Istota sztuki to emocje

Transkrypt

Istota sztuki to emocje
Istota sztuki to emocje
Beata Zatońska publikacja: 08.08.2010
Janusz Strobel (fot. PAP/Jacek Turczyk)
Pojęcie kariery jest dość osobliwe i względne. Czas
podsumowań może przyjść dopiero wtedy, gdy przyjdzie
się rozstać z instrumentem, czy możliwością pisania
muzyki. Teraz zbyt dużo się dzieje. – powiedział w
rozmowie z portalem tvp.info wirtuoz gitary klasycznej,
muzyk jazzowy, kompozytor wielu przebojowych piosenek
Janusz Strobel
Został Pan właśnie laureatem Nagrody Miasta Stołecznego Warszawy. Miłe uczucie?
Tak, miło, że tak skromną osobą jak ja się zainteresowano.
Z tą skromną osobą Pan trochę zbyt skromnie przesadza.
Nie uczestniczę w bankietach, nie lansuję się. Dużo czasu spędzam w domu, w mojej
pracowni, skromne życie.
Jest Pan wirtuozem gitary klasycznej, jednym z najlepszych, jeśli nie najlepszym w
Polsce.
Nie ma najlepszych w tym zawodzie. Pierwszym można być w sporcie, bić rekordy. Muzyka
to sposób oddziaływania na innych. Nawet nie wiem, co to znaczy grać coraz lepiej. Pisząc
muzykę, grając koncerty, realizuję swój program artystyczny. On wypełnia się kropelka po
kropelce przez całe moje życie.
Da się streścić w kilku słowach założenia tego planu?
Jestem wierny muzyce, którą wybrałem. Nie ulegam modom ani trendom.
W 2005 r. wydał Pan płytę pt. "Wierny sobie".
Tak, konsekwentnie robię to, co jest bliskie mojej konstrukcji psychicznej, mojej wrażliwości.
To nazywam planem. Pojęcie kariery jest dość osobliwe i względne. Czas podsumowań może
przyjść dopiero wtedy, gdy przyjdzie się rozstać z instrumentem, czy możliwością pisania
muzyki. Teraz zbyt dużo się dzieje.
Jest Pan autorem wielu piosenek, które Polacy sobie nucą. Kiedy szłam na spotkanie z
Panem przypomniała mi się piosenka z Pana muzyką, śpiewana przez Hannę Banaszak
"W moim magicznym domu".
Sporo piosenek napisałem, to prawda. Namówiła mnie do tego na początku lat 70. Łucja Prus.
Mieszkaliśmy wtedy po sąsiedzku na warszawskim Zaciszu – ja, Jasio Wołek, Halinka
Frąckowiak, Ala Majewska. Zacząłem współpracować z Jasiem Wołkiem, komponowałem
muzykę do jego tekstów. Potem pracowałem z Jonaszem Koftą. Teraz nagrałem płytę m.in. z
piosenkami Jonasza. Ukaże się prawdopodobnie w październiku.
Z Anną Stankiewicz, z którą ostatnio Pan koncertuje? Jak się państwo artystycznie
spotkali?
Pierwszy raz na warsztatach wokalno-muzycznych dla młodzieży, gdzie byłem wykładowcą .
Prowadziliśmy je z Elą Zapendowską m.in. na Famie w Świnoujściu, w domu kultury we
Włocławku. To było 12, 13 lat temu. Ania była uczestniczką, bardzo zdolną, jednego z takich
kursów. Postanowiliśmy się zająć jej możliwościami wokalnymi. Zorganizowałem m.in. serię
koncertów z Włodzimierzem Nahornym i Andrzejem Jagodzińskim. Na płycie, na której
Anna śpiewa, będą też piosenki z tekstami Jasia Wołka. Napisałem kilka nowych utworów.
Czy są piosenki, do których ma Pan większy sentyment niż do innych?
Lubię pisać do tekstów Jana Wołka. Lubiłem pisać piosenki z Jonaszem Koftą. Te spotkania
miały bardzo serdeczny, towarzyski charakter. Wszystko działo się spontanicznie. Nikt już
nie pisze takich piosenek. Zbyt małe znaczenie ma teraz tekst. Nie chcę nikogo urazić, ale
czas poważnego traktowania piosenki minął. Kiedyś nad jednym utworem pracowały cztery
osoby – kompozytor, autor tekstu, aranżer i wykonawca. Teraz najczęściej te funkcję łączy
jedna osoba. Może winny jest nasz ulubiony sport, czyli pogoń za srebrnikami.
Tekst jest taki ważny?
Piosenka to mała forma literacka z muzyką. Jest jedną z najtrudniejszych i najpiękniejszych
form artystycznych. Ostatnio zaczęto rozmieniać ją na drobne, wpychać do różnych szufladek
z nazwami: piosenka literacka, aktorska, turystyczna, wojskowa, itp. Piosenka przez kilka
minut opowiada historię, powinna silnie wpływać na człowieka. Leczyć, pomagać mu żyć.
Dlatego trzeba piosenki traktować poważnie, profesjonalnie. Nawet te lekkie, z pozoru
nieskomplikowane, mogą mieć ogromną wartość.
Pisze Pan muzykę do gotowych tekstów?
Tylko tak. Nawet Wojtka Młynarskiego udało mi się namówić, żeby najpierw napisał dla
mnie tekst, choć on bardzo tego nie lubi. Tekst otwiera mi klimat piosenki. Pasjonuje mnie tez
pisanie muzyki do spektakli poetycko-muzycznych. Zaczęło się to, gdy nawiązałem
współpracę z Krzysztofem Kolbergerem. Zaprosił mnie do współtworzenia monodramu
"Karki z podroży", na który składały się teksty i wiersze inspirowane kultura
śródziemnomorską, takich autorów, jak: Goethe, Iwaszkiewicz, Eliot, Norwid, Słowacki i
Mickiewicz. Długo na tym siedzieliśmy. Muzyka, którą napisałem, zmieniała się zależnie od
tego, z jakiej epoki był wiersz, jak Krzysztof go interpretował. Potem przygotowaliśmy płytę
z polską i rosyjską poezją miłosną. Pracowałem nad tym, by muzyka nie była tylko tłem,
ilustracją. Chciałem, by była elementem oddziaływującym na słuchacza na równi z wierszem.
To było zupełnie nowe doświadczenie?
Praca nad płytą "Strofy dla ciebie", na której Krzysztof Kolberger i Anna Romanowska
mówili wiersze miłosne, zaowocowała powstaniem szeregu fantastycznych konstrukcji
muzycznych. Stworzyliśmy utwór słowno-muzyczny, w którym muzyka ma funkcję podobną
do muzyki filmowej, z leitmotivem. Płyta tak się spodobała, że powstał spektakl estradowy.
Potem dostałem propozycję napisania muzyki do wczesnych wierszy Karola Wojtyły.
Musieliśmy wtedy nawiązać kontakt z papieżem Janem Pawłem II, by dostać zgodę na
wykorzystanie jego utworów. Korespondowaliśmy za pośrednictwem władz kościelnych.
Uprzedziłem Ojca Świętego, że nie jest moim zamiarem napisanie muzyki sakralnej. Gdy
przeczytałem wybrane już utwory, byłem zaskoczony, jak głębokie, filozoficzne teksty pisał
młody 18-, 19-letni Karol Wojtyła, i jak konsekwentnie wiele z zawartych tam idei rozwijał
przez całe swoje życie. Długo zastanawiałem się nad konwencją. Nie chciałem napisać
niczego, co przypominałoby piosenki. Poprosiłem, by Joasia Szczepkowska, Krzysztof
Kolberger i Jerzy Trela przeczytali mi wiersze. Posłuchałem ich interpretacji i dopiero
zacząłem pisać muzykę. Właściwie to ona rodziła się podczas kolejnych prób, spotkań,
rozmów i konsultacji. Do nagrywania płyty "Wielka Pani" zaprosiłem m.in. klasyczny
kwartet smyczkowy " Kamrata" oraz muzyków jazowych. Zależało mi na tym, by muzyka
była pomostem między poezją a słuchaczem. Nie chciałem też, by zeszła na drugi plan. Miała
być równorzędnym partnerem poezji.
Papież słuchał tej płyty?
Podobała mu się. Przysłał list z podziękowaniami. Poczułem się doceniony. Równolegle z
płytą powstał spektakl. Zagraliśmy go ponad 100 razy w bazylikach i katedrach w Polsce, i
dwa razy we Lwowie. Wystąpiliśmy też w pierwszą rocznicę śmierci Jana Pawła II w kościele
świętej Anny w Warszawie. Przyszły tłumy. Potem zaprosił nas z "Wielką Panią" biskup
Stanisław Dziwisz na swój ingres w Krakowie. Koncert odbył się na dziedzińcu Wawelu.
Było kilka tysięcy ludzi. Naprawdę niezwykła atmosfera.
Nie kusiła Pana nigdy muzyka filmowa?
Świat filmu jest dość specyficzny i chyba nie ma tam dla mnie miejsca, bo jestem "artystą bez
łokci". Napisałem muzykę do trzech, czy czterech filmów. Nie dali mi się za bardzo
symfonicznie rozwinąć ze względu na koszty. Nie ciągnie mnie do tego. To nie mój świat, a
reżyserzy nie zawsze traktują muzykę poważnie.
W szkole muzycznej grał Pan na skrzypcach, gitara nie pojawiła się od razu.
Gitara była w szkołach muzycznych w Polsce instrumentem wyklętym, nie było klasy gitary.
Mój ojciec był skrzypkiem. Ten instrument został mi przypisany. Nawet lubiłem skrzypce, ale
miałem pecha, albo szczęście, bo miałem lekcje zaraz po Andrzeju Kulce. Słuchanie, jak gra,
wyleczyło mnie z marzeń o skrzypcach. Andrzej od początku był genialny. Mój nauczyciel
też specjalnie się nie upierał, żebym został skrzypkiem. Gitara to ciekawy instrument, smutny.
Uchodzi za instrument plebejski, ale ma mnóstwo możliwości. Niesie wiele nostalgicznych
klimatów. W ogóle uważam, że muzyka nie jest wesoła. Jeśli rozśmiesza, to znaczy, że jest
użytkowa, i nie ma wiele wspólnego ze sztuką.
Dlaczego wybrał Pan tę plebejską gitarę?
Jest wymagająca i piękna. Była może trochę po macoszemu traktowana przez kompozytorów,
bo jest instrumentem cichym. Dlatego pisali na skrzypce, wiolonczele i fortepiany. Ale to nie
znaczy, że gitary nie cenili. Na przykład Paganini bardzo lubił gitarę, często na niej grywał i
pisał utwory specjalnie na gitarę. Jako młody człowiek trafiłem do zespołu, który działał przy
konsulacie Brazylii w Sopocie. Brakowało im gitarzysty. Dostałem się wtedy w szpony
brazylijskiej muzyki, gdzie gitara klasyczna odgrywa ogromną rolę i doceniłem ją.
Ważne miejsce w Pana życiu muzycznym zajmuje jazz.
Pochodzę z Wybrzeża, z Gdańska, tam było silne środowisko jazzowe. Mój starszy brat był
kontrabasistą jazzowym i on mnie wciągnął w te klimaty. Pierwsza połowa lat 60. to była
złota era swingu. Jazz był muzyką wolności, ludzie się przy nim świetnie bawili.
Teraz jazz ma charakter bardziej elitarny?
Zdecydowanie tak. Wtedy grało się jazz do tańca. Powstawało mnóstwo klubów. Ludzie
garnęli się do muzyki. Niedawno dostałem wzruszającą pamiątkę z tamtych czasów. Kolega,
którego nie widziałem ok. 40 lat, przysłał mi e-mailem plakat z Filharmonii Bałtyckiej, z 10
marca 1964 r. Grałem wtedy koncert m.in. ze Zbyszkiem Namysłowskim w ramach programu
"Jazz w filharmonii". Na początku lat 70. założyłem z Henrykiem Alberem duet gitar
klasycznych Alber-Strobel. Wystartowaliśmy mocno, wygrywając bardzo prestiżowy festiwal
"Jazz nad Odrą". Potem dużo nagrywaliśmy, koncertowaliśmy, jeździliśmy po świecie. Po 1213 latach nasze drogi artystyczne z Henrykiem się rozeszły.
Tworzył Pan kolejne formacje jazzowe…
Dążyłem do tej najważniejszej, którą teraz mam, czyli Janusz Strobel Trio. To, wg mnie,
idealny skład instrumentalny i wielkie możliwości przekazu – gitara klasyczna, kontrabas i
perkusja. Działam na bazie tria. Czasem dobudowuję orkiestrę. Nagrałem dwie nowe płyty z
triem, mam nadzieję, że niedługo się pojawią. Jest jeszcze jeden, niedokończony projekt, z
udziałem orkiestry, który trudno zrealizować ze względu na związane z nim koszty.
Koncert, czy nagrania w studio?
Lubię jedno i drugie. Nagrania to tak jak praca malarza w atelier. Można się zastanowić,
zrobić przerwę, coś poprawić, zrobić od nowa. Koncert to praca na żywo, to co się wydarzy,
jest nieodwracalne. W studiu są teraz niesamowite możliwości technologiczne, z dźwiękiem
można zrobić wszystko. Gdy słucham płyt, zastanawiam się np., dlaczego czegoś nie
poprawiono, zwracam uwagę na szczegóły techniczne. Nie słucham muzyki dla samej
muzyki, zawsze odbieram ją wielopłaszczyznowo. To jest pewnego rodzaju skażenie
zawodowe. Inaczej jest na koncertach – to już wielka radość grania i słuchania.
Wspomniał Pan o pracy malarza. Kiedyś chciał Pan nim zostać. Zdawał Pan na ASP.
Tęskni Pan czasem za tym?
Zdarza się, że łza się w oku zakręci, gdy jestem zmęczony swoją pracą. Ale tak naprawdę, to
blejtram jest jeden, różne są tylko środki wyrazu. Dla muzyki blejtramem jest cisza. Nawet
nomenklatura jest ta sama – i tu, i tu mówimy o barwie, kolorystyce, gamie. Chodzi o
umiejętność zagospodarowania określonej płaszczyzny i przekazanie tego, co w człowieku
drzemie. O wywołanie emocji u odbiorcy, o wzruszenie. To jest istota sztuki.
Dziękuję za rozmowę.
Janusz Strobel – jeden z najwybitniejszych polskich wirtuozów gitary klasycznej.
Skomponował wiele przebojów, które wykonywały największe gwiazdy polskiej piosenki
m.in.: Ewa Bem, Hanna Banaszak, Ryszard Rynkowski, Irena Santor. Stworzył kilka formacji
jazzowych, współpracując w nich z czołowymi polskimi muzykami jazzowymi.
Równocześnie jednak nie zrezygnował z koncertów solowych, które dają mu możliwość
wykonywania klasycznego repertuaru gitarowego.
W 1991 roku Janusz Strobel założył Trio. Jego autorska płyta „Janusz Strobel” nagrana z
Triem w 1993 roku przez Miraphon Records została bardzo wysoko oceniona, uzyskując w
swojej kategorii tytuł Albumu Roku. W 1999 roku Janusz Strobel skomponował muzyke do
spektaklu poetycko-muzycznego „Strofy dla ciebie”. Całość ukazała się na płycie
kompaktowej. W tym samym został wydany kolejny album z muzyką Janusza Strobla - tym
razem były to młodzieńcze wiersze Karola Wojtyły „Wielka Pani”.