalne. Nie podpiszę się pod
żadnym zdaniem, mówiącym, że coś
wróci albo nie wróci, bo kryzys pokazał, że ekonomia wciąż jest istotna.
Pewne zjawiska związane z transformacją wydawały nam się już kompletne. A co dzieje się nagle na Węgrzech,
w Czechach? Nasze stanowiska wobec
Unii Europejskiej i paktu fiskalnego są
zupełnie inne.
Na razie protesty, o których rozmawialiśmy, doprowadziły do kompromitacji
tradycyjnych instytucji władzy. Konflikt
długo toczył się bez żadnej inicjatywy ze
strony rządu i parlamentu. Gdzie znajdują
się nowe pola politycznego sporu?
Nasza polityka jest niewydolna wobec
tego typu konfliktu, ponieważ wciąż Czy problemy ekonomiczne nie będą już
pozostaje oparta o podziały, które mają zarzewiem sporów politycznych?
Prof. dr hab. Andrzej Rychard (1951)
jest socjologiem, kieruje Szkołą Nauk
Społecznych Instytutu Filozofii i Socjologii
PAN, wykłada w Szkole Wyższej Psychologii
Społecznej. Zajmuje się socjologią instytucji
politycznych i gospodarczych oraz socjologią
transformacji.
Z kim do stołu
Mateusz Luft
C
zy konsultacje prowadzone w zamkniętym
gronie „wybrańców” doprowadzą do
rzeczywistej demokratyzacji polityki państwa?
Nie ma wątpliwości: po ACTA nasza
demokracja się zmieni. Odtąd władza nie będzie już mogła pozwalać
sobie na przeprowadzanie reform, jeśli wcześniej cierpliwie nie wysłucha
swoich obywateli. Na naszych oczach
redefinicji ulegają reguły uczestnictwa
w debacie publicznej. Czy wyrazicielami społecznej woli pozostaną – jak
chce tego rząd – ludzie dysponujący
specjalistyczną wiedzą? Czy w nowym układzie uwzględnione zostaną
interesy zwykłych obywateli? Obyśmy
nie zaprzepaścili szansy danej nam na
niezwykle ciekawym etapie przemian
naszego kraju.
Na poc ząt k u ma rca, po dwóc h
miesiącach zwłoki, rząd postanowił
przejąć inicjatywę w dyskusji na temat reguł obowiązujących w sieci.
Minister Michał Boni zorganizował
Kongres Wolności w Internecie. Do
Centrum Nauki Kopernik zaproszono przedstawicieli świata twórców,
urzędników administracji publicznej,
działaczy organizacji pozarządowych
oraz socjologów. W czterech panelach
tematycznych zaproszeni goście zgłaszali postulaty, które po opracowaniu
zostały przekazane stronie rządowej. Boni zapowiedział dalszy ciąg
konsultacji w dziesięciu podgrupach
tematycznych.
Czy był to krok w dobrą stronę? Należy pochwalić ministra za gotowość
do konfrontacji ze środowiskami krytycznymi wobec rządu, świadczącej
o jego wielkiej odwadze i otwartości.
Czy konsultacje prowadzone w zamkniętym gronie „wybrańców” doprowadzą jednak do rzeczywistej
demokratyzacji polityki państwa?
Wygląda na to, że nie. Władza przyjęła
ekspertów i działaczy, którzy stanowią
jedną z licznych grup obywateli protestujących przeciwko ACTA. Na spotkanie nie zaproszono „zwykłych ludzi”. Wsłuchując się w głos elit, władza
znów pozostawiła tych ludzi, potocznie rzecz ujmując, na lodzie, dosłownie
zaś – na ulicy. Szaremu ACTA-wiście,
użytkownikowi internetu, za którym
nie stoi autorytet instytucji lub nauki,
władza nie pozwoliła wyrazić opinii –
mimo że tym razem to szarzy obywatele stanowili znaczącą grupę interesu.
Ich postulaty łatwiej wykrzyczeć na
ulicy, niż wypowiedzieć na zamkniętych seminariach.
W wystąpieniach przeciwko ratyfikacji ACTA wspólnie manifestowały
luźno powiązane ze sobą grupy znajomych, niekoniecznie zrzeszonych
w organizac jach pozarządowych,
w tym również blogerzy i hakerzy.
Te grupy w momencie protestu łączył
jeden wróg i cała gama nierzadko
sprzecznych postulatów – od ekonomicznych, poprzez kulturowe, na politycznych kończąc. Postulaty te, nie licząc kwestii pryncypialnej: odrzucenia
ACTA, nie posiadały żadnej hierarchii.
Liderzy, jeżeli już się pojawiali, wybierani byli w nieformalny, często samozwańczy sposób. Ruch nie wytworzył
uporządkowanych struktur, nie powołano nawet komitetu strajkowego.
W ten oto sposób spontanicznie rodzi się nowa kultura protestu, cechująca się żywiołowością, zdolnością
do szybkiego mobilizowania mas, ale
też krótkotrwałym zaangażowaniem
manifestantów. Ostatnie wystąpienia
pokazują, że protesty w takiej formie
będą nabierały coraz większego znaczenia. Będą związane z konfliktami
bywatel
symbolicznymi, zawłaszczaniem pewnych przestrzeni przez grupy interesu,
wykupywaniem ich przez instytucje
kapitalistyczne, tworzeniem przestrzeni publicznej i wolnym dostępem
do kultury. Przykładami takich protestów były zarówno zamieszki w dniu
Święta Niepodległości, jak i ostatni
konflikt wokół likwidacji squatu Elba
w Warszawie.
Rząd nie dysponuje narzędziami komunikacji z amorficznym, wielobarwnym tłumem, kiedy nie wiadomo, kto
jest hersztem buntu, a kto tylko pobocznym krzykaczem; kto jest gotowy
na długie i żmudne negocjacje przy
tworzeniu nowego prawa, a kto umie
tylko poderwać tłum do manifestacji.
Władza błądzi jak dziecko we mgle,
nie wiedząc, z kim powinna usiąść do
negocjacyjnego stołu. Dotychczasowe
sposoby rządzenia, opierające się na
zdobywaniu wiedzy na temat społeczeństwa, publikowaniu raportów,
takich jak Młodzi 2020 czy Polska 2030,
i odgórne planowanie, muszą ustąpić
miejsca zarządzaniu konfliktem społecznym i wsłuchiwaniu się w głos
ludzi. Wydaje się, że tę różnicę zrozumiał już Michał Boni, który – niestety
– w sprawie ACTA do negocjacji „na
ślepo” zaprosił wyłącznie ekspertów.
Czy ten sposób rządzenia sprawdzi
się na dłuższą metę? Prawdopodobnie
nie. Rząd pod presją opinii publicznej
odrzucił umowę ACTA. Manifestacje wycofały się z centrów polskich
miast, ale czy problemy stojące za sporem zostały rozwiązane? Jego głębsze
przyczyny, związane z konfliktami
kulturowymi, a może nawet i strukturalnymi problemami ekonomicznymi,
zostały tylko przykryte. Społeczeństwo czeka na iskrę, która rozpali kolejny bunt. ■
Mateusz Luft (1987)
jest studentem na wydziale Socjologii UW,
działaczem Inicjatywy Wolna Białoruś
i Stowarzyszenia 61 oraz redaktorem działu
„Obywatel”.
89
Nie jestem
podglądaczem
Z Janem Brykczyńskim
rozmawia Mateusz Luft
Fot. Tomek Kaczor
90
CZŁOWIEK
numeru
W
ydawało mi się, że fotoreportaże odeszły do lamusa. Ty jednak
wciąż się tym zajmujesz…
Świat został już w wystarczającym
stopniu opisany. Nie istnieją miejsca,
w których nigdy nie postała ludzka
stopa. Wszystkie zdjęcia można znaleźć w internecie, reportaż fotograficzny przestał być masowym medium informującym o świecie. Funkcję, którą
niegdyś pełnił, przejęła telewizja.
W fotografii autorskiej ważniejsze od
tego, o czym opowiadasz, jest jednak
to, w jaki sposób ujmujesz swój temat.
Niemało inwestuję w kontakt z ludźmi, których codzienność fotografuję. Dzięki naszemu spotkaniu dużo
otrzymuję, ale dużo muszę też dawać
z siebie. Oni pozwalają mi na wgląd
w swoje życie, a ja poświęcam im czas
Mówiłeś, że jadąc w teren, zaprzyjaźniasz i uwagę, przynoszę informacje o świesię z ludźmi i mieszkasz wśród nich. W jaki cie i o sobie samym. Nic dziwnego, że
sposób się z nimi dogadujesz? Przecież oni po tygodniu lub dwóch czuję się zupełnie wykończony.
należą do zupełnie innego świata!
W przypadku zamkniętych społeczności zawsze staram się mieć kogoś, kto Nie czujesz się podglądaczem?
mnie do nich wprowadza. Nawiązanie Jesteś tym, za kogo się uważasz. Gdy
kontaktu jest najtrudniejsze, a ono przychodzę do ludzi z poczuciem, że
nie robię nic złego, że nie zamierzam
ich ośmieszyć, to oni też tak to odbierają. Widzą, że mam do nich szacunek
i że nie „czaję się” z aparatem. Dużo
z nimi rozmawiam, zanim zabiorę się
do robienia zdjęć.
Miejsce tej subiektywnej formy – nazywamy ją „dokumentem fotograficznym” – jest raczej w galeriach niż
w gazetach, chociaż do tych ostatnich
też często trafia.
Facet z miasta, przyjeżdżający na wieś
i łażący samotnie z aparatem, musi budzić
mieszane uczucia
Jak „filtrujesz” przez siebie rzeczywistość. Takie fotografie podobają się nie
ze względu na egzotykę miejsca, lecz
na indywidualną perspektywę, wrażliwość obserwacji, nastrój. Tematem
może być cokolwiek, nawet ta lampa
w knajpie.
Czy to, co robisz, wciąż jeszcze jest dziennikarstwem?
Nie czuję się reporterem. Zawsze pracowałem nad tematami bardziej autorskimi i na tyle znałem ludzi, których
fotografowałem, że mogłem do nich
podejść bardzo blisko. Reporter kojarzy się z długim obiektywem. A ja do
niedawna nie miałem nic dłuższego
niż 50 milimetrów.
Bojkowska, wieś na Ukrainie, nie
jest interesującym tematem dziennikarskim. Nie jest ani najbiedniejsza,
ani najmniejsza. Tamtejsi ludzie nie
mają najdłuższych zębów, krowy nie
chodzą na dwóch nogach. Ale jadąc
do niej, na własny użytek tworzę jej liryczną historię. Nie zwracam uwagi na
biedę, pijaństwo i wiele aspektów interesujących z punktu widzenia „obiektywnego” przekazu. Wybieram to, jak
ci ludzie pięknie wyglądają w zimowej scenerii, jak kolorowe są ich domy,
stroje. Chwytanie tego wymaga innej
wrażliwości niż klasyczny reportaż.
właśnie stanowi klucz do sukcesu.
Dlatego w podróży po Islandii towarzyszyła mi dziewczyna, nauczycielka z jednej z tamtejszych szkół.
Dzięki temu już pierwszego wieczora wylądowałem na kolacji w czyimś
domu. W normalnych warunkach zawieranie takich znajomości trwałoby
tygodniami.
Zazwyczaj staram się mieszkać u kogoś ze wsi, najczęściej nie ma zresztą
innej możliwości. Później, kiedy chodzę
po okolicy, wszyscy wiedzą, czyim jestem gościem. To pozwala tym ludziom
jakoś mnie zidentyfikować. Pomyśl tylko, facet z miasta, przyjeżdżający na
wieś i łażący samotnie z aparatem,
musi budzić mieszane uczucia. Matki
chowają córki gdzieś za plecami lub,
przeciwnie, wypychają je do przodu.
Strategie w takich społecznościach są
różne.
Ale kiedy wyciągasz aparat, świat wokół
ciebie się zmienia…
To prawda, dlatego wiele spośród moich fotografii to pozowane portrety.
A jednak ludzie dość szybko przyzwyczajają się do mojej obecności. Zresztą
nie mogą też grać przez cały czas. Po
paru godzinach ktoś w końcu musi
wydoić krowę, bo inaczej ta nie przestanie ryczeć.
No więc ten ktoś stara się doić ją po kryjomu, a ty śledzisz go z aparatem…
Pierwszego dnia jest skrępowany.
Następnym jednak razem, kiedy idę
za nim do stodoły, przestaje mnie dostrzegać i sytuacja staje się normalna.
Tak bardzo różnię się od tych ludzi, że
przyzwyczajają się nie tylko do mojej
obecności, ale i do mojej odmienności.
Niezależnie od tego, co zrobię – jeśli
uważam to za normalne – oni to zaakceptują. Dajmy na to, wchodzę na
Czy już na zawsze pozostajesz intruzem? dach. Może u nich nie wchodzi się na
Społeczny status fotografa szybko ewo- dachy, ale w moim przypadku przyjluuje. Zaczynam jako włóczęga, o któ- mują to ze zrozumieniem.
rym nie wiadomo, po co się szwęda
i robi te zdjęcia. Może Cygan, może Czy to znaczy, że chodzisz z aparatem po
chce coś ukraść? Tymczasem już po wsi, polując na ciekawe wydarzenia?
upływie miesiąca jestem bardzo po- Wyjeżdżając z reguły wiem, jakich
żądanym gościem, wręcz osobistością. zdjęć będę szukał. Choć na miejscu
Ludzie są mnie ciekawi, zapraszają do pomysł ten często bywa weryfikowany. Wyostrzam percepcję, poszukując
domu. Staję się „ich” fotografem.
91
92
CZŁOWIEK
numeru
różnych kadrów, które pasują do mojej
układanki. Chłonę świat i obserwuję
go. Trudno powiedzieć, że poluję na
z góry upatrzone „momenty”. W cyklu zdjęć z Arnes na Islandii decydujące okazało się światło.
Obecnie pracuję na negatywie średnioformatowym, z dziesięcioma klatkami na filmie. Robię to celowo – żeby
nie fotografować tylko dlatego, że coś
się zdarza. Zdjęcia muszą wynikać
z czegoś, co się dzieje we mnie. Na
takim sprzęcie nie można „nacykać”
mnóstwa obrazków, tak jak na aparacie cyfrowym, naiwnie licząc, że „coś
z tego wyjdzie”. Trzeba przemyśleć
każde zdjęcie, podejść odpowiednio
blisko. Takie ograniczenia techniczne
bardzo pozytywnie wpływają na jakość fotografii.
ważna, bo wysłać można tylko dziewięć, a czasem nawet tylko trzy fotografie. Z tego samego materiału można więc skomponować wiele różnych
historii.
Z reguły od początku mniej więcej
wiem, o co chodzi w moim projekcie.
W momencie tworzenia działam jednak intuicyjnie. W terenie miewam
czasem wrażenie, że zdjęcie, które chcę
zrobić, jest „od czapy”. Ale oglądając
je znacznie później, nagle odkrywam,
po co je zrobiłem. Całość nabiera sensu
dopiero w tej chwili, przy ostatecznym
wyborze fotografii.
Zaczynam jako
włóczęga, o którym
nie wiadomo, po co
się szwęda i robi te
zdjęcia. Może Cygan,
może chce coś
ukraść?
Czy można fotografować bez ukończenia
szkoły?
Szkoła to tylko czas dany nam na rozwój. Każdy z nas ma w głowie pewne wzorce kulturowe, które określają, co należy fotografować lub jak się
„poprawnie” kadruje. Biorąc aparat
do ręki, bezwiednie szukamy obrazów, które widzieliśmy wcześniej.
Fotografujemy to, co powszechnie
uznaje się za odpowiednie, często odrzucając naszą własną umiejętność obserwacji. Dlatego przygotowanie do
zawodu polega również na rozwijaniu
szczerości wobec samego siebie. ■
Liczysz na to, że twoi modele będą mieli
tyle samo cierpliwości?
Każdy fotograf stosuje swoje triki,
które mają spowodować, żeby człowiek portretowany na zdjęciu był
sobą. Przetrzymanie go przed aparatem działa tak samo jak w przykładzie z dojeniem krowy. Nie możesz bez końca robić sztucznej miny.
W pewnym momencie nudzisz się,
rozluźniasz, patrzysz w inną stronę. Fotografowi właśnie o to chodzi
– żeby widz nie oglądał maski, którą
model gra do aparatu, ale prawdziwego człowieka. Dlatego też portretując,
celowo pracuję ze statywem, żeby robienie zdjęcia zajmowało więcej czasu. Jan Brykczyński (1979)
W pewnym momencie wracasz z „terenu” i masz pięćset zdjęć do wywołania.
Pewnie próbujesz sobie przypomnieć,
o co właściwie chodziło, kiedy wybierałeś
akurat to ujęcie?
Niedawno zastanawialiśmy się z żoną
nad tym, jakie zdjęcia z Islandii wybrać na konkurs. Ta decyzja jest bardzo
jest fotografem freelancerem, absolwentem
Wydziału Fotografii PWSFTViT w Łodzi
i Szkoły Filmowej w Pradze. Stypendysta
Europejskiej Fundacji Kultury, Funduszu
Wyszehradzkiego i Ministra Kultury.
Współtwórca kolektywu fotograficznego
Sputnik Photos. W lutym został
nominowany do nagrody „Sony World
Photo Awards” za fotoreportaż z Arnes
na Islandii. Zdjęcia dostępne na stronie:
www.janbrykczynski.com
Jan Brykczyński, z cyklu "Primary forest" o białoruskiej Puszczy Białowieskiej
93
Po
lsk
a
js
ki
Pr
z
ys
ta
ne
k
ła
łom
ie
j Szo
rt
Ba
i zd st
ję
ci
a:
Fo
to
re
po
rta
ż
tek
94
94
W drodze
Bilet kolejowy: najpierw do Moskwy, potem do Mińska
i Terespola – to szlak czeczeński. Samolot bezpośrednio do
Mińska, stamtąd pociąg do Terespola – to szlak gruziński.
Bagaż: tyle, ile da się unieść po zapakowaniu w plastikowe torby. Cała reszta musi zostać. Rodzina, dom, znajomi,
wspomnienia. Jak te o kamienicy ostrzeliwanej jednocześnie z dwóch stron przez partyzantów i armię federalną
(Podczas zawieszenia broni uciekliśmy do dziadków).
Albo o sklepie mięsnym, w którym na haku zamiast wędlin zawieszono któregoś dnia ludzką głowę i wnętrzności (Nie jadłam potem mięsa przez rok). Albo inne, zupełnie
zwykłe. O pracy, której nie da się znaleźć przez kilka lat.
O mężu, który odszedł albo zginął. O nieznajomych, którzy
przyszli przejąć interes, bijąc właścicieli do nieprzytomności. Wspomnień jest dużo. Nie da się ich wszystkich zmieścić w jednej walizce.
Pokój nie do zniesienia
Pochodzą z krajów, w których według europejskich
władz imigracyjnych panuje pokój. W Gruzji wojna trwała raptem kilka dni, a kraj wychodzi już z powojennego
kryzysu. Tylko niektórym żyje się jakby ciężej, a po wypadkach w Osetii na mniejszości patrzy się mniej przychylnym okiem.
W Czeczenii wojna skończyła się już dawno temu. Teraz,
pod rządami namaszczonego przez Moskwę Ramzana Kadyrowa, centrum Groznego ze swoimi strzelistymi wieżowcami i gigantycznym meczetem przypomina naftowe
emiraty, jak Katar czy Dubaj. Doszczętnie zniszczone
miasto, jakie znamy z relacji z końca lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, zniknęło. Umieszczane w internecie filmy pokazują roztańczonego prezydenta (I love you,
mister Kadyrow – mówi podczas przyjęcia urodzinowego
zaproszony specjalnie na tę okazję Jean-Claude van Damme, Happy birthday, mister president – wtóruje mu hollywoodzka gwiazdka). Wydaje się, że Grozny składa się
obecnie z jednej, kwitnącej ulicy. Trwa odbudowa i stabilizacja. Nie widać tylko mieszkańców.
95
96
▶ Znaczną grupę wśród uchodźców stanowią dzieci. W ośrodku na
warszawskim Targówku to zdecydowana większość mieszkańców.
▶ Uchodźcy otrzymują pomoc nie tylko w ośrodku.
Na zdjęciu: powrót z darami z Caritasu.
97
Przystanek: nadzieja
Nie trzeba wysiadać z pociągu. Strażnicy przychodzą sami.
Należy wypowiedzieć odpowiednią formułę i procedura
zostaje uruchomiona. Przesłuchanie, ośrodek recepcyjny
w Białej Podlaskiej, znowu przesłuchanie, przejazd do
ośrodka docelowego. Potem kolejne podania, wnioski, decyzje, odmowy i odwołania. Na tytuł uchodźcy trzeba zapracować. Otrzymują go jedynie wybrańcy, którym zgodnie
z Konwencją Genewską udało się dowieść, że ich obawy
o życie lub zdrowie po powrocie do ojczyzny są uzasadnione. W praktyce potrafi to jeden na stu przybyszów.
O pozostałych, którzy bez względu na rasę, religię, narodowość, poglądy polityczne lub przynależność do określonej grupy społecznej nie są w stanie normalnie żyć we
własnym kraju, konwencja nie wspomina.
98
▶ Cudzoziemcy w ośrodku otrzymują pełne wyżywienie. Tęsknota za domem sprawia, że
chętnie gotują sami, szczególnie z okazji świąt. Na jednej kuchence smażą się gruzińskie
chaczapuri i czeczeńskie czapiki.
Wygnani z raju
Czasem w ośrodku pojawia się człowiek bez bagażu, rzeczy osobistych, a nawet kompletnego ubrania. Paradoksalnie, w ten sposób przybywają tu ludzie nie zza wschodniej
granicy, ale właśnie ci cofnięci z „lepszego świata”, zatrzymani w pracy lub na ulicy, gdzieś w Austrii lub Belgii.
Na mocy Konwencji Dublińskiej człowiek ubiegający się
o status uchodźcy ma prawo przebywać wyłącznie na
terenie kraju, w którym po raz pierwszy złożył wniosek.
Dla przybyszów ze Wschodu jest to Polska. Próba osiedlenia się w innych krajach Unii może zakończyć się błyskawiczną deportacją. Ale ryzykować warto i tak. Tylko tam,
na Zachodzie, da się stanąć na nogi. Zdobyć godziwie opłacaną pracę, mieszkanie. Polska, choć przyjazna, nie jest
w stanie zapewnić takich szans.
W zawieszeniu
Ośrodek dla uchodźców na warszawskim Targówku. Księżycowy, postindustrialny krajobraz. Błotnista droga prowadzi do pamiętającego lata sześćdziesiąte, jednopiętrowego budynku. Kiedyś mieściły się tu biura Warszawskich
Zakładów Telewizyjnych, dziś zakwaterowani są uchodźcy – kobiety i dzieci.
Powoli budzi się nowy dzień. Dzieci wychodzą do szkoły.
Kobiety rozwieszają pranie. Ktoś szykuje obiad. Słychać
rozmowy: po czeczeńsku, gruzińsku, rosyjsku. Pukam do
znajomych drzwi. Cisza. Próbuję jeszcze raz. Z oddali dobiega pomocny głos.
– Fatima? Ona uszła.
– Szkoda, bo chciałem porozmawiać… ■
99
E
Z A S Ł Y S Z A N
c z yl i
ost
ę
i
s
m
ty
Jan Mencwel
100
Kultura remiksu – to tytuł filmu dokumentalnego, sławiącego wolność internetowego dostępu do kultury czy
też, jak chcą niektórzy, po prostu broniącego piractwa. Film można zresztą
obejrzeć online, w całości za darmo.
Choć jego autorzy posługują się specyficznymi przykładami, to ich dzieło zwraca uwagę na pewną bardzo
ważną kwestię. Dostrzegł ją zapewne
niejeden użytkownik internetu, jeszcze zanim przez media przetoczyła
się debata o ACTA. Dzięki wolnemu
obiegowi kultury odbiorcy coraz częściej wychodzą ze swoich ról i stają się
twórcami. Utwory muzyczne, zdjęcia,
fragmenty filmów fabularnych, urywki z telewizji, obrazy – wszystko to
poddawane jest różnego rodzaju przeróbkom i udostępniane w sieci przez
(najczęściej anonimowych) internautów. Takie remiksy cieszą się ogromną popularnością i nierzadko stają się
tzw. memami – są masowo rozsyłane
i stają się bardziej popularne niż oryginał.
Obrońcy prawa własności powiedzą
pewnie, że większość remiksów nie
dorasta do pięt oryginałom, a sama
idea, by pozwolić na tego typu swobodne przerabianie treści, kłóci się nie
tylko z tradycyjnie rozumianym prawem autorskim, ale stawia na głowie
pojęcie twórczości. Bo przecież istnieje
pewien oryginał dzieła, który jest niepowtarzalny, a jest taki dlatego, że jego
autor stworzył go właśnie w ten, a nie
inny sposób.
Takie wątpliwości to w naszej kulturze żadna nowość. Już w 1938 roku niemiecki filozof Walter Benjamin pisał z
niepokojem, że oto na oczach świata
zanika niepowtarzalna więź między
dziełem a czasem i przestrzenią, w
atn
ów
io m
i
R emiks
których ono trwa. Dla ludzi współczesnych Benjaminowi możliwość stworzenia reprodukcji dzieła sztuki – dajmy na to, Damy z Łasiczką – odbiera
sens wycieczce do Muzeum Książąt
Czartoryskich w Krakowie, po części
odbierając też wartość samemu dziełu.
Ani Benjaminowi, ani żadnemu
człowiekowi żyjącemu w tamtej epoce
w najczarniejszych wizjach nie przyszłoby chyba do głowy, że w niedalekiej przyszłości zaistnieje świat, w
którym każdy będzie mógł urządzić
sobie własne muzeum, w którym po-
z natury, cieszy zamieszanie, jakie
dzieje się na naszych oczach w świecie kultury. Oto spełnia się przecież
przepowiednia Andy’ego Warhola o
rzeczywistości, w której każdy może
mieć swoje piętnaście minut sławy. Z
tym że będzie w niej o nas świadczyć
tylko nasze dzieło, a nie nasze nazwisko czy poprzednie dokonania.
Weźmy, na przykład, niewinny
filmik Tupu tup po śniegu, w którym
urywki z oblężenia Stalingradu zostały zmiksowane z wesołą piosenką
o zimie. Przecież gdyby zrobił to jakiś
Spełnia się przepowiednia Andy’ego
Warhola o rzeczywistości, w której każdy
może mieć swoje piętnaście minut sławy
wiesi pięć Dam z Łasiczką. Z tym że
na jednym z obrazów dama będzie z
wąsami, na drugim wystąpi z chomikiem… i tak dalej. Ten świat już istnieje – internet jest żywiołem pełnym
domorosłych twórców i przetwórców,
których pomysłowość i poczucie humoru robi często większe wrażenie
niż sztuka i kultura przez duże „S” i
„K”. Remiksy teledysków, fragmentów
filmowych, reklam czy – co dość popularne – spotów wyborczych, służą
najczęściej ich wyśmianiu, ale mogą
być także specyficzną formą złożenia
hołdu autorowi oryginału.
Ta sytuacja wielu osobom (szczególnie samym „twórcom” w tradycyjnym
znaczeniu tego słowa) może wydawać
się wywrotowa. To zrozumiałe, pozycja twórców opiera się przecież na
określonej hierarchii; nie każdy może
umieścić swoje dzieło w Galerii, trzeba
najpierw być Artystą. Ale kto mianuje
twórcę na Artystę godnego wystawienia swojej pracy w Galerii? Tego nie
wie nikt. Dlatego mnie, wywrotowca
szanowany artysta z nurtu video-art,
ot, choćby Mirosław Bałka, to dzieło
krążyłoby pewnie po najlepszych galeriach świata, a krytycy sztuki pisaliby o tym, jaki ładunek głębokiej krytyki współczesnego świata jest w nim
zawarty. I właściwie – dlaczego nie?
Czekam tylko, aż któraś z Szanowanych Galerii, zamiast wystawiać prace
Szanowanych Artystów, odważy się
zrobić wystawę anonimowych prac
krążących w internecie. To byłoby naprawdę coś. Myślę, że prędzej czy później się takiej wystawy doczekam.
Chyba, że zwyciężą zbyt łatwe rozwiązania w rodzaju ACTA i wszystko
pozostanie na swoim miejscu. Twórca
będzie dalej Twórcą przez duże „T” a
odbiorca – odbiorcą przez małe „o”. A
gladykov, autor wspomnianego wyżej
remiksu, nie będzie Mirosławem Bałką
Youtube’a, tylko zwykłym przestępcą,
który bezprawnie wykorzystał wesołą
piosenkę i ukradł skądś fragmenty archiwalnych nagrań. ■
Jak nas zdobyć?
zamawiając roczną prenumeratę naszego
kwartalnika – płacisz za trzy numery, a czwarty
otrzymujesz gratis!
Koszt pojedynczego numeru – 10
zł
Koszt rocznej prenumeraty (cztery numery) – 30 zł
Zachęcamy przy tym do wykupywania prenumerat
sponsorskich w wysokości 50 zł lub 100 zł plus.
Jeżeli jesteś zainteresowana/y prenumeratą, napisz do nas na adres:
[email protected]
wydawca:
Autorka: Dorota wróblweska
c ena 10 z ł
(w tym5%VAT )