04 Próba ognia
Transkrypt
04 Próba ognia
4. PRÓBA OGNIA Gdy dotarłam do Perros-Guirec, pogoda była tak piękna, że wszystkie moje wcześniejsze obawy dotyczące powrotu w to miejsce wydały mi się nieistotne. W okolicach tej dość dużej, rybackiej wsi było kilka plaż, ale piaszczysta, ustronna Trestrignel była z nich chyba najpiękniejsza. Schodzący łagodnie do spokojnych wód zatoki niezbyt szeroki pas czystego, jasnego piasku, malowniczo osłonięty z obu stron granitowymi przylądkami, był urzekający. Na wzgórzach po obu stronach plaży stały rzadko rozrzucone domki, niektóre zbudowane z brązowego kamienia inne, jak mój, pomalowane na biało. Wokół kwitły różowe i bladoniebieskie kwiaty hortensji. W taki dzień jak dzisiaj, pogodny i bezwietrzny, morze nie było straszne. Było spokojne i zachęcające do spaceru. Na moje szczęście, jakieś sprawy zatrzymały Raoula w Paryżu, więc obiecawszy mi solennie – chociaż go o to wcale nie prosiłam – że dojedzie do Bretanii za kilka dni, został w stolicy. Ze stacji w Lannion odebrał mnie sympatyczny starszy człowiek, który zawiózł mnie powozem prosto do mojej wynajętej letniej kwatery. Bagaże już tam na mnie czekały. Podziękowałam, odebrałam swój klucz i zaczęłam się rozpakowywać. Mimowolnie złapałam się na tym, że czuję wiele wdzięczności dla Raoula, że zaproponował mi te wakacje. I dla Nadira, że mnie do tej podróży namówił. Tutaj wszystko było takie spokojne i wręcz namacalnie zdrowe – inaczej, niż w Paryżu. Przebrałam się w wygodniejsze ubranie. Precz z gorsetem, precz z ciasnymi sukniami! Założyłam luźną bluzkę i spódnicę; wyglądałam trochę jak w stroju do konnej jazdy, ale bez tego potwornego gorsetu. Zastanawiałam się, czy powinnam wziąć kapelusz i woalkę, ale nie widząc dookoła ani żywej duszy, postanowiłam przejść się po plaży bez nakrycia głowy. Nawet nie myśląc, że mogę nabawić się szpecącej opalenizny, schodziłam ze wzgórza swobodnym krokiem, rozkoszując się delikatnym dotykiem promieni słońca na mojej twarzy pierwszy raz od wypadku, który wydawał mi się mieć miejsce wieki temu. Patrzyłam na położone nieopodal domki, większość z nich była zamknięta, jakby nikt w nich nie mieszkał. Sprawiło mi to ulgę - nie musiałam się obawiać, że przestraszę sąsiadów widokiem blizny na twarzy. Przy ścieżce na plażę zobaczyłam drewniany drogowskaz z krzywym napisem „Villa Silence”. Uśmiechnęłam się – tak, tego właśnie mi było potrzeba, spokoju i ciszy. Zdjęłam buty i pończochy, a potem podeszłam do granicy wody. Morze lizało moje stopy wodą chłodną jak język zwierzęcia; jak ogromny, łagodny pies. Nieostrożnie weszłam krok za głęboko i nieduża fala zmoczyła brzeg mojej spódnicy białą pianą. Cofnęłam się i usiadłam na piasku poza zasięgiem fal. Chciałam założyć buty, ale nagle uświadomiłam sobie, że nie mam w co wytrzeć mokrych nóg. Wtedy, jak błyskawica przez jasne niebo, przebiegło mi przez myśl to wspomnienie. Moich zmarzniętych, przemoczonych stóp i Erika klęczącego przede mną z piękną, wełnianą marynarką, którą zamierzał je osuszyć, w rękach. Ból tego wspomnienia uderzył mnie jak grom, sprawił, że dłonie same poderwały się do moich ust. Wszystkie moje obawy, cała 99 tęsknota, runęły na mnie jak ulewa. Minął już ponad tydzień od jego wyjazdu, a ja nie dostałam jeszcze żadnego listu; żadnej wiadomości, co się z nim dzieje. Zaczęłam żałować, że w ogóle wyjechałam z Paryża, przedłużając tylko w ten sposób mękę oczekiwania. Cały urok słonecznego popołudnia prysnął, jakby nagle zebrały się ciemne chmury. Założyłam pończochy na mokre nogi i zrezygnowana powlokłam się ścieżką na górę, do domku. Nazajutrz z samego rana pobiegłam na pocztę, gdzie – jak umówiłam się z Nadirem – miano dostarczać moje listy. Zdążyłam się tylko przedstawić, a uprzejma, starsza kobieta podała mi dość grubą kopertę, adres nadawcy brzmiał: Paryż, Rue de Rivoli. Chwyciłam list, starając się nie sprawiać wrażenia osoby niezrównoważonej psychicznie. Poczmistrzowa uśmiechnęła się promiennie, jakby rozumiała mój pośpiech i gorączkowe ruchy. Pobiegłam prosto na plażę, nie chciałam narażać się na spotkanie z obcymi we wsi, poza tym przez muślin woalki trudno mi było czytać. Drżącymi z emocji dłońmi rozerwałam kopertę. Wewnątrz była złożona porządnie kartka – i inna koperta. Chciałam natychmiast rzucić się na nią z paznokciami, ale powstrzymałam się. Wzięłam pierwszą kartkę. Droga Madame Christine! Tak, jak obiecałem, odsyłam list niezwłocznie po tym, jak go otrzymałem. Spodziewałem się wprawdzie, że przyniesie go listonosz, a nie ten osobliwy człowiek, który zjawił się dziś wcześnie rano w naszym mieszkaniu. Najpierw obudził nas waleniem do drzwi, jakby się paliło, a potem, gdy już Dariusz wyszedł mu otworzyć, sprawiał wrażenie, że zaraz zapadnie się pod ziemię ze strachu. Zapewniam Panią, że był to chyba najdziwniejszy widok, jaki zdarzyło mi się oglądać od dawna. Wyglądał na kogoś, kto całą noc pędził konno bez zatrzymywania, ale Dariuszowi z najwyższym trudem udało się go przekonać, żeby zjadł z nami nieco zbyt wczesne śniadanie. Mężczyzna ten, jak sądzę, jest owym tajemniczym „asystentem” Erika. Opowiedział nam w końcu, jak dojechali do włoskiego miasteczka Bordighera i spotkali się z samym Charlesem Garnierem! Ponieważ on osobiście był obecny tylko na początku rozmowy, przekazał nam jedynie, że wielki Garnier ucieszył się bardzo na ich widok i – czy Pani uwierzy? – chciał uściskać Erika jak starego druha, ale on zaraz cofnął się od niego o dwa kroki. Tak czy inaczej, wygląda na to, że Erik dostał jakąś interesującą propozycję współpracy z Garnierem na południu Francji. W czasie, gdy posłaniec gnał do Paryża z listem (zastanawiam się, czy Erik nie mógłby po prostu skorzystać z usług poczty?!), Erik i Garnier pojechali razem do Nicei. Chciałem wydobyć od tego dziwnego pocztyliona adres zwrotny, ale oczywiście mi go nie podał, tłumacząc się, że nie wie jeszcze, gdzie będą mieszkali. Ponieważ zamierzał jak najszybciej wracać na Lazurowe Wybrzeże, skreśliłem tylko kilka słów, nie mając dość czasu, by czekać na list od Pani z Bretanii. Powiedziałem, tak jak mnie Pani prosiła, żeby niezwłocznie przekazał Erikowi wiadomość o Pani wyjeździe na lato do Perros-Guirec, 100 napisałem też o tym w swoim liście. Nie wiem, dlaczego ten człowieczek narażał się na takie niewygody dla tak krótkiego pobytu w stolicy; chyba ma tutaj rodzinę, być może zamierza sprowadzić ich teraz do Nicei. Był bardzo skryty i nic nie chciał nam powiedzieć o sobie. Kiedy wyszedł, uświadomiliśmy sobie, że nie wiemy nawet, jak się nazywa... Proszę więc nie martwić się o Erika i myśleć o swoim zdrowiu. Z najserdeczniejszymi pozdrowieniami, Nadir Mogłam to sobie wszystko dokładnie wyobrazić, całkiem jakbym przy tym była. Jules pomyślałam - on się nazywa Jules, Nadir Chan... I poczułam dla dziwnego człowieczka falę gorącej sympatii. Żałowałam tylko, że nie było mnie w mieszkaniu przy Rue de Rivoli, żeby od razu odpisać. Miałam nadzieję, że Erik zrozumie przyczyny mojego wyjazdu i nie będzie się na mnie o to gniewał. Obejrzałam kopertę i zauważyłam, że nie była wcześniej otwierana – bardzo ciepło pomyślałam o ogromnej dyskrecji i szlachetności Nadira, który nawet w tak wyjątkowych okolicznościach nie otworzył cudzej korespondencji. Delikatnie rozdarłam kopertę, tak, żeby jej nie zniszczyć, i wyjęłam list. Okropnie niestaranne pismo, pomyślałam w pierwszej chwili. Nuty i rysunki Erik zawsze wykonywał perfekcyjnie, ale z jakiegoś nieznanego mi powodu, jego charakter pisma był strasznie kanciasty, jak dziwne, nordyckie runy. W końcu nauczyłam się go odcyfrowywać, ale wrażenie pewnego dysonansu w porównaniu z doprowadzonymi do doskonałości innymi dziedzinami jego działalności pozostało. W tej chwili jednak ogarniająca mnie fala czułości przesłoniła mi wszystko. Ukochana Christine! Dotarłem więc do Bordighery i ledwie strząsnąwszy z siebie pył drogi stawiłem się przed drzwiami Villi Garnier, położonej na malowniczym wzgórzu na południowym krańcu miasta. Odkąd doprowadzono tutaj kolej dziesięć lat temu, to urokliwe, średniowieczne miasteczko rozwija się chyba nazbyt szybko, ściągając do siebie roje bogatych Francuzów. Całe szczęście, że teraz jest lato, bo większość cudzoziemców woli tu spędzać zimowe miesiące. Mimo wszystko więc, a może właśnie z powodu upału, na ulicach jest prawie zupełnie pusto. Garnierowie, jak zdążyłem się zorientować, cieszą się w Bordigherze szczególnymi względami – Charles zdążył postawić tu od 1874 roku szkołę, przebudować dwa hotele i ma zamówienie na kościół; został też honorowym obywatelem miasta. Sama willa jest przestronna i zdumiewająco luksusowa. Trzypiętrowa licząc z parterem, zbudowana w eleganckim, klasycznym stylu, z kolumienkami, cienistą werandą i osobliwą wieżyczką, skąd roztacza się piękny widok na zatokę. Wyobraź sobie, że Garnier nie chciał nawet słyszeć, żebyśmy szukali z Julesem kwatery na własną rękę. Okupujemy więc pokoje gościnne, a w tej chwili siedzę na składanym stołeczku na szczycie wieży i widzę przed sobą bezkresne, błękitne morze. 101 Nie napisałem w swoim życiu wiele listów. Nie wiem, od czego zacząć, co Ci opowiedzieć. To wszystko, co się dzieje wokół mnie, jest tak zdumiewające, tak nowe i niespodziewane, że zastanawiam się, czy to wciąż jeszcze ja; czy może umarłem, a teraz jestem w niebie. Ale wtedy myślę, że w niebie byłabyś ze mną Ty, mój Anioł – więc to nie może być niebo, tylko chyba jakiś czyściec o złagodzonym rygorze kary, dla wyrzuconych na dziwny ląd poranionych rozbitków. Ale staram się jak mogę, by przedstawić Ci to wszystko tak, żebyś mogła patrzeć moimi oczami na żaglówki kołyszące się w porcie, wyniosłe cyprysy, palmy i śródziemnomorską, spaloną słońcem zieleń. Bo tam, gdzie ja jestem, jesteś zawsze i Ty ze mną. W westybulu Villi Garnier znajdują się najbardziej osobliwe świadectwa pobytów w tym miejscu licznych gości; wielu z nich miałem okazję obserwować z ukrycia podczas prac nad budową Opery. Teraz Paul Baudry, Gustave Boulanger, Georges Clarin, Eugene Lenepveu, Ernest Meissonier i Felix Thomas zostawili na ścianach swoje zabawne rysuneczki, jak banda uczniaków, ku radości wszystkich domowników. Sam Garnier jest chyba najbardziej niezwykłym człowiekiem, jakiego miałem okazję poznać w życiu. Widziałaś zapewne jego podobizny w prasie – złośliwe karykatury, na których przedstawiają go jako niezgrabnego, cherlawego, rachitycznego człowieka o zdeformowanej czaszce i wyglądzie wieśniaka. To prawda, że chodzi w brudnych butach, w zapiętym pod szyję fartuchu, że nosi długie i zmierzwione włosy z całkowitą pogardą dla mody. Ma także zwyczaj nerwowego pocierania kapelusza, nosi niedbale zawiązany krawat i wywinięty kołnierzyk, który nasuwa skojarzenia z koszulą nocną. Ale to wszystko nieważne szczegóły. Garnier jest niesamowicie prostolinijny, życzliwy, nieprzewidywalny, impulsywny i nieprzeciętnie inteligentny. Ci, którzy go nie spotkali, nigdy nie zrozumieją niemal hipnotycznego uroku, jaki wywiera na ludzi. Jego zapał i żywiołowość roztopiłyby Biegun Polarny. Niemal wbrew woli, po dziesięciu minutach rozmowy zaczyna się go traktować jak przyjaciela. Czy uwierzysz, jeśli Ci powiem, że na dzień dobry rzucił się, aby mnie uściskać?! Marzę o tym, byś i Ty go kiedyś poznała. Zagadywał mnie parę razy o działalność Opery po zakończeniu prac budowlanych, wspominał nawet o Tobie i przedstawił się jako Twój wielbiciel. Nie zdradziłem się przed nim ani słowem, że Cię znam – któż zresztą uwierzy marnemu pająkowi, że zna cudnego motyla? A teraz, na koniec, najlepsza wiadomość. Garnier od ponad już roku zaangażowany jest w nowy, zdumiewający projekt. Niejaki Raphael Bishoffsheim, właściciel jednej z willi zaprojektowanych przez Charlesa w Bordigherze, poprosił go o zaprojektowanie obserwatorium astronomicznego w Nicei! Stacja badawcza składać się będzie z kilku budynków o różnym przeznaczeniu i ma stanąć na szczycie góry Mont Gros. Przeglądałem dziś pobieżnie plany głównego obserwatorium – są naprawdę imponujące. Na czworokątnej podstawie stanie wielka kopuła, jak skorupa olbrzymiego jajka albo globus połowy niebios. Ten projekt jest tak porywający, że natychmiast chcę jechać do Nicei kompletować przy pomocy Julesa zespół budowniczych, a to tylko niecałe pięćdziesiąt kilometrów stąd. 102 Najpierw jednak, żeby nie tracić ani chwili, zajmiemy się całą tą nudną papierkową robotą, a Jules niech w te pędy frunie do Paryża jak sam Kupidyn – z listem do Ciebie! Nie wiem jeszcze, gdzie będziemy mieszkać w Nicei, dam Ci niezwłocznie znać, jak tylko coś znajdziemy. Uwielbiam Cię, cudowna, niebiańska istoto. Brakuje mi Ciebie jak tlenu. Natychmiast, jak ruszą prace, wracam do Paryża po Ciebie. Przylecę na skrzydłach jak orzeł, albo choćby jak stary nietoperz, a potem porwę Cię z tego zatęchłego miasta i rzucę Ci cały lazur Mediterraneum do stóp. Twój na całą wieczność, E. Siedziałam na plaży śmiejąc się i płacząc na przemian, czytałam ten list wciąż i wciąż i wciąż od nowa. Nawet morze nie wydawało mi się już straszne - mimo, że tutaj nie było wcale ciepłe i błękitne, tylko chłodne i stalowoszare. Wreszcie złożyłam kartki jak relikwie i ostrożnie wsunęłam je z powrotem do koperty. Przejechałam lekko palcem po moim imieniu, które napisał na niej tym swoim dziwacznym charakterem pisma. Zaczęłam się zastanawiać, co bym mu odpisała, gdybym tylko mogła, ale wszystko, co przychodziło mi do głowy, zdawało mi się jakieś małe i banalne. Poszłam więc do domu z zamiarem zrobienia sobie czegoś do jedzenia. Nie doszłam daleko, kiedy zobaczyłam nadjeżdżający powóz; woźnica pozdrowił mnie przyjaznym gestem ręki, a ze środka wysiadł Raoul de Chagny. Byłam tak szczęśliwa z powodu otrzymanego od Erika listu, że nie dało się tego ukryć. Raoul pomyślał zapewne, że to morskie powietrze tak poprawiło mi humor. - Tak się cieszę, że lepiej się czujesz! – zawołał dając znaki woźnicy, żeby wypakował kosze pełne wybornych wiktuałów, które zaraz wniesione zostały do mojego domku. Kunszt pałacowego kucharza z Cruguil robił wrażenie. Na stół w maleńkiej kuchni wjechały zapiekane w cieście pasztety, świeże warzywa, owoce, pachnący chleb, nabiał, a nawet parę butelek burgundzkiego wina. - To z winnicy położonej po sąsiedzku od Chagny – pochwalił się Raoul. – Z pozdrowieniami od mojego brata Philippe’a. - Dziękuję – odpowiedziałam, czując szczerą wdzięczność. Nigdy nie poznałam starszego brata Raoula osobiście, chociaż widywałam go z daleka w teatrze. - Pomyślałem, że skoro ty nie chcesz przyjechać do pałacu, w takim razie pałac przyjedzie do ciebie! - To bardzo miło z twojej strony. Właśnie zamierzałam wybrać się kupić coś do jedzenia. - Ależ nie musisz niepotrzebnie wydawać pieniędzy. W ogrodzie w Cruguil rośnie tego aż zanadto, nie nadążamy zjadać – zaśmiał się. – Warzywa, owoce, kwiaty – sama zobaczysz, jak tylko przyjedziesz. 103 Pomyślałam, że po takich podarunkach niegrzecznie byłoby powiedzieć, że nie przyjadę nigdy. - Dziękuję za zaproszenie, ale to jeszcze za wcześnie. Muszę przyzwyczaić się do nowego miejsca, odpocząć trochę. Odwiedzę cię w przyszłym tygodniu, może za dwa. - W takim razie trzymam cię za słowo – powiedział wesoło, biorąc mnie za rękę. – Podoba ci się domek? - Ogromnie. Jestem ci naprawdę bardzo wdzięczna, że zaproponowałeś te wakacje. - No więc widzisz, wcale nie musiałaś marnieć w miejskich murach w oczekiwaniu na jakiś tam list. – Wzruszył ramionami i zrobił tryumfalną minę. - List dostałam dziś rano – powiedziałam nieco złośliwie, bo zirytował mnie wyraz jego twarzy. - I co tam pisze szanowny Maestro? – Chciał być ironiczny, ale był raczej żałosny. - Dostał wspaniałą pracę w Nicei. - Nie będę się nawet pytał w jakim charakterze! - Mogę ci powiedzieć, proszę bardzo - jako współpracownik jednego z najlepszych architektów w tym kraju. - Architekt? – zdziwił się Raoul. Wzruszył ramionami. – Ech, cokolwiek, co trzyma go o tysiąc kilometrów stąd. - Dla twojej informacji powiem jeszcze, że jak tylko Erik zbierze pracowników i budowa ruszy, przyjedzie po mnie i wyjeżdżamy na Lazurowe Wybrzeże. Raoul machnął ręką, jakby chciał powiedzieć, że to się jeszcze zobaczy, ale przemilczał moją uwagę. Pozytywne rozwiązanie moich niepokojów wzmogło mój apetyt, więc nie miałam ochoty na kłótnie, zwłaszcza wobec pachnących specjałów leżących na stole. Nie chciałam wydać się nieuprzejma, więc zaproponowałam Raoulowi, żeby przyłączył się do mnie i po chwili na stole kuchennym przygotowany był najprawdziwszy ekskluzywny piknik. Po posiłku Raoul zaproponował spacer nad morze, a ja się zgodziłam. Na plaży było pusto i spokojnie. Podziękowałam wicehrabiemu jeszcze raz za wybór tak uroczego zakątka. - Powinienem był pewnie wybrać plażę Trestraou, ale tam nie jest już tak ładnie jak jeszcze parę lat temu – powiedział z nieśmiałym uśmiechem. - Dziękuję ci, że nie wynająłeś dla mnie domu przy Trestraou – odpowiedziałam całkowicie szczerze. Przy większej, głównej plaży w Perros-Guirec mieszkaliśmy przez kilka lat z rzędu z ojcem. A potem jeszcze raz, tamtej tragicznej wiosny... Za nic w świecie nie chciałabym tam wracać, choć rozumiałam, że Raoul zachował tylko pogodne wspomnienia naszego lata w Perros. - Tam jest za dużo ludzi – dodałam. – Musiałabym stale chodzić w woalce, a tutaj wystarczy mi słomkowy kapelusz z szerokim rondem. - Nie przejmuj się – pocieszał mnie. – Ta blizna nie wygląda tak źle. 104 - Ani tak dobrze – ucięłam, odwracając się do niego lewym policzkiem, pomimo pewnej ochrony w postaci cienkiego szala zarzuconego na rondo kapelusza. – Raoul, ja mam lustro... - Mam coś dla ciebie – zmienił temat. Zaciekawił mnie; myślałam, że to już koniec prezentów na dziś. - Pomyślałem, że przyda ci się nowy – powiedział i wyciągnął do mnie rękę, w której trzymał małe zawiniątko. Gdy rozwinęłam szary papier, w środku znalazłam piękny czerwony szal z delikatnego jedwabiu. - Dziękuję, będę go nosić zamiast woalki. Nie mogłam się nie uśmiechnąć. To było tak naiwne, że aż rozczulające. Cóż innego mógłby mi dać mój stary przyjaciel na pustej plaży? Dobrze, że przynajmniej nie wskoczył do wody. - Teraz ty powinnaś mnie pocałować, pamiętasz? – powiedział cicho. Roześmiałam się i cmoknęłam go w policzek. Następnie odbiegłam o kilka kroków i wciąż się śmiejąc ruszyłam do ścieżki. Następnych kilka dni minęło na błogim odpoczynku i spacerach. Eksplorowałam samodzielnie Wybrzeże Różowego Granitu - znalazłam stary wiatrak, latarnię morską, kamieniołom. Czasami chodziłam też do portu, chociaż mniej chętnie, gdyż peszył mnie wzrok rybaków zdziwionych na widok mojego kapelusza z woalką. Nie pamiętam, którego dnia zauważyłam wczesnym rankiem ruch na wzgórzu, jakieś powozy, z których wyładowywano skrzynie i kufry. Z pewną przykrością pomyślałam, że niestety, moja wspaniała samotność w zatoce dobiegła końca i do któregoś ze stojących nieopodal domów wprowadzili się lokatorzy. Ponieważ jednak ceniłam sobie odosobnienie i ciszę, zmieniłam tylko nieznacznie swój dotychczasowy plan dnia, aby nie wchodzić nowym sąsiadom w drogę. Po południu na plaży nie było nikogo i mogłam spacerować do woli. Właśnie podczas jednego z tych popołudniowych spacerów miało miejsce nieoczekiwane zdarzenie. Idąc wzdłuż plaży, nagle wśród morskiej piany zobaczyłam ludzką głowę! Przerażona, zaczęłam rozglądać się nerwowo. Dość daleko ode mnie dostrzegłam samotną postać siedzącą na piasku, pogrążoną w lekturze. - Ratunku! – krzyknęłam. – Na pomoc! Tam jest topielec! Postać podniosła się i dopiero wtedy zorientowałam się, że jest to młoda dziewczyna w dopasowanym żakiecie i długiej, prostej spódnicy. - Proszę się nie bać! – zawołała do mnie przekrzykując szum fal i pomachała przyjaźnie ręką. – To tylko moja siostra! Podbiegła w moją stronę i zdyszana starała się powstrzymać śmiech. Łapiąc oddech i dusząc się ze śmiechu próbowała coś powiedzieć, ale widok mojej miny chyba rozbawiał ją jeszcze bardziej. - Proszę się nie martwić – powtórzyła wreszcie. – To moja siostra, Amina. 105 - Co ona tam robi? – zapytałam, kompletnie nie rozumiejąc, co ją tak śmieszy. - Jak to co? Pływa! – Pomachała ręką, a postać w wodzie odwzajemniła pozdrowienie. Dopiero teraz zobaczyłam leżące kawałek dalej na piasku zwinięte ubrania. Dziewczyna była chyba trochę młodsza ode mnie, średniego wzrostu, o brązowych włosach i wesołych, piwnych oczach. Miała nieco trójkątną twarz i lekko zadarty nosek, co upodobniało ją do psotnego, sympatycznego zwierzątka. Na głowie nosiła prosty, słomkowy kapelusik z małym rondem, przewiązany granatowo-białą wstążką. Cała jej postać niezbyt pasowała do otoczenia rybackiej wioski. Pomyślałam, że podobnie jak ja, musiała tu przyjechać na wakacje. Za chwilę z wody wynurzyła się osoba, której dziwne upodobania tak mnie przestraszyły. Była w samej bieliźnie, a nogawki od pantalonów przyklejały się do jej chudych kolan. W mokrej koszulce i z mokrymi włosami wyglądała jak oskubany kurczak. Siostra wybiegła jej naprzeciw, niosąc duży ręcznik, w który natychmiast owinęła pływaczkę. Ponieważ były spore fale, a dziewczęta znajdowały się kawałek ode mnie, nie usłyszałam przez szum morza o czym rozmawiały, ale wróciły pokładając się ze śmiechu. - Bardzo panią przepraszam – powiedziała ta podobna do kurczaka. Wyglądała na nieco młodszą od swojej siostry. – Elwira powiedziała, że panią przestraszyłam. - Myślałam, że potrzebuje pani pomocy – odparłam nieśmiało, starając się tak odwrócić, żeby nie zauważyła pod cienkim szalem blizny na moim policzku. Amina uśmiechnęła się; pomyślałam, że z tym uśmiechem wygląda całkiem ładnie, mogła mieć z szesnaście lub siedemnaście lat. - W wodzie nigdy nie potrzebuję pomocy – powiedziała wesoło. - Tak – przyznała jej rację siostra. – Powinnaś się nazywać Marina, a nie Amina. Znowu się roześmiały. Były bardzo gadatliwe. Dowiedziałam się, że mieszkały na stałe w Paryżu i podobnie jak ja przyjechały do Perros-Guirec na wakacje, co najmniej na miesiąc, a może na dłużej. Że wprowadziły się właśnie z matką i rodzeństwem do Villi Silence, po drugiej stronie plaży Trestrignel. Kiedy odważyłam się zapytać o pochodzenie niezwykłego imienia Aminy, Elwira odpowiedziała: - To z Lunatyczki Belliniego. Nasz Papa uwielbia operę. No tak, to nie było zbyt trudne. Partię Donny Elwiry z Don Giovanniego Mozarta miałam kiedyś w swoim repertuarze... - Powinna pani poznać naszych braci i siostry! – dodała Amina, czyli Marina. Jedna przez drugą rozpoczęły wyliczankę. Okazało się, że Amina i Elwira miały trzech starszych braci oraz jedną siostrę, a także kolejną trójkę młodszego rodzeństwa. Pomyślałam sobie, że jeśli cała ta liczna rodzina przyjechała jednocześnie, nazwa Villi Silence pozostanie tylko żartem do opowiadania przy kominku. Moje obawy zostały częściowo rozwiane; dziewczęta poinformowały mnie niezwłocznie, że część rodzeństwa nie dojechała jeszcze nad morze. Najstarszy brat – jedyny spośród dziewiątki, który uniknął operowego imienia, a swoje otrzymał po prostu po ojcu – studiował w Akademii Sztuk 106 Pięknych na wydziale architektury. Podobno przebywał teraz w towarzystwie ojca, który obiecał mu zapewnić cenną praktykę zawodową na czas wakacji. Kolejny brat kształcił się na tej samej uczelni, ale na wydziale malarstwa, a na imię miał Lindoro, na cześć postaci hrabiego z Cyrulika Sewilskiego Rossiniego. - On nienawidzi tego imienia! – powiedziała konspiracyjnie Marina. – Proszę nigdy nie mówić do niego inaczej, niż Louis! Ten drugi z kolei, dwudziestodwuletni brat, przebywał obecnie w Villi Silence. Brakowało trzeciego, Artura (z Purytanów Belliniego), studenta medycyny. Podobno on oraz czwarta z kolei Leonora (nazwana na cześć postaci z Mocy Przeznaczenia Giuseppe Verdiego) mieli przyjechać razem lada dzień. Następne w kolejce starszeństwa były moje nowe znajome – mozartowska Elwira i belliniowska Amina, która wolała, by nazywać ją Mariną. Uczęszczały do żeńskiego liceum w Paryżu, słyszałam już wcześniej jego nazwę jako placówki o bardzo wysokim poziomie nauczania i planie zajęć wzorowanym na podobnych szkołach dla chłopców. Później było dwóch kolejnych braci – szesnastoletni Gustave (z Balu Maskowego) i piętnastoletni Alfred (z Traviaty) – wyglądało na to, że w czasie, gdy przyszli na świat, Papa znów fascynował się operami Verdiego. Najmłodsza z tej gromadki była czternastoletnia Lucie, nazwana tak na cześć Lucii di Lammermoor Donizettiego. Cała ta niekończąca się opowieść serdecznie mnie rozbawiała. Co rok prorok, pomyślałam, zastanawiając się z lekko przestraszonym uśmiechem jak z tak licznymi dziećmi radzili sobie rodzice. Dziewczęta najwyraźniej były głęboko zakochane w swoim tacie i uważały go za najwspanialszego pod słońcem. Z tego, co mówiły, dawało się wywnioskować, że świetnie zarabiał prowadząc jakąś firmę – chyba spółkę budowlaną, albo coś w tym rodzaju. Córki najwyraźniej były z niego bardzo dumne. Kiedy Marina obeschła nieco i siostry postanowiły wrócić do Villi Silence, odprowadziłam je kawałek plażą. Miałyśmy się już pożegnać, kiedy Elwira zauważyła, że w całej tej gadaninie nie zapytały mnie nawet, jak ja się nazywam. - Nazywam się Christine Daaé – powiedziałam po prostu. Oczy Mariny zrobiły się wielkie jak piłeczki. Otworzyła szeroko usta i spojrzała na siostrę. - Wielki Boże! – zawołała. – Pani jest tą słynną primadonną! Od tego dnia, chcąc nie chcąc, zamieniłam ciszę i spokój na towarzystwo rodzeństwa z Villi Silence. Początkowo siostry przyprowadzały nowe osoby pojedynczo, lub najwyżej po dwóch, gdyż Gustave i Alfred okazali się równie nierozłączni, co Elwira i Marina. Byli to mili, choć niespecjalnie ładni chłopcy, zwłaszcza starszy Gustave był spokojny i poważny. Pierwszego dnia, kiedy mi go przedstawiono, ukłonił się z namaszczeniem i szarmancko pocałował mnie w rękę ze słowami, że całe życie marzył, aby mnie poznać. Nie mogłam się nie roześmiać zważywszy, że miał dopiero szesnaście lat. Wtedy chłopiec nieśmiało 107 wyciągnął z kieszeni starannie złożony papier i pokazał mi. To był zeszłoroczny wycinek z L’Epoque. Wpływowy krytyk muzyczny używający pseudonimu XYZ, zwany nowym Theophilem Gautierem, napisał: „Ta młoda śpiewaczka posiada egzotyczny wdzięk, jej włosy są jasne jak u Nixy czy Walkirii, jasne śnieżną bielą piękności Północy. Pomiędzy innymi artystami oświetlonymi dziennym światłem, zdaje się ona iluminowana polarnym księżycem i zorzą.” To było o mnie, moja pierwsza recenzja, po tym, jak awaryjnie zastąpiłam Carlottę jako Małgorzata... Tak żałowałam, że swoich pierwszych szczerych wielbicieli przyszło mi poznać, kiedy już niczym nie byłam w stanie odpłacić im za ich życzliwość. Innym znów razem moje nowe przyjaciółki przyprowadziły swoją nieśmiałą i wiecznie zalęknioną młodszą siostrzyczkę Lucie, która prawie nic nie powiedziała, tak była speszona. Na końcu poznałam Louisa. Elwira przedstawiła mi go tym właśnie imieniem; oczywiście Marina natychmiast musiała puścić do mnie oko. Louis był jednak tak uroczym młodym człowiekiem, że nie chciałam robić mu najmniejszej przykrości wspominaniem jego nielubianego prawdziwego imienia. Był młodszy ode mnie o kilka miesięcy. Właściwie to większość tego osobliwego rodzeństwa była niewiele młodsza ode mnie, chociaż zwracali się do mnie przez „pani”, jakby dzieliły nas całe dziesięciolecia. Inna rzecz, że ja sama czułam się starsza od nich o całe życie. Louis studiował malarstwo w Akademii Sztuk Pięknych w Paryżu, zaczynał właśnie trzeci rok. Widać było, że sztuka jest jego pasją, chociaż oprócz malarstwa sztalugowego, o którym marzył, z upodobaniem zajmował się też grafiką. Całymi dniami snuł się po okolicy ze szkicownikiem, rysując nadmorskie pejzaże i rośliny. Był trochę samotnikiem - tak jak ja - i starał się unikać gwarnego towarzystwa. Pomyślałam, że to chyba bardzo trudne w tej rodzinie. Był niezbyt wysoki, trochę niższy nawet ode mnie, co – jak zauważyłam – ogromnie go deprymowało, chociaż bardzo starał się tego nie okazywać. Miał jasne włosy i delikatny jasny zarost oraz nieco trójkątną twarz, jak reszta rodzeństwa. Mieszkańcy Villi Silence przyłączali się czasem do moich eskapad do malowniczych zakątków wybrzeża, ale starali mi się nie narzucać. W tej licznej rodzinie każdy nauczył się chyba cenić i szanować wolność oraz prawo do prywatności – swoje i innych – mieli go przecież tak niewiele. W niedzielę wybrałam się z nimi do kościoła. W Paryżu niezbyt często chodziłam na mszę, mimo iż dość regularnie odmawiałam modlitwy. Z kościołem w Perros-Guirec wiązały się bolesne wspomnienia, ale chciałam przyjrzeć się matce rodzeństwa, której nie miałam jeszcze okazji poznać. Pani Annette Bernard nie okazała się – jak ją sobie wyobrażałam – otyłą matroną, ale drobną, chudą kobietą o raczej zniszczonej twarzy. Od razu było widać, po kim młodzi Bernardowie odziedziczyli specyficzną urodę upodabniającą ich do królików. Była wobec mnie grzeczna, ale nieco speszona. Podczas gdy starsze siostry i Louis towarzyszyli mi w drodze do kościoła, matka rodu szła nieśmiało z tyłu grupy, w towarzystwie Lucie. 108 Osoba księdza, który odprawiał niedzielną mszę w starym kościele Saint-Jacques, była nie mniej nietypowa, niż moi nowi sąsiedzi. Ksiądz Stanley był najprawdziwszym Anglikiem, który przeszedł na wiarę katolicką podczas studiów w Oxfordzie, a następnie pod presją rodziny wyjechał z Wielkiej Brytanii i ostatecznie osiadł w – jak mawiał – Brytanii Mniejszej, czyli francuskiej Bretanii. Pracował w Perros-Guirec zaledwie od roku. Na pierwszy rzut oka ksiądz Stanley wyglądał jak najprawdziwszy profesor z Oxfordu – łatwiej mi było wyobrazić go sobie w uniwersyteckiej todze niż w sutannie, choć to właśnie ten strój nosił. Jak mi wyznał, największy wpływ na jego nawrócenie miała wcześniejsza, podobna historia, kiedy jeden z czołowych humanistów oksfordzkich, John Henry Newman – dodatkowo duchowny anglikański – porzucił protestantyzm dla Rzymu. Jego autobiografia, która odbiła się szerokim echem na Wyspach, spowodowała lawinę konwersji, a ksiądz Stanley był – jak to sam ujął – małym kamyczkiem w tej lawinie. Był to człowiek pełen takiego ciepła i mądrości, że nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że marnuje się na tej prowincji wśród prostych rybaków. Nowe znajomości odwróciły nieco moją uwagę od Raoula de Chagny, który wprawdzie odwiedzał mnie regularnie, codziennie lub najrzadziej co dwa dni, ale jego wizyty, wobec innych atrakcji, już mnie tak nie absorbowały. Z utęsknieniem czekałam oczywiście na nowe listy od Erika, ale – odkąd dotarły do mnie dobre wiadomości z Południa – nie byłam aż tak pełna obaw o niego. Odpisałam do Paryża, donosząc Nadirowi i Dariuszowi o tym, że miło spędzam czas w młodym towarzystwie – spodziewałam się, że ich to ucieszy. Gdy mijał drugi tydzień mojego pobytu w Perros-Guirec, Raoul zastał mnie, gdy właśnie zamykałam drzwi od domku. - Wybieram się na cmentarz, na grób ojca – powiedziałam, kiedy zapytał dokąd idę. Od przyjazdu obiecywałam sobie, że odwiedzę ten grób, ale dotąd tego nie zrobiłam. Nie miałam nic przeciwko cmentarzom, jeśli były piękne, historyczne, pełne małych perełek sztuki. Ale ten jeden grób napełniał mnie zimnym, zwierzęcym strachem; jakbym irracjonalnie bała się, że płyta grobowca otworzy się, a droga dłoń mojego zmarłego ojca wciągnie mnie za sobą w mroczną dolinę śmierci. - Czy pozwolisz mi iść z tobą? – zapytał Raoul nieoczekiwanie. Zawahałam się. - Twój ojciec był wspaniałym artystą – dodał. - Chyba jesteś jedynym, który mówił o nim w ten sposób – odparłam. Ale tak naprawdę to byłam mu wdzięczna, że chce mi towarzyszyć, że nie zostawi mnie sam na sam z moim największym lękiem. Pod bramą cmentarza kupiłam bukiet róż i położyłam go na grobie, starając się skupić myśli, aby odmówić modlitwę za zmarłych. - Byłby chyba szczęśliwy, widząc nas dzisiaj razem... – powiedział Raoul nieoczekiwanie. Byłam zbyt zaskoczona, żeby jakoś zareagować. - Ojciec chciał tylko mojego szczęścia – odpowiedziałam cicho. - Jego mała dziewczynka jest dziś damą... – dodał Raoul poważnie. - Christine, w sobotę w Lannion odbędzie się małe przyjęcie. Czy zrobisz mi ten zaszczyt i zechcesz 109 przyjść? – Spojrzał na płytę grobowca, jakby chciał spytać mojego ojca o pozwolenie zaproszenia mnie na bal. Poczułam na plecach delikatny dreszcz, jak pierwsze ostrzeżenie o nadciągającym niebezpieczeństwie. Odruchowo skuliłam się. - To chyba niedobry pomysł. Nie mam się nawet w co ubrać na taką okazję. - W moim powozie jest suknia dla ciebie – powiedział Raoul, jakby to było oczywiste. - Więc nawet nie brałeś pod uwagę tego, że mogę odmówić? - Przecież obiecałaś, że przyjedziesz mnie odwiedzić za dwa tygodnie. Przecież obiecałam... Pozwoliłam mu wnieść kartonowe pudło do mojego domku, a potem zaczęłam się zastanawiać, czy do soboty uda mi się jakoś z tego wykręcić. Następnego dnia rankiem zwierzyłam się Elwirze z zaproszenia do Lannion. Powiedziałam, że wicehrabia jest moim starym przyjacielem z dzieciństwa, co moja nowa przyjaciółka z wakacji przyjęła z pełnym zrozumieniem. Nie chciałam jej tłumaczyć, dlaczego nie mam ochoty iść na to przyjęcie i dlaczego czuję się zobowiązana, aby w nim mimo to uczestniczyć. Nie wypytywała mnie; to dziwne, jak bardzo ci Bernardowie byli dyskretni – żadne z nich nawet nie zapytało mnie o bardzo widoczną bliznę na moim policzku, choć na pewno musieli ją zauważyć. Gdy nazajutrz wieczorem wracałam ze swojego zwyczajowego spaceru, Elwira towarzyszyła mi, zabawiając pogodną rozmową. Rozstałyśmy się przy plaży, a potem każda poszła w swoją stronę. Zdziwiłam się, kiedy przed progiem domu znalazłam rozsypane płatki róż, ale pomyślałam, że pewnie któryś z młodych Bernardów chciał zrobić mi przyjemność. Kiedy jednak otworzyłam kluczem drzwi, na klamce po wewnętrznej stronie spostrzegłam wiszący arkusz papieru. Był obwiązany czerwonym sznureczkiem, elegancko zwinięty. Na nim, pięknym, kaligraficznym pismem zdobionym w skomplikowane esy-floresy zapisane były słowa: Be not afeared. The isle is full of noises Sounds and sweet airs, that give delight, and hurt not. Sometimes a thousand twangling instruments Will hum about mine ears; and sometime voices, That, if I then had wak’d after long sleep, Will make me sleep again: and then, in dreaming, The clouds, methought, would open, and show riches Ready to drop upon me, that when I wak’d I cry’d to dream again. Moją pierwszą myślą był przestrach, że ktoś wszedł do domu. Nerwowo obejrzałam się za siebie, ale wszystko było tak, jak to pozostawiłam. Drżącymi palcami obracałam 110 tajemniczą kartkę, ale nie rozumiałam ani słowa. Zorientowałam się, że tekst jest po angielsku i że jest chyba napisany wierszem, ale co miała znaczyć ta poezja, nie miałam pojęcia. Chciałam gdzieś iść po pomoc – do księdza Stanleya, albo do Villi Silence – ale zdjął mnie dziwny strach przed ciemnością, jakbym obawiała się, że nieznany intruz wciąż czai się w mroku przed domem. Zamknęłam drzwi na klucz, sprawdziłam dokładnie okna i zwinęłam się w kłębek na łóżku, próbując uspokoić się na tyle, by móc zasnąć. W końcu mi się to udało, ale spałam przerywanym, męczącym snem, a po obudzeniu nie pamiętałam nawet swoich koszmarów. Następnego dnia była już sobota. Skoro tylko wstał ranek i uznałam, że pora nie jest rażąco zbyt wczesna na wizytę, szybkim krokiem udałam się do kościoła Saint-Jacques. Znalazłam księdza Stanleya w ogródku przy plebanii, gdzie przycinał winogrona. Uśmiechnął się na mój widok. - Witam panią, Mademoiselle Daaé. Czy przychodzi pani po pociechę duchową? Wyciągnęłam do niego rękę, w której trzymałam zwinięty, pięknie wykaligrafowany arkusz papieru. - Czy mógłby mi ksiądz pomóc i przetłumaczyć ten tekst? Co to za wiersz? – zapytałam. - Nie znam niestety angielskiego, a to jest dla mnie bardzo ważne. Ksiądz Stanley wziął kartkę, którą mu podałam do ręki i zaczął dość cicho czytać na głos. Uśmiechnął się lekko. Wyglądało na to, że od razu rozpoznał ten fragment. - To z Burzy Williama Szekspira. Czytałem to kiedyś nawet po francusku. Ładny fragment. To chyba brzmiało jakoś tak: Nie bój się; wyspa jest pełna przyjemnych dźwięków i śpiewów, które nic nie szkodzą. Czasem brzdąkanie setek instrumentów słyszę wokoło; a czasem się budzę i jakieś głosy znów mnie usypiają, Po czym w snach widzę, jak zasłona chmur rozsuwa się i ukazuje skarby gotowe na mnie spaść – wtedy się budzę z płaczem, bo pragnę, by śniło się dalej. Zasłuchałam się. - To bardzo piękne... O czym jest ta sztuka? - Główny bohater nazywa się Prospero, jest potężnym władcą, czarodziejem, który mocą magii zaklętej w tajemniczych księgach sprawuje rządy nad siłami przyrody. Niegodziwy uzurpator wygnał go z jego królestwa, a potem, w wyniku burzy morskiej, Prospero znalazł się na zaklętej wyspie wraz ze swoją córką Mirandą. 111 Wyobraziłam sobie wysoką, pełną siły i majestatu postać, jak z obrazów starych mistrzów. Odwrócony w stronę morza, ze wzniesioną ręką, rozkazuje burzy, a sama przyroda poddaje się pokornie jego mocy. Jak któryś z greckich bogów, jak Posejdon. W długiej, czarnej pelerynie falującej na wietrze jak ocean nocą... A potem jeszcze inną scenę. Ten sam potężny władca siedzi pełen smutku i tęsknoty u stóp bladej, delikatnej dziewczyny; może gra jej na jakimś instrumencie, na przykład na lirze. Chciałabym to zobaczyć w teatrze... - To pewnie do niej mówi ten piękny fragment, prawda? – zapytałam wzruszona. - Dawno nie miałem w ręku dzieł Szekspira, ale o ile pamiętam, to tak. Prospero tęskni za światem, mimo że na wyspie usługują mu duchy natury. Pamiętam dwie z tych fantastycznych postaci, ale pewnie było ich więcej, tamci dwaj nazywali się Ariel i Kaliban. Ariel jest geniuszem powietrza, lekkim i czystym, a Kaliban – zgadłaś, to imię rzeczywiście pochodzi od kanibala – to takie na wpół zwierzę, a na wpół demon, syn obrzydliwej czarownicy, którą Prospero pokonał. To dość odpychająca postać. Chce się zemścić na Prosperze za to, że ten zabił jego matkę, a jego samego uczynił swoim niewolnikiem. Poza tym pożąda Mirandy, próbuje ją nawet porwać, ale Prospero na szczęście zdołał ją obronić. Nie pamiętam, co się z nim stało na końcu, ale na pewno został unieszkodliwiony. - Szkoda, że ktoś tak wspaniały, jak Prospero jest sam... Szekspir powinien był uczynić Mirandę księżniczką, albo chociaż wróżką, którą Prospero mógłby zdobyć – powiedziałam z rozmarzonym wyrazem twarzy. - Tak, to byłoby dużo bardziej romantyczne, jak czarodziej Merlin i Nimue, Pani Jeziora. - Ksiądz Stanley uśmiechnął się pobłażliwie. - No cóż, w Burzy Miranda jest jego córką. Też jest bardzo samotna i tęskni za światem poza wyspą, mimo że nawet go nie pamięta. Prospero bardzo ją kocha. Chce, żeby była szczęśliwa i żyła normalnym życiem, jak każda młoda dziewczyna. Wywołuje więc kolejną burzę, która sprawia, że następny rozbity statek ląduje na zaczarowanej plaży. I tam, wśród ocalałych marynarzy, jest młody, przystojny książę Ferdynand, syn króla Neapolu. Prychnęłam i wydęłam usta pogardliwie, aż na ten widok ksiądz Stanley wybuchnął śmiechem. - Biedny Prospero – powiedziałam mierząc go wzrokiem. - Nie jest tak źle. Prospero postanawia poddać Ferdynanda licznym próbom, żeby przekonać się, czy będzie godny ręki jego córki. I ten szlachetny młodzieniec wychodzi z tych wszystkich prób zwycięsko. On naprawdę kocha Mirandę, szczerze i wiernie. Prospero jest bardzo szczęśliwy, że znalazł kogoś, komu może spokojnie powierzyć los swojego ukochanego dziecka. - I to jest koniec? - W zasadzie tak. Odbywa się ślub, nowożeńcy wracają do świata, a z nimi Prospero, który wcześniej topi w morzu wszystkie swoje czarodziejskie księgi. - Dlaczego zrobił coś takiego? 112 - Szekspir znalazł podobny motyw we wcześniejszej sztuce Christophera Marlowe Doktor Faustus. Prospero chce być odtąd zwyczajnym człowiekiem, więc wyrzeka się diabelskich sztuczek. Zamierza dalej żyć tylko o własnych siłach, bez uciekania się do magii i oszustwa. Myślę, że to bardzo głęboka scena. - Ale jednak trochę szkoda... – powiedziałam cicho, chociaż nie chciałam wdawać się z księdzem w filozoficzne dyskusje. Podziękowałam za pomoc i ruszyłam w stronę plaży Trestrignel. Szłam pogrążona w myślach o dziwnej przesyłce. Nie mogłam pozbyć się z głowy mojej własnej wizji Mirandy i Prospera, nie jako ojca i córki, ale jako kochanków. Mój ojciec w niczym nie przypominał Prospera, może poza wzrostem... Przypomniałam sobie tę straszną noc po upadku żyrandola, kiedy Erik chwycił mnie wpół na scenie Opery i porwał ze sobą w najczarniejszą ciemność, jakby sam Mefistofeles przybył z piekła upomnieć się o grzeszną duszę Małgorzaty. Ciągnął mnie, zdawało się bez wysiłku, mrocznymi korytarzami, coraz niżej, jak dzikie zwierzę uciekające ze zdobyczą do nory. Myślałam, że umrę, że mnie zabije za to, jak podle go zdradziłam; chciałam, żeby mnie zabił, żebym nie musiała już podejmować żadnych więcej decyzji. Krzyczał tak, że jego słowa zlewały się w mojej głowie w jeden ogłuszający ryk nawałnicy. A potem nagle dzika bestia zmieniła się w Prospera. Stał się spokojny, uważny, patrzył na mnie tak, jakbym była jego ukochanym dzieckiem. Jego jedyną córką. Wypuścił Raoula z komory tortur, kazał mu się ubrać, sprawdzał, czy nic złego mu się nie stało. Jakby to całe szaleństwo było częścią jakiejś gry, jakby tylko poddawał go próbie, tak jak Prospero Ferdynanda. Jakby mnie też chciał sprawdzić - a ja przecież nie chciałam tylko, aby przez moją głupotę zginął niewinny człowiek, którego jedynym błędem było to, że nieostrożnie stanął na drodze całej potęgi geniuszu i determinacji Erika. Potęgi równej mocy samego Posejdona, Hadesa, mojego Prospera... Kiedy usłyszałam, jak mówi do Raoula, że życzy sobie, żeby ten jak najszybciej mnie poślubił, z szoku nie byłam w stanie nawet się poruszyć. Przecież minutę wcześniej go pocałowałam – mój Boże, to było... sakramentalne, to było święte, wieczne! Jak mogłabym po czymś takim, po tych metafizycznych zaślubinach, które dokonały się na samym dnie otchłani, zostać żoną kogokolwiek innego? Patrzyłam zamieniona w słup soli, jak Erik podaje Raoulowi fiolkę z jakimś lekarstwem dla niego; gdybym mogła otworzyć usta, krzyczałabym, żeby dał też truciznę dla mnie. Ale nie mogłam, zostałam spalona na popiół, jak Semele. Potem wziął mnie za rękę szepcząc coś uspokajająco, ale ja nic nie słyszałam, tylko dudniący odgłos krwi w mojej głowie. Włożył moje zesztywniałe z przerażenia palce w dłoń Raoula jak ojciec, który w kościele odprowadza córkę do ołtarza. Prospero, Miranda, Ferdynand... Jego łzy kapały na nasze złączone dłonie, jak krople laku na kopertę. I wtedy powiedział, że pozwala mi wrócić... Że chce, żebym wróciła w przeddzień ślubu z Raoulem. 113 To były pierwsze słowa, które przedarły się przez dymną zasłonę w moim mózgu. Że mogę wrócić... Chciałam mu powiedzieć, że wracam teraz, natychmiast. Że nigdy nie był dla mnie ojcem; nawet wtedy, gdy wierzyłam, że to ojciec zesłał mi go z nieba. Odsunął się i dał Raoulowi znak, żeby mnie wyprowadził. Drżąc wyciągnęłam do niego rękę, ale pewnie nawet tego nie zauważył, bo odwrócił się do Nadira, który przyglądał się całej tej scenie z boku. Chciałam się wyrwać, ale Raoul trzymał kurczowo moją dłoń, a ja byłam taka słaba. Potem szarpnął mnie w stronę wyjścia; przez chwilę nie poruszyłam się, patrząc jak plecy Nadira i Erika oddalają się coraz bardziej w stronę drzwi. To było jak zaćmienie słońca – pustka, ciemność, nicość. I tylko jedna, ostatnia, ledwo dosłyszalna nuta, jak dźwięk ostatniej ocalałej struny w potrzaskanej lirze Nadziei: Wróć... W pałacu wicehrabiego de Chagny nadskakująca służba zaprowadziła mnie do przygotowanego już wcześniej dla mnie osobnego pokoju. Położyli mnie na łóżku, wciąż w pomiętym welonie na głowie, nie pozwoliłam nikomu go zdjąć; leżałam jak na katafalku, patrząc w sufit szeroko otwartymi, lecz niewidzącymi oczami. Leżałam tak całą noc i dzień i wieczór. A potem wszystko stało się rozświetlone jak świt, chociaż za oknem był środek nocy. Lekko, jakbym frunęła w powietrzu, wstałam z łóżka, umyłam się, założyłam przygotowane dla mnie przez pokojówkę ubranie, które cały poprzedni dzień wisiało na oparciu krzesła, cicho jak bezcielesna zjawa Mirandy wyszłam z uśpionego pałacu – i wróciłam. Z kartką w dłoni i głową pełną skłębionych myśli chodziłam przez kilka godzin samotnie po okolicy, aż w końcu przypomniałam sobie o tym, że o szóstej Raoul miał przyjechać po mnie powozem. Wróciłam nad morze lśniące złotą, mieniącą się poświatą w ciepłym blasku popołudnia. Wyglądało olśniewająco, jak płynny ogień, ale ja nie miałam w sobie dość spokoju aby rozkoszować się tym widokiem. Męczyło mnie, że nie wiem, jak w moje ręce dostała się ta kartka z cytatem z Szekspira, a zwłaszcza, że nie mam pojęcia, kto mi ją podsunął. Skoro ja miałam być Mirandą, pozostały tylko dwie osoby na liście podejrzanych: Ferdynand i Prospero. Wiedziałam, że zarówno Raoul, jak i Erik doskonale znali język angielski. Raoul miał w dzieciństwie angielską niańkę, jak większość rozpieszczanych chłopców z jego sfery. Jeśli zaś chodzi o Erika, zakres jego wiedzy wymykał się mojej zdolności ogarniania rzeczywistości; gdyby mi ktoś powiedział, że on zna wszystkie języki świata, uwierzyłabym bez wahania. Dodatkową poszlakę stanowił fakt, że Château du Cruguil, gdzie mieszkał teraz Raoul, znajdował się zaledwie o kilkanaście kilometrów od mojej plaży, a wicehrabia przebywał w pałacu otoczony służbą. Proponował mi nawet na początku, żeby jedna z jego pokojówek ze mną zamieszkała, ale nie zgodziłam się - nie życzyłam sobie w domu szpiega z Lannion. Nie mogłam mieć pewności, że nie istniał drugi komplet kluczy do mojej samotni, było to raczej prawdopodobne. Więc, biorąc to wszystko pod uwagę, możliwe było, że albo sam Raoul, albo ktoś na jego polecenie dostarczył mi ukradkiem przesyłkę. 114 Wydawało mi się logiczne, żeby Erika wykluczyć od razu z kręgu podejrzeń. Najważniejsze było to, że przecież Erik przebywał obecnie tysiąc czterysta kilometrów stąd, w Nicei. Nawet mimo to, że Nadirowi – jak mi donosił z Paryża - udało się przez posłańca poinformować Erika, że jestem na wakacjach w Bretanii, nader wątpliwe było, by to on przysłał mi tę tajemniczą przesyłkę z drugiego końca Francji. Nie mówiąc już nawet o tym, że kartka dotarła do moich rąk bez koperty, znaczków, nie nosiła żadnych śladów transportu pocztowego. I przecież Erik nie znał nikogo w Perros, kto podrzuciłby ją niepostrzeżenie tak, żeby być pewnym, że to właśnie ja ją znajdę. Nie, Erika można było z góry wykluczyć. To z pewnością robota Raoula de Chagny! Chciał na pewno, żebym zaczęła traktować Erika jak mojego zmarłego ojca. Aż się wzdrygnęłam na myśl o takiej perfidii. Ale niestety, wszystko na to wskazywało. Wicehrabia znalazł tę sztukę Szekspira po to, żeby przekonać mnie, że Erik, jak kochający ojciec, życzyłby sobie mojego związku z nim – młodym, przystojnym, rycerskim i szlachetnie urodzonym zwycięzcą iście diabelskich prób heroicznych, które miały dowieść jego wierności i miłości. Po prostu czarującym księciem Ferdynandem Wspaniałym! Kiedy to sobie uświadomiłam, aż się zatrzęsłam z oburzenia i przyspieszyłam kroku. Zeszłam na plażę i usiadłam na ciepłym piasku. Obracałam kartkę w dłoniach, próbując przypomnieć sobie melodyjne brzmienie wiersza czytanego przez księdza Stanleya. Duchowny zapisał mi wszystko - poetyckie tłumaczenie, które pamiętał, a poniżej dosłownie, słowo po słowie – tak, jak go poprosiłam. Może to miało chodzić o jakiś szczegół, nie wiedziałam jak mam się zabrać do rozwiązania tej zagadki. Coś mi się ciągle nie zgadzało... Ta wyspa jest pełna dźwięków, melodii i słodkich arii, które zachwycają, nie sprawiając bólu… To było zbyt piękne, by miało służyć przyziemnym i pokrętnym celom Raoula de Chagny. Jego nigdy nie obchodziły melodie i arie, nie chciał nawet uczyć się od mojego ojca gry na skrzypcach, traktował te lekcje jedynie jako pretekst, by spotkać się ze mną. Czy więc ta tajemnicza wyspa pełna dźwięków miała być jedynie środkiem, by wywrzeć na mnie nacisk? Głosy, które sprowadzają na mnie sny tak piękne, że budzę się płacząc, bo chcę, by one nadal trwały... W całym moim życiu znałam tylko jeden taki głos. Głos, który teraz każdej nocy słyszałam w moich snach. Głos, który był odbiciem mojej duszy. Który - gdy usłyszałam go po raz pierwszy - wypełnił jakąś odwieczną pustkę, która tam na niego czekała i pozostał we mnie już na zawsze. To prawda, że czasem w Perros-Guirec budziłam się płacząc, bo śniło 115 mi się, że jestem w Demeure du Lac, a teraz okrutne promienie porannego słońca szarpały delikatną materię mojego snu. Jeśli Raoul de Chagny chciał coś ode mnie uzyskać stawiając mi przed oczy te obrazy, to chyba był największym ignorantem na świecie! Książę Ferdynand, dobre sobie – każda cząstka mojego ciała krzyczała bezgłośnie: Prospero, mój Prospero... Wróć... Z ciężkim sercem przebrałam się w suknię, którą wicehrabia zostawił dla mnie. Jakoś udało mi się bez pomocy zasznurować gorset i pozapinać te wszystkie haftki. Suknia była bardzo piękna i tylko trochę niewygodna. Pasowała idealnie – zapewne Raoul, lub ktoś z jego służby, wymierzył dokładnie moje ubrania przed dostarczeniem ich do domku w Perros. Strój był kompletny, z nową, znakomitej jakości bielizną, obuwiem, nawet eleganckim kapelusikiem z dyskretnie opadającą na prawą stronę woalką. W kolorze brzoskwiniowym. Dochodziła już szósta, wyszłam więc przed dom. Z daleka, od strony Villi Silence, doleciały mnie dźwięki skrzypiec. To chyba któreś z młodych Bernardów ćwiczyło, najprawdopodobniej Gustave, który miał spory talent do gry na tym instrumencie. Rozpoznawałam tę melodię. Wesele Figara Mozarta, cavatina z drugiej sceny pierwszego aktu: Se vuol ballare, Signor Contino, Se vuol ballare, Signor Contino, Il chitarrino le suonero, si, Il chitarrino le suonero Jeśli chcesz tańczyć, Panie Hrabio, Już ja ci zagram na gitarze... Zastanawiałam się nad tym, czy to na pewno przypadek i przez moment wydało mi się to całkiem zabawnym komentarzem do sytuacji. Wymyty do połysku powóz Raoula wtoczył się przed mój skromny domek, a sam wicehrabia wysiadł z niego jak gość z innej planety mody i nienagannej elegancji. Zachwycony spojrzał na mój wytworny strój, z galanterią podał mi dłoń i pomógł wsiąść na stopnień. I wtedy zobaczyłam biegnącego zdyszanym truchtem w moją stronę księdza Stanleya. Pomachał do mnie ręką, jakby chciał mi powiedzieć coś bardzo ważnego, co nie mogło czekać ani chwili. Zaniepokoiłam się i zdjęłam nogę ze stopnia powozu. Raoul zaskoczony uspokajająco poklepał zad konia. Ksiądz dopadł do mnie i nerwowo chwycił za ręce. - Mademoiselle Daaé – wysapał zziajanym głosem, który sprawił, że poczułam dziwny niepokój, jakby coś się stało. – Ten fragment z Szekspira... O wyspie, śpiewach i snach... To... 116 Patrzyłam na niego coraz bardziej zaniepokojona. Wciąż trzymając mnie za ręce spojrzał mi prosto w twarz i powiedział coś, co sprawiło, że nogi ugięły się pode mną, a z tyłu na szyi poczułam lodowaty oddech zimy: – To powiedział Kaliban! 117