Dawid Śmigielski

Transkrypt

Dawid Śmigielski
LIPIEC-SIERPIEŃ
2013
5-6|5-6
DOMINIKA MIĘKUS I KRZYSZTOF PARDA
KOMIKSY NA EKRANIE
PAWEŁ KWIATKOWSKI
PIERWSZY KONTAKT
REBEKA
KULTURALNE LATO
KAROL BARSKI
c z o ł e m
ILUSTR.
2
N
adeszła pora, by spakować plecak, lub,
kto woli – walizkę i ruszyć w dal, podładować swe słoneczne baterie, zrelaksować się i uzupełnić kolekcję dobrych wrażeń.
W wyjątkowo pokaźnym wakacyjnym numerze „Menażerii” rubryka „Lato czeka” zastępuje „Tu bywaj”
i zawiera przegląd festiwali, wystaw i koncertów
z całej Polski, które warto uwzględnić w wakacyjno-urlopowych planach. Poza tym zaprezentujemy
Wam jak zwykle: interesujące wywiady, zjawiskowe
fenomeny i intrygujące konterfekty, pokażemy godne
uwagi miejsca, uchylimy rąbka okładki, zaś nasi
felietoniści zapewnią Wam lekturę na wysokim poziomie. I tak dalej, wszak to wstępniak, nie spis treści.
Nasi czytelnicy zapewne zauważyli niejaką
troistość naszego magazynu. Po pierwsze
i najważniejsze, cały magazyn jest publikowany na issuu.com i najprościej jest do
niego dotrzeć za pośrednictwem strony
www.menazeria.eu, gdzie znaleźć można
również numery archiwalne. Drugą formą
jest blog o adresie www.magazyn-menazeria.
blogspot.com, gdzie zamieszczamy wybrane
artykuły z numeru. W ten sposób pragniemy
ułatwić dotarcie do treści magazynu przez
wyszukiwarki, jak również umożliwić czytanie
osobom, które nie przepadają za formą pedeefopodobną. A po trzecie – fanpage, które
te części integruje, przypomina o „Menażerii”
i informuje o najciekawszych imprezach kulturalnych w Toruniu i okolicach.
A tych ostatnio nie brakuje – Toruń staje
się znaczącym centrum kulturalnym na mapie
Polski. Ale, jak się okazuje, władze Torunia wspierają
„jedyną słuszną” kulturę instytucjonalną, zaś niewygodną kulturę niezależną traktują jak zło konieczne
i obdarzają co najwyżej kłodami rzucanymi pod nogi.
Znane są perypetie lokalowe piwnicy artystycznej
Pod Aniołem, klubu eNeRDe czy Teatru Wiczy, a teraz
do tego chlubnego grona dołączają Draże.
Cafe Draże jest miejscem szczególnie bliskim
redakcji „Menażerii”. Często znajdowaliśmy tam
zaciszny kąt na kolegia redakcyjne. Nieprzypadkowo właśnie ten lokal wybraliśmy, by uczcić emisję
pierwszego numeru naszego magazynu. Dlatego
niezrozumiała decyzja Urzędu Miasta o sprzedaży
budynku przy ul. Przedzamcze 6 i eksmisji klubu
szczególnie nas ubodła. Znany jest fakt, że Toruń
należy do najbardziej zadłużonych miast Polski, ale
czy poszukiwanie środków finansowych ma prawo
odbić się na kulturze?
Określenie Draży klubokawiarnią jest co najmniej
niedopowiedzeniem – to raczej dom kultury niezależnej. W ciągu niespełna dwóch lat
funkcjonowania Draże zorganizowały szereg
oryginalnych warsztatów, spotkań, koncertów,
debat i dyskusji (łącznie grubo ponad 200 imprez!). Liczymy na to, że zmasowany protest
ludzi, którym los kultury niezależnej nie jest
obojętny, przyniesie pozytywny skutek i Draże
będą w dalszym ciągu inspirować, drażnić
i udrażniać, na przekór Prezydentowi Wszystkich Katarzynek!
Już za
parę dni…
Anna Ladorucka
NA
OKŁADCE ILUSTRACJA
MARII DEK
s p i s
lato czeka
AS, AL, MR, MK, eMKa, SY, PB
4
relacja
Aram Stern
Pierwszy Kontakt wymarzony
relacja
Piotr Buratyński
Ornament i zbrodnia, letarg i omdlenie.
O dwóch wystawach Alfonsa Muchy
156
obiekt pożądania
Karolina Wiśniewska
Słoma
wywiad
z Dominiką Miękus i Krzysztofem
Pardą rozmawia Maciej Krzyżyński
Młody, twórczy. Kosmos.
Dawid Śmigielski
Warszawskie wakacje
158
90
Jacek Seweryn Podgórski
Niedokończony sen
92
Jacek Seweryn Podgórski
Tour d’horizon
postanthropology wunderkammer
Phtalo Manatee & Madame Tigressa
22
160
recenzje
Anna Ladorucka, Sławomir Majoch,
Aram Stern, Marek Rozpłoch
162
Jacek Seweryn Podgórski
Mały Modelarz nr 1
164
96
26
miejsce
Magdalena Kus
Pocztówka znad morza
autorzy numeru
twory
Antek Wajda
166
100
70
pod okładką. wstęp
Jacek Seweryn Podgóski i Dawid Śmigielski
Hemoglobina, taka sytuacja...
116
pod okładką. wywiad
z Marcinem Rządkowskim rozmawiają
Jacek S. Podgórski i Dawid Śmigielski
Dobrego komiksu nie zepsuje
nawet najgorsza ekranizacja
118
pod okładką. krytycznym okiem
Jacek Seweryn Podgórski i Dawid Śmigielski
Osiem ekranizacji komiksów,
które trzeba zobaczyć, a o
których może nigdy nie słyszeliście
127
pod okładką. relacja
Dawid Śmigielski
Morze, wino i komiksy
132
pod okładką. komiks
Anna Krztoń
136
74
pod okładką. sylwetki
Szymon Gumienik
Funky Koval. Bohater fantastycznych serc
32
wywiad
z Bartkiem Szczęsnym rozmawia Magdalena Kus
Coraz bardziej komplikuję technikę
36
fenomen
Małgorzat Burzyńska
Zaproszenie do raju
42
wywiad
z Pawłem Kwiatkowskim rozmawia Adam Jurek
44
twory
Paweł Kwiatkowski
48
teksty literackie
Rafał Derda
66
teksty literackie
Cezary Dobies
teksty literackie
Anna Dwojnych
teksty literackie
Małgorzata Lebda
142
pod okładką. eseje recenzyjne:
78
Jonanna Wiśniewska
Mroczny raj Stefana Zweiga
felieton. dzienniczek uwag
Szymon Szwarc
146
82
Dawid Śmigielski
Rycerz klasy C
felieton. życie i cała reszta
Karolina Natalia Bednarek
150
84
Jacek Seweryn Podgórski
Bez zobowiązań
felieton. rach-ciach
Polecam, Grażyna Torbytska i Cham Filmowy
152
86
Szymon Gumienik
Rysa rzeczywistości
felieton. bełkot miasta
Józef Mamut
88
3
Michał Kowalski
Zrodzeni w mroku i namiętności
filofood
Natalia Olszowa
Czas na pikink
89
16
t r e ś c i
154
odsłony
Andrzej Piotr Lesiakowski
171
fiat Zofii
Maciek Tacher
Kamasutra wg Karola Marksa
172
4
l a t o
c z e k a
Warszawa 22.06 - 28.07
Poznań 24.06 - 20.07
STREFA CISZY W ŁAZIENKACH
TEATRALNIE NA MALCIE
Warszawskie Łazienki Królewskie otworzyły nowy festiwal muzyczny o nieco
przewrotnej nazwie „Strefa Ciszy”. Stoi
za nią kontestatorska myśl, aby na terenie parku rozbrzmiewała muzyka bez
nagłośnienia, bez nadmiernej liczby decybeli – w zgodzie naturą tego miejsca.
Park królewski pozostanie strefą medytacji, oazą spokoju w mieście, które żyje coraz gorętszym rytmem. W każdy lipcowy
weekend na sześciu rożnych scenach grać
będą wybitni muzycy młodego pokolenia.
W programie znalazły się zarówno miłe
dla ucha utwory muzyki klasycznej, hity
w rodzaju „Muzyki na wodzie”, jak również Piazzolla, klasyka XX wieku i utwory
całkiem współczesne. W czerwcu wystąpili
m.in. Orkiestra „Sinfonia Varsovia”, Royal
String Quartet i Lutosławski Piano Duo,
w kolejne weekendy usłyszymy Orkiestrę
“Musica Humana”, która zagra symfonie
Haydna skomponowane na trzy pory dnia,
Kazzma Brass Quintet, kwartet smyczkowy “Apollon Musagete”, Kwintet Fortepianowy UMFC, czy Orkiestrę “Kremerata
Baltica” ze światowej sławy skrzypkiem
Gidonem Kremerem. W całym programie
ponad 150 koncertów, w których wystąpi
jeszcze raz tylu artystów.
XXIII edycja Malta Festival Poznań trwa
już od 24 czerwca, ale do 20 lipca czeka na nas jeszcze szereg wielu nie tylko
teatralnych wydarzeń podczas tej wielkiej
imprezy, która z festiwalu teatralnego
przekształciła się w największy w Polsce
festiwal sztuk performatywnych, obejmujący poza teatrem muzykę, taniec,
film i sztuki wizualne. Głównym tematem (idiomem) spajającym program jest
w tym roku relacja człowiek – maszyna
(„oh man, oh machine), a kuratorem
dbającym o kształt całości jeden z największych twórców współczesnego teatru
Romeo Castelluci. Większość teatralnych
wydarzeń odbyła się już w pierwszym tygodniu Malta Festival, zobaczyliśmy m.in.
„The Four Seasons Restaurant” Castolluciego, hipnotyczną podróż przez historię
obrazów, opowieść o bezkompromisowości i ryzyku, z jakim wiąże się każdy
akt twórczy. Inspiracją do spektaklu był
cykl abstrakcyjnych prac Marka Rothki
pod tym samym tytułem. Belgijski kolektyw TG STAN zagrał „Norę”, Brytyjczycy pokazali projekt „Operation Infinity”
w reż. Simona Vincenzi, a Marta Górnicka po raz pierwszy w jednym miejscu swój tryptyk „Tu Mówi
Chór”, „Magnificat” i „Reqiuemaszyna”.
(AS)
Strefa Ciszy, Royal Łazienki Music Festiwal
22 czerwca – 28 lipca 2013
Warszawa, Łazienki Królewskie
Kto nie zdążył w czerwcu, pod koniec festiwalu zobaczy jeszcze spektakle plenerowe na Placu Wolności (wstęp wolny):
operę „Król Roger” Mariusza Trelińskiego,
„Alicję w krainie czarów” Teatru Fuzja,
monodram muzyczny „Moja mama Jan
nis” Jolanty Litwin-Sarzyńskiej i „Mujeres – kobiety” Evy Rufo. W tym miejscu
także koncerty! Wystąpią m.in. Marek
Dyjak oraz Skubas, a na zakończenie Malta Festival Poznań – na Placu Marka (MTP)
biletowany koncert Atoms For Peace. Widzimy się na Malcie!
(AS)
XXIII Malta Festival Poznań
24 czerwca – 20 lipca 2013
Poznań
l a t o
Toruń 28.06 - 9.09
Toruń 1.07 - 4.08
ZJAZD MARZYCIELI
W wakacje CSW w Toruniu proponuje szereg
akcji połączonych z wystawą PRZEprojekt,
„Zjazd Marzycieli”, na które składać się będą
wykłady, koncerty i akcje performatywne.
W opinii Włodzimierza Borowskiego, jednego z najciekawszych artystów drugiej
połowy XX wieku w Polsce, najwygodniej
rozmyślać „O obrotach ciał niebieskich”
siedząc w miękkim, obrotowym fotelu. Do
takiej konkluzji doszedł zastanawiając się
nad projektem, który miał być zrealizowany w trakcie elbląskiego Zjazdu Marzycieli, czyli IV Biennale Form Przestrzennych
w 1971 roku. Nie bez przyczyny po 40
latach „Zjazd Marzycieli”, Włodzimierz Borowski i wielki astronom stały się punktem wyjścia dla wystawy mającej miejsce
w Centrum Sztuki Współczesnej. Referencje, czas i miejsce są istotne. Przywołana
dzisiaj i zaaranżowana przez Borowskiego
„czasoprzestrzenna” sytuacja, w Roku
Dziedzictwa Kopernika, w kontekście Torunia, przyjemnie kusi - jak obracanie się
wokół własnej osi na obrotowym fotelu.
Z tej perspektywy Kopernik jawi się autorom jako marzyciel, mimochodem postawiony na pomniku, a sama wystawa
opowiada o działaniach wymykających się
logice, efemerycznych, ulotnych, powstających w kontrze – o działaniach, których
potencjał tkwi w aktywności artystów.
Pierwszą z Propozycji dla Torunia było
przywrócenie przez Cezarego Lisowskiego
rzeźby tzw. „Tulipana”, jednej ze zrealizowanych w 1973 roku dekoracji, która,
c z e k a
FEERIA GWIAZD
mimo iż miała stanowić tylko efemeryczną, okolicznościową ozdobę miasta, praw
dopodobnie z racji na swoje usytuowanie
(na wysepce ulicznej rozdzielające pasy
jezdni), przetrwała ok. 40 lat. Dodatkowo została „zrekonstruowana” tymczasowo instalacja z białymi i czerwonymi
kulami na sześciennych postumentach,
usytuowana na Jordankach na tle zabudowy nowych wieżowców Osiedla Młodych. Propozycja 1 spodobała się nam
bardzo – zobaczymy, czym artyści uczestniczący w PRZEprojekcie zaskoczą nas jeszcze
w wakacje!
(AS)
PRZEprojekt, „Zjazd Marzycieli”
kuratorzy: Marta Kołacz, Natalia Cieślak,
Piotr Lisowski
28 czerwca – 9 września 2013
Toruń, CSW „Znaki Czasu”, LabSen
Artus Jazz Festival odchodzi do lamusa,
zastąpiony przez Koncerty pod Gwiazdami – festiwal bardziej różnorodny pod
względem muzycznym. Artyści najwyższego, światowego formatu raz w tygodniu będą prezentować swoją muzykę
pod rozgwieżdżonym niebem. Każdy miłośnik muzyki znajdzie tu coś dla siebie.
Cykl rozpocznie wirtuoz trąbki Tomasz
Stańko wraz z New York Quartet niezwykłym hołdem muzycznym dla Wisławy
Szymborskiej. Kolejny występ należy
do Aloszy Awdiejewa, który zaprezentuje swe interpretacje rosyjskich ballad
i romansów. Nie można przegapić koncertu utalentowanej Rykardy Parasol,
zdobywającej coraz większą popularność
amerykańskiej artystki polskiego pochodzenia, nazywanej „Nickiem Cavem
w spódnicy”. Na kolejnym koncercie
zabrzmi muzyka Janis Joplin w wykonaniu Natalii Przybysz, która znakomicie godzi nowoczesność aranżacji z szacunkiem do oryginalnego
wykonania. Tydzień później koncert
w poetyckim nastroju – Janusz Radek
przedstawi utwory ze swojej nowej,
bardzo nastrojowej płyty „Z ust do ust”.
Na szczególną uwagę zasługuje ostatnie wydarzenie festiwalu: występ wokalistki kultowego zespołu Clannad, Moyi
Brennan. Zapowiada się prawdziwa
uczta. Wielbiciele Clannad’u zapewne z zachwytem powitają stare, wielkie przeboje tego zespołu, również
te pochodzące z serialu „Robin of Sherwood”. Poza tym artystka zaprezentuje
pieśniz najnowszej płyty „Affinity”
oraz szereg innych, nowych i starych
5
6
l a t o
c z e k a
Toruń 1.07 - 4.08
Toruń 6.07 - 31.08
PIĘKNE DŹWIĘKI,
PIĘKNE WNĘTRZA
utworów we właściwym sobie mistycznym klimacie. Koncert Moyi jest
wyjątkowym
wydarzeniem,
gdyż
jest to jej jedyny występ w Polsce.
Trzeba przyznać, że dobór wykonawców
jest niezwykle interesujący i Festiwal
fantastycznie rokuje na przyszłość.
(AL)
Koncerty Pod Gwiazdami
1 lipca – 4 sierpnia 2013
Toruń, Dwór Artusa
Najwyższej
klasy
ucztę
muzyczną
proponuje Toruńska Orkiestra Symfoniczna: cykl koncertów w ramach
Festiwalu „Europa – Toruń. Muzyka
i Architektura 2013”. Ideą Festiwalu
jest prezentowanie muzyki poważnej
w pięknych, zabytkowych wnętrzach.
Koncerty podzielone tematycznie odbywać
się będą w każdą sobotę wakacji w różnych
miejscach Torunia. Rozpoczynamy 6 lipca
Wieczorem Hiszpańskim, na który zaproszono zespół Quatuor Europa. Koncert połączony będzie z degustacją wina oraz audiowizualną prezentacją tradycji i folkloru
w czasie święta San Fermin w Navarrze.
W kolejną sobotę, w Wieczorze Wiedeńskim zabrzmi The Vienna Glass Armonica Duo, duet wykonujący między innymi
kompozycje Mozarta na niezwykły instrument – szklaną harmonijkę. Wieczór
Wirtuozów należeć będzie do Anny Marii
Staśkiewicz (skrzypce) i Krzysztofa Meisingera (gitara). Podczas Wieczoru Romantycznego wystąpią Jekaterina i Stanisław Drzewieccy, młodzi i utalentowani
artyści, których życiorysy, w tym okoliczności pierwszego spotkania, to gotowy
scenariusz na romantyczny film. Wieczór
Grecki to pieśni w wykonaniu niezwykle
utalentowanej śpiewaczki Kariny Strzeszewskiej o bardzo polskim nazwisku, ale
greckich korzeniach. „Wokół Lutosławskiego” to wieczór poświęcony muzyce,
którą Witold Lutosławski tworzył, a także
kompozytorom, których cenił i podziwiał.
Wykonawcą tych utworów będzie przyjaciel Lutosławskiego – Krzysztof Jakowicz.
W odmiennym klimacie utrzymany będzie
Wieczór Gospel, należący do Donny Brown
i jej zespołu The Golden Gospel Pearls.
Na Wieczorze Młodych Talentów — Piano
Paderewski Academy zaprezentuje elitę
pianistycznej młodzieży z całego świata.
Wakacje z muzyką zakończy koncert finałowy w pięknej scenerii placu św. Katarzyny i kościoła garnizonowego, podczas
którego zabrzmią słynne tańce z oper
i baletów. Wystąpią połączone orkiestry
toruńskie: Wojskowa i Symfoniczna. Jednym słowem – wakacyjne sobotnie wieczory mamy już zagospodarowane.
(AL)
XVII Międzynarodowy Festiwal Europa – Toruń.
Muzyka i Architektura 2013
6 lipca – 31 sierpnia 2013
Toruń
l a t o
Słubice / Frankfurt nad Odrą 8.07 - 14.07
7
c z e k a
Toruń 8.07, 22.07, 5.08
MOST ŁĄCZY
FOLKOWO,
BLUESOWO, PUNKOWO
Kilka kroków przez most na Odrze
i możemy wziąć udział w pierwszym Międzynarodowym Festiwalu Sztuki „Most /
Die Brücke” miast partnerskich Słubice
i Frankfurt nad Odrą. Zapowiada się ciekawe wydarzenie artystyczne – seanse
filmowe, wystawy, warsztaty i spotkania
z twórcami – to wszystko od 8 do 14 lipca. Wśród gości, którzy pojawią się na festiwalu, są m.in.: Wojciech Smarzowski,
Kinga Preiss, Robert Więckiewicz, Jacek
Hugo-Bader, Mariusz Szczygieł, prof. Janusz Tylman. Czekają na nas warsztaty
radiowe i filmowe, pokazy filmów dokumentalnych i pełnometrażowych reportaży dotyczących problematyki pogranicza
„Camera Obscura”. Poza tym spotkania
z wybitnymi twórcami filmów z Polski,
Niemiec i Rosji, wystawy prac studentów szkół filmowych i wielka plenerowa
wystawa „Na Moście” łączącym Słubice
z Frankfurtem. Nie lada gratką będą
koncert grupy L.Stadt i specjalne projekcje filmów. Na ciekawych jak wygląda
filmowa produkcja od kuchni, czekać będzie profesjonalne studio z możliwością
nakręcenia własnego ujęcia a 14 lipca
na zakończenie festiwalu, zaplanowano
Wielki Letni Koncert Open Air Radio Zet
i telewizyjnej Dwójki z udziałem kilkunastu artystów z Polski i Niemiec.
Kto lubi miejskie święta z przymrużeniem oka, Festiwal Sztuki „Most / Die
Brücke” może połączyć z odbywającym
się w tym samym terminie we Frankfurcie, Miejskim Świętem Hanzy (Das
HanseStadtFest) „Bunter Hering & Swawolny Kogucik”. W trakcie dwóch dni
wysłucha m.in. kilkunastu zespołów
z Brandenburgii, grających na wielu otwartych scenach w mieście, czy zobaczy jedyny
w swoim rodzaju „Wyścig 500 gumowych
kaczuszek” Odrą.
(AS)
Międzynarodowy Festiwalu Sztuki „Most / Die
Brücke”
8–14 lipca 2013
Miejskie Święto Hanzy „Bunter Hering & Swawolny
Kogucik”
12–14 lipca 2013
Słubice / Frankfurt nad Odrą
Hard Rock Pub Pamela nieprzerwanie
świętuje swe 15 urodziny! A wraz z Pamelą wybitni muzycy z różnych stron świata.
W czasie wakacji odbędą się jeszcze trzy
urodzinowe koncerty. Serię rozpocznie
8 lipca kanadyjski zespół The Mahones,
grupa grająca folk punk, dowodzona przez
irlandzkiego wokalistę i gitarzystę Finny
McConnela. Od debiutu w 1990 roku, zespół odnosi sukcesy do dziś, nagrywając
szereg płyt studyjnych i występując na
licznych festiwalach muzycznych w Europie i USA. Koncert supportowany będzie
przez grupę Kuzyni: Paweł „Kelner” Rozwadowski i Maciej Dłużniewski. Kolejny
koncert należy do street-punkowej grupy
z San Francisco czyli Swingin Utters. Grupa powstała w 1987 roku i ma na koncie 8 albumów, służąc inspiracją licznym
punkowym zespołom. Akustyczny support zapewnią Darek Malejonek i Paweł
Gumola. Koncert odbędzie się 22 lipca.
5 sierpnia odbędzie się ostatni koncert
wakacyjny, ale nie ostatni z serii urodzinowej. Wystąpi charyzmatyczny Dave
Herrero z grupą The Hero Brothers Band.
Możemy spodziewać się bluesa najczystszej wody, autorskich kompozycji Dave’a,
inspirowanych klasyką. Jako support wystąpią: Sold My Soul oraz Sara Pach ze
Sławkiem Załeńskim.
(AL)
15-lecie HRP Pamela
8, 22 lipca, 5 sierpnia, godz. 19.00
Toruń, HRP Pamela
8
l a t o
c z e k a
Kraków 11.07 - 14.07
Wrocław 18.07 - 28.07
NOWA ERA
ULICA 26 STREET ART
ULICA jest jednym z najstarszych festiwali teatru plenerowego w Europie
Środkowej.
Organizowany od 1988
roku przez Teatr KTO, na stałe wpisał się
w letni kalendarz kulturalny Krakowa
i stał się rozpoznawalny w Polsce i na
świecie, z coroczna widownią rzędu 60-70
tyś widzów. Tegoroczna edycja przewiduje
rozszerzenie sceny plenerowej o place
i ulice dwóch innych małopolskich ośrodków – Andrychowa i Limanowej. W programie dominować będą spektakle z Hiszpanii
i Polski, nie zabraknie też artystów z Francji i Niemiec.
i odbioru projektu z wykorzystaniem nowych technologii. Nauczeni doświadczeniem gromadzenia się wielotysięcznej
widowni na największych festiwalowych
prezentacjach, organizatorzy zapewnią
w tym roku transmisję spektakli w Rynku Głównym na telebimie. Po raz pierwszy także umożliwią udział w wydarzeniu
odbiorcom w innych częściach kraju i zagranicą poprzez streaming internetowy
przedstawień ze sceny głównej.
Spektakularnie zapowiada się inauguracja
i finał festiwalu – 11 lipca organizatorzy
zapraszają na przesyconą ogniem i pirotechniką paradę „Nit Màgica” (Magiczna
noc) w wykonaniu hiszpańskiego Xarxa
Teatro. 14 lipca w Rynku Głównym w Krakowie będziemy podziwiać (pierwszy raz
w Polsce) światowej sławy zespół Voala,
dla którego naturalną scenerią jest niebo.
Zawieszeni pod dźwigiem, artyści wykonują powietrzne akrobacje, tworząc wyrafinowane choreograficzne kompozycje
i wprowadzając w zachwyt i zdziwienie
tysiące widzów na całym świecie. Poza
tym przedstawienia kameralne i wielkie
widowiska, klaunów, akrobatów i spektakle liryczne. Tradycyjna już dla ULICY wielość form zostanie tym razem poszerzona
o silną reprezentację teatru tańca.
ULICA 26 STREET ART, XXVI Międzynarodowy
Nowa i rozszerzona oferta ULICY to także wzbogacenie możliwości uczestnictwa
(AS)
Festiwal Teatrów Ulicznych
11-14 lipca 2013
Kraków
Nowe Horyzonty (dawniej Era, teraz prozaiczniej - T-mobile) to, według ich dyrektora Romana Gutka, „festiwal filmów
wykraczających poza granice konwencjonalnego kina”. Czy faktycznie tak jest,
można sprawdzić, wybierając się w dniach
18-28 lipca do Wrocławia. Niezależnie od
tego, czy słowa dyrektora Gutka są zbyt
pompatyczne, czy nie – trzeba przyznać,
że jest to niepowtarzalne w strefie języka
polskiego święto kina – dobrego kina.
Festiwal zamknie premiera filmu Małgorzaty Szumowskiej „W imię…” – która
może okazać się jednym z filmowych wydarzeń roku w naszym kraju. Zanim to
jednak nastąpi, przez Wrocław przetoczą
się: zasadnicze konkursy festiwalowe,
panorama dzieł mistrzów współczesnego kina autorskiego (w tym godny uwagi
„3x3D” Greenawaya, Godarda i Edgara
Pêra), pokazy specjalne filmu „Shirley –
wizje rzeczywistości” Gustava Deutscha,
„The Story of Film – odyseja filmowa”
Marka Cousinsa (15 godzinnych epizodów
filmu o historii kinematografii), przegląd
filmów Waleriana Borowczyka i całe mnóstwo innych wartych zobaczenia punktów
programu festiwalowego.
http://www.nowehoryzonty.pl/
(MR)
T-Mobile Nowe Horyzonty
18-28 lipca 2013
Wrocław
l a t o
9
c z e k a
Toruń 19.07 - 25.08, 23.08 - 29.09
WAKACJE W WOZOWNI
19 lipca Galeria Sztuki Wozownia zaprasza na otwarcie trzech wystaw: fotograficznej, aranżacji przestrzennych
i dotyczącej kreacji w sztuce. Pierwszą
ekspozycję „Powidoki i Obiekty banalne” zaprezentują dwaj artyści fotograficy
Leszek Żurek i Tomasz Sobieraj, którzy
w tym samym czasie w Polsce niezależnie od siebie wykonali bardzo zbliżone
pod względem formalnym prace. Wystawa składać się będzie z kilkudziesięciu
czarno-białych
fotografii, wykonanych
w technice podwójnej, a w przypadku
Tomasza Sobieraja kilkukrotnej ekspozycji. Ma unaocznić interesujący problem,
który należy do kategorii powidoku oraz
techniki i estetyki montażu. Leszek Żurek
w „Powidokach” (2011), z jednej strony,
świadomie sięga do koncepcji Władysława Strzemińskiego, ale z drugiej, jego
prace są przede wszystkim przedstawieniem miejsc ważnych, a nawet archetypowych naznaczonych melancholijnym
znamieniem i przemijalnością. W bardzo
podobnej koncepcji fotografowania uzyskał poetyckie fotografie Tomasz Sobieraj. Jego cykl „Obiekty banalne” (2011),
jest walką o przetrwanie czy istnienie, ale
także o pozostanie w ludzkiej pamięci.
Nie ma określonego początku, nie ma też
rozwijającej się narracji i spektakularnego
zakończenia. Każda praca, oparta na wielokrotnej ekspozycji materiału negatywowego, jest poszukiwaniem symbolicznym,
które z chaosu przypadku ma wydobywać
czy podnieść do miana wartości tytułowe
„obiekty banalne”.
Druga wakacyjna wystawa prac Rafała Boettnera-Łubowskiego pt. „PYTANIA
BEZ ODPOWIEDZI” prezentować będzie
aranżacje przestrzenne, wykorzystujące
zarówno tradycyjne rozwiązania rzeźbiarskie (odlewy z brązu i gipsu, nawiązujące
do klasycznych w rodowodzie przedstawień antycznych), jak i niekonwencjonalne środki artystyczne, takie jak: adaptacja rzeczywistych przedmiotów, cyfrowa
projekcja obrazu, czy wielkoformatowe
„zapisy” fotograficzne.
Tytuł wystawy
odnosi się do praktyki stosowanej przez
artystę, który w ramach swych wypowiedzi wizualnych stawia pytania, które zapraszać mają odbiorców do rozważań na
temat współczesnej kultury i sztuki, ale
jednocześnie uniemożliwiają formułowanie klasycznie klarownych i jednoznacznych odpowiedzi.
Trzecia wystawa Pawła Olszczyńskiego w
cyklu Nie(po)rozumienie dotyka zagadnienia płynnej granicy pomiędzy przedstawianiem i kreacją w sztuce. Wystawa
składa się z kilku dużych, narysowanych
luster. Demaskuje je jako rysunek fakt,
że nie są zdolne niczego odbijać. Brak ten
skrywają jednak, sprawiając wrażenie, że
odbijają siebie nawzajem. Opisana sytuacja odpowiada platońskiej wykładni mimesis, mówiącej, że sztuka naśladowcza
jest pełna niedoskonałości, ponieważ imituje rzeczywistość, która już jest imitacją
idei.
Malarskich – Toruń 2013, które jest
cykliczną ogólnopolską imprezą „Wozowni”, prezentującą poszukiwania i osiągnięcia w dziedzinie kameralnej twórczości
malarskiej we wszystkich współczesnych
kierunkach twórczych. Triennale Małych
Form Malarskich ma charakter konkursowy i jest skierowane do profesjonalnych
artystów plastyków, a także do dyplomantów wyższych uczelni plastycznych.
Organizatorzy pozostawiają artystom
pełną swobodę w wyborze techniki, tematu, stylistyki. Jedyne ograniczenie stanowią wymiary prac i to właśnie decyduje
o specyfice i atrakcyjności toruńskiego
triennale – format pracy nie może przekraczać 600 cm2. Obradujące w maju jury
9. TMFM spośród 790 prac zakwalifikowało do wystawy 214 prac 119 artystów oraz
przyznało nagrody regulaminowe i fundowane. Rozdanie nagród laureatom 9 TMFM
będzie miało miejsce podczas uroczystego
wernisażu wystawy 23 sierpnia.
(AS)
Tomasz Sobieraj, Leszek Żurek, „Powidoki
i Obiekty banalne”
Rafał Boettner-Łubowski, „Pytania
bez odpowiedzi”
Paweł Olszczyński, „Lustro”
19 lipca – 25 sierpnia 2013
9.Triennale Małych Form Malarskich
23 sierpnia – 29 września 2013
W sierpniu finał 9.Triennale Małych Form
Toruń, Galeria Sztuki Wozownia
10
l a t o
c z e k a
Kazimierz Dolny i Janowiec nad Wisłą
27.07 - 4.08
Płock 26.07 - 28.07
Kostrzyn nad Odrą 1.08 - 3.08
STOŁECZNE KSIĄŻĘCE MIASTO
DWA BRZEGI
DZIEWIĘTNASTY PRZYSTANEK
Płock to nie tylko petrochemia i prapiastowskie zabytki. To także rzeka - i nie tylko Wisła, ale też Audioriver. Festiwal czyni
Płock jednym z ważniejszych punktów na
letniej europejskiej mapie muzycznej.
W tym roku wystąpią: Richie Hawtin, Novika & Mr. Lex, SLG, Julia Marcell, Őszibarack i wielu, wielu innych cenionych
twórców muzyki elektronicznej i alternatywnej. Nadwiślańska wieczorna sceneria
koncertów sprawia, że wydarzenie staje
się na poły magiczne (ufam barwnym relacjom naocznych świadków).
Od siedmiu lat na Festiwal Filmu i Sztuki Dwa
Brzegi w Kazimierzu Dolnym i Janowcu nad
Wisłą na przełomie dwóch letnich miesięcy
zjeżdżają twórcy i fani kina. W tym roku filmowe święto odbędzie się w dniach od 27
lipca do 4 sierpnia. Jak co roku impreza odbywa się pod opieką Grażyny Torbickiej. Program festiwalu zostanie ogłoszony oficjalnie
dopiero w 15 lipca. Wówczas można go będzie znaleźć na stronie www.dwabrzegi.pl
oraz na profilu na Facebooku.
Samo sporządzenie spisu muzyków, których będzie można usłyszeć na tegorocznym Woodstocku byłoby zadaniem tyle
czasochłonnym, co zbędnym (kilka chwil,
kilka kliknięć, wszystko możemy sprawdzić).
Wystarczy powiedzieć, że będzie dużo.
Wszystkiego. Będą zespoły okrzyknięte już
mianem legendarnych, czyste świeżynki,
chwile śmiechu i powagi. Muzyka gitarowa
da okazję wykazania się również elektronice (w tym tej romansującej z folkiem). Jeśli
o sam folk chodzi, będzie po cygańsku, słowiańsku, celtycku, będą nazwiska. Muzyka
zaangażowana? Rasta, Hare Kryszna, antyfaszyzm, wszystko w pigułce, w formacie
audio. Ciężkie brzmienia? Najwyższa półka.
Jak co roku nie zabraknie także piachu, błota, setek tysięcy ludzi, z których część zbudzi drzemiące w nas mordercze instynkty,
inni zaś zachwycą tworząc kolejne muzyczne sceny – bluesowe jam session w starym
vanie, śródleśne śpiewy ludowe, wszechobecne bębny. Będą też ludzie, dla których
naprawdę warto się pojawić na tym festiwalu, goście i twórcy Akademii Sztuk Przepięknych. Obecność potwierdzili już m.in. prof.
Lew Starowicz, ks. Adam Boniecki, Emir
Kusturica, Roman Polko, Artur Andrus, Kuba
Wojewódzki i Piotr Metz. ASP to także wybór
warsztatów (historia z Wołoszańskim, muzyka z Bukartykiem, spotkanie na temat DNA
z prof. Barciszewskim z PAN), scena kabaretowa, wystawa Grand Press Foto, ogrom wydarzeń. Na Przystanku jest muzyka, wiedza,
sztuka, nawet jakiś lajfstajl się znajdzie.
Nocnym misteriom muzycznym towarzyszyć będą za dnia: Targi Muzyczne
Audioriver, Kino Festiwalowe i występy
muzyczne w Rynku, czyli Independent
Market Stage.
http://www.audioriver.pl/
(MR)
Audioriver
26-28 lipca 2013
Płock
Wiemy jednak, że bohaterem polskiej retrospektywy został Janusz Morgenstern
a zagranicznej, reżyser duńskiego pochodzenia Thomas Vinterberg. Festiwal zostanie
zainaugurowany projekcją „W kręgu miłości”, którego reżyser Felix van Groeningen
będzie gościem specjalnym. W czasie weekendu natomiast zobaczymy najnowsze dzieło Giuseppe Tormatore „Koneser”, z muzyką
Ennio Moricone. W sekcji „Muzyka - moja
miłość” filmy o siostrach Labeque, Sixto Rodriguezie, Możdżerze i Tymańskim oraz Dimitriju Mitropoulosie. Cykl „I Bóg stworzył
aktorkę” został w tym roku zadedykowany
Stanisławie Celińskiej. Od projekcji filmowych odpocząć będzie można w Muzeum
Nadwiślańskim obchodzącym swoje 50-lecie
oraz przy muzyce Tomasza Stańki New York
Quartet. Poza tym zaśpiewają Mela Koteluk (tegoroczna zdobywczyni Fryderyków
w kategoriach „artysta roku” i „debiut roku”),
Dr Misio z Arkiem Jakubikiem i The Tobbes.
(MK)
(EMKA)
Festiwal Filmu i Sztuki Dwa Brzegi
27 lipca–4 sierpnia 2013
XIX Przystanek Woodstock
Kazimierz Dolny i Janowiec nad Wisłą
1-3 sierpnia 2013
Kostrzyn nad Odrą
http://www.wosp.org.pl/przystanek_woodstock
l a t o
Toruń 1.08 - 3.08
c z e k a
Gdańsk 1.08 - 6.08
ZE ŚWIATA
WILLIAM S. W GDAŃSKU
CZTERECH STRON…
Festiwal Piosenki i Ballady Filmowej na
dobre wtopił się w letnią panoramę toruńskich wydarzeń. W tym roku odbędzie się już czwarta edycja.
Festiwal zainauguruje Teatr Rampa muzycznym spektaklem „Być jak Frank
Sinatra”. Słynne przeboje Sinatry w tłumaczeniu Wojciecha Młynarskiego usłyszymy w wykonaniu Brygidy Turowskiej,
Jarosława Tomicy i Michała Zgieta. Następnie rozpocznie się koncert muzyki
filmowej Wojciecha Kilara w aranżacji
świetlnej Bogumiła Palewicza oraz piosenek filmowych w wykonaniu Piotra
Dziubka. Zapowiada się jedyny w swoim
rodzaju spektakl świetlno-wodno-muzyczny. W drugim dniu festiwalu odbędzie się przegląd konkursowy, oceniany
przez jury w składzie: Krzesimir Dębski
(przewodniczący jury), Jan Wołek, Joanna Trzepiecińska, Magdalena Wojewoda,
Andrzej Kuryło i Roman Nowacki. Festiwal zakończy Koncert Galowy na Rynku
Nowomiejskim, podczas którego, oprócz
laureatów, wystąpi Toruńska Orkiestra
Symfoniczna pod dyrekcją Krzesimira
Dębskiego i zespół instrumentalny pod
kierownictwem Piotra Dąbrowskiego.
Wraz z nimi na scenie zobaczymy zwyciężczynię opolskich Debiutów Natalię
Sikorę, a także Magdalenę Kumorek,
Adę Fijał, Joannę Jabłczyńską, Krzysztofa Respondka, Bartosza Porczyka i Jacka
Lenartowicza. Galę poprowadzą: Joanna
Trzepiecińska i Marcin Mroziński. Dyrektorem Festiwalu Piosenki i Ballady Filmowej oraz autorem scenariusza Koncertu
Galowego jest Andrzej Szmak. Motywem
przewodnim Festiwalu jest ballada „Nim
wstanie dzień” z obrazu „Prawo i pięść”
sfilmowanego w naszym mieście.
W dniach 1 – 6 sierpnia odbędzie się
w Gdańsku 17. edycja Festiwalu Szekspirowskiego. W programie Festiwalu, obok
polskich produkcji, pokazane zostaną także spektakle z Gruzji, Niemiec oraz Rumunii. Festiwalowi będzie towarzyszyła
międzynarodowa konferencja poświęcona
tematowi „Języki władzy / Języki sztuki”.
Organizatorami wydarzenia są Fundacja Theatrum Gedanense oraz Gdański
Teatr Szekspirowski.
(AL)
IV Festiwal Piosenki i Ballady Filmowej
1–3 sierpnia 2013
Toruń
Jednym z gości tegorocznej 17. edycji
Festiwalu Szekspirowskiego w Gdańsku będzie wrocławski Teatr Pieśń Kozła
ze spektaklem „Pieśni Leara”, zdobywca
wszystkich prestiżowych nagród podczas
Edinburgh Fringe Festival – w tym laureat
nagrody Fringe First, zwanej Teatralnym
Oscarem. Podczas Festiwalu tradycyjnie
zaprezentowane zostanie przedstawienie
wyselekcjonowane z premier szekspirowskich ostatniego sezonu, uczestniczące
w Konkursie na Najlepszą Inscenizację
Dzieł Dramatycznych Williama Szekspira w sezonie artystycznym 2012/2013.
Jury Konkursu przyznało w tym roku nagrodę Złotego Yoricka Teatrowi im. Juliusza Słowackiego w Krakowie za spektakl
„Każdy musi kiedyś umrzeć Porcelanko,
czyli rzecz o Wojnie Trojańskiej”, spektakl
Agaty Dudy-Gracz inspirowany „Troilusem
i Kresydą” Williama Szekspira.
Egzotyczną propozycją będzie zapewne,
gorąco przyjęty na Festiwalu „Globe to
Globe” w Londynie w 2012 r., gruziński
Marjanishvili State Drama Theatre z Tbilisi
z przedstawieniem „Jak wam się podoba”.
W ramach konferencji „Języki władzy / Języki sztuki” zaprezentowana zostanie gło-
11
12
l a t o
c z e k a
Gdańsk 1.08 - 6.08
Katowice 2.08 - 4.08
OFF FESTIVAL
śna międzynarodowa koprodukcja „Titus
Andronicus” w reżyserii Jana Klaty, przygotowana przez Teatr Polski we Wrocławiu oraz Staatsschausspielhaus Dresden.
W tym roku zaprezentowana zostanie
także nowa odsłona nurtu SzekspirOFF,
pokazująca dzieła twórców niezależnych
i alternatywnych, spektakle kameralne
realizowane w przestrzeni miejskiej.
Festiwalowi towarzyszyć będą także warsztaty oraz działania edukacyjne Letniej Akademii Szekspirowskiej,
skierowane głównie do młodych ludzi,
zarówno z Trójmiasta jak i z regionu
województwa pomorskiego.
(AS)
17. Festiwal Szekspirowski
1–6 sierpnia 2013
Gdańsk
W tym roku wystartuje już ósma edycja międzynarodowego festiwalu muzyki
niezależnej, czyli OFF Festival Katowice.
Do życia w 2006 roku powołał go Artur
Rojek – ekswokalista i ekslider zespołu Myslovitz. Od trzech lat impreza odbywa się zawsze w pierwszy weekend
sierpnia w katowickiej Dolinie Trzech
Stawów – zielonym skrawku przemysłowego Śląska. Przez wszystkie te lata festiwal wspierał muzykę trudną, niszową,
a przede wszystkim „nową” – dzięki odwadze i konsekwencji Rojka na OFF Festival swój sceniczny debiut miało wielu
docenianych już dzisiaj (i znakomitych od
zawsze) muzyków z całego świata. Sam
festiwal był już wielokrotnie nagradzany
przez branżę medialną i muzyczną, m.in.
w styczniu 2012 roku zdobył prestiżową nagrodę European Festival Award
w kategorii Najlepszy Festiwal Średniej
Wielkości, natomiast serwis internetowy
Pitchfork w tym samym roku umieścił go
na liście 20 najważniejszych letnich festiwali na świecie. Główną zaletą OFFu jest
fakt, że można na nim usłyszeć prawie
wszystko, a jedynym wyróżnikiem i regułą decydującą o pojawieniu się na scenie w Dolinie Trzech Stawów jest przynależność do szeroko pojętej alternatywy.
Zatem bez zbędnych podziałów gatunkowych podaję poniżej subiektywny program zajęć: The Smashing Pumpkins,
Deerhunter, Metz, The Walkmen, Thee
Oh Sees, Austra, Blondes, Très.B, My
Bloody Valentine, Skalpel, Girls Against
Boys, Micachu, Labyrinth Ear, Rebeka,
Magnificent Muttley, Bohren & Der Club
Of Gore, Zeni Geva, Piotr Kurek, Julia
Holter, UL/KR, Hokei, Frozen Bird, The
Skull Defekts feat. Daniel Higgs, Fire!,
Fuka Lata, Trupa Trupa. Polecamy!
(SY)
OFF Festival Katowice
2–4 sierpnia 2013
Katowice
l a t o
Kraków 9.08 - 10.08
13
c z e k a
Gdańsk 16.08 - 18.08
AWANGARDA W STOCZNI
FRANZ I FLORENCE
W KRAKOWIE
Krakowski Coke Live Music Festival wystartował w 2006 roku, jako festiwal
brzmień spod znaku hip-hopu, r’n’b
i popu. To właśnie tutaj po raz pierwszy
w Polsce wystąpili m.in.: Jay-Z, Rihanna,
Missy Elliot, Timbaland, 30 Seconds To
Mars, Panic At The Disco, Kaiser Chiefs,
Lily Allen, You Me At Six i Kid Cudi.
Podczas tegorocznej edycji, pierwszego
dnia festiwalu usłyszymy szkocką formację Biffy Clyro, Monikę Brodkę, wokalistkę i multi-instrumentalistkę Reginę
Spector oraz headlinerów Coke Live Music
Festival – grupę Franz Ferdinand! Każdy
występ tego zespołu mogłyby wypełnić
właściwie same przeboje. Po ich trzech
płytach, publiczność ma tyle koncertowych
faworytów, że Franz Ferdinand nie musieliby nagrywać już kolejnego albumu. Ale
ten pojawi się już wkrótce, a w sierpniu
w Krakowie usłyszymy go na żywo. Nazajutrz wystąpią: autorka przeboju „Perfect
Stranger” Katy B, powracająca na scenę
po dwudziestu latach w pełnym składzie
hiphopowa formacja Wu-Tang Clan z Nowego Jorku i kolejna wielka gwiazda festiwalu Florence and the Machine! Sukces
grupy to przede wszystkim zasługa Florence Welch, rudowłosej wokalistki, której
potężny kontralt sprawia niekiedy wrażenie, jakby nie mieścił się w utworach przez
nią samą skomponowanych. Skala jej
możliwości wokalnych jest niespotykana
nie tylko pośród młodych wokalistek zwią
zanych ze sceną alternatywnego popu, ale
także wśród artystek, które debiutowały
na przestrzeni ostatnich lat.
Coke Live Music Festival to także liczne
aktywności pozamuzyczne i udogodnienia:
jedna z największych scen tegorocznego
lata, pole namiotowe dla 4 tysięcy osób
tuż przy scenie głównej, czy platforma dla
osób niepełnosprawnych przed nią. Po raz
kolejny swoje podwoje otworzy Coke Clinic, jedyne w swoim rodzaju festiwalowe
spa, w których można będzie zrelaksować
się masażami i oddać swój image w ręce
specjalistów od wizerunku. Z Katowic blisko do Krakowa, nie żyje muzyczne lato!
(AS)
Coke Live Music Festival
9–10 sierpnia 2013
Kraków
Od 16 do 18 sierpnia potrwa druga edycja
Soundrive Fest, imprezy powstałej z inicjatywy twórców portalu promocyjno/społecznościowego Soundrive.pl. Z ubiegłorocznego,
jednodniowego święta szeroko rozumianej
muzyki alternatywnej organizatorzy przeobrazili je w rozbudowany, trzydniowy festiwal, który ma szanse w niedalekiej przyszłości wpisać się na stałe w kalendarze
bywalców tego typu imprez. Wśród tegorocznych wykonawców usłyszymy iamamiwhoami (SV), Soviet Soviet (IT), Connan
Mockasin (NZ), The Soft Moon (USA), Turbowolf (UK), TOY (UK), SVPER (ES), Cold Pumas (UK), The Janitors (SV), Dignan Porch
(UK), The Hickey Underworld (BE) - choć to
tylko namiastka tego co znajdziemy w line-up’ie pośród ponad trzydziestu grup. Sytnh
i elektro-pop, krautrock, stoner, cold wave,
post-punk, psycho-pop i im podobna awangarda muzyki popularnej zabrzmi w halach
stoczni Gdańskiej. Wraz z festiwalem rusza
bowiem w trójmieście nowy klub o nazwie
B90 – podmiot wykonawczy portalu – zlokalizowany w industrialnej scenerii stoczniowych dźwigów, w liczącej 1600 m2 hali
magazynowej nieopodal centrum Gdańska.
Sam tegoroczny Soundrive Fest nie jest dla
nowopowstałego klubu wystarczająco sycący. Jeszcze w tym roku zobaczymy tam koncerty takich tuzów jak The Damned (21.09),
The Raveonettes (28.09), New Model Army
(06.10) i Buzzcocks (19.10). A lista imprez
stale się powiększa. Czyżby pojawiła się silna konkurencja dla gdyńskiego Ucha?
(PB)
Soundrive Fest 2013
16–18 sierpnia 2013
B90, Gdańsk
14
l a t o
c z e k a
Poznań 17.08 - 24.08
Toruń 22.08
MODNIE NOCĄ LETNIĄ
ZATAŃCZYĆ W POZNANIU
Już po raz dziesiąty miłośnicy teatrów
tańca koniec wakacji spędzą w Poznaniu
na Międzynarodowym Festiwalu Teatrów
Tańca. Obok czołowych polskich przedstawicieli tego nurtu będzie można zobaczyć spektakle z Czech, Izraela, Norwegii
i Węgier.
Festiwal otworzą organizatorzy – Polski
Teatr Tańca spektaklem „Czterdzieści”
w reżyserii i choreografii Jo Strømgren’a
z Norwegii. Projekt śledzi życie pewnej
kobiety od momentu jej przyjścia na świat
w roku 1973 do rocznicy urodzin w 2013.
Te cztery dekady są odbiciem czasu zwątpień, nadziei, zmagań, wyborów i nieprzewidzianych wydarzeń, którymi kierują
heroiczne cnoty – żądza życia i chęć przetrwania. Norweski choreograf pod koniec
festiwalu pokaże także przedstawienie
„A Dance Tribute to the Art of Football”
Jo Strømgren Kompani. Swoją premierę
spektaklu „Hello, Stranger!” na MFTT będzie miał kolejny poznański zespół: Atelier Polskiego Teatru Tańca, który wystąpi
także w spektaklu „Maathai” o pierwszej
Afrykance, która za walkę o prawa kobiet
została nagrodzona Pokojową Nagrodą
Nobla. Poza tym zobaczymy „Sen nocy
letniej” Bałtyckiego Teatru Tańca oraz
trzy spektakle Kieleckiego Teatru Tańca. Pochodzący z Czech Nataša Novotná
i Václav Kuneš pokażą „Wind-up” jednej
z najbardziej uznanych holenderskich grup
tanecznych 420 People. Nadar Rosano
z Izraela, niezależny tancerz, choreograf
i pedagog w Poznaniu zaprezentuje spek
takl „OFF-line, w którym tancerze opowiadają o budowaniu barier osobistych
i politycznych oraz poszukują istoty wspól
nych problemów sąsiadów, nieznajomych,
kochanków... Ferenc Fehér z Węgier
w swym spektaklu “Tao Te” będzie poszukiwał podobnych problemów w intensywnym fizycznym tańcu dwóch mężczyzn.
Festiwalowi tradycyjnie towarzyszyć będą
Międzynarodowe Warsztaty Tańca Współczesnego Dancing Poznań 2013.
(AS)
X Międzynarodowy Festiwal Teatrów Tańca
17-24 sierpnia 2013
„Sen nocy letniej” to autorski pokaz mody
zaprojektowanej przez Jarosława Kamińskiego, młodego projektanta i pasjonata mody, od kilkunastu lat związanego
z Teatrem Baj Pomorski w Toruniu. Stąd
nieprzypadkowo wydarzenie nawiązujące
swą nazwą do twórczości Wiliama Szekspira odbędzie się 22 sierpnia o godzinie
20.00 w bajecznym ogrodzie teatru; nim
także inspirowane będą prezentowane
kreacje. „Sen nocy letniej” jest propozycją dla kobiet sukcesu, które dbają
o elegancję i szyk, które cenią niepowtarzalny styl swoich ubrań, podkreślających jednocześnie zmysłową kobiecość
i silny charakter bizneswoman. Kolekcja
inspirowana jest zwiewnością mody lat
20. oraz funkcjonalnością trendów lat 60.
Poznań
Jarosław Kamiński – pracował przy wykonaniu kostiumów do ponad 20 spektakli
teatralnych. Współpracował ze scenografami i artystami teatru. Projektował kostiumy dla aktorów Teatru Muzycznego
„Mała Rewia”. Kształcił się między innymi
w Prywatnej Szkole Projektowania Ubioru,
a doświadczenie zawodowe zdobywał zarówno w Polsce, jak i w Niemczech. Jego
największą inspiracją są kolekcje domu
mody Versace.
(AS)
Jarosław Kamiński, pokaz mody „Sen nocy letniej”
22 sierpnia 2013
Teatr Baj Pomorski, ogród
l a t o
c z e k a
Bydgoszcz 12.07 - 29.08
TIRVYOUS WAGON
NO ART
ELEKTRONICZNY MÓZG
NA LATO
„Menażeria” jako partner medialny szczególnie gorąco poleca letni festiwal w Mózgu. Organizowane od czterech lat Letnie
Pranie Mózgu rozkłada się w czasie lipcowo-sierpniowym na cotygodniowe odsłony festiwalu – czwartkowy pokaz filmu,
zawsze o 21:30 na tylnej ścianie Drukarni i piątkowe koncerty zaczynające się
o godzinie 22:00 – połączone z pokazami
wizualizacji, instalacjami i otwarciami wystaw. Według organizatorów tegoroczny
festiwal będzie swym rozmachem górował
nad wcześniejszymi, a wystąpi na nim
70 artystów!
Festiwal koncentruje się na muzyce elektronicznej i elektroakustycznej oraz prezentacji plejady polskich – choć nie tylko – ciekawych i niezależnych muzyków,
a seanse filmowe z grubsza będą dzieliły się na pokazy kina artystycznego (np.
„Koń Turyński”) i filmowe portrety wielkich
artystów (przykład – „Pina”). Program festiwalu dostępny jest na http://www.lpm.
mozg.pl/ i na plakacie na stronie 99.
(MR)
Letnie Pranie Mózgu
12 lipca – 29 sierpnia 2013
Bydgoszcz, Mózg
J=J
15
16
r e l a c j a
r e l a c j a
Pierwszy Kontakt
wymarzony
KORZENIEC
FOT.
MACIEJ STOBIERSKI
Aram Stern
T
oruńscy miłośnicy teatru łatwo nie mają: zobaczenie propozycji innych polskich scen wiąże się
z wyprawą – bliższą do Bydgoszczy, czy dalszą do
Poznania, Gdańska lub Wawy – ale to już przynajmniej dwudniowa eskapada w alternatywie z powrotem nocą, skutkującym prezencją porannego zombie za biurkiem. Szczęśliwie
co dwa lata Teatr im. Wilama Horzycy organizuje w Toruniu
Festiwal „Pierwszy Kontakt”, w którym nagradza najlepszych reżyserskich i aktorskich debiutantów, a tym samym
umożliwia lokalnym miłośnikom Melpomeny podziwianie ich
wszechstronnych talentów. Skrajnie różnych, jak aura ostatniego tygodnia maja, kiedy każdego dnia pojawiały się różne
wrażenia, poziomy, ciekawe dyskusje po spektaklach, nocne
rozmowy i koncerty. Warto było poświęcić siedem wieczorów
plus kilka nadszarpniętych nocy dla tak wspaniałej teatralnej
uczty, zarazić się energią młodych twórców i uciec w…
Marzenia
To one wygrały: spektakl „Marzenie Nataszy” debiutantów: (z Teatru Powszechnego w Warszawie) aktorek Joanny
Osydy i Anny Próchniak oraz reżysera Wojciecha Urbańskiego
wyjechał z Torunia aż z trzema nagrodami. Dwie rosyjskie
nastolatki, każda o skrajnie innym pochodzeniu, charakterze
i perspektywach, relacjonują chłodno swoje dążenia do celu:
Natasza Joanny Osydy, dziewczyna z sierocińca zakochuje się
w dziennikarzu, który zainteresował się jej próbą samobójczą.
Świat drugiej Nataszy (Anna Próchniak) wydaje się być bajką:
jest bogaty, wykształcony i pewny siebie. Obie rozdzielone
ścianką z pleksi, wpatrzone w widzów nie prowadzą dialogu
z sobą. W pewnym momencie jednak ich światy zaczną się
przenikać, choć paradoksalnie przez obrót ścianki nigdy się
nie zetkną. Świetne, ascetycznie emocjonalne przedstawienie
publiczność dwukrotnie nagrodziła długo owacją i już trzeciego dnia Festiwalu rozmawialiśmy o pewnych kandydatkach do
tytułu najlepszej aktorki, ale której się należał? Albo żadnej,
17
18
r e l a c j a
albo obu – i tak też się stało. Jury w składzie Gabriela Muskała, Wojciech Majcherek i Marcin Wierzchowski nagrodziło
także reżysera przedstawienia za „ (…) umiejętność precyzyjnej pracy z aktorem oraz odwagę powściągliwej sztuki”. W pamięci pozostanie także wręcz „prywatne” spotkanie z obiema
aktorkami w klubie festiwalowym eNeRDe, na które przybyło
zaledwie kilkoro widzów, co pozwoliło na mniej oficjalne rozmowy o ich pracy nad zwycięską sztuką. Moim faworytem do
nagrody dla najlepszego reżysera był Cezary Iber za spektakl
„Blanche i Marie” z Teatru Polskiego we Wrocławiu, który swoje przedstawienie przygotował również bardzo precyzyjnie,
choć nie tak powściągliwie.
Teatr wielki z Zagłębia
Drugą nagrodę za debiut w roli żeńskiej Jury przyznało
Edycie Ostojak za rolę Ester Pławner w „Korzeńcu” z Teatru
Zagłębia z Sosnowca. Któż by się spodziewał, że prawie trzygodzinna historia Sosnowca sprzed stu lat tak potrafi wciągnąć
toruńską widownię! Wiedzieliśmy, że „Korzeniec”w reżyserii Remigiusza Brzyka zebrał już wiele nagród na kilku festiwalach,
ale zachwyciła już sama inscenizacja, perfekcyjnie wykorzystująca cały budynek teatru, od gigantycznych końskich lejcy
rozpiętych nad widownią, przez górniczą orkiestrę dętą, po
kilkudziesięcioosobową obsadę na scenie. Jakże rzadko już
można zobaczyć w teatrze tak wielkie widowisko! Do tego
kryminalna historia morderstwa sosnowieckiego glazurnika
Alojzego Korzeńca, umiejscowiona na granicy trzech zaborów, utkana była fantastycznymi monologami silnych kobiet:
Jadwigi Korzeniec (Maria Bieńkowska) i jej matki Antoniny
Zimorodzic (Agnieszka Bieńkowska). Finałowy monolog,
o niezwykle wzruszających marzeniach debiutantki Edyty
Ostojak, Jury nagrodziło drugą nagrodą „(…) za naturalność,
niewinność i intensywność sceniczną, dzięki którym stworzyła
przejmujący portret dziewczyny, której w brudnym świecie
udaje się zachować czystość”.
Na workach z tuńczykiem
Z czystością i formy, i powietrza nie było prosto na spektaklu „Emigranci” krakowskiego Teatru Łaźnia Nowa, w reżyserii
Wiktora Rubina. Reżyser usadził publiczność na jutowych
workach jak na cyrkowej arenie i stłoczył niewygodnie w fetorze tuńczyka z puszki. Zamknięci w jasnym kręgu mogliśmy
zobaczyć własne wykrzywione oblicza i wzajemnie obserwować reakcje: śmiechu, porażenia i zniesmaczenia rybim
odorem. Wszyscy równi, z ciągłym napięciem, które narastało,
udzielało nam się od dwóch aktorów: chłoporobotnika XX
(debiutujący aktor-amator Mariusz Cichoński) i inteligenta AA
(szarżujący nieźle Krzysztof Zarzecki), w rolach społecznych
i ciągłych podziałach w dyskusji, w każdej chwili gotowi do
zamiany. I wówczas nic nie wydało się constans, gdzieś rozmyte, przerywane – bez pomocy suflerki (Agata Marzec) dalej
nie dało rady. Nierówność społeczna przemieszała się zupełnie
z warsztatowymi amatora w kontrze z aktorem, a teza Mrożka
o nierównościach klasowych została wręcz ośmieszona. Ten
spektakl zapamiętam długo, gdyż ani na chwilę nie pozostawiał obojętnym i wypełniał żarem uczuciowego ekshibicjo-
nizmu. Tak Wiktor Rubin hartuje widza, ale debiut Mariusza
Cichońskiego nie do końca mnie jednak przekonał. Jury
uznało jego „wiarygodność, profesjonalizm aktorski, głęboką
świadomość sceniczną i obronę granego przez siebie bohatera”, nagradzając dyplomem dla najlepszego aktora Festiwalu.
Poza werdyktem
Jury w II edycji Festiwalu miało zapewne niezły kłopot: aż 6 debiutujących aktorek i zaledwie trzech aktorów,
stąd zdecydowało się przyznać dodatkową nagrodę paniom
stawiającym pierwsze kroki na scenie. Wybór był naprawdę
trudny, wielu widzów zachwyciła brawurowa kreacja naiwnej
i religijnej Bess McNeill w wykonaniu Sary Celler-Jezierskiej
w spektaklu „Przełamując fale” wg filmu Larsa von Triera o tym
samym tytule. Może to, iż przedstawieniu przygotowanemu
przez Macieja Podstawnego w Teatrze im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu tak blisko było do filmowego pierwowzoru, wpłynęło na pominięcie tego przedstawienia w werdykcie
Jury? Przed dwoma laty Podstawny zachwycił debiutem
reżyserskim kameralnego „Don Kiszota”, tym razem pokazał
spektakl pełen odniesień filmowych, czy to w „tandetnych”
nagraniach z wesela Bess i Jana (Dobromir Dymecki), czy
w niezwykle barwnym w swym pięknie i namiętności spotkaniu obojga kochanków w lesie. Mroczny klimat kalwińskiej
społeczności przerywały niespieszne sekwencje filmowe,
jakbyśmy mieli do czynienia z dokumentalną stop klatką. Na
pustej, pokrytej parkietem scenie, obok sterty brunatnej ziemi byle jakiego świata, rozgrywał się prawdziwy dramat Bess
i Jana, ich miłości pięknej tylko na ekranie, świat wesoły tylko
za sprawą krążącej wokół bohaterów komentatorki Sylwii (kapitalna rola Izabeli Beń), której każde pojawienie się na scenie wywoływało salwy śmiechu u części publiczności. Jednak
naprawdę wesoło nie było: poświęcenie przez Bess wszystkiego w imię miłości do sparaliżowanego Jana i wiara w to, że jej
prostytuowanie się jest w stanie go uzdrowić, wstrząsa tak jak
przed laty w filmie twórcy manifestu Dogmy ’95. „Przełamując fale” to spektakl, który mocno odurzył i nie pamiętam jak
tego wieczora dotarłem na spotkanie z aktorami. Pozostałe
dwie debiutantki: Agnieszka Bała („Proces” Teatru Polskiego
z Bielska-Białej) i Diana Zamojska z warszawskiego Studia
Teatralnego Koło („Kalino, malino, czerwona jagodo”) raczej
nie miały szans w typowaniu do nagród. Ten ostatni spektakl
z debiutantką pozostanie jednakże w pamięci za sprawą
udziału polskiej Janis Joplin – Natalii Sikory, która tak jak na
scenie „The Voice Of Poland” i tegorocznego Festiwalu w Opolu
zwycięsko pokazała, iż dysponuje nie tylko imponująco potężnym głosem, ale również bardzo dobrym warsztatem aktorskim. Siurpryza Sikora zagrała i… uciekła na poranną próbę
w stolicy, na miejscu zaś pozostał toruński debiutant Davey
w „Poruczniku z Inishmore” – Arkadiusz Walesiak. Jest,
gra w Horzycy świetnie porusza się w tonacji farsowo-groteskowej, płynnie przechodząc z jednej do drugiej! Zachwyca
od czasu dyplomu w krakowskiej PWST („Mroczna gra, albo
historia dla chłopców”), przez swój znakomity debiut u Any
Nowickiej, po „Upadek pierwszych ludzi” Iwony Kempy. Na nagrody przyjdzie jeszcze czas, czego aktorowi szczerze życzę.
Trzeci debiutant, Patryk Kośnicki zagrał w przedstawieniu „My
w finale 2014” Teatru Bagatela z Krakowa, w zespołowej kreacji
r e l a c j a
MARZENIE NATASZY
FOT.
FREDDIE
KATARZYNA MARCINKIEWICZ
FOT.
KRZYSZTOF BIELIŃSKI
00
20
r e l a c j a
polskich kompleksów piłkarskich i jedynych uczestników Festiwalu, których chciałem opuścić w przerwie meczu. Kusił
jednak „legendarny” już w środowisku kilkunastominutowy
rzut karny wykonywany przez Kośnickiego i przyznam, że
warto było wytrzymać dla tak niepowtarzalnej atmosfery stadionowej na widowni! Brakowało tylko wuwuzeli i polskich
flag, co zauważyła jedna z uczestniczek bardzo wesołego
spotkania z zespołem i reżyser Iwoną Jerą w klubie festiwalowym. Mnie jednak bardziej rozbawił przewrotny teatr
w teatrze debiutującej reżyser, Agaty Puszcz pt. „Freddie reż.
Irmina Kant” z Teatru Studio w Warszawie.
PRZEŁAMUJĄC
EMIGRANCI
FALE FOT.
FOT.
NIKA TARNOWSKA
GRZEGORZ ZIEMIAŃSKI
Spotkania z młodością
„Pierwszy Kontakt” to także wieczorne rozmowy z aktorami
i reżyserami, prowadzone przez Karinę Bonowicz i Bartłomieja
Oleszka, mniej formalne niż podczas „Kontaktu” międzynarodowego. Niektóre gromadziły tłumy, inne – kameralne
rejestrowali na przykład autorzy dokumentu o amatorze
Mariuszu Cichońskim. Klub eNeRDe nie przygotował oprawy
Festiwalu tak perfekcyjnie jak podczas pierwszej edycji, a majowe chłody przeganiały nas to z podniszczonego patio do sali
koncertowej, to z powrotem. Miało to jednak i swoje ciekawe
oblicze. Deszcz nagły spowodował, że uczestników spotkania z zespołem Teatru im. Jana Kochanowskiego w Opolu po
spektaklu „Szczęśliwe dni/Komedia/Ostatnia taśma Krappa”
(debiut reżyserski Pawła Świątka) zagnał pod kamienny krąg
z parasolem. A ja nie mogłem oderwać wzroku od najstarszej
aktorki Festiwalu, Zofii Bielewicz, która już w czasie Powstania Warszawskiego brała udział w koncertach słowa i muzyki
polskiej dla powstańców, dzieci i mieszkańców Żoliborza.
Burza zaś prawdziwa rozszalała się w finale przedstawienia
bydgoszczan z Teatru Polskiego (debiut reżyserski Wojciecha
Farugi pt. „Wszyscy święci”). To był kolejny niesamowity wieczór: ksiądz opasany bombą (Mateusz Łasowski), którą chce
właśnie odpalić, a w dach Klubu „Od Nowa” uderzają pioruny.
I tak to „wyjątkowo zimny maj” sprawił, że imprezy towarzyszące tej edycji skrywały się cichaczem po kątach miasta
– nawet w plenerowych „Ślepcach” Teatru KTO z Krakowa.
Ostatnie spotkanie ze studentami krakowskiej PWST po ich
dyplomowym spektaklu „Przekleństwa niewinności”
(reż. Łukasz Zaleski) odbyło się już w nowej i eleganckiej
poczekalni Sceny na Zapleczu. Wydarzeniem muzycznym Festiwalu pozostanie bezdyskusyjnie koncert Domowych Melodii,
na którym po raz pierwszy w życiu zobaczyłem tak roześmianą Panią dyrektor „Pierwszego Kontaktu” Jadwigę Oleradzką.
2. Festiwal Debiutantów „Pierwszy Kontakt” odbiegł mocno
od swej pierwszej edycji, nie poziomem, lecz atmosferą
i coraz większym tempem życia, które przekłada się także na
to, że polskie teatry nie obawiają się już obsadzać świeżych
adeptów sztuki aktorskiej w rolach pierwszoplanowych. Dziś
młodzi swoją przygodę ze sceną zaczynają szybko i równie
doskonale jak początkujący reżyserzy. Warszawa, Kraków
oraz zachwycający Sosnowiec – to stolice debiutantów 2013.
Tylko marzyć, by z Torunia było do nich bliżej.
2. Festiwal Debiutantów „Pierwszy Kontakt”
25-31 maja 2013
Teatr im. Wilama Horzycy
r e l a c j a
MARZENIE NATASZY
FOT.
NIKA TARNOWSKA
21
r e l a c j a
Ornament i zbrodnia,
letarg i omdlenie.
O dwóch wystawach
Alfonsa Muchy
tekst: Piotr Buratyński
ilustracje: Gosia Herba
J
eśli ornament to zbrodnia - jak twierdził Adolf Loos
– to Alfons Mucha dokonał w Czechach zbrodni doskonałej. W czasie gdy Loos, wielki prekursor modernizmu
w 1908 roku wydaje swoje słynne dzieło, zarówno w architekturze, sztukach użytkowych i dekoracyjnych oraz w malarstwie
triumfy święci secesja. Zaledwie 6 lat wcześniej Alfons Mucha
w Paryżu publikuje swoje dzieło „Documents Decoratifs”, prezentujące jego propozycje wzornictwa dekoracyjnego wraz
z ich praktycznym zastosowaniem. Art Nouveau, Jugendstil,
Stile Liberty, Modern. Secesja, czyli „odejście”. Od czego?
Ku czemu? Czy to pytanie zadawał sobie Mucha, który, kiedy
tylko mógł, zaprzeczał swoim związkom z dominującym
stylem? Jeśli tak, to co w istocie za nim się kryło? Ozdoba
jest zbędna. „Epidemia ornamentu została zaaprobowana
przez państwo i otrzymała subsydia z publicznych funduszy.
Postrzegam to jako krok do tyłu. (…) Ornament to strata siły
roboczej, a z tego powodu także i zdrowia. Zawsze tak było.
Jednak dzisiaj oznacza to także stratę materiałów, a te trzy
rzeczy składają się na utratę kapitału” – pisał wiedeńczyk
Loos, przytłoczony tym, czego „dużo za dużo” w barokowym
Wiedniu, w który wrasta i wije się niczym winorośl styl nowy,
styl Olbricha i Klimta. Niecałe trzysta kilometrów na północ,
w mieście wąskich, średniowiecznych uliczek styl ten stał się
stylem narodowym budzącego się narodu czeskiego, tak długo
uzależnionego od wpływów Wiednia. Uniezależnienie i świadomość narodowa wiąże się również z uniezależnieniem się od
cesarskiego kapitału. Metafora zbrodni, której jakoby podjął
się Alfons Mucha była swojego rodzaju zamachem estetycznym porównywalnym z tym zamachem politycznym dokona-
nym na Arcyksięciu Ferdynandzie w Sarajewie. Oto odejście
na modłę czeską. Wszak to właśnie Mucha zaprojektował
czechosłowackie godło państwowe i banknoty.
Niewiele było dziedzin, w których urodzony w Ivančicach
Alfons Mucha nie zaznaczył swojej obecności. Nim skrystalizowała się jego rozpoznawalna maniera, zaczynał od projektów dekoracji teatralnych, dziedziny, którą następnie Czescy
kubiści i futuryści doprowadzili w zachwycający sposób do
granic ówczesnych możliwości. Wzgardzony przez Akademię Praską szuka zrozumienia w Wiedniu i Monachium, by
następnie trafić do Paryża, gdzie rodzące się awangardy
umożliwiają rozkwit talentu poza oficjalnym systemem. Gdy
w latach 90-tych impresjonizm staje na rozdrożu, kierując
się ku swoim formom post-, zapowiadającym szeroko rozumiany ekspresjonizm, Mucha wraz z Théophile’m Alexandre’m Steinlenem, Henri Toulouse-Lautrec’iem zwraca się
ku sztuce pozwalającej na eksploatacje własnych zamierzeń
artystycznych – plakatowi. To właśnie prezentacji tej dziedziny artystycznego środka wyrazu poświęcona została praska wystawa trwająca od 10 kwietnia do 31 lipca, mająca
miejsce w – skądinąd pełnym przepychu, reprezentacyjnym
secesyjnym budynku – Obecním domě (wybór miejsca nie
jest przypadkowy – w roku 1911 Mucha został zaproszony,
by wraz z szeregiem innych wybitnych artystów wziął udział
w dekoracji wnętrz Miejskiego Domu Reprezentacyjnego).
Jest to światowa premiera niemalże kompletnej kolekcji plakatów autorstwa Alfona Muchy. Ten imponujący „set” należy
do słynnego czeskiego tenisisty Ivana Lendla, który zwrócił
uwagę na jego sztukę po spotkaniu syna malarza, Jiříego.
23
24
r e l a c j a
Wśród ponad setki doskonale zachowanych i wyeksponowanych dzieł zobaczymy między innymi wszystkie plakaty,
jakie Mucha zaprojektował we Francji do spektakli z Sarą
Bernhardt. Tradycja bizantyjska miesza się tu z dekadenckim przepychem epoki. Bernhardt w ujęciu Muchy potrafi
urzec delikatnością „Damy kameliowej” jak i wstrząsnąć
jako „Medea” w niezwykle brutalnym, ale jednym z najpiękniejszych dzieł autora. W symbolistycznych seriach „Czterech pór roku”, młode, pełne życia kobiety kuszą odbiorcę,
natomiast w reklamach alkoholu czy papierosów marki JOB
nic nie wskazuje na to, by ta cudowna kokieta przestrzegała przed zgubnymi skutkami nadużywania używek (wszak
jesteśmy w kraju, w którym nadal możemy palić w licznych
czeskich knajpkach). Kobiety Alfonsa Muchy ujmują swoją
pozorną niewinnością. Ten pozór skrywa pożądanie.
Pożądanie przedmiotu, który plakat ma reklamować jak
i pożądanie kobiety jako przedmiotu. Gdzie niewinność,
a gdzie cynizm kapitału? Ivan Lendl sprezentował światu
zestaw zachwycający. Od reklam perfum po ścienne kalendarze, od opakowań czekoladek po plakaty nawołujące do
udziałuw politycznych plebiscytach czy solidarności ze
słowiańskimi narodami.
Słowianie. Kilka kilometrów na północ od centrum, na
Holešovicach, w imponującym, pięciokondygnacyjnym
budynku Veletržní Palace, trwa do końca bieżącego roku
inna tymczasowa wystawa dzieł Alfonsa Muchy – „Epopeja
słowiańska”. Jego opus magnum. Pomysł na stworzenie serii
dwudziestu wielowymiarowych płócien przedstawiających
symbolicznie historię słowian wyszedł ze strony amerykańskiego filantropa i słowianofila Charlesa Richarda Crane’a
w 1909 roku. Praca nad cyklem zajęła artyście 18 lat. W przyciem-
nionej, niemal sakralnej przestrzeni sali wystawienniczej obcujemy nie z historią narodów słowiańskich samą w sobie,
lecz z wyobrażeniem na jej temat. Symbolizm przedstawień
pogańskich, prawosławnych i katolickich pełen jest personifikacji opatrzności sprawującej pieczę nad Słowianami.
Wniebowstąpienia uwznioślają misję plemion i późniejszych
narodów. Duchy wojów i przodków czuwają nad pomyślnością koronacji i przebiegami wojen. „Nasz los pełen był
i jest cierpienia, lecz to nas ukonstytuowało” – mówi
Mu-cha. Dzieje Czechów, Rosjan, Polaków i słowian bałkańskich zostają zrównane w imię panslawizmu, XIX-wieczne-go konstruktu czesko-rosyjskiego. Rozmach
przedsięwzięcia oraz dojrzałość, jaką prezentuje Mucha,
zapiera dech w piersiach, a nacjonalistyczna interpretacja
historii, ocierająca się o magiczny realizm wydaje się być
dzieckiem swoich czasów (choć w chwili premiery było to
powodem kontrowersji). Patos miesza się z kiczem, podziw
z pobłażliwością. Czy gdyby tego rodzaju sztuka powstała
obecnie w Polsce, to czy nie zostałaby – mimo technicznej
doskonałości – zamknięta w parodystycznej skrzyni, jaką
była swojego czasu warszawska wystawa „Nowa Sztuka
Narodowa” w warszawskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej?
Waga, jaką przywiązują Czesi do „Epopei słowiańskiej”,
kłóci się z naszym krzywdzącym wyobrażeniem o nich jako
o pogodnych konformistach, konstruujących wygodnictwo kulturowe w oparciu o wzorce wiedeńsko-berlińskie.
Konformistami pozbawionymi istotnych punktów odniesienia jesteśmy my, Polacy. O ile inaczej wyglądałaby nasza
świadomość narodowa, gdybyśmy zamiast wizji bitwy pod
Grunwaldem Matejki przyjęli wizję Muchy z „Po bitwie
pod Grunwaldem”.
Jeśli za najprostszą definicję stylu belle époque przyjąć,
iż mamy do czynienia z nieumiarkowaniem w zdobnictwie
i porażaniem naszych oczu przepychem, można rzec, że
Praga należąca do Alfonsa Muchy jest miastem nadmiaru.
Mucha wyziera z fresków i sklepień, z kościelnych witraży,
z sal wystawowych kolejnych oddziałów Galerii Narodowej, ze stałej ekspozycji Muzeum Alfonsa Muchy na ulicy
Panskiej czy prywatnej kolekcji w kamienicy na Starym
Rynku. Wąskie, klaustrofobiczne uliczki skąpane wieczorem
w blasku latarni skąpo oświetlających nam drogę? Nie, tego
szukajmy w „Zamku” lub „Procesie”, o ile nadal chcemy
tak interpretować Kafkę. Nie trzeba było długo czekać by
secesję uznano za synonim kiczu i złego smaku, za grzech
i zbrodnię, za dekadencję. Dzisiaj tłum turystów z całego
świata wije się praskimi ulicami niczym bluszcz na licznych
dziełach Muchy. „Fala błędu zalewa Europę, oznaczając być
może jej zmierzch. Jest to letarg, omdlenie” – pisał Paul
Morand o secesji w 1931 roku. „Nadmiar” Muchy dzisiaj
wciąż jest podsycany. Czy ta sytuacja wywołuje letarg
i omdlenie? Tego nie powiem.
w y w i a d
ZAŁOGA FOT.
ANDRZEJ KORKUZ
Młody, twórczy.
Kosmos.
GWIEZDNA
26
Z aktorami Baja Pomorskiego Dominiką Miękus i Krzysztofem Pardą rozmawia Maciej
Krzyżyński
w y w i a d
S
pektakl „Najmniejszy Bal Świata” został niedawno doceniony zarówno w Rzeszowie, jak
i w Opolu, gdzie poza nagrodą za najlepszy spektakl,
reżyserię i muzykę, doceniono również Ciebie, Dominiko, za aktorstwo. Czy emocje już opadły?
DM: Emocje były ogromne, gdyż rzeczywiście wróciliśmy
z workiem nagród i zaczęło być głośno o „Najmniejszym Balu
Świata”. Wszyscy ogromnie się cieszyliśmy i nadal cieszymy.
Wiadomo, że miło jest dostać nagrodę aktorską. Jest ona na
pewno dopingiem do dalszej pracy i potwierdzeniem, że warto
się starać, robić wszystko, co w twojej mocy, by było jak
najlepiej.
Aktor czasem przestaje wierzyć we własne siły, zastanawia
się, czy to, co robi, jest w porządku, są chwile, gdy brakuje nam zapału, a energia i entuzjazm gdzieś ucieka. Wtedy
potrzeba ucieszyć się tym wszystkim na nowo i nagroda od
profesjonalnego jury na pewno w tym pomaga.
Teatr Baj Pomorski ma wiele naprawdę fajnych spektakli.
Podejrzewam, że w samym Toruniu jest duże grono ludzi,
które jeszcze tego przedstawienia nie widziało. Być może
takie „zewnętrzne” uznanie spektaklu przez profesjonalne jury
zachęci kolejne osoby, by przyjść na przedstawienie. Na to
liczymy. Chcielibyśmy grać jak najczęściej.
KP: Dwie nagrody (zarówno Opole, jak i Rzeszów) podwójnie nas utwierdziły w przekonaniu, że to, co robimy, ma sens,
że ta praca i wiara w ten spektakl przyniosły rezultaty. Nie
odnoszę się do nagrody w sensie materialnym, lecz do kwestii
docenienia. Ktoś zauważył i docenił naszą pracę. To jest dla
nas bardzo ważne.
DM: Tym bardziej, że ten spektakl od zawsze nas cieszył.
Uwielbiam go grać i świetnie się przy tym bawię. Oczywiście
wymaga on ode mnie super kondycji i wysiłku, ale jeśli lubisz
to, co robisz, to przestaje to być pracą i staje się przyjemnością, za którą się tęskni. Uwielbiam przygody, nowe wyzwania, nowe zdarzenia, a czas prób do tego przedstawienia
był właśnie bardzo twórczy, szalony, zwariowany, wesoły.
Bardzo pracowity, ale szłam do teatru z myślą: „ciekawe, jak
to będzie dziś, co nowego znajdziemy, jak to wszystko dalej
wykombinujemy”.
KP: Nikt z nas nie wiedział, jak funkcjonuje ten cały blue
box. Uczyliśmy się tego. To było naprawdę odkrywcze.
J
uż od dłuższego czasu widać, że Baj wprowadza
coraz to nowsze multimedia. I oto kolejny krok do
przodu. Jak wam się grało w blue boxie?
DM: Jeśli chodzi o technikę blue boxu, to żaden teatr
jeszcze tego nie robił! Wiązało się z tym ogromne ryzyko
„czy wyjdzie”. Na początku nie mogliśmy się przyzwyczaić, że
gra się w zupełnie drugą stronę, tzn. że widzimy na ekranie
odwrotnie, jak w lustrze. Trochę trzeba było się zatem przestawić i uruchomić wyobraźnię. Musieliśmy pamiętać o tym,
że oprócz partnera na scenie otaczają nas również postaci,
których nie widać. To tak jakby rozmawiać z wyimaginowanymi bohaterami. Trochę trzeba było pozytywnie zwariować.
KP: Ważna była również precyzja. Przykładowo – musiałem
wyobrazić sobie lisa i spoglądać dokładnie w jego wyobrażone
oczy, bo na obrazie wygenerowanym komputerowo ten lis już
był. Chodziło o to, byśmy dokładnie wiedzieli, gdzie są oczy
lisa, by nie patrzeć na przykład na jego grzbiet lub ogon.
Dlatego ta precyzja była niezbędna, aby widz wierzył, że
patrzymy naprawdę.
DM: Komar w przedstawieniu to kamerka. Jesteśmy
przyzwyczajeni do patrzenia w oczy aktora, a tu aktorem była
kamerka, trzymana przez Andrzeja Korkuza. Łapałam się na
tym, że patrzę na Korka, który do mnie mówi, zamiast na
kamerkę. Trzeba było więc określić sobie dokładnie, gdzie są
oczy naszych partnerów i odzwyczaić się od pewnych teatralnych nawyków.
KP: Zastosowanie techniki blue boxu pozwoliło połączyć
teatr i telewizję. Mnie to bardzo fascynuje. Lubię innowacje
w teatrze, łączenie form, dziedzin sztuki. Teatr formy, teatr
lalek daje taką możliwość, by mieszać, by szukać. Chciałbym,
by dziedziny sztuki częściej się przeplatały, czerpały z siebie.
Obecność multimediów nie oznacza od razu, że to telewizja,
że to złe, że to nie teatr już. To nadal teatr, i to jeszcze jaki!
DM: Piotr Cieplak powiedział, że zrobiliśmy coś, czego nie
powinniśmy teoretycznie robić, bo wprowadziliśmy telewizję
do teatru, ale zrobiliśmy to w sposób bardzo dobry. Podkreślił,
że takie wprzęgnięcie technik telewizyjnych do teatru okazało
się wspaniałym sposobem na rozmowę o ważnych sprawach.
On jest właśnie za tym – róbcie teatr, jaki chcecie, ale żeby to
był teatr dobry.
Również Maciej Nowak wspomniał o nas w „Przekroju”,
mówiąc, że kompilacji technologicznej „Najmniejszego Balu
Świata” nie powstydziłby się ani Marcus Óhrn ani Krzysztof
Garbaczewski. To miłe że spektakl ten zrobił takie wrażenie.
N
ie boicie się, że młoda publiczność przez to
zacznie traktować przedstawienie jako wideo,
którego nie można zatrzymać, cofnąć?
DM: Nie. Wszystko dzieje się przecież w teatrze. Można
patrzeć na ekran i równocześnie śledzić to, co dzieje się na
scenie. To połączenie dwóch światów. Gdybyśmy nie grali na
żywo, gdyby nas tam nie było, film by się nie odtworzył. Za
każdym razem „Bal” jest też trochę inny, bo to my – żywi ludzie – go tworzymy. Może w tym tkwi siła teatru, że czeka się
na dane przedstawienie, na dany dzień, konkretną godzinę,
biegnie się, by się nie spóźnić i nie można po prostu nacisnąć
„play”, by „Bal” się zaczął. Wszystko to żywy organizm.
KP: Żadna technologia nie zastąpi stanu „tu i teraz”. To
nie jest nagranie na nośniku DVD, które można odtworzyć.
Trzeba przyjść do teatru i zobaczyć spektakl na żywo. Wtedy
teatr ma sens, gdy dochodzi do spotkania aktora z widzem na
żywo, „tu i teraz”. Czasami ten jeden jedyny raz.
27
28
w y w i a d
J
ak to się dzieje, że dwoje młodych aktorów postanawia stworzyć własny spektakl? I jak to się dzieje,
że im się to udaje? Opowiedzcie o tej drodze.
DM: Zaczęło się od naszych wspólnych zainteresowań.
Słuchamy podobnej muzyki, kochamy lalki na niciach, dużo
gadaliśmy o teatrze i poczuliśmy potrzebę opowiedzenia
czegoś swoim językiem. Na początku miał to być monodram
Krzysia. Ja dopingowałam i chciałam ewentualnie służyć
pomocą. Krzyś całe wakacje pracował nad lalką i plan był taki,
by zrobić z marionetką małą skromną etiudę. Krzyś jednak
zaprosił mnie do współpracy i machina się rozhulała. Rozrosła
do wymiarów kosmiczno-podświetlanych i w konsekwencji
powstał 40-minutowy spektakl.
KP: Gdy pracuje się we dwójkę, jest raźniej, łatwiej. Zachodzi tzw. burza mózgów. Jedno mobilizuje do działania drugie. Mamy podobne spojrzenie na teatr i nie obawiałem się,
że moje plany co do etiudy zostaną skierowane na nowy tor.
Wiedziałem, że razem stworzymy coś ciekawego, bo fascynują
nas podobne klimaty.
DM: Założyliśmy nawet na facebooku tzw. „spiżarkę
kosmitów”. Wrzucaliśmy tam różne inspiracje, które nam się
podobają. Teledyski, obrazki, hasła, przemyślenia. Zbiory były
tak obfite, iż stwierdziliśmy, że trzeba z tego już coś ulepić,
bo szkoda, żeby to tylko tak dla nas egzystowało. Esencja
spiżarki dała początek „Kosmicznej tajemnicy”.
KP: Moim marzeniem, zanim jeszcze powstał Franek, było
zrobić swój własny spektakl, w całości mój, poczuć się jak demiurg, tj. moja muzyka, moja scenografia, pomysł, wszystko.
To jest cholernie trudne, ale za to satysfakcja i emocje gwarantowane. Dopiero później narodziła się marionetka, która
jest lalką pełną tajemnic. W kolejnym etapie zastanawiałem
się dopiero, w jakim klimacie osadzić całą sztukę.
DM: Spiżarka kosmitów podpowiedziała w jakim. Chcieliśmy, by to wszystko sobie dojrzewało w swoim rytmie.
Niestety, w teatrze czasami pewne rzeczy trzeba przyspieszyć.
Są okoliczności premiery, trzeba się wyrobić i to zabija dużo
rzeczy. Trzeba zdążyć na czas, co było trudne w tym przypadku. Dlatego postanowiliśmy, że tworzymy laboratorium.
Przedstawienie ma ramy, ale może się zmieniać i tego sobie
życzymy. Chcielibyśmy, by pomogły nam w tym dzieci, by nas
inspirowały. Wspólnie z Magdą Jasińską wymyśliliśmy, żeby
dzieci pisały historie po wyjściu ze spektaklu. Teraz one będą
twórcami. Dzieci są mistrzami, jeśli chodzi o abstrakcyjne
myślenie, pomysły i pewnie dużo nam podpowiedzą.
KP: Liczę na to, że dzieci nas zaskoczą. Że zinterpretują to,
co zobaczyły po swojemu. Każda interpretacja jest dobra, bo
o to nam chodzi, by prowokować wyobraźnię.
DM: Tak właśnie. „Wskrzeszać uczucia i emocje – esencje
naszego istnienia” [ulubione hasło Dominiki], a także wskrzeszać wyobraźnię, która bywa dzieciakom odbierana. Poprzez
w y w i a d
nasze laboratorium chcemy stworzyć przestrzeń, w której
dziecko może na swój sposób pomyśleć i wiedzieć, że to
jest dobre. To ono tworzy opowieść o tym, co zobaczyło, lub
zainspirowane pisze zupełnie inną opowieść, lub tez daje nam
wskazówki, co należałoby jeszcze zrobić. Chcemy uwolnić
głowy od schematów i dać popłynąć dziecięcej wyobraźni.
KP: Poprzez nasze laboratorium zostawiamy taką otwarta
furtkę, tylko zaznaczając tematy. Cały proces ma odbywać
się w głowach widzów. Cała „Kosmiczna tajemnica” to zabieg
prowokacyjny, w dobrym tego słowa znaczeniu. Nie musisz się
bać, że nie rozumiesz, bo nie o rozumienie tu chodzi. Wszystko, co myślisz o tym, co zobaczyłeś, jest właściwe. Bardziej
o odczucie chodzi, myśl jakąś, refleksję, emocję, kosmiczną
falę...
DM: Jest to po prostu eksperyment. Jak ten eksperyment
się powiedzie, w którą stronę będzie zmierzał – to się okaże. Być
może będzie musiał się zakończyć, by powstało coś nowego.
A może eksperyment się rozwinie i przekształci się w coś niewyobrażalnego. Mam taką nadzieję, bo nie musi być to przecież
typowy, zamknięty spektakl.
KP: Super, że dyrektor dał nam kredyt zaufania i pozwolił
szaleć twórczo. To bardzo ważne, że możemy sami siebie wyrażać, że możemy próbować. Przez to się rozwijamy. Myślenie
teatralne nam się rozwija, bo będąc twórcą patrzysz z innej
perspektywy. Rozwijasz swój warsztat nie tylko aktorski, ale
też musisz stanąć po tej drugiej, reżyserskiej stronie, wszystko wymyślić, przez co stajesz się bardziej kreatywny. Ktokolwiek sam próbował coś zrobić od początku do końca, wie, ile
to kosztuje wysiłku, cierpliwości, kompromisów, szperania,
dłubania, sklejania. I jak jest to fantastyczne, gdy się udaje!
O
FOT.
KRZYSZTOF PARDA
powiedzcie więcej o waszej spiżarce kosmitów.
Skąd czerpaliście inspiracje do muzyki i scenografii? Przyznam, że kojarzyła mi się bardziej z Jean-Michelle Jarrem, niż ze współczesnymi produkcjami.
KP: Spiżarka to mieszanina ambientu, molowych dźwięków, elektronicznych, tajemniczych, postindustrialnych,
osnutych oniryzmem, podwodnym światem, dream-popu,
post-rocka, shoegaze. To też mocne często brzmienia, rozemocjonowane, rozedrgane.
DM: Klimat spiżarki był potrzebny, on nas inspirował.
Tutaj jednak w „Kosmicznej tajemnicy” chcieliśmy dopasować
dźwięki do światła, do tego wszystkiego, co widz ogląda, i muzyka
poszła w bardziej elektroniczną stronę. Mieliśmy na początku
ambicje zrobienia czegoś w rodzaju Sigur Ros, czy Tides from
Nebula, takich podjazdów emocjonalnych, ale... nie jesteśmy
muzykami i nie potrafimy tak doskonale dźwiękami czarować.
Mamy tylko instrumenty brzmieniowe typu „groovebox”, które
nazywamy „czekoladami”. Opanowanie ich nie było łatwe, też
musieliśmy się ich uczyć. Robiliśmy, co w naszej mocy, by
dźwięki pasowały do tego, co robimy. Czasem znów zaglądaliśmy do spiżarki kosmitów i szukaliśmy potem czekoladowo
czegoś, co by brzmiało „tak jak tam”. Gdzieś w naszych gło
29
KOSMICZNA TAJEMNICA FOT.
ANDRZEJ KORKUZ
w y w i a d
MARIONETKA,
30
wach pewne spiżarkowe dźwięki zostawały i pomagały później
stworzyć krótką muzykę na czekoladzie.
KP: Zależało nam na tym, by warstwa audio i wizualna
się zazębiały. By jedno dopełniało drugie. Mam nadzieję, że
będziemy ulepszać nasze laboratorium również z tej strony.
DM: Z perspektywy dzisiejszego dnia dużo byśmy chcieli
zmienić. Gdy reżyser tworzy przedstawienie, zwykle ma muzyka, scenografa, aktorów i ogarnia całość. Zadania są jednak
rozdzielone. My musieliśmy w bardzo krótkim czasie zbudować wszystko sami. Tego chcieliśmy, ale, jak się okazało, było
to potężne zadanie. Tysiące dźwięków do przejrzenia, setki
poprawek w lalce, ciągle nowe pomysły, szukanie materiałów,
świateł, walka o salę. Na szczęście nasze kosmiczne kostiumy
zaprojektowała nam Ewelina Miąsik i nie musieliśmy się o nie
martwić. Cała reszta w najmniejszym szczególe należała do
nas i była to ciężka praca. Właściwie nie było dnia wolnego,
bo każdą chwilę coś tam szlifowaliśmy. Jesteśmy z siebie
dumni, że dotrwaliśmy, że się udało, powstało, że stworzyliśmy. Warto było, bo dużo nas ta przygoda nauczyła, a Franek
i Wallica (druga lalka, będąca krzyżakiem) mają teraz
swoją opowieść.
W
łaśnie. Franek jest piękną lalką. Jaka jest jego
historia? To jest pierwsza wizja, czy są jakieś
prototypy, szkice?
KP: Wszystkie szkice pojawiały się na bieżąco w mojej głowie, w warsztacie pod Toruniem, gdzie się zainstalowałem na
całe wakacje. Franek był początkowo lalką porcelanową, którą
dostałem od koleżanki z roku, jeszcze na studiach. Ona kupiła
trzy lalki porcelanowe na pchlim targu w Kutnie. Gdy mi je
pokazała, Franek tak przykuł moją uwagę, że powiedziałem
sobie w duchu: „on już jest mój”. Jeszcze nie wiedziałem, że
to będzie marionetka, ale na pewno chciałem go ożywić. Początkowo wszędzie w środku miał watę. Wymontowałem watę,
wstawiłem stawy, wszystko jakoś połączyłem i po dwóch
miesiącach odłożyłem go z braku czasu do szafy. Po jakichś
trzech miesiącach zobaczyła go Dominika. Też do niej przemówił i wtedy już wiedziałem, że muszę wziąć się z powrotem do
pracy. Pojawiły się plany, by zrobić swój spektakl. Dopracowywałem Franka przez kolejne miesiące. Ale to, że zrobiłem lalkę, wcale nie oznaczało, że potrafię nią animować. Skoro taki
mechanizm sobie wymyśliłem, to musiałem nauczyć się nim
operować. Ten krzyżak jest dostosowany tylko do mojej ręki
i tylko ja wiem, co tam jak funkcjonuje. Uczyłem się ożywiać
Franka i cały czas się uczę – jak gry na skrzypcach.
NAJMNIEJSZY
BAL ŚWIATA FOT.
MARCIN KLAWIŃSKI
w y w i a d
DM: Marionetka to najtrudniejsza i najwspanialsza zarazem
lalka teatralna. Najbardziej magiczna. Trudno jest ją wyważyć. Grawitacja mniej ją przyciąga. Trzeba wypracować każdy
jej ruch. Krzyś bardzo kombinował z krzyżakiem, by była jak
najdoskonalsza. Pewnego dnia przyszedł z zamontowanymi do
krzyżaka dwoma latarkami i powiedział: „zobacz, teraz mamy
dwie lalki”. W ten sposób zaczęła powstawać dalej etiuda,
w której nie był już sam Franek, ale również Walllica-krzyżak,
która Franka uruchamia. Niby dzieło przypadku, bo chodziło
o doświetlenie marionetki z góry. Dzisiaj myślę, że tak właśnie
miało być, bo nie wyobrażam sobie naszego przedstawienia
bez Wallicy.
C
zyli jest szansa, że za pół roku, może rok, zaprosicie nas na spektakl, który będzie odmiennym
wydarzeniem.
DM: Tak, liczymy na to. Jeśli będziemy grali, to wierzymy,
że tak będzie. To widz ma nas napędzać i przynosić nowe
pomysły. Chcemy, by w laboratorium wrzało. Po każdym
przedstawieniu jest prowadzony warsztat marionetkowy, gdzie
przybliżamy tajemnice tej lalki. Jedno z dzieci na pytanie,
jak nazywa się człowiek, który animuje, ożywia marionetkę
(chodziło o animatora), wykrzyknęło „czarodziej!”. I to było
piękne. Chcemy być czarodziejami tego życia. Stwarzać małe-wielkie cuda i kosmosy.
31
32
m i e j s c e
m i e j s c e
Pocztówka znad morza
tekst: Magdalena Kus
ilustracje: Maria Dek
P
osyłam Wam serdeczne pozdrowienia znad
morza. Gorące jak tutejsze słońce i intensywne
niczym kolory ekspresjonisty Pechsteina malującego prawie przed stu laty nadmorskie pejzaże, łodzie
i rybaków przy pracy. Zamiast pocztówki załączam legendę.
Gdybym w czasie pobytu w miejscu odpoczynku nie
weszła „w jego wnętrze”, nie czułabym i nie mogłabym napisać, że „tu byłam”. Nawet jeśli rzecz dzieje się „tylko”
w Polsce, w nadmorskim miasteczku, u progu sezonu turystycznego. Odeszłam zatem od głównych deptaków,
nie tylko po to, żeby w oddalonych od nich sklepach
i kramach kupić np. jedzenie w cenach przystępnych, nie
obliczonych na turystów. Częścią mojego „bycia” w innej
kulturze jest wizyta w... miejskiej bibliotece i szperanie
w lokalnym księgozbiorze. Jak zawsze w czasie takich lokalnych-kulturowych podróży było intrygująco. Tym bardziej,
że trafiłam na bibliotekę pod patronatem... Siedmiu łebian
z Nieba, Małgorzaty Musierowicz i Maxa Pechsteina. Kim
są Ci pierwsi, przeczytacie zaraz. Musierowicz, to rzecz
przecież oczywista, świetna pisarka, a także siostra wybitnego poety, tłumacza i badacza literatury, Stanisława
Barańczaka, właśnie tu – od Łeby i perypetii córki rybaka,
Anieli Kowalik – zaczęła tworzenie kultowego cyklu dla młodzieży, „Jeżycjady”.
33
34
m i e j s c e
Siedmiu łebian z Nieba okazało się być natomiast rozbójnikami, którzy przechytrzyli św. Piotra i za kilka dorszy
weszli do nieba. Zamiast widokówki posyłam streszczenie
miejscowej legendy i jej fragment.
Dawno, dawno temu było sobie siedmiu rybaków, którzy
właściwie nie trudnili się rybołówstwem. Przede wszystkim
wyławiali przedmioty i skrzynie pochodzące z rozbitych
okrętów, a co więcej, zwykli doprowadzać do tragedii,
w rezultacie których statki rozbijały się i tonęli ludzie (przywiązywali kaganek do ogona krowy pasącej się na wybrzeżu
i to światło z kolei myliło kurs nadpływających statków).
Któregoś razu wypłynęli łowić dobra ze statku, który rozbił się bez ich interwencji i natknęli się na jedynego ocalałego z katastrofy. Rozbitek okazał się być Jezusem we własnej
osobie i w podzięce za ratunek, dał im nawet możliwość korzystania z mocy słów „nie chcemy”. Spotkanie wywarło na
rozbójnikach wrażenie, ale zła czynić nie przestali. W końcu
zakończyli swój żywot przez utonięcie. Nie chcieli jednak
skończyć w piekle, a do nieba wiedzieli, że nie wejdą.
„ – I cóż – chrząknął Upiór – pójdziemy do piekła...
– Nie należy nigdy tracić nadziei – podniósł głowę Kita
– idziemy do nieba. Może przez nieuwagę wpuszczą... Naj-
gorsze jest to, że człek tam nigdy za życia nie był, to i nie
wie, jakie są tam porządki, komu się trzeba pokłonić.
– Powiadają, że święty Piotr ma klucze do bramy. Trza
z nim grzecznie... Może byśmy mu kilka ryb zanieśli?
Przytaknęli wszyscy temu projektowi i wkrótce siedmiu
łebian ruszyło w daleką wędrówkę. Szli wolno, z obłoku na
obłok, jak po olbrzymich marmurowych schodach. Skończyły się obłoki, więc stąpali z gwiazdki na gwiazdkę, aż gdzieś
przed północą wyszli na Mleczną Drogę. Ani się spostrzegli,
jak stanęli przed złotą bramą wysadzaną ametystami.
– Toście tutaj przyszli, zbóje przebrzydli! – zakrzyknął
święty Piotr i zamierzył się rózgą wiklinową, którą przepędzał natrętnych – precz mi stąd!
Ale Kita pokazał ryby świętemu Piotrowi i rzekł pokornie:
– Nie przyszliśmy wpraszać się do nieba, jeno przechodząc obok, przynieśliśmy Wam trochę rybek z dalekiego
Bałtyku. Pono lubicie rybki, Święty Piotrze.
Zaśmiały się staremu oczy na widok pięknych dorszy,
a Kita ciągnął dalej:
– Trza tylko gdzieś tutaj rozpalić ogień i upiec je na rożnie. Toć nie ma smaczniejszej potrawy ponad rybę pieczoną
na rożnie...
– Hm, tak mówicie... – przełknął ślinę klucznik – a jak
myślicie, gdzie tutaj rozpalić ognisko?
Kita poskrobał się w głowę.
m i e j s c e
– Myślę, że najlepiej będzie uczynić to poza bramą, gdyż
tutaj wiatr jest zbyt duży.
Zgodził się święty Piotr, otworzył bramę do nieba,
a kiedy zajął się rozpalaniem ogniska – nie spostrzegł, jak
siedmiu łebian zniknęło w cieniu rajskiego ogrodu. Dopiero po jakimś czasie, kiedy podniósł głowę znad płomienia,
spostrzegł ich nieobecność. Rozgniewał się staruszek, potrząsnął rózgą i ruszył na poszukiwanie. Wreszcie dojrzał ich
siedzących pod rajską jabłonią.
– Wynoście się natychmiast z raju, rozbójnicy
i oszuści. Natychmiast!
Ale oni rozparli się jeszcze wygodniej i rzekli chórem:
– Nie chcemy!
Odszedł Święty Piotr z niczym, bo przeciwko mocy Chrystusowej nic nie mógł uczynić. Wrócił do ogniska, ale ryby
spaliły się na rożnie. Zamknął więc bramę, wetknął klucz za
pas, usiadł na złotym stołku i patrzył przed siebie”.
Czujecie niedosyt? To dobrze. Zejdźcie z plaży, nie konsumujcie, idźcie do biblioteki.
O awanturze siedmiu łebian z archaniołami i o tym, jak
niebo opuścili, możecie przeczytać w zbiorze podań, legend
i baśni Pomorza Zachodniego „W krainie Gryfitów” (Wydawnictwo Poznańskie, 1986 r.).
35
w y w i a d
Coraz bardziej
komplikuję technikę
PIOTR RYMER
z Bartkiem Szczęsnym
rozmawia Magdalena Kus
FOT.
36
w y w i a d
T
y się czujesz związany z Toruniem?
Na pewno mam sentyment, ale przede wszystkim rodzinę. Dzisiaj poza nimi niewiele rzeczy mnie tu jednak trzyma
– moje życie toczy się gdzie indziej, więc to powiązanie raczej
dotyczy przeszłości.
O
K, zatem porozmawiamy o tamtych latach.
Mieszkałeś w Toruniu, Warszawie i w Poznaniu.
Gdzie się urodziłeś i wychowałeś?
Urodziłem się w Toruniu, w 1983 roku, ale gdzie dokładnie
– nie wiem.
P
ewnie w szpitalu na Bielanach, tam jest jedyny
oddział położniczy. Twoja mama zmarła, kiedy
byłeś zupełnie mały, zatem wychowałeś się dosyć
niestandardowo.
Głównym wychowawcą był ojciec, ale na pewno nie zapominam o dziadkach ze stron rodziców oraz wujostwie. Po
śmierci matki mieszkałem z bratem około roku w Żychlinie
u rodziców taty, ale potem wróciliśmy na Warszawską.
W
arszawska to dzisiaj dobry „artystycznie”
adres. Na Poniatowskiego funkcjonuje Kulturhauz. Znasz?
Nie, nie znam. Ojciec przeprowadził się na Rubinkowo,
w centrum Torunia bywam ostatnio bardzo rzadko. Co to za
miejsce?
M
łode. Jeden z prężniej działających ośrodków
kulturalnych w Toruniu. Jest czymś pomiędzy
galerią, domem kultury i świetlicą środowiskową.
Ma charakter offowy, ale swoją działalność prowadzi
profesjonalnie. Mnóstwo spotkań, wykładów, koncertów, itp. Pracują tam dawni i obecni pracownicy
CSW, choć oczywiscie nie tylko. Oni przepadają za
tym miejscem, nazywają je Małym Berlinem. A jak Ty
je pamiętasz?
To było w okolicach kinoteatru „Grunwald”. W tym kinie
pracowała babcia i jako dzieciak wpadałem tam od czasu
do czasu na film. Zresztą – zawsze chodziłem tą ulicą
do centrum.
C
zyli od najmłodszych lat miałeś kontakt
ze sztuką?
No, powiedzmy. Jak byłem mały, to największe wrażenie
robił na mnie Batman (śmiech).
Ż
ałowałeś, że tata wyprowadził się z Warszawskiej?
Wiesz, okolica była bardziej urocza, do centrum bliżej, ale
rozumiem, że można być zmęczonym życiem w kamienicy i że
w pewnych okolicznościach przeprowadzka do bloku może być
dużo wygodniejsza. Zresztą – to był moment, kiedy ja właśnie
wyprowadzałem się do Warszawy, tak więc nie dotknęło mnie
to wielce.
J
ak wspominasz swoje dzieciństwo i dorastanie
w Toruniu?
Byłem w wielu szkołach – w sumie 3 podstawówkach,
2 liceach, a studia też nie poszły od początku do końca na
jednym kierunku. Mieszkając na Warszawskiej, chodziłem
do podstawówek na Rubinkowie. Tam mieszkali też ciocia
z wujkiem, u których często bywaliśmy, tak więc tam też
miałem znajomych z podwórka. Dzięki temu poznałem wiele
osób. Myślę, że to ciekawe doświadczenie. Z niektórymi
osobami do dziś utrzymuję kontakt. Po Warszawskiej jakoś
długo nie biegałem – pamiętam Rubinkowo oraz Wrzosy, na
których mieszkali rodzice mamy. Z jednym kolegą z Wrzosów
utrzymuję kontakt do dziś, z Markiem Chojnackim. Niesamowite, że poznaliśmy się w okolicach „głębokiej podstawówki”.
Jeździłem wtedy na rolkach.
S
kończyłeś toruńską „czwórkę” w czasie, gdy należała do 3 najlepszych szkół średnich w kraju. Jak
się tam czułeś?
Dobrze. Przez pół roku pierwsej klasy chodziłem jeszcze
do IX LO, dopiero potem udało się przenieść do „czwórki”.
W klasie miałem już kolegę, Radka Kaczmarczyka, którego
znałem i który od razu wprowadził mnie do społeczności
klasowej. Wiesz, ja nigdy nie byłem bardzo pilnym uczniem.
Starałem się oczywiście, ale były przedmioty, z którymi sobie
naprawdę słabo radziłem. Pamiętam, jaką męczarnią było dla
mnie pisanie wypracowań – co ciekawe dziś myślę, że szłoby
mi już dużo lepiej. Choć, gdy słyszę o ocenianiu na podstawie zgodności z kluczem odpowiedzi, to nie jestem do końca
pewien. Atmosfera w klasie była raczej „normalna”, tj. trochę
trzeba było się uczyć, ale nie czuło się specjalnej presji.
37
38
w y w i a d
C
o z muzyką?
Tak naprawdę pianinem zainteresowałem się bardzo szybko
– miałem pewnie ze 3 lata. Oczywiście to zainteresowanie
ograniczało się do biegania paluchami po klawiaturze przez
chwilę i ucieczce w dalszą zabawę. Gdy miałem 7 lat, zacząłem przesłuchiwać płyty i kasety ojca. Tak na serio to muzyka
stała się dla mnie naprawdę ważna dopiero, gdy wyjechałem do Warszawy. Wtedy właściwie stała się najważniejsza.
Wcześniej była obecna, próbowałem grać na gitarze basowej,
słuchałem bardzo dużo muzyki, bawiłem się z keyboardem
i komputerem, ale nigdy nie było to tak poważne jak później.
A
jakaś szkoła muzyczna albo nauczyciel? Lekcje,
takie rzeczy. Czy to w ogóle Ciebie
interesowało?
Tata nauczył mnie kiedyś nut. Zagrałem 3 utwory i stwierdziłem, że wolę wymyślać swoje, niż grać cudze. Miałem może
wtedy z 10 lat i na tym skończyła się moja edukacja muzyczna. Oczywiście ta usystematyzowana, a nie własna.
I
on to przyjął, tzn. Twój indywidualizm?
Na takim etapie indywidualizm może być równie dobrze
interpretowany jako lenistwo lub brak zacięcia. Na szczęście
tata nie miał do mnie pretensji, że nie gram z nut.
F
ajny tata. Wychował was sam. Samotny mężczyzna radzący sobie zawodowo i w ojcostwie, to
w tamtych czasach, zresztą chyba do dziś, szczególny przypadek. On jest lekarzem, prawda?
Pozdrawiam Sławka. Jest stomatologiem. Brak mamy
był rzadko poruszaną kwestią, nie czuliśmy się jakoś specjalnie wyjątkowo.
w y w i a d
T
o wracamy do miasta. Kluby? Miałeś swoje miejsce, DJ-a, muzykę, tańce i hulanki? Może NRD?
Nie. NRD pojawiło się w moim życiu, gdy wyprowadziłem
się z tego miasta. Bywałem tam sporadycznie, kiedy odwiedzałem rodzinę, ale faktycznie mogę powiedzieć, że jest to
miejsce, którego rozwój znam i obserwuję. Jak mieszkałem
w Toruniu, nie szukałem wrażeń w klubach. Jako dzieciak
bawiłem się w policjantów i złodziei, w sklep, w chowanego,
w berka, a później uwielbiałem grać w gry komputerowe.
O grach mogę opowiadać. Mieliśmy Atari, ale bardzo szybko
pojawił się w domu PC, wtedy z procesorem 386. To przydatne urządzenie, do tworzenia muzyki też je wykorzystywałem,
ale do 2001 służył prawie wyłącznie jako prosty rejestrator.
Po 2001 roku zacząłęm go intensywnie wykorzystywać do
tworzenia muzyki.
O
powiedz coś o bracie.
Z nim tak naprawdę – nie licząc przymusowego okresu
dziecięcego – zbliżyliśmy się bardzo w okresie liceum. Mieliśmy wspólną pasję – kolarstwo górskie i razem jeździliśmy
na wyprawy, trenowaliśmy. Zresztą – Przemka Sowę, przyjaciela od końca podstawówki, też troszkę udało się zachęcić.
Przemka poznałem na gruncie abstrakcji gier komputerowych.
Później po prostu godzinami dyskutowaliśmy. Od filozoficznych kwestii do konstrukcji świata. Od gier komputerowych
do dziewczyn. Wszystko to, o czym rozmawiają normalni
i nienormalni nastolatkowie.
C
oś jeszcze ważnego to?
J
akiś przełom?
Przełomem był przeprowadzenie się do Warszawy na studia. Mam wrażenie, że dopiero wtedy dorosłem, dojrzałem.
I wtedy wykształciłem swoją osobowość.
C
o to znaczy?
...
T
o może jeszcze powiedz coś o studiach?
Z perspektywy czasu rozumiem, jak zupełnie nieważne
były studia geologiczne. Ważne było to, jakie osoby poznałem. Dwa lata w Warszawie naprawdę otworzyły jakiś nowy
rozdział mnie. Zacząłem intensywnie chodzić na koncerty
i interesować się kulturą, chłonęłem zupełnie inne rzeczy, pozmieniały mi się priorytety. To był czas, w którym w pewnym
sensie dopełniłem siebie, tj. poznałem i eksplorowałem coś,
co ogólnie można nazwać „wrażliwością”. Później był Poznań
– nie dostałem się na reżyserię dźwięku, więc poszedłem na
protetykę słuchu.
O
d tamtej pory wiele się wydarzyło w Twoim życiu. Zajmujesz się miksowaniem muzyki
i masteringiem, zostałeś producentem muzycznym.
Współpracujesz z formacją Kamp, jeździłeś z nimi na
koncerty jako basista. Dzisiaj, wraz z Iwoną Swarek,
tworzysz duet Rebeka. Często koncertujecie i jesteście na najważniejszych festiwalach muzycznych
w Polsce. Opowiedz o Rebece.
Sport jest bardzo ważny. Potrafi polepszyć człowiekowi życie.
Był zawsze – rolki, rowery, pływanie, nurkowanie, windsurfing.
Zmierzamy do określenia bytu Rebeki. Jesteśmy dwójką
ludzi, którzy na pewnym etapie swojego życia postanowili
wyłącznie grać i tworzyć muzykę.
39
40
w y w i a d
T
woje inspiracje muzyczne?
Lubię Thoma Yorke’a, ale zdecydowanie bardziej Radiohead
i to jest wspólny mianownik moich i Iwony upodobań. Jeśli
chodzi o inspiracje, to ciągnie mnie do nowych zajawek
z gatunków elektronicznych, ale i wszelkiego rodzaju cross-overów, czyli mieszanek gatunków.
D
o jakiego gatunku zaklasyfikować „Helladę”,
waszą debiutancką płytę, która ukazała się 17
maja?
Jak chyba każdy artysta, staraliśmy się uciec od gatunków.
Chcieliśmy zrobić dobrą muzykę, czerpiąc z rzeczy, które nam
się podobają. Może utwór „Stars” zahacza o nu-disco.
W
asza pozycja na polskim rynku muzycznym
jest określona i ugruntowana. Z czym się zmagaliście, żeby do niej dojść? Pytam o wykształcenie,
pasje, oczekiwania wasze i rodzin, polskie realia.
Zawsze miałem wsparcie od ojca. Wydaje mi się, że on
potrzebował trochę czasu, zanim zrozumiał, że to, co robię,
może mieć długofalowy sens, że to nie jest chwilowa fanaberia, tylko sposób na życie, z którym ja wiążę swoją przyszłość,
także utrzymanie się. Bo, widzisz, bycie muzykiem w Polsce
jest raczej trudne – brak gwarancji dochodów, wymagana
bardzo szeroka wiedza z przeróżnych dziedzin. Niestety nie
wystarczy robić dobrej muzyki – trzeba być też dobrym PR-owcem, managerem, logistykiem. Dla większości osób działanie rynku muzycznego jest zupełnie niezrozumiałe – trzeba
trochę czasu, aby nauczyć się w nim poruszać.
A
le dzisiaj w całości utrzymujecie się z tego, co
robicie?
Tak, jasne.
J
ak wygląda Wasz dzień, tydzień, miesiąc pracy?
Dzień pracy zaczynamy o 11. Ostatnio ustaliliśmy ramy
czasowe i wspólnie pracujemy do 16. W tym czasie podejmujemy wspólnie decyzje, pracujemy nad tym, nad czym
w danym momencie uważamy, że trzeba pracować. Niedawno
uświadomiłem sobie, jak trudne jest dla mnie przeskakiwanie
między działaniem kreatywnym, technicznym i ćwiczeniem
techniki gry.
S
koro jesteście tak dobrze zorganizowani od niedawna, to znaczy, że dalej będzie tylko lepiej
z Waszą pracą i sukcesami!
Oby!
K
oncepcją koncertów zajmujecie się Wy, czy ktoś
jeszcze?
Sami, ale oczywiście słuchamy naszych przyjaciół i ich podpowiedzi. Na sukces składa się również promocja, ale wierzę,
że muzyka jest takim medium, które ma niesamowitą moc
reklamowania samej siebie samą sobą.
W
ygląda na to, że macie dużą wiedzę i jesteście
bardzo szczegółowi, prawda?
Jesteśmy perfekcjonistami, przekleństwo. Dwa lata pracy
nad dwunastoma utworami to nie jest rekord świata, ale teraz
cieszę się, że nie wydaliśmy tej płyty rok temu, bo byłaby
dużo gorsza.
N
a zakończenie powiedz, czy artystycznie czujesz
się związany już tylko i wyłącznie
z Poznaniem?
Ja w ogóle nie potrafię ocenić, które miasto miało na mnie
wpływ jako na artystę. Chyba wszystkie, w których mieszkałem – Toruń, Warszawa, Poznań.
FOT.
JAGNA SZYMANIAK
42
f e n o m e n
Zaproszenie do raju
Małgorzata Burzyńska
P
ropozycja o tyle kusząca, że nie dotyczy wyłącznie sprawiedliwych. Do odwiedzin raju specjalnie zachęcać nie trzeba, zwłaszcza osób, które,
ceniąc historycznie poinformowane wykonawstwo muzyki
dawnej, zetknęły się z działalnością orkiestry Arte dei Suonatori. Festiwal Muzyka w Raju odbywa się każdego lata od
roku 2003 w znanym także z sesji nagraniowych wspomnianego poznańsko-międzynarodowego zespołu (np. cyklu „La
Stravaganza” Vivaldiego z Rachel Podger) barokowym kompleksie poklasztornym o tyleż wdzięcznej, co sugestywnej
nazwie Paradyż. Rajska odmienność festiwalowej czasoprzestrzeni uobecnia się na wielu płaszczyznach, nie tylko
w nazewnictwie, ale w całościowym charakterze zabytkowego miejsca, jego kameralnym odosobnieniu, sakralnej
specyfice urokliwej architektury i wystroju. Jednocześnie
narzucająca się od kilku lat – czy to w sklepach z płytami,
czy to w ilości i skali festiwali, i wytwórni jej poświęconych,
czy w eterze radiowej Dwójki – popularność muzyki dawnej,
pochodzącej ze świata tak odległego od nas, że całkiem
odmiennego, ma coś wspólnego z rajem, do którego chce
się wracać. Utracony wraz z niewinnością, przystępny
percepcji ogród dźwiękowego bogactwa, rozkwitającego we
współbrzmieniu, iście rajskiej harmonii, wabi więc także do
lubuskiego Paradyża. Restytuowana – przynajmniej na jakiś
czas – harmonia sfer przemawia tu w różnych i – wydawałoby się – nieskończonych wcieleniach muzycznych zwrotów,
konwencji, gestów i formuł. W kontemplację tej utraconej,
wydawałoby się – bezpowrotnie, harmonii wciąga i wtajemnicza muzyka – „nieświadome filozoficzne ćwiczenie duszy,
która nie wie, że filozofuje” – i z tą niewiedzą, i z tym filozofowaniem jest jej nadzwyczaj dobrze – jak w raju.
Właściwa festiwalom, jako powracającym co roku świętom,
cykliczność czasu wiąże się w tym szczególnym przypadku
także z dokonującym się w muzyce dawnej powrotem do
przeszłości i – w tej sytuacji oczywistym – dystansem wobec
własnej teraźniejszości. Ten ostatni ma walor już choćby
czysto dosłowny – wskutek znacznego oddalenia paradyskiego
klasztoru od centrów życiowego zagonienia, konieczność przybycia w miejsce tak odosobnione wymusza zawieszenie na
pewien czas innych, pozostawionych w domu spraw. Okazuje
się przy tym, że „podróż wstecz to także podróż w głąb siebie,
odnajdywanie reminiscencji poprzedniej wizyty w przeszłości
[...]. Zapętla się czas i zapętla się nasza obecność w historii”,
pisze w programie festiwalu jego pomysłodawca, Cezary Zych.
Inaczej mówiąc, „czas »odnajdywany«, »odkrywany«, »przywracany« poszerza wymiary naszego istnienia [...]. Zatacza
kręgi, tworzy pętle, biegnie wstecz, potrafi się zatrzymać
i trwać nieruchomo. [...] zyskujemy możliwość wielokrotnego
przeżywania własnego życia i do tego umieszczania go
w różnych kontekstach”. Skłaniając nas do zaglądania wstecz,
a jednocześnie – w głąb siebie, dawność rozkwitającej nagle
przy nas muzyki staje się naszą aktualnością, a do tego
wręcz intymnością. Od przeżywania dawności w aktualności czas się zapętla i pozwala uprzedmiatawiać, plastycznie
kształtować muzyką – układa się nagle przed nami w barokowe ornamenty, wciąga nas w grę. Doświadczenie tej gry
uświadamia wielość wymiarów rzeczywistości i kultury,
a tym samym – także względność wymiaru, w którym
funkcjonujemy na co dzień. Dystans, jaki daje nam muzyka
dawna, umożliwiając przeżywanie dziś – czegoś odległego,
jest jedną z przyczyn jej niezwykłej popularności. „Uwalniamy
się od przymusu tkwienia w czasie linearnym. Będąc »teraz«, możemy być jednocześnie »kiedyś«, patrząc na siebie
z innych perspektyw”. Wielość perspektyw i gra między nimi,
odnajdywanie siebie – własnych emocji, wrażeń, intuicji –
w oddaleniu, działa jak zabytkowe zwierciadło, a barokowe
współgranie wielu wzajemnie połykających się, wykradających
sobie nasz obraz luster uwalnia od ciężaru punktu
odniesienia, od prawa (czy raczej – obowiązku) ciążenia ku
czemuś – wprawia w stan lekkości, która wydaje się rajem
odnalezionym w wędrówce przez lustra. Tropiąc w transie lustrzanej iluzji swoje nieskończone odbicia, można zapomnieć,
gdzie i kiedy jesteśmy naprawdę, uzyskując nieważkość iście
anielską, jaką daje nam dystans wobec obciążających i wiele
f e n o m e n
ważących na naszym życiu spraw. Barokowy wir rekonstruowanego w muzyce czasu wciąga jak rzeka zapomnienia,
przyjazną dla umysłu, kuszącą ciągłością i konsekwencją swojego biegu przez lustra, głosy, instrumenty. To niepowtarzalna
szansa chwilowego zagubienia się w czasie.
Kontrastowana przez Cezarego Zycha z pracą konserwatora sztuk plastycznych niematerialność rekonstruowanego
przez muzyków pierwowzoru otwiera przy tym znowu nieskończone pole wyobraźni. Indywidualność osób grających
dzisiaj nadpisuje się nad muzyką sprzed wieków. Urzeczywistnione w ten sposób współbrzmienie dawnego z nowym,
łatwość pokonywania dystansu przeszłości, dająca jednak
dystans wobec aktualności – naszych problemów, pozwala
odnaleźć się w otoczeniu aniołów i świętych, zalotnych barokową kokieterią, grą gestów, skierowanych w dodatku do
nas – zawsze i niepowtarzalnie.
Ważnym rysem przedsięwzięć Cezarego Zycha i skupionych wokół niego muzyków jest nie tyle sam sposób odtwarzania dawnego brzmienia, ile kreowania atmosfery, do
tego zaś – stopień zaangażowania artystów. W ciągu
z górą tygodnia kolejne koncerty, nierzadko po trzy dziennie, współtworzy stały, niewielki krąg ludzi, obracający się
wokół festiwalu, działający w sferze kameralności, która
w idei paradyskich koncertów gra rolę szczególną – spe-
cjalnie naznacza przestrzeń, ożywia w niej międzyludzkie
niuanse, aż wszystko gra samo z siebie i nic ani nikt nie jest
bez znaczenia. „Myślimy bowiem o kameralności jako
o pewnej wyjątkowej relacji pomiędzy człowiekiem a muzyką oraz jako o sieci więzi powstających pomiędzy ludźmi
dzięki muzyce i za pośrednictwem muzyki”. Wyjątkowość
relacji między nie tak wielką grupą ludzi – muzyków, ale
i publiczności, zgromadzonej na kameralnym odludziu,
sprawia, że mikrokosmos klasztoru wciela niebiańską harmonię sfer w bardzo ludzkim wymiarze. „Kameralność to
zatem droga do intymności spotkania ludzi, którzy sobie coś
nawzajem dają [...]. Wykonawcy i słuchacze hipnotyzują się
nawzajem”. Nawet jeśli stan raju jest owocem hipnozy,
z której wyrwą nas niebawem owoce łatwiej wymierne,
a bardziej kuszące, warto może poważyć się doświadczyć
tego ogrodu, w przestrzeni pełnej barokowych aniołów,
albo – kogo nie stać na aż taki dystans wobec szczelnie
uplanowanej tymczasowości życiorysu lub trywialnej pustki
ziejącej z paszczy portfela – chociaż ponurzać się w falach
radiowej transmisji, przynoszącej z oddali dźwięki smyczkowej burzy. Nikogo nie powinno dziwić, że droga do raju
nie należy do najłatwiejszych. Nie każdemu dane się tam
dostać. Zawsze jednak dobrze wiedzieć, że jest to – przynajmniej na chwilę – możliwe.
43
44
w y w i a d
Wywiad z Pawłem
Kwiatkowskim
(którego prace prezentujemy w Tworach)
rozmawia Adam Jurek
zdjęcia: Marcin Kwiatkowski
w y w i a d
J
esteś coraz popularniejszym artystą, ale jeszcze
nie wszyscy w Polsce znają Pawła Kwiatkowskiego.
Pomówmy zatem najpierw o pryncypiach. Chciałbym,
abyś powiedział nam coś o założeniach
i celach swojej twórczości. Krótko mówiąc, przedstaw nam się ideologicznie…
Obnażmy trochę idei. Czemu nie?
J
edno z najistotniejszych pytań brzmi, gdzie
w ogóle mamy tych idei w sztuce szukać? Salvador
Dali mawiał: „Fakt, że ja sam nie rozumiem sensu
moich obrazów w chwili, kiedy je maluję, nie oznacza, że są one tego sensu pozbawione”. Podpisałbyś
się pod tymi słowami?
Zgadzam się z tym. O sile wyrazu obrazu decyduje to,
w jakim stopniu eksponuje istotę zjawiska. Zjawiska mają zaś
to do siebie, że nie wymagają rozumienia. One po prostu są.
P
o prostu są? A nie jest raczej tak, że istotą sztuki
jest ich interpretacja? I to interpretacja
z jakiegoś określonego i świadomie przyjętego
punktu widzenia? O ile oczywiście zgodzimy się, że
twórczość artystyczna to twórczość świadoma…
Oczywiście, nie ma sensu kopiować natury, nawet gdyby to
było możliwe. Chodziło mi raczej o wskazanie istoty artystycznego przekazu, który polega na ujawnianiu rzeczywistości
widzianej naszymi oczami, podczas gdy nauki ścisłe dostarczają nam zaledwie abstrakcyjnych informacji o otaczającym
świecie. Weźmy na przykład drzewo. Gdyby ktoś nam podał
jego skład chemiczny i biologiczny, jak też wymiary pnia
i wszystkich gałęzi, a także wszystkich odległości między każdą najmniejszą gałązką, to oczywiście wiedzielibyśmy wiele
o drzewie, ale ostatecznie byłyby to informacje bardzo
niezadowalające, podczas gdy artystyczny wizerunek drzewa
odsłania nam całą resztę.
O
te pryncypia pytam Cię również dlatego, że kiedy spotykam artystów czy studentów ASP
i próbuję zamienić z nimi kilka słów o ich sztuce, rozmowę bardzo szybko kończą słowa: „gdybym potrafił
to opowiedzieć, nie musiałbym tego malować”. Jak
myślisz, dlaczego tak jest? Czy teoretyzowanie niszczy sztukę? Czy może raczej artyści są niedouczeni?
Lubię tego typu trywializmy. Gdy będąc na wernisażu,
słyszę słowa artysty, który ogranicza się do stwierdzenia, że
jego prace mówią za niego, mam ochotę obrócić się i wyjść.
Uważam, że winny jest temu szkodliwy, acz powszechny
i zupełnie nieprawdziwy mit artysty – ciemniaka, natchnionego nieuka, który nic nie wie, ale tworzy genialne dzieła. Cenię
w artystach umiejętność precyzyjnego formułowania swoich
malarskich celów. Poruszyłeś jednak także drugi, biegunowo
odmienny i być może bardziej dojmujący problem. Polega on
na masowym produkowaniu i powielaniu przez krytyków nowych tekstów i niekończących się interpretacji. Tekstów często
bzdurnych, rozbuchanych i fantazyjnych. Tekstów niepotrzebnych, bo ostatecznie liczy się obraz i to, co w jego obliczu
czujesz, nic więcej.
Z
drugiej strony, już od ponad stu lat sztuka jest
awangardowa. „Przednia straż” stawia sobie za
cel ciągłe przekraczanie granic. Wyprzedzacie społeczeństwo, burzycie jego estetyczne przyzwyczajenia.
Wydaje się, że taka wciąż kontestująca sztuka potrzebuje armii tłumaczy. W innym przypadku będzie
zupełnie niszowa. Zgodzisz się z tym?
Tak.
P
ytanie zatem, kto ma być takim tłumaczem? Krytycy? Czy może idealną opcją jest artysta piszący
najpierw swój manifest, założenia, a potem realizujący to w sztuce? Ktoś taki jak Witkacy
czy Strzemiński…
Ja bym raczej zapytał, jaki w ogóle ma sens tworzenie
sztuki, która wymaga instrukcji obsługi, objaśnień, manifestów, elaboratów. Jeśli ktoś ma więcej do powiedzenia niż do
pokazania, to być może powinien chwycić za pióro i zacząć
pisać, porzucając obszar estetyki, która stanowi dla niego
zaledwie pretekst do eksponowania rozmaitych koncepcji,
teorii i poglądów. Tymczasem wystawy w galeriach sztuki
współczesnej wyglądają często jak zawiłe rebusy, pod płaszczem których kryją się treści publicystyczne, pospolite
i powierzchowne.
P
owiedz zatem, co dla Ciebie jest sztuką? Stawiasz
tu jakieś granice, przyjmujesz kryteria oddzielenia sztuki od nie-sztuki? Czy też wzorem Morrisa
Weitza uznajesz, że sztuka to pojęcie otwarte
45
46
w y w i a d
i – jak to później dopowiedział George Dickie – może
być nią właściwie wszystko to, co jakaś instytucja
uzna za sztukę?
Choć generalnie zgadzam się z tezą, że nie ma obiektywnych kryteriów decydujących o tym, czy coś jest, czy nie jest
dziełem sztuki, to jednocześnie dostrzegam zgubne i destrukcyjne skutki takiego relatywizmu. Trudno precyzyjnie wskazać granicę między tym, co właściwe a tym, co nieudolne,
kiczowate i liche. Mimo to czuję, że ona istnieje. Im dalej od
tej granicy, tym rozróżnienie jest łatwiejsze i klarowniejsze.
Oczywiście jest to tylko moje subiektywne poczucie. Jedną
z ważniejszych cech, które decydują o tym, czy uznam coś
za sztukę, jest po prostu siła, z jaką dana praca na mnie
oddziałuje. Ważne jest też to, czy pojawia się podziw nad
umiejętnościami warsztatowymi autora. Zwłaszcza wtedy,
gdy za pomocą prostych środków potrafi wzbudzić głębokie
emocje i przekazać ideę w sposób sugestywny, ale nie wymagający słów.
P
rzejdźmy teraz do analizy Twojej twórczości.
Kiedy patrzę na te obrazy, pierwsze, co przychodzi mi na myśl, to: „w świecie pozbawionym nagle
złudzeń i świateł człowiek czuje się obcy”…
…Albert Camus.
W
łaśnie. Inspiracja egzystencjalizmem wydaje
się u Ciebie wyraźnie obecna. Każda z postaci jest właściwe camusowskim „Obcym”. Czy to
samotne postaci z cyklu „Protagonista”, czy to obcy
w grupie ze „Sposobów bycia”…
Jeśli przyjąć, że moja twórczość jest emanacją zdobytych
dotychczas doświadczeń, to egzystencjalizm zajmowałby
tu ważne miejsce. Postaci, którymi zaludniam moje obrazy
są wrzucone w świat, którego nie można zrozumieć i opisać
w języku. Nieadekwatność każdej racjonalnej interpretacji
świata możemy ująć tylko w kategorii absurdu. Moje obrazy
to narracja o zbiorze przygodności, które przydarzają się
nam pomiędzy aktem narodzin a śmiercią, czy też – bardziej
PAWEŁ KWIATKOWSKI
Urodzony w 1981 r. w Tykocinie. Aktualnie mieszka
w Łodzi. W latach 2007-2011 student ASP w Łodzi na
wydziale Grafiki i Malarstwa. Zdobywca Grand Prix
w XVII konkursie im. Władysława Strzemińskiego
„Sztuki Piękne” (2010) oraz Grand Prix za najlepszą
pracę dyplomową uczelni artystycznych w Polsce
w 2012. Stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa
Narodowego (2010). Swoje prace prezentował m.in.
w Miejskiej Galerii Sztuki w Łodzi, „Galerii Nowej”
Łódzkiego Domu Kultury, Galerii „Profili” w Poznaniu
oraz na wystawach zbiorowych m.in.: w Krakowie,
Bratysławie, Turynie, Lipsku, Norymberdze,
Hamburgu i Lublanie.
w y w i a d
precyzyjnie – o człowieku współczesnym i jego sposobach
bycia w całym tym zamęcie. Inspiracja pochodzi z obserwacji otoczenia i chęci wyeksponowania sposobu, w jaki je
postrzegam. Otoczenie to jest pełne ludzi, których łapczywie
obserwuję przy każdej okazji. Inspiracje są więc, jak widzisz,
bardzo ogólne i szerokie. Bezpośredni impuls do tworzenia
może dać gest, słowo, emocja.
W
dotychczasowych pracach opowiadasz nam
wciąż tę samą historię. W różnych formach
przedstawiasz jedną treść, jeden światopogląd.
Myślisz, że za jakiś czas pojawi się nowy Kwiatkowski? Czy też siedzi to w Tobie zbyt głęboko? Będziesz
takim Romanem Opałką egzystencjalizmu?
Nie narzucam sobie żadnych daleko idących założeń artystycznych, trudno mi więc przewidzieć, co będę malował za
kilka lat. Odsuwam od siebie wszelkie artystyczne ortodoksje
i walczę z wymogiem żelaznej konsekwencji, choć, jak sam
zauważyłeś, moje prace są spójne tematycznie. Nie wynika
to jednak z narzucanych sobie założeń, wypływa raczej
w sposób naturalny, w zgodzie z moimi aktualnymi odczuciami
i nastrojem.
N
a koniec może uda mi się załatwić Ci
tzw. fuchę…
[Śmiech] Ciekawe. A cóż to miałoby być?
W
iem, że technika przedruku, którą stosujesz,
polega na „przekładaniu” wydrukowanej
fotografii na grafikę, po czym dołączasz elementy rysunkowe lub malarskie. W ten sposób powstał m. in.
cykl „Twarze”. To takie quasi-portrety, zrobione na
podstawie rysów postaci ze zdjęć. W związku z tym
aż kusi, aby zapytać, czy zgodziłbyś się na odpłatne
robienie portretów? Oczywiście takich w stylu firmy
Witkacego, gdzie portretowany godzi się na wszelkie
wariacje artysty…
Forma pracy Witkacego była żartobliwym komentarzem
do świadomości odbiorców sztuki i kondycji estetycznej
czasów, w których żył. Słyszałem o kilku naprawdę zdolnych
artystach – i to już jest mniej śmieszne – którzy z powodu
niekorzystnej sytuacji materialnej zmuszeni zostali tworzyć
prace na zlecenie: karykatury, liryczne pejzaże górskie, postaci Żydów przy kamienicy itp. Na szczęście sytuacja, w której
się znajduję, nie zmusza mnie do podobnego procederu. Gdybym jednak musiał zdecydować, to chyba jednak wolałbym
zarabiać w zupełnie inny sposób, nawet fizycznie. Lepsze to,
niż rozdrabniać się na drobne w tym, co robi się najlepiej.
Ż
yczę Ci zatem, abyś się nie rozdrabniał. Choć
uważam, że sporządzanie artystycznych portretów, obwarowane odpowiednim Regulaminem, takim
jak w firmie Witkacego, nie kłóciłoby się z tym, co
dotychczas robisz. Zarówno co do techniki wykonywania obrazów, jak i co do treści, czyli koncentracji
na człowieku. Poddaję pod rozwagę, ale oczywiście
nie namawiam. Dziękuję za rozmowę.
Dziękuję również.
47
48
t w o r y
t w o r y
49
Paweł Kwiatkowski
http://www.kwiatkowski.asp.lodz.pl/
https://www.facebook.com/kwiatkowski.art
loverman, olej na płótnie, 100x80cm, 2013
50
t w o r y
dwie strony tego samego, olej na płótnie, 140x140cm, 2011
t w o r y
studium trzech milczących osób #2, olej na płótnie, 140x140cm, 2011
51
52
t w o r y
deliryczna melomania, technika łączona, papier, 70x100cm, 2010
t w o r y
neurotyczny dancing, technika łączona, papier, 70x100, 2010
53
54
t w o r y
efemeryda, technika łączona, papier, 70x100cm, 2008
t w o r y
schemat oddziaływania, technika łączona, papier, 80x120cm, 2011
55
56
t w o r y
linia odwrotu, technika łączona, papier, 80x120cm, 2011
t w o r y
preludium przejścia, technika łączona, papier, 70x100cm, 2009
57
58
t w o r y
romance, olej na płótnie, 106x110cm, 2012
t w o r y
room, olej na płótnie, 100x100, 2012
59
60
t w o r y
martin eden, technika łączona, papier, 100x70cm, 2009
t w o r y
portret 9, technika łączona, papier, 70x70cm, 2011
61
62
t w o r y
dzień dobry, technika łączona, papier, 80x120cm, 2011
t w o r y
dzień kameleona, wersja I, technika łączona, papier, 80x120cm, 2013
63
64
t w o r y
protagonista VI, olej na płótnie, 150x144cm, 2012
t w o r y
65
66
t e k s t y
l i t e r a c k i e
Rafał Derda
(Ur. w 1978 r. w Koninie.) Autor kilkudziesięciu publikacji poetyckich, prozatorskich oraz krytyczno-literackich (m.in. „Odra”,
„Czas Kultury”, „Akcent”, „Topos”, „Kresy”). Redaktor naczelny
kwartalnika internetowego „Instynkt”. Recenzent pisma literackiego
„Portret”, współpracownik pism internetowych „Szafa” oraz „Inter-”.
t e k s t y
l i t e r a c k i e
67
rondo SNY
1.
dopóki nie przyjdzie fala a wraz z nią pieśń zanurzenia
potężny chór krwinek północy i ich niosąca się fraza
będziemy dzisiaj rozważać tajemnice bolesne
gdybym choć raz był sobą opiewałbym rondo
jego niebo ukryte w bibliotece na piętrze
zgodne symulacje szum kartek zamiast skrzydeł
3.
ukryte w fabułach anioły całe to zgrabne złudzenie
że nie ma niczego ponad i że można odpocząć
pewnie gdybym był sobą to właśnie bym napisał
że salon gier na parterze wpadał w solaryzację
i walki na monitorze projektowały ciąg dalszy
bo tytuł street fightera należał do nas od zawsze
i możliwe jest nawet że byłby to wstęp do eposu
gdybym choć raz siebie poznał i potrafił ubrać się w prawdę
lecz dźwigam nie tylko siebie a to ciągnie mnie głębiej
gdybym choć raz dotknął serca zamiast je opisywać
i gdybym dał sobie oddech zamiast go rozpraszać
być może przyszło by później albo nie przyszło w ogóle
a teraz gwiazdy są tłem a mgła tą parą kochanków
która przyciąga mój wzrok na pocztówce z inferna
i krok wyprzedza chodnik wszechświat się rozszerza
wyłaniają się cegły z pieczątką czarnego rzymu
na wyciągnięcie dłoni obraz i kres wszechświata
będziemy dziś rozważać tajemnice bolesne
4.
prosto do piekła ronda do miejsca przekleństwa
gdzie w weekendy puszcza się boney m od tyłu
a przed wejściem ustawia się kolejka ochotników
o czym rozmawialiśmy stając się częścią kolażu?
czy nóż stawał się słowem czy słowo stało się nożem?
kto pierwszy wyszedł na zewnątrz by pocałować się z kresem?
2.
będziemy więc dziś rozważać tajemnice bolesne
sala jest pełna więc można pełna nadziei jest sala
by dotknąć choć skraju inferna obrazu i kresu wszechświata
kto pierwszy opuścił salę by rzucić się na mur z cegieł?
czarny rzym się buduje plecy w mgle nóż w brzuchu
będziemy dziś rozważać tajemnice bolesne
5.
a jeśli to się nie uda by dotknąć kogokolwiek
jak łatwo i płynnie to idzie spija się z kciuków likiery
z kciuków nabrzmiałych i cudzych obrazu i kresu wszechświata
jak łatwo i płynnie to idzie podajesz się z dłoni do dłoni
przyjmujesz to ciepło jak skrawki fosforowego kolażu
układasz puzzle do puzzla i składasz się między nimi
być może przyszło by później albo nie przyszło w ogóle
jeśli wierzysz że to sen to masz wiarę dziecięcia
obraz i kres wszechświata tajemnica bolesna.
68
t e k s t y
l i t e r a c k i e
czołg i samolot
tuhajbejowicz
dlaczego czołg na przedszkolu dwunastce?
byś nauczył się że cień jest schronieniem przed innymi
dlaczego samolot na szkole trójce?
byś wiedział że czego się nie dotkniesz będzie zimne
skąd wzięły się te liczby trzy i dwanaście?
nie wiem szatan nie mówi mi wszystkiego.
młody jumaczu widzę cię w deichmanie
jak zdzierasz nalepki z kodem kreskowym z butów
jesteś w tym ukryty jak tatuaż z rybami
i tylko ja cię dostrzegam moim trzecim okiem
przedziwnym możliwym tylko tu doświadczeniem
które wyrosło z małych fasolek bólu
co zapuściły korzenie w całym pokoleniu
i rozrastały się głębiej z rocznika na rocznik
aż nie wydały całego plemienia pułkowników
i was skośnookich od chemii tuhajbejowiczów
lecz może nie jest za późno wynieś te najacze
wynieś je nałóż na siebie i uciekaj biegnij
przez skałki morzysław laskówiec i podłężną wolę
niech mech wyciągnie toksyny i wszelką żółć z twego ducha
niech mech się do ciebie przylepia i dotknie ciebie jak gwiazdę
być może jeszcze nie jest być może nie jest za późno.
t e k s t y
czarny diamond
może by tak dzisiaj coś o jaskółce?
zwinnie, zgrabnie i z gracją.
a tak naprawdę to dziób pełen insekta.
nie szkodzi. pierwszy kto nie trawi, niech sobie rzuci.
nie ma chętnych, są za to opony.
ile zła się musiało przemielić, że w końcu
przetworzyło się to w tłuszczową tkankę.
już platon coś wspominał na temat, ale miało być
o jaskółkach. tak zrobimy. tak więc jaskółka siada
platonowi na ramieniu, a on do uczniów:
mówiłem? a nie wierzyliście
l i t e r a c k i e
69
70
t e k s t y
l i t e r a c k i e
CEZARY DOBIES
Z SYNEM
ARTUREM
PODCZAS KONCERTU W
JARDIN
DU
LUXEMBOURG
Cezary Dobies
Ur. 1971 r. w Żurominie. Absolwent filozofii na UMK w Toruniu.
Publikował w pismach: „Przegląd Artystyczno-Literacki”, „Portret”,
„Undergrunt”, „Recogito”, „Kwartalnik Artystyczny”, „Rzeczpospolita”, „Magazyn Materiałów Literackich – Cegła”, „Notatnik Satyryczny”, „Topos”, „Format”, „Fraza”, a także we frankfurckim periodyku
„Otium” (w przekładzie na język niemiecki Renate Schmidgall).
Wydał monografię „Herbert w Toruniu. Przewodnik po latach
1947-1951 dla turystów poezjojęzycznych” (Tako, Toruń 2008) i
zbiory poezji: „Portret okienny z chleba” (Teatr Wiczy, WOAK, Toruń 2001), „Joannie. Księga Wejścia” (Algo, Toruń 2005), „Księga
imion” (Tako, Toruń 2010) oraz „Wahadło w zegarze i inne zwątpienia / Le temps qui hésite”, dwujęzyczne wydanie w przekładzie
na język francuski Krzysztofa A. Jeżewskiego, Liliany Orłowskiej,
Joanny Dobies i Laurent Chemin (Galeria Roi Doré, Paryż 2013).
Opublikował także opowiadanie i esej w książce „U źródeł
pamięci. O »zapominaniu« w historii, teologii i literaturze” opracowanej pod red. Piotra Roszaka (Wydawnictwo Naukowe UMK, Toruń
2013).
Od 2007 roku należy do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Mieszka w Paryżu.
t e k s t y
Emigracja
Krzysztofowi Zielińskiemu
dziś nie ma emigracji
wyjazd za granicę
bywa łatwiejszy niż
wyprawa do nocnego po wódkę
zatem należymy do grupy
która nie istnieje
czasy nie są najlepsze
praca (jak stara dewotka)
jest nieosiągalna
albo za ciężka
stąd wyjeżdżamy
ale emigracji dziś nie ma
(tak jak ryby nie fruwają
chociaż jedna z nich lata)
dlatego żyjemy trochę na niby
i jak tu być zdrowym i całym
kiedy po świecie
przyszło się tłuc
l i t e r a c k i e
71
72
t e k s t y
l i t e r a c k i e
Tejrezjasz
Tejrezjasz myślał jasno i nie wiedział
co powiedzieć Zeusowi i Herze
musiał dokonać wyboru
bo został przyparty do muru
miał wskazać sprawiedliwie
kto doznaje większej radości
czy ta, co krzyczy w nocy
czy ten, co przesuwa materac
rzecz działa się w czasach
kiedy duch był lekki i z dala
trzymany pod piórem – stąd atrybutem
bogów stało się ciało człowieka
Tejrezjasz przemówił i rację przyznał
Zeusowi – jeśli wierzyć źródłom
większa jest przyjemność u kobiet
długa i rwąca, jak naszyjnik rzeki
pierwszy raz bogini się zarumieniła
od słów śmiertelnika
Zeus dał mu przewlekłe życie
Hera obdarzyła ślepotą
t e k s t y
Tejrezjasz powiedział
jeśli chcesz słowa wyważyć to musisz usunąć klucze
i na śmierć o nich zapomnieć
podejść do rzeczy w ciemności
jakby w tej chwili nie była
i wtedy wybierzesz te znaki
co zmuszą cię do widzenia
kartki przydatne do życia
bo żyje człowiek tak długo
jak chce, umiera – gdy musi
l i t e r a c k i e
Psalm
od sił piekielnych
i bożej słabości
od przyjaciół niepewnych
i prawdziwego wroga
od słodkiej zagrychy
i zgryźliwości gorzkiej
od skaleczeń trwałych i czasu
który nic nie zmienia
od pokusy żył otwarcia
i ciała obcej kobiety
od kłamstwa bez błędu
i błędów w druku
od ślepej wiary w komputer
w ekspres do kawy
i nieufności do życia
od tych – których w milczeniu
i słowach – nawet Ty
zrozumieć nie zdołasz
i od ksiąg świętych
i zakazanych
i braku kosza na śmieci
- uchroń...
73
74
t e k s t y
l i t e r a c k i e
Anna Dwojnych
ur. 21-go czerwca 1988r. w Płocku. Studentka socjologii i filozofii. Poetka, laureatka konkursów poetyckich i tłumaczka poezji
Stefana Themersona. Współredaktorka magazynu „Inter-. Literatura-Krytyka-Kultura”. W 2011 roku ukazał się jej debiutancki
tomik „gadu gadu”. Publikowała na łamach portali Neurokultura,
Instynkt, Faust. Mieszka w Toruniu.
t e k s t y
Ars poetica
poezja to zabijanie
karpia
tak aby
wyglądało to
na wypadek
l i t e r a c k i e
Wróżba
tarocistka powiedziała mi kiedyś
że spotkam wariata
takiego jak ja
nie mam wątpliwości o kogo chodziło
był też fragment o sławie bogactwie
i podróży za wielką wodę
wczoraj wprowadziłam się do Ciebie
na drugi brzeg Wisły
to była jakaś wyprawa
ale woda niewielka
oby w części o wariacie
nie było pomyłek
75
76
t e k s t y
l i t e r a c k i e
Bóg
Dom polski
I
trzy litery
na wyjaśnienie świata
II
już mi się wydawało
że Go widzę
ale to było złudzenie
III
wie
ale
nie powie
chleb ziemniaki
dziecko pies
komputer tv
Pan Tadeusz
krzyż krzyk
t e k s t y
* * *
zawsze wyobrażałam sobie pocztówkę
mazury, noc, fraza z Kanta
my na pierwszym planie
l i t e r a c k i e
Zabawa w chowanego
wspominam zmarłą babcię
mam sześć lat
bawimy się w chowanego
ona udaje że mnie nie widzi
proszę, niech ktoś zrobi zdjęcie
teraz mogłaby czasem udać
że widzi
77
78
t e k s t y
l i t e r a c k i e
Małgorzata Lebda
Małgorzata Lebda (ur. w 1985 roku w Nowym Sączu) – wyróżniona Stypendium Twórczym Miasta Krakowa (2006), Stypendium
Grazelli (2006), Stypendium MKiDN (2012). Autorka tomów poetyckich „Otwarta na 77 stronie” (Kraków, 2006) i „Tropy” (Gniezno, 2009). Tłumaczona na serbski, czeski, słoweński. Pracuje nad
rozprawą doktorską (interesuje się relacjami pomiędzy literaturą
i sztukami wizualnymi). Fotografuje. Mieszka w Krakowie.
t e k s t y
jad
ostre ukłucia wsączają odmęt do i tak obrzmiałych żył a więc to tak brakuje tchu
dla ciebie odejmę sobie światło od ust powie ojciec zmarli przychodzą w taki czas chętnie
obcy i wyniośli pytają już czas? zaglądają głęboko w oczy częstują śniegiem bladą matkę
niepewni komu poranek odda to kruche dziecko kto z nich da więcej rano psy położyły
na progu baranią głowę powie drżąco cherlawy brat jakby to miała być zapowiedź
a może ostrzeżenie po czym zniknie wezwany przez pobliski las do którego żarliwie
się pomodli jezusiemaryjo aż wreszcie późną nocą opuchnięte dziecko ułożone
w białej sali wymamrocze kto z was?
l i t e r a c k i e
79
80
t e k s t y
l i t e r a c k i e
kra
łamie się kra światłość zawodzi woda wydaje trzaski a dno karmi ją mułem
główną ulica wsi przejeżdża mleczarz ale to nie on wyciąga ją spod kry ona ma pięć lat
i jeszcze nie wierzy w śmierć choć czasem przestrzeń łudzi i nadaje jej znamiona ciemne
siniaki szorstkie rany w niedzielne poranki w zimnym kościele wpatruje się w ostre światła
mruży oczy któryś jest w niebie
podśpiewuje tygodniami
żyła wodna
obserwowaliśmy w skupieniu uważne kroki różdżkarza jego dłonie
w których drżał kawałek drewna nie pytaliśmy o szczegóły od dawna
wystarczyły nam wyobrażenia zimnych żył krążących pod nami to one
miały budzić w środku nocy przynosić schorzenia a w ulach postawionych
nad nimi miało się nie darzyć (miałeś rację von pohl) za to studnie kopane
nieopodal miały być ciągle żywe to do nich należeli chłopcy o włosach
białych jak śmierć
t e k s t y
l i t e r a c k i e
dom
był czas kiedy przyjmował nas jak obcych oddalonych a przecież łączyły
nas tajemnice trzeszczenia podłóg monety wpychane pod boazerię święte
obrazy dymiona pełne winogron a jeśli alkohol to i strach tytoń opary dymu
sosnowe żerdzie pod ścianą i zwierzęta znoszone z pobliskiej stodoły ich ślepe
pyski pergaminowa skóra ponadto nocne narracje które dyktował jørgen moe
baśnie baśnie szmery jałowców wpatrywanie się w pyski ostatnich gwiazd
81
82
f e l i e t o n
Szymon Szwarc
*
Zatkało się, zapchało! Rura odpływowa w umywalce to
jeszcze nic, ucho się zatkało, prawe (prawicowe) ucho,
a przecież za parę godzin gramy z chłopakami – bez ucha jak
bez ręki, już łatwiej byłoby chyba bez nogi, trzeba więc wyjść
i kupić kropelki z nagietkiem (jak uroczo to brzmi, a lokalne
nazwy też niczego sobie: „pazurki”, „miesięcznica”, „paznokietki”). Już mi przeschło owłosienie, wychodzę, przecież
i papierosów nie ma w domu, tym bardziej nie ma co w nim
siedzieć i czekać, aż się pranie skończy, bo nawet tego nie
usłyszę. Wyszedłem.
Ulicą Szeroką niosą się ludzie odarci z dźwięków i nadają
mi w systemie mono, wszystkie głosy, szumy, trzaski, szmery
zlewają się w wypiard z Tartaru, docierają do mnie głosy żywych reklam jakichś tam restauracji – chłodnik litewski, jakaś
tam zupa, pewnie jakieś ziemniaki, pewnie jakieś sztućce,
pewnie za jakieś pieniądze, niewielkie wprawdzie, ale na pewno nie za darmo; dociera do mnie głos ulicznego kaznodziei,
źle się dzieje, mówi o bogu, którego nie znam, mówi o czymś,
co widziałem na ulotkach kolportowanych przez świadków
Jehowy, mówi to, jakby się męczył i męczy mnie tym samym,
przecież jego głos to nie jest głos jego boga, przecież poza
tym głosem to słyszę przełykanie własnej śliny, szczękanie
zębów, tupot stóp po kocich łbach, no i jeszcze wciąganie
powietrza, nie ma tu boga, Bóg może i jest, szczerzy się jak
słońce może, ale nie na tym świecie jest, bo to nie Jego jest
świat chyba, on z innego świata, którego nie rozumiem, więc
tak jakby go nie było, więc go tu nie ma, nawet jak sobie
ostatecznie jest.
Na szczęście zaraz mijam Cyganeczkę, co to sobie gra na
akordeonie i nic nie słyszę, widzę tylko, jak się uśmiecha,
trochę z przymusu, trochę bo razi ją to słońce, no i rzuciłbym
może jakimś klepakiem, żetonem, ale nic nie słyszę, nie dociera do mnie, gdzie jest moja wrażliwość społeczna?, chociaż
może przesadzam, może sam jestem taką Cyganeczką, która
w podobny sposób się uśmiecha, czy ja wiem? Ciśnienie
w głowie rozkłada mi się nierównomiernie, nie rozumiem słów
jakiejś kobiety, która chce pieniądze albo papierosa, nic z tego
f e l i e t o n
dzienniczek uwag
co tu się dzieje nie rozumiem, moje prawicowe ucho zajęło
większość mojej uwagi, ile tu obcych twarzy, ile tu rzeczy!
Zupełnie jakbym się nagle znalazł w którejś ze stolic Polski!
Wreszcie trafiam do apteki i biorę te kropelki, tak, takie na
odetkanie ucha, pani coś mówi, ja się tylko uśmiecham, bo
tyle mogę zrobić, chociaż tego słońca z ulicy wpada tu tyle,
co dźwięku do mojego lewego (lewackiego) ucha, ona też się
uśmiecha, bo przecież wie, o co chodzi, dobra, mam, dziękuję, do widzenia, jeszcze Żabka, papierosy, chce pan rachunek?, nie, dziękuję, ale czekam, bo nie wiem, o jaki rachunek
chodzi, bo właściwie nie dosłyszałem, bo podziękowałem być
może za jakiś batonik albo marchewkę, dostaję rachunek
i punkty, wychodzę i nie wiem nawet, czy trzaskam drzwiami,
być może trzasnąłem tak, że pękła szyba, ale trzask tłukącego się szkła zagłuszył silnik samochodu, szczekający pies,
rozpacz dziecka, samolot, karetka, prędzej, do bramy, chłopaki wiercą jak wiercili, od dwóch miesięcy, czuję się trochę
pewniej, niech wiercą mi za oknem, myślę, pranie już chyba
się zrobiło, no.
Jeden z wiercących nawet mówi mi czasem „cześć”, po tym
jak wziął mnie za złodzieja i prawie nastukał, widocznie udało
mi się uzyskać status jakiegoś podmiotu po tym zdarzeniu,
to ładnie z jego strony, mnie dalej boli żebro, nieważne, i tak
się stąd niebawem wyniosę w cholerę, chociaż mimo wszystko
było tu bezpiecznie i miło.
*
„Z tymi dziećmi to jest tak, że zaraz jak coś wyjdzie z ziemi, to się na to rzucają” – stwierdza S. i zachwycają mnie te
słowa, bo akurat siedzimy na murku, a przed nami przemieszczają się i zbierają wycieczki.
Dzieci z tych wycieczek celują w nas z działka przeciwlotniczego, a także, z wielką radością, chodzą po minie wodnej,
która przypomina kuliste wymię, chwytają się rączkami jego
gruczołów mlecznych, ale żadnego mleka przecież te wypustki
nie dadzą, będą więc dzieci musiały, jak się już zorientują, co
robią, o to mleko powalczyć lub poszukać go w ziemi. Tej.
83
84
f e l i e t o n
Karolina Natalia Bednarek
Życie nie jest prostym i łatwym do przejścia korytarzem,
którym podążamy wolni i nieskrępowani.
Jest labiryntem, w którym musimy nieustannie
szukać drogi,
często czujemy się zagubieni i wystraszeni, ciągle trafiamy
w ślepe zaułki.
Jeżeli jednak nie tracimy wiary, to na pewno otworzą się
przed nami drzwi.
Być może nie te, o których myślimy, ale zawsze będzie za
nimi czekało na nas coś dobrego.
Spencer Johnson
Kto zabrał mój
ser, do cholery?
E…mam nowy!
Z
miana to zjawisko, które
powoduje
w nas pewien dualizm.
Z jednej strony boimy
się jej, a z drugiej
jesteśmy zaciekawieni, co nowego może nam ona przynieść.
Czasami dojrzewamy do niej latami… czasami dokonujemy
jej bez zastanowienia. Skoro to jedna ze stałych składowych
życia, warto wiedzieć, jak sobie z nią radzić. Już w starożytności Heraklit twierdził, iż zmiana jest tym, co rzeczywiste
i... paradoksalnie stałe – wszystko bowiem, co istnieje, podlega jej ciągle. Czego więc się obawiamy?
Wzrasta w nas lęk, ponieważ zmiana oznacza, że coś zaczyna dziać się inaczej niż dotychczas. To zakłócenie ustalonego rytmu, wprowadzające dysharmonię. Nasz umysł jest
oszczędny w gospodarowaniu dostępną sobie energią i dąży
f es lei ke ct jo an
ż ycie i cała reszta
do tego, by pracować w sposób ekonomiczny – co zapewnia
tylko powielanie schematów. Każda transformacja wymaga
więc od nas zatrzymania się i przeorganizowania sił.
Wszystko wraca do normy. A nawet lepiej. Napełniona
wiarą i nadzieją żegnam się z zaszłością i witam jutro. Trzymam się ściśle wytyczonego planu: lodówka pełna zdrowego
jedzenia, Chodakowska poszła w ruch i daje mi wycisk, od
lipca częściej będę wyciągać z portfela kartę MultiSportu niż
Multibanku – tańce, jogi, pływanie… Znów pasują spodnie
sprzed dwóch lat. Na głowie słoneczne refleksy, w głowie
odmienna wizja własnej marki. Jest dobrze.
Przemiana – jako coś, czego nie znamy, co może zagrażać
naszemu bezpieczeństwu – budzi niepokój u większości z nas.
To, jak reagujemy, zależy od tego, czego dotyczy, od naszych
uprzednich doświadczeń i jednostkowych cech osobowościowych. Coś o tym wiem…
Wielki wizjoner, Stanisław Lem, powiedział kiedyś, że
człowiek jest naturalnie uwarunkowany do zmian. Zmiana jest
nieodłączną częścią naszego życia. Psychologowie uznają ją
za jeden z głównych elementów rozwojowych, pozwalający
człowiekowi poznawać i doskonalić siebie. Niektórzy mówią
o niej jako o wielkim nauczycielu, inni – jako o rozdziale czy
etapie. Jedno jest pewne – zmiana to cecha cywilizacji i nic
w świecie bardziej pewnego.
Jeżeli chcemy zmienić sytuacje, które nas spotykają, poprawić jakość życia, powinniśmy przede wszystkim zmodyfikować struktury swojej percepcji. Ludzie sami tworzą schematy
postrzegania rzeczywistości, ale przemiana tych schematów
wpływa na uzyskanie nowych ścieżek rozwoju, nowych możliwości w kontekście rezultatów pracy i życia codziennego.
Wszystko w naszych rękach.
Jakkolwiek nie „odmieniać” zmiany przez kolejne aspekty
życia, pamiętajmy, że człowiek odkryje oceany, jeśli ma odwagę stracić z oczu brzeg.
00
85
AGATA KRÓLAK
f e l i e t o n
ILUSTR.
86
rach
Festiwal, na który nie
dostaniesz karnetu
Polecam, Grażyna Torbytska
W
połowie lat osiemdziesiątych DKF Hybrydy
powołał do życia Warszawski Tydzień Filmowy (w skrócie WTF), zarodek obecnego Warszawskiego Festiwalu Filmowego, który dziś może pochwalić
się głównie tym, że jest najstarszą imprezą filmową w Polsce.
Tymczasem w październiku 1985 w mieście X koło Łowicza
narodziła się nowa filmowa energia. Imprezę, której nazwy
wyjawić nie mogę, założyła grupa Holendrów i Amerykanów
osiedlonych w Polsce na skutek dziwnych zbiegów okoliczności. Chcieli oni wykorzystać przywileje swojego pochodzenia
i stworzyć kulturalne wydarzenie dla lokalnej społeczności,
która nad wyraz kochała X muzę: przeciętny ojciec domu,
wracając z wykopków, był w stanie zarecytować daty powstania filmów Petera Greenawaya, matki podczas gotowania
obiadu nuciły ścieżki dźwiękowe z filmów Capry, lokalne kółko
teatralne wystawiało „Premierę” Cassavetesa. Jak udało im
się dostać do dorobku kinematografii światowej – po pierwsze, w ówczesnych czasach, po drugie, bez pomocy Romana
Gutka – po dziś dzień nie udało mi się dowiedzieć, choć festiwal ten odwiedzałam aż do zeszłej jesieni rokrocznie.
A więc zapał wieśniaków stał się motorem napędowym
zakochanych w lokalnym folklorze przybyszów – Ci wykorzystali znajomości w swoich ojczyznach i rozpoczęli niewielki
przegląd filmowy, który przerodził się z biegiem lat w wielkie
święto filmu. Podczas gdy w Warszawie nagrodę wygrało „Stowarzyszenie Umarłych Poetów”, na językach samozwańczego
jury przewijała się „Dziewczyna z fabryki zapałek” Kaurismakiego i najnowszy film Teshigahary. Niesamowite trendy
panują w tym magicznym miejscu: jest to jedyny festiwal, na
którym nigdy nie pojawił się Bergman – był on passé jeszcze
zanim nakręcił swój pierwszy film. Podczas rozmów mieszkańcy i uczestnicy festiwalu starają się jednak uniknąć kategoryzacji. „Oczywiście – mówi jeden z najstarszych uczestników
festiwalu – że nie unikamy mainstreamu i nasze gusta często
pokrywają się z tymi oficjalnie przyjętymi. Jednym z moich
ulubionych filmów jest Buffalo ’66 Vincenta Gallo z ’98. Czy to
nie jego przecież nagrodzono ostatnio w Cannes?”. Vincenta
zresztą niejednokrotnie widywałam na festiwalowych projekcjach w podłowickiej mieścinie.
Nie jest też tak, że inicjatywa żyła w odseparowaniu od
polskiej tradycji filmowej. Roman Gutek, znany ze swojego
nosa do wartościowych inicjatyw, przez pewien czas pomagał
przy organizacji wydarzenia. Było to na przełomie lat 2000-2001, kiedy zrezygnował już z funkcji dyrektora programowego Lata Filmów w Kazimierzu Dolnym, a nie rozpoczął
Nowych Horyzontów w Sanoku. Serca do przedsięwzięcia
było z obu stron wiele – jednak zarządcy festiwalu filmowego
X z Romanem Gutkiem poróżnili się o kwestie obsługi i wizerunku. Organizatorzy nietypowego święta filmów już od
paru lat w roli karnetów i akredytacji używali worków na
ziemniaki. Te, uprane i uprasowane, czekały na każdego
odwiedzającego – w czasie festiwalu w worki przebierali się
również wszyscy lokalsi, by w ten sposób wyglądać identycznie z odwiedzającymi. Dzięki temu zabiegowi panowała
serdeczna atmosfera w całym mieście – nawet jeśli ktoś nie
odwiedził ani jednej projekcji, nie mógł się odróżnić od pozostałej rzeszy filmoznawców, i na odwrót.
Skąd od lat znajdują się pieniądze na festiwal? Jeśli
wierzyć plotkom, większość produkcji filmowych na świecie
w swoich budżetach przewiduje datek dla Festiwalu X, nie
roszcząc sobie jednocześnie żadnych praw do decyzji jury czy
kształtu imprezy. Od lat jest ona szanowana za swoją niezależność i umiejętność pozostania w cieniu z jednoczesnym
zachowaniem zdecydowanego charakteru.
Podczas tegorocznego pobytu w Cannes usłyszałam jak
Haneke szeptał do żony. Mówił, że nie może się już doczekać
jesieni, była mowa o płóciennym worku i pogardliwe pokazywanie ubranego fraka. W tym roku w Polsce Haneke ma
pokazać film, który będzie miał oficjalną premierę za trzy lata.
Widocznie Michael powiedział to odrobinę za głośno, bo w tym
samym momencie Leonardo di Caprio spojrzał na niego znad
stolika obok. Wymienili się porozumiewawczym spojrzeniem.
f e l i e t o n
ILUSTR.
AGATA KRÓLAK
- ciach
Mefka
M
Cham Filmowy
oja festiwalowa przygoda zbiegła się z testowaniem mefedronu (4-metylometkatynon),
rozchwytywanej szczególnie w trójmiejskim
podziemiu mefki, dla miłośników – mefuni. Przykiraliśmy tę
zakazaną w Chorwacji od 4 stycznia 2010 roku substancję
pewnego słonecznego poranka w zaciszu garażu na przedmieściach. Ujebaną smarem szmatą wytarłem z kurzu imadło,
ale koleżance pomysł się nie spodobał i kreski usypaliśmy
gdzie indziej. Mefka klepie z marszu. Już po odchyleniu głów
poczuliśmy lekko zakwaszoną bryzę w nosach i z otwartym
szyberdachem wjechaliśmy na molo. Fale z krawędziami rozczapierzonymi jak u Hokusaia wycofały się nieznacznie,
a morze dostało torsji. Splunęło małymi jak lentilki meduzami
w kierunku koleżanki, lecz ta uchyliła się sprytnie i w odpowiedzi, nakręcając lewą ręką katarynkę, powoli rozprostowała
fakersa. Upokorzone morze oblało się rumieńcem. Poszliśmy
do kina. Podczas wykładu poprzedzającego film, zamiast
odnieść się czytelnie do tematu, niespodziewanie odnalazłem
łącznik między „Przemianą” Kafki, a „Kobietą z wydm”, co
miało niewiele wspólnego z omawianym filmem, ale przyprawiło kilku słuchaczy o zachwyt. Jak pewnie wiecie, festiwalowe
otwarcia przyciągają nie tylko kinomanów, ale i sykofantów.
Moja ubrana nieco zbyt skromnie towarzyszka, zamiast ukryć
w cieniu kinowej sali swoją nabrzmiałą facjatę, dumnie wepchała się przed obiektywy i dała im zgwałcić. Obfotografowana doszczętnie, a było co fotografować, bo w porannym
szale zapomniała założyć stanik, potknęła się w drodze powrotnej i już nie podniosła. Banalna strużka krwi pociekła jej
z nosa. Tępa, postmodernistycznie nastawiona młodzież
wywęszyła podstęp i zaczęła klaskać, by podziękować za
udany performance, a tymczasem koleżanka nie odzyskiwała
przytomności. Wreszcie na sali znalazł się lekarz i rozmasowaniem splotu pacierzowego przywrócił ją do żywych. Ten przykry incydent nie wpłynął znacząco na otwarcie, wszyscy byli
zadowoleni. Przez następne dwa dni mieliśmy grube
zejście, a fetor naszych trawiących mefkę ciał sprawił, że
zaczęliśmy się zastanawiać, czy to był dobry pomysł. Mefka.
Właśnie, mefka.
87
f e l i e t o n
AGATA KRÓLAK
bełkot miasta
ILUSTR.
88
D
Józef Mamut
ziękujemy wam, zaklamrowani posłowie do sejmu i senatu, za ten wspaniały, nowoczesny szamanator, otwarty w nowym centrum handlowym.
Teraz każdy może wrzucić żeton, wychylić pełen magicznego
wywaru z ropuchy kubeczek na łańcuszku i sprawnymi, giętkimi, wysuwanymi roboczułkami doznać oczyszczenia. A czyścić
mamy co! Oj tak! Mamy brudne, pokryte odciskami stopy,
zmęczone nogi, grube brzuchy, zapadnięte klaty, zgarbione
plecy, ponure twarze i łysiejące głowy. Głowy pełne zawistnych myśli o własnej niepojętej głupocie. Szamanator przyćmi
wróżbitę Zbysława i automatycznego explorefuture’a systemu
Doors 2046.
Teraz nawet pogoda nie pokrzyżuje nam planów. Nie
damy się już wpuścić w kanał. Nawet, jak z wielką pompą
otworzy go ponownie panna Wanda, i nawet jak będzie znowu
cały zalany gorzałą bez akcyzy i rozdawać będą gratisowe
nordicswimming. Nawet jak jakiś gbur zwolni nas z pracy pod
pretekstem nieuleczalnego refluksu, zawsze będziemy mogli
poskarżyć się prezesowi na bezczelność pasożytów niszczą-
cych resztki kultury na starówce w imię wspólnego dobrobytu
urzędników i kanarków w garniturach. Oni nie zdejmują swojego uniformu nawet jak jest ponad 35 stopni, więc zawsze
wiadomo, do kogo mieć pretensje.
Ostatnio podrożały naboje do mojego lirycznego pistoletu,
muszę więc poważnie zawęzić listę osób, które mnie wkurwiają, tym bardziej, że cenzura nie śpi i, jak się ostatnio okazało,
dotyka nawet moich najskrytszych, podświadomych pragnień,
o których sam nie miałem pojęcia. W przeciwieństwie do
polityków potrafię się jednak uczyć na błędach – niekoniecznie
własnych. Chociaż, z drugiej strony, może to błędy starają się
mnie za drugim razem unikać?
Przemysław nie przemyślał i się nie nauczył. Odszedł bez
słowa ze swojego popezetpeerowskiego kurwidołka i założył
kolejną, nikomu niepotrzebną partyjkę, której pierwszym
bezprogramowym hasełkiem było, jak zwykle oczywiście,
usunięcie wszelkich barier. Ponieważ spoza tych, które są,
nic nie widać, trzeba było najpierw stworzyć nowe, więc
ogłosił stworzenie kolejnych 300 lat świetlnych ekranów
dźwiękochłonnych przy autostradach, biegnących przez naszą
galaktykę – tak na wszelki wypadek inwazji kosmitów, gdyby
nie wystarczyły bydgoskie lambrekiny. Tymczasem na razie
– niestety – nie mamy się co obawiać obcych. Wcale nie
z powodu ich pozytywnego nastawienia do zwierząt dwunożnych, ale dlatego, że są zbyt zajęci napierdalanką na swojej
własnej wielkiej planecie z powodu koloru szczękomacków.
W przerwie od owej zawieruchy zajęci są oczywiście oglądaniem czegoś, co można by przyrównać do naszej telewizji, tylko że obraz przesyłany jest bezpośrednio poprzez zakończenia
nerwowe do tej zielonej papki. Robienie tego w trakcie lotu
po orbicie jest wielce niewskazane, ze względu na możliwość
wystąpienia anomalii percepcyjno-decyzyjnej. Ale co tu robić,
gdy leci się przez pustą przestrzeń tyle lat świetlnych? A lecieć
przecież trzeba, gdyż w kosmosie wiele jeszcze jest dziwnych
rzeczy do zjedzenia. Tymczasem jednak z niecierpliwością
czekamy na coraz bardziej opóźniającą się inwazję obcej
cywilizacji, która raz na zawsze zreformuje nasza zdegenerowaną przyziemność.
f i l o f o o d
Czas na piknik
K
ochani, żyjąc w Polsce, zawsze marzyłam o pięknym piknikowym koszyku i o pikniku na zielonej
trawie, gdzie nie ma psich kup – zupełnie jak
w amerykańskim filmie. Będę szczera, nie profesjonalna. Mam
trawę, mam koszyk, ale... nie mam pogody. Dlatego, jeżeli
przez okres wakacyjny nie wybierzecie się chociaż raz na łono
natury z kocykiem, to... chciałam napisać, że będziecie mieli
ze mną do czynienia, ale może zostawmy wersję, że zimą
będziecie tego żałować.
Kupy można ominąć, koszyk jest niepraktyczny, a wspomnienia z takiego dnia są bezcenne. A kiedy już wyjdziecie na
zieloną trawkę i rozłożycie się w słońcu, pomyślcie o mnie
w Irlandii, która czeka ładnej pogody już od zeszłego lata.
A kiedy już się doczekam, będzie to pamiętne kilka dni. Zaklinam wszystkich pracujących i niepracujących – nie marnujcie
ładnej pogody latem. Może zmiany klimatyczne będą takie, że
już we wrześniu pojawi się zima na pół roku.
Myślałam o ciekawym wakacyjnym menu dla Was, ale,
szczerze pisząc, tu nie ma co myśleć, tu się idzie do supermarketu, kupuje proste jedzenie typu bagietka, oliwki, coś do
picia, najlepiej oranżadę, paczkę ciastek na deser (jabłko –
w zdrowszej wersji) i starczy. Nie ma co wydziwiać. Śmietany,
kremy, sery się zepsują, lody się roztopią, mięso... jakoś nie
jestem przekonana, ale, jeśli ktoś przygotuje wcześniej, to
proszę bardzo. Ja, niestety, zanim dotrę do morza, pogodę
mam z głowy, zatem nie marnuję czasu na pieczenie mięsa.
Nie latem, o nie. Wieczorem, po zachodzie, można sobie rybkę albo jakiegoś steka usmażyć, ale nie w dzień.
Ostatnio odkryłam sprawdzającą się włoską „fritatę” lub,
jak kto woli, hiszpański omlet. Podsmażone warzywa, zalane
jajkiem i upieczone w piekarniku, mogą stać w lodówce 3-4
dni, a ponieważ minimalna porcja jajek w takim omlecie to 6,
więc działanie jest dość wydajne. Zwłaszcza w połączeniu
z chlebem. Wada – osobiście lubię fritatę na ciepło.
„Sałatka?” – zapytacie? OK, ale bez żadnych udziwnień,
a dressing polecałabym zamknąć w oddzielnym pojemniczku
i polać dopiero przed podaniem. Zawsze można też przegryzać orzechy i suszone owoce. W pikniku chodzi o wypoczynek
na świeżym powietrzu, a nie o jedzenie. Nie mylić z grillem,
kiedy to jedzenie jest bohaterem programu.
Udanych wakacji sobie i Wam życzę!
PS Wiem, że kiedy to czytacie, jest już lipiec, ale maj
i czerwiec kojarzą mi się zawsze z pachnącym bzem po deszczu, kwitnącym kwieciem i piknikami. Uwielbiam jeść na świeżym powietrzu, dlatego „sezon koca” uważam za rozpoczęty.
Kiedy byłam dzieckiem, moi rodzice byli zbyt zajęci, by
rozkoszować się pogodą na kocu, ale kiedy już gdzieś pojechaliśmy za miasto, to w menu były jajka na twardo albo
pomidorki. Pamiętam tylko ten dobiegający głos: „Chcesz
jajeczko?” „Chcesz pomidorka?”
Dziś, dzięki Bogu, możemy trochę więcej przynieść na piknik. Idea jest taka, że jedzenie nie może być skomplikowane,
musi być łatwe w użyciu i niepsujące się. Do usłyszenia
po wakacjach!
TEKST I ZDJĘCIE:
NATALIA OLSZOWA
89
90
o b i e k t
p o ż ą d a n i a
Słoma
J
akkolwiek określenie „elementy małej architektury
z łatwo dostępnych odpadów przemysłowych i rolniczych” brzmi dobrze dla architekta, przeciętnemu
konsumentowi designu niewiele taka nazwa mówi. Sprawa
ma się inaczej, gdy rzeczonym „elementom” nadamy bardziej
swojską nazwę: moduł/siedzisko/kubik, bo słomiany wytwór
młodego Mateusza Przybysza jest po trosze każdym z nich.
Po pierwsze, na uwagę zasługuje materiał wykorzystany do
wyrobu siedzisk. W ekodesignie od dawna już święci triumfy
płyta wiórowa, karton, plastik i inne materiały z recyklingu,
o słomie natomiast dotychczas dość cicho. Jest to jednak
materiał o niezbitych walorach: naturalny, łatwo dostępny,
tani i co roku produkowany w ogromnym nadmiarze. Do tego
dochodzą wspaniałe właściwości izolacyjne i wodoodporność.
Na dodatek cechy wizualne słomy nie różnią się wiele od
wciąż – dla mnie – pięknej, choć trochę wyczerpanej już designersko płyty OSB. Poza garstką zasługujących dotychczas
na uwagę produktów ze słomy, takich jak chociażby „Baley”
z 2003 roku, sygnowany przez Gusto (gustus.co.uk), oraz
„Paille” autorstwa Tete Knecht (teteknecht.com) z 2005 roku,
słoma jest w zasadzie pomijana w projektowaniu nowoczesnych przedmiotów użytkowych.
Czy to dziwne zjawisko? Z jednej strony – tak, bo przecież
sama słoma pełni funkcję mebla niejako z urzędu – od niepamiętnych czasów ludzie spędzali na niej przerwy w pracy,
korzystali z niej jako z prowizorycznych siedzisk, podnóżków,
leżanek czy stolików. Z większej ilości słomianych kubików
dało się budować większe elementy umeblowania, a całe stosy takich paczek, stojące gdzieniegdzie na polach, wyglądają
do dziś jak domy bez okien i drzwi. Z drugiej jednak strony,
zjawisko jest jak najbardziej zrozumiałe – słoma pozostaje
materiałem budowlanym, izolacyjnym lub ozdobnym w ujęciu
ludowym. Jest więc tak ściśle związana z przaśnym kontekstem wiejskim i twórczością folkową, że zrobienie z niej nagle
przedmiotu designerskiego stanowi nie lada wyzwanie.
W ujęciu Mateusza Przybysza słomiany design znów
rozwija skrzydła. Funkcja jego projektu pozostaje oczywiście
w tych samych granicach prowizorycznego mebla, ale tym razem projektant bardzo dobrze przemyślał swój pomysł w kierunku dodania użytkownikowi możliwości. Przede wszystkim
więc nadał słomie czysty, nowocześnie wyrafinowany kształt
zwężającego się sześcianu o zaokrąglanych krawędziach. Słoma takiego elementu jest sprasowana pod dużym ciśnieniem,
a jej powierzchnia – optycznie gładka; nic nie wystaje, nie
kłuje i nie rozprasza wizualnie. Forma z grubsza sześcienna aż
prosi się o zwielokrotnienie, pozwala estetycznie i regularnie
układać na sobie elementy na zasadzie klocków. Poza tym
moduły dostępne są w dwóch wielkościach, pochylone ścianki
służą za wygodne oparcia, a największa ściana (zwykle
podstawa, ale niekoniecznie) została sfalowana na kształt materaca gąbkowego, co wizualnie i praktycznie dodaje czegoś
ekstra oszczędnej, minimalistycznej formie.
o b i e k t
W tym miejscu rola projektanta się kończy, a zaczyna – przewidziana przez niego przestrzeń użytkownika. Dzięki dwóm wielkościom elementów oraz odpowiedniemu kształtowi i powierzchni,
otwierają się tutaj nieskończone możliwości konstrukcyjne, w których wzajemne zazębianie sięsłomianych modułów będzie pięknie
stabilizować większe formy z nich zbudowane. Co więcej, mobilność takich modułów ułatwia odciążenie ich struktury wewnętrzną
komorą powietrza. Zadanie usprawniają też otwory-rączki po
bokach kubików. Każdy może się teraz wykazać własnymi zdolnościami designerskimi, tworząc z jednorodnych modułów to, co
sam chce uzyskać na potrzeby – no właśnie, czego?
p o ż ą d a n i a
„Elementy” Mateusza Przybysza to raczej nie projekt do
prywatnego wnętrza. Oczywiście ekscentryczny właściciel może
skorzystać z takiego rozwiązania, ale słomiany moduł to wymarzony mebel do wszelkich obszarów publicznych. W mieście
pozwoli ludziom ustawicznie kreować estetyczne chwilowe „pokoje”, które wraz z przyjaciółmi można zasiedlić podczas koncertu
czy na patio alternatywnego klubu. Na imprezach plenerowych,
koncertach, warsztatach czy obozach za miastem projekt da
podobne możliwości, ale z pewnością o wiele lepiej dojdą tam
do głosu właściwości izolacyjne słomy. Korzystając z pomysłu
młodego projektanta, można zastąpić niewygodę i chaos karimat
czy swojskich kocyków – bardziej praktycznymi konstrukcjami ze
słomianych modułów. Według mnie stanowi to pomost pomiędzy
potrzebami praktycznymi i estetycznymi, ale również między
środowiskiem ludzkim i naturą. Kropką nad „i” niech będzie fakt,
że zużyte moduły mogą zostać wykorzystane jako ekologiczne
paliwo, więc, właściwie użyte, nigdy nie obrócą się w śmieci.
Projekt uzyskał wyróżnienie w międzynarodowym przeglądzie projektów dyplomowych Graduation Project 2012.
KAROLINA WIŚNIEWSKA
91
92
w u n d e r k a m m e r
BRZYDKA POCZTÓWECZKA
KRYPTOANIMALIA
Syrena z Fidżi (Fiji Mermaid)
Pół-kobieta, pół-ryba, Marineland of the Pacific,
Palos Verdes, Południowa Kalifornia, USA,
źródło: http://bad-postcards.tumblr.com/
Łup dra J. Griffina,
przywieziony do Nowego Jorku, rzekomo
z Wysp Fidżi na Pacyfiku. Tak naprawdę „doktor” nazywał się Levi
Lyman i był jednym
z bliskich wspólników
P. T. Barnuma, który
to zawarł w 1842 roku
z właścicielem syreny,
Mosesem Kimballem,
umowę, umożliwiającą
mu wypożyczanie istoty
za jedyne 12,50 $ tygodniowo i udostępnianie
jej publicznie.
Wspaniały okaz kryptozoologii i taksydermii jednocześnie, będący
połączeniem korpusu młodej małpy z rybim ogonem. Częstokroć
niedowiarki były przekonane, iż mają do czynienia z jakimś innym
ssakiem morskim w typie diugonia, krowy morskiej, bądź z rzadkim schorzeniem występującym u ludzi, zwanym sirenomelia.
Inspiracje stworem zobaczyć można w odcinku „Humbug” (seria
2, odcinek 20, 1995) serialu „Z Archiwum X”, w którym Mulder
wierzy, iż grasującym mordercą jest tajemnicza Syrena z Fidżi,
natomiast Scully puka się w głowę, obstając przy opcji, że to
zwykła mistyfikacja. Także Rob Zombie wykorzystał motyw
rzeczonej istoty w swoim filmie „House of a Thousand Corpses”
(2003), gdzie tym razem występuje ona wprost. Swoją drogą oba
dzieła filmowe są wspaniałymi, a zarazem niezmiernie zabawnymi
przykładami postantropologicznych analiz popkultury. Polecam
z całego wypchanego serca.
Tropikalne skarby, źródło: http://bad-postcards.tumblr.com/
Rycina pochodzi z książki Roberta Chambersa „Book of Days”’,
wydanie pierwsze, http://commons.wikimedia.org
w u n d e r k a m m e r
KĄCIK DZIWOLĄGA
SZEMRANY TALERZYK
Diana Vreeland – Dama w czerwieni
Geoduck (Panopea generosa)
Zdjęcie: Horst P. Horst, 1979
Diana Vreeland (ur. 29 października 1903 w Paryżu, zm. 22 sierpnia 1989 w New York City) była redaktorką działu mody „Harper’s
Bazaar”, a także naczelną „Vogue” o powszechnej opinii „editrixa”
(redaktorskiej suczy), a także niezbędnym członkiem samozwańczej grupy The Beautiful People, balującym w takich nowojorskich
przybytkach jak Studio54 czy Factory. Moda była dla niej życiem,
czymś fascynującym, sposobem ekspresji oraz czymś, co przenigdy nie powinno być mdłe. Gustowała w niezwykłościach i skrajnościach, ciekawych twarzach i plenerach. Ta zuchwale kreująca
swój wizerunek persona była uwiedziona wodą, którą uważała
za boski środek uspokajający, a przebywanie między niebem
a wodą – za najwspanialszy możliwy stan. Jako że jesteśmy
blisko tropikalnej atmosfery, Diana głosiła także, iż „bikini jest
jednym z najważniejszych odkryć od czasu bomby atomowej”.
Możliwe, że miała rację.
Diana przeprowadziła się do apartamentu, którego wnętrze było
w całości w kolorze czerwonym. „Czerwień działa niezwykle
klarująco – jest jasna, oczyszczająca, odkrywcza. Sprawia, że
wszystkie barwy są piękne. Nie wyobrażam sobie, by się
nią znudzić – to tak jakby mieć dość osoby, którą się kocha.
Chciałabym, aby to mieszkanie wyglądało jak ogród, ale ogród
w piekle” – usłyszał od Diany Billy Baldwin (1903–1983), który
miał zająć się urządzeniem wnętrza.
Filmoteka:
•
•
•
•
•
•
•
•
„Lady in the Dark” (1944), reż. Mitchell Leisen
„Funny Face” (1957), reż. Stanley Donen
„Where are you, Polly Maggoo?” (1966), reż.
William Klein
„Bert Stern: Original Madman” (2001), reż.
Shannah Laumeister
„Chop Suey” (2001), reż. Bruce Weber
„Infamous” (2006), reż. Juliet Stevenson
„Factory Girl” (2006), reż. Ileana Douglas
„Diana Vreeland: The Eye Has to Travel” (2011),
reż. Lisa Immordino Vreeland
Zdjęcie: Chichi Wang
Jeden z największych i najdłużej żyjących małży na świecie
(na wolności nawet do 160 lat i osiągający ciężar do 7,5 kg).
Zamieszkuje zachodnie wybrzeże Ameryki Północnej. Nazwę wziął
od fonetycznej transkrypcji rdzenno-amerykańskiego słowa oznaczającego „kopać głęboko”. Częsty element zmagań kulinarnych
z zakresu „celebrycka popisówa”.
Najlepsza część do konsumpcji pochodzi z „szyi” zwanej też
„trąbą”, która ma delikatny smak i chrupiącą powierzchnię. Popularnie spożywany szczególnie w kuchni chińskiej (jako składnik
tradycyjnego chińskiego kociołka), koreańskiej (podawany na
surowo z pikantnym sosem chili, imbirem i czosnkiem, smażony
bądź jako składnik zupy lub gulaszu) i japońskiej (w formie surowego sashimi podawanego z sosem sojowym i wasabi). Uważany
za afrodyzjak, głównie ze względu na swoją falliczną urodę. Weź
to do ust, kiedy nadarzy się okazja.
Polecam film dokumentalny: „3 Feet Under: Digging Deep for the
Geoduck Clam”.
93
94
w u n d e r k a m m e r
Z PŁYTOTEKI HIPNOTYZERA
Z SZUFLADY HOARDERA
Artysta: x.y.r., Vladimir Karpov’s solo-project
Album: Robinson Crusoe (lost soundtrack)
Label: SINGAPORE SLING TAPES
Rok: 2012
Płyniemy! – z pozdrowieniami dla Przeglądu Sztuki SURVIVAL’11, Wrocław, 2013.
Niezmierzone bezkresy przyjemności, otulenia miękką do
granic obłąkania pierzyną.
Tropikalny oddech morza w oddali, pobrzmiewający sunącymi w zwolnionym tempie falami, rozbijającymi się o kiczowaty pejzażyk plażowy z palmami. Lekki niepokój, rozkojarzony powiewem zefiru, odwraca uwagę od czających się za
wydmą kanibali.
Słucha się najlepiej w ciepły letni dzień, przy koniecznie
otwartym oknie, najlepiej od zachodu lub południa, bądź siedząc na powietrzu, wówczas kierunek nie ma znaczenia.
Majaczące się na horyzoncie słońce. Drink z parasolką – zbędny, jest to raczej otoczenie na trzy hausty mocnej kawy
z kardamonem i bananem, pokrojonym w krążki przybrudzone gorzkim kakao.
Śmiało, bezludna wyspa czeka:
http://xyrmusic.bandcamp.com/album/robinson-crusoe-lost-soundtrack
Enjoy!
1.
2.
3.
4.
5.
6.
Znaczki z fauną morską, zakupione w Akwarium
w Kopenhadze
Gumka do mazania w formie rybki, prezent
Kapsułki kreatynowe w kształcie rybek, prezent
Gumowe wielorybki, zakupione w Akwarium
w Kopenhadze
Tatuaż zmywalny z delfinem, dodatek do Bravo
Książeczka dla dzieci „W morzu”, prezent
w u n d e r k a m m e r
KICZYK POWSZEDNI Z MADAME TIGRESSĄ:
•
MADAME TIGRESSA MÓWI: PATRZ!
•
MADAME TIGRESSA POLECA: (Freak show
po godzinach)
Wyłącz budzik w twojej „Biblii pauperum” i zajmij się swoim
przydomowym ogródkiem. Czyż nie jest nieco zaniedbany? Czy czegoś mu nie brakuje? Spójrz na swoje łabędzie
z rozkładających się opon, na te muchomory, z których
dawno już oblazła farba i rdza, która toczy niegdyś emaliowane miski, bezlitośnie truje twoje rabatki. Czas na zmiany!
Najprościej będzie Ci zacząć od własnego rozwydrzonego
bachora, którego z łatwością zmienisz w małą uroczą świnkę za pomocą smoczka. Patrz, jak rozkosznie pełza wśród
drzewek owocowych! Jak już nieco podrośnie, wystarczy
posadzić je na ławeczce i zalać gipsem – ozdobi twój ogród
na długie lata, a u sąsiadów wzbudzi zasłużony respekt
i podziw.
Spójrzmy na zegar ukryty w plastikowej skrzynce stylizowanej
na Biblię, po otwarciu której widzimy sceny z życia Jezusa
i przy okazji aktualną godzinę. Wydawać by się mogło, że
dwie zasady przyświecały twórcy tego kuriozum – zasada kumulacji, która opiera się na dążeniu do wypełniania pustki za
pomocą nadmiaru środków, oraz zasada synestetycznej percepcji, która bliska jest sztuce totalnej i polega na zaatakowaniu jak największej liczby zmysłów jednocześnie. W odległych,
modernistycznych czasach zegar ten byłby emanacją kiczu. Po
wielu latach i wielu uczonych dysertacjach jesteśmy w stanie
jedynie mętnie zarysować, czym kicz nie jest, więc znajdujemy się w punkcie wyjścia. Wyjścia, lub jak najszybszej ucieczki z terenu estetycznej waloryzacji, gdyż pojęcie klasycznego
piękna, tożsamego z obiektywnymi wartościami, oryginalnością czy geniuszem wydaje się być teraz w podobnym stopniu
dziełem przypadku i arbitralnych sądów, co pojęcie kiczu.
A, jak dodałby Jean Baudrillard, dogmat istnienia rzeczywistości stał się nieoczywisty; mariaż sztuki, kiczu i realności
doprowadził do powszechnej symulacji, iluzji oraz manipulacji. Nie pozostało nic innego, jak zostać uczestnikiem tego
radosnego „freak show” przedmiotów, balansujących między
absolutną bezużytecznością a quasi-funkcjonalnością. Wejdźmy więc w zażyłość z rzeczami i zabawmy się kulturowym
kalectwem. Uwidocznione w ten przerysowany sposób nasze
człowieczeństwo rozbrzmi niczym naprawdę zabawny żart.
95
r e c e n z j e
książka
96
w złe towarzystwo. W krótkim czasie stoczyła się na dno i stała się wrakiem człowieka. Gotowa na wszystko, by zdobyć kolejną działkę, wplątała się w paskudną aferę,
w efekcie czego stała się obiektem poszukiwań mafii i FBI.
Cudem została wyciągnięta z tego bagna. Skruszona wróciła na łono rodziny,
z pokorą poddała się kolejnemu odwykowi.
Jednak wciąż musiała ukrywać się przed FBI
i mafią z Las Vegas. Tu wkracza nieoceniona
babcia, uruchamia stare kontakty i wysyła
Mayę na mieszczącą się na końcu świata chilijską wyspę Chiloe.
Chiloe okazuje się doskonałym lekarstwem dla poharatanej duszy Mai. Na
uboczu cywilizacji, wśród ludzi prostych
i życzliwych, Maya odzyskuje spokój.
W domu, gdzie drzwi nie ma nawet w łazience, gdzie co wieczór wyłączany jest
prąd elektryczny, pod jednym dachem ze
zdziwaczałym, starzejącym się i chorym
Manuelem, dziewczyna dojrzewa, odnajduje
siebie i swoje miejsce w świecie.
dą, przedmiot wraca na swoje miejsce, gdy
już przestanie być potrzebny. Tak proste,
a kompletnie nierealne w naszym konsumpcyjnym społeczeństwie.
„Dziennik Mai” ma formę luźnych, niechronologicznych zapisków. Równolegle poznajemy życie Mai na Chiloe, jej pogodne i pełne
miłości dzieciństwo i mroczne historie z jej
pobytu w Las Vegas. Autorka zręcznie splata
wszystkie wątki w barwny, spójny kobierzec.
Chwilami tempo akcji przyśpiesza, nabiera
charakteru thrillera, jednak autorka szybko
wyhamowuje, wplatając jakiś spokojniejszy
fragment i zmuszając czytelnika do cierpliwego czekania na dalszy ciąg akcji.
Książka zdecydowanie do powolnego czytania, rozsmakowania się w opisach i w nastrojach. Nawet dramatyczne zakończenie
przedstawione jest z dystansu, złagodzone,
czy nawet zamglone. Mimo to zmienne losy
bohaterów, przesycone cierpieniem, są do
głębi przejmujące i skłaniają do refleksji nad
piekłem, jaki ludzie czynią ludziom.
ANNA LADORUCKA
CHILOE – LEKARSTWO
DLA DUSZY
Maya Vidal przyszła na świat ze związku
latynoskiego pilota odrzutowców i duńskiej
stewardessy. Jak się okazało, ci młodzi ludzie nie dojrzali do rodzicielstwa, tygodniowe maleństwo zostało zatem podrzucone
pod drzwi matki i ojczyma pilota. Ten niespodziewany dar ich zaskoczył, przeraził
i uszczęśliwił. Nini i Popo, bo tak Maya nazywała dziadków, obdarzyli dziecko bezwarunkową i bezgraniczną miłością. Szczególne porozumienie dusz nawiązało się
pomiędzy Mayą a Popo. Stali się nierozłączni
i niezbędni sobie nawzajem do życia.
Niespodziewana choroba i śmierć dziad- ka
to cios, który zrujnował życie nastoletniej Mai. W stylu typowym dla zbuntowanych nastolatków sięgnęła po narkotyki
i alkohol. Rodzina odkryła to poniewczasie
i wysłała ją na odwyk. Naturalnym odruchem Mai była ucieczka z odwyku – niech
się ojciec trochę pomartwi, dobrze mu
tak. Zaplanowana na parę dni ucieczka
z domu wymknęła się jednak spod kontroli – Maya w Las Vegas wpadła natychmiast
Wykreowana przez Allende postać Mai wydaje się niespójna – chwilami ponad swój
wiek dojrzała, gdy w następnej chwili wręcz
poraża lekkomyślnością. O ile można to tłumaczyć niezrównoważeniem wynikającym
z młodego wieku, trudniej wyjaśnić cudowną skuteczność odwyku, po którym Maya
z ostatniego stadium narkomanii znów staje
się prostolinijną dziewczyną z czystym sercem i otwartą duszą. Mam wrażenie, że nie
jest tak prosto wyleczyć się z nałogu, by potem móc sobie nawet czasem zapalić trawkę. Co nas nie zabije, to nas wzmocni?
Wielkim atutem powieści jest obraz Chiloe
w tle życia Mai. Niezwykle zajmujące są opisy obyczajów Chilotów, jakże odmiennych
od obowiązujących w naszym otoczeniu.
Wizja życia w miejscu, w którym obca jest
pogoń za pieniędzmi, karierą, modą wydaje
się bardzo pociągająca. Autorka jednak nie
idealizuje życia na Chiloe, które też potrafi ukazać swoje mroczne oblicze. Chilotom
nieobca jest nędza, alkoholizm, przemoc.
Mimo wszystko reguły bytowania są znacznie bliższe natury. Pieniądz ma na wyspie
znaczenie marginalne – wszelkie usługi wynagradzane są na zasadzie wzajemności,
często w skomplikowanych łańcuszkowych
układach. Interesujący jest też dość kłopotliwy zwyczaj „pożyczania” sobie przedmiotów należących do kogoś innego, nie pytając
go bynajmniej o pozwolenie. Zgodnie z zasa-
„Dziennik Mai”
Isabel Allende
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA
2013
JAPOŃCZYK = POLAK
„Ta opowieść mogłaby być bajką” – tym
zdaniem spina autorka tekst książki. Ale
to nie bajka. To prawdziwa, fascynująca
historia dwóch Japończyków, których los
związał z Polską. Ryochu Umeda (1900-1961) przybył do Polski w 1922 roku jako
młody mnich buddyjski. Wraz z wybuchem
II wojny światowej zmuszony został do
wyjazdu. Jego syn, Yoshiho Umeda (1949-2012) przyjechał jako trzynastolatek.
Został działaczem pierwszej „Solidarności”, która dla niego nie była tylko polską
sprawą, ale wielka ideą, którą można by
przeszczepić w innych krajach. Wydalono
go po ogłoszeniu stanu wojennego. Wrócił. To jest opowieść o czasach, w których
Daleki Wschód przestał być daleki, o polskiej drodze do wolności, wielkich nadziejach i jeszcze większych rozczarowaniach.
To lektura o różnicach międzykulturowych
i podobnych marzeniach. To okraszona
sławnymi nazwiskami i nieznanymi faktami słodko-kwaśna historia o gorzkim posmaku. Kiedy czytamy, jak jeden z legendarnych przywódców „Solidarności” po
pierwszych wygranych wyborach mówi do
Yoshiho: „Ty masz taki wygląd, taką gębę
azjatycką, że nie możemy z ciebie zrobić
ministra”, a Tomasz Jastrun stwierdza, że
polską przypadłością jest „kompletny chaos, czyli wieczna rozpierducha”, zdajemy
sobie sprawę, że historia Umedów dotyczy
także i nas. Przemycone zostają aktualne
pytania: kto może się nazywać „prawdziwym” Polakiem – Japończyk, który walczy
o wolność kraju w którym się nie urodził,
czy Polak, który się w tym kraju urodził,
ale nic nie zrobił dla jego wolności? Czy
można być „pełnoprawnym” Polakiem
mając skośne oczy? W Polsce ojciec i syn
znaleźli przyjaciół, małe i wielkie miłości,
muzykę Chopina. Yoshiho tutaj założył rodzinę. Obaj Polsce zawdzięczali wiele. Ale
książka Anny Nasiłowskiej udowadnia, że
Polska zawdzięcza Umedom dużo więcej.
SŁAWOMIR MAJOCH
Anna Nasiłowska
„Wolny agent Umeda i druga Japonia”
Warszawa 2013
Wydawnictwo Premium Robert Skrobisz
(Warszawa)
przy współpracy „Algo” Sp. z o.o. (Toruń)
teatr
r e c e n z j e
PIPPI I JEJ
WYMARZONY ŚWIAT
Jestem bardzo ciekaw, ilu 9-latków zna swą
rówieśnicę, Pippilottę Wiktualię Firandellę
Złotomonettę Pończoszankę? Pokolenie dzisiejszych czterdziestolatków fascynowało
się jej przygodami, czytając w dzieciństwie
(o ile były dostępne) kolejne tomy autorstwa Astrid Lindgren o Pippi Långstrumpf lub
śledziło przezabawny serial z Inger Nilsson
w roli głównej. Dziewczynka o marchewkowo rudych włosach mieszkała sama w Willi
Śmiesznotce z małpką Panem Nilssonem
i koniem w cętki, taszczyła torbę pełną złotych monet i miała tatę pirata – jakże to
poruszało wyobraźnię! Szczególnie dzieci grzecznych i spokojnych, nikt przecież
jeszcze nie słyszał o ADHD, nikomu się nie
śniło nazywanie energicznych brzdąców
z wyobraźnią „nadpobudliwymi psychoruchowo”! A Pippi ubierała się, jak chce, do szkoły szła, kiedy chciała, walczyła z siłaczem
i doskonale radziła sobie bez pomocy dorosłych.
Wspaniały, rewolucyjny przełom w twórczości dla dzieci mógłby być takim też na scenie.
Jest jednak pewien problem: oto potomkowie Astrid Lindgren, kompletnie bez
luzu swej prababki, wręcz rygorystycznie przestrzegają założeń adaptacyjnych
książki o Pippi, stąd w Teatrze im. Wilama
Horzycy mógł powstać spektakl, będący tylko wycinkiem kilku szalonych przygód rudowłosej dziewczynki, i to według
ściśle określonego schematu. Komiczni
w swej powadze dorośli tym samym znaleźli
się wręcz na scenie, a współczesne prawo
autorskie przykryło prawa dziecka, jakże
mało znaczące przed siedemdziesięciu laty,
gdy powstawała pierwsza książka Lindgren. Jednak dzieci tego nie wiedzą, mała
widownia ma się bawić i to się, mimo tych
problemów, udaje. „Pippi Pończoszanka”
w reżyserii Adama Biernackiego to spektakl
barwny, dowcipny, pełen gagów i przewrotny. Rozpoczyna się grzmotami, które mogą
wystraszyć najmłodszych, ale są wstępem
do pojawienia się Pippi (Aleksandra Bednarz) jak czarodziejskiej wróżki, która,
o dziwo powoli, jak na jej niespożytą energię, poznaje miejsce, w którym „wylądowała”: świat zasad i konwenansów, porządku
w rytmie „ą” i ę”, w którym mieszkają jej
przyjaciele Annika i Tommy wraz z mamą
(Maria Kierzkowska). Nie zobaczymy jednak
ich grzecznego domu, całość akcji odbywa
się na tle Willi Śmiesznotki, z jej wielką
szafą, parkiem linowym, z hamakiem i lemoniadowym drzewem. Scenografia autorstwa Joanny Jaśko-Sroki wydaje się mroczna, trochę jak z tajemniczego zamczyska,
w którym częścią konia jest pianista (Marek
Kamola), co, przyznam, nie do od razu można zauważyć. Przez dziurę w ścianie widzimy kolejne pory dnia i trzeci plan, gdzie, jak
w slapstickowych komediach, policjanci ganiają złodziei (Jarosław Felczykowski i Grzegorz Wiśniewski). Ich sekwencje zdecydowanie ożywiają akcję
spektaklu w pierwszej połowie, którą
kończy przezabawny sen Pippi o walce
z Silnym Adolfem i całym tańczącym „cyrkowym” zespołem, podczas gdy druga połowa
przedstawienia odznacza się już większym
dynamizmem, przede wszystkim za sprawą Aleksandry Bednarz, która jest wręcz
stworzona do roli Pippi. Również rodzeństwo
grzecznych sąsiadów, Annika i Tommy (Mirosława Sobik i Arkadiusz Walesiak) – to role
bardzo autentyczne i urocze. Dzieci, co ciekawe, mieszkają tylko z mamą (w przeciwieństwie do serialu w rodzinie brakuje im ojca),
równie jak Pippi, choć tego nie artykułują.
Tym samym reżyser zrównał samotną Pippi
z jej przyjaciółmi, również niewychowującymi się w pełnej rodzinie. Jak wiemy,
dziewczynka jest półsierotą, jej ojciec pi-
97
r e c e n z j e
rat – kapitan Pończocha (Tomasz Mycan),
pływa po dalekich morzach, żyje, choć na
ojca specjalnie się nie nadaje. Iluż dziś takich dorosłych chłopców nie potrafi zająć
się własnymi pociechami! A Pippi na niego
czeka, ignorując kompletnie urzędniczkę,
pannę Pruselius (Agnieszka Wawrzkiewicz), gdy ta chce dziewczynkę umieścić
w domu dziecka. Aleksandra Bednarz gra
Pippi z półuśmiechem, którym idealnie
oddaje szalony dystans do ładu otaczającego ją świata. Choć, nieznośna, popełnia co chwilę kolejne niezręczności, to
jest jednocześnie urokliwie prawa, zawsze
kierując się dobrem innych. Nauczycielkę (Jolanta Teska) nauczy, że z dziećmi
też można rozmawiać, surowej mamie
Tommy’ego i Aniki zburzy jej rozmówki
przy kawie z przyjaciółeczkami (najzabawniejsza scena spektaklu) i pokaże,
że na każde łamanie konwenansów nie
trzeba od razu reagować tępą agresją.
Najbardziej wyraźną przemianę zobaczymy w pannie Pruselius, wyciętej jak
z Kafki, a rzeczywiście – samotnej kobiecie,
pragnącej dziecka.
„Pippi Pończoszanka” to zabawna opowieść dla małych i dużych, historia o egzystencji nas, dorosłych, w schematach,
bez których każdy dzień wydawałby się
zbyt niepokojący. Gdy ktoś nam je naruszy – kontrujemy strachem lub złością.
Dzieci są jeszcze otwarte na poszukiwanie
swoich wymarzonych światów i pozostaje
im tego tylko zazdrościć.
ARAM STERN
Astrid Lindgren, „Pippi Pończoszanka”
reż. Adam Biernacki
premiera 15 czerwca 2013
film
98
jów, rytuałów, mitów, z nieśmiertelnym pante
onem bóstw – bardzo przypominającym
ten znany nam z historii zmasakrowanej
przed wiekami cywilizacji Mezoameryki.
I w odróżnieniu od pielęgnujących prastare tradycje łowiecko-zbierackich i koczowniczych plemion różnych zakątków lądu
amerykańskiego, lud ten jest, podobnie jak
dawni Aztekowie, tradycyjnie rolniczy, jego
dzień powszedni koncentruje się od wieków
na uprawie kukurydzy.
Twórcom dokumentu zależy na tym, by przemówić językiem oglądanej kultury. Nie czujemy się jak w skansenie czy na badaniach
etnograficznych, gdzie nie da się wyjść poza
rolę przychodzącego z zewnątrz obserwatora; wykorzystując doświadczenie dziennikarskie i umiejętności panowania nad formą,
autorzy filmu sprawiają, że czujemy namacalną bliskość tego bardzo odległego od
nas mikrokosmosu.
LUDZIE-KWIATY
Głównym celem przyświecającym twórcom
filmu było zapewne uratowanie pamięci
o Indianach Huichol – ich tradycji, która
może niebawem rozpłynąć się w oceanie
kultury masowej. Jednak widz nie ogląda
historii upadku, ba, nie dostaje wiadomości
z żadnej historii: oglądamy świat ludu Huichol, zawieszony niejako poza czasem historycznym – wiemy tylko, że jego przedstawicielom zależy na opowiedzeniu przez ekipę
filmową jak najpełniejszej relacji o ich życiu
i wizji wszechrzeczy.
Teatr im. Wilama Horzycy
Zdajemy sobie sprawę, że znają oni elementy współczesnego świata, widzimy też na
przykładzie grobów o wyglądzie zdecydowanie chrześcijańskim, że i wcześniej oficjalna
kultura Meksyku do nich docierała. Jednak
najbardziej rzuca się w oczy to, co zarówno hiszpańskojęzycznej kulturze latynoamerykańskiej, jak i współczesnej kulturze
masowej, jawi się jako egzotyczne. Uderza
również fakt, że nie są to zakonserwowane
elementy – jak nasza nieszczęsna Marzanna
i jej podobne – dawnej przedchrześcijańskiej
jeszcze kultury, ale że ta prekolumbijska
tradycja wciąż żyje z całym i obejmującym
wszystkie dziedziny życia wachlarzem obycza-
Można się zastanawiać, czy nie należałoby
współczuć człowiekowi wychowanemu od
małego w obrębie tak bardzo zamykającej
się na świat zewnętrzny społeczności. Wątpliwości te jednak film nieco rozwiewa: duchowość i myśl Huichol w bardzo wyszukany
sposób dociera do obszarów, na które współczesny człowiek rzadko się zapuszcza. Każdy
członek społeczności – bez względu na wiek,
płeć – jest na swój sposób filozofem, mistykiem, poetą. Każda najprostsza rzecz ma
swoje odniesienie do głębokiej tradycji duchowości. Pogłębianej w sposób wyjątkowo
intensywny za pomocą tytułowych kwiatów
pustyni – pejotlu.
Dla Meksykanina tworzącego i oglądającego
dokument, musi być on źródłem szczególnego wzruszenia, można w nim bowiem oglądać kurczącą się z wolna oazę tej kultury,
która – jak nas uczy historia kolonizacji Ameryki – miała już od dawna nie
istnieć, a tylko jej elementy wtopione
w obyczajowość zdobywców świadczyć
miały o egzotycznej przeszłości. W tej społeczności i w tym filmie przeszłość okazuje się teraźniejszością – z lufcikiem
na wieczność.
MAREK ROZPŁOCH
„Kwiaty na pustyni”
reż. José Álvarez
2009
100
t w o r y
t w o r y
ANTEK WAJDA
bez tytułu
101
102
t w o r y
„Błękitny chłopiec”
t w o r y
bez tytułu
103
104
t w o r y
„Marszałek Piłsudski jako lokata kapitału”
t w o r y
„smsman”
105
106
t w o r y
bez tytułu
t w o r y
bez tytułu
107
108
t w o r y
bez tytułu
t w o r y
bez tytułu
109
110
t w o r y
bez tytułu
t w o r y
bez tytułu
111
112
t w o r y
„Leda”
t w o r y
113
114
t w o r y
„Samica Nike”
t w o r y
bez tytułu
115
116
p o d
o k ł a d k ą
S
AUTOR: ZOLTAN FRITZ /
S
WWW.ZFRITZ.HU
uperbohaterowie wraz z wejściem świata
w XXI. wiek zyskali nowe życie. Dzięki kinu i jego
kilkunastu utalentowanym filmowcom stali się
rozpoznawalni jak chyba nigdy dotąd. Można by zaryzykować stwierdzenie, że masa wydawanych komiksów jest
teraz tylko dodatkiem do filmowego wizerunku Iron Mana,
Batmana, X-Men czy Avengers. Dodatkiem, który ma utrzymać zainteresowanie danym bohaterem w przerwie między
realizacją kolejnego kinowego hitu. Serie filmowe przynoszą
ogromne zyski. Miliard dolarów w Box Office to już w zasadzie pryszcz. Zatem, czy wolimy oglądać herosów niż czytać
ich przygody? No i tak zrodził nam się temat przewodni do
wakacyjnego podwójnego numeru. A znajdziecie w nim drodzy Czytelnicy wywiad z Marcinem Rządkowskim - redaktorem naczelnym internetowego serwisu „Komiksy na ekranie”
(KOMIKSYNAEKRANIE.COM). Poza tym przybliżamy 8 adaptacji, które powinniście obejrzeć, i sylwetkę Funky Kovala
prezentowaną przez Szymona Gumienika, którego kinową
adaptacją jest zainteresowane same Hollywood. Natomiast
Michał Kowalski wyjaśnia jak filmowi „Nowożeńcy” trafili do
komiksu i czy była to udana przeprowadzka.
Miłej lektury!
Hemoglobina,
taka sytuacja...
zanowny czytelniku, jeżeli to czytasz to znaczy,
że na twoim dysku, czytniku, pendrivie, wydruku
(niepotrzebne skreślić lub dopisać) znajduje się
nowa odsłona „Pod okładką”. Jest to letnie wydanie – wakacyjne, którego tematem przewodnim (a mamy czas letnich
blockbusterów) stały się filmowe adaptacje komiksów. Z racji, że jest to okres szczególny to przygotowaliśmy podwójną ilość materiału do czytania, krytykowania, pośmiania.
Ostatnio zmieniła się kwestia priorytetów w naszych
szeregach, a szczegóły zostaną niedługo ujawnione. Dużo się
dzieje, gdyż cały czas staramy się wypracować wspólny punkt
widzenia na rzeczywistość komiksową, półki na kolejne tytuły
zrobiły się zbyt ciasne i nadmiar różnych prac daje się we
znaki. A nie chcielibyśmy dostać jakiegoś kręćka. By jak
w osławionym videomemie stwierdzić, że denerwuje nas
„hemoglobina, mistyfikacja, chemia, taka sytuacja”. Okres
wakacyjny wszystkim się należy. Nam pozwoli podładować
akumulatory, naczytać się zaległych komiksów, trochę pogłówkować nad kondycja komiksu w Polsce (a ta ma się coraz
lepiej i trzeba ją bacznie śledzić), popracować nad warsztatem. Widzimy się niedługo i zapewne wypoczęci.
Udanych wakacji z komiksem!
Jacek Seweryn Podgórski
Dawid Śmigielski
AUTOR: ZOLTAN FRITZ /
WWW.ZFRITZ.HU
p o d
o k ł a d k ą
117
118
p o d
o k ł a d k ą
FOT.
WOJCIECH NELEC / ~RASTER
LANDSCAPE
p o d
o k ł a d k ą
DOBREGO KOMIKSU
NIE ZEPSUJE NAWET
NAJGORSZA EKRANIZACJA
z Marcinem Rządkowskim o adaptacjach komiksu na srebrnym ekranie i nie tylko
rozmowiają Jacek S. Podgórski i Dawid Śmigielski
?
Serwis „Komiksy na ekranie”
(komiksynaekranie.com) to w zasadzie pierwszy
w pełni profesjonalny serwis internetowy poświęcony tematyce ekranizacji komiksowych w Polsce. Co
było bodźcem do uruchomienia KnE?
Zamiłowanie do filmów i komiksów, przede wszystkim
tych superbohaterskich. Uwielbiam pisać, zwłaszcza na temat
tego, czym się interesuję. Stąd też chęć uruchomienia strony
zajmującej się adaptacjami komiksów, przede wszystkim
hollywoodzkimi. Nie bez znaczenia była też nisza na polu tego
typu stron internetowych i nienajlepsze potraktowanie tematu
w mediach głównego nurtu.
?
Czy w ciągu trzech lat istnienia serwisu zainteresowanie tą tematyką w naszym kraju wzrosło?
W tym czasie powstała jeszcze zaledwie jedna (Heroes Movies) strona poświęcona filmom kręconym na
podstawie komiksów…
Myślę, że zdecydowanie wzrosło zainteresowanie tematyką
superbohaterską. Z samymi adaptacjami komiksów różnie
bywa – w Stanach Zjednoczonych adaptacje faktycznie mogą
liczyć na małego plusa z tego tytułu, natomiast w Polsce
i tak prawie nikt nie zna „Scotta Pilgrima” (2010, reż. Edgar
Wright). Z popularnymi superbohaterami bywa już inaczej –
np. Tony Stark/Iron Man w kreacji Roberta Downeya Jr. został
swego rodzaju ikoną, podczas gdy wcześniej Iron Mana mało
kto kojarzył. Samych stron stricte poświęconych filmom na
podstawie komiksów brakuje, ale wiele dzieje się w mediach
społecznościowych - przede wszystkim za sprawą Facebooka
można zaobserwować wzrost zainteresowania tą tematyką.
?
Stworzył Pan portal, pewien projekt informacyjny
dla specyficznych odbiorców, jaki kierunek rozwoju
planuje Pan objąć?
Wszystko zależy od ilości wolnego czasu, jakim będziemy
dysponować. Do tej pory chciałem, aby główny nacisk był
położony na informację, ale warto będzie teraz pójść w trochę
inną stronę i na większa skalę zmierzyć się z wszelkiego rodzaju publicystyką i generalnie dłuższymi tekstami.
?
Wchodząc do kina na jakąkolwiek adaptację komiksową, czym się Pan kieruje, co stara się Pan
ocenić – warstwę fabularną, grę aktorską, muzyczną,
a może efekty specjalne?
Najważniejsze jest to, z jakimi uczuciami wychodzi się
z kina. Czy było się zadowolonym z seansu i czy było warto
wydawać pieniądze na seans, czy też może nie. Oglądając
jakikolwiek film, trudno nie zwrócić uwagi na takie elementy
jak fabuła, gra aktorska, muzyka czy efekty specjalne, ale
dla mnie jednak kluczowe znaczenie ma to, jak te elementy współgrają ze sobą. Osobiście dla mnie liczą się przede
wszystkim bohaterowie danego filmu – bo jeśli główny
protagonista nie jest w stanie cię do siebie przekonać, to cały
film później leży. W przypadku adaptacji staram się również
kierować tym, jak dany komiks został przełożony na język
filmu i jak wypada na tle oryginału.
119
120
p o d
o k ł a d k ą
Od lewej:
„The Phantom” / „Fantom” (1996, reż. Simon Wincer), na podstawie pasków komiksowych Lee Falka.
„Flash Gordon” (1980, reż. Mike Hodges), na podstawie pasków komiksowych Alexa Raymonda.
Dick Tracy (1990, reż. Warren Beatty), na podstawie pasków komiksowych Chestera Goulda.
„American Splendor” / „Amerykański splendor”
(2003, reż. Shari Springer Berman, Robert Pulcini),
na podstawie autobiograficznych komiksów Harvey’a
Pekara.
„Jeż Jerzy” (2010, reż. Wojtek Wawszczyk, Jakub
Tarkowski), na postawie komiksu o tym samym
tytule.
„The Avengers” (2012, reż. Joss Whedon), na
podstawie komiksów o superbohaterach stworzonych
przez Stana Lee i Jacka Kirby’ego.
„Watchmen” / „Strażnicy” (2009, reż. Zack Snyder), na podstawie komiksu Alana Moore’a i Dave’a
Gibbonsa.
„300” (2006, reż. Zack Snyder), na podstawie
komiksu Franka Millera i Lynn Varley.
?
W jaki sposób odbierane są w naszym kraju
ekranizacje komiksowe? Frekwencja kinowa
w Polsce na takich filmach nie należny
do najwyższych.
Częściowo wciąż istnieje przekonanie, że komiksy i filmy
na nich bazujące są zwyczajnie dziecinne. Co ciekawe, polscy
widzowie nie chodzą raczej na filmy ambitniejsze. Swoje robi
też nieznajomość tematu – jak ktoś zna danego superbohatera, to i miałby inne spojrzenie na film z jego udziałem. Ale
wydaje się, że z roku na rok jest coraz lepiej – na „Iron Mana
3” (2013, reż. Shane Black) polscy widzowie wydali więcej
pieniędzy niż zeszłoroczne hity – „Mroczny Rycerz powstaje”
(2012, reż. Christopher Nolan) i „The Avengers” (2012, reż.
Joss Whedon). Niestety część naprawdę ciekawych filmów na
podstawie komiksów trafia jedynie na festiwale bądź do
kin studyjnych.
p o d
o k ł a d k ą
znaczy że z tym przyjęciem w Polsce nie było tak źle i najwyraźniej zapotrzebowanie jest. Zresztą na przykład taki
„Tymek i Mistrz” ma większy potencjał na odniesienie sukcesu
kasowego – w końcu tutaj twórcy filmu będą mogli liczyć na
młodszych widzów. Inna kwestia to sam poziom filmu – chwytliwa tematyka i przebojowy bohater to czasami za mało, aby
zawojować świat. Jeż Jerzy spotykał się z różnymi ocenami,
więc jednak tak pięknie nie było. Ale może w przypadku kolejnych tego typu produkcji będzie lepiej. Oby tak się stało.
?
Dlaczego nie ekranizuje się rodzimych komiksów?
Od lat mówi się o powstaniu kinowej wersji Funky
Kovala, ale ciągle wychodzą z tego nici. Nasze
komiksy nie mają potencjału, aby stać się
filmowymi hitami?
Zawsze marzyłem o tym, aby w Hollywood ktoś dostrzegł
moją ulubioną serię powieści z dzieciństwa, czyli „Przygody
Pana Samochodzika”. To jednak wydaje się niemożliwe, podobnie jak ekranizacje komiksów polskich autorów, zwłaszcza
realizowane przez zachodnioeuropejskich bądź amerykańskich
filmowców. Wydaje mi się, że często dla czytelnika mocną
stroną komiksów polskich autorów są nasze swojskie realia,
które jednak nie mają szans przebicia na zachodzie. Może
brakuje też siły przebicia lub osoby, która by ją zapewniła.
Bo potencjał zawsze jest. A o kondycji polskiego kina wolę
się nie wypowiadać, bo od dobrych kilku lat generalnie go
unikam. Ale patrząc na to, co się dzieje, dobrze, że chociaż
możemy liczyć na animacje polskich komiksów, które później
dostrzegane są również poza naszymi granicami (jak np.
w przypadku „Jeża Jerzego”, 2010, reż. Wojtek Wawszczyk,
Jakub Tarkowski).
?
„Jeż Jerzy” to doskonały przykład „swojskości”,
a mimo to w Polsce został przyjęty z umiarkowanym sukcesem. Za granicą zaś zdobywa nagrodę za
nagrodą. Cudze chwalicie swojego nie znacie? Myśli
Pan, że podobny los może spotkać przyszłe
filmy animowane, jak „Wilq”, „Tymek
i Mistrz” (premiery jeszcze w tym roku) i produkcje
bazujące na komiksach Tadeusza Barańskiego?
Trudno w tym momencie wyrokować, ale skoro padają
decyzje o tym, aby kolejne tego typu produkcje tworzyć, to
?
Mówiąc o przyszłości, jaki tytuł lub seria komiksowa powinna zdaniem Pana zostać zekranizowana?
„Y: Ostatni z Mężczyzn” (seria autorstwa Briana K. Vaughana i Pii Guerry, 2002-2008, wyd. Vertigo Comics). Ale chyba
raczej w formie serialu, aniżeli filmu komiksowego. Poza tym
nie mam złudzeń - co ciekawsze tytuły z czasem zostaną zekranizowane. Łatwiej jest nakręcić film na podstawie danego
dzieła, aniżeli wymyślić coś od podstaw. Na pewno fajnie
byłoby też zobaczyć wysokobudżetową adaptację „Thorgala”.
Ciągle czekam też na nowego „Daredevila” (MARVEL
COMICS), który trzymałby wysoki poziom.
?
„Thorgal” to chyba idealny przykład komiksu, który
mógłby zostać zekranizowany w postaci serialu.
Swego czasu Grzegorz Rosiński wspominał o tym,
że prawa do „Thorgala” co trzy lata przechodzą
z rąk do rąk i nawet gdyby sam Steven Spielberg
zechciał nakręcić film o dzielnym wikingu, zostałby
odesłany z kwitkiem. Może więc rzeczywiście serial
w stylu święcącej sukcesy „Gry o tron” (reż. David
Benioff, D. B. Weiss) byłby idealnym rozwiązaniem
problemów związanych z ekranizacją komiksu Van
Hamme’a i Rosińskiego?
Tak, niewątpliwie myślę, że serie komiksowe takie jak
właśnie „Thorgal” mogłyby być adaptowane w formie serialu,
składającego się z 10-12 odcinków na sezon. Podejrzewam,
że „Thorgal” nie miałby szans sprzedać się tak dobrze jak „Gra
o Tron”, ale gdyby w taki serial zainwestowano równie spore
pieniądze mógłby powstać bardzo interesujący projekt. Pozostaje mieć nadzieję na to, że w końcu zobaczymy „Thorgala”
na małym bądź wielkim ekranie.
121
122
p o d
o k ł a d k ą
?
Spośród wielu twórców adaptacji komiksowych
(scenarzystów, reżyserów i producentów) ma Pan
jakiegoś swojego faworyta?
Generalnie nie, ale na przykład doceniam to, co zrobił
Christopher Nolan z „Batmanem”. Z drugiej strony nie chciałbym, aby angażował się w każdy nowy projekt na bazie komiksów DC COMICS, czego niektórzy by sobie życzyli. Czekam
na ekranizację „The Secret Service”, bo dotychczas Matthew
Vaughn sprawdzał się przy przekładaniu paneli komiksowych
na taśmę filmową. Poza tym wielki plus generalnie dla MARVEL STUDIOS za to, z jakim wyczuciem podchodzą do swoich produkcji. A jeszcze lepiej jest, gdy za projekty związane
z komiksami biorą się filmowe tuzy jak np. Sam Mendes.
?
Zarówno Mendes („Droga do zatracenia”, 2002),
jak i David Cronnenberg („Historia przemocy”,
2005) stworzyli doskonałe ekranizacje, jednak
niewielu widzów zdaje sobie sprawę, że te filmy powstały na podstawie komiksów. Czy taka niewiedza
wychodzi filmowi na dobre? Nawet sam Cronenberg
nie wiedział, że kręci film na podstawie komiksu
(scenarzysta ukrywał ten fakt tak długo, jak
tylko mógł)?
Czasami faktycznie wychodzi na dobre, bo gdyby Cronenberg od początku wiedział, że „Historia przemocy” to adaptacja powieści graficznej (autorstwa Johna Wagnera i Vince
Locke, 1997, wyd. PARADOX PRESS/VERTIGO COMICS), to
pewnie by tego filmu nie nakręcił. Ze szkodą dla wszystkich. Czy dla widzów ma to znaczenie, czy idą na adaptację
komiksu? Myślę, że raczej nie. Jeżeli film kręci osoba pokroju
Mendesa czy Cronenberga, informacja o tym, że jest to opowieść na podstawie komiksu, nie powinna zniechęcać do seansu. Inaczej ma się sprawa, gdy dana produkcja nie ma zalet
marketingowych w postaci uznanego filmowca i wtedy często
sięga się po taktykę promocji filmu jako adaptacji, licząc na
to, że chociaż geeki udadzą się do kin.
?
Może jesteśmy świadkami pewnej hermetyzacji
w świecie ekranizacji? Mendes, Cronenberg, Spielberg, Lee to tylko kilka pojedynczych nazwisk, które
miały flirt z filmowaniem komiksu. Jednak prym w
tej machinie wiodą Bryan Singer, Matthew Vaungh,
Zack Snyder i Christopher Nolan.
Singer, Vaughn albo Snyder to przede wszystkim fani,
którym komiksy nie są obce, więc naturalnie jeżeli dostają
ofertę nakręcenia filmu z bohaterami komiksów, głęboko się
nad nią zastanowią. Niektórych filmowców trudno do tego
nakłonić, bo nie każdy kocha facetów w kolorowych trykotach.
James Cameron niemal nakręcił film o Spider-Manie, ale tylko
dlatego, że akurat ta postać do niego przemawia. Inni superbohaterowie odpadają, choć akurat ciągle w jego planach pozostaje adaptacja mangi „Battle Angel Alita” (autorstwa Yukito
Kishiro). Podobnie ma się sprawa na przykład z Davidem
Fincherem, autorem m.in. „Siedem”. Facet nie widzi siebie
w roli reżysera tego typu produkcji, więc nie ma zamiaru się
w takowe pakować. Ale też dzięki temu szansę dostają utalentowani reżyserzy jak np. Marc Webb. Chociaż faktycznie, jak
komuś udało się z jedną adaptacją, to później ma łatwiej.
Zack Snyder o fotel reżysera „Man of Steel” (2013) walczył
z Darrenem Aronofskym i najprawdopodobniej zadecydowało
właśnie doświadczenie Snydera przy tego typu produkcjach
i dobre relacje z wytwórnią Warner Bros.
?
Ekranizacje komiksowe nie dostają najważniejszych nagród filmowych. Jak Pan sądzi, czyżby
rzeczywiście w większości są to miałkie produkcje
nastawione na zysk, a te, które się wyróżniają, są
i tak za słabe według np. Akademii, nie zasługują na
statuetkę Oscara?
Problemem nawet nie jest brak statuetek, ale przede
wszystkim brak nominacji. Zresztą i tak oprócz prestiżu
w chwili obecnej Oscary nie stanowią specjalnie miarodajnego
wyznacznika świadczącego o wysokim poziomie filmu. Kilka
lat temu bardzo blisko statuetki w najważniejszej kategorii
był „Avatar” Jamesa Camerona (2009). Ale czy na nominację
zasłużył bardziej niż np. „The Avengers”? Mam wątpliwości.
Można mówić, że większość filmów bazujących na komiksach
to produkcje miałkie, niewartościowe, bez ambicji, ale jakie
to ma znaczenie, kiedy to właśnie na ich seanse decydują się
widzowie. Ważne jest to, że podobają się widzom - w końcu
sztuka jest dla ludzi.
?
Istnieje grupa filmów traktująca nie tylko o superbohaterach w trykotach np. „American Splendor” (2003, reż. Shari Springer Berman, Robert Pul-
p o d
Od prawej:
„Man of Steel” / „Człowiek ze stali” (2013, reż.
Zack Snyder), na podstawie przygód postaci stworzonej przez Jerry’ego Siegela Joe Shustera.
„Constantine” (2005, reż. Francis Lawrence), na
podstawie postaci z komiksu „Hellblazer” stworzonej przez Alana Moore’a, Steve’a Bissette i Johna
Totlebena.
„Akira” (1988, reż. Katsuhiro Ôtomo), na podstawie mangi Katsuhiro Otomo.
„The Adventures of Tintin” / „Przygody Tintina”
(2011, reż. Steven Spielberg), na podstawie przygód
postaci stworzonej przez Hergé.
„Oldboy” (2003, reż. Chan-wook Park), na podstawie mangi Garona Tsuchiya i Nobuaki Minegishi’ego.
„Immortel (ad vitam)” / „Immortal - Kobieta
pułapka” (2004, reż. Enki Bilal), luźna adapracja
komiksu Enki Bilala „La Foire aux immortels” („The
Carnival of Immortals”).
„Popeye” (1980, reż. Robert Altman), na podstawie pasków komiksowych Elzie Crislera Ragara.
cini) albo „Ghost World” (2001, reż. Terry Zwigoff).
Jak to jest właściwie z tego typu adaptacjami, mają
one odbiorców, rzesze fanów?
Niektóre filmy robi się dla pieniędzy. Produkcje takie jak
adaptacja komiksu Daniela Clowesa, czyli „Ghost World”, także oczywiście nakierowane są na zysk, ale nie jest to dla ich
twórców najważniejsze. Celem jest zrobienie filmu inteligentnego, który przyciągnie do kin określony typ widza i fanów
oryginału, dając im poczucie dobrze spędzonego czasu. Nie
oszukujmy się, większość osób decyduje się na tzw. blockbustery najeżone drogimi efektami specjalnymi. I to się nie
zmieni. Ale jest też miejsce dla kina niezależnego jak właśnie
w przypadku „American Splendor” albo „Ghost World”. Czekamy m.in. na adaptację innego komiksu Clowesa – „Wilson”,
za którą odpowiadać ma reżyser „Spadkobierców” (2011),
Alexander Payne.
o k ł a d k ą
123
124
p o d
o k ł a d k ą
Od lewej:
„Judge Dredd” / „Sędzia Dredd” (1995, reż. Danny
Cannon), na podstawie przygód postaci stworzonej
przez Johna Wagnera, Carlosa Ezquerry i Pata Millsa.
„Fritz The Cat” / „Kot Fritz” (1972, reż. Ralph
Bakshi), na podstawie pasków komiksowych Roberta
Crumba.
„Teenage Mutant Ninja Turtles” / „Wojownicze Żółwie Ninja” (1990, reż. Steve Barron), na podstawie
przygód postaci stworzonych przez Kevina Eastmana
i Petera Lairda.
„Spider-Man 2” (2004, reż. Sam Raimi), na podstawie przygód postaci stworzonej przez Stana Lee
i Steve’a Ditko.
„Ghost in The Shell” / „Gōsuto In Za Sheru/
Kōkaku Kidōtai” (1995, reż. Mamoru Oshii), na podstawie mangi Masamune Shirow.
„Heavy Metal” (1981, reż. Gerald Potterton), luźna
adaptacja różnych historii m.in. Dana O’Bannon,
Richard Corben, Berni Wrightsona i Juan Gimenez,
publikowanych na łamach magazynu „Heavy Metal”.
?
Alan Moore, trochę ofiara biznesu filmowego, trochę samemu sobie winny twórca (czyt. nie czytał
umów), w jednym z wywiadów stwierdził jasno, że
adaptacje komiksowe psują komiksy i dzielą twórców. Sytuacje z jego dziełami, które przeniesiono na
srebrny ekran („V jak Vendetta”, „Strażnicy” i inne)
są właśnie takimi wzorcami.
Może jest to modelowa sytuacja?
Przede wszystkim, kompletnie nie dziwię się Panu Moore’owi. Kiedy twoja praca jest kompletnie przeinaczana, jak
w przypadku „V for Vendetta” (2005, reż. James McTeigue),
można odczuwać taką frustrację. A szacunek należy mu
się za to, że nie tylko krytykował, ale również poczynił działania – wymuszając usunięcie swojego nazwiska i przekazanie swojej „działki” drugiemu ze współtwórców. Z tym, że
przypadek Moore’a jest specyficzny, bo według mnie adaptacje napisanych przez niego komiksów zwyczajnie spartolono
(przynajmniej do czasu „Watchmen”, 2009, reż. Zack Snyder).
Natomiast jeżeli filmowcy podchodzą z szacunkiem i pasją do
ekranizacji – twórca komiksu zwykle pochwala to, nie tylko
z powodu czeku na wysoką kwotę. Bo chyba też większość
z nich właśnie marzy o tym, aby adaptowano ich dzieła.
A dobrego komiksu nie zepsuje nawet najgorsza ekranizacja.
p o d
?
Ostatnie lata przyniosły wielki sukces superbohaterskim ekranizacjom komiksowym. Z jednej
strony „Batmany” Christophera Nolana przywróciły
utracony blask tej postaci, z drugiej strony
MARVEL STUDIOS doprowadziło do czegoś, co jeszcze dekadę temu wydawało się niemożliwe do spełnienia – stworzyło własne kinowe uniwersum. Jak te
sukcesy wpłyną na kolejne filmy superbohaterskie?
Konsekwencje sukcesu „Batmanów” Nolana widzimy
w kinach już od kilku lat – to właśnie te filmy ustanowiły
wizerunek superbohatera w świecie przypominającym ten
prawdziwy w pseudo-mrocznym klimacie. Za modą poszło
wielu twórców, z różnymi skutkami. I pewnie szybko ona nie
przeminie, choć właśnie MARVEL STUDIOS stawia na zdecydowanie lżejszą atmosferę i spore pokłady humoru. Te sukcesy
stwarzają okazję debiutu kolejnym bohaterom, ewentualnie
starzy znajomi otrzymują nową wersję. Tylko nie zmienia
to niczego w przypadku kina komiksowego, niesuperbohaterskiego. Tutaj ciągle filmowcy mają problemy z uzbieraniem
funduszy. Ale też podobnie ma się całe Hollywood – powstaje masa sequeli, a oryginalne filmy z gatunku fantasy bądź
science-fiction mają małą szansę realizacji. Dlatego też
nawet tak wybitny twórca jak David Fincher musi zwracać się
z pomocą do fanów, aby udało się przenieść na taśmę filmową
„Zbira”(twórcą jest Eric Powell, obecnie wyd. DARK
HORSE COMICS).
?
Po ostatnich premierach filmowych wspomnianych
adaptacji rynek animacji także ruszył. DC COMICS
co jakiś czas wypuszcza pełnometrażowe animacje z Batmanem i Ligą Sprawiedliwości, a MARVEL
ma swoje serie z Avengersami. Istnieje linia „kreskówek” dla dzieci i nastolatków. Jest to kolejny
element franczyzy komiksowej, czemu taka intensyfikacja działań na tym polu?
Akurat pod względem animacji wydaje mi się, że złote
lata miały miejsce jeszcze w XX. wieku. W tej chwili oczywiście DC i MARVEL robią własne kreskówki i pełnometrażowe
filmy animowane, ale podobnie jak w przypadku filmów
aktorskich – dotyczą one przede wszystkim najpopularniejszych superbohaterów. A wiadomo, że najważniejszymi
odbiorcami przygód superbohaterów są dzieci i nastolatkowie,
stąd potrzeba realizacji produkcji animowanych. Natomiast
wskazałbym trochę inny format, do którego w końcu przebijają się komiksy – seriale aktorskie. Do „The Walking Dead” (na
podstawie komiksu Roberta Kirkmana, wyd. IMAGE COMICS)
i „The Arrow” (serial luźno nawiązujący do przygód Green
Arrowa, wyd. DC COMICS) dołączy jesienią „S.H.I.E.L.D.”
(MARVEL COMICS), a kilka innych projektów także jest bliskich realizacji.
o k ł a d k ą
?
Kwestią poboczną są liczne filmy dokumentalne na
temat świata komiksu, twórców (scenarzystów
i rysowników). Co poleciłby Pan zarówno młodszym,
jak i starszym widzom?
Warto zobaczyć „Comic Con Episode IV: A Fan’s Hope”
(2011, reż. Morgan Spurlock) i chociaż w drobnym stopniu
poczuć atmosferę święta komiksu w San Diego. Jeżeli chodzi
o inne tytuły, to najlepiej szukać produkcji dotyczących konkretnych twórców. I przeglądać ramówkę TVP Kultura czy Ale
Kino, bo często można trafić właśnie na interesujące dokumenty poświęcone komiksom i ich twórcom.
?
Po ostatnim festiwalu w Cannes pojawiła się nowina o niedługim rozpoczęciu prac nad ekranizacją
„Incala” Jodorowskiego i Moebiusa – komiksu space-opery, napisanej na miarę „Gwiezdnych Wojen”. Takich newsów nie brak co jakiś czas w eterze, wierzy
Pan w powodzenie projektu - może doczekamy się
jakiejkolwiek serii detronizującej dzieło Lucasa?
Wierzę, że adaptacja „Incala” powstanie. To na pewno.
Wątpię natomiast, aby miało to nastąpić w ciągu kilku najbliższych lat. Wiele będzie zależeć też od tego, kto ostatecznie
podejmie się zadania realizacji ewentualnego filmu. Byłoby
miło, gdyby powstała nowa, ekscytująca i świeża space-opera,
ale do „Gwiezdnych Wojen” lepiej nie mierzyć, bo już się kilku
na tym przejechało, m.in. George Lucas.
?
Może to kuriozalne pytanie, ale w Pańskiej ocenie
jaka adaptacja zasługuje na miano najgorszej,
a jaka najlepszej? Chodzi nam o kwestie kształtowania pewnych kategorii oceny filmu jako adaptacji.
Nie lubię wypowiadać się na tematy najlepsze/najgorsze.
Akurat złą adaptacją będzie po prostu zły film, którego nie
broni ani wierność z oryginałem, ani sam poziom tego filmu.
Takim podstawowym przykładem jest dla mnie „Catwoman”
z 2004 roku (reż. Jean-Christophe ‘Pitof’ Comar). Takich
filmów i adaptacji nie chciałbym więcej oglądać. Z kolei za
pozytywny przykład może posłużyć „Scott Pilgrim vs. the
World” – częściowo wierna kopia oryginału, a z drugiej spore
zmiany fabularne ze względu na długość komiksowego
oryginału. Ale w obrazie Edgara Wrighta czuć klimat komiksu
Bryana Lee O’Malleya i te zmiany, choć mogą razić radykalnych fanów, potrzebne były filmowi.
125
126
p o d
o k ł a d k ą
Od lewej:
„Kozure Ôkami: Kowokashi udekashi tsukamatsuru” / „Samotny wilk i szczenię I: Miecz zemsty”
(1972, reż. Kenji Misumi), na podstawie mangi Kazuo
Koike i Goseki Kojima.
„The Punisher” (1989, reż. Mark Goldblatt), na
podstawie przygód postaci stworzonej przez Gerry’ego Conway’a, Johna Romita’y, Sr., Rossa Andru
i Stana Lee.
„Wanted” / „Wanted - Ścigani” (2008, reż. Timur
Bekmambetow), na podstawie komiksu Marka Millara
i J. G. Jonesa.
„Hellboy 2: The Golden Army” / „Hellboy: Złota
armia” (2008, reż. Guillermo del Toro), na podstawie
przygód postaci stworzonych przez Mike’a Mignola’e.
„Astérix et Obélix: Au Service de Sa Majesté” /
„Asterix i Obelix: W służbie Jej Królewskiej Mości”
(2012, reż. Laurent Tirard, Marek Robaczewski), na
podstawie przygód postaci stworzonych przez René
Goscinny’ego i Alberta Uderzo.
„Riki-Oh: Story of Ricky” / „Lik wong” (1991, reż.
Ngai Kai Lam), na podstawie mangi Masahiko Takajo
i Tetsuya Saruwatari.
„The Dark Knight” / „Mroczny Rycerz” (2008, reż.
Christopher Nolan), na podstawie przygód postaci
stworzonych przez Boba Kane’a i Billa Fingera (Batman, Two-Face) oraz Jerry’ego Robinsona (Joker).
?
Na zakończenie, jak powinna wyglądać
wg Pana dobrze zrealizowana ekranizacja komiksu? A może zrealizowano już taką?
Nie jestem fanem przenoszenia komiksu na ekran, odwzorowując je dokładnie panel po panelu. To często zabija ducha
komiksu, poza tym nie wszystko to, co na papierze prezentowało się świetnie, równie dobrze wypadnie na ekranie.
Oczywiście ważne są wizualne nawiązania do oryginału,
ale w pewnym momencie filmowiec musi dodać coś od siebie.
Problemem często jest też długość oryginału, który przy adaptacji trzeba skracać, aby film nie trwał zbyt długo. Po prostu
trzeba znaleźć złoty środek :). „Kick-Ass” (2010, reż. Matthew
Vaughn) może nie jest najlepszą ekranizacją w historii, ale,
co ważne, mnie osobiście o wiele bardziej podobał się film od
komiksu i kolejnym próbom przenoszenia komiksów na ekran
życzę właśnie, aby były co najmniej równie udane jak oryginały, choć niekoniecznie odwzorowane w najdrobniejszych
szczegółach.
Dziękujemy za rozmowę.
Źródło ilustracji:
WWW.IMDB.COM
Źródło fotografii:
WOJCIECH NELEC / ~raster landscape (edit)
p o d
o k ł a d k ą
Osiem ekranizacji
k o m i k s ó w,
które trzeba zobaczyć ,
a o których może nigdy
nie słyszeliście
Autor: Dawid Śmigielski i Jacek Seweryn Podgórski
L
ato, sezon ogórkowy, ale nie dla blockbusterów. W te wakacje na ekranach kin
zagości spora liczba ekranizacji komiksowych. Na ekrany powrócą Wolverine,
Smerfy, król Xerxes i Radykalni Emerytowani Degeneraci. Ponadto swoje pre-
miery będą miały „Kick-Ass 2”, „2 Guns”, „R.I.P.D.”. Będzie co oglądać. Poniżej prezentuje-
my listę ekranizacji, które już miały swoją premierę, ale może nie każdy miał okazję się
z nimi zapoznać. Oto osiem filmów na podstawie komiksów, które trzeba obejrzeć. Wspólny mianownik? Znakomita strona wizualna i małe wpływy z biletów a może kiepska dystrybucja?
127
128
p o d
o k ł a d k ą
Po raz pierwszy:
„Dredd”
(2012, reż. Pete Travis)
Judge Dredd (Karl Urban) i Judge Anderson (Olivia Thrilby) zostają uwięzieni w Brzoskwiniowym Raju - budynku,
w którym mieszka 75 tysięcy ludzi. Tym betonowym slumsem rządzi narkotykowa królowa o niezbyt ładnej buźce
- Ma-Ma. Jej gang chce zabić stróżów prawa. Zaczyna się
śmiertelna gra, która dla Dredda jest świetną zabawą.
Największa niespodzianka poprzedniego roku. Nikt nie
oczekiwał wiele po tym obrazie, głównie z powodu problemów, jakie miały miejsce na planie produkcyjnym. Na
szczęście ekipa filmowa dotrwała do ostatniego klapsa.
Efekt końcowy okazał się piorunujący. Emocjonujące kino
sensacyjne w najlepszym wydania. Dynamiczna akcja,
niesamowite efekty specjalne, świetny, prosty scenariusz,
pomysłowe i mistrzowskie wykorzystanie zarówno 3D, jak
i Slow Motion. Do tego klimatyczna elektroniczna ścieżka
dźwiękowa z ostrym gitarowym motywem przewodnim
stworzona przez Paula Leonarda Morgana. W dodatku Karl
Urban urodził się, by zagrać Dredda. Wszystkie elementy
złożyły się na jedną z najlepszych ekranizacji komiksu
w historii kina.
Po raz drugi:
„Scott Pilgrim vs the World”
(2010, reż. Edgar Wright)
Scott Pilgrim (Michael Cera), kanadyjski nastolatek kochający gry komputerowe to typ Jarmuschowskiego bohatera. W wolnych chwilach gra na basie w punkowym zespole
Sex-Bom-Omb. Ciągle gdzieś się snuje, czegoś szuka, nie
ma pomysłu na życie. Wszystko się zmienia, kiedy poznaje
Ramonę Flowers (Mery Elizabeth Winstead). Miłość przenosi
góry, nie inaczej jest ze Scottem, który aby móc żyć szczęśliwie z wybranką serca, musi pokonać w walce na… miecze,
gitary, pieści i nie tylko jej siedmiu „byłych”.
Wielka finansowa klapa. Tak to już bywa z arcydziełami.
Nie wszystkim się podobają. „Scott Pilgrim vs the World” to
wizualny majstersztyk, który dopieści każdego geeka.
Rewelacyjny scenariusz z błyskotliwymi dialogami sprawia,
że każda scena tego filmu jest genialna. Popkulturowa zabawa wciąga nas w świat głównych bohaterów. Kochamy się
w Ramonie i jej każdej nowej fryzurze. Wkurza nas Scott,
który wydaje się być człowiekiem nie z tej ziemi, ale kibicujemy mu w jego misji. Mamy ochotę zagrać na basie
i stoczyć zwycięski pojedynek tylko po to, aby usłyszeć
charakterystyczne K.O.! Jednak ponad wszystko chcemy
zobaczyć szczęśliwy finał. W końcu to piękny film o miłości
tylko w nieco pixelowo-baśniowej konwencji.
p o d
o k ł a d k ą
Po raz trzeci:
„Kick-Ass”
(2010, reż. Matthew Vaughn)
Dave Lizewski (Aaron Taylor-Johnson) zastanawia się,
dlaczego wszyscy chcą być jak Paris Hilton, a nikt nie chce
być jak Spider-Man. Główny bohater wychodzi naprzeciw
tym dylematom i zostaje superbohaterem bez supermocy.
Od tej pory jako Kick-Ass strzeże swojej dzielnicy przed
wszelakim złem. Życie dzielnicowego superbohatera okazuje
się bardzo bolesne.
Filmowy „Kick-Ass” to chyba jedyny przykład ekranizacji
lepszej od papierowego pierwowzoru. Matthew Vaughn zaryzykował i nakręcił film za pożyczone pieniądze. Nie czując
oddechu producentów za plecami, mógł pozwolić sobie na
wszystko. Film okazał się takim sukcesem, że już nakręcono
ciąg dalszy (polska premiera 2 sierpnia). Spore kontrowersje wzbudzała rola Hit-Girl (Chloë Grace Moretz). Trzynastoletnia bohaterka „rzuca mięsem” i patroszy każdego, kto
stanie jej na drodze. Moretz spisała się rewelacyjnie. Dzięki
Hit-Girl kino popularne znów otrzymało bohaterkę płci pięknej, która doskonale radzi sobie w świecie zdominowanym
przez męskich herosów. Godna następczyni Sarah Connor
i Ellen Ripley.
Po raz czwarty:
„Batman i Robin”
(1997, reż. Joel Schumacher)
Batman (George Clooney) i Robin (Chris O’Donnell)
mają ręce pełne roboty. W Gotham City pojawił się groźny
przestępca mrożący (dosłownie) krew w żyłach porządnych
obywateli, których, jak wiemy, w Gotham mieszka niewielu.
Mr. Freeze (Arnold Schwarzenegger), bo o nim mowa, szuka
leku dla swojej ukochanej żony, która zapadła na śmiertelną
chorobę. Na tę samą chorobę zachorował Alfred - wierny kamerdyner Bruce’a Wayne’a. Sprawy komplikują się
jeszcze bardziej, kiedy Freeze sprzymierza się z Poison Ivy
(Uma Thurman) - podstępną Femme Fatale.
Dla wielu Batman i Robin to komedia o gejach (m.in. dla
Kevina Smitha). Film, o którym nie mówi się głośno. Film,
którego wstydzą się wszyscy fani. Film, w którym Clooney
zagrał swoją najgorszą rolę. Film, który pogrążył kinowy
żywot Batmana na osiem lat. Film, w którym zapamiętano
tylko jedno - gumowe sutki na kostiumach Batmana i Robina. Nawet reżyser tego „dzieła” - Joel Schumacher -przeprosił wszystkich, którzy poczuli się urażeni owym obrazem.
Ten niezamierzenie cudownie campowy Batman i Robin to
również film, który pokazał, jak nie należy kręcić ekranizacji
komiksu, dzięki czemu w jakimś stopniu przyczynił się do
boomu na kino superbohaterskie, który zaczął się zaledwie trzy lata później, a trwa do dziś. Tak nawiasem, Uma
Thurman stworzyła naprawdę ciekawą rolę, scenografia jest
zachwycająca, a one linery kultowe.
129
130
p o d
o k ł a d k ą
Po raz piąty:
„Blueberry”
(2004, reż. Jan Kounen)
Szeryf Mike S. Blueberry (Vincent Cassel) jest wielkim
przyjacielem Indian. Za wszelką cenę stara się, aby święte
tereny Czerwonoskórych nie zostały sprofanowane przez
gang Blounta (Michael Madsen) w celu zrabowania rzekomo
ukrytych tam wielkich bogactw. Blueberry’ego i Blounta
łączą także stare porachunki. Złamany nos (Blueberry) musi
poradzić sobie z demonami przeszłości, jeżeli chce przeciwstawić się swojemu przeciwnikowi.
„Blueberry” wyreżyserowany przez Jana Kounena niewiele ma wspólnego z oryginalną serią komiksową stworzoną
przez Chaliera i Girauda. Co nie znaczy, że nie jest to obraz
godny polecenia. Wręcz przeciwnie. Kounen nakręcił narkotyczny western, który klimatem przypomina późniejsze
prace Girauda (jako ‘Moebius’). Vincent Cassel głównego
bohatera zagrał niezwykle sugestywnie. Można odnieść wrażenie, że był „pod wpływem”. Niezwykle efektowny finałowy
pojedynek miedzy Blueberrym a Blountem rozgrywa się na
granicy rzeczywistości i jawy. Warto też zwrócić uwagę na
zdjęcia. Postarano się, aby w każdym ujęciu znalazło się
jak najmniej ruchu, dzięki czemu film ogląda się niczym
komiks.
Po raz szósty:
„Lucky Luke”
(2009, reż. James Huth)
Główny bohater zostaje poproszony przez prezydenta Stanów Zjednoczonych o interwencję w miasteczku Daisy Town.
Luke z niechęcią przybywa do rodzimego miasteczka, w którym jako dziecko przeżył prawdziwą traumę - morderstwo
rodziców. Okazuje się, że w Daisy Town rządzi niebezpieczny Pat Poker, który wie, jak pokonać najszybszego kowboja
na Dzikim Zachodzie. Sytuacja gmatwa się jeszcze bardziej,
kiedy do miasteczka przyjeżdżają żądni sławy Billy Kid, Jesse
James i Nieszczęsna Jane.
Świetny western, który nie skupia się na strzelaninach
i konnych pościgach, lecz na psychice głównego bohatera.
Z tego filmu możemy dowiedzieć się, dlaczego samotny kowboj poprzysiągł, że nigdy nikogo nie zabije, i co by się stało,
gdyby tę przysięgę złamał. Klimat zaczerpnięty z rasowego
spaghetti westernu. Wszędzie brud, upał i syf. Nawet Lucky
Luke, świetnie zagrany przez Jeana Dujardina - późniejszego
zdobywcę Oscara za pierwszoplanowa rolę w Artyście - chodzi
w brudnych jeansach i koszuli. Sergio Leone byłby dumny.
p o d
o k ł a d k ą
Po raz siódmy:
„Ghost Rider 2: Spirit of Vengeance”
(2012, reż. Mark Neveldine, Brian
Taylor)
Szatan zagraża naszemu światu. Jedynym, który może go
pokonać jest Johnny Blaze, a raczej jego demoniczna wersja
z płonącą czachą. Ghost Rider powraca siejąc zniszczenie
wszędzie tam gdzie się pojawi. Rozpoczyna się pełen szaleństwa wyścig o ocalenie ludzkości, przyjaciół, a przede wszystkim duszy Blaze’a.
Ghost Ridera ponownie na ekranie, jednak tym razem
(obraz z 2004 roku okazał się fatalnym) w każdej minucie
filmu widać pomysł na bohatera. Duch zemsty jest mroczny,
brutalny, szalony, przerażający, miejscami karykaturalny i do
tego zieje i sika ogniem piekielnym. Nicolas Cage umiejętnie
zagrał Johnny’ego ‘Ghost Ridera’ Blaze’a będącego na granicy
obłędu, tworząc jedną z nielicznych udanych ról w swojej karierze na przestrzeni kilku ostatnich lat. Wszystko doprawione
reżyserskim stylem Marka Neveldine’a i Briana Tylora, czyli
szybki montaż i nietypowe kąty ustawienia kamery tworzące
odjechanie zdjęcia. Po prostu jazda bez trzymanki.
Po raz osmy:
„Ichi The Killer / Koroshiya Ichi”
(2001, reż. Takashi Miike)
Jak mógłby wyglądać thriller z elementami horroru gore
i licznymi absurdalnymi gagami? Otóż odpowiedź na to pytanie daje nam „Ichi The Killer”. Film w reżyserii cenionego
japońskiego reżysera Takashi Miike ekranizuje kultową mangę
Hideo Yamamoto. Film Miike robi to w sposób nad wyraz wierny, zarówno śmieszy jak i szokuje.
Akcja filmu toczy się w Japonii, w Shinjuku (szemranym
okręgu Tokio). Szef jednego z lokalnych gangów yakuzy, znika
w tajemniczych okolicznościach. Jego wierny sługa, Kakihara
(genialnie zagrany przez Tadanobu Asano), nota bene sadomasochista, postanawia odkryć prawdę o losie swego „ojca”.
Rozpoczyna się gorączkowe śledztwo, a pierwszą ofiarą staje
się gangster z bliskiej „rodziny”. Suzuki, powieszony na haczykach i oblany gorącym tłuszczem cierpi katusze. W równie bezlitosny i wyszukany sposób traktowani są inni podejrzani. Ostatecznie Kakihara zostaje wykluczony z rodziny, co
skutkuje bardziej absurdalnymi zachowaniami banity. Po to
tylko by poznać tajemniczego zabójcę Ichi’ego i autora całej
intrygi niepozornego Jiji (rolę tą gra znany reżyser Shinya
Tsukamoto).
Na pierwszy rzut oka w filmie trudno doszukać się jakiejkolwiek logiki fabuły zbudowanej na kanwie okrucieństwa
i groteski . Zemsta z miłości i honoru przecież jej nie wymaga.
Dodatkowym atutem filmu jest przednia muzyka japońskiej
grupy Boredoms.
131
132
p o d
o k ł a d k ą
Morze, wino i komiksy
Autor: Dawid Śmigielski
W
akacje w polskim komiksowie uważam zarozpoczęte wraz z zakończeniem Bałtyckiego
Festiwalu Komiksu 2013 (29-30. Czerwca br.
w Gdańsku). Jednak cofnijmy się troszkę, by przypomnieć sobie, jak wyglądała przedostatnia, w tym roku kalendarzowym,
duża komiksowa impreza.
Baletnice i giwery
Dawno nie uczestniczyłem w tak ciekawym panelu, jak
ten poświęcony amerykańskiemu artyście Robowi Liefeldowi.
Kajetan Kusina wraz z Bartłomiejem Gajdzisem przybliżyli
sylwetkę tego niegdyś bardzo popularnego rysownika
i sporadycznego scenarzysty. Rob Liefeld jest dość barwną
postacią. Obecnie wyśmiewany, niegdyś wielbiony przez
fanów. Kusina i Gajdzis rozłożyli ten stan rzeczy na czynniki
pierwsze. Na ekranie wyświetlili kilkadziesiąt plansz i kadrów
stworzonych przez artystę, któremu został poświęcony panel.
Z zegarmistrzowską precyzją wyszczególnili wszystkie charakterystyczne cechy rysunku Liefelda. Na tapecie znalazły się:
wielkie pistolety, zawsze z podwójnymi lufami, stopy nieprzypominające stóp, tło tworzone jedynie za pomocą kreskowania, ekwilibrystyczne pozy nieosiągalne dla zwykłego czy
też niezwykłego człowieka i wiele innych ciekawych, a przy
tym zawsze zabawnych „baboli”. Obaj prowadzący stworzyli
świetne minishow. Publika co chwilę reagowała śmiechem
na zabawne komentarze Kusiny i Gajdzisa. Przy tym należy
zaznaczyć, że spotkanie nie miało na celu wyśmiania Roba
Liefelda. Była to bardzo rzetelna analiza stylu tego rysownika,
jak i jego oddziaływania na rynek komiksu amerykańskiego
w latach 80-tych i 90-tych. Pełen profesjonalizm.
p o d
o k ł a d k ą
Po prawej:
Kajetan Kusina wraz z Bartłomiejem Gajdzisem
prezentuja sylwetkę Roberta Lefielda.
Niewidzialna granica
Na panelu wydawców pojawili się Paweł Timofiejuk
(TIMOF I CISI WSPÓLNICY), Michał Słomka (CENTRALA),
Radosław Bolałek (HANAMI), Michał Kowalczuk (SMALLPRESS), Jacek Jastrzębski (ATY), przedstawiciele
WYDAWNICTWA TAIGA i KREATYWNYCH PUBLIKACJI.
BeeFKowy panel wydawców miał zupełnie inną formę niż inne
tego typu spotkania. Nie było tu moderatora, który beznamiętnie zadaje te same od lat pytania. Zresztą najważniejsze
dla czytelników są zapowiedzi, więc nie ma co się takiemu
stanu rzeczy dziwić. Zamiast moderatora wydawcy sami (każdy po kolei) wymyślają pytania i zadają je reszcie kolegów.
Oczywiście i tutaj padają zapytania o te same, co zawsze,
kwestie. Jakie plany wydawnicze na przyszłość? Co z komiksem cyfrowym? I komiksem dla dzieci?. Ale pośród tych pytań
można usłyszeć o tym, co wydawców motywuje i demotywuje, czy jaki komiks można uznać za młodzieżowy (granica
jest płynna). Przyszłość niesie sporo dobrego dla czytelników. W czasie „Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier”
w Łodzi w końcu powinna mieć swoją premierę książka
poświęcona wydawnictwu TM-Semic. Po wakacjach ukaże
się drugi tom „Za Imperium”. HANAMI rozpocznie (jak tylko
dostanie oficjalną zgodę) wydawanie dwóch dłuższych serii.
TIMOF już wkrótce wypuści trzeci tom „Lincolna”, a poza tym
komiksy m.in. Chestera Browna i Alison Bechdel oraz książki
Jerzego Szyłaka („Gra ciałem”) i Barta Beaty’ego („Komiks
kontra sztuka”). Zostanie także dodrukowany album „Morfołaki” Mateusza Skutnika. Natomiast ósmy tom „Rewolucji”
tegoż samego artysty może nie mieć swojej premiery podczas
MFKiG. Jeżeli chodzi o komiks cyfrowy – tym razem nie padły
żadne konkrety. Tak czy inaczej szykuje się bardzo ciekawa
komiksowa jesień.
Santa Claus versus the Nazis
David Lloyd już po raz drugi odwiedził Gdańsk. Tym razem
przyjechał do naszego kraju, aby promować nowy projekt,
lecz internetowy magazyn komiksowy „ACES WEEKLY”.
Inicjatywa wydaje się bardzo ciekawa. Artyści tworzący dla
magazynu pochodzą niemal z całego świata (USA, Wielka
Brytania, Chiny, Filipiny, Belgia, Hiszpania, Nowa Zelandia,
Francja i Włochy). Subskrypcja kosztuje odpowiednio 6,99
funtów, 7.99 euro i 9,99 dolarów. Lloyd chciał stworzyć coś,
co pozwoli nowym talentom na pełen rozwój, a najlepszym
dla rozwoju jest pełna wolność twórcza. To ona stymuluje
kreatywność. Zyski ze sprzedaży subskrypcji są dzielone po
równo między wszystkich artystów. Lloyd wpadł na jeszcze
jeden pomysł. Doskonale rozumie, że niektórym czytelnikom
trudno jest kupić coś, co nie jest wydrukowane. Toteż, aby
zachować „kontakt” między czytelnikiem a twórcą, każdy
kupujący otrzyma szkic od wybranego przez siebie rysownika.
Twórca „Kick Back” chciałby, aby „ACES WEEKLY” był dostępny również w Polsce (podobno trwają rozmowy z jednym
z wydawców) i z chęcią znalazłby miejsce w magazynie dla
utalentowanych polskich twórców. W tej internetowej antologii
znajdują się opowieści fantasy, pulpowe sci-fi, kryminały, wojenne (jak Święty Mikołaj rozprawiający się z nazistami) i humorystyczne. Tak więc rozrzut tematyczny jest dość spory, jednak wizualnie wszystkie prace prezentują się bardzo
ciekawie.
Polityka jest interesująca
Po prezentacji „Aces Weekly” do przepytywania Davida
Lloyda zabrał się Łukasz Kowalczuk. Godzinne spotkanie
opierało się na zagadnieniach związanych z historią kariery
współtwórcy „V jak Vendetta” w przemyśle komiksowym. Dyskusja była bardzo luźna i często z pytań czysto komiksowych
zbaczała na tory zabarwione polityką, którą Lloyd bardzo się
interesuje. Publiczność, co nie często się zdarza, ochoczo zadawała pytania angielskiemu artyście. Niestety brak czasu nie
pozwolił na dłuższą dyskusję. Przesłanie Lloyda? Wolność jest
najważniejsza. Można kontrolować jednostkę, ale nie można
powstrzymać masy (skąd my to znamy?).
133
134
p o d
o k ł a d k ą
Po prawej:
David Lloyd przystąpił do rozdawania autografów
i rysografów.
Wszystkie kolory V
Po krótkiej przerwie Lloyd zasiadł przy stoliku z butelką wina, wysypał swoje przybory do rysowania
i zaczął rozdawać rysografy i autografy. Zasada była
prosta. Kupujesz „Aces Weekly” (do wyboru nr pierwszy
i drugi) za 30zł, dostajesz rysunek. Chętnych w kolejce
(należy odnotować, że w uporządkowanej kolejce) na
taką transakcję nie brakowało. Artysta rysował tylko
i wyłącznie głównego bohatera komiksu „V jak Vendetta”, zrobił jeden wyjątek dla pewnego chłopczyka
i stworzył dla niego bodajże Punishera. Nie każdy dostawał takiego samego V. Wersje były różne i kolorowe.
Profil, front, bez kapelusza, różowy, niebieski, pomarańczowy i oczywiście czarny. Kolejka była dość długa,
ale każdy oczekujący dostał to, czego chciał. Jeden
młodzieniec otrzymał nawet autograf na Punisherze wydanym
przez TM-Semic, z którym Lloyd nie miał nic wspólnego. Pełen
luz.
Ta wersja zgina się inaczej
Cieszy mnie, kiedy na komiksowych festiwalach można
obejrzeć film związany z obrazkowym medium. Organizatorzy
Bałtyckiego Festiwalu Komiksu zadbali o taką projekcję. Swoją
premierę miał film „Figurki po polsku: G.I.Joe”, autorstwa
Polish Figure Collectors. Nieco ponad półgodzinny obraz przybliżył widzom pokrótce historię figurek, komiksów, animacji
i gadżetów związanych z uniwersum „G.I.Joe”. Twórcy mają
nadzieję, że jakiś odsetek osób, które obejrzą film, zainteresuje się kolekcjonerstwem. Myślę, że jest na to szansa. Dobry
lektor, dźwięk, scenariusz i fajne efekty specjalne sprawiają,
że „Figurki po polsku: G.I.Joe” ogląda się jak profesjonalny
film, a przecież nie miał on żadnego budżetu. Jeżeli ktoś jest
zainteresowany seansem, to obraz jest już dostępny w serwisie YouTube.
Jak nazywa się motor Lobo?
Na godzinę osiemnastą zaplanowano rozdanie GDAKów
i konkurs komiksowy z nagrodami. Gdzie rozdano GDAKi? Nie
wiem, na pewno nie w Bibliotece Manhattan, w której miały
miejsce wszystkie opisywane przeze mnie panele. Za to odbył
się pasjonujący konkurs komiksowy przygotowany przez
Marcina Andrysa. Uczestnicy zabawy (chętnych nie brakowało) zmierzyli się w trzech rundach. Każdy z biorących udział
wybierał kwadracik z numerkiem. Po wyborze pojawiało się
pytanie. W pierwszej rundzie do zadań uczestników należało odgadnięcie komiksowej postaci. W rundzie drugiej pod
każdym kwadracikiem kryła się nazwa komiksowej serii. Gracz
miał możliwość wyboru innego pytania, jeżeli dana seria mu
„nie leżała”. Jednak konsekwencją takiego ruchu była automatyczna utrata jednego punktu. W ostatniej rundzie uczestnicy
musieli dopasować broń do bohatera, który jej używa. Jak
widać konkurs był bardzo urozmaicony, a tym samym niezwykle ciekawy. Nie był skupiony tylko i wyłącznie na jednym
gatunku komiksowym. Dzięki takiemu rozwiązaniu dużą rolę
odgrywał czysty przypadek, kto trafił w preferowany przez
siebie gatunek miał szczęście, kto nie, zazwyczaj kończył bez
punktów. Wielkie brawa należą się Marcinowi Andrysowi za
przygotowanie tak interesującej rozgrywki.
p o d
o k ł a d k ą
Hermetyczna Biblioteka
Ostatnim punktem programu był panel poświęcony
Moebiusowi i jego fantastycznym światom. Wywód zaczął
się od poświecenia kilku słów „Blueberry’emu”, następnie
Przemysław Zawrotny skupił się na sztandarowych dziełach
francuskiego artysty – „Świecie Edeny”, „Hermetycznym
Garażu”, „Arzachu” i „Incalu”. Panel nie przyciągnął tak dużej
publiczności jak ten poświęcony Robowi Liefeldowi. Prelegenta
wyraźnie ograniczał godzinny czas, przez co spotkanie było
nieco rwane, a także senne. Moebius jest zdecydowanie za
trudny na późne popołudnie.
Odpływamy
Giełda było dość mała. Swoje stoiska miały jedynie
HANAMI, TIMOF i CENTRALA. Na kilku innych można było
zaopatrzyć się w komiksy pozostałych polskich wydawnictw,
a także w amerykańskie zeszyty i archiwalne wydania TM-Semiców. Również mało premierowych komiksów ukazało się
podczas festiwalu, bo zaledwie 6 („Gołębie” Filipa Bąka,
8. zeszyt „Domu Żałoby”, „Znamy się tylko z widzenia”, ostatni tom „Ikigami”, „Pan Samochodzik i Templariusze” oraz „Naleśniki z jagodami”). Choć zakupy są ważne, w końcu trzeba
czymś karmić czytelniczy głód fanów, to są rzeczy ważniejsze.
Podczas festiwalu dało się zauważyć spory dopływ świeżej
krwi, co znaczy, że impreza spełnia swoje zadania i nie jest
tylko stałym punktem dla najbardziej hardcorowych fanów,
ale „wychodzi” do nowych czytelników.
Fajna atmosfera, dobre miejsce organizacyjne (Centrum
Handlowe Manhattan), niemal zupełny brak problemów
technicznych i, co najważniejsze, bardzo ciekawy program
(niestety nie udało mi się zjawić na tak ciekawie brzmiących
panelach jak: „Superman w tyglu popkultury” oraz „Krewni
i znajomi Żółwi Ninja – antropomorficzne zwierzaki w amerykańskim komiksie lat 80”, które odbywały się równolegle
z panelami w Bibliotece Manhattan) sprawiły, że szósta edycja
Bałtyckiego Festiwalu Komiksu to jedna z najlepszych imprez
komiksowych, w jakich brałem udział. Ahoj!
6. BAŁTYCKI FESTIWAL KOMIKSU 2013
29-30. Czerwca 2013 r.
Biblioteka Manhattan Gdańsk
Gdańska Szkoła Artystyczna
WWW.BFK.HANAMI.PL
Źródło fotografii:
ARCHIWUM REDAKCJI (fot. D. Śmigielski)
Źródło ilustracji:
WWW.BFK.HANAMI.PL (rys. UNKA ODYA)
135
136
p o d
o k ł a d k ą
anna.krzton.com
p o d
o k ł a d k ą
137
138
p o d
o k ł a d k ą
p o d
o k ł a d k ą
139
140
p o d
o k ł a d k ą
p o d
o k ł a d k ą
141
142
p o d
o k ł a d k ą
Funky Koval.
Bohater fantastycznych serc
Autor: Szymon Gumienik
P
ojawił się znikąd 30 lat temu, trochę narozrabiał
i namieszał w naszej galaktyce, parę spraw wyprostował, odkrył niektóre karty międzyplanetarnej polityki i zniknął na kolejne 20 lat. W 2011 roku wrócił do naszej
rzeczywistości, by kilkoma przemyślanymi ruchami (o których
nie śniło się filozofom) zakończyć swoją historię. Zrobił to
jednak w takim stylu, że lepiej dla wszystkich byłoby, gdyby
po prostu pozostał w ukryciu owiany własną legendą.
Mowa o Funkym Kovalu, najsławniejszym kosmicznym
detektywie, którego do życia w 1982 roku powołali rysownik
Bogusław Polch oraz scenarzyści Maciej Parowski i Jacek
Rodek. Sprawa może jest już przedawniona, jednak biorąc
pod uwagę niezbyt udany powrót bohatera w albumie
„Wrogie przejęcie” i fakt, że autorzy serii sprzedali prawa do
ekranizacji pierwszego zeszytu „Bez oddechu” niezależnemu producentowi z USA w 2008 roku, chciałbym otworzyć,
a przynajmniej nieco uchylić, wieko przysłowiowej puszki
Pandory i rozpocząć proces rezurekcji Kovala w blasku
fleszy. Bo ma on spory potencjał i w pełni zasłużył sobie na
wielki powrót w chwale (razem z całym majdanem koszulek,
figurek, gier i oczywiście dobrze narysowanej serii). Skoro
zatem autorzy Funky’ego wyskoczyli dwa lata temu jak Filip
z konopii, niech przynajmniej zapewnią nam na jakiś czas
rozrywkę na dobrym poziomie.
Przepis na sukces
Kiedy pierwsze plansze z przygodami porucznika Kovala
(wówczas jeszcze w wersji czarno-białej) zaczęły pojawiać
się w wchodzącym właśnie na rynek miesięczniku „Fantastyka”, czytelnicy w listach do redakcji prawie jednogłośnie
zarzucili mu karykaturalną wręcz postawę heroiczną oraz dość sztywne podejście do zasad
moralnych i praw rządzących naszą
rzeczywistością. Dopiero później,
gdy wrócił po dłuższej przerwie
na łamy „Fantastyki” w 1985
roku, gdy zaczął być sobą
i gdy przestał wyrażać
się tylko w czarno-białych zachowaniach,
Funky został w pełni
zaakceptowany i
przyjęty do panteonu gwiazd.
Dalej mogło
być już tylko
lepiej, choć nikt
wówczas nie
przewidywał, że
postać ta odegra
w historii polskiego komiksu
tak niebagatelną
rolę. Duża zasługa w tym samych
autorów, szczególnie
Macieja Parowskiego i
Bogusława Polcha, którzy
nie tylko dobrze wiedzieli,
co w zachodniej komiksowej
trawie piszczy, ale i potrafili jej
najlepsze, najdorodniejsze ziarna zasiać z powodzeniem w dość żyznym wówczas gruncie Polski – rynek komiksu fantastycz-
p o d
o k ł a d k ą
[..] W takiej odsłonie i w takim ubiorze Funky stał się w tamtym czasie
bohaterem fantastycznych serc, pokazując, jak rzeczywiście powinien
wyglądać nowoczesny komiks.[...] Koval był w swoich czasach dziełem
bardzo nowatorskim, zaskakującym zarówno rozmachem futurystycznej
wizji, jak i użytymi do jej odmalowania środkami
nego bowiem w tych czasach w naszym kraju praktycznie
nie istniał i wręcz domagał się jakiegoś objawienia. Właśnie
wtedy na scenę wkroczył nowy, odmieniony Funky Koval
i bardzo szybko odniósł sukces, zdobywając spore uznanie
czytelników. Recepta na taki rozgłos była bardzo
prosta – bohater z krwi i kości, niecodzienna sceneria,
fantastyczne gadżety, niebezpieczna przygoda, dużo akcji,
polityczne afery i kontestacja zastanego reżimu, do tego
jeszcze lekko zamerykanizowana (tudzież zabarwiona
zachodnioeuropejskością) konwencja – i mamy idealną odpowiedź na potrzeby ówczesnych odbiorców szeroko pojętej
fantastyki. Nic dziwnego, że w takiej odsłonie i
w takim ubiorze Funky stał się w tamtym
czasie bohaterem fantastycznych serc,
pokazując, jak rzeczywiście powinien wyglądać nowoczesny komiks. Choć niepozbawiony
małych wpadek narracyjnych i logicznych Koval
był w swoich czasach
dziełem bardzo nowatorskim, zaskakującym zarówno
rozmachem futurystycznej wizji,
jak i użytymi do
jej odmalowania środkami
– formalnymi
rozwiązaniami
przedstawiania niektórych
scen (np. walka
z terrorystami
ukazana w kadrach
przypominających
skrzydła wiatraka czy
akcja odbicia senatora
Bobbera przedstawiona
za pomocą filmowych
ujęć – bezpośredniej relacji
na żywo).
Czerpiąc z rzeczywistości
Początkowo porucznik Air Star Force, przyszły pracownik
agencji „Universs”, miał nazywać się Punky Rock (pomysł
Jacka Rodka i Wiktora Żwikiewicza) i uczestniczyć tylko
w epizodycznych, zamkniętych historiach drukowanych co
miesiąc w „Fantastyce” (jego przygody miały odbywać się
w różnych przestrzeniach i czasach – od space opery
i science fiction, przez horror, aż do czystej fantasy). Na
szczęście dzięki Bogusławowi Polchowi, który podjął się
wówczas nowego wyzwania po zrealizowaniu ośmioczęściowego cyklu komiksów według twórczości Ericha von Danikena, bohater dostał lepiej brzmiące imię i trochę swojskości
(polskości) w nazwisku, a epizody odgrywane w różnych
konwencjach zamienił na pełny metraż rzeczywistości SF,
wikłając się tym samym w międzyplanetarną aferę polityczną z Drollami w roli głównej – obcą rasą, która podobnie do ludzi miewała czarne i białe charaktery, dobre i złe
intencje, tudzież sumienie lub jego brak. Poza nimi Funky
musiał zmierzyć się z pracownikami konkurencyjnej agencji
„Stellar Fox”, skorumpowanymi policjantami i wojskowymi,
czy też pozbawionymi moralnego kręgosłupa politykami.
W dwóch pierwszych częściach serii jest sporo odwołań
do stanu wojennego panującego w tych czasach w Polsce
oraz prób ośmieszenia ówczesnej władzy – pod przykrywką
świata fantastycznego (wykreowanego) twórcy Kovala (i nie
tylko) w pełni korzystali z możliwości pokazania, co myślą
o polskim status quo lat 80. XX wieku. Uchodziło im to
zazwyczaj na sucho (chwała, że ówczesny naczelny pisma
Adam Hollanek nie przestraszył się i dał w tym względzie
wolną rękę autorom), dlatego też Funky mógł np. bezkarnie
bić policjantów i szkalować niektórych dość dobrze znanych
polityków (w komiksie pojawia się np. na jednej z niechlubnych list podobizna Jerzego Urbana). Twórcy Kovala zapełnili jednak komiks przede wszystkim postaciami znanymi
z własnego środowiska – i tak, Marek Oramus i Wiktor
Żwikiewicz byli niezależnymi dziennikarzami, Maciej Parowski i Jacek Rodek wcielili się w pracowników agencji
„Universs”, z kolei jej szef, Paul Barley, dostał twarz Lecha
Jęczmyka. Sam Bogusław Polch darował sobie uczestnictwo
w akcji (poza małym epizodem), ale dał pierwszoplanową
rolę kobiecą swojej żonie Danie, która użyczyła swojego wizerunku Brendzie Lear – pięknej i niepowtarzalnej wybrance
Funky’ego (jej jedyna konkurentka do serca kosmicznego
143
144
p o d
o k ł a d k ą
BOGUSŁAW POLCH (FOT. MARAT DAKUNIN)
detektywa, panna Lilly Rye, zginęła tragicznie w trzecim
albumie serii).
Wątki wykorzystane
Gdy zatem Bogusław Polch wywalczył pełnometrażowość
przygód Kovala, aby uczynić bohatera bardziej wyrazistą
i spójną postacią, zaczęła krystalizować się właściwa akcja
komiksu. Ta mała niespójność widoczna jest na początkowych planszach części pierwszej – „Bez oddechu” (wydanej
jako album w 1987 roku w ramach serii KOMIKS-FANTASTYKA, będącej kwartalnym dodatkiem do miesięcznika „Fantastyka”), na których występuje fragmentaryczna i trochę
rwana narracja, a Funky dwoi się i troi, by sprostać kilku
konwencjom naraz. Plansze te zdecydowano się zostawić
w wydaniu albumowym ze względu na dalszą konsekwencję
fabuły i kluczowość niektórych postaci. Po wyjaśnieniu jednak niektórych wątków (szczególnie „afery zodiakalnej”) akcja nabiera tempa, a scenariusz wskakuje na właściwe tory.
Drugi album „Sam przeciw wszystkim” (z lat 1985–1986)
jest chyba najbardziej spójną, najciekawszą i najatrakcyjniejszą częścią przygód Funky’ego, w której to zawiązuje
się intryga uknuta przez „Stellar Fox” i kilku sprzedajnych
polityków. Jej głównymi punktami są: zawarcie paktu ze
zmuszonymi uciekać ze swojego świata Drollami i wybudowanie dla nich międzyplanetarnego mostu, a w konsekwencji zaproszenie ich na Ziemię. W nagrodę odpowiedni ludzie
mieli zyskać bezgraniczną władzę, a inni, mniej odpowiedni,
mieli zniknąć ze sceny na zawsze. Sporo się w tej części
dzieje, ale wszystko łączy się tu w spójną i dość zgraną
p o d
całość. Tym bardziej dziwi decyzja autorów serii, którzy
zamiast zakończyć po ludzku historię, nie tylko wprowadzili
w trzecim albumie („Wbrew sobie” – ukazał się w 1991
roku) niepotrzebny zamęt w postaci klona Funky’ego, ale
jeszcze bardziej zamieszali wszystkimi postaciami, ich
celami oraz zamiarami i pozostawili czytelników z jeszcze
bardziej niż w części pierwszej i drugiej otwartym zakończeniem, niezbyt miłym w swojej formule, przywołującym zbyt
wiele wieloznaczności, luk i hipotetycznych rozwiązań.
Zużycie materiału
Z perspektywy czasu wykrzywienie fabuły w „Wbrew
sobie” mogę przyjąć jako siłę wyższą, brak spójnej wizji,
czy po prostu brak serca do kontynuacji (w pełni zrozumiałą
i akceptowalną). Może też twórczą niepewność, bo i czasy
były dosyć niepewne – nowa sytuacja społeczna z jednej
strony uwolniła umysły i idee, ale z drugiej wprowadziła
konsternację. Zatarły się jeszcze nie tak dawne jasne podziały na tych złych i tych dobrych, a rzeczywistość przestała być jednomyślna i czarno-biała. Podobne nastroje cechują
właśnie trzecią część przygód bezkompromisowego detektywa, więc można tu mówić o swoistym znaku czasów. Jednak
wówczas była to dla mnie niezbyt trafna decyzja – jako
czytelnik wolałbym pozostać zdecydowanie w niepewności
końca części drugiej, w nim bowiem można szukać przynajmniej „przyszłości”, jakichś konkretnych rozwiązań. Poza
tym w „Wbrew sobie” sam rysunek nie był już tak fantastycznie dokładny, tak precyzyjnie techniczny i bogaty
w najmniejsze choćby szczegóły. Był jednak jeszcze akceptowalny. Zmienił się natomiast zupełnie w części czwartej
„Wrogie przejęcie” (2011) i był jednym z powodów, dla
których ostatni tom przygód Kovala został przeze mnie odrzucony (włącznie z zupełnie nielogiczną, wymuszoną
i składaną z przypadkowych fragmentów fabułą). Co innego,
gdyby taką stylistyką raczył nas Bogusław Polch od początku. Nawet bym się wówczas nie zająknął, choć przyznam,
że nie jestem fanem podobnej kreski. Zdecydowanie bardziej wolę ten techniczny, drobiazgowy sznyt jego rysunków
z początkowych części Kovala z lat 80. – kreski bliskiej
ligne claire np. Geofa Darrowa z „Hard Boiled” (gdzie autor
technikę tę doprowadził wręcz do absurdu, obrysowując
dokładnym konturem każdy, choćby najmniejszy, szczegół)
oraz kadrów, które idealnie współgrały z ówczesną estetyką i sposobem prowadzenia narracji (vide: szczegółowe,
o k ł a d k ą
wyjaśniające akcję, didaskalia w ramkach pod obrazkami
czy uzupełniające słowa bądź mimikę bohatera myśli ujęte
w odpowiednio rysowane dymki). Może właśnie to sprawia, że pierwsze albumy z przygodami Funky’ego Kovala
tak dobrze czyta się także i dziś, po tylu latach – mają ten
unikalny czar, wyzwalają sentyment za czymś, czego już
raczej nie doświadczymy w polskim komiksie. I może też
właśnie ta specyficzna kreska, ten charakterystyczny styl,
które zostały już dawno zapomniane, sprawiają, że z taką
niechęcią czytałem czwarty album? Może. Nie wiem. Wiem
jedynie, że czekam z niecierpliwością na kolejne wcielenie
Kovala i z nadzieją patrzę na jego powrót w chwale. Ale to
już w rękach samych autorów.
Powrót?
Funky Koval walczył już bez oddechu, sam przeciw
wszystkim, a nawet wbrew sobie. Ja życzę mu, aby nie
pozostając w ukryciu, zaatakował rynek podwójnym uderzeniem, a przynajmniej obudził się po niezbyt udanym wrogim
przejęciu, wyszedł ze swojej nierzeczywistości i zaczął
zupełnie od nowa:
– Porucznik Funky Koval. Air Star Force. Pięć lat czynnej
służby. Miliardy na liczniku. Odznaczenia, także Srebrna
Gwiazda Palantiru.
– Dobrze, że jesteś Funky. Bo widzisz, jest taka sprawa...
Źródło fotografii:
WWW.FACEBOOK.COM/PAGES/BOGUSŁAW-POLCH
(oficjalny profil)
Źródło ilustracji:
ARCHIWUM REDAKCJI
145
146
p o d
o k ł a d k ą
Mroczny raj Stefana
Zweiga
Autor: Joanna Wiśniewska
„Ostatnie dni Stefana Zweiga”
Laurent Seksik, Guillaume Sorel
Wydawnictwo Komiksowe
2013
C
zy można opowiedzieć historię sławnego pisarza
w formie komiksu? Czy jest możliwym przedstawienie uczuć, wyborów i wielu niuansów
skomplikowanego ludzkiego życia za pośrednictwem grafiki
i kadrów? Te pytania należy zadać sobie przed przystąpieniem do lektury „Ostatnich dni Stefana Zweiga”, komiksu
wydanego przez debiutujące na rynku WYDAWNICTWO
KOMIKSOWE. Trzeba przyznać, że zarówno wydawcy, jak
i autorzy albumu - Guillaume Sorel i Laurent Seksik - podjęli się niełatwego zadania.
Stefan Zweig jest obecnie pisarzem nieco zapomnianym.
Głównemu bohaterowi przyszło żyć w czasach mrocznych,
a jego życie odzwierciedla koleje losu wielu artystów tworzących w epoce totalitaryzmu. Stefan Zweig urodził się
w żydowskiej rodzinie w Wiedniu za czasów Franciszka
Józefa. Mimo to nigdy nie odczuwał swojego pochodzenia
i jak wielu członków zasymilowanej żydowskiej społeczności, uważał się po prostu za Austriaka. Jako młody człowiek
poznał sławnego Zygmunta Freuda i ta znajomość zaważyła
na zainteresowaniach Zweiga jako pisarza. W swoich książkach, m.in. „Niecierpliwości serca” czy „24 godzinach
z życia kobiety”, zajmował go problem psychiki ludzkiej.
W krótkim czasie zyskał popularność jako pisarz. Jednak
jego żydowskie pochodzenie nie było dobrze widziane
w czasach, gdy wzrastała potęga III Rzeszy. Przeczuwając
i słysząc, co dzieje się z Żydami w Niemczech, Zweig jeszcze przed Anschlussem wyjechał z Austrii, najpierw do
Londynu, następnie do USA, by wreszcie osiąść w Brazylii.
Wokół ostatniej podróży pisarza do kraju, w którym zdecydował się odebrać sobie życie, osnuta jest fabuła „Ostatnich
dni…” Jest to więc końcowy fragment biografii Zweiga, analizując go, autorzy próbują odpowiedzieć sobie na pytanie:
p o d
jakimi motywami kierował
się sławny pisarz, zabijając
siebie i młodą żonę w miejscu, które sam nazwał
rajem. W dodatku w momencie, gdy udało mu się
ostatecznie uciec z ogarniętej już wojną Europy.
Historia zaczyna się na
transatlantyku w 1941 roku,
kiedy sześćdziesięcioletni
Zweig płynie do Brazylii ze
swoją o trzydzieści lat młodszą żoną Charlotte Altmann.
Para poznała się w Londynie,
gdzie Lotte była sekretarką
Zweiga. Wydaje się, że los
pozwolił im wreszcie znaleźć
spokojne miejsce z dala od
toczącej się wojny. Zweig
chce pracować nad biografią Balzaka. Liczy, że ciepły
klimat Brazylii pomoże żonie
wyleczyć astmę. Lotte ma
nadzieję, że mąż porzuci
dawne życie i wspomnienia
- również te o byłej żonie.
Jednak już na statku rozmowa z współpasażerem
- uciekinierem z nazistowskich Niemiec - pokazuje, że
nie da się całkowicie odciąć od przeszłości. Przybywając do
Brazylii, Zweig doświadcza losu emigranta i uciekiniera. Trafia wprawdzie do tropikalnego raju, a nawet do ‘’miniatury
Austrii’’ - jak można by określić miasto Petropolis, zbudowane dla niemieckiej żony cesarza Pedro. I naprawdę bardzo
stara się być szczęśliwy oraz wreszcie rozpocząć pracę nad
nową książką. Wydaje się, że przykry epizod na statku
poszedł w zapomnienie. Zweig ukończył właśnie autobiografię o wiele mówiącym tytule - „Świat wczorajszy”. Jest to
moment, gdy pisarz zamyka wspomnienia i nadaje im formę
książki. Zaczyna się nowe życie - przyjęcia, spotkania
i pisanie, ale Zweiga wciąż prześladuje przeszłość. W Brazylii, czczony jako pisarz, jest jednak uznawany za Niemca.
W Austrii był Żydem, w Londynie znów Niemcem. Tymcza-
o k ł a d k ą
sem Zweig jako Zweig jest po prostu pacyfistą i wielkim
humanistą. Dzieło Sorela i Seksika jest próbą ukazania
postaci starzejącego się pisarza, człowieka, który zmęczony
tułaczką i oskarżeniami nie chce i nie potrafi rozpocząć życia
na nowo. Zweigów dochodzą pogłoski o losie Żydów w Europie, a wywołane tym poczucie winy nie zmniejsza nadziei
na powrót do Austrii, gdy tylko wojna się skończy… Jest to
również przejmujące studium relacji między starszym mężczyzną i młodą kobietą. W tym związku to Lotte jest pełna
nadziei, wbrew pesymizmowi Zweiga i wbrew wiedzy o tym,
co musi dla męża poświęcić. Dopiero upadek Singapuru
w 1942 roku burzy ostatecznie jej optymizm i skłania do
popełnienia samobójstwa wraz z mężem.
Historia opowiedziana w komiksie zaskakuje swoją głębią. Za pomocą zaledwie dwójki bohaterów – pisarza
147
148
p o d
o k ł a d k ą
i Lotte – autorzy budują pełną napięcia historię, którą czyta
się, i do tego znakomicie ogląda, niczym powieść psychologiczną. Po części dzięki niezwykłemu zespoleniu w całość
sugestywnej, lekkiej techniki akwareli, kadrów o pastelowych i delikatnych barwach oraz prostego i napisanego
pięknym językiem tekstu. Ogromny nacisk położono na
każdy z kadrów w taki sposób, by ukazać nie tylko akcję,
ale i mimikę postaci. Z wymienianych w restauracji spojrzeń Zweiga i jego żony już podczas rejsu możemy poznać
uczucia tej pary. To spojrzenia i twarze bohaterów, którym
poświęcono wiele starannych i wycyzelowanych ujęć, grają
niebagatelną rolę w odbiorze komiksu. Stąd uważny widz
będzie miał wiele przyjemności z odkrywania takich „subtel-
ności” pomiędzy kolejnymi kadrami. „Ostatnie
dni Stefana Zweiga” są
dziełem skomplikowanym i niejednoznacznym.
Traktują o sprawach
bardzo poważnych,
dotykają rzeczy trudnych
i bolesnych, wymagają
od czytelnika skupienia,
ale na szczęście - co jest
zaletą komiksu - nie musi
on znać biografii Zweiga
ani nawet jego dzieł.
Fabuła jest poprowadzona jasno i dostatecznie
wyraźnie nakreślono
wcześniejsze losy pisarza,
by zrozumieć, w jakiej
znalazł się sytuacji.
Uchodźca, tułający się po
świecie bezpaństwowiec,
którego dzieła w Austrii
palono. Wielki pisarz
zawstydzony swoją sławą
i pełen poczucia winy, że
właśnie jemu udało się
uciec, podczas gdy wielu
innych zginęło. Chociaż
dzieło Seksika i Sorela
nie stawia sobie ambicji jednoznacznego określenia, dlaczego Zweig się zabił,
to możemy podejrzewać, że zatruła go gorycz i poczucie
winy. Zniszczyła tęsknota, bo Zweig wydaje się wierzyć, że
starych drzew nie powinno się przesadzać. Na krótki moment, jak wnioskuję z „Ostatnich dni…”, był szczęśliwy, ale
tak naprawdę nie wierzył, że nowe życie można rozpocząć
tak po prostu. W konsekwencji zatracił siebie jako pisarza
i poświęcił życie pięknej, młodej kobiety, która go kochała.
Ponad życie. Dosłownie.
Niezwykłość tego albumu polega na tym, iż powyższe
wnioski są tylko jedną z wielu możliwych interpretacji losu
i decyzji Zweiga przedstawionych w tym dziele. Autorzy chyba
zdają sobie sprawę, że każdy oglądający będzie nieodmiennie
patrzył na tę historię przez pryzmat końca Zweiga. Abstra-
p o d
o k ł a d k ą
Za pomocą zaledwie dwójki bohaterów - pisarza i Lotte - autorzy budują pełną
napięcia historię, którą czyta się, i do tego znakomicie ogląda, niczym powieść
psychologiczną. Po części dzięki niezwykłemu zespoleniu w całość sugestywnej,
lekkiej techniki akwareli, kadrów o pastelowych i delikatnych barwach oraz
prostego i napisanego pięknym językiem tekstu.
hując jednak od problemu, czy jego samobójstwo, wzorowane być może na śmierci romantycznego poety Kleista, było
wyborem dobrym czy złym, powinniśmy skupić się nie tyle na
zakończeniu, co na słowach, gestach i czynach postaci. Jest
to uczta dla oka, jeśli odpowiada widzowi monochromatyczna
paleta barw, delikatna kreska, spokojne barwy, może nieco
nużące dla niektórych, ale pełne wdzięku, oraz sama technika akwareli. Nadaje ona całości komiksu nieco staroświecki,
ulotny charakter i magię.
Dodatkowymi bonusami jest tło historyczne i społeczne,
które poznajemy i w którym poruszają się bohaterowie. Mamy
tu problemy emigracji, ale nie za chlebem, a emigracji z przymusu. Jak odnaleźć się w nowej rzeczywistości, czy ten raj
nie zmieni się przypadkiem w piekło? Twórcy stawiają sobie
pytanie, na które próbowali odpowiedzieć wszyscy pisarze
i artyści - na przykład noblista Imre Kertész - czy jest możliwe
pisanie i tworzenie, gdy obok dzieją się straszne rzeczy? Jak
można o nich pisać, gdy cały naród zostaje unicestwiony?
Gdy twój świat ginie, a dzieła są palone? A przecież Zweig nie
widział niczego z tego, co działo się w Europie, a jedynie znał
pogłoski, niezbyt pewne... Pamiętajmy, że akcja „Ostatnich
dni…” dzieje się w 1942 roku, w momencie, gdy bohaterowie
nie zdają sobie sprawy z zagrożenia i tego, co dzieje się
w Europie. Współczesny czytelnik oczywiście wie doskonale,
co nastąpiło potem. Jednak mimo to duetowi twórców udało
się w „Ostatnich dniach…” odtworzyć klimat tymczasowości
i niepewności, jaki towarzyszył Zweigom. Wraz z nimi zanurzamy się w raju, w którym stary krawiec opowiada o swojej
córce i zięciu, a wojna jest dalekim echem, które nie zakłóca
dorocznego karnawału w Rio. Tylko Stefan Zweig ze swym
przeczuciem tragicznego końca wydaje się nam jakimś uprzykrzonym prorokiem, może biblijnym Jeremiaszem, o którym
napisał kiedyś sztukę. I nawet irytuje nas jego pesymizm
i dążenie do samozagłady.
Wbrew pozorom „Ostatnie dni Stefana Zweiga” nie są
opowieścią tragiczną. Jest to również, a może przede wszystkim, historia o nadziei i miłości, miłości, która jest silna
i trwała. Nie można zapomnieć o powtarzającym się w dziele
wątku miłosnym. Siła uczucia Zweiga i Lotte czyni z niego niemal mit o uczuciu silniejszym niż śmierć. Nie wiemy, jak było
naprawdę, ale w tę historię po prostu chcemy wierzyć. Może
dzięki temu naszą wizję raju da się jeszcze uratować.
W imieniu redakcji dziękuję WYDAWNICTWU KOMIKSOWEMU za egzemplarz recenzencki.
Zródło ilustracji:
www.wydawnictwokomiksowe.pl
149
150
p o d
o k ł a d k ą
Rycerz
klasy
C
Autor: Dawid Śmigielski
„Rycerz Ciernistego Krzewu”
Dawid Kuca i inni
Wydawnictwo Komiksowe
2013
A
rmia nieumarłych stworzona przez krzyżaków
jest największym zagrożeniem dla ziem XVI-wiecznej Rzeczpospolitej. Armia, przed którą
lękają się wszystkie inne. Tylko Rycerz Ciernistego Krzewu może stawić jej czoła. Trzeba przyznać, że wyjściowy
pomysł Grzegorza Kaczmarczyka na historię opowiadającą
o przygodach Rycerza Ciernistego Krzewu jest dość interesujący. Otrzymujemy bowiem zamaskowanego bohatera
broniącego terytorium Korony przed wszelakim złem. A że
pod maską zła nie kryją się jedynie „zwykli najeźdźcy”
i zbrodniarze, lecz przede wszystkim istoty przypominające
zombie, to historia brzmi jeszcze bardziej intrygująco.
Niestety wykonanie pomysłu jest dalekie od ideału. Scenariusz autorstwa Dawida Kucy pędzi naprzód jak oszalały,
nie pozwalając czytelnikom na czerpanie przyjemności
z lektury. Zanim komiks na dobre się rozkręca już się
kończy. W dodatku Kuca nie operuje zbyt wyszukanymi
dialogami. Brak w nich humoru, napięcia i emocji – jednym
słowem: życia. Autor nie wykorzystał czy też nie rozwinął
dwóch ciekawych pomysłów. Pierwszym jest uczynienie
z Mikołaja Kopernika Koronnego Q. Wielki astronom zaopatruje RCK w tajemniczą broń, dzięki której będzie mógł on
przeciwstawić się armii nieumarłych. Poza tym Kopernik
wydaje się być kimś o wiele ważniejszym niż tylko uzdolnionym wynalazcą. To on wzywa i informuje Rycerza o sytuacji,
jaka panuje w Rzeczpospolitej. Jaką rolę naprawdę odgrywa
wielki astronom w świecie stworzonym przez autorów? Cóż,
wątek ten szybko się urywa. Kolejnym ciekawym pomysłem
jest próba zrobienia z Rycerza symbolu Rzeczpospolitej.
RCK może zdziałać więcej niż noszący kostium magnat
Fryderyk. Jako symbol może być natchnieniem dla armii
i proletariatu.
p o d
Warstwa graficzna nie sprzyja
w odbiorze opowieści. Komiks narysowało aż 20 grafików. Każdy z nich
miał do dyspozycji dwie strony.
Niestety plansze są niedopracowane,
pozbawione szczegółów, w większości nie posiadają tła. Czasem na
jakimś kadrze pojawia się zamek albo
drzewa. Niektóre sekwencje są wręcz
kuriozalne. Rycerz staje naprzeciw
krzyżackiej armii, która składa się
z kilkudziesięciu nieumarłych (w obozie przeciwników znajdują się też dwa
namioty). Niedopracowanie najbardziej widać w sekwencji, w której RCK
zostaje uwięziony w chacie z zamkniętymi okiennicami. Dwie strony
dalej chata nie ma już okiennic tylko
kraty w oknach. Niby to tylko głupi
błąd, ale może on świadczyć o braku
komunikacji między rysownikami. Całości nie pomaga kolorystyka Kamila
Karpińskiego. Widać, że twórca starał
się dopasować kolor indywidualnie
pod każdego rysownika, co należy
docenić. Jednak całość prezentuje się dość monotonnie.
Nie rozumiem, jak mogły powstać tak słabe prace, przy
wręcz minimalnym wkładzie autorów. Te dwie plansze powinny być najlepszą wizytówką każdego z autorów. Niestety
w większości przypadków to wizytówki, które należy odłożyć
na bok czy też wyrzucić do kosza.
Na szczęście w komiksie znalazły się również prace bardzo
dobre. Grzegorz Kaczmarczyk stworzył najmroczniejszy
fragment komiksu. Jego wizja Rycerza Ciernistego Krzewu
wyróżnia się na tle innych wspomnianym już mrokiem
i tajemniczością. Bohater przypomina postać z piekła rodem, która rzeczywiście może przestraszyć swoich przeciwników.
Również Krzysztof Budziejewski zaprezentował się na
plus. Jego dwie plansze to najbardziej dynamiczne strony
z całego komiksu (w znacznym stopniu przyczynia się do
tego kadrowanie). W połączeniu z realistycznym stylem
rysowania dostajemy prace na wysokim poziomie. Widać,
że Budziejewski rozumie medium,
w którym tworzy.
o k ł a d k ą
„Rycerz Ciernistego Krzewu” miał zadatki na dobry
komiks przygodowy. Niestety mnogość kiepskich artystów
zabiła ten projekt. Gdyby wszystkie prace były na poziomie
Kaczmarczyka i Budziejewskiego, to komiks, mimo słabego
scenariusza, obroniłby się dzięki wizualnej stronie. Niestety
przeciętna i chaotyczna grafika w połączenia z niedopracowaną historią tworzą przykład dzieła zupełnie zaprzepaszczonego. Ostatecznie „Rycerz Ciernistego Krzewu” to
jedynie doskonały przykład złego kiczu. Niestety.
W imieniu redakcji dziękuję WYDAWNICTWU KOMIKSOWEMU za egzemplarz recenzencki.
Zródło ilustracji:
WWW.WYDAWNICTWOKOMIKSOWE.PL
151
152
p o d
o k ł a d k ą
Bez
zobowiązań
Autor: Jacek Seweryn Podgórski
„Tetrastych”
Mateusz Skutnik
Wydawnictwo Komiksowe
2013
T
etrastych, dawniej czterowiersz (dziś wiersz stychiczny), to popularny typ strofy, zwłaszcza
w liryce. A jak jest w przypadku komiksu autorstwa Mateusza Skutnika?
„Tetrastych” to zbiór 52 jednoplanszówek komiksowych
(każda składa się z czterech pastelowych kadrów) przepełnionych humorem i purnonsensem. W dodatku wszystko oprawione w charakterystycznej pastelowej estetyce
artysty. Mateusz Skutnik znany z takich komiksów jak
„Morfołaki”, „Blaki” (wraz z Karolem Konwerskim), „Rewolucje” (wraz z Jerzym Szylakiem) tworzy świat z drobnych
historyjek. Należy zaznaczyć, że komiks powstał w ramach
konkursu portalu Gildia na pasek komiksowy.
„Tetrastych” jest komiksem konceptualnym, bazuje na
pewnej konwencji literackiej. Sam autor zastrzega, że jest
to raczej pewien zapis procesu tworzenia, aniżeli rozległa historia w stylu „Rewolucji”. Nie mamy tutaj także do
czynienia z portfolio „The Best of”, a raczej zabawą autora
(chociaż znajdzie się kilka pasków wręcz miażdżących swoją
szczegółowością i stylem), przez co „Tetrastych” jest miły
i niezobowiązujący. W sam raz na pół godziny śmiechawki.
„Czterokadrowce” prezentowane na stronach zbioru
Mateusza Skutnika oscylują w różnych klimatach. Nie są
równe estetycznie i konceptualnie, co może być dla czepialskich problemem. Osobiście mógłbym podzielić historyjki na
pięć grup.
Pierwsza grupa to „arcydzieła krótkiej formy” i tutaj
można by wymienić genialną ‘entropię’ (moim zdaniem
najlepsza plansza), inwersyjną ‘lunetę’, ‘ptaki’ z okładki,
obśmiewającą ‘lamperię’ (lamperia czy wieczna boazeria
jako esencja polskiego „dezajnu”), komiczny, ale prawdziwy, ‘plaster’, autentyczny ‘honor’, ironiczną do bólu ‘nega-
p o d
o k ł a d k ą
„Tetrastych” jest komiksem konceptualnym, bazuje na
pewnej konwencji literackiej. Sam autor zastrzega, że
jest to raczej pewien zapis procesu tworzenia, aniżeli
rozległa historia
cję’ (tutaj wyraźnie autor balansuje na krawędzi czarnego
humoru i ironii losu, tworząc graficzny, autentyczny do bólu
komentarz o polskiej rzeczywistości).
Druga grupa mogłaby się składać głównie z pasków
bazujących na odniesieniach kulturowych i grach słów. Tutaj
miażdżą ‘żule’, infekują ‘zombie’, pojawia się ‘cel’, ‘farba’
i ‘złoto’ bawią do łez. Wśród perełek trzeciej grupy - tej bardziej ironicznej i metaforycznej - można zaliczyć ‘fantazję’,
interesującą graficznie ‘grę cieni’, wyśmiewającą ‘książkę’
(jako komentarz do stanu polskiej edukacji), antyfilozoficzną ‘ulgę’ i ‘metafizykę’.
Przedostatnią grupę pasków Skutnika stanowią
krótkie komentarze społeczne. No i dostało się tutaj
‘żelaznemu elektoratowi’ (uważam, że nie przez
przypadek ten świetny pasek otwiera cały zbiór, autor po prostu lubi wyśmiewać polską rzeczywistość),
‘walącej’ staruszce-przychodnioturystce, idiotycznemu ‘świętemu’, no i na sam koniec ‘islam’ miażdży
wszystko.
Do ostatniego zbioru zaliczyłbym najsłabsze
plansze - nieinteresujące wizualnie i dość „kanciaste”
pod względem humoru. Dla przykładu ‘kostka’, ‘dwa
koła…’, ‘pomyłka’ czy ‘jesień’ są mało wyszukanymi
formami, trącą trochę „myszką”. Te tak zwane suchary na szczęście występują w znikomej liczbie i nie
rażą, ani nie szkodzą całości „Tetrastychu”.
Podsumowując, „Tetrastych” czyta się szybko
i z permanentnym uśmiechem na twarzy. Po półgodzinnej lekturze nie będziemy „obwiniać” o coś
autora, gdyż pozostaną tylko te miłe impresje
komiksowe.
Wydawcą komiksu Skutnika jest młode
WYDAWNICTWO KOMIKSOWE. I trzeba powiedzieć,
że jakością nie odstępuje od innych pozycji dostępnych zarówno na rynku polskim, jak i zagranicznym.
Duży format, kreda i twarda oprawa czynią z tej
pozycji Wydawnictwa Komiksowego smakowity kąsek
(a propos szczęśliwym numerem katalogowym jest
trójka). Jedyne, co może odstraszyć od „Tetrastychu”, to cena, ale cóż, wydawanie, jak i kupowanie
komiksów w Polsce jest drogą zabawą.
Na zakończenie trzeba powiedzieć, że w przypadku „Tetrastychu” mamy do czynienia z twórcą
dojrzałym i zdolnym w wielu formach. „Tetrastych”
Skutnika jest pozycją interesującą zarówno pod
względem konceptualnym, jak i graficznym. Komiks przez
swoją lekkość nie raz będzie stanowił miły przerywnik podczas lektury kolejnych zeszytów i tomów
o bardziej zaangażowanej tematyce.
W imieniu redakcji dziękuję WYDAWNICTWU KOMIKSOWEMU za egzemplarz recenzencki.
Zródło ilustracji:
WWW.WYDAWNICTWOKOMIKSOWE.PL
153
154
p o d
o k ł a d k ą
Rysa
rzeczywistości
Autor: Szymon Gumienik
„Chwila jak płomień”
Paweł Garwol, Roman Lipczyński
Kultura Gniewu
2013
N
a co dzień dość trudno oderwać nam się od
rzeczywistości, skręcić w mniej uczęszczaną
drogę czy wejść do dobrze znanego świata
z tej drugiej nieoczywistej strony. A szkoda, bo za zasłoną codzienności i znajomych kształtów można odnaleźć
dużo więcej znaczeń, a może nawet i kilka odpowiedzi na
niewyjaśnione jak dotąd odchylenia od ogólnie przyjętej
normy. W podobnych chwilach z pomocą przychodzą nam
takie publikacje jak np. „Chwila jak płomień” duetu Garwol-Lipczyński, w której znajdziemy wszystko to, co potrzebne
jest do krótkiej (ale intensywnej) podróży w nierealność.
Spotkamy w niej światy, w których na próżno szukać logiki,
jasno określonych reguł czy oswojonych zachowań. Jedyne,
czego możemy się tam spodziewać, to niczym nieskrępowana niesamowitość i wychylające się z każdego kąta szaleństwo i niepokój. Tak jakby w prozę życia wkroczyła poezja,
a naszym postrzeganiem rządziła metafora, która zwykłą
czynność zamienia w nierzeczywistość i trudny do opowiedzenia sen.
W „Chwili jak płomień” dostajemy podobny schemat
jak w „Bez końca” - debiutanckim albumie Pawła Garwola
i Romana Lipczyńskiego. Jak zwykle zaczyna się normalnie
- od spaceru w lesie, sprzątania nagrobka, rozbicia budzika
w sobotni poranek czy włączenia odkurzacza. Chciałoby
się powiedzieć: „Zwykłe, codzienne czynności”. Do czasu!
Bowiem bardzo szybko w tych powszednich zajęciach,
w dobrze „ustawionym” świecie, zachodzi niewidoczny na
pierwszy rzut oka błąd, mała skaza czy rysa na rzeczywistości, która konsekwentnie kruszy szkło przed tą drugą
stroną lustra. Przechodzenie między światami w „Chwili
jak płomień” jest natychmiastowe i bardzo naturalne. W
zasadzie naturalniejsze od typowego oglądu świata stają
p o d
się tu wszelkiego rodzaju kurioza i nielogiczne zachowania
bohatera. Tym bohaterem jest typowy everyman - z jednej
strony niczym niewyróżniający się z tłumu sobie podobnych,
z drugiej zaś ładujący się w coraz to bardziej niesamowite historie. Jakby Autorzy chcieli tym samym powiedzieć
czytelnikom, że każdego z nas mógłby spotkać podobny
los. Nie bójmy się jednak zawczasu, niewielu nam przyjdzie
do głowy wchodzenie do worka od odkurzacza bądź też
zaglądanie do muszli ślimaka. Karmić psa kurczakiem też
nie musimy, a tym bardziej wpuszczać do domu obcego,
podającego się za pracownika gazowni. O urządzeniu sobie
przytulnego „gniazdka” w grobie nie wspominam, bo o
gustach najzwyczajniej w świecie w zwyczajnym świecie się
nie dyskutuje (choć z drugiej strony to zwykłe upominanie
się o swoje).
Wszystkie te niesamowite historie są opowiedziane praktycznie bez słów. Biorąc pod uwagę ich charakter, można
sądzić, że zabieg zrzucania ciężaru fabuły na rysunek jest
czystym szaleństwem, jednak zarówno styl Garwola, jak
i układ poszczególnych kadrów dają zupełnie odmienne wra-
o k ł a d k ą
żenie. Niemała w tym zasługa także scenariuszy Lipczyńskiego i wspólnej, pełnej zrozumienia pracy - dokładnego
przekucia słów na obrazy. Dzięki temu fabuła - mimo panującego wszędzie braku logiki - rozwija się płynnie. Realistyczna kreska oraz konsekwentny skład z dużymi marginesami wewnętrznymi i zaokrąglonymi na zewnątrz brzegami
kadrów również systematyzują i oswajają wymykające się
rozumowi opowieści. Sprawiają, że jesteśmy w stanie sobie
to wszystko jakoś poukładać. Zdawałoby się, że właśnie ta
dychotomia - z jednej strony umowność i abstrakcyjność
fabularna, a z drugiej konkretność oraz szczegółowość rysunku - tworzy aż tak wybuchową i sugestywną mieszankę
surrealizmu i purnonsensu. Gdyby zabrakło jednej z nich,
lub któraś z nich byłaby bardziej mdła, niezbyt skrajna
w swojej wymowie, nie odebralibyśmy tak namacalnie tej
nienormalności, aberracji światów przedstawionych.
To, co może drażnić w komiksie, to jedynie czasami
wręcz akademickie podejście do rysunku i wynikające z tego
błędy (np. zaburzona perspektywa czy zbyt nudne kadry),
ale są one na tyle mało znaczące, że zupełnie nie przeszkadzają w odbiorze całości, a przede wszystkim w chęci sięgania po album wielokrotnie. Bo Garwol i Lipczyński niczym
kuglarze z niczego wzniecają płomień każdej historii, by po
chwili go wygasić i powtórzyć całe widowisko od nowa.
I mimo że niezbyt złożona to rozrywka, nieustannie do niej
wracamy z rozpalonymi od wrażeń policzkami.
Warto tu także wspomnieć o pewnej konsekwencji
Autorów, którzy są nie tylko wierni swojej poetyce budowania historii czy formalnym wybiegom graficznym, ale i pewnej puławskiej kapeli z lat 80. XX wieku. Mowa tutaj o
Siekierze, z której Garwol i Lipczyński zaczerpnęli tytuły
swoich albumów. Debiutancki „Bez końca” to także tytuł
jednego z utworów zespołu, a „Chwila jak płomień” to słowa
z „Już blisko”. Na „Nowej Aleksandrii” (płycie Siekiery),
której reedycja ukazała się pod koniec ubiegłego roku, jest
jeszcze wiele takich inspiracji. Biorąc pod uwagę powyższe,
pozostaje mi czekać niecierpliwie na kolejne dokonania duetu i trzymać mocno kciuki, aby nie schodzili z tak pięknie
brzmiącej i wyrysowanej drogi.
W imieniu redakcji dziękuję wydawnictwu KULTURA
GNIEWU za egzemplarz recenzencki.
Zródło ilustracji:
WWW.KULTURA.COM.PL
155
156
p o d
o k ł a d k ą
Zrodzeni w mroku
i namiętności
Autor: Michał Kowalski
„Nowożeńcy”
Thomas Ott
Kultura Gniewu
2013
C
zarna okładka nowego tomu Thomasa Otta
otwiera się niczym wieko trumny, wciągając
czytelnika w mroczną otchłań grozy. „Nowożeńcy” to podróż w głąb tajemnicy ukrytej na poboczach
rzadko uczęszczanych dróg i w opuszczonych motelach.
Bohaterowie owładnięci siłą wielkiego uczucia rzucają się
wir wydarzeń mających doprowadzić ich do nowego początku. Ich tanie marzenia o nagłej zmianie życia na lepsze nie
przeżywają próby, z którą przyjdzie im się zmierzyć. To właśnie miłość, a w zasadzie jej symbol, stanie się zwiastunem
koszmaru. Z każdą następną stroną Ott trzyma nas coraz
mocniej za gardło, nie zamierzając zwolnić uścisku nawet
na samym końcu.
Wszystkie plansze doskonale budują poczucie zagrożenia
i ciągłego napięcia. Prosty układ kadrów zamkniętych w prostokątnej ramce staje się dla widza prawidłowym rytmem,
w którym toczy się historia. Dzięki temu wpadamy w pułapkę narracji, która jeszcze mocnej podkreśli punkty zwrotne opowieści. Nawet najmniejsza zmiana układu kadrów
sprawia, że podnosi się nam ciśnienie i oczekujemy dalszego zagęszczenia akcji. Ciasna kompozycja następujących
po sobie obrazów pomaga wzbudzić uczucie przytłoczenia
i niepewności. Język obrazu, tak ważny w niemej twórczości Otta, posiada bardzo zbliżoną gramatykę do obrazu
filmowego. Jak dowiadujemy się z informacji od wydawcy,
„Nowożeńcy” są komiksowym wstępem do historii zawartej
w pewnym niezależnym projekcie filmowym (przypomnieć
należy o oryginalnym tytule dzieła Otta „Dark Country”
zapożyczonego bezpośrednio z filmu Murphy’ego i Thomasa Jane’a). To właśnie czerń, czyli pochłaniający wszystko
mrok, pozostaje strażnikiem tajemnicy, którą skrywa opowieść o nowożeńcach. Sama technika, jaką posługuje się
p o d
autor, polega właśnie na
odkrywaniu tego, co kryje
się w mroku. Ott tworzy
swoje dzieła za pomocą
wydrapywania rysunków na
czarnych planszach, sprawiając
w ten sposób, że to czerń jest
dominantą jego dzieł. Plastyka kreski
Otta oddaje wrażenie drgającego ruchu,
zatrzymanego tylko na moment niczym taśma
filmowa podczas stopklatki. „Nowożeńcy” to świetny
przykład doskonałego porozumienia między X muzą i komiksem, sam Thomas Ott jest autorem kilku wyreżyserowanych i po części narysowanych przez siebie filmów. Bardzo
ważny jest fakt, że sami autorzy filmowego odpowiednika
„Nowożeńców” uczestniczyli w tworzeniu komiksu. Surowy
styl Otta wyśmienicie współgra z historią Taba Murphy’ego,
scenarzysty wspomnianego filmu. Warto dodać, że sami
filmowcy są zapalonymi fanami komiksu. Reżyser i odtwórca
głównej roli wcielił się również w postać Punishera w filmie z 2004 roku. Scenarzysta natomiast jest odpowiedzialny za napisanie historii do animowanej wersji przygód Batmana „Batman:
Year One”. Zarówno wersja kinowa, jak
i komiksowa „Nowożeńców” (tytuł org.
„Dark Country”) opowiadają historię
rodem z tanich thrillerów, krążących
niegdyś po domach na wpółzdartych
kasetach.
Całość historii w wydaniu Thomasa Otta staje się jednak wyśmienitą
mieszanką filmów gore i klasycznego
kryminału, opatrzoną elegancką oprawą oraz kunsztem samego rysownika.
Zapach tajemnicy i gnijącego ciała unosi się
błogo w trakcie lektury, co absolutnie nie razi
nawet podczas porannej kawy.
W imieniu redakcji dziękuję wydawnictwu KULTURA
GNIEWU za egzemplarz recenzencki.
Zródło ilustracji:
WWW.KULTURA.COM.PL
o k ł a d k ą
157
158
p o d
o k ł a d k ą
Warszawskie
wakacje
Autor: Dawid Śmigielski
„Zaduszki”
Rutu Modan
Kultura Gniewu
2013
R
egina Segal i jej wnuczka Mika przylatują na
tydzień do Warszawy, aby odzyskać rodzinny
majątek, utracony w czasie drugiej wojny światowej. Szybko okazuje się, że odzyskanie mienia nie będzie
takie proste, a z czasem zejdzie ono na drugi plan.
Tak się złożyło, że akcja nowego komiksu Rutu Modan
rozgrywa się w Warszawie. Gdyby w komiksie nie padła
ani razu nazwa polskiej stolicy, to nawet bym tego nie
zauważył. Może dlatego, że nie jestem warszawiakiem, a
może dlatego, że komiks Modan to uniwersalna historia,
która mogłaby się wydarzyć wszędzie. Oczywiście - getto,
obozy koncentracyjne, zagłada, II wojna światowa i relacje
polsko-żydowskie (odzyskiwanie utraconego majątku) od
razu odsyłają nas do kraju nad Wisłą. Jednak wszystkie te
powody są tylko pretekstem do ukazania historii starej jak
świat, historii utraconej miłości.
Regina Segal była zmuszona opuścić Warszawę z powodu
zajścia w ciążę z Polakiem. Była zbyt młoda, by przeciwstawić się rodzinie. Tuż przed wybuchem wojny została wysłana do Palestyny i zmuszona do poślubienia żydowskiego
mężczyzny. Nie tyle wojna, co rodzina przeszkodziła wielkiej
miłości. Czas zatarł żar dawnych uczuć, ale nie do końca.
Okazuje się, że były kochanek - Roman Górski -żyje, a w
dodatku mieszka w dawnym mieszkaniu rodziców Reginy.
Byli kochankowie ponownie nawiązują kontakt. Jednak
autorka tej historii nie popada w banał. Nie ma tu wielkich
uniesień, wyznań szczerej miłości i namiętnych pocałunków.
Zaczyna się od wyjaśnień, a kończy na wspomnieniach
i ostatecznie na uścisku dłoni. „Ile razy można zaczynać
od nowa?”. Regina jest świadoma tego, że życie trzeba
przeżyć. Choć wspólne spędzenie ostatnich lat z Romanem
wydaje się kuszące, to jednak nie jest najuczciwsze. A może
p o d
po prostu jest dużo trudniejsze,
niż się wydaje. Ostatecznie Regina
odzyskuje swój majątek. To spokój
ducha i uczucia.
Rutu Modan stworzyła fenomenalną historię rozpisaną na pięciu
bohaterów. Losy Reginy, Romana,
Miki, Tomasza (polski przewodnik
po żydowskiej części Warszawy)
i Awrama Jagodnika (żydowski
kantor) przeplatają się przez całą
opowieść, prowadząc do wielu
komicznych sytuacji. Już dawno nie
czytałem tak zabawnego komiksu.
Izraelska autorka pisze znakomite
dialogi. Scena w samolocie, podczas której żydowski przewodnik
czyta plan zwiedzania obozów koncentracyjnych bawi do łez. Modan
nie boi się wprowadzać do swojej
historii absurdalnych scen, takich
jak pokaz Krav Magi, który wydaje
się tak nierealny, że aż prawdziwy.
Warto też zwrócić uwagę na drugi
plan podczas rozmowy Jagodnika
ze swoją narzeczoną. Modan to
znakomita obserwatorka.
Wielka siła tego komiksu leży
także w warstwie plastycznej. Autorka „Ran Wylotowych”
tworzy niezwykle spójne dzieło. Przekłada efektywność na
efektowność. W jej bohaterach jest tyle życia, tyle emocji
na twarzach, że śmiało obdarzyłaby nimi jeszcze kilka innych albumów. A przecież Modan rysuje twarze za pomocą
zaledwie kilku kresek. W prostocie tkwi siła. Wiele pracy
artystka poświęciła na stworzenie drugiego planu. Kiedy historia rozgrywa się na ulicy, zewsząd otaczają nas budynki,
szyldy, samochody, drzewa, cała miastowa infrastruktura.
Zaś kiedy akcja przenosi się do pomieszczeń, wszędzie
znajdują się meble, marszczone firany, obrazy, książki.
Korytarze hotelowe są pełne drzwi, dywanów i kwiatów.
Wszystko to zostało pokolorowane najpiękniejszymi barwami jesieni, barwami, które nawet podczas złotej polskiej
jesieni są trudne do dostrzeżenia.
Zaduszki to najlepsza, najinteligentniejsza, najuczciwsza
i przejmująca komiksowa komedia romantyczna, jaką czy-
o k ł a d k ą
tałem. Siedem dni spędzonych w Warszawie z bohaterami
Zaduszek Rutu Modan to prawdopodobnie najlepszy tydzień,
jaki możecie przeżyć w polskiej stolicy.
W imieniu redakcji dziękuję wydawnictwu KULTURA
GNIEWU za egzemplarz recenzencki.
Zródło ilustracji:
WWW.KULTURA.COM.PL
159
160
p o d
o k ł a d k ą
Niedokończony
sen
Autor: Jacek Seweryn Podgórski
„Ikar”
Jirō Taniguchi, Jean ‘Mœbius’ Giraud
Wydawnictwo Hanami
2013
Z
azwyczaj wstępniaków się nie czyta, bo są nudne,
mało treściwe, “pachną” przymusem redakcyjnym,
często nie odnoszą się do czytelnika, stanowią
zlepek subiektywnych refleksji. W przypadku “Ikara” autorstwa duetu Jean ‘Moebius’ Giraud (scenariusz) i Jiro Taniguchi
(rysunek) jest inaczej. Autor scenariusza wyjaśnia genezę
“Ikara” już na wstępie, a ta myśl będzie towarzyszyć czytelnikowi przez całą historię. Zanim zdradzę szczegóły postaram
się przybliżyć całą moją przygodę z dziełem przedstawionego
duetu.
Sięgając po to opasłe tomiszcze, byłem niepewny pod
wieloma względami. Przede wszystkim twórcy “Ikara” to
osoby z różnych kultur komiksowych. Giraud to osoba o
wielu talentach, rysownik i scenarzysta operujący wyłącznie
w obrębie kultury komiksu frankofońsko-belgijskiego. Jego
próby zaistnienia na rynku np. amerykańskim spełzły na niczym (chłodno przyjęty „Silver Surfer – Parabola”) i stanowią obiekt kultu wysublimowanych grup (wydania dla EPIC
COMICS). Natomiast Taniguchi to pionier w sferze mangi”
i ilustracji. Zawieszając wszelkie sądy i uprzedzenia na
temat wymienionych twórców, starałem się odnaleźć spoiwo
tego komiksu. Chciałem odpowiedzieć sobie na pytanie, jaki
ten komiks właściwie jest – europejsko-japoński? Trzeba nie
lada erudycji i fachu, by wypracować spójny warsztat,
a tego tym Panom nie można odmówić.
Otóż już na wstępie otrzymałem odpowiedz, “Ikar” to
dzieło wyśnione w umyśle genialnego rysownika, a zwizualizowane przy pomocy talentu równie pomysłowego Japończyka. Sen, który przeżył Moebius, jest fabułą komiksu i nie
przypadkowo Tanguchi narysował całość.
Sfera fabularna jak na sen jest bardzo spójna. Opowiada
historię narodzin chłopca o nadprzyrodzonych zdolnościach,
p o d
dryfującego w powietrzu, funkcjonującego
na przekór prawom
grawitacji. Całość wydarzeń odbywa się w okresie
kryzysu wywołanego przez
bunt zmodyfikowanych istot
humanoidalnych. Ikar ma stanowić rozwiązanie konfliktu społecznego, jest kartą przetargową
rządu. Z historii można wywnioskować, że jego zdolności mają zostać
wykorzystane jako element taktyczny.
Ikar zamknięty w potężnym laboratorium, klatce przypominającej ogród, pragnie poznać smak
wolności i zobaczyć światło słońca. Badania nad chłopcem prowadzi zespół naukowców, w którym znajduje się
młoda laborantka Yukiko. Yukiko jest osobą, która stara się
zrozumieć sytuację Ikara i podtrzymuje chłopca na duchu.
Z czasem młodzi mają się ku sobie, co zaczyna motywować
Ikara do ucieczki z ośrodka.
Przy najbliższej okazji (tj. małego zamieszania) młodzieniec ucieka z laboratorium szybami wentylacyjnymi.
Po krótkiej potyczce ze strażnikami otumaniony środkami
uspokajającymi i wycieńczony Ikar wraca z powrotem do
swej klatki. Klatki, która nabrała bardziej cielesnego wymiaru – w przypływie szału i nieposkromionej złości jego moc
sięga niewyobrażalnego poziomu. Chłopak zaczyna dryfować w klatce, przebijając pancerz laboratorium, i rozbija
się na zewnątrz kompleksu. Odzyskawszy wolność ucieka
ze swoją nieprzytomną ukochaną. I tak dość cukierkowo
kończy się „sen”, który pragnął nam przybliżyć Moebius.
Historia jest dość prosta i banalna. Z jednym ale… nie
zapominajmy, że sny mają to do siebie, że często są niewyraźne, „gubią się” (wielowątkowość godna psychoanalizy),
obowiązuje wśród nich dziwna i często fantasmagoryczna
metaforyka. Tak też jest w przypadku „Ikara”, gdzie Moebius na wstępie oświadcza czytelnikowi, że historia z którą
przyjdzie mu się zmierzyć, jest snem o dość „oczyszczonej”
i poukładanej logice sensu, tak aby czytelnik doświadczył
wszystkiego co najistotniejsze dla autora scenariusza. Dlatego też każdy miłośnik twórczości Girauda znajdzie tutaj
lekki humor, oszczędnie zbudowane dialogi i kadry. A co
najważniejsze, „Ikar” pokazuje konsekwentnie, jak istotne
dla Moebiusa i Taniguchiego są kategorie ciała (charak-
o k ł a d k ą
terystyczna budowa ciała
Ikara, podobna do smukłego
ptaka), przestrzeni (peripersonalna, jak i intrapersonalna
przestrzeń bohaterów; akcja
dzieje się w dużej mierze w klatce;
kadry przedstawiające miasto
w gruncie rzeczy są przestrzeniami
„sztucznymi”) i perspektywy (autor kieruje czytelnikiem, jak powinien postrzegać postacie, jak poszczególnych bohaterów postrzegają inni uczestnicy historii, np.
zapierająca dech w piersiach scena, gdy Ikar
podgląda Yukiko, albo w jaki sposób Ikar widzi
szalonego Kimurę). To wszystko, jak i wiele innych faktów
przemawia za unikatowością tego trochę zracjonalizowanego onirycznego dzieła.
„Ikara” mimo dużej objętości czyta się szybko, lecz, aby
poznać się na tym komiksie, trzeba go przeczytać dwa razy.
Za pierwszym razem wciągnie nas cała intryga i mnóstwo
detali fabularnych, dialogów (np. nawiązania do „Lotu nad
kukułczym gniazdem”) – tutaj poznamy sen, który wyśnił
nam Moebius (tak właściwie historię o wyśnionej wolności
miłości). Za drugim razem skupimy się na niezwykłych
i minimalistycznych niekiedy detalach graficznych, podwójnych splashach i kadrach prezentujących piękne twarze
i sylwetki – wtedy poznamy stronę Taniguchiego.
Wydawnictwu HANAMI należą się brawa, gdyż komiks
został opublikowany w bardzo wysokim standardzie. Ten
ponad 286 stronicowy komiks mieści się w jednym tomie,
a nie jak w innych obcojęzycznych wydaniach, gdzie jest
rozbity na dwa. Twarda oprawa, powiększony format i gruby
papier kredowy czynią tę pozycję ekskluzywną . Brakuje tylko materiałowej zakładki tak często dodawanej w europejskich zbiorówkach, ale to drobiazg. „Ikar” wyszedł w nakładzie limitowanym, lecz jest jeszcze dostępny u wydawcy,
może warto się pospieszyć i postawić na półce miedzy
„Akirą” Katsuhiro Ōtomo a „Incalem” Moebiusa i Jodorowsky’iego?
W imieniu redakcji dziękuję wydawnictwu HANAMI za
egzemplarz recenzencki.
Zródło ilustracji:
WWW.WYDAWNICTWO.HANAMI.PL
161
162
p o d
o k ł a d k ą
Tour
d’horizon
Autor: Jacek Seweryn Podgórski
„Wiktor i Wisznu”
Jeroen Funke
Fundacja Tranzyt / Centrala
2012
T
Nie wiem czemu, ale po lekturze „Wiktora i Wisznu” Jeroena Funke miałem wrażenie, że kiedyś
spotkałem się z taką kawalkadą humoru. Debiut
Funke’a w pierwowzorze wydany jako „Victor & Vishnu: Text
free” dla imprintu CATULLUS, a w Polsce dzięki staraniom
wydawnictwa CENTRALA, jest zbiorem czterech opowiastek, bez tekstu, w czerni i bieli, stworzonym w 24 godziny
(sic!). Tak, tak, dobrze czytasz drogi odbiorco - jest to istne
wariactwo! A wszystko w klimacie humoru Monty Pythona,
kreski z wczesnych komiksów Kima Deitcha i grafomańskich
kolaży rodem z trylogii „Illuminatus!” (Roberta Shea i Roberta Antona Wilsona).
Wiktor i Wisznu to antropomorficzne postacie (najprawdopodobniej niedowidzący niedźwiedź oraz kaczka z uszami
i ogonem) żyjące w prawie normalnym świecie. Zaznaczam
prawie normalnym, bo tak naprawdę nic nie jest w nim
sztywne, wszystko jedynie trochę przypomina standardowe
parametry naszej rzeczywistości. Dlatego też, gdy Wiktor
i Wisznu idą na zakupy, pracują, grają w gry, rzucają się
w pościg, podróżują, leniuchują w domu lub oddają się
prozaicznej czynności sprzątania… to okazuje się, że tak
naprawdę nic nie jest proste. Trochę jak przygody Toma
i Jerry’ego, tylko że na kwasie!
A wszystko zaczyna się od drzwi, a raczej funkcji, którą
pełnią. Drzwi w historyjkach Funke’a stanowią swego rodzaju portal wpuszczający w dziwaczny i kosmaty świat fantazji
autora. Mogą być one materialne (duże lub małe, okrągłe
lub kwadratowe), mieć postać książki czy gry konsolowej,
malowidła na ścianie czy też pustego pudła.
Wiktor i Wisznu prawie jak Major Grubert Moebiusa zwiedzają różne płaszczyzny rzeczywistości, cyfrowe wymiary
(mistrzowsko wpleciony motyw z Super Mario Bros), bezlud-
p o d
o k ł a d k ą
ne wyspy, dziwaczne fabryki, by na końcu być usmażonym
na chrupko i zjedzonym! Historia naszych bohaterów jest
krotka, ale pouczająca. A wszystko okraszone prostą i stylową kreską utalentowanego holendra.
Komiks został wydany tak, jak przystało na CENTRALĘ
w doskonałej formie. „Wiktor i Wisznu” to mały poręczny
i lekki komiks, wydrukowany na kredzie. A cały ten miniaturowy kolaż osobliwości jest oprawiony rozkładaną okładką
ze skrzydełkami (widać, że wydawca jest konsekwentny
w stosunku do swoich tytułów). Kolejny plus dla wydawnictwa, gdyż oryginał nie był tak opublikowany.
„Wiktor i Wisznu” może nie jest genialnym arcydziełem
pod względem graficznym, ale ma w sobie urok i ogromne pokłady humoru. Minimalizm Funke’a wraz z licznymi
nawiązaniami kulturowymi i literackimi tworzą niesamowitą
atmosferę tego komiksu. Liczę na wskrzeszenie Wiktora
i jego kumpla Wisznu.
Zródło ilustracji:
WWW.CATULLUS.NL
WWW.CENTRALA.ORG.PL
163
164
p o d
o k ł a d k ą
Mały
Modelarz nr 1
Autor: Jacek Seweryn Podgórski
„Maczużnik”
Daniel Gutowski, Michał Rzecznik
Fundacja Tranzyt / Centrala
2013
N
ie wiem czemu, ale komiks autorstwa Daniela
Gutowskiego i Michała Rzecznika budzi moje
skojarzenia z pismem „Mały Modelarz”. Może
dlatego, że logotyp „Maczużnika” przypomina trochę ten
obecny na okładce pisma wydawanego przez Ligę Obrony
Kraju. A może z powodu wklejek dodanych do komiksu,
które służą jako elementy całej układanki.
Zastanówmy się dokładnie, co takiego stworzyli członkowie prężnie w ostatnich czasach funkcjonującej grupy
„Maszin”. „Maczużnik” to oniryczny thriller osnuty wokół
mieszkańców popegeerowskiej wsi. Bohaterowie czy to
rozbawieni na weselu, czy uwięzieni w czterech ścianach
własnych domostw zawsze są spowici pewną mentalną duchotą. Historia „maszinowców” jest napisana z wręcz
filmowym zacięciem. Bohaterowie uczestniczą w „spektaklu”, gdzie wręcz pasożytujące normy społeczne prowadzą
do szaleństwa, ostatecznie łącząc wszystkich aktorów
w tragicznym finale.
Gutowski i Rzecznik doskonale adaptują konwencje
realiów lat 70. i 90. ubiegłego wieku Nie kryją również inspiracji literackich z wierszy Stachury, dramatu Mickiewicza
czy też powieści Faulknera. Autorom nie jest obcy klimat
nurtu kina moralnego niepokoju (jakbym widział elementy
z „Kontaktu” Zanussiego, a nawet „Wahadełka” Bajona).
Sfera wizualna „Maczużnika” jest urokliwa mimo wszędobylskiego mroku. Gutowski swoją oszczędną kreską, grą
cieni (świetnie operuje i modyfikuje konwencje noir), finezyjnym liternictwem i barwą papieru (!) buduje niespotykane dotąd realia komiksowe. Rysownik, koordynując wszystkimi wyżej wymienionymi elementami, daje czytelnikowi
dosłownie poczuć koszmar i „wewnętrzne piekło” postaci.
Jest to oryginalna nowela graficzna wypełniona splashami
p o d
o k ł a d k ą
(wręcz portretowy splash z zegarem i fotografią
nowożeńców) i splątanymi kadrami (genialna scena tańca weselników), jak i szokującymi panelami
(nieustannie przerywane sceny morderstwa).
„Maczużnik” nie jest komiksem łatwym, nie
jest odpowiednią lekturą dla pierwszego lepszego
komiksiarza. Wydawnictwo CENTRALA dzięki tej
pozycji na pewno zyska w oczach fanów wysmakowanego komiksu. Sama forma wydania
świadczy o nietypowości „Maczużnika”. Komiks
zawiera urocze interaktywne dodatki, pogłębiające styczność czytelnika z historią. Mam tutaj
na myśli liczne wkładki/wklejki zawierające listy,
notki bohaterów historii. Jeszcze jedna uwaga
- twarda oprawa popsułaby urok tej historii.
Tak jak we wspomnianym „Małym Modelarzu”, tak
i w „Maczużniku” również są zamieszczone kolorowe elementy (grafiki, rysunki i symbole). Ich wycięcie i odpowiednie sklejenie według zamieszczonego opisu (tutaj funkcję
instrukcji pełni dodany list Zdziśka do Hani) buduje pewien
model rzeczywistości - fascynującej swym mrokiem.
Na zakończenie zastanówmy się, jak odnieść „Maczużnika” do realiów rynku komiksowego w Polsce? Co właściwie
„sklejają” Rzecznik i Gutowski? Moim zdaniem bombowiec
w wersji limitowanej! Kandydat na komiks roku!
No i nadal tytuł pozostaje tajemniczy - specjalnie nie chciałem go wyjaśnić. Trzeba samemu się przekonać, wertując
strony tego oryginalnego komiksu.
W imieniu redakcji dziękuję wydawnictwu CENTRALA za
egzemplarz recenzencki.
Zródło ilustracji:
WWW.CENTRALA.ORG.PL
165
a u t o r z y
n u m e r u
S
T
U
E
M
M E R
A
M
166
MARIA DEK
(ur. 1989), absolwentka University of the Arts
London. Ilustruje, bazgroli, rysuje - mówi
wizualnym językiem.
KAROL BARSKI
MAŁGORZATA BURZYŃSKA
Absolwent wydziału filozofii UMK.
http://karolbarski.wordpress.com/
Słychać? Możecie płakać, rzucać bluzgami, śmiać
się, ale nie
przechodźcie obojętnie.
wróg życiorysów. Mieszka w Toruniu.
// www.facebook.com/dekillustration
KAROLINA NATALIA BEDNAREK
z wykształcenia filmoznawczyni, z zawodu specjalistka ds.
kreowania wizerunku firmy, z pasji kobieta. Wieloletnia
recenzentka dla portalu „Kulturalny Toruń”. Od czterech lat
MINIATURKI PRAC
dyrektor filmowego festiwalu „Przejrzeć...”
CHAM FILMOWY
opis:
Brak mu ogłady, widocznie nie skończył
odpowiednich studiów, ale ma chłopak gust.
Krytyka filmowa prosto z najbardziej
intrygującego rynsztoku!
PIOTR BURATYŃSKI
Rocznik 1987
MARII DEK
a u t o r z y
n u m e r u
ŁUKASZ GRAJEWSKI
Ur. 1989 roku w Toruniu. Absolwent studiów
pierwszego stopnia polonistyki UMK. Obecnie
kontynuuje studia polonistyczne na drugim
GOSIA HERBA
stopniu. Członek licznych kół naukowych, autor
kilku publikacji. Interesuje się twórczością
(rocznik`85) historyk sztuki, rysownik
Leopolda Buczkowskiego, Jerzego Żuławskiego,
Jerzego Pilcha i Zbigniewa Herberta. Miłośnik
audiobooków oraz arcydzieł powieści, zwłaszcza
HANNA GREWLING
mieszka i tworzy we Wrocławiu
miłośniczka formatu GIF
francuskich. Zna się nieco na korekcie.
www.gosiaherba.pl
urodziła się w 1979 roku et ceatera...
PAMELA CORA GRANATOWSKI
aka phtalo manatee, rocznik 84, archeolog
i antropolog kultury, kurator m.in. cyklu muzycznego
‚Cząstki Dziwne’. Miłośnik brzydoty, kuriozów i szamy.
ADAM JUREK
SZYMON GUMIENIK
ur. 1981. Ontolog, czyli specjalista od bytów
wszelakich. Autor filozoficznych książek i artykułów naukowych. Tłumacz, czy raczej ulepszacz
redaguje od 8.00 do 16.00, po godzinach czyta,
oryginałów. Przestrzega przed zderzeniem
słucha i ogląda, czasem coś napisze.
z Kantem (Immanuelem), zmieniającym dobrych
chłopaków w abnegatów. Redaguje
stronę zglowki.com.
167
168
a u t o r z y
n u m e r u
MACIEJ KRZYŻYŃSKI
Rocznik 1987, przyrodnik lubiący litery,
kolory i kształty.
http://mcross.carbonmade.com/
KORA TEA KOWALSKA
AGATA KRÓLAK
(ur.1987) Jako ilustrator i grafik publikuje książki
aka Madame Tigressa, rocznik 84, archeolog
(“Ciasta, ciastka i takie tam”, “Różnimisie”,
i kulturoznawca, trochę pisze doktorat.
“Straszko”), ilustruje magazyny, projektuje dla
Kolekcjonuje śmieci i małe, tandetne przedmioty.
firm i organizacji kulturalnych. Ukończyła ASP
w Gdańsku. Pracowała w Warszawie i Nowym
Jorku. W 2012 jej plakat był uczestnikiem 23-ego
biennale plakatu w Wilanowie.
ANNA LADORUCKA
Pamięta jak przez mgłę, że kiedyś skończyła
biologię, po czym utknęła na dobre za biurkiem,
gdzie swe rozliczne talenty składa na ołtarzu
komercji. Równie wysoko ceni sobie samotność,
jak i towarzystwo przyjaciół. Do szczęścia
potrzebna jej kawa, książka i święty spokój.
MICHAŁ KOWALSKI
ANNA KRZTOŃ
Video – Lubi i robi. Film – Lubi i jeden zrobił.
Zdjęcia – Lubi ale tylko gołe baby. Pisanie – Lubi
Urodzona w Tarnowskich Górach w 1988, mieszka
i się stara. Ciągle w szpagacie między Toruniem
i pracuje w Katowicach. Szczęśliwa absolwentka
i Elblągiem.
ASP Katowice. Zajmuje się grafiką
wklęsłodrukową, komiksem i ilustracją.
Kocha podróże,
a w przyszłości planuje zamieszkać
w Peru, nosić kolorową czapkę i paść lamy.
ANDRZEJ PIOTR LESIAKOWSKI
n u m e r u
ILUSTR.
AGATA KRÓLAK
a u t o r z y
PAWEŁ SCHREIBER
wykłada w Katedrze Filologii Angielskiej UKW
w Bydgoszczy, recenzuje przedstawienia teatralne
w „Didaskaliach, „Teatrze” i „Chimerze” a kiedy
NATALIA OLSZOWA
tylko chce od tego wszystkiego odpocząć – gra na
kompouterze, co potem skrzętnie opisuje na
Housewife, która mieszka w Dublinie, zagłębiając
aktualnie tajniki kuchni śródziemnomorskiej
blogu jawnesny.pl.
POLECAM, GRAŻYNA TORBYTSKA
i zarządzanie zasobami ludzkimi. Prowadzi blog
kulinarny „Na Talerz”. Kocha się w ręcznie
https://www.facebook.com/PolecamGrazynaTorbicka
malowanej ceramice.
ARAM STERN
Germanista z pasją teatralną. Zostawił kilka zdań
o niej w „Musli Magazine”, „Biuletynie ZASP”,
„Teatrze dla Was”, „e-teatr.pl” i „Dzienniku
MAREK ROZPŁOCH
JACEK SEWERYN PODGÓRSKI
Podobno urodził się gdzieś w ciemnym borze. Ciągle
się edukuje i pisze. Zapalony kolekcjoner komiksów
Corbena i Moebiusa. Koneser włoskiego Giallo. Lubi
spieszyć się i spóźniać.
ur. 1980, obywatel Unii Europejskiej.
Teatralnym”. Nie potrafi powiedzieć, w jakim jest
wieku; ten ciągle się zmienia.
169
170
B
a u t o r z y
n u m e r u
SZYMON SZWARC
ur. 1986 r., poeta, muzykant, polonista, stypendysta. Teksty publikował m.in. w „Ricie Baum”,
„Kresach”, „Portrecie”, „Tyglu Kultury”, „Blizie”,
MACIEK TACHER
„Helikopterze”, „Instynkcie” i w „Dwutygodniku”.
Wydał tom wierszy „Kot w tympanonie”
muzyk.
(Biblioteka „Rity Baum”, Wrocław 2012 r.).
Gitarzysta Jesieni, z którą nagrał płytę „Jeleń”.
Mieszka w Toruniu
i za granicą.
MARTYNA WÓJCIK-ŚMIERSKA
’85 Absolwentka projektowania graficznego na
UMK w Toruniu.
Projektantka grafiki użytkowej (plakat, typografia,
identyfikacja wizualna),
równolegle współpracuje
jako ilustrator
z wydawnictwami prasowymi.
Uczestniczka licznych konkursów i wystaw m.in.:
23 Międzynarodowego Biennale Plakatu,
22 Biennale Plakatu Polskiego,
wystawy STGU „Warmia Rebelia Kultury”
DAWID ŚMIGIELSKI
Współtwórca filmu dokumentalnego „Zakazany
owoc nr 6”. Urodził się w paskudnym szpitalu
gdzieś w południowej Polsce. Uwielbia patrzeć na
swoją półkę z komiksami. Czasem coś napisze.
JOANNA WIŚNIEWSKA
Rocznik ’86, z wykształcenia historyk sztuki,
wielbicielka dobrych
książek i podróży, ze słabością do barokowego
malarstwa hiszpańskiego
i czekolady.
iogramy autorów tekstów literackich i twórców prac prezentowanych w Tworach znalazły się w sąsiedztwie ich dzieł.
Dziękujemy wszystkim Współtwórcom numeru - zarówno Tym, których notki biograficzne tu widzimy, jak i Tym, którzy
nie ośmielili się zamieścić informacji w tej tu rubryce, oraz Każdemu, kto w jakikolwiek sposób przyczynił się do powstania
podwójnego wakacyjnego numeru „Menażerii”!
o d s ł o n y
I
K
KOWS
A
J LESI
NDRZE
RYS. A
MENAŻERIA
REDAKCJA
Jerzyk Adamiak, Karol Barski, Karolina Natalia Bednarek, Piotr Buratyński, Konrad Burzyński, Małgorzata Burzyńska, Maria Dek, Bartosz Dobrzelecki, Małgorzata Drążek, Hanna Grewling,
Michał Groszewski, Łukasz Grajewski, Pamela Cora Granatowski, Szymon Gumienik, Gosia Herba, Krzysztof Joczyn, Beata Jurkiewicz, Andrzej Kilanowski, Justyna Kociszewska, Kora Tea Kowalska,
Agata Królak, Anna Krztoń, Maciej Krzyżyński, Magdalena Kus, Anna Ladorucka, Andrzej Lesiakowski, Wiktor Łobażewicz, Marta Magryś, Józef Mamut, Andrzej Mikołajewski, Natalia Olszowa,
Jacek Seweryn Podgórski, Marek Rozpłoch, Paweł Schreiber, Iwona Stachowska, Aram Stern, Szymon Szwarc, Dawid Śmigielski, Maciek Tacher, Monika Wieczorkowska, Grzegorz Wincenty-Cichy,
Karolina Wiśniewska, Martyna Wójcik-Śmierska, Mateusz Wysocki
Redaktor naczelny: Marek Rozpłoch, e-mail: [email protected]
Zastępca redaktora naczelnego: Aram Stern, e-mail: [email protected]
Dyrektor artystyczny: Martyna Wójcik-Śmierska
Administrator bloga i strony na facebooku: Anna Ladorucka, e-mail: [email protected]
Szata graficzna i logo: Monika Wieczorkowska
Redaktorzy działu tekstów literackich: Hanna Grewling, Paweł Schreiber, Szymon Szwarc
Redaktor działu Twory: Gosia Herba
Redaktorzy działu Pod okładką: Jacek Seweryn Podgórski, Dawid Śmigielski, e-mail: [email protected]
Sekretarz redakcji: Jerzyk Adamiak
Korekta: Małgorzata Burzyńska, Łukasz Grajewski, Szymon Szwarc
Skład: Maciej Krzyżyński, Jacek Seweryn Podgórski, Marek Rozpłoch, Dawid Śmigielski
E-mail: [email protected]
WYDAWCA: Stowarzyszenie Kulturalno-Artystyczne „Megafon”, strona: https://www.facebook.com/ska.megafon e-mail: [email protected]
171
design & idea: Maciek Tacher

Podobne dokumenty