Marlena otwiera lufcik, bosymi stopami staje na parapecie
Transkrypt
Marlena otwiera lufcik, bosymi stopami staje na parapecie
MAGNETYZM KAMIENNYCH LWÓW Wezmę moją muzykę i wyniosę cię z powrotem z Hadesu. Eurypides Marlena otwiera lufcik, bosymi stopami staje na parapecie – połyskują czerwienią jej paznokcie u nóg, halka wzdyma się, tańczy… - Uważaj, bo wypadniesz! – Karol wykrzywia wargi i odtwarza w powietrzu coś na pozór jej lotu. Od tych dzikich trzepotów faluje firanka. - Buch! – mały stoczył się z hukiem z wersalki. Wije się na podłodze, odgrywając konwulsje. - Buch – uch! – przedrzeźnia go Marla. Nigdy się nie przejmuje wygłupami smarkacza. Już zeskoczyła. Teraz poprawia ramiączko, dłonią przygładza halkę, wierci piętą w dywanie wyjedzonym przez mole. Pierwszy strumień świeżego, nagrzanego powietrza wnet dopada farfocle pluszowego obrusa – kręci nimi, podrzuca. Mierzwi siwe paprotki na wiekowej serwantce. Widzę, jak w smudze światła drga i mieni się kurz. Wchodzi Hania – dostojna, z pięcioletnią powagą taszczy miskę z plastiku. Karol szczeka i miauczy. Już obwąchał mydliny. Dmucha w nie z całej siły. Bąble piętrzą się, syczą – trzy z nich się oderwały i próbują odfrunąć. Lecą. Dryfują raczej – widzę jak światło ciężko obraca się w bańkach i rozlewa tęczami. Karol zerwał się, skacze, żeby przekłuć je palcem. - Pstryk i puf! - Namocz szmatkę, kochanie. Potem wykręć ją dobrze. A ty, trollu, bierz kwiatki i pozanoś do wanny! I ostrożnie je spłukaj! - Znowu czujesz tu naftę? – Karol chce grać na zwłokę. Zawęża pełne wargi w śmieszny ryjek i cmoka. Jest paskudnie nieznośny i wręcz niezmordowany w ustawicznych wygłupach. - Nie naftę, a naftalinę. - Nafta, nafta na mole! - Naftę w głowie masz, durniu! – nie wytrzymuję. Chyba palnę go w ucho lub zasadzę kuksańca. – Czekaj, czekaj potworze, poskarżę się matce! - Już się boję! - No, spokój! – mityguje Marla. – Skończmy już z tym pokojem… Wzdycham i macham ręką. Jednak ona ma rację. Siostry niczym roboty walczą z kurzem na półkach. Kończę porządki w szafie – głaszczę czarną jesionkę babki – jej ulubioną, po czym wtaczam odkurzacz. Włączam. W królestwie ryku wreszcie nikt nie paple! *** Kurze są nieśmiertelne – rysuję w nich palcem. Hieroglify i smoki, i Karola -fokę. Jeszcze jakiś bohomaz, jeszcze jakieś bazgroły ciut do chińskich podobne. Albo może japońskich? Naftalina i kurz… - Tu się ukrywasz, Nuta? – to Marla. Więc kiwam głową. Puszczam jej perskie oko. - Będę w pracy do czwartej, jakby zadzwonił Jacek… Odbierz trolla w południe. A Haneczkę już mama przyprowadzi wieczorem. Acha, sznycli nie przypal. Obierzecie ogórki. Weź śmietanę z lodówki. Jak przećwiczysz kartofle, wstaw etiudy do garnka, tylko na średni ogień! I pilnuj. Gdy będą pyrkać, skręcisz gaz na minimum… - Spoko. - Co też ja gadam! - Kumam, Marla. Jest O.K… Drzwi trzasnęły. Już wyszła, teraz sunie po schodach. Teraz pędzi jak strzała – mija rzędy kamienic, plamy cienia i światła. Nad jej głową kołyszą się kiście akacji – kiedyś urząd je wyciął, lecz odrosły i rosną, i szeleszczą cudownie. Dudnią obcasy szpilek, frunie za nią apaszka, białe poły prochowca wybrzuszone jak żagle gonią Marlę z łopotem. Widzę siostrę jak biegnie, jak dopada przystanku – wspieram głowę o poręcz starego fotela babki. O, nadjeżdża autobus – warcząc, połyka ludzi. Nie muszę zamykać oczu, by zobaczyć, co zechcę. Wszystko, z jednym wyjątkiem, jednak nie myślę o tym. Nie teraz. Nie w tej chwili – może nawet nie dziś …? Posiedzę jeszcze kwadrans, nim przećwiczę Schumanna. Mało czasu! Dajemy nasz koncert już w piątek… Może mama się skusi? Eee…, to nie tak. Po prostu jeszcze nie wiadomo, czy przydzielą jej wolne – prosiła o nie dawno, jednak w pełni sezonu jest to niezbyt realne, twierdzi ten… jej kierownik. Nazywamy go Gburem albo Kurzym Korpusem. Tak czy siak muszę orać, aby się nie wygłupić. Praca ludzi wzbogaca – mawia Donata Proboszcz, nasza wychowawczyni. Teraz myślę i marzę w dusznym pokoju babki. Nikogo to nie dziwi, bo tu stoi instrument. Więc nikt się nie domyśla, jak uwielbiam to miejsce. Zegar z martwą kukułką, pył i kurz, bibeloty. Krzywe meble sprzed wojny: wieczne, głuche skrzypienia – ich uparte melodie… Melodie zapomnianych, zbytecznych przedmiotów. Sprężyny ożywają pojedynczym brzdęknięciem. Korniki pożerają ramy sztychów i luster. Za kredensem jest dziura – słychać mysie chroboty, które milkną, gdy tylko stuknąć parę akordów. I ten dziwaczny zapach – bzu, lawendy, starości… W domu tak boski spokój, że uwierzyć nie sposób. Sięgam do starych szuflad – szperam w kartach albumów. Są opasłe i pachną kuleczkami na mole. Naftaliną, zwalczaną przez matkę i siostrę – szukają jej w tych gratach, wyrzucają do kosza. Kiedyś widziałam w filmie radzieckim czy ruskim, jak ciężarna kobieta… Jak je jadła po prostu! Gryzła je albo nawet połykała w całości… Naftalina i kurz. Więc albumy: najstarszy jest schowany w safianie, w takim zmyślnym pokrowcu. Karty mną się i kruszą. Przypatruję się starym, zżółkłym fotografiom – twarze patrzą przez sepię. Wszyscy upozowani – większość zdjęć wykonano w przedwojennym atelier, dlatego są wyraźne, pomimo, iż zgryzione przez czas. No i przez mole. Gość z pokaźnym cygarem nazywał się Olo i był znanym aktorem – wiem, bo mówiła babcia. A tamta w kapeluszu, w gigantycznej lawinie strusich i pawich piór, to … „cukierku, nie pytaj!”. A ta otyła dama w futrze z fok, to prababka, a ta chuda dziewczyna, ta w spiczastych lakierkach, to nasza babka Ida… Drugi album też w skórze – chropowatej, brązowej, która mi się kojarzy z korą parkowych drzew. Albo z aligatorem. Karty są oddzielone dziwną, mleczną bibułą – pergaminem podobno! Fotografie wyblakły - większość z nich wykonywał w plenerze jakiś amator. Czy dziadek…? Damy oraz mężczyźni w ciemnych kapeluszach. Kamienice, fontanny, nagie Venus w muszlach. Zamazane kontury przedmiotów i osób. Śnieg. Gipsowa syrena. Smutek kamiennych lwów. Kolejny album inny – oklejony materią, na której wytłoczono wielką siatkę pajęczą i pięć chudych pająków. Skośny napis u dołu : Ku pamięci – na wieczność. Czarne kartki i zdjęcia przytwierdzone łapkami. Dziadek w automobilu, babka Ida z pudlem … I gromada dzieciaków! Wstążki, miśki, warkocze. Najbardziej lubię fotkę, która przedstawia sosny. Czy raczej smugi światła wiszące na sosnach. To wyjątkowe zdjęcie – nie ma na nim ludzi, tylko wysokie drzewa, czerń i te rozszczepione, wibrujące promienie, cedzące się przez gałęzie, i iskrzące jak sople. I jeszcze tamto - z mamą w klapkach, siedzącą na karku lwa. Musiała mieć ze trzy lata, chyba raczej nie więcej, bo jest mniejsza od Hani. Z lwami fotek jest sporo – rzekłabym, że najwięcej. W prawie każdym albumie! To normalnie rodzinna, wielka mięta do lwów. Na jednej fotografii rzędem posadzono całą trójkę maluchów biedakowi na grzbiecie. Albo to: lew i babka z małą parasolką wykonaną z koronki. O proszę, tu kolejne: chłopczyk z samolotem dłubie paluchem w uchu kamiennego olbrzyma, zaś ten wszystko ma w nosie obojętny na ludzi, trwa w zadumie, dostojny… Lwy zimowe, wiosenne. Z zaciekami na brzuchach. W plamach deszczu i mchu. Frasobliwe i smutne. O grzywach w kożuchach śniegu, deszczu albo gorąca. Oba z gorzką zadumą, z jakimś marsem w oku. Śmiechy, ruch i beztroska w niespodzianym zderzeniu z ową lwią filozofią zdają się być ulotne. Możliwe – w tym tkwi sekret wciąż pstrykania im fotek – żeby zatrzymać kruchość, gesty, ptasie migoty dni, tygodni, pór roku, nieważny, nietrwały moment, jaką chwilę przygodną - by ją potem zatrzasnąć w czarnych kartach albumów „Ku pamięci – na wieczność”. Mama mówi, że lwiska przeniesiono do parku dopiero po wojnie; wcześniej były gdzie indziej. Zdaje się, że ktoś puka… To pan Kiszka, listonosz. *** - Trrrrrrrrrrra- ta- ta- ta! W tył zwrot! W domu jest plac defilad i właśnie trwa musztra. A na trybunach mama, Marlena plus Jacek, czyli jej narzeczony. Ja czmychnęłam do garów – teraz ślepa kuchnia to mój azyl cudowny. Pieśni zlewozmywaka i bulgoty w kolanku – moja marsylianka: wielka, święta poezja! - Lewa! Lewa! Haneczka maszeruje przez pokój, posłuszna. Troll jest wielkim dowódcą. Dudni dywan od kopyt siwka na biegunach. Karol prosty jak struna ma iskierki w oczach. - Preeezentuj broń! Na raaaaaaaaamię broń! Żołnierzu, zapiąć guzik w sukience – to rozkaz! Po musztrze następuje atak na Belweder lub zburzenie bastylii… Albo naraz obydwa. Mała Hania to lubi, chętnie bawi się w wojsko: w parady, odbicie jeńca, albo w zwyczajną musztrę. Ma, powiada Marlena, iście męski charakter. Jest poważna i pilna oraz bardzo odważna. I kiedyś na mur-beton zostanie pilotem. - Na praaawo patrz! Dobry Boże, doprawdy trwa to w nieskończoność! Wymyłam i talerze, i kubki, i rondle – nawet ten przypalony. A parada dopiero się rozkręca na dobre. Więc się bawią i klaszczą. Zupełnie jakby to, co się nam wydarzyło, nie zawaliło świata, jakby to dotyczyło całkiem innych osób! Widać można z pamięci wymieść ludzi jak szczotką: pod łóżko albo fotel niby garstkę papierków i spokojnie udawać, że ich nigdy nie było! A może ja się mylę. Może czepiam pozorów? - Bieg przez bagna! Paaadnij!!! Czołgać się przez błoto!!! *** Babka się urodziła w piętnasty dzień marca, a więc w Idus Martiae czyli w idy macowe, dlatego została Idą. Chrupało pod stopami. Szkiełka lodu w rynsztokach. Ostatnie mrozy: wzory, liście szronu w oknach. Rynny, dachy i płoty w długich, szponiastych soplach. Sople i lekki mróz. Garść śniegu - płatki srebra, wirujące leniwie w parującym powietrzu. Migotania przestrzeni. Dal skurczona optycznie od podrygów chłodu. Zamazany bielami, półniknący widnokrąg. Duszne wnętrza. Trzask w piecach. Aloesy przy oknach, w doniczkach ceglastej barwy. Dym w kominach. I babka w powijakach z flaneli i różowego snu… Wyróżniała ją wielka uroda i gracja, i talenty muzyczne – wojennych wpływów Marsa szukać by nadaremno. No, ale w genach może… coś tam przeszmuglowała do kolejnych pokoleń, bo Karolek i Hanka… Ta ich pasja bitewna, te przeglądy wojskowe – tak!, choć mała Haneczka to dziewczyna jak złoto, a nasz rogaty Karol jest paskudnym wręcz trollem. Babcia była pianistką. Grała w filharmonii, oczywiście w stolicy. Klawisze, białe palce i rękawy w koronkach. Złoty diadem i perły, błyski oczek w pierścionkach. Boa z jedwabnych piór. Biały storczyk we włosach. Kandelabry i świece, i chwiejące się cienie. Pomada i brylantyna. Faworyty przycięte nożycami ostrożnie przez bladego fryzjera. Brylanty i rubiny. Parawany i lustra. Cieniutkie papierosy palone przez femmes fatales. Cygarnice ze srebra, turkusami zdobione w płaskie głowy Chińczyków, węże czy maszkarony. Więc ten diadem i perły, błyski oczek w pierścionkach… Tak zobaczył ją dziadek, kiedy dawała koncert. Kupił ogromny koszyk bordowych kamelii, wylazł na wielką scenę i jej runął do stóp! Potem wszelkie koncerty przekreśliła wojna – gmach doszczętnie zniszczono, zaś zakochany dziadek wywiózł Idę do Żor. Zamieszkali w tym domu. *** Wymknęłam się ostrożnie – trzeba trochę poćwiczyć. Sarabandy. Z nimi jest rozmaicie – niby umiesz, masz pewność, że ci pójdzie po maśle, a tu naraz zachwianie, jakiś fałszywy ton… Sarabandy są wolne – właściwie najwolniejsze w barokowych suitach, zwykle dobrze wychodzą, jednak nic nie wiadomo. Lubię Bacha i Haydna. Także ronda Szopena. A z gramofonu z tubą (muzealny eksponat) bywa, puszczam Kiepurę – stare arie i pieśni. Płyty trzeszczą tak cudnie! Nastawiłam metronom - słucham jak ciężko tyka. Babka Ida spogląda z portretu jak z tronu. Szlag trafi! I przerwałam udaną melodię, bo łupnęło coś w kuchni. Burak albo kartofel – upadł i się toczy. Pierdyknęła pokrywka. Czy oni nie pojmują – ja muszę się skupić! Muszę mieć krztę spokoju!!! Już po grze – kto tak tłucze się garami, durny? Nastój prysnął. Doprawdy dom wariatów w domu! A babka potrafiła się poruszać jak duch. Wtedy, gdy TO się stało, piekła ciasto w kuchni. Była genialna cisza, zaś ja … grałam w pokoju. Troll się kiwał na krześle, skasowany pasażem – słychać było jedynie jego równy oddech. Babka weszła na palcach i szepnęła ostrożnie: - Nutka, idę do sklepu, bo zabrakło mi cukru. Chwila – jestem z powrotem. Proszę, spójrz na Karolka, skoro zasnął na stołku… Nic nie brzdękło, nie stukło. W powietrzu zawirował święty zapach szarlotki, ruchem drzwi wahadłowych nagle przepchnięty z kuchni… *** Dzisiaj w programie znowu pokazali wizerunek babci. Mama mówi, że dobrze, bo zawsze istnieje szansa, że ktoś zgłosi, zadzwoni… może. Policja ustaliła na podstawie nagrań z taśmy w supermarkecie, że tam była – więc jednak kupiła ten cukier. Następnie ją widziało kilka osób w parku, obok kamiennych lwów. I tu ślad się urywa – pustka, kamień w wodę. Wprawdzie ktoś napomykał, że mogła być na peronie jakoś koło szesnastej w owym feralnym dniu, jednak mocno zaznaczył – nie jest pewien do końca, gdyż ją widział przelotem i mógł wtedy zobaczyć podobną osobę. Oblepiliśmy dworce i liczne przystanki, były apele w prasie. Trzymamy te wycinki z białej teczce z kartonu… Dom wywinął koziołka i stanął na głowie. A potem nasza Marla w nakasliku u babki wyszperała lekarstwa – padło słowo: Alzheimer! *** I po deszczu! Miliardy drobnych, jasnych kropli jeszcze oblepia liście i łodygi roślin, tli się mgiełką wilgoci, gaśnie w warstwach kory. Szuram stopami w hałdach zgrabionego suszu. Nie szeleści, bo mokry. Ulewa wymiotła z parku dzieci oraz przechodniów. Ziemia paruje, dymi. Tną komary, więc szczelniej owijam się kurtką. Piję rześkie powietrze. Błoga cisza – a w domu harmider i piski. A wszystko przez kociaka – małego, burego znajdę, którego wczoraj Hania przytaskała z trollem. Nazwali go Mysiarzem Muchożercą Okrutnym. Najsampierw nasz Karolek chciał nakarmić go solą, następnie mięsnym farszem przeznaczonym do uszek – samo życie! A teraz uczą znajdkę, że się sika do piasku… Chmury suną – ruchome, podbarwione czerwono, zmieniają plastyczne kształty. Patrzę w niebo i patrzę, zadzierając głowę – jedne są jak okręty, inne przypominają mi baśniowe potwory, jeszcze inne wyraźnie podobne do koni, potrząsają grzywami. Pachnie grzybnią, wilgocią, łupinami kasztanów. Przejaśniło się. Wracam powoli do domu, a zresztą wylegają ludzie i popsują mi nastrój – widzę jakaś sylwetkę koło kamiennych lwów. Przykurczoną i mokrą. Nie było jej tu wcześniej, kiedy biegłam do parku… Ludzie mają coś z głową! Po co włóczyć się w deszczu, doszczętnie przemoknąć, żeby potem dygotać przy wydatnym, lwim brzuchu? O mój Boże!, to… widmo, jakaś halucynacja! Zbliżam się niczym robot, nogi mam z ołowiu. - Babciu… - Witaj, panienko. - Babciu, to przecież ja, twoja Nuta!!! Nie… poznajesz mnie?! Twarz ma jasną, łagodną. Widać, że zbiera myśli. Odgarnia palcem włosy, całe w drobnych kroplach. - Lwy… - mówi, gładząc dłonią kamienne cielsko. – Moje lwy ze wspomnień… Czuję rozpacz, bezradność… Rozmazuje się obraz – łzy dławiące i głupie. Przecież musi mnie poznać! Naraz zaczynam nucić. Śpiewam łamiącym głosem wielką arię Skołuby – coraz głośniej i głośniej. Tę naszą ulubioną, ze „ Strasznego Dworu”. - Nutka…? - Już mnie poznajesz? – płaczę - Chodźmy ... Do domu!!! *** Nadal nie jest wiadomo, co robiła i gdzie przebywała, kiedy wyszła tak nagle. Tego właśnie nie umiem przywołać, zobaczyć, kiedy zamykam oczy. Prawdopodobnie wtenczas nie zażyła pastylek – zapomniała, bo rzadko myślała o sobie. Nie rozumiem, dlaczego zataiła chorobę, jednak to bez znaczenia. Kurze są nieśmiertelne – znów obsiadły serwantkę. Drgają w strumieniu światła pod lampą nad stołem. Wznoszą się, opadają w taktach własnych melodii. Snuje się woń lawendy oraz kulek na mole. Naftalina i kurz… Gramy z babcią Mozarta – ostro, na cztery ręce. Nic nie będzie jak dawniej. Nic nie chce być proste. Tylko kurze są wieczne i kulki na mole …