Nr 194 - Śląski Klub Fantastyki

Transkrypt

Nr 194 - Śląski Klub Fantastyki
MiesiÊcznik
Biuletyn Informacyjny ŒKF
Podczas obchodów XXV-lecia ŚKF imprezę uświetnił występ
zaprzyjaźnionego zespołu ogników z Krakowa
Nr
XXX-lecie ŒKF
194
Galeria
Jak to by³o
5 lat temu
Skoro w tym roku wypada trzydziesta rocznica
powstania Klubu, prosta arytmetyka wskazuje,
że pięć lat temu obchodziliśmy ćwierćwiecze.
Nie wszystkie jubileusze świętowaliśmy tak oficjalnie. Piątej rocznicy chyba nikt nawet nie zauważył, z okazji dziesiątej urządziliśmy obchody – w tym samym miejscu zresztą, to znaczy
w Domu Kultury przy ul. Grażyńskiego. Piętnastą
rocznicę uczciliśmy tortem i toastem podczas
zjazdu korespondentów, a podczas dwudziestej organizowaliśmy Polcon. Ćwierćwiecze było
odpowiednią okazją. W galerii prezentujemy
kilka zdjęć z tej uroczystości – ich autorem jest
Szymon Sokół.
PWC
Ogniowy spektakl nosił tytuł „Rozniecić serca płomień”,
a scenariusz opracował Jakub Ćwiek.
Imprezę otworzyli Ela Gepfert i Andrzej Kowalski.
Recepcję przygotowują Alex Rudzinska
(obecnie Cholewa) i Arek Sroka
Zapraszamy
Śląski Klub Fantastyki to kawałek świata, w którym czuję się na miejscu. Znacie to uczucie?
Przekraczacie próg, za którym przestajecie być rolą społeczną: uczniem, studentem, pracownikiem, dzieckiem, rodzicem. Stajecie się osobowością. Człowiekiem postrzeganym przez
pryzmat swojego sposobu bycia, poczucia humoru, wyobraźni i wiedzy – czasem z kompletnie
niepraktycznych dziedzin. Niezwykłe idee, najdziwniejsze pomysły, działania, które „normalny” obywatel uznałby za nieracjonalne, wymagające zbyt wiele wysiłku i nieopłacalne
– tu mogą stać się rzeczywistością.
I wcale nie chodzi tu o miejsce – siedzibę klubu zmienialiśmy już niejednokrotnie. Chodzi
o ludzi. Otwartych, pełnych energii, kreatywnych i gotowych do podejmowania wyzwań.
Takich, którzy zamiast szukać usprawiedliwienia, szukają sposobu. To ludzie sprawiają, że
ŚKF od lat działa i organizuje imprezy nie tylko dla klubowiczów i fanów fantastyki, ale też
dla instytucji kulturalnych, placówek opiekuńczych, szkół i przedszkoli. Wielką radością
mojego życia jest należenie do tego kręgu wyjątkowych ludzi.
Nie o tym jednak miałam pisać. Opiekun tego wydania Miesięcznika, Piotr „Raku” Rak
zażyczył sobie gawędy o mojej klubowej drodze. Żeby było w temacie…
Śląski Klub Fantastyki nie jest pierwszym klubem miłośników fantastyki, do którego
należę. Dawno, dawno temu, jeszcze w szkole podstawowej, pierwsze dyskusje o literaturze
fantastycznej, pierwsze RPG i pierwsze fantastyczne imprezy zaliczałam jako członek Klubu
Miłośników Fantastyki SCAS działającego przy Domu Kultury Huty Baildon w katowickim
Załężu. Klub składał się głównie z ludzi młodych i bardzo młodych, jedynym dojrzałym panem w naszym gronie był jeden z założycieli ŚKF, Krzysztof Rożko zwany Vaderem. Fakt, że
ów „dojrzały pan” miał wówczas jakieś 20 lat z hakiem niech zaświadczy o tym, jak smarkata byłam wtedy ja. Niestety, jako że byliśmy klubem działającym przy Domu Kultury i nie
mieliśmy własnego lokalu, wraz ze zmianą kierownictwa DK skończyła się nasza dobra passa
i po kilku latach działalności musieliśmy się stamtąd wynieść.
W tamtych właśnie czasach, jako nastolatka odbyłam pierwszą swą wyprawę do siedziby
Śląskiego Klubu Fantastyki, wówczas przy ulicy Damrota. Przyznaję, było to dla mnie spore
przeżycie. Wlazłyśmy z przyjaciółką do wielkiego, ciemnego pomieszczenia pełnego całkiem
dorosłych ludzi, którzy nie zwracali na nas uwagi. Przesnułyśmy się do sekretariatu, w którym trwała jakaś burzliwa narada, postałyśmy pod ścianą i poszłyśmy.
Przez kilka lat usiłowaliśmy kontynuować działalność klubową, między innymi zakładając Klub Miłośników Fantastyki Rebel’s Club (ze skutkiem takim sobie), jednak do Śląskiego
Klubu Fantastyki wrócić nie miałam odwagi. Dopiero po latach...
W 1999 roku wpadłam na koncept napisania pracy magisterskiej o fandomie.
Przechowywane w pawlaczu stare roczniki Fantastyki i Nowej Fantastyki, i pochłaniane przez
lata książki i opracowania tematu nie wydawały mi się wystarczającym materiałem na porządną pracę naukową. Wiem, że z tą pracą naukową przesadzam, ale zawsze byłam idealistką.
Pierwsza wizyta w klubie po latach była dla mnie prawdziwym przełomem. W silnym
3
Rys. Małgorzata Pudlik
stresie wdrapałam się po schodach na ostatnie piętro kamienicy przy ulicy Pocztowej, gdzie
wtedy mieściła się siedziba klubu i… Pierwsze co usłyszałam to radosne okrzyki: „Foka! Nic
się nie zmieniłaś!”. Wyściskana między innymi przez Romka Pawlaka i Maćka Wyciślika
zwanego Imperatorem, z lżejszym sercem wchodziłam do sekretariatu. I wiecie co? Jedyne,
czego nie mogę sobie darować to fakt, że nie przyszłam wcześniej. Zostałam przyjęta z ogromną życzliwością, zaoferowano mi pomoc przy rozprowadzaniu ankiet i dostęp do biblioteki.
Wróciłam w kolejny wtorek. I kolejny, i kolejny. A teraz już nie wyobrażam sobie życia bez
klubu, bez tworzących go ludzi, bez spotykanych w nim przyjaciół i znajomych.
Dziękuję Wam wszystkim, że jesteście.
Zapraszam także do lektury wspomnień ważnych dla polskiej fantastyki postaci, które
udało się nam (a przede wszystkim Piotrowi Rakowi) zaprosić do współpracy przy tworzeniu tego wyjątkowego numeru.
Klaudia Heintze
4
Program
Sobota:
12:00—12:30 Powitanie, prezentacja
Śląskiego Klubu Fantastyki – Klaudia
Heintze, Piotr W. Cholewa, Piotr Rak
od 12:30 Prezentacja sekcji:
– Sekcja Tolkienowska – Agnieszka
Sylwanowicz
– Sekcja Literacka „Logrus” – Anna
Kańtoch
– Sekcja RPG – Damian „Pucu” Kucharski
– Sekcja Larpowa – Bartosz „Bard”
Zielonka
– Sekcja Mangi i Anime – Leszek „Tofik”
Lukasek
–Sekcja Gier Planszowych – Krzysztof
„Pastor” Niesyto
– Sekcja Gier Karcianych – Jerzy „Greg”
Nowak
– Sekcja Tańców Dawnych Lorien –
Magdalena Grela
– Sekcja Graficzna – Małgorzata Pudlik
– Sekcja Konwentowa – Aleksander
„Stilgar” Janus
– Miesięcznik – Bogusław Kobic
15:00—15:50 Fandom Is a Way Of Life –
Panel dyskusyjny przedstawiający działalność zaprzyjaźnionych klubów fantastyki: Gdańskiego Klubu Fantastyki
(Tomasz Hoga), Klubu Fantastyki „Ad
Astra” (Zbigniew Kulczycki), Klubu
Fantastyki „Druga Era” (Piotr Derkacz),
Wratislavia Fantastica (Edyta Muł-Pałka)
16:00—16:50 Występ Zespołu Tańców
Dawnych Lorien
17:00—17:50 Fantastyka ponad podziałami.
Ludzkość jako plemię we współczesnej literaturze fantastycznej – panel dyskusyjny:
Anna Kańtoch, Rafał Kosik, Wit Szostak,
Anna Brzezińska
18:00—18:50 Fandom przez dziesięciolecia – panel dyskusyjny: Andrzej „Bilbo”
Kowalski, Piotr „Raku” Rak, Piotr W.
Cholewa, Elżbieta Gepfert
Niedziela:
11:00—11:50 Jak zostałem pisarzem? – o drodze twórczej J.R.R Tolkiena. Anna
„Nifrodel” Adamczyk-Śliwińska
12:00—12:50 Fantastyczne wizje. O tym, jak
powstawał kanon polskiej fantastyki –
panel dyskusyjny: Lech Jęczmyk, Jacek
Pniewski, Katarzyna Rodek
13:00—13:50 „Diuna” jako inspiracja dla
rozwoju pasji kolekcjonerskiej – prezentacja multimedialna wybranych artefaktów z największej na świecie kolekcji
poświęconej Diunie i światom wykreowanym przez Franka Herberta. Michał
„Kwisatz””Skalec.
14:00—14: 50 Ślązacy nie gęsi... – Katowickie
Targi Książki w kontekście promocji
polskiej fantastyki. Monika Badowska,
Klaudia Heintze
W programie obchodów: wręczenie Śląkfy
wydawnictwu Powergraph
Podczas trwania imprezy aktywne będą
dwa games roomy, w których można będzie
poznać tajniki gier karcianych (między
innymi Magic: the Gathering i Veto) oraz
planszowych.
W programie znajda się także larpy.
5
– I gdzie leziesz, cholero? – usłyszał Rakin raźno zmierzając w stronę Bilbo­
pro­jektu.
Rozejrzał się, ale nikogo nie było. Pewno omam jakiś pomyślał – i już chciał
ruszyć dalej, gdy zatrzymała go krótka komenda:
– Stój.
To i stanął, bo co robić było, a głos kontynuował:
– Podobno się zestarzeliście, Rakinie.
– Fakt i żadna tajemnica – odpowiedział Rakin machinalnie i znowu niepew­
nie się rozejrzał, choć krasnoludom zwykle pewności nie brakowało.
– Ty się tak nie oglądaj, bo cię szyja rozboli – usłyszał. – To ja, wasz zapomnia­
ny Głos z Ciemności. Gospodę wyburzyli, ty z Eliranem nie pokazujecie się wca­
le, tylko Bilbowe zbóje za wami latają tam i z powrotem. A was nie ma.
– No tak – odrzekł Rakin, po krasnoludziemu grzeczny. – Zajęci jesteśmy tym
uciekaniem ciągłym. Ale co cię sprowadza, drogi Głosie?
– Bo jak mnie nie widać, to wszyscy myślą, że mnie nie ma. Byliście jedynym
moim kontaktem, a tu proszę, głównie sounds of silence słychać. To postanowi­
łem któregoś z was odnaleźć i wypytać o czas miniony. Tak że idź powoli i opo­
wiadaj, co tam słychać w ŚKF-landii.
– A dziękuję, wszystko dobrze, ludziom się żyje dostatnio...
I nie dokończył, bo dostał z liścia w łeb. Niestety nie w zakuty, choć krasnoludzi.
– Co ty mnie tu ze Sławą Demokracji wyjeżdżasz, pokurczu jeden. O całą resz­
tę pytam! – stwierdził rozsierdzony Głos.
– A, o resztę... – Rakin próbował wygrać na czasie. – To ja zacznę liczyć… i mam
jakieś 2,50, tylko nie wiem, czego to reszta.
– Oj, będzie cię głowa bolała – zamruczał Głos.
30 lat to dziwny przedział czasowy. Ani ładnie się nie nazywa (takie ćwierć­
wiecze brzmi lepiej), a tylko podkreśla jak bardzo dawno wszystko się zdarzy­
ło. Zachęcony Głosem Rakin (jeszcze głowa go bolała do tej zachęty!) zaczął so­
bie przypominać…
Właściwie dlaczego jestem sam, pomyślał. Ano tak, Eliran został dziadkiem.
Nawet na ognie ostrzegawcze nie reaguje. Dodatkowo teraz wszak bawi w ja­
kiejś Przystani i żab próbuje. Nasze coroczne manipulacje nagrodą zabijają wy­
łącznie wszystkim gwoździa. Bilbowe zbóje jakieś mniej cięte się zrobiły i chyba
raczej dla zapłaty za nami gonią. Dziwne. Niby tak samo, ale jednak inaczej…
Gospoda, co nie można o niej zapomnieć, w remoncie, nas na jakieś zajazdy cią­
gają i niczym dziwa pokazują, że niby jeszcze potrafimy...
6
Anna Adamczyk-Śliwińska – „Nifrodel”
Pierwszy raz – i następne
Pamiętam bardzo dobrze, kiedy dostałam pierwszy cukierek… nie, zaraz, moment...to nie ta historia.
Był rok 2001. Miałam w pracy komputer i nieco wolnego czasu. I cóż mogłam wpisać w wyszukiwarkę, jak nie „Tolkien”? ;) Wtedy jednak nie wyskakiwały w odpowiedzi setki tysiące kolorowych stron. Pamiętam, że pierwsze co znalazłam, to dawne listy dyskusyjne pełne emocjonalnych dyskusji. Na Sekcję Tolkienowską ŚKF-u, a właściwie stronę Niezapominki wpadłam przez
nieistniejące dziś forum przy stronie http://tolkien.art.pl , które wkrótce zostało zamknięte i w listopadzie 2001 roku powstało ogólnopolskie forum miłośników twórczości J.R.R Tolkiena http://
forum.tolkien.com.pl Zarejestrowałam się tam i wsiąkłam na dekadę... To ze strony Niezapominki
dowiedziałam się, że jest organizowany Polcon w Katowicach, i że będą prelekcje tolkienowskie.
Ciekawość wzięła górę nad nieśmiałością i wraz z przyjaciółką [„co to jest i po co mnie tam ciągniesz?”], którą namówiłam na towarzystwo w ramach wsparcia duchowego i fizycznego w razie
potrzeby, przedsięwzięłam Wyprawę. Polcon 2001 wspominam tak miło, że 13 listopada 2001
roku już miałam zieloną legitymację członkowską o dumnym numerze 931!
Kiedy pojawiłam się pierwszy raz w klubie, mieszczącym się naprzeciwko katowickiej Poczty
Głównej, byłam nieco zdziwiona i onieśmielona. Oto miłośnicy fantastyki łączą się w grupy i obsiadają parapety oraz podłogi dyskutując namiętnie lub leniwie, mówią hermetycznym językiem
pełnym kawałków z filmów, których nie oglądałam, książek których nie czytałam, mając przy tym
niezmierną radochę. O tak, pomyślałam, to jest towarzystwo dla mnie! Ale tysiąclecia mi zajmie
załapanie „o sso chozi”! Wkrótce przestałam nawet starać się nadążyć, albowiem dowiedziałam
się, że sekcja tolkienowska, która była mym głównym celem, jest sekcją nieco nawiedzoną, ponieważ rozmowy w niej dotyczą głównie prozy J.R.R Tolkiena (nie tylko niewydanych tekstów, ale
również smakowitych kwitów z pralni), a aura dziwności zasadza się na tym, że w dobrym tonie
jest nie poświęcać większej uwagi szeroko pojętej fantastyce. Nie powiem, to było niczym miód
na moje elfickie serce! Poczułam wręcz rozgrzeszenie. Pod szyldem „szalony maniak Tolkiena”
moja ignorancja nie rzucała się tak w oczy. Chodziły słuchy, że istnieje nawet frakcja antytolkienistyczna, nigdy jednak nie widziałam jej w akcji. Pomyślałam, że to po prostu jedna z legend,
zwłaszcza, że dwóch jej chodzących przedstawicieli nie zachowywało się wcale krwiożerczo. Nie
bez znaczenia był także „najcieplejszy uśmiech w Katowicach”, czyli niewyczerpana życzliwość
Eli Gepfert, „Elireny”. Później było już z górki. Z Tomkiem „Tomem Gooldem” Gubałą zrobiliśmy aktualizację Niezapominki, Ryszard „Galadhorn” Derdziński wprowadził mnie w podstawy
tolkienowskich języków, Elirena pozwoliła pobuszować w archiwach klubu i wyszukiwać stare
pisma tolkienowskie. Bogactwo tolkienologii i tolkienistyki, które wkrótce zaczęło się przede
mną wyłaniać, pochłonęło moją uwagę w stopniu najwyższym i świat jakby nieco przestał istnieć.
Jakkolwiek trzeba podkreślić, że moje maniactwo na co dzień sprowadzało się do eksploracji tekstów Tolkiena i wielogodzinnych dyskusji na forum internetowym (przez dziesięć lat nastukałam
3276 sążnistych na ogół wypowiedzi), spotkań z innymi maniakami, wspólnych wypadów, inicjatyw, które szybko wywędrowały poza sekcję. I tak trwa to do dziś… Internet okazał się tym,
czym dla elfów palantiry czy dla Feanora w Valinorze – dziewicze ziemie Śródziemia, czekające
na zagospodarowanie. Z jednych inicjatyw wyrastały inne, i ani się obejrzałam – administrowałam już największym forum tolkienowskim w Polsce, założyłam tolkienowski półrocznik, stworzyłam kilka tolkienowskich stron internetowych:
http://www.tolkien.com.pl/biografia/ – biografię Tolkiena,
http://fanfiki.tolkien.com.pl/ – Bibliotekę Minas Tirith z fanfikami i różnymi tekstami inspirowanymi twórczością Tolkiena,
7
http://www.tolkien.com.pl/eldalairie/ – stronę z poezją inspirowaną legendarium,
http://www.tolkien.com.pl/ennorath – witrynę-kompendium z najróżniejszymi tekstami, które
maniak twórczości Tolkiena znać powinien,
stronę z grafikami koleżanki sekcyjnej, Melinir: http://www.tolkien.com.pl/melinir,
stronę członków i sympatyków Sekcji Literatury i Kultury Popularnej Polskiego Towarzystwa
Retorycznego http://www.tolkien.com.pl/hobbickanorka/,
oraz last but not least – stronę Almanachu Tolkienowskiego Aiglos http://aiglos.tolkien.com.
pl/.
Konwenty bardzo mi się spodobały i postanowiłam dorzucić swoją cegiełkę. Początkowo
niezbyt sprawnie, ale praktyka czyni „miszcza”, jak to mówią…Od 2002 roku regularnie zaczęłam pojawiać się na dorocznych spotkaniach tolkienistów Tolk Folk w Bielawie, przygotowywać
prelekcje na Seminaria Literackie ŚKF-u (2002, 2004, 2007, 2010 r.) na Polcony: Kraków 2003,
Elbląg 2004, Warszawa 2007, Toruń 2009, Poznań 2011, na europejskie konwenty miłośników
fantastyki np. w 2005 roku: The Ring Goes ever on – Celebrating 50 years of „The Lord of The Rings”
– międzynarodowa konferencja na Uniwersytecie Aston w Birmingham, organizowana przez The
Tolkien Society, Eurocon w Cieszynie w 2010 r (i w Pradze / Choteboře w 2002 – ale tam akurat
bez prelekcji). Współredagowałam książki tolkienowskie np. Upadek Gondolinu, tłumaczyłam
fragmenty z The History of Middle-earth, pisałam teksty piosenek do muzyki inspirowanej legendarium (Drużyna Trzeźwych Hobbitów, płyta Księga Zaginionych Pieśni). Doszło nawet do tego,
że w 2007 roku założyłam przy bibliotece miejskiej kółko tolkienowskie, niestety przetrwało tylko rok. Przy okazji jeszcze organizowałam konkursy na forum i nie pamiętam już, co jeszcze…
Wszędzie było mnie pełno. Jakiś dziki ogień aktywności we mnie wstąpił.
Oczywiście, większość projektów nie powstałaby bez współudziału, zaangażowania i zachęty
oraz pomocy wielu miłośników twórczości Tolkiena. Niektórzy z nich, jak Agnieszka Sylwanowicz
– „Evermind HS Took”, Michał Leśniewski – „M.L.”, Karolina Stopa-Olszańska – „Melinir”,
Tomek Fruń – „Laisar” są moimi sekcyjnymi przyjaciółmi i znajomymi, z którymi utrzymuję
regularne, niemal codzienne kontakty e-mailowe, czasem telefoniczne, najczęściej w sprawach
„aiglosowych”, ale także nieformalnych i towarzyskich.
Kiedy mieszkałam w Gliwicach, na wtorkowych spotkaniach sekcyjnych pojawiałam się
całkiem regularnie. W 2003 roku przeprowadziłam się do wielkopolski i moja działalność sekcyjna stała się uczestnictwem głównie internetowym. Starałam się jednak zawsze pojawić na
Spotkaniu Walnym.
Najbardziej dumna jestem z Almanachu Tolkienowskiego Aiglos, który jest wydawany przez
klub. Być może klubowicze nie wiedzą, że pismo powstało w 2003 roku i od stycznia 2004 jest to
regularnie ukazujący się ogólnopolski półrocznik poświęcony badaniu życia i twórczości J.R.R
Tolkiena. Sprzedawany głównie przez Internet, niekomercyjny i niedochodowy, a jednak jego
koszty się zwracają. Pismo ma stały krąg odbiorców, nakład 250- 400 egzemplarzy i stronę http://
aiglos.tolkien.com.pl.
Do lipca 2011 roku ukazało się 16 numerów almanachu, jak również wydanie anglojęzyczne
przygotowane na konferencję brytyjskiego towarzystwa The Tolkien Society w Birmingham. W tej
chwili dostępnych w sprzedaży jest tylko 5 ostatnich numerów, pozostałe są wysprzedane. Dwa
razy dodrukowaliśmy trzy pierwsze numery, obecnie również już są niedostępne. W almanachu
publikowali między innymi: prof. Verlyn Flieger z katedry języka angielskiego na Uniwersytecie
w Maryland, prof. Thomas Shippey z katedry literatury Uniwersytetu w Saint Louis, prof. Jakub
Zdzisław Lichański z Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, dr. hab. Michał
Leśniewski z Wydziału Historii Uniwersytetu Warszawskiego, prof. Andrzej Ziółkowski z wydziału Historii Uniwersytetu Warszawskiego, prof. Andrzej Wicher z Akademii Humanistyczno8
Ekonomicznej w Łodzi, prof. Beata Zagórska-Marek z Instytutu Biologii Roślin Uniwersytetu
Wrocławskiego, dr Maria Błaszkiewicz z Wydziału Anglistyki Uniwersytetu Warszawskiego, jak
również znani badacze twórczości J.R.R Tolkiena w Polsce i na świecie: John Garth, Hari Përälä,
Kaj A. Apeland i Tadeusz Andrzej Olszański.
Opublikowaliśmy łącznie 96 artykułów i esejów, w tym tłumaczenia ważnych, anglojęzycznych tekstów, 38 fanfików, 64 recenzje, 16 wywiadów, a także wiersze, teksty lingwistyczne, relacje
z wydarzeń, humor tolkienowski, zagadki, krzyżówki. Publikowało na naszych łamach w sumie
ponad stu autorów tekstów i grafik.
To może wyglądać na czyste statystyki, ale kiedy patrzę na rezultaty ośmiu lat wspólnej pracy, niemal dzień w dzień, cieszę się, że powstał Aiglos, że Śląski Klub Fantastyki go wydaje, że
poznałam w klubie i poza nim tak wielu wspaniałych ludzi, bez których moje życie byłoby z pewnością uboższe. Tolkienistyka mnie zainspirowała, dodała mi skrzydeł. Zaczynałam od prelekcji w Bibliotece Śląskiej, zachęcona przez Elirenę, a teraz robię doktorat poświęcony twórczości
Tolkiena… Ładny kawałek mojego życia jest związany z Tolkienem, i z klubem. I to są dobre lata.
Marek Baraniecki
Moje pierwsze pięć dni
Co bardziej wspominam? Sytuacje i wydarzenia, czy atmosferę Klubu?
Jednoznacznie dla mnie, na pierwsze miejsce wysuwa się atmosfera, która wtedy panowała.
Wydarzenia się zacierają, atmosfera i klimat – nie. W szarych i ponurych, odrapanych do cegły i niemal zmurszałych ze starości ścianach kamienicy, w której była siedziba Klubu, wszechobecna była
adrenalina i radość działania. Grupa zapaleńców tworzyła świat sf, aktywne zaplecze czytelników
i miłośników przez duże M. Z dzisiejszej perspektywy, kiedy w księgarniach całe regały zapełnione
są tylko rozbudowanymi gatunkami wyrosłymi z sf, Śląski Klub Fantastyki był enklawą, w której tej literatury było najwięcej. W ówczesnych księgarniach książkę trzeba było upolować, często
pilnować dni dostaw. Większość tytułów, na dzisiejszą skalę wielkonakładowych, znikała wkrótce
po rozpoczęciu sprzedaży. W Klubie były. Ponadto spotkania, konkursy, dyskusje, zanurzanie się
w świat opowiadań i powieści. Okres lat osiemdziesiątych – minionego tysiąclecia – wspominam
jako jeden z najlepszych okresów, jaki przeżyłem. Pierwszy „wódz” – Piotr Kasprowski, utrwalił mi
się w pamięci, jako szef siedzący godnie za biurkiem, choć przecież zza biurka cały czas nie działał.
Natomiast atmosfera „rządzenia” i twórczych starć z Elą Gepfert, Piotrem Rakiem i wieloma innymi
autorami klubowego życia unosiła się pod sfatygowanym sufitem tak intensywnie, że pamiętam tę
radosną atmosferę jako niemal żel wypełniający pomieszczenia.
Z płynów, które też wypełniały zjazdy i imprezy, takich jak Ośrodek Harcerski w chorzowskim
Parku Kultury i Wypoczynku, zaznaczało się piwo. Wyraźnie jednak hierarchia tego płynu w spotkaniach plasowała je zdecydowanie na drugim miejscu, za życiem fantastyką. Nie było dyskusji
przy piwie, lecz piwo uzupełniało rozmowy i twórcze spory, było drugorzędne. Może to i subtelne
rozgraniczenie, ale takie wspominam. Niejednokrotnie, w odniesieniu do dzisiejszych czasów, to
wspomnienie wywołuje we mnie westchnienie. Gdyby było odwrotnie, nie zapadłby mi pewnie
Klub aż tak mocno w pamięć.
Fantastyka działała jak afrodyzjak, uzależniała. W szarości Polski rozpościerającej się wtedy
dookoła, była jak karawana na pustyni. Karawana pełna bukłaków z wodą i zapasów pożywienia.
9
Na klimat wspomnień nakłada mi się nieobecność fantasy, której praktycznie w latach 80-tych
nie było, tak jak nieobecność komputerów i komórek. W tym okresie kiedy wykręcenie numeru
i uzyskanie połączenia z Gdańskiem lub Szczecinem wymagało – w nierzadkich przypadkach –
kilkugodzinnego kręcenia tarczą numerową, a potrzeba porozmawiania z miasteczkiem lub wsią
poza dużymi miastami, zmuszała do zamawiania rozmowy na „międzymiastowej” i czekania na
połączenie równie długo lub w ogóle bez uzyskania efektu, światy Lema, Dicka, serie wydawnicze
Lecha Jęczmyka i cały ten świat pięknie wymyślony był kosmosem wolności wyobraźni i myśli.
ŚKF, w okresie swojego istnienia, od tamtych lat do dzisiaj, przeszedł w całości i ciągłości od jednego świata do innego. Ci sami świetni ludzie przenieśli Klub ze świata niemal czarnobiałej telewizji, do kina 5D. To jest ten Inny. W naszym Innym świecie komórka wówczas była gadżetem sf,
podobnie jak wiele obecnych rozwiązań. Co do myślowych idei, pytań stawianych przez autorów
sf, tamten czas może nas nadal uczyć. Niejednokrotnie przekonuję się, że lata 80-te dalej niosły na
fali ekstrapolacji widzialnych elementów świata niż dzisiejszy detaliczny świat kończący się często
tuż po włączeniu nowoczesnego urządzenia.
Miałem opisać pięć pierwszych dni mojej obecności w Klubie. Nie zapamiętałem ich. Zapamiętałem
atmosferę, klimat i Ludzi. To także, że w życiu klubowym w okresie pierwszych „pięciu dni” było
Coś, na miarę radości życia i przekonania się, że do wolności wystarczy umysł i zgrana ekipa zaprzyjaźnionych osób. Wtedy płynie się na wierzchu fali, wysoko. Reszta spraw jest poniżej. Znacznie
niżej. Wtedy świat jest piękny. I taki zapamiętałem.
Arkadiusz Bińczyk, Tomasz Brzozowski
Czterej Jeźdźcy i Organizacja
Było to tak, porankiem dnia drugiego, konwentu ogólnopolskiego Polcon w Katowicach, szliśmy
krokiem swobodnym w stronę wydarzeń konwentowych. Poranki konwentowe sprzyjają refleksji.
Człowiek uważnie patrzy na drogę, na przestrzeń, na ludzi. Właśnie wtedy objawił się nam przed
oczami w pozycji kucznej nieintymnej/półkucznej przechylonej – jegomość...
Zaciekawieni, zbliżaliśmy się niespiesznie. Widać było, że nie ucieka. Po kilku krokach ujrzeliśmy sytuację w jej pełni. Człowiek aparatem typu głupek robił zdjęcia rurze o metrowej średnicy zagiętej wdzięcznie, skorodowanej i przypominającej podrasowaną instalację kosmodromu
Bajkonur. Rura wystawała nagle i niespodziewanie tuż przy budynku mieszkalnym. Fotoamatorem
był Kirył Bułyczow. Dalej podążyliśmy już razem, wymieniając uwagi na temat poranka i dziwności świata prozaicznego oraz ulubionych napojów.
A jaki to ma niby związek ze Śląskim Klubem Fantastyki? Otóż ma, bezpośredni. Działo się
to na Polconie zorganizowanym przez ŚKF. Tam poznaliśmy ŚKF, Kiryła Bułyczowa, Organizację
i dziesiątki osób, z którymi połączyła nas pasja do SF. Ale jest chyba coś ważniejszego. Kirył Bu­
ły­czow nie zrobiłby zdjęcia ŚKF dlatego, że wydaliby mu się dziwną, zgoła pozarozumową konstrukcją. On strzeliłby sobie fotkę z ŚKF, bo ucieleśniają dobrą organizację i normalność świata.
Normalność, trzeba dodać, nie szarą, nie smutną, nie nijaką. Normalność, która obserwatora
czyni dumnym.
Mamy wrażenie, że dziwności świata prozaicznego nie mają władzy nad ŚKF. Jak się rozsypie
– pozbierają. Jak się wyleje – wytrą. Myślę, że mają tajną komórkę odpowiedzialną za prelegentów konwentowych, którzy nie raczyli się stawić. Komórka dysponuje urządzeniem Hogbenów,
10
które, choć wykonane z papier mâché, może zsyntetyzować prelegenta na miejscu. Jeśli nie, to
prelegent powinien się zacząć martwić. Przyjdą i podziękują…
Organizacja
A tak na poważnie. Rzecz działa się w bratnim fandomie podczas imprezy międzynarodowej.
Znany i lubiany pisarz, gościem honorowym będąc, zaznał serii gorzkich rozczarowań. Szliśmy
właśnie na specjalność narodową bratniego fandomu, żeby ją wypić, a on z okiem płonącym, nie
wiadomo, czy w oczekiwaniu na pierwszy łyk, czy z powodu serii rozczarowań, ręką wymachując, niczym Wiedźmin mieczem, krzyczał: „Organizacja! ORGANIZACJA! Jakby ORGANIZACJA
wylazła z tych oto krzaków! I jakby ORGANIZACJA ugryzła ich prosto w pupę! – tu mogliśmy niedosłyszeć – ...to i tak nie wiedzieliby co to ORGANIZACJA!” A dlaczego o tym piszemy? Proste.
Gdyby prawdziwa organizacja wyszła gdzieś z krzaków w okolicach Klubu Śląskiego, i gdyby
orga­nizacja natknęła się na jakichś przedstawicieli ŚKF na urlopie, to organizacja, poczuwszy
lekkie uczucie strachu, uchyliłaby z szacunkiem szpiczastego kapelusza.
Są kluby które umieją, chcą, lubią i robią. Są kluby bardzo dobre i świetne. I jest ŚKF.
Ludzie
Niektórym się wydaje, że organizacja to wszystko. Dobra, sprawna, przemyślana strategia
rzetelnie wykonana. Nie. Organizacja to ludzie i ich napęd. Samozaparcie, chęć szczera, wiara
w niemożliwe, radość z drobnego kroku, trochę luzu i wiele pracy. Jeśli myślimy o ludziach ŚKF,
to przychodzą na myśl Ela Gepfert, Piotr Cholewa i Piotr Rak. Są jak trzej jeźdźcy apokalipsy,
nieubłagani i kompetentni. Mamy przekonanie, że wspominana organizacja z krzaków gotuje
w ich domach i sprząta. Za darmo. Wszystko po to, żeby się czegoś poduczyć. Że może wyniucha tajemnicę.
Ale jak wiadomo czwarty jeździec też istnieje. Głód, Zarazę i Wojnę już wskazaliśmy. Śmierć,
antropomorficzna personifikacja ciało swe ma z całej reszty ŚKF. Nawet jeśli wspomniana reszta
jest właśnie na wakacjach. Wspomniana reszta to – jakby to powiedzieć – ci okropni ludzie, przy
których organizator „świetnie zorganizowanego” konwentu mówiący „zorganizowaliśmy wszystko” czuje, że mówi. Czuje, że mógłby powiedzieć więcej. Choć wie, że PRAWDA się nie ukryje.
Informator
Mamy świadomość, że nie da się powiedzieć wszystkiego. Że wbrew dominującym trendom
rosnącym od czasu rozpustnej Julietty uwiecznionej piórem de Sade’a, nawet nie powinno się
mówić wszystkiego. Ale jedno powiedzieć trzeba. Trzej Jeźdźcy nie zajechaliby dalej niż na róg
ulicy, gdyby nie CZWARTY. Mogliby robić wszystko. Mogliby – co przy ich zdolnościach możliwe – robić nic. Ale ŚKF-u sami by nie zrobili. Do tego potrzebny jest ŚKF. I nie będziemy go
wymieniać z imienia i nazwiska. Nie dlatego, że to niemożliwe, albo, że nie znamy wszystkich
– bo jest kogo zapytać. Ale dlatego, że organizacja przywoływana tu już kilka razy w różnych jej
denotacjach, organizacja czasami anonimowa, a często bardzo znana i utytułowana, organizacja
piękna i inteligentna – nadaje wymiar pozostałym trzem. Czwarty wymiar. Są dla siebie stworzeni. Być może po to, aby razem tworzyć Informator! Cierpimy, gdy pozostaje po nim koci uśmiech
z Cheshire, ale zyskujemy radość, gdy pojawia się od nowa. Choć nie do końca rozumiemy, jak
i dlaczego, to akceptujemy ten przejaw dziwności. W końcu to klub SF.
Napisaliśmy to, żeby pokazać, iż działania, których się dopuszczamy na rzecz Fandomu, czy
Nagrody im. Janusza A. Zajdla nie wzięły się z przypadku. Staramy się prawie 15 lat, w miarę
naszych możliwości propagując ideę w mediach, wspierać społeczność SF. Ale nie mamy wątpliwości, że gdybyśmy nie poznali Czterech Jeźdźców, to nasze losy potoczyłyby się inaczej.
11
Michał Błażejewski
Sto lat... albo i więcej!
Jak „śledź oliwski” – tak mówi o mnie chrześniak – znalazł się na drugim końcu magistrali węglowej
w Śląskim Klubie Fantastyki? Pośrednio – dzięki Tolkienowi a bezpośrednio – dzięki Andrzejowi
Kowalskiemu. Książki Tolkiena krążyły wokół mnie wcześniej – ale przeczytałem je dopiero po
1972 roku. Z tego czytania i korespondencji z Tomaszem Schrammem (spoza Klubu – ale znajomy Adama Ziółkowskiego, autora m. in. Baśni zrehabilitowanej) powstał pomysł wprowadzenia
tekstów Tolkiena na zajęcia ze studentami gdańskiej polonistyki. To jeszcze była wtedy „literatura
dla dzieci” i trochę „dla nawiedzonych”... W 1985 w telewizyjnym programie Poza Ziemią zobaczyłem Andrzeja Kowalskiego, który opowiadał o pracach Sekcji Tolkienowskiej Śląskiego Klubu
Fantastyki. Napisałem – żeby się pochwalić i trochę powymądrzać, otrzymałem bardzo sympatyczny list i – już wtedy unikatowy – inauguracyjny numer Gwaihira. W następnym numerze
pojawił się mój pierwszy tekst, a potem – następny. Zostałem zatem członkiem-korespondentem
ŚKF i odbiorcą sporej ilości materiałów z całego świata, które Andrzej sobie wiadomymi sposobami zdobywał, „rozmnażał” i wysyłał wszystkim potrzebującym. W ten sposób dowiadywałem
się mnóstwa ciekawych rzeczy, i powoli – przynajmniej korespondencyjnie – zaczynałem mieszkać jednocześnie na dwóch krańcach „tolkienowskiej” Polski. Potem były teksty w Gwaihirzęciu
– tu od listopada 1990 do października 1993 prawie co miesiąc ukazywało się moje omówienie
biografii Tolkiena, będące właściwie przekładem książki Carpentera, nazywanym jednak – ze
względu na brak praw autorskich i na dość częste dodatkowe komentarze – „opracowaniem”. Tuż
po biografii tłumaczyłem esej o baśniach, On Fairy-Stories . Pierwszy fragment ukazał się w listopadzie 1993 roku. Po kilku odcinkach schowałem przekład do szuflady– oficjalna wersja była
bowiem już w zapowiedziach wydawniczych. Pisałem też o legendarium muzycznym – o utworach
Wagnera, podrzucałem do druku prace magisterskie na temat fantasy, teksty literackie. W ten
sposób zadebiutowała m. in. Ola Wierucka tłumaczeniem Pana Blissa, a potem dużym tekstem
o „małych” baśniach Tolkiena, a mój chrześniak – opowieściami o gemach i tomce, bardzo przypominających postaci i światy tolkienowskie...
Andrzej Kowalski ma wyjątkowy dar mobilizacji – co w moim przypadku jest skuteczne
i wręcz zbawienne. Starałem się na czas opracować kolejny kawałek Carpentera i to pamiętanie
o rezerwowaniu miejsca w dość zagonionej pracy dla Andrzeja i dla Klubu zostało mi nadal.
Kiedy na biurku leżą stosy pilnych prac – najlepszym sposobem odreagowania tego stresu jest
odpisywanie na listy Andrzeja. Bez Andrzeja i Klubu nie byłoby Powiernika Pieśni, nie byłoby
znajomości z Tomkiem Gubałą i Ryśkiem Derdzińskim, nie trafiłaby na moje seminarium Ania
Adamczyk-Śliwińska, nie przydarzyłoby się wiele ciekawych spraw. Z pewnością też nie zadebiutowałbym jako... grafik na rocznicowej wystawie poświęconej stuleciu urodzin Tolkiena. I to
w Oxfordzie! Nigdy bym czegoś takiego nie wymyślił...
Jako osoba „korespondencyjna” mam trochę nietypowe miejsce w ŚKF. Jedną nogą w Klubie,
jedną nogą – poza Klubem. Więcej przyjemności – znacznie mniej obowiązków. Daje to niekiedy możliwość popatrzenia z boku, ale i powoduje utratę pewnej temperatury bliskości, co chyba
też jest ważne dla osób stowarzyszających się wokół jakiegoś pomysłu. A być może najważniejsze. A ja jestem trochę w roli osoby, która „być może nie istnieje”. Trudno mi mówić o zmianach
w Klubie – bo z mojej perspektywy Klub jest tak niezmienny, jak niezmienni są ludzie, którzy Klub
powołali i tworzą nadal. A to już jest chyba kolejne pokolenie. I to wiem z własnego, rodzinnego
doświadczenia – kilka lat temu przeprowadzał ze mną wywiad na temat Tolkiena syn... mojego
siostrzeńca. A żeby jeszcze bardziej zapętlić – bratanek wspomnianego mojego chrześniaka. Co się
12
przez te wszystkie lata pozmieniało? Także w tym świecie czytelników Tolkiena? Usprawniła się
komunikacja, pozmieniały się układy polityczne, ekonomiczne. A dla nas? „Oswoiliśmy” i siebie,
i innych z obecnością Tolkiena i jego świata. Kiedyś moim kolegom z uczelni trudno było zrozumieć, że Tolkien był profesorem akademickim, że otrzymał honorowy doktorat liczącej się na
całym świecie macierzystej uczelni! Łatwiej jest teraz dzięki Internetowi wyszukiwać najnowsze
informacje czy publikacje, sprowadzać z drugiego końca świata książki czy gadżety, dyskutować
godzinami z ludźmi, którzy siedzą gdzieś tam przy swojej klawiaturze i z podobnymi do naszych
emocjami piszą o książkach, filmach, przysyłają nam zdjęcia... Ale jednocześnie narodził się prawdziwy przemysł tolkienowski, oparty na prawach popytu i podaży, na rachunku ekonomicznym,
pilnie strzegący praw własności już nie Rodziny Pisarza – a instytucji, posiadającej wyłączność do
kroju liter, nazwisk, wyglądu bohaterów i tak dalej. Czy to ujęło spontaniczności działaniom osób
„spoza układu przemysłowego”? Każdej akcji towarzyszy przecież reakcja – sztywnym regułom
przeciwstawia się pomysły czasem głupie, zwariowane – ale broniące ludzkich praw do własnego
poczucia humoru, fantazji, do osobistego, nienarzuconego z góry tworzenia, myślenia.... Można
pozazdrościć młodszym dobrego opanowania środków technicznych, dostępu do nowej aparatury
– ale tylko wtedy, kiedy ich pomysły nie są gorsze od naszych pomysłów. O sile Simbelmynë czy
Aiglosa, a nawet dawnego Gwaihirzęcia, decydowała nie strona techniczna, a potencjał autorskich
tekstów. Dzisiaj dwa pierwsze tytuły nie tylko urodą edytorskiej roboty wygrywają z branżowymi
pismami z całego świata. Gwaihirzę śląskie trzymało się nie tylko poczuciem humoru Andrzeja
Kowalskiego, jednak po przejęciu przez Siły Stołeczne – padło z braku paliwa... Czasami tęskni
się do czasów, kiedy oprogramowanie graficzne nazywało się „Nożyczki & Klej”, na pokazach
klubowych pojawiały się filmy będące trzydziestą kopią z nieoryginalnej na dodatek taśmy...
Wtedy jednak nakręcenie na taśmie 8mm własnej adaptacji tekstu tolkienowskiego przypominałoby niemal superprodukcję pod względem kosztów, nakładów sił, środków technicznych etc.
Dzisiaj z zazdrością i podziwem oglądamy ekranizację przygód hobbitów-ziomali – a wiem, że
twórcy tego filmu mieli nie mniejszą frajdę przy realizacji. Świetny pomysł, zabawa – tego można zazdrościć. To prawie dar Jedynego... Z techniką natomiast zawsze można sobie poradzić.
To zabawne – ale moim zdaniem gigantyczne ekranizacje nie zaszkodziły Tolkienowi. Wielu
dyskutantów w końcu zrozumiało, że to jednak dwa zupełnie różne byty. Do filmu Jacksona
przekonały mnie przede wszystkim krajobrazy, mniej scenografia (Hobbiton – tak!), jeszcze
mniej – bohaterowie... Moją siostrzenicę, prawie równolatkę córki Andrzeja, pierwsza część filmu zauroczyła tak bardzo, że nie mogąc się doczekać dalszego ciągu – sięgnęła po książkę. Teraz
sama nie może się doczekać, kiedy będzie mogła czytać książkę razem ze swoim synem. Łukasz
już poznał film – ale książka jest jeszcze dla niego za gruba. Dopiero idzie do zerówki – zaliczył
jednak wspólne czytanie „Muminków” i „Opowieści z Narnii”...
W pierwszym Gwaihirze Andrzej Kowalski pisał o inicjatywie „garstki entuzjastów osoby
i dzieła J. R. R. Tolkiena”: „chcemy przyciągnąć do siebie jak najwięcej ludzi nam podobnych,
a mamy nadzieję otworzyć oczy na Tolkiena wielu innym”. I dodawał na zakończenie artykułu
wstępnego: „Mamy nadzieję, że nasza Sekcja się rozrośnie i jej działalność przyda splendoru (o ile
to jeszcze możliwe) nazwisku Tolkiena. Oby gwiazdy świeciły nad jej poczynaniami!”
Dzisiaj można spokojnie dopisać – szczęśliwe gwiazdy świeciły i nadal świecą! Nad Sekcją,
nad Klubem, nad Tobą, Andrzeju, nad wszystkimi hobbitopodobnymi istotami. Nad elfami, nad
goblinami. Nad ludźmi. Nad orkami też, nad Dobrem i Złem tego świata – i niech nadal świecą
– sto lat – albo i więcej!
13
Paulina Braiter-Ziemkiewicz
Każda wyprawa ma swój
pierwszy krok
Jak mawiała księżniczka Irulan, początki są rzeczą bardzo skomplikowaną, acz w moim przypadku można bardzo dokładnie określić, kiedy weszłam na orbitę ŚKFu. Co do samych początków
jednak, to są co najmniej trzy.
1985... piękny rok. To wtedy telewizja nadała program redaktora Łuczaka, w którym padła
elektryzująca mnie informacja o istnieniu w pewnym klubie na Śląsku sekcji tolkienowskiej!
Napisałam natychmiast list, w odpowiedzi dostałam dokumenty zgłoszeniowe, zaproszenie na
zjazd korespondentów (odbył się w weekend, list dotarł w poniedziałek po fakcie) oraz kartkę
zapisaną czymś w rodzaju skrzyżowania pisma klinowego, recepty lekarskiej i rękopisu stenotypistki. Na szczęście mój tato pisał całkiem podobnie, więc już na starcie miałam fory.
Tak zaczęła się moja korespondencja z Andrzejem Kowalskim. Jasne więc było, że na następny zjazd (luty 1986) wybiorę się niezależnie od okoliczności. A te były, delikatnie mówiąc, mało
sprzyjające. Zima akurat postanowiła pokazać, co potrafi, nocą temperatura spadała poniżej 25
stopni, a jedynym rozsądnym połączeniem z Wałbrzycha do Katowic był pociąg właśnie nocny.
Który, jak okazało się na dworcu, miał uszkodzone ogrzewanie.
Zjazd zaczynał się bodaj o dziesiątej rano, pociąg planowo przyjeżdżał na miejsce o wpół do
piątej, ale zakładałam, że w takich warunkach nie ma bata, musi się spóźnić. Ha ha. Dotarł idealnie punktualnie i o czwartej trzydzieści znalazłam się na dworcu katowickim. Nieogrzewanym,
dodam. Jedynymi miejscami, w których ogrzewanie działało, były dwie damskie toalety (zakładam, że męskie też, ale z przyczyn oczywistych nie sprawdzałam). Instytucja babek klozetowych
wtedy jeszcze działała sprawnie i bezwzględnie, siedzieć w rzeczonych toaletach nie pozwalały,
i z rozpaczy w jednej zaczęłam się nawet tapirować przed lustrem. Wreszcie około dziewiątej
uznałam, że jeśli chcę uniknąć losu dziewczynki z zapałkami i Hana Solo w karbonicie, trzeba
ruszać w drogę. Kiedy dotarłam do ówczesnego Ośrodka Postępu Technicznego i po krótkim,
acz zabawnym nieporozumieniu, związanym z wyborem niewłaściwego budynku i sali, na której
zamiast spotkania fantastów odbywała się jakaś ważna konferencja, odnalazłam w końcu hotel.
Na recepcji siedział sympatyczny człowiek. Przedstawiłam mu się, a on spojrzał na moją odmrożoną twarz, sine, pokryte szronem usta, sople we włosach, i powiedział:
– Gdzie ty się podziewałaś? Sprawdziłem przyjazd pociągu i czekam tu od szóstej.
Jedynie mojej imponującej samokontroli i zesztywniałym z zimna mięśniom zawdzięczamy
fakt, że Raku do dziś jest wśród nas i że nie zabiłam go wtedy na miejscu.
Trzeci początek to pierwsza wizyta w legendarnej siedzibie klubu na Mariackiej. Było to przeżycie z lekka szokujące, zwłaszcza nocna wędrówka przez podwórze tuż po obejrzeniu Koszmaru
z Ulicy Wiązów (nie wiem, kto wymyślił świetny dowcip ze skrobaniem kluczem o zardzewiałą
rurę, ale efekt był morderczy) i pierwsza wizyta w, ahem, toalecie (kto przeżył, +100 do doświadczenia i charyzmy jak nic).
A jednak, mimo tych wszystkich atrakcji towarzyszących, wciąż tu jestem. I to chyba najlepszy dowód, że ŚKF rządzi. Oby jak najdłużej!
14
Trudi Canavan
Tomasz „Tom Goold” Gubała
Moja osiemnastka w ŚKF
Z twórczością J.R.R. Tolkiena zetknąłem się dość nietypowo, bo przez czasopismo komputerowe Bajtek. Miałem 9 lat, gdy w piśmie ukazał się obszerny opis gry komputerowej Hobbit z dołączoną mapką. Jakoś wcześniej (a może później) trafiłem też na legendarny już program Poza
Ziemią, a gdzieś w telewizji mignęła mi relacja z antykwariatu ŚKF, gdzie drugie wydanie Władcy
Pierścieni osiągnęło jakąś zupełnie kosmiczną cenę. Jako, że program później zszedł z anteny,
a książki Tolkiena były w księgarniach zupełnie nieosiągalne, to mój kontakt z fantastyką został
przerwany. Ale tylko do czasu. W 1990 roku ukazało się słynne CIA-Booksowe wydanie Władcy,
a dwa lata później wpadł w moje ręce numer Nowej Fantastyki z adresem Klubu oraz informacją
o istnieniu pisma tolkienowskiego Gwaihir. Pismo poświęcone w całości Tolkienowi, niemożliwe!
Nie namyślając się wiele napisałem i dostałem błyskawiczną odpowiedź od Andrzeja Kowalskiego.
Wkrótce też, za zgodą rodziców, stałem się członkiem Śląskiego Klubu Fantastyki i znalazłem się
na liście prenumeratorów Gwaihirzęcia. Do dziś pamiętam, jak co miesiąc niecierpliwie wypatrywałem listonosza i cennej przesyłki z Katowic. Z zapartym tchem przeglądałem kolejne numery,
próbowałem odczytać wstępniaki Bilba i wypatrywałem dalszego ciągu biografii Carpentera
w opracowaniu Michała Błażejewskiego, a zbiór tekstów numerów 1-50 oraz zebrane wszystkie
odcinki biografii to były prawdziwe skarby tolkienowskie. Już nigdy później, żaden inny fanzin nie
zrobił na mnie takiego wrażenia, jak wydawane metodą „kopiuj i wklej” Gwaihirzę. Miesięcznik
nie tylko pogłębił moją wiedzę na temat pisarza i jego twórczości (każdy taki tekst był wówczas
15
na wagę złota!), ale też zainspirował mnie do wydawania własnego pisma pod nazwą Galathilion.
Mimo ciągle skromnych możliwości, był to wspaniały czas rozwoju środowiska tolkienowskiego
w Polsce. Liczyły się dobre pomysły, inicjatywa i chęci, a tych wówczas nie brakowało. Nie było
mowy o żadnej kojarzącej się rutyną profesjonalizacji. Dzięki katowickiemu środowisku tolkienowskiemu (a później również szerzej – klubowemu) mogłem poznać wielu wspaniałych ludzi,
tu też poznałem mojego przyjaciela – Ryśka „Galadhorna” Derdzińskiego, z którym wspólnie
postanowiliśmy w 1997 roku kontynuować katowickie tradycje fanzinowe powołując do życia
Simbelmynë (później wskrzesiliśmy też Gwaihira). Nasz magazyn miał bezpośrednio kontynuować tradycje Bilbowego pisma, będąc przy tym wydawany w całości na komputerze. Dzięki
pomocy Bilba i Eli udało nam się rozwinąć skrzydła, wystartowaliśmy przed Polconem 1997
w Katowicach, a Simbelmynë ukazuje się do dziś, mając za sobą już 29 numerów. Dopiero wtedy
(a były to czasy studenckie) wciągnąłem się bardziej w życie klubowe. Był czas, że na Pocztowej
bywałem w każdy wtorek. Szczególnie lubiłem wtorki, gdy ukazywał się klubowy Miesięcznik.
Przełom wieków i szybki rozwój Internetu wywrócił ten uporządkowany świat do góry nogami.
Powstała Niezapominka i wiele innych stron, a kontakty fandomowe przeniosły się głównie do
sieci, najpierw w formie mailingu, a później na fora internetowe. Było trochę inaczej, ale równie
ciekawie – bogaty w wydarzenia tolkienowskie czas premiery filmowego Władcy Pierścieni to
nie tylko burzliwy rozwój strony internetowej, ale też okres wielu wystaw czy spotkań w bibliotekach, domach kultury i konwentach. Dziś ta wirtualna sfera to jakby życie obok prawdziwego
życia, ale równocześnie jego pełnoprawna część. Tym bardziej podziwiam, że Klub mimo tego
wszystkiego niezmiennie trwa, potrafił dostosować się do nowych czasów i wciąż jest miejscem
gdzie każdy może znaleźć własne miejsce. Dla mnie to też już większa połowa mojego życia, źródło wspaniałych wspomnień, znajomości i przyjaźni. Sto lat!
Tomasz Kołodziejczak
Zapowiadał się dramat
Nie mogę powiedzieć, aby moje pierwsze spotkanie ze Śląskim Klubem Fantastyki przebiegło
w atmosferze wzajemnej przyjaźni i zaufania. Raczej wręcz przeciwnie.
*
Rok 1990, Międzynarodowe Targi Książki w Warszawie, Pałac Kultury. Siedzę dumny (i jeszcze szczupły) na stoisku wydawnictwa „Przedświt”, które właśnie opublikowało moją pierwszą
powieść – Wybierz swoją śmierć. Siedzę już od kilku godzin. Lekka depresja. Jak wielu targowych
debiutantów spodziewałem się nadejścia tłumu fanów (a w szczególności fanek), błagań o autografy i rozlicznych komplementów.
Złudzenia już w zasadzie prysły. Na targach w ogóle mało ludzi, a już do debiutanta od SF
kolejek nie ma zdecydowanie.
Teraz już tylko bacznie rozglądam się po przechodzących osobnikach, próbując wzrokiem
wyłowić potencjalnych miłośników fantastyki naukowej. Może chociaż dwóch, może jeden…
Powieść przecież świetna, wprawdzie chuda trochę i okładkę ma zbyt żółtą, ale w środku same
skarby – i świetna literatura, i przygoda, i obce planety, i głębie egzystencjalnych przemyśleń
dwudziestoletniego pisarza.
16
Więc – gdzie ci fani?!
I oto idą. W dali dostrzegam Rafała Ziemkiewicza, kumpla z Klubu Tfurcuf. Obok niego sunie osobnik… Hm, wzrostu niedużego. Adonisem by go nie nazwał nikt przed czwartym drinkiem. Za to gadatliwy chyba, z daleka widać, że cały czas coś mówi, macha rękami, mimo że targa
ciężką siatę z książkami. Ani chybi fan. No, wreszcie, jest!, wreszcie pogadam sobie o mym, bez
wątpienia, wybitnym literackim dokonaniu.
Stanęli przed stoiskiem. Już się wpółpodnoszę z krzesła.
– O, patrz Rafał, TO tu leży – mówi towarzysz Ziemkiewicza, wskazując paluchem stosik
moich powieści. Zastygam we wpółpodnosie i po chwili oklapuję z powrotem na krzesełko.
Co to za goblin, cholera jasna?!
- Hm… - mruczy do gadziny zacukany nieco Rafał, a potem półszeptem, ale nie mogłem nie
słyszeć, objaśnia, wskazując na mnie. – To, hm, autor właśnie jest. Tomek Kołodziejczak.
– Aaaa… mruczy fan. – No tak, no tak…
I tak rozpoczął się mój dwudziestojużletni związek z Piotrem Cholewą i Śląskim
Klubem Fantastyki.
*
Związek głęboki jak otchłań Góry Przeznaczenia, silny jak midichloriany w Anakinie, gorący jak pustynie Diuny.
Było fajnie.
I wtedy, gdy na Polconie w Białymstoku, w 1992, Paulina Braiter zrugała mnie i paru jeszcze
innych osobników, za to że, cytuję z pamięci: „pod jej pokojem o drugiej w nocy chlamy piwo
i drzemy mordy”.
Gdy dostałem pierwszą z 3 Śląkf (a wręczono mi je w 1991 za wydawanie pisma z polską fan­
tastyką Voyager; w 1995 za organizowanie Sobót z Fantastyką; w 2002 roku za wydawanie komiksów w Egmoncie).
Kiedy na organizowanym przez ŚKF Polconie w Katowicach, w 1997, zostałem laureatem
nagrody im. Janusza Zajdla.
Gdy Raku, na tymże Polconie, przedstawił mi czeskiego wydawcę, Jiriego Pilcha (tym ­razem
piliśmy piwo i darliśmy mordy w jednym z pokoi), co zaowocowało czeskimi wydaniami moich książek.
Gdy od Piotra Kasprowskiego kupiłem polskie klubowe wydanie Niebezpiecznych Wizji,
wysłałem je Ellisonowi, a on w zamian obdarował mnie pudłem swoich książek i tytułem „my
dear Polish friend, Tomek”.
A potem w czasie wspólnej wyprawy do Czech, na Parcon.
I gdy organizowaliśmy razem konwenty, i kiedy pisałem na prośbę Eli teksty o Zajdlu, i gdy
w Miesięczniku po raz pierwszy przeczytałem komiksy o Calvinie i Hobbesie (które teraz wydaję
w Egmocie, w tłumaczeniu Cholewy zresztą), i kiedy dyskutowaliśmy na Seminariach Literackich,
i w trakcie lektur Fikcji, i gdy ŚKF pomagał mi zorganizować w Katowicach spotkanie ze Stanem
Sakaim, albo mnie samego zapraszał do śląskich bibliotek.
*
Ostatni raz widziałem się Piotrem Cholewą (czy to nie dziwne?) na targach książki w Warszawie,
w mijającym 2011 roku. Podpisywałem swoją nową powieść Czarny Horyzont na stoisku Fabryki
Słów, ale tym razem to ON był gwiazdą targów.
Tak, można powiedzieć, że Piotr Cholewa jest już dość znaną osobą.
Specjalnie dla niego przyjechała do Polski niejaka Trudi Canavan (a kiedyś to samo uczynił
Terry Pratchett, a i paru innych autorów też). Wszyscy oni uczestniczyli w spotkaniach autorskich
17
z Piotrem w dość ciekawej formule – próbowali przewidzieć i mówili po angielsku coś, co zaraz
(wedle ich najlepszej wiedzy) powie Piotr po polsku. Czasem nawet udawało im się przewidzieć
jego słowa dość wiernie.
*
Od wielu lat mniej uczestniczę w konwentowym życiu, nie znam też większości działaczy
ŚKF młodszego pokolenia.
Ale wszystkim Wam bardzo dziękuję za te wspólne 20 lat i życzę Wam, i sobie kolejnych 100.
Żeby się nam dzieci rakiet nie czepiały i żebyśmy wspólnie doczekali lądowania człowieka
na Marsie.
Tomasz Kołodziejczak (także w imieniu mojej żony, Joanny)
Tomek Kołodziejczak (po prawej) z Nagrodą im. J.A. Zajdla na Polconie 1997.
W środku Jadwiga Zajdel, po lewej Rafał A. Ziemkiewicz.
Aleš Koval
Moje 30 lat z Rakiem,
albo prawda o tym jak to było
między Ostrawą a Katowicami
Oczywiście, że chodzi o katowicki i ostrawski Klub. Dostałem takie zadanie i będę się go trzymał.
Nie można jednak wątpić, że głównymi bohaterami będą „Śląski Klub Fantastyki” i ostrawski
„Klub Fantastyki Literackiej”.
Kiedy Piotr „Raku” Rak (zwany dalej Rakiem) telefonicznie wyraził swoje życzenie, abym
napisał coś o latach razem spędzonych, stwierdziłem wpierw, że nie będzie to problemem. Błąd!
Moja następna reakcja to było stwierdzenie – to już 30 lat? Błąd! By wszyscy, którzy mają odwagę
by przeczytać ten tekst, mieli jasność co do czasu, to 30 lat współpracy obu klubów minie w 2013 r.
Czyli w rok po końcu świata! No ale ponieważ to nastąpić nie może, gdyż wtedy nie doszło by do
uroczystości rocznicowych ani też nie mógłbym pisać o tak znakomitej okazji.
18
I jeszcze jeden drobiazg: czy to na pewno jest konieczne? Na to pytanie odpowiedziałem jednak pewnie i zdecydowanie – zarówno katowiczanie (przepraszam za to określenie) i ostrawiacy
z pewnością na te obchody zasługują.
Tych wzajemnych spotkań i wieczorów wspólnie spędza nich było całe mnóstwo. Ciężko jest
o nich wszystkich wspominać albo co gorzej wyliczać. Ale o niektórych trzeba tu wspomnieć. O tym,
że zwykłe koleżeństwo zamieniło się w wieloletnią przyjaźń nie chcę nawet wspominać, wierząc,
że samo to wypłynie w miarę czasu snucia tej opowieści. Spróbujcie więc być trochę cierpliwi.
W roku 1982 w Ostrawie powstał, najpierw zalążek, a później sam Klub Fantastyki Literackiej.
Perypetie związane z „porodem” były ogromne, sam wczesny rozwój też nie był łatwy. Wśród
wielu funkcji, które pełnił Klub, znalazła się jedna bardzo ważna – bycie źródłem informacji.
Wtedy też pojawił się między nami nadzwyczajny człowiek, Ludek Buchlovsky (po naszej czeskiej
stronie śmiało zasłużył sobie na OŻW), który załatwiał wtedy dostawy „bomby” – jak dla nas –
czyli kolejnych numerów miesięcznika Fantastyka. U nas wtedy, (w Czechosłowacji) o podobnym
czasopiśmie nawet nie wolno było marzyć. Był to czas, który Czesi wspominają na różne sposoby.
Sposoby prenumerowania Fantastyki były różnorodne. Jedną z nich była propozycja Ludka,
by w 1983 r. pojechać do Polski, na bliski nam terytorialnie Śląsk, i wziąć tam udział w imprezie
klubowej ŚKF o nazwie SILCON. Nie było wtedy łatwo pokonać granicę naszych zaprzyjaźnionych krajów (a o sposobach jej pokonywania może powstać osobna książka). Ale udało się nam.
Ludek był naszym przewodnikiem, a my mieliśmy uczucie, iż oprowadza nas po ogrodach Edenu.
A wtedy zostaliśmy zaskoczeni (jak później się okazało, była to jedna z wielu niespodzianek,
które nas przez te wszystkie lata spotykały). Zostaliśmy bowiem przedstawieni dwóm osobom,
fizycznie bardzo od siebie różnym, duchowo jednak bardzo do siebie podobnym (mającym bardzo
podobne poczucie humoru!). Byli to : Piotr OŻW Kasprowski i Piotr „Raku” Rak, który – jak ja
twierdzę, a on (przez grzeczność) nie zaprzecza – jest szarą eminencją polskiego fandomu. Był
to też wieczór z fińską wódką, którą przywiozłem. Ale nie tylko. Przede wszystkim był to czas
opowieści i braku obietnic. Postanowiliśmy wtedy, że postaramy się spotykać jak najczęściej. I tu
mógłbym skończyć moją opowieść, ponieważ tak jest do dzisiaj. Ale byłbym niesprawiedliwy
wobec tych wszystkich, którzy przez lata stali się członkami tego drugiego klubu. Podróże, które
pokonywały granice, nawet wtedy kiedy te były zamknięte. Przeszkody takie jak brak paszportu
czy banknot o nominale 500 koron w portfelu OŻW (nie wiadomo, co tam sam robił, biedaczek).
Dzisiaj z tego możemy się już śmiać – wtedy nie zawsze było to takie wesołe. Wspaniała znajomość
tematu i języka, którą wykazali się panowie Piotrzy – Cholewa i Rak, wygrywając na jednym z legendarnych już dzisiaj Bilconów konkurs ze znajomości czeskiej i światowej literatury SF. Pomoc
przy dwóch czeskich Parconach, które odbyły się w Ostrawie, i jednocześnie niezapomniana wycieczka po ostrawskich piwnicach, która na szczęście skończyła się bez żadnych następstw dla
wszystkich biorących w niej udział. Przewożenie do i z Polski książek, a również oryginałów prac
Kaji Soudka na jeden z Polconów które organizował ŚKF). Praca jednego z Wielkich czeskiego
fandomu, Jirki Pilcha, który polską fantastykę dla Czechów wprowadził na rynek. Należy też tu
wspomnieć, teoretycznie doskonale działającą, „korporację do wytwarzania czystego zysku”,
która jest tworem Jarka Struchali i wspominanego tu wieloktrotnie Raka. Na szczęście do urzeczywistnienia jej założeń nie doszło, bo otworzyły się granice.
Nie chcę tu mówić o „łabędziej pieśni”. Ale mija rok od wydarzenia, które miało być tylko kolejnym spotkaniem przyjaciół, ludzi, którzy po prostu lubią być razem. Z niego powstał Eurocon,
który jak myślę był jedynym w swoim rodzaju. I prawdopodobnie jest nie do powtórzenia, gdyż
nie zadziała już jednocześnie tyle zmiennych i czynników, które są potrzebne do uruchomienia
tego typu imprezy. Ale to nie problem. Przecież możemy się po prostu spotkać – nie jesteśmy od
siebie daleko. Nie ma nawet 100 km – da się jednak przyjechać na kolację, co, Raku?
19
Cieszę się, że miałem okazje poznać ludzi z ŚKF. I tych starych, i tych młodych, którzy mają
z nas wiele radości. Nie będę wymieniać, gdyż mógłbym kogoś pominąć – a tego nie chcę. I jeśli
ktoś ma o to do mnie pretensje, to proszę. Niech mnie okrzyczy. Widać na to zasłużyłem. Ale
kocham Cię, Śląski Klubie Fantastyki, i Was, którzy go tworzycie. Na zdrowie!!!
Przez lata współpracy, Aleš Koval
zdążył posiwieć... Nie on jeden zresztą.
Jerzy Łuczak
Z Poza Ziemi
Kiedy dowiedziałem się od Piotra Raka, że do jubileuszowego wydawnictwa udało mu się zgromadzić parę tekstów od interesujących ludzi, niskie uczucie zazdrości sprawiło, że i ja postanowiłem coś skrobnąć. Zwłaszcza, że – jak powiedział – może to być tekst nie będący analizą
współczesnej fantastyki, fenomenu popularności Sapkowskiego, czy całkowitej zmiany zainteresowań Ziemkiewicza.
Nijak sobie nie mogę przypomnieć, jak to się właściwie zaczęło? Czy gdzieś z okazji telewizyjnych kontaktów – młodszym członkom ŚKF muszę przypomnieć, że byłem dziennikarzem
TV Katowice – poznałem Prezesa OŻW Piotra Kasprowskiego? Czy może Bilba, skądinąd też
prezesa, tyle że poważnej firmy – a może po prostu czytając fantastykę, postanowiłem zrobić
o niej telewizyjny program? I tak w 1984 roku pojawił się na antenie Klub Miłośników Fantastyki
„Poza Ziemią”. Na pewno by go nie było, gdyby nie było ŚKF. Bo to jego członkowie – Ryszard
Borys, Piotr Cholewa, Piotr Kasprowski, Andrzej Kowalski, Piotr Rak i wielu innych – tworzyli
ze mną ten program. Dziś trudno sobie wyobrazić, jakich dokonywaliśmy cudów, żeby było co
pokazać. Czasem udało się zdobyć z ambasady amerykańskiej lub radzieckiej kawałek filmu, felietony powstawały ze sfilmowanych ilustracji i rysunków, a zrobienie czołówki też było nie lada
wyczynem. Poprawiło się, kiedy zaczęliśmy pokazywać fragmenty z filmów przegrywane z VHS,
których jakość była pożałowania godna – ale była. Dzięki czemu naród mógł zobaczyć co nieco
z tego, co powstawało za żelazną kurtyną. Tyle tylko, że czasem bohaterowie japońskich filmów
mówili „Hände hoch!” i „nicht schießen!”, przez co z trudem się przebijał polski lektor. I niech
nikt dziś nie waży się nazywać tego piractwem.
20
To w naszym – bo tak, koledzy z ŚKF, chyba mogę mówić – programie pojawiały się gwiazdy powstałej nieco wcześniej Fantastyki – z jej naczelnym Adamem Hollankiem, Maciejem
Parowskim czy Jackiem Rodkiem, pisarze polscy i zagraniczni, odwiedzający nasze konwenty. Bo
oczywiście kamera TV Katowice jeździła tam, gdzie działo się coś ciekawego, odwiedzała twórców w domowych pieleszach, pokazując, jak powstają np. komiksy Parowskiego, Rodka i Polcha.
Informowaliśmy o nowościach książkowych, premierach filmowych, grach planszowych – bo
komputerów nie było wtedy w każdym domu. Słowem wszystko, co wiązało się z fantastyką szeroko rozumianą było w Poza Ziemią obecne.
I komu to przeszkadzało? Na to pytanie mogą odpowiedzieć chyba tylko zielone ludziki. Stało
się jednak faktem, że potem program o fantastyce emitowany był w TV Warszawa, a potem – licho wie dlaczego – nigdzie.
Dlatego łza mi się w oku kręci, gdy wspominam tamte pionierskie czasy! Ocieram ją – i nie
ukrywam, że z ogromną satysfakcją patrzę na statuetkę Śląkfy, którą dostałem jako wydawca
roku 1984. O wadze tego wyróżnienia niech świadczy fakt, że sympatyczna postać Śląkfy waży
dwa kilogramy i siedemdziesiąt dekagramów. Było naprawdę fajnie – i komu to przeszkadzało?
Nie z Poza Ziemi – ale z Katowic pozdrawiam.
Jerzy Łuczak (z lewej) podczas dyskusji
z Piotrem OŻW Kasprowskim (po prawej)
Rys. Małgorzata Pudlik
21
George R. R. Martin
Tadeusz A. Olszański
Jak trafiłem do ŚKF (i dlaczego)?
Jak trafiłem do ŚKF? Trochę przypadkiem. Twórczością Tolkiena pasjonowałem się na długo,
zanim dowiedziałem się o istnieniu czegoś takiego, jak fandom (Władcę Pierścieni przeczytałem
po polsku w 1974 r., w oryginale – cztery lata później). Chyba w 1985 r. przypadkiem kupiłem na
warszawskim Wolumenie (ówczesnym antykwarycznym „pchlim targu”) pierwszego Gwaihira,
po czym nawiązałem kontakt listowny z Andrzejem Kowalskim (który dużo wcześniej trafił do
fandomu... za pośrednictwem warszawskiego Staromiejskiego Domu Kultury – takie były meandry
późnego PRLu i ograniczenia ówczesnych środków komunikacji). Dwa lata później, wprowadzony przez Marka Gumkowskiego, też warszawskiego klubowicza, trafiłem na Silcon. Wygłosiłem
wówczas mój pierwszy konwentowy referat, który został dobrze przyjęty. Dotyczył teologicznej
(czy też – metafizycznej) struktury Sródziemia. Temat ten rozwijałem później przez wiele lat.
Ale Silcon jako konwent zraził mnie. Do ówczesnych, przeważnie „kinowych” imprez nie
pasowałem. Także na krakowskim Polconie z 1991 r. brałem udział właściwie tylko w imprezach
bloku tolkienowskiego, fakt, że bardzo rozbudowanego. Kontakt z Sekcją Tolkienowską utrzymywałem, do Gwaihirzęcia pisywałem, potem i do Miesięcznika, ale w życie klubowe wciągnąłem
się dopiero kilka lat później, tak naprawdę – od początku Seminariów Literackich. Ta forma mi
odpowiadała: nie opuściłem dotąd żadnego, na większości wygłaszałem referaty (które zawsze
22
miały formę esejów, praktycznie gotowych do druku). Pierwszy z nich, Mesjasz i Szatan w najnowszej fantastyce polskiej, przedrukowany przez Nową Fantastykę, odegrał, jak sądzę, pewną
rolę w naszym myśleniu o tzw. fantastyce religijnej. Do „konwentowania” przekonałem się jeszcze
później – na „naszym” Polconie z 1997 r. Dziś chyba znów tracę do niego smak...
W sumie rzecz była w tym, że polskie środowisko tolkienistyczne skupił wokół siebie Bilbo
Brandybuck, Esq. (Andrzej Kowalski); nigdy nie powstało w naszym kraju konkurencyjne środowisko, skupiające ludzi zainteresowanych twórczością Tolkiena jako „pełnoprawną” literaturą. I tu
widziałem dla siebie miejsce. Dlatego zostałem. A później zacząłem pisywać i o innych dziełach
i dziełkach fantastyki, mądrzej lub głupiej, ale – mam nadzieję – zawsze ciekawie. Trochę pewnie
pomogło i to, że mieszkałem w Warszawie, że z konieczności nie brałem udziału w codziennej
rutynie życia klubowego, sporach i konfliktach personalnych i innych (a jeśli – to z opóźnieniem,
więc i z dystansu). A zachowywanie pewnego dystansu zawsze mi odpowiadało.
W połowie lat dziewięćdziesiątych wpadłem na pomysł organizacji warszawskiego
środowiska ŚKF (w tym czasie mieszkała tu spora grupa klubowiczów, nie tylko tolkienistów).
Rzecz nie wypaliła, w dużej mierze dlatego, że nie jestem obdarzony zdolnościami organizacyjnymi. Podobnie próba ratowania Gwaihirzęcia przez przeniesienie jego redakcji do Warszawy
i powierzenie jej zespołowi nie dało rezultatu (także nie bez mojej winy) i ostatecznie w 1997 r.
fanzin padł. Teraz znów mogę pisywać do Miesięcznika – i to mnie cieszy.
A poza tym – w Klubie i dzięki niemu poznałem Karolinę. Co sobie nieodmiennie chwalę.
No i to chyba wszystko. To, że przez ileś tam kadencji byłem szefem Sądu Koleżeńskiego, nie
ma znaczenia, skoro przez te lata nie miał on nic do roboty, co się chwali klubowej społeczności... I liczę na kolejne Seminaria – tematów chyba nie braknie, a może i do niektórych dawnych
warto wrócić?
Maciej Parowski
XXX lat ŚKF strumieniem świadomości
Piotrów – Raka i Cholewę – poznałem w Błażejewku, jesienią ’83 na konwencie Poznaniaków
z klubu ORBITA. Rządzili tam Jacek Wójciak, może Paweł Porwit, bardziej kojarzę twarze niż
nazwiska, pamiętam, że wydawali „Kwazar”, ciekawy kwartalnik.
Fantastyka kończyła rok, ŚKF miał staż dwukrotnie dłuższy, i dwaj zadzierzyści klubowicze
nagrywali ze mną wywiad do Miesięcznika. Dopadli mnie w łóżku, ewidentnie robili sobie jaja,
chcieli przyłapać na niewiedzy szemranego redaktorka z RSW. Od razu się polubiliśmy, w archiwach musi być ślad tej rozmowy.
Tego samego roku gościłem już w Klubie. Rządził Piotr, ale duży, Kasprowski. Oramus zapowiadał, że piwa i jedzenia będzie wyżej uszu – i sprawdziło się, mimo reglamentacji. Snułem już
fantastyczne teorie, ale niewyraźne, już zjawiła się w piśmie czwarta generacja (Piekara, Kochański,
w 1984 roku dołączył miniaturami Rafał Ziemkiewicz). Ale największy był Marek Baraniecki
z Karlgoro godzina 18.00 i Głową Kasandry, Wasz krajan i klubowicz z Gliwic. Sala była pełna,
mieliśmy o czym gadać. Co prawda spóźniłem się, żeby zaliczyć w kinie Ucieczkę z Nowego Jorku,
wcześniej znaną z kopii wideo Jacka Rodka. Więc mówiło się też o kinie SF.
23
W 1985 albo 1986 na Festiwalu Filmów Fantastycznych w Świnoujściu w Domu Rzemiosł
nokautował widownię pierwszy Terminator. Obok siedzieli Piotr Cholewa i Paweł Ziemkiewicz.
Piotr wybiegał do holu zapalić, nie odrywając wzroku od ekranów. No i dumaliśmy, któż w końcu zrobi dziecko Sarze Connor?
W 1986 był u Was wspaniały Polcon, z gośćmi zagranicznymi (James Gunn, Eric Simon),
z wystawą fantastycznych ezoterycznych obrazów Henryka Wańka. Pierwsza w dziejach nagroda
Zajdla przypadła Markowi Baranieckiemu, którego Głowa Kasandry wygrała o włos z Arsenałem
Oramusa. Impreza – wzór dla wielu następnych. Na prośbę Eli Gepfert mówiłem do pełnej sali
o 2001: Odysei kosmicznej.
W 1988 zestrzelony przez brytyjski konsulat, zamiast z Krzysiem Sokołowskim rwać jabłka i chmiel 100 km od Londynu, pojechałem do Oramusa. Doproszony telefonicznie dotarł do
Myślenic Raku z ciężką torbą pełną trudno dostępnych piw. Zrobiłem wtedy popisową pizzę,
Piotr powinien tę ucztę pamiętać.
1991 rok, obchody pierwszej dekady klubu. Zacne uroczystości, spotkania – były już nowe
gwiazdy, Sapkowski, Ziemkiewicz, Inglot. Zdjęcie AS-a z Katowic z przekrzywioną filuternie głową i z żywcem sprzedałem na okładkę SuperNowej, ale butelka jest poza kadrem. Nocowaliśmy
u Eli i Piotra na materacach na podłodze, Piotr częstował pyszną whisky. Po roku spotkaliśmy
się w Warszawie w Muzeum Etnograficznym, i na Mokotowskiej na X-leciu F i NF. Później różnie
bywało, ale wejście w rynek polskich autorów wydanych w 1995 roku przez Mirka Kowalskiego
(Sapkowski, Ziemkiewicz, Oramus, Dębski) też świętowaliśmy w redakcji NF razem z delegacją
z Katowic.
Latem 1992 żeglowałem po Mazurach z Jackiem Rodkiem i Kasią Woźniak. Nasze tory wodne
przecięły się ze szlakiem Piotra Kasprowskiego. Przybiliśmy do brzegu i pogwarzyliśmy chwilę
na cypelku, na który wybiegł znienacka tabun przymilnych tarpanów.
Doroczne katowickie seminaria – dobrze przygotowane i obsadzone, merytoryczne, gorące. Potem, od 1996, kiedy się pokłóciliśmy, czasem za nimi tęskniłem. Zapamiętałem dwa,
o tłumaczach i humorze w fantastyce. W 1993 miałem na otwarcie trudny spicz o przemianach
polskiej świadomości, a z tyłu głowy zwiastowany wieloma sondażami fakt utraty władzy przez
Solidarność, akurat ruszała wyborcza lawina. Odbierałem to jak tragedię, potem zawirowała
­polityczna ­karuzela – i przeszło mi. Nie umiałem odtworzyć z notatek tego wystąpienia, a nagranie było, jak siebie znam, bełkotliwe.
W 2003 straciłem mostek kapitański w Nowej Fantastyce, ale już rok później objąłem stery
Czasu Fantastyki. Uprosiłem Klaudię Heintze, by mi przysłała swoją magisterkę traktującą o ruchu fanów, ale jakoś nie udało mi się tego tekstu zmieścić w kwartalniku, który uciekł w krytykę
bardzo wyrafinowaną, głębinową, zadzierającą nosa. W 2006 dostałem zaproszenie na seminarium i XXV-lecie od Eli Gepfert, ale nie dało rady, to było 2-3 tygodnie po śmierci mojej Mamy.
W 2009 finiszowałem z Burzą, też odwołałem dużo spotkań.
Po 15-letnej przerwie dojechałem – na Wasz Polcon/Eurocon do Cieszyna. Klaudia Heintze
i Raku wcale nie musieli mnie długo namawiać, po raz pierwszy od wielu lat miałem trochę czasu. Mam wrażenie, że nasza część konwentu wyszła nam lepiej niż Bratankom z południa. Toteż
i teraz była pokusa, żeby pojechać, ale jestem po remoncie i znów zajęty piekielnie, realizuję nie
wszystkie ubiegłoroczne zobowiązania. Do tegorocznej Nidzicy nie dotarłem, bo mi wjechała
w zderzak nieprzytomna czterdziestolatka, nim zdążyliśmy z Zimniakiem wyjechać z Warszawy.
Może to jest znak, że należało wybrać Katowice, mimo że są dalej. Przecież do Was ruszyłbym
pociągiem. Muszę o tym na serio pomyśleć, bo, uczciwie mówiąc, brakuje mi Waszych imprez
24
i katowickiej merytorycznej atmosfery i dobrej organizacji, brakuje mi kontaktu z młodym klubowym narybkiem, z którym nie dzielą nas żadne nawet zgojone krzywdy czy rany – były tego
miłe dowody na krajowych, nie tyko fandomowych ścieżkach.
Dużo dobrego dla Klubu, dla Działaczy, Fanów i skupionych wokół ŚKF Krytyków, Tłumaczy
i Twórców – wszystkich pokoleń – na następne XXX-lecie.
X-lecie Klubu. Maciej Parowski (w środku),
między Elą Gepfert i Andrzejem Sapkowskim.
Helena Strokowska
Notatki z podróży do klubu
– Schody jak zawsze za strome – mruknęłam do siebie, schodząc z ostatniego stopnia.
Stukając kulą o beton, podreptałam w stronę bramy wjazdowej kamienicy, odchyliłam delikatnie skrzydło i wyjrzałam – na zewnątrz był na razie spokój. Cisza. Pogoda ładna, niebo jak
zwykle błękitne bez chmurki, chodnik wymyty deszczem w nocy. Yahoowici albo byli w świątyni, albo mieli gdzieś akcję przeciwko niewiernym lub innym zaświatowcom. Jak się mieszka blisko świątyni i nie jest się Yahoowitą, trzeba umieć szybko uciekać – albo być bardzo ostrożnym.
Wiedziałam, że moje comiesięczne wyprawy można by uznać za przejaw nieuleczalnej głupoty, że powinnam siedzieć w domu lub pielęgnować ogródek na podwórku i stale śpiewać kołysanki dla Yahoo, z jego pomocą pewnie byłabym zdrowsza. Fizycznie. Ale czy psychicznie? Czy
po roku takiego życia byłabym jeszcze sobą, czy stałabym się kolejną akolitką, na procesach niewiernych rzucającą kamieniami w oskarżonych? Te podróże nie były mi potrzebne tylko w celu
kontaktu z dawnymi znajomymi, których zresztą przybywało na spotkania coraz mniej. Były
przede wszystkim po to, bym spotkała się z dawną sobą, żeby odgrzać wspomnienia, żeby jakoś
jeszcze trwać jako JA. Odkąd w dwa tysiące piętnastym osłona astralna zrobiła się tak cieńka,
że zaświatowcy zaczęli nas nie tylko nawiedzać, ale wręcz kolonizować, wszystko się zmieniło.
Telewizja, telefony, radia, internet nie istnieją już – a tak lubiłam gry sieciowe! Dobrze, że chociaż
w Ktulu mamy wiek pary i można podróżować koleją. A gdyby nie to, że na szczęście mieszkam
blisko kościoła, to moja kamienica mogłaby być kupką gruzów z moimi zwłokami w środku, tak
jak te budynki w połowie drogi do dworca.
Pokuśtykałam uliczką, przecięłam dawny plac – tu już zaczynał się graniczny pas ruin, nad
nim zaś unosiły się kłęby mglistych oparów.
25
Wyciągnęłam biały worek z plecaka i okryłam się nim jak dawni trędowaci, do kuli przywiązałam pęknięty mosiężny dzwonek. I wtedy poczułam na sobie „spojrzenie” Yahoo.
– ???!!! – odezwało się w moim umyśle i głowę przeszyła mi igła bólu.
– Śpij dziecino już, siwe oczka zmruż, siwe oczka zmruż... – zaśpiewałam najpierw z trudem, potem z coraz większą łatwością. – Śpijże, śpijże me kochanie, bo to pora jest na spanie,
śpij dziecino już...
Uwaga Yahoo zaczęła stopniowo zanikać, aż wreszcie, po trzecim powtórzeniu kołysanki,
odwrócił się ode mnie. Uff!
Pas ruin ciągnął się niemiłosiernie długo dla mojej nadwerężonej łękotki, w dodatku raz musiałam zawrócić, bo wygodna dotąd ścieżka zakończyła się głębokim na kilka metrów wykrotem.
Kiedy wreszcie dobrnęłam do miejsca, gdzie stosy ruin zmieniły się w kostkę brukową, zaczęłam
żałować, że nie wzięłam dwóch kul.
Cholera, coś muszę zrobić z tym kolanem! Chyba zrobię miedzylądowanie w Nirwanie przed
wizytą w klubie, jeżeli tylko zdążę na wcześniejszy pociąg, pomyślałam, jednak siły mnie całkiem
opuściły i zatrzymałam się, żeby odsapnąć.
Ktulu było dziwne – niby większość budynków stała jak dawniej, ale coś było w nich nie
tak: te z okien, w których jeszcze były szyby, wydawały się jakby wypukłe, ściany powykręcane,
kamienice wrogo nachylały się nad ulicą, a dźwięki dzwonka, którym pracowicie potrząsałam,
stały się wyższe. Niebo było zachmurzone, a chmury układały się w pasma, które wydawały się
mieć początek w najwyższych punktach kamienic. Powiewał lodowaty wiatr.
Nad dźwięk mojego dzwonka przebił się brzęk i łoskot. Wzdłuż granicy strefowej jechała lokomobila, huśtając się na wertepach. Jej front? przednia maska? wyglądała jak twarz nadąsanego
dziecka. Kiedy dojechała do mnie zawołałam:
– Przepraszam bardzo, mogę prosić o podwiezienie?
Zatrzymała się z łoskotem i w ciszy rozległ się delikatny dziewczęcy głosik:
– Dzień dobry pani, ja nazywam się Marysia. Dokąd panią podwieźć?
– Do dworca kolejowego. Kolano mnie boli i boję się, że się spóźnię na pociąg.
– To proszę siadać, tu za moją twarzą, żebyśmy mogły rozmawiać – odpowiedziała Marysia.
Podeszłam bliżej i zobaczyłam źródło części hałasu – za lokomobilą ciągnął się łańcuch z nabitymi w ogniwa truchłami szczurów w różnym stadium rozkładu. Wzdrygnęłam się. Lokomobilaszczurołap. Dobrze, że nie ludziołap. W Ktulu wszystkiego się można spodziewać.
Wdrapałam się z trudem i rozsiadłam w dość brudnym kącie między przednią maską a przyjemnie ciepłym kominem i ruszyłyśmy. Rzeczywiście w kącie było prawie cicho.
– Powiedz mi Marysiu coś o sobie, proszę... – zagadnęłam
– Opowiem ci bajeczkę o sierotce Marysi i siedmiu szczurach – odpowiedziała. – Dawno,
dawno temu, była sobie mała dziewczynka o imieniu Marysia. Mieszkała w domu z rodzicami. Ale
nagle dom się zawalił i Marysia znalazła się w ciemności w piwnicy i rodziców nie było. I zaczęła
płakać bo ich nie było. I wtedy odezwał się głos i powiedział, żeby nie płakała, bo jest sierotką
i da jej coś, co jej pomoże. I kiedy było jej zimno i bardzo płakała, wtedy przyszło siedem szczurów, usiadło koło niej, przytuliło swoje miękkie futerka i ogrzało ją. I Marysia już nie płakała.
A kiedy Marysia była głodna, to popełzła za szczurami przez różne szpary i otwory, i znajdowała
różne rzeczy do jedzenia, czasem żywe, czasem nieżywe, nie wiadomo jakie, bo było ciemno. I tak
mieszkała Marysia ze szczurami i była szczęśliwa. Ale jak Marysia jadła i jadła, to rosła i było jej
coraz trudniej dostać się do jedzenia, gdzie ją prowadziły szczury. I w końcu była za duża i jak była
taka głodna, że nie mogła wytrzymać, to chciała zjeść ogonek jednego ze szczurów. I szczury się
dowiedziały i uciekły. Więc Marysia wydrapała się do góry, gdzie było okropnie zimno i płakała
głośno. I przyszedł dobry Pan Ktulu i zrobił cap-carap... i teraz Marysia nie jest dziewczynką,
26
nie jest jej zimno i ma za sobą prawie wszystkie swoje szczury. Oprócz jednego. Ale go znajdę
i bajeczka będzie skończona.
– Ładna bajeczka, Marysiu. Wiesz, kiedyś znałam podobną trochę bajeczkę, też o Marysi
sierotce, ale o krasnoludkach, nie o szczurach.
– A co to są krasnoludki?
– Jakby ci to wytłumaczyć? To takie szczury, które noszą ubranka i takie czapeczki czerwone. Ale wiesz... nie pamiętam dobrze tej bajeczki, słyszałam ją bardzo dawno temu. Nie wiem,
o czym była.
– Szkoda, chciałabym usłyszeć bajeczkę o innej Marysi – powiedziała lokomobila.
– Postaram się dowiedzieć, o czym była i może się spotkamy w przyszłym miesiącu? Będę
się wybierała znowu na dworzec w pierwszy wtorek – zaproponowałam.
– O dobrze, spotkajmy się! – ucieszyła się. – I opowie mi pani bajeczkę o tej drugiej Marysi!
O, już jesteśmy koło dworca – powiedziała, zatrzymując się.
Wygramoliłam się, pożegnałyśmy się i odjechała. Biedne dziecko, musiała mieszkać na terenie
Yahoo, więc nasze (cudowne, śliczne, wspaniałe – nie należy zapominać o hipokryzji) bóstewko
tak jakby o nią zadbało. Ono zawsze dba o dzieci, o ile są mniej kochane od niego.
Wielki budynek dworca wyglądał prawie tak, jak kiedyś. Oczywiście nie było żadnych kiosków, oba wejścia nie miały drzwi, a szyby u góry były wytłuczone, ale masywna bryła budynku
nie została zmieniona – ściany były równoległe, gzymsy proste.
Przekuśtykałam przez zasypany szkłem i śmieciami hall. Odwróciłam twarz od ściany, na
której nalepione były liczne ogłoszenia, listy i zdjęcia – straciłam już nadzieję, że otrzymam jakąkolwiek odpowiedź na te moje. Z trudem wspięłam się po schodach na jedyny czynny peron.
Parowóz już stał, z jednym tylko doczepionym odkrytym wagonem towarowym. Na wagonie
na workach siedziała grupka ludzi w takich jak mój pokutnych workach; dzwonki w ich rękach
brzękały niemelodyjnie.
Bliżej parowozu siedziało dwoje altawiścian – demonów oczywiście, anioły z Altawisty
trzymały się strefy Yahoo. Jak to demony – wyglądali bajecznie pięknie, odziani w eleganckie
stroje, uśmiechnięci. Podeszłam przed parowóz; jego „twarz” wydała mi się raczej męska, więc
zaryzykowałam:
– Dzień dobry panu, pragnę dojechać do Załęża.
– Dobrze, proszę wrzucić zapłatę do pojemnika i wsiadać – odpowiedział parowóz przyjemnym basem. – Za kilka minut odjeżdżamy.
Wyjęłam z plecaka jedną z dwu toreb palnych odpadków, wsypałam zawartość, jak najszybciej dobrnęłam do wagonu i z pomocą ludzkich pasażerów wsiadłam.
Pociąg ruszył. Już nie trzeba było potrząsać dzwonkami, same brzęczały w zgodnym rytmie.
Patrzałam na mijający nas krajobraz i starałam się sobie przypomnieć, co tu było dawniej. Wiadukt,
po którym kiedyś wracałam ze szkoły i raz wiatr mi zerwał beret, był zawalony, a jedyna wolna
linia torów prowadziła przez wąwóz z poskręcanego metalu i betonu. Wieżowce z lewej zniknęły, ale wysoki budynek Mostostalu stał, chociaż Ktulu go zmieniło, wyglądał jak jakiś prehistoryczno-industrialny potwór o wielu paszczach, szczerzących ostre zęby. Dalej zbliżyliśmy się do
Yahoo – w chmurach na niebie pojawił się otwór, przez który światło słońca padało strugami na
kościół i otaczające go budynki. W pewnej chwili promienie światła ułożyły się w zarys gigantycznego niemowlęcia, awatara Yahoo, na szczęście obraz szybko się rozpłynął. Na wszelki wypadek,
podobnie jak część współpasażerów, zaczęłam szeptać litanię dziękczynną. Jeżeli ewentualnie
Yahoo zechce sprawdzić w mojej pamięci, jak się zachowywałam poza strefą, to nie podpadnę.
No i jeżeli wśród pasażerów jest donosiciel, to nie będzie musiał się męczyć sprawozdawczością.
A prawie na pewno jest, Yahoo jest panem zazdrosnym. My, pasażerowie z Yahoo, nie gadaliśmy
27
ze sobą i staraliśmy się nie gapić na przepięknych Altawistów, ale trzech Nirwańczyków podeszło
do nich i zaczęło z nimi flirtować.
Kiedy dojechaliśmy do Zabrza, wsiadło kilku pasażerów, w tym ku mojemu zdziwieniu jeden
anioł z Altawisty – widocznie ten szpicel, który był z nami, miał chody. Anioł demonstracyjnie
usiadł w przeciwnym końcu wagonu niż demony i wtedy my, ze strefy Yahoo, usiedliśmy obok.
Na anioła mogłam patrzeć bez strachu przed gniewem Yahoo i gapiłam się na niego z przyjemnością: miał brązowe falujące włosy do ramion, białe skrzydła, błękitną szatę ze złotym pasem
i przypominał tego aniołka, którego rodzice wieszali na czubku choinki, kiedy byłam dzieckiem.
Uśmiechnął się do mnie i opanowało mnie uczucie ciepła i spokoju. Ciekawe, czy dla wszystkich wygląda tak samo, czy dla każdego inaczej, zgodnie z jego preferencjami i wspomnieniami?
Odtąd jechaliśmy pod anielską opieką, my, pasażerowie z Yahoo, jego piękno chroniło nas
od seksownej urody demonów z przodu wagonu; wkrótce zaczęliśmy wspólnie śpiewać hymny,
zagłuszając nieodpowiednie dla uszu wiernych odgłosy. Minęliśmy Świętochłowice i wtedy nasz
anioł nagle zbladł i uciszył nas jednym ruchem ręki, a ci z przodu wagonu też zamarli.
Rozejrzałam się – z prawej strony nad nie całkiem zrujnowanym budynkiem unosiło się
Ktulu. To akurat przypominało olbrzymią zawijaną metalową trąbę, unosząca się na kilkunastu
jakby pajęczych wielosegmentowych nogach wysokich ze dwadzieścia metrów. Pod trąbą zwisały
groniaste pęczki przypominające winogrona, tylko w kolorze krwawej czerwieni. Nie zwróciło na
nas uwagi, chwała Yahoo! Rzadko widywałam Ktulu, każde było inne, i za każdym razem miałam
świadomość, że gdyby mnie dojrzało to... byłabym lokomobilą, jak biedna Marysia? Dziwnym
budynkiem? Zjadłoby mnie? Zwariowałabym? Nikt nie zna wszystkich możliwości, ale na pewno
pożałowałabym, nawet jeżeli potem nie umiałabym już żałować.
I wreszcie Załęże. z pomocą współpasażerów zlazłam jakoś z wagonu i podreptałam w stronę
wybujałej zieleni koło dworca. Zatrzymałam się tuż przed miejscem, gdzie kończyła się betonowa
droga i zaczynał się zielony dywan trawy. Nirwana bywa niebezpieczna, więc z jękiem – z powodu
bólu kolana – kucnęłam, przetestowałam trawę, ostrożnie jej dotykając. Źdźbła były delikatne
i miękkie, nie usiłowały schwytać mi ręki, nie pojawiła się w nich żadna zmiana. Z trudem się
wyprostowałam i postawiłam nogę na trawie – nic się nie działo, Nirwana w tym miejscu była
pokojowo nastawiona. Ruszyłam przed siebie, starając się nie szurać, aby nie urazić trawy. Szłam
w stronę zielonego, kwitnącego gąszczu. Zatrzymałam się po przejściu kilkunastu metrów.
Było ciepło, cieplej niż w Ktulu, słońce świeciło jasno, na niebie było kilka niedużych obłoków.
Stałam na niewielkiej polance, otoczona kwitnącymi złociście różanecznikami. Nad kwiatami
polatywały barwne motyle i cicho brzęczało kilka pszczół. Wkoło unosił się zapach fiołków, które
kwitły w zacienionych miejscach pod gałęziami krzewów. Głębiej pod krzewami były pozostałości zimowego śniegu – lodowe surrealistyczne rzeźby.
Śnieg w Nirwanie jest ciepły w dotyku i nie rozpuszcza się, zostawiając kałuże, ale wsiąka
w ziemię lub sublimuje. Było cicho, w Nirwanie w dobrym nastroju nie ma wielu ptaków – tylko
takie, które służą roślinom. Zdjęłam z siebie worek i sweter, owinęłam w nie dzwonek i schowałam do torby. Wlazłam pod krzak, urwałam nieduży fragment lodowego sopla i po powrocie na
środek polanki włożyłam do ust. Lód, najpierw ciepły w dotyku, po chwili stał się przyjemnie
zimny i mogłam przełykać tworzącą się wodę, dopóki się nie rozpuścił. Jaką muzyką uczcić otaczające mnie piękno? Dzięki cudowi Yahoo, który uwielbiał, żeby śpiewać mu kołysanki i hymny na jego cześć, mój głos i umiejętności w tej dziedzinie były na tyle dobre, że mogłam liczyć
na pozytywną odpowiedź Nirwany. Może ten psalm Gomółki do słów Jana Kochanowskiego?
W przeróbce na duet altu z sopranem? Uniosłam oczy ku złotym kwiatom i zielonym liściom
nad moją głową i zaczęłam:
28
– „Klaszczmy rękoma wszyscy zgodliwie, wszyscy śpiewajmy Panu chętliwie” – zaczęłam
całkiem znośnie, a całą polankę przeszył bezgłośny dreszcz.
– „Panu nad Pany, Panu godnemu królowi wszego świata możnemu”. – Śpiewałam już w duecie z uroczym sopranikiem.
Z przyjemnością dośpiewałam psalm do końca. Rozejrzałam się za drugim śpiewakiem. Na
wysokości mojej głowy zawisła na przejrzystych skrzydełkach dziesięciocentymetrowej wysokości
skrzatka, jasnowłosa, ubrana w sukienkę koloru kwiatów różaneczników..
– Witaj, dziękuję za towarzystwo przy śpiewaniu – uśmiechnęła się do mnie i dygnęła w powietrzu. – Mogłabyś mi wskazać drogę do rodziny Skinhid? To ta, w której jedna z kobiet jest
w zaawansowanej ciąży? – wyjaśniłam.
Skrzatka w odpowiedzi skinęła główką i uśmiechnęła się szeroko.
– Potrafisz coś powiedzieć o tej rodzinie? – spytałam bez specjalnej nadziei.
Skrzatka jak się spodziewałam pokręciła przecząco główką.
– To prowadź, pośpiewamy po drodze. Ale pamiętaj, nie idź prosto, pokaż mi kwitnące rododendrony po drodze. Zatrzymaj się proszę w takim miejscu, żeby było blisko, ale żeby nie mogli
jeszcze usłyszeć naszych głosów.
Ruszyłyśmy. Starałam się patrzyć na ziemię albo na rośliny, żeby nie zapamiętać dojścia –
przy trzeciej piosence skrzatka się zatrzymała.
– Tu w pobliżu jest rodzina Skinhid? – spytałam, odpowiedziała mi kiwając głową i trzepocząc skrzydełkami.
– W którym kierunku? – wskazała mi przerwę w krzakach.
– Dziękuję ci za wspólne śpiewanie i za pomoc. Do zobaczenia! – pomachała mi ręką na
pożegnanie i zniknęła.
Ciekawe jak długo będzie istnieć? Czy gdybym zajrzała tam za miesiąc, to ją jeszcze spotkam?
Podążyłam we wskazanym kierunku, starając się iść jak najciszej. Zza gałęzi gęstego krzaka
przyjrzałam się swoim ewentualnym kontrahentom. Na środku sporej polany rosły dwa drzewa-domy – drzewa o bardzo szerokich pniach z dużą dziuplą w środku, między nimi było zadaszenie, pod którym kilka pieńków oraz dużych płaskich kamieni tworzyło coś w rodzaju salonu czy
kuchni. Na jednym z kamieni stał kociołek, przy nim siedział po turecku na trawie brzuchaty,
łysy facet przypominający Buddę, a obok niego dwie chude starszawe kobietki. Wszyscy ubrani w prymitywne tuniki koloru opadłych liści. Ta w zaawansowanej ciąży leżała z głową opartą
o jego kolana, ta nie w ciąży gmerała jakimś patykiem w kociołku, z którego unosiła się para.
Ognia oczywiście nie było, Nirwana bardzo nie lubi ognia – facet musiał grzać zawartość kociołka magią. Dalej jakiś młody, półnagi mężczyzna bawił się z dziećmi – dzieci było troje w wieku
na oko siedem, pięć i dwa lata. On coś im rysował patykiem, starsza dwójka dzieci się śmiała,
a najmłodszy drzemał na jego ramieniu. W pewnej chwili ojciec rodziny powiedział coś i młodzieniec odwrócił twarz, tak, że ją zobaczyłam. To był demon, ludzie nie bywają tacy piękni, nie
w dzisiejszych czasach, bez kosmetyków i chirurgii plastycznej albo po prostu fotoszopa. Demon
z dziećmi? Moi Yahoowici rzuciliby się pewnie z krucjatą, ale ja wiedziałam, że seksualny urok
demonów jest urokiem tylko dla tych, którzy potrzebują seksu. Dzieci były bezpieczne.
Dobiegły mnie jakieś dziwne odgłosy z jednego z drzewo-domów. Kiedy skojarzyłam, co się
dzieje, poczułam, że się czerwienię. Niby wiedziałam, że w takich rodzinach jak ta, otyła osoba
jest magazynierem i operatorem magii, a znaczna część tej magii powstaje dzięki współżyciu
seksualnemu pozostałych członków rodziny, ale na myśl mi nie przyszło, że coś takiego może
się dziać tak blisko mnie. Taka stara i taka głupia. Przecież kiedyś, kiedy parałam się turystyką,
dziesiątki par zajmowały się seksem w pobliżu mnie podczas nocy we wspólnych izbach.
Cóż, odzwyczaiłam się w strefie Yahoo.
29
Dobra! Wyprostowałam się, odgięłam gałęzie i zaczęłam się zbliżać do rodziny Skinhidów.
– Dzień dobry! – powiedziałam kiedy wszystkie pary oczu patrzyły na mnie. – Przychodzę
w sprawie waszego ogłoszenia. – Tu przedstawiłam się.
– Witam, jestem Olaf Skinhid – powiedział, jego i kobiet spojrzenie było pełne nieufności,
dzieci gapiły się na mnie z mieszanką strachu i ciekawości, a demon prowokacyjnie oblizał wargi. – Zapraszam. – Wskazał na pieniek. – Proszę usiąść.
Pojękiwania ucichły jak nożem uciął. Kiedy siadałam na pieńku, z drzewa-domu wypadła
kobieta mniej więcej dwudziestoletnia z oczami płonącymi ciekawością, a za nią wylazł naburmuszony demon.
– Alma, pośpieszyłaś się – powiedział surowo mag. – Dziękuję ci, Nelchaelu za twoje starania,
naprawdę byłeś świetny – zwrócił się do demona, który się odrobinę rozpogodził.
Demony „żywią się” pochwałami, zachwytem – tak jak Yahoo, tylko oczywiście na mniejszą skalę. Dużo mniejszą, szybko dodałam w myśli, daleko im do wspaniałości Yahoo. Nelchael
przykucnął koło Julii, a ona oparła się o niego.
– Pani ma chore kolano – zwrócił się do mnie srogo. – Pani ból zakłóca moją magię.
– Przepraszam, mam kłopoty z łękotką i dodatkowo dziś skręciłam sobie nogę po drodze.
– Jeżeli pani chce nadal przebywać w tym miejscu, to muszę wyłączyć pani ból. Zdaje sobie
pani z tego sprawę, że pani ból może przywołać jakieś potwory?!
– Potrafię do pewnego stopnia blokować ten ból, ale proszę bardzo, niech pan go wyłączy.
Dotknął kolana wskazującym palcem i poczułam natychmiastową ulgę.
– Znieczulenie utrzyma się do wyjścia z Nirwany, ale niech pani uważa na nogę, złe stąpnięcie
może pogorszyć jej stan. Zapraszam do stołu. To moja żona Melania, moja żona Julia, moja córka
Alma, Nelchael, Mulciber, moje wnuki Ala, Marek i Jaś – przedstawił mi wszystkich.
Melania – ta nie w ciąży – rozdała nam czarki z ciepłą zupą. Zupa była wyśmienita, ostra
i esencjonalna.
Kiedy skończyliśmy ojciec rodziny powiedział do demonów:
– Dziękuję wam przyjaciele za pomoc przy przygotowywaniu tego posiłku.
I każdy z pozostałych domowników również podziękował.
– Dziękuję – powiedziałam i poczułam, że zdałam jakiś egzamin.
Alma wzięła dwulatka od Mulcibera i podstawiła mu pierś do ssania.
– Więc mówi pani, że ma mi pani coś do zaoferowania?
– Tak, w moim mieszkaniu jest wolny pokój, mogę go udostępnić pana żonie na czas porodu,
połogu, a sądzę, że nawet dłużej, na przykład do zakończenia ząbkowania, o ile się pani nie narazi Yahoo. Jestem podpadnięta u Yahoo, ale nie bardzo, tyle, że nie mogę liczyć na żadne cuda,
jak na przykład uzdrawianie. I tego oczekuję od pana w zamian: uzdrawiania i może jakiś towarów? Opału do gotowania? Jak pan wie, Yahoo utrzymuje w zimie znośną temperaturę w swojej
strefie, więc nie trzeba ogrzewania, ale mam problemy z opałem dla celów gotowania. To znaczy,
zostało mi jeszcze trochę książek, ale zawsze jest mi ich strasznie żal. Mamy udział w ogródku
przydomowym, więc w zasadzie mam co jeść i w przypadku problemów aprowizacyjnych mogę
pomagać sublokatorom przez parę dni, wodę czerpię ze studni w piwnicy kamienicy. Miejscowi
Aniołowie raczej mnie lubią, sądzę więc, że mogę liczyć na pomoc przy porodzie nie tylko dla
dziecka ale i dla matki.
– A czym to pani podpadła u Yahoo?
– Czytaniem resztek mojej biblioteki? I nie uczęstniczę w procesach niewiernych i skazaniach.
Nie mam dość mocnego żołądka. I takiej odporności na cudzy ból, jak nasz najcudowniejszy.
– Czy komuś już pani wynajmowała pokój?
30
– Nie z Nirwany, do przyszłego roku mieszkał u mnie pewien akolita, ale awansował i dostał
własny domek. Jak pan wie, w Yahoo raczej honorują prawa własności, poza tym moje mieszkanie
nie jest tak wspaniałe, żeby się na nie połaszczył ktoś na prawdę wysoko postawiony.
– Wydaje się pani tak idealną kandydatką, że to jest podejrzane. Mam nadzieję, że po pani
odejściu nie pojawi się tu banda Yahoowitów.
Uśmiechnęłam się i wzruszyłam ramionami.
– Wywołałam skrzata, żeby mnie tu przyprowadził i kazałam mu kluczyć po drodze. Nie
zależy mi na tym, żeby moi kontrahenci przestali istnieć i być wypłacalni. Szczególnie istotna jest
dla mnie wypłacalność – wyszczerzyłam zęby. – Gdyby był pan tak miły i wyleczył mi to kolano,
potraktowałabym to jako zadatek – zaszarżowałam.
– Dobrze. Zaraz go wypłacę. Melu, Mulik... pójdźcie popracować, proszę.
Mela wstała i trzymając za rękę uśmiechnietego demona poszła do chatki.
– Jeszcze jedno, ja teraz będę musiała pojechać na parę godzin do Katowic, ale będę oczekiwała na panią, pani Julio na dworcu w Załężu. Macie szatę i dzwonek?
– Tak, mamy. I ja mam wierzyć, że zabierze pani moją żonę i będzie o nią dbała, kiedy już
wyleczę pani kolano?
– Tak, ma pan wierzyć, bo mam piękne oczy i uśmiech szczery – odpaliłam.
Skrzywił się w odpowiedzi.
– Dobrze, niech będzie, powiedzmy, że pani ufam – sięgnął ręką, jakby coś zbierał w powietrzu,
po czym położył mi dłoń na kolanie. Trzymał ją tak przez chwilę a ja czułam jak ciepło je ogarnia.
– Już skończyłem. Drugie też będzie wymagało leczenia, chociaż jest w dużo lepszym stanie.
– Dziękuję. Aha, co do wzajemnej komunikacji: w razie czego poproszę parowóz z pierwszego pociągu w danym dniu, żeby wyrzucił list w Załężu, dobrze? List będzie w zielonej kopercie.
– Dobrze. Teraz idzie pani na stację w Załężu?
– Mój cel leży na Koszutce, blisko dawnego kościoła Oblatów. Nie wie pan, czy można tam
bezpiecznie przejść?
– Jest tu parę „wściekłych” rejonów, ale można je obejść. Nelchaelu, odprowadzisz panią?
– Nelchael, dotychczas przysłuchujący się nam z ponurą miną, poderwał z nadzieją w oczach. –
Biedny Nelchael jest trochę niedopieszczony ostatnio. Może mu pani trochę pomóc? – Poczułam, jak
zdradziecki rumieniec okrasza moją twarz. – Na przykład przy pomocy intelektualnej rozmowy...
Przyglądał mi się ze złośliwym uśmiechem.
– Dziękuję, będzie mi bardzo miło. Do widzenia! – Podałam mu rękę na pożegnanie, potem
również Almie. – To spotykamy się w Załężu. – Uścisnęłam dłoń Julii, – Cześć dzieci!
Kiedy tylko krzaki zasłoniły nas przed oczami rodziny Skinhidów, odezwałam się:
– Nelchaelu, zechciałbyś przybrać szatę bardziej odpowiadającą standardom Yahoo? Jesteś
bardzo piękny, ale wiesz, że Yahoo nie pochwala golizny u dorosłych.
Na ciele demona pojawiła się czarna szata ze srebrnym pasem.
– Mam mieć skrzydła? – zapytał ponuro.
– Nie dziękuje, nie ma potrzeby. Twoja szata jest bardzo odpowiednia i gustowna. Masz
zdaje się kontrakt z Julią?
– Tak. Alma jest jej córką i Julia mówi, że to w porządku, ale Alma tak naprawdę zawsze miała
ochotę na Mulcibera. Jest z nami tylko dlatego, że bilans magii nam się nie domykał. Julia czuje
się zbyt podle na cokolwiek, stale wymaga pomocy magiczej, dzieci jak to dzieci, a to stłuczone
kolano, a to ząb wypada. Jak to jest być aniołem?
Teraz, ponury i przygarbiony, wyglądał prawie brzydko
– Poza tym, że jest się pozbawionym płci? I stale pod kontrolą? Oczywiście, bycie aniołem
jest najwspanialszym losem jaki może cię spotkać. Chociaż wysoko postawieni Yahoowici lubią
31
karać anioły. Zasłużenie, bo są wyżej postawieni od nich i nie całkiem je niszczą. Ale jest jedna
bardzo przykra możliwość: Yahoo może cię nie zechcieć. Wtedy jak cię dorwą Yahoowici... Na
ogół wolą demonice, więc najpierw cię zmuszą do zmiany płci. A jak się im wreszcie znudzisz, to
cię ukamienują w świątyni i przyjmiesz to z radością. Ale nie kontynuujmy tak poważnej rozmowy. Ze słów Olafa wywnioskowałam, że jesteś wyjątkowo inteligentny. Zapewne też masz dużą
wiedzę... – Pod balsamem moich słów wyprostował się i uśmiechnął z chłopięcym urokiem. –
Możesz mi powiedzieć... – O co by tu się go spytać, pomyślałam z rozpaczą – Hmm... O, możesz
mi przypomnieć, jak zaistnieliście w naszym świecie?
– Od mniej więcej roku dwutysięcznego naszym udawało się czasem pokazać na jakiś imprezach czy zabawach i spędzić to tu, to tam parę godzin. Ale w sylwestra roku dwa tysiące piętnaście wszystkim nagle się to udało. Na każdej zabawie sylwestrowej pojawiło się paru naszych.
To były wspaniałe chwile. Wszyscy byli zachwyceni, że nas widzą... Ustaliliśmy, że miejsca, gdzie
się bawiliśmy, to nasza włość, i nazwaliśmy ją Altawista, bo to taka ładna nazwa, wszyscy ludzie
nas kochali, a i my kochaliśmy ich wszystkich.
– O, pamietam, ludzie nie poszli do pracy drugiego i trzeciego, wszędzie na ulicach były zabawy, fajerwerki... – Uśmiechnęłam się na dawne wspomnienie. To był czas!
– Tak, a szóstego zaatakowało nas Yahoo.
– Można powiedzieć, że nas też. Zabrało nasze kościoły, kazało spalić wszystkie krzyże.
– A ten wasz stary bóg się nie bronił?
– Nie; on uważał, że jak ktoś cię uderzył w twarz, to należy nadstawić drugi policzek. Ten
krzyż był pamiątką po tym, jak się ofiarował dla nas wszystkich na śmierć. To było około dwa
tysiące lat temu. Och, nie chcę mówić więcej na ten temat, bo to mogłoby zdenerwować Yahoo.
A strefy Ktulu i Nirwany kiedy powstały?
– One przecież zawsze były. Tylko były bardzo małe i w niewielu miejscach na ziemi, ale jak
zaczęliśmy walczyć z Yahoo, to te sfery się rozsiały i rozrosły.
– A wiesz, czy są może jakieś inne strefy, oprócz Yahoo, Nirwany, Ktulu i może gdzieniegdzie
Altawisty? Czy są gdzieś na przykład strefy nadal należące tylko do ludzi?
– Niestety, nie wiem – znowu się zgarbił.
– Ale możesz spróbowac się dowiedzieć, nieprawdaż? Nirwana obejmuje cały świat, Ja mieszkam w Yahoo, a ludzie, z którymi się spotykam na Koszutce też w większości są z Yahoo, bo to
jego teren – blisko kościoła. Mógłbyś spróbować się czegoś na ten temat dowiedzieć? Będziesz
pisał listy do Julii?
– Listy? – Nelchael popatrzył na mnie ze zdziwieniem.
– Julia będzie się na pewno czuła strasznie samotnie u mnie. Będę się starała być dla niej
miła, ale listy by sprawiły jej wielką przyjemność.
– O, fajny pomysł, będę pisał do niej listy! – ucieszył się.
– To jeżeli czegoś się dowiesz o innych strefach, niż te znane, to dołącz karteczkę do mnie,
dobrze?
– Stój! Cofamy się! – krzyknął nagle.
Popatrzyłam przed siebie, roślinność miała jakby ciemniejszy kolor, a z owiniętych wokół
najbliższego pnia pędów bluszczu sterczały dość duże kolce. Źdźbła trawy oklejały moje buty
tak, że krokom towarzyszył wyraźny wysiłek. Puściłam się biegiem w kierunku, z którego przyszliśmy; Nelchael biegł za mną, chroniąc moje plecy od niebezpieczeństw wściekłej Nirwany.
– Co to było? – spytałam, kiedy bylismy w bezpiecznym miejscu.
– Wściekła Nirwana. Kogoś musieli zabić, albo naszego, albo Yahoowitę i nie umarł od razu.
Nie jest bardzo wściekła, myślę, że za dwa miesiące ten obszar się uspokoi. Nie wyczuwam żadnych potworów, ale może być niebezpiecznie. Bolało ją, więc się zaczęła bronić. Chodźmy tędy.
Zbliżamy się już do granicy strefy
32
Ominęliśmy wściekły obszar szerokim łukiem i kiedy wróciliśmy na dotychczasową ścieżkę,
zobaczyłam słoneczny prześwit na jej końcu. Tu Nelchael zatrzymał się:
– Dobrze! Już jesteśmy na tyle blisko granicy z Yahoo, na ile mogę podejść. Idź w tamtym
kierunku, nie ma tu żadnego niebezpieczeństwa.
– To do widzenia!
– Do widzenia! – Z ramion wyrosły mu pokryte czarnymi piórami skrzydła i odleciał.
Zbliżałam się do „ziemi niczyjej”. Ubierać worek? Ubrałam, ale dzwonka nie wyjęłam. Po
przebrnięciu wąskiego pasa ruin znalazłam się na ulicy Oblatów, z powrotem w strefie Yahoo.
Zdjęłam worek, żeby nie rzucać się w oczy, i podwórkami przekradłam się do stosu ruin, który
został po bloku, w którym był Śląski Klub Fantastyki. Biedni ci ludzie, którzy mieszkali nad nami!
Nasz Klub na szczęście był w piwnicy, więc nadal można z niego korzystać. Odchyliłam znajomą
blachę i zasunęłam ją za sobą, schodząc po drabince. Po omacku przeszłam przez przedsionek,
starając się nie wdychać smrodu wiadra, służącego za toaletę. Otworzyłam po omacku ostatnie
drzwi. Światło małych zniczy oświetlało pomieszczenie, w którym wokół stołu siedziało kilkanaście osób.
– Cześć! – przywitałam się, wyjmując z plecaka ciastka.
Agnieszka Sylwanowicz
Jak to trzydzieści?
Trzydzieści lat ŚKF-u? Niemożliwe. To by oznaczało, że, zapisawszy się do niego trzy lata po
jego powstaniu, jestem w nim niemal połowę życia…
Od owego 1984 roku, czyli od czasu, kiedy Andrzej Kowalski (poznany korespondencyjnie
za pośrednictwem The Tolkien Society tolkienista) niemal siłą mnie zapisał i kazał przyjechać na
Silcon, wiele się w tym życiu zmieniło: poznałam mnóstwo fantastycznych (w obu znaczeniach)
ludzi, odkryłam literaturę fantastyczną poza Lemem i Tolkienem, połknęłam bakcyla konwentowego (zapewne dlatego, że pierwsze moje konwenty były tymi perfekcyjnie organizowanymi konwentami ŚKF-owskimi), pokochałam Katowice i śląski akcent, odkryłam całe obszary
działalności fanowskiej, dzięki ŚKF-owi po raz pierwszy postawiłam stopę na angielskiej ziemi
i miałam okazję zetknąć się wieloma legendarnymi pisarzami. Zaangażowałam się w fandom
tolkienowski – i mogłam z hobby uczynić źródło utrzymania. Nawiązałam (prócz znajomości)
przyjaźnie. Odkryłam morze ludzkiej życzliwości.
Organizacje tworzą ludzie. ŚKF ma wielkie szczęście do prezesów; patrząc z pozycji członka
(choć jedynie korespondenta), wydaje mi się, że bardzo ważny jest świetny styl i zasady funkcjonowania, jakie nadał mu Piotr Kasprowski (OŻW). Nie będę wymieniać innych członków, bo po
pierwsze nie starczyłoby mi miejsca, a po drugie na pewno bym kogoś pominęła, bo pamięć już nie
ta. Poza tym, niestety, (nie mogę się powstrzymać) ani połowy członków Klubu nie znam nawet
do połowy tak dobrze, jakbym pragnęła, ale wiem, że to dzięki nim Klub wciąż żyje, jest prężny
i wciąż ma nowe pomysły. Dzięki rozlicznym sekcjom daje pole do popisu ludziom o rozmaitych,
mniej lub bardziej niszowych zainteresowaniach. Fascynująca zawsze dla mnie była różnorodność
zawodów, reprezentowanych przez członków Klubu – że wspomnę z pierwszych moich lat matematyków, psychologów, milicjanta, inżyniera-automatyka, bibliotekarzy, informatyczkę, protetyka
33
dentystycznego, polonistę, anglistkę, redaktorów w wydawnictwie… Okazało się, że fantastyka
dociera do wszystkich, Klub oplata mackami cały kraj, a są też oznaki tego, że za pośrednictwem
swoich członków powoli przejmuje jedno z większych biur projektów przemysłowych w Polsce.
Jest opiekunem nagrody im. Janusza A. Zajdla, wydawcą, sam przyznaje cenioną fandomową nagrodę, organizuje imprezy dla miasta, wśród członków ma zdobywców wielu nagród krajowych
i zagranicznych, pisarzy, grafików, tłumaczy i redaktorów. Śmiało wkroczył w XXI wiek, wysoko
dzierżąc pochodnię entuzjazmu dla fantastyki, opromieniając jej blaskiem życie i… tego... No.
Jestem dumna z mojego Klubu, chociaż jako członek-korespondent częściej uczestniczę w jego
działaniach na odległość niż na miejscu. Życzę mu kolejnych trzydziestu lat radosnego funkcjonowania – chociaż właściwie życzyć nie muszę, bo jestem przekonana, że tak będzie – a potem
jeszcze trzydziestu i trzydziestu. Eglerio!
Pierwszy katowicki Polcon. Od lewej: Ela Gepfert, Helenka
Strokowska, Paulina Braiter, Agnieszka Sylwanowicz.
Wit Szostak
Legitymacja numer 455
Im częściej ruszam w wędrówki po mojej pamięci, tym bardziej uświadamiam sobie, jak trudno
o uczciwe wspomnienie. Co zostaje z dawnych wydarzeń? Jakiś obraz, cień emocji, strzęp nastroju.
Resztę dopowiada nasza wyobraźnia, doświadczenie życiowe, bez pytania łatając puste miejsca,
których pełno w przypominaniu. Coraz mniej ufam mej pamięci, widzę, jak kolejne przywoływanie minionych wydarzeń przerabia je i zmienia. Czy wspominam źródłowe doświadczenie
sprzed lat, czy też przed oczami staje mi jego ostatnie przypomnienie? Zafałszowane, pocerowane
w sposób, że nie widać już nawet szwów. Opowiadam o przeżytych chwilach, i to opowiadanie
o nich również je przetwarza. Moja pamięć staje się pamięcią nie doświadczeń, ale opowiedzianych już o nich historii.
Zaczynam grzebać w tysiącach wspomnień i odnajduję cztery, które zachowały okruchy mojej
młodzieńczej przygody ze Śląskim Klubem Fantastyki.
*
Pierwsze wspomnienie to chyba odnalezienie w książce Piotra Kasprowskiego 500 zagadek
z fantastyki i science fiction informacji, że w Katowicach działa Sekcja Tolkienowska ŚKF. Nawet
34
tytułu nie pamiętałem i musiałem posiłkować się Internetem. Skąd miałem tę książkę? Kupiłem
sam, czy dostałem od rodziców? Czy przeczytałem ją całą, czy też, co bardziej prawdopodobne,
ograniczyłem się do rozdziałów poświęconych Tolkienowi? Tego nie wiem. Ale pamiętam nastrój,
cień ekscytacji tym, że nie jestem w moich zainteresowaniach sam, że gdzieś w Polsce są ludzie,
którzy czytają Tolkiena i zapewne wiedzą o nim dużo więcej.
Wtedy nie było Internetu, forów dyskusyjnych, nie było jeszcze dobrze zaopatrzonych księgarń, nic nie było, wszystko się zmieniało. I ta tajemnicza Sekcja Tolkienowska, zagubiona gdzieś
pośród kominów i kopalni – bo tak w mej pamięci zapisał się w tamtych czasach Śląsk, oglądany
z okien pociągu – bardzo mnie ekscytowała.
*
Drugie wspomnienie to pewien jesienny wieczór, kiedy Tata wrócił z pracy i przyniósł mi pękatą
kopertę. Nie dostawałem wtedy listów, czasem jakieś kartki z wakacji od znajomych, więc w pośpiechu rozerwałem przesyłkę, a z niej wysypały się liczne egzemplarze klubowego Miesięcznika.
Pewnie wcześniej musiałem jakoś zdobyć adres, bo chyba pamiętam panią na poczcie i wertowanie książek telefonicznych. A może to było szukanie innego adresu, w innych czasie? Może
to mój Tata mi pomógł i sam zdobył w świecie dorosłych adres ŚKF? Nie jestem teraz pewien.
Pewnie musiałem napisać list, ale w ogóle nie pamiętam jego treści. Podejrzewam, że w liście pisałem o swej pasji, o Tolkienie, o zainteresowaniu działalnością Sekcji Tolkienowskiej. Pewnie jego
język pełen był sztywnych zwrotów, które znałem z oficjalnych pism: „zwracam się z uprzejmą
prośbą”, „z poważaniem” itd. Nie wiem. Nie mam kopii, nie wiem, czy przypadkiem nie przepisałem go na maszynie, by wyglądał poważniej, myląc się kilkanaście razy i powtarzając tę czynność z narastającą irytacją.
Tego nie wiem. Ale pamiętam wieczór, kiedy czytałem te Miesięczniki, odurzony ich nadmiarem, bo czytałem kolejne numery, a kupka na biurku się nie kończyła. Na pewno był wieczór, bo
pamiętam światło lampy. I wiem, że koncentrowałem się na Wiadomościach Bucklandu, bo byłem
wtedy hobbitem i nie interesowały mnie w ogóle podróże kosmiczne, roboty i rakiety, a satyryczną
rubrykę frakcji antytolkienistycznej uważałem za obrazę wartości mi najbliższych. Nie mieściło
mi się w głowie, jak można w ogóle coś takiego pisać. To pamiętam na pewno.
*
Trzecie wspomnienie jest bardziej wyraźne. Był rok 1991, bo sobie to też sprawdziłem
w Internecie, a ja stałem na krakowskim Małym Rynku, próbując wejść na polconowe punkty
programu poświęcone Tolkienowi. Szedłem tam z obawą, że nikt mnie nie wpuści.
Pamiętam, jak stoję i przekonuję organizatorów, że wprawdzie nie jestem uczestnikiem konwentu, ale współpracuję z ŚKF i redaguję miesięcznik Nowinki Shire, mam do przekazania panu
Bilbo Brandybuckowi kolejny numer pisma, i dlatego koniecznie muszę się dostać na te prelekcje.
Byłem bardzo zdeterminowany i jakoś się wślizgnąłem, cicho siadając sobie na krzesełku. A może
nie musiałem nikogo przekonywać, tylko wcześniej obawiałem się, że będę musiał? Nie wiem, czy
były jakieś osoby na straży, czy były identyfikatory, czy też może nakładam na to wspomnienie
wiedzę o późniejszych konwentach, na których ciągle muszę komuś udowadniać, że jestem na
terenie imprezy legalnie.
Sala była w podziemiu, ceglane sklepienie, półmrok chyba dopisuje moja wyobraźnia, bo
w piwnicznych komnatach zazwyczaj panuje półmrok. Usłyszałem wtedy po raz pierwszy o teologii Tolkiena, o kolejnych tomach Historii Śródziemia, o narzekaniu na tłumaczenie Skibniewskiej
i zobaczyłem żywych antytolkienistów, równie zjadliwych. Chłonąłem to wszystko jak gąbka.
Tamto popołudnie podszyte było jeszcze inną emocją, bo poszedłem na Mały Rynek rezygnując ze spotkania inauguracyjnego w liceum, do którego właśnie się dostałem. Zwagarowałem
35
i potem rodzice mieli o to do mnie pretensję. Więc siedziałem nielegalnie, pełen poczucia winy,
słuchałem referatu Tadeusza Olszańskiego o złu i złym, i czułem dreszcz na plecach.
A może teraz zmyślam, że był to dreszcz, bo wiem, że w takich sytuacjach młodzi nastolatkowe mogą odczuwać coś takiego? Może z nadmiaru wrażeń zapomniałem o swej winie, o liceum, o rodzicach? Nie pamiętam. Pamiętam za to, jak wręczyłem Bilbo Brandybuckowi wydruk
Nowinek Shire, i pamiętam cień rozczarowania, że ze mną nie porozmawiał, bo był zajęty czymś
innym. Wziął te kilkanaście kartek, podziękował i odłożył na krzesło. A ja liczyłem na poważną
rozmowę redaktora naczelnego z redaktorem naczelnym.
*
Czwarte wspomnienie przypomina zły sen, który jednak kończy się wybawieniem.
Oto ja, uprosiwszy rodziców, ruszam na Śląsk na pierwszy w moim życiu zjazd członków-korespondentów. Jadę sam pociągiem, czuję się dorosły i samodzielny, choć lekko zaniepokojony
koniecznością radzenia sobie samemu; mijam kopalnie i ceglane budynki, i wreszcie wysiadam na
dworcu w Katowicach. Zaczynam szukanie siedziby klubu, pytam przechodniów o ulicę Damrota
i czuję się jak hobbit z Shire w Bree, pełnym dużych i obcych ludzi. Ktoś źle wskazuje mi drogę,
albo ja źle odczytuję jego informacje, więc wędruję w kierunku przeciwnym niż cel mej podróży
i błądzę w obcym mieście. Gubię się na dobre, więc zrezygnowany siadam na ławce; jestem taki
samotny i taki zagubiony.
I wtedy podchodzi do mnie górnik, na głowie ma kask z latarką, a na plecach dźwiga kilof,
i postanawia mi pomóc. Nie ma wiele czasu, bo śpieszy się do pracy, więc zabiera mnie do kopalni i zjeżdżamy w dół, w samą czeluść ziemi. I czuję się w górniczym przodku jak w podziemnych
pałacach krasnoludów. Patrzę na pracę czarnych od węgla mężczyzn i czekam skulony przy wagoniku, czytając w świetle karbidowej lampy nieodłącznego Władcę Pierścieni. A potem górnik
kończy szychtę i zabiera mnie na górę. Mijamy blokowiska i osiedla familoków, aż dochodzimy
do jego ceglanego domku z ogródkiem. Budynek jest niski, jakby wkopany w ziemię, ma okrągłe
okna, z smukłego komina idzie ku niebu łagodny dym. Przed domem czeka pulchna żona górnika, pod oknem rosną malwy, a ja czuję się jak w rodzinnym Shire. Przy przyjaznym stole zjadam
z apetytem roladę hobbicką z modrą kapustą, i wypijam pierwszą w moim życiu pintę piwa, po
czym usypiam na sofie przy kominku. A rankiem dobry górnik odprowadza mnie na dworzec
i zostaję zapakowany do pociągu. Na zjazd członków-korespondentów oczywiście nie docieram;
rodzice, nieświadomi moich przygód, w Krakowie czekają na mój powrót.
Tak to pamiętam, choć może więcej w tym zmyślenia, ale po latach nie potrafię tego wyraźnie
oddzielić. Może mi się to przyśniło, częściowo, albo w całości, może wspominam nie swoje życie,
ale czyjąś opowieść? W każdym razie takie obrazy podsuwa mi zmęczona pamięć.
*
Moje pierwsze wspomnienia o Śląskim Klubie Fantastyki są stare i mogę dziś świętować ich
30 jubileusz. Co mi zostało w pamięci? Co jest prawdą, a co zmyśleniem? Tego nie wiem. Uważnie
przyglądając się tym okruchom, wydobytym spod warstwy piasku niczym archeologiczne wykopaliska, tylko jedną rzecz mogę powiedzieć bez cienia wątpliwości: w ŚKF miałem legitymację nr 455. I jestem tego pewien, bo mam ją schowaną nie w pamięci, tylko w szufladzie biurka.
36
Rozmowa
z Edmundem Wnukiem-Lipińskim rozmawia Piotr Rak
Piotr Rak: Bardzo się cieszę z naszego spotkania. Mam nadzieję, że kiedyś zawitasz do Katowic.
Edmund Wnuk-Lipiński: No, jak tylko mi czas pozwoli, bo nie jestem niestety panem swojego
czasu, ale mam nadzieję, że jak skończę kadencję, która w przyszłym roku się kończy, to już
drugą – to już nie dam się wybrać ponownie.
PR: Nie chcesz?
EWL: To jednak odrywa od pisania. Myślę, że mógłbym coś napisać. Może nie, ale…
PR: Ale od pisania ogólnie – czy od pracy naukowej?
EWL: Tak, tak, od pracy naukowej.
PR: Zacznijmy od tej integracji. Co było pierwsze: impreza w Staszowie czy przyjazd do ŚKF,
pamiętasz?
EWL: Tego niestety nie pamiętam, ale pamiętam, że jedno i drugie, czyli wyjazd do Staszowa, ten
słynny, i również wyjazd do Katowic – tylko nie pamiętam, który to był wyjazd, bo przecież
było ich kilka – to były takie wyjazdy, które dawały – mnie przynajmniej, pewnie innym też
– poczucie bardzo silnej przynależności grupowej.
PR: Na pewno. To znaczy kluby w ogóle były takim miejscem, gdzie się przychodziło i spotykało się
ludzi, którzy mieli podobny sposób interpretacji świata. Tego mi trochę dzisiaj czasem brakuje
w tych nowych klubach. Spotykałeś osoby, które czytały twoje książki, ludzie nie przychodzili po to, żeby cię zobaczyć, nie czytając, tylko właśnie dlatego, że czytali, to przychodzili.
EWL: No tak, pamiętam w Staszowie, ale też i w Katowicach rozmowy z czytelnikami – i tu potwierdzam – te rozmowy wskazywały na to, że czytali.
PR: No więc właśnie. A dzisiaj mam wrażenie, że to trochę, tak będę nadskakiwał, ale to trochę
jest taka bardziej chęć obcowania w towarzystwie, niż posiadania wiedzy na temat tekstu.
EWL: Bo żyjemy w epoce celebrytów, i traktuje się również pisarzy SF jako celebrytów, czyli
znanych z tego, że są znani, ale niekoniecznie już trzeba wiedzieć dlaczego są znani. Żeby
zobaczyć jak on wygląda w rzeczywistości. Kiedyś nie było tak, ale nie chcę wpadać w taki
ton… ale kiedyś było inaczej.
PR: Ja też staram się nie wpadać w taki ton, ale z drugiej strony…
EWL: Bo kiedyś było inaczej.
PR: Mówimy o 30 latach do tyłu, więc możemy wpaść w taki ton, spokojnie. Mnie się wydaje, że
w ogóle celebryci zajęli miejsce takich osób z autorytetem.
EWL: Jest to bardzo możliwe i celebryci, chcąc nie chcąc, spełniają funkcję takiego substytutu
dla autorytetów. Najlepiej to widać może nie z branży fantastyki naukowej, ale branży piosenkarskiej, gdzie jakieś młode panienki, które śpiewają jakieś kompletnie idiotyczne teksty,
zarazem wypowiadają się na tematy życiowe, na tematy polityczne, na tematy publiczne –
i zwolennicy właśnie tych panienek czy chłopców idą za nimi, bo uważają, że to jest właśnie
opis rzeczywistości.
PR: I powtarzają te teksty jako swoje opinie.
EWL: I powtarzają te teksty jako swoje opinie. Czyli te osoby pełnią rolę autorytetów na mocy
tego, że są znani z wykonywania jakichś piosenek. To jest coś, z czym trudno sobie poradzić.
PR: Ale Staszów miał jeszcze jedną cechę. Myśmy byli na dwóch albo trzech, pamiętam jak jeszcze żył Monte. Ja pamiętam, że byłem na pierwszym . One miały to do siebie, że teoretycznie
była to impreza zamknięta, na którą fanów nie zapraszano.
37
EWL: Tak, tak, teoretycznie, bo przecież oni byli. Było ich nawet, powiedziałbym, dość dużo,
choć była to impreza zamknięta.
PR: Jednak potrafili się znaleźć. Wyglądało to, jakby fani musieli wnieść swoją wiedzę, żeby dostać akceptację całej reszty. Nie było to na zasadzie “przyjechało się i się siedziało”.
EWL: A oprócz tego, myślę, był jeszcze jeden element – i tu powiem o pewnym paradoksie socjologicznym. I on tu zadziałał. Otóż to były głównie lata 80. – i w tych latach była bardzo silna
polaryzacja polskiego społeczeństwa. Większość była taka, powiedziałbym, albo taka bardzo
wycofana, albo antysystemowa po tym pierwszym doświadczeniu pierwszej Solidarności.
Mniejszość była systemowa, wtopiona jakoś w system, ale ci którzy byli antysystemowi i którzy
stanowili wówczas większość w postawach – nie mówię od razu w zachowaniach, ale przynajmniej w postawach – szukali miejsc gdzie można było być z innymi myślącymi podobnie.
Żeby mieć poczucie, że nie jest się samemu przeciwko temu potężnemu systemowi. No i z
tego powodu wtedy bardzo przecież silne były rozmaite środowiska, nie tylko środowisko
fantastyki, ale parafie, środowiska branżowe, no i również środowisko fantastyki naukowej
też było taką powiedziałbym “enklawą wolności”. I ludzie dążyli do tego, kiedy okazało się, że
w przestrzeni publicznej “rygory” odpadły, te wszystkie środowiska osłabły. Bo one przestały
już pełnić rolę takiego zwielokrotnienia własnej osoby w stosunku do systemu. Już teraz można
być indywidualistą. Niekoniecznie trzeba być w grupie, żeby mieć poczucie bezpieczeństwa
PR: Ja mam nawet wrażenie, że jest taka grupa pisarzy, którzy wraz ze śmiercią komunizmu jakby
stracili też motywację do pisania.
EWL: Jest taka grupa i ze spojrzenia widzę nawet kogo między innymi do tej grupy zaliczasz.
Tak, jest taka grupa, ale jest to grupa, ja zresztą cały czas siebie tak nazywałem, jest to grupa
pisarzy niedzielnych, czyli takich, którzy nie wiążą swojej kariery zawodowej z pisaniem, tylko
pisali dlatego, bo nie byli w stanie wyrazić tego co chcieli w inny sposób. I kostium fantastyki
pozwalał – to zwłaszcza w fantastyce socjologicznej było bardzo widoczne – kostium fantastyki pozwalał na powiedzenie, czy na diagnozy rzeczywistości ówczesnej, w sposób daleko
swobodniejszy niż tak zwana literatura głównego nurtu, czy już nie wspominając o dziełach
naukowych. Ja nie twierdzę, że nie mam od czasu do czasu tęsknot.
PR: Ale akurat o tobie nie myślałem, ponieważ ty masz inne zajęcie.
EWL: Tak.
PR: Ty dla mnie jesteś, byłeś zawsze osobą jednotorową. Czyli albo zajmowałeś się fantastyką,
albo zajmowałeś się socjologią. Nie robiłeś dwóch rzeczy naraz itd. Są tacy ludzie, którzy mają
tendencję do łapania mnóstwa srok za ogon i nic z tego nie wychodzi. Ja tu bardziej myślałem
o osobach, którym, jak zabrali system, motywacja do pisania spadła do zera.
EWL: No tak.
PR: Miałem wrażenie, że był taki moment, że ci ludzie nie wiedzieli co robić.
EWL: A ja wręcz przeciwnie. Wreszcie zacząłem prowadzić badania, których wcześniej nie można
było w Polsce prowadzić. I to prawda.
PR: No więc twoja nieobecność nie była dla mnie taką niespodzianką, jak bardziej to, że wróciłeś, że Twoje książki wróciły powoli.
EWL: Tak, dla mnie jest zaskakujące w ogóle, że od czasu do czasu zupełnie młodzi ludzie przychodzą z książką z prośbą o autograf, m.in. część moich studentów. I że to jeszcze ktoś czyta, czyli jest tam jakiś przekaz, który ciągle jest aktualny – i tu powiem znów paradoksalnie
– że był (ale muszę to wyjaśnić, żeby było jasne dlaczego to mówię), był zbawienny wpływ
cenzury prewencyjnej. Dlatego że jak napisałem pierwszą wersję Wiru pamięci, która się toczyła w Warszawie, w realiach warszawskich, wszystkie postacie miały nazwiska polskie, to
38
­ yobrażam sobie teraz, że to nie przetrwałoby próby czasu, bo to byłoby zbyt ­publicystyczne.
w
Cenzura powiedziała, że OK, można zwolnić, jak wtedy się mówiło, do druku tę książkę pod
warunkiem, że to nie będzie w Polsce i że nie będą polskie nazwiska. Żeby się nie kojarzyło.
Kojarzyło się tym bardziej. Dlatego umieściłem to na wyspie, bo tak sądziłem będzie konstrukcyjnie dobrze, ale dzięki tej ingerencji cenzury to nabrało metaforycznej treści. Nie było
to odniesieniem tylko do sytuacji polskiej wprost, tylko nabrało metaforycznej formy. Zresztą
przemyciłem tam kilka scen, które lokalizują dokładnie w Warszawie całe działanie, m.in.
jak jeden z bohaterów chowa się w fałdach płaszcza pomnika Kopernika na Krakowskim
Przedmieściu, ale to uważny czytelnik łatwo wychwyci.
PR: Ale to podejrzewam, że przy dobrym układzie cenzor też to widział. I jak się trafiło na takiego,
który musi to robić, to on też potrafił to robić inaczej. Bo ja pamiętam zawsze, jak Kasprowski
opowiadał. że zmienił nam się w Fikcjach cenzor, to Kasprowski przyszedł jak zwykle z materiałami i mówi: “tu pan podpisze”. A cenzor wziął i mówi: “jakie podpisze, przecież ja to
muszę przeczytać”. A Kasprowski na to: “Jakie przeczytać? Nigdy ten pan przed panem nic
nie czytał.” Mówi: “ja książkę panu przyniosę”.
EWL: Ja pamiętam tę moją książkę, pierwszą czytała cenzura najpierw wewnętrzna wydawnictwa, później cenzura zewnętrzna, bardzo dokładnie – i tu muszę powiedzieć, że gdyby nie
Lech Jęczmyk, toby się nie ukazała ta książka.
PR: No, wtedy pełnił rolę takiego dobrego ducha fantastyki, ale nie wiem czy zauważyłeś, że
oglądasz czasem jeszcze te książki nowe. Mamy do czynienia z sytuacją, że jakby te lata 80.
i 90. wyczerpały wszystkie dobre zachodnie teksty. Bo teraz to, co się pojawia to są perełki
w tłumie. Bardzo ciężko jest znaleźć coś dobrego. Myśmy byli zasypani po roku 80. tytułami
wybitnymi, klasyką gatunku. I to najpierw w tym wydaniu z wtórnego obiegu. No ale dobrze,
idziemy dalej. W ostatnim Twoim wywiadzie dla Czasu Fantastyki powiedziałeś, że w latach
80. były dwa silne ośrodki związane z literacką fantastyką: redakcja Fantastyki i Śląski Klub
Fantastyki. Przecież myśmy nie byli wtedy jedynym klubem? Miałeś nawet bliżej w Warszawie.
EWL: Tak, powód był bardzo prosty. Wy mnie zaprosiliście.
PR: Rozumiem. Czyli nikt tego przed nami nie zrobił?
EWL: Nikt tego przed wami nie zrobił. A oprócz tego zaprosiliście dobrą kompanię, w której
warto być. I to był ten powód, dla którego przyjąłem to zaproszenie. Tak że powód był bardzo
prosty, prozaiczny by powiedzieć.
PR: A czy myślałeś o tym, żeby wrócić do tych spotkań? Ja nie mówię, żeby jeździć na konwenty,
chociaż kto wie?
EWL: Po pierwsze musiałbym dostać zaproszenie…
PR: Ale gdybyś dostał zaproszenie…
EWL: …ale po drugie, musiałbym coś napisać.
PR: No, też prawda.
EWL: No bo jak długo można żyć czymś, co minione?
PR: Odcinać kupony.
EWL: Tak właśnie. Musiałbym coś napisać, a na razie się na to nie zanosi, prawdę mówiąc, bo
nie jestem panem swojego czasu. Mam tyle na głowie, że… Choć to oczywiście jest wytłumaczenie takie pokrętne, dlatego że prawdziwy kibic piłkarski nie przegapi meczu, choćby
miał nie wiem co na głowie. To jest oczywiście kwestia priorytetów. Tak mi się w życiu ułożyły priorytety, że literaturę, czy pisanie literackich kawałków muszę traktować jako hobby,
a nie jako swoje główne zajęcie zawodowe.
PR: A czy jest coś czego ci brakuje, z tamtych czasów? Takiego...
39
EWL: Tak. Tak, bliskości ludzi.
PR: Której teraz nie ma?
EWL: Której teraz nie ma. Teraz się urzeczowiły stosunki, relacje międzyludzkie. Ludzie – nie
mówię, że wszyscy, ale znaczna część – goni za realizacją własnych interesów. A wtedy to nie
było aż tak ważne.
PR: No i ci, którzy nie chcą tego robić, wchodzić w tryb korporacyjny, są postrzegani jako idioci. To wiem.
EWL: No tak.
PR: Cóż, to ja dziękuję bardzo za rozmowę.
Edmund Wnuk-Lipiński na spotkaniu w pierwszej
siedzibie Klubu, na Mariackiej.
Paweł Ziemkiewicz
Razem z dinozaurami
W zamierzchłych czasach, kiedy po Ziemi chodziły dinozaury, a z każdego kąta szczerzył
kły realny socjalizm i kartkowa gospodarka niedoborów, w regionie zwanym Dolnym Śląskiem
odbywał się zlot wrażych sił fandomowych z różnych stron RP (bez orła w koronie, o ile to ważne). Ogólnie wszystkie kluby żarły się ze sobą, jednocząc się tylko w obliczu śmiertelnego zagrożenia ze strony PSMF (a guglajcie se, co to było). I wtedy poznałem takich dwóch, Raksztajna
i Cholewiastego, którzy wcielali w życie ideę podkomitetu (do sprawdzenia w Krokach w nieznane, Wyd. Czytelnik, bardzo dawno temu) i adorowali jedną Katarzynę. Byli nieprawdopodobnie
stuknięci i chyba tylko dlatego od tamtej pory się przyjaźnimy, i jak sobie pomyślę, ile minęło
lat, to mi się słabo robi i coś mi się kojarzy z pokładami węgla itp. trylobitami. Do ŚKF-u jakoś
nigdy się nie zapisałem, ale i tak jestem z nim związany od… [tu miłosiernie spuszczamy kurtynę zapomnienia].
Sto lat kochani.
40
Dziękujemy
Jak wspomniał krasnolud Rakin, syn Rawina, 30 lat to dziwny przedział czasowy. Ani ładnie
się nie nazywa (takie ćwierćwiecze brzmi lepiej), a tylko podkreśla jak bardzo dawno wszystko
się zdarzyło. Jest to wszak być może ostatnia taka okazja, by podziękować wszystkim za wspólnie spędzone lata. Zapewne o kimś zapomnimy – z góry za to przepraszamy – ale nie będzie to
działanie celowe.
Chwała Imperium i Sława Demokracji. Przy okazji robienia Miesięcznika odkryliśmy, iż
zdecydowanie rozrosła się zarówno sekcja tolkienowska, jak i sekcja Star Wars. I zaczęli być nieznośni. Ponieważ żyliśmy wtedy w czasach przełomu Trybuny Robotniczej i Gazety Wyborczej,
postanowiliśmy zawarte w nich treści podawać w formie dopasowanej do świata Gwiezdnych
Wojen. I tak informacje z Trybuny Robotniczej (wtedy lokalny dziennik) znajdowały swoje miejsce na łamach Chwały Imperium. Warunkiem było, by zawierały mieszaninę faktów z życia codziennego i tego co się działo w Klubie. Po pojawieniu się GW, Chwała szybko przemianowała
się na Sławę Demokracji.
Jedną z najaktywniejszych współpracowniczek obu (a właściwie wszystkich) redakcji stała
się Paulina B. Wiemy, że było jej ciężko – przykładowo staraliśmy się, by każdy odcinek jej tolkienistycznych tekstów dowolnej wielkości kończył się zawsze w połowie zdania, a następy od tej
połowy zaczynał. Nigdy nie udało się jej nas przed tym powstrzymać – dziękujemy Ci, Paulino
za czas spędzony z nami.
Miesięcznik – tu niestety nie na wszystko można było sobie pozwolić, ale wykorzystując
fakt, że prawie wszystko robiliśmy sami, doprowadziliśmy do pojawienia się na jego łamach
kota Garfielda i Calvina z Hobbesem. Powód: klubowicze nie dawali nam wystarczającej ilości
tekstów, więc wolne miejsca zapychaliśmy komiksami. Tu z kolei ofiarą była Ela G. W krótkim
czasie nie dość, że musiała mnie znosić przez dwa dni, to jeszcze została naszą redaktorką i korektorką. Dziękujemy Ci, Elu!!!
Ekiran i Rakin, elf i krasnolud – te postacie są odpowiedzią na zbyt długie lub zbyt krótkie
teksty tolkienistów. Kiedy brakowało tekstu, a zostawało miejsce, wtedy na scenę wkraczali oni.
I wolne miejsce w ilości dowolnej zapełniali swoimi przygodami z „Gospodą, o której nie dało się
zapomnieć w żaden sposób”. Za ich pojawienie się oraz powstanie „antytolkienistów” odpowiadają
więc sami tolkieniści i ich hm... dogmatyzm? Co prawda, jak powiedział Tadeusz A. Olszański :
Eliran z Rakinem należą do radykalnego odłamu Sekcji, która nazywa siebie „antytolkienistami”
[...] częste uszczypliwości wobec tolkienistów przyjmowane są z rozbawieniem, wszyscy bowiem wiedzą, że pod tymi pozorami skrywa się głębokie przywiązanie do Śródziemia. Dziękujemy ale zdecydowanie ta ocena jest przesadzona. Rodzice naszych bohaterów to Bilbo i Lobelia – dziękujemy!
Dziękujemy IRS – firmie, dzięki której zawsze mamy rzutniki dokładnie wtedy, kiedy są
nam potrzebne. Oraz Arkowi Bondarze, który na wszystkie organizowane przez nas ostatnio
konwenty zawsze ma kserograf i czas, żeby przyjechać i nam pomóc. Tomaszowi Brzozowskiemu
i Arkadiuszowi Bińczykowi – za to, że dzięki nim Nagroda im. Janusza A. Zajdla zyskała swoją
obecną pozycję w mediach i nie tylko. Małgorzacie Pudlik, Januszowi Rumakowi, Andrzejowi
Kowalskiemu, Arkowi Sroce – dziękujemy, że są cały czas z nami. A także Krzysiowi Bortelowi,
Markowi Nelcowi, Michałowi Cholewie, Reni Danilczuk i wszystkim innym, z którymi częściej
lub rzadziej mieliśmy przyjemność pracować.
Piotr W. Cholewa i Piotr „Raku" Rak
41
Piotr „Raku” Rak i Piotr W. Cholewa
– prelekcja o kocie Garfieldzie, X-lecie ŚKF.
Tadeusz A. Olszański i Wit Szostak – rozmowy kuluarowe,
XXV-lecie ŚKF.
42
Waldek Gruszczyński i Sławek Sączek.
Piotr „Raku” Rak i Janusz Rumak wieszają
plansze z fotografiami z dawnych lat.
Rozmowy dowolne. Na pierwszym planie ogniki,
Paulina Braiter, Ewa Pawelec i Witold Siekierzyński.
Tyłem Ela Gepfert i Krzysztof Papierkowski.
Klaudia Heintze.
Michał Cholewa i Jakub Ćwiek.
Jeden z paneli. Od lewej: Lech Jęczmyk, Jacek Rodek, Jiři Pilch,
Wiktor Bukato, Grzegorz Szulc, Jacek Pniewski.
W średniowiecznym tańcu
Robert Surmik.
Zespół tańców Dawnych „Lorien”.
Rozmowy dowolne przed budynkiem. Andrzej Kowalski,
Lech Jęczmyk, Marek S. Huberath, za nimi Piotr Staniewski.
Niezwykle symboliczny bochen
chleba kroi Ela Gepfert.
Miesiêcznik – biuletyn Śląskiego Klubu Fantastyki. Redaguje: Klaudia Heintze,
Małgorzata Pudlik, Bogusław Kobic, Arkadiusz Sroka, Piotr Raku Rak, PWC.
Adres: ul. A. Górnika 5, skr. poczt. 502, 40-956 Katowice.
Tel. (wtorek 16.00–18.00) (32) 253 98 04. E-mail: [email protected]
Konto: PKO BP Nr 02 1020 2313 0000 3202 0114 6588
Biuletyn dostępny w Internecie pod adresem http://www.skf.org.pl
Wydawnictwo bezpłatne.

Podobne dokumenty