Wybraniec smoków

Transkrypt

Wybraniec smoków
Katarzyna Szelenbaum
WYBRANIEC SMOKÓW
Strzyżyk nie rozumiał, dlaczego go nienawidzą. Był zbyt młody i zbyt ufny, by pojąć i przyjąć tę
odpowiedź, która jest w istocie nie do przyjęcia. Nieśmiały i całkowicie nieporadny w swej
nadwrażliwej wstydliwości, nie umiał przepychać się łokciami, oddać szturchańca ani nawet
odszczeknąć się jak należy. Nie było też nikogo, kto mógłby go tego nauczyć. Wuj, który go
przygarnął, gdy rodziców zabrała ziemia, potrafił zapewnić mu jedynie pożywienie i kąt do
spania. Na niczym innym się nie znał i niczego innego nawet nie chciał poznać – zbyt był
zmęczony i połamany swym własnym życiem, by być w stanie kłopotać się tym, co przekraczało
rzeczy zwierzęco najprostsze.
Strzyżyk jakoś przeżył te lata dziecięce, wypłakując oczy w samotności i jedynie marząc
o zabawach, miast bawić się z innymi. Ale gdy przyszły lata młodzieńcze, życie stało się nie do
wytrzymania. Czuł, że w nim samym budzi się coś, czego znać dotąd nie mógł – coś, co każe
młodzianom inaczej patrzeć na dziewczynki, które ledwie przed chwilą ciągnęli za warkocze czy
oblewali wodą, by pośmiać się z ich wysokich pisków. Czuł, że wszystko się zmienia, że cały
świat przeobraża się, dojrzewa, nabrzmiewa sokami i gęstnieje każdym przejawem materii, ale
im dotkliwiej gniotło go serce i mrowiło ciało, tym boleśniej przekonywał samego siebie, że w
tym świecie nie ma dla niego miejsca.
Czy mogłaby białogłowa spojrzeć na niego przychylnym okiem, posłać uśmiech bądź
choć ten jeden raz uścisnąć jego zimną dłoń i ogrzać ją ciepłem własnej? Czy mógłby choć raz
usiąść z innymi młodymi przy ogniu bądź nad rzeką, gdzie z rozmiłowaniem łowili ryby, i
poczuć, że ma prawo być wśród nich? Nie wierzył w to. Życie go mierziło i oddech ciężko było
schwytać piersią tak ściśniętą żalem, ale jak mógł skończyć z tym życiem nie do życia, gdy życia
się pragnęło, gdy żyć się chciało, za życiem się tęskniło i o życiu śniło?
Musiał zrozumieć. Przeraźliwie musiał zrozumieć, dlaczego kazano mu istnieć w tym
miejscu, w którym jego życie było bardziej niż zbędne. Dlaczego musiał być pośmiewiskiem,
któremu narzucono samotność, jak jeńcom narzuca się na szyje żelazne obręcze, które gniotą
obojczyki i wpijają się w struchlałe ramiona. Dlaczego? – pytał w ciemności każdej nocy, gdy
lata bezsensownego, jałowego istnienia przepływały mu między palcami, co tak idiotycznie
łaknęły miękkości kobiety, choć ni razu jej nie zaznały. Dlaczego? – pytał czasem z czystej
1
rozpaczy tych, którzy mieli takie same ciała i cienie rzucali nie różne od jego cienia, a mimo to
widzieli w nim coś, czego dostrzec nie było w jego mocy. Coś, czym bezbrzeżnie gardzili. I
pewnego dnia zrozumiał.
Było to tej nocy, której umarł wuj pijaczyna. Strzyżyk, choć miał wówczas ponad
dwadzieścia wiosen, patrzył na martwe ciało wzrokiem wystraszonego dziecka. Czym prędzej
wybiegł z owej nędzy, którą jedynie z litości niezmiernej można by nazwać chatą, i zaczął
krzyczeć, walić w drzwi i nawoływać pomocy, choć tak bardzo przejęty był zgrozą tej jeszcze
bardziej nasyconej samotności, która mu się objawiła w ciszy, z jaką zamarł oddech
umierającego, że bełkotał tylko bezradnie, nie potrafiąc samego siebie i własnych wrzasków
zrozumieć.
Ileż surowych słów spadło na niego niczym pięści! Ileż pogardy! Ileż nagan! Dorosły
mężczyzna, a tak panikuje! Ludzi pobudził! Porządnych po nocy denerwuje! Czemu nie
zachowuje się jak człowiek?! Dziwadło! Bękart cuchnący! Idiota! Wariat! Niedorozwój!
Strzyżyk uciekł w głąb lasu, zatykając sobie uszy przed tą ludzką mową, która już po
wielokroć w dzieciństwie smagała jego zwiniętą w siebie z nadmiaru bólu duszę. Wiele razy
upadał, potykając się w ciemności, wpadając w ostre krzewy, raniąc się o gałęzie, obijając o
drzewa... Biegł jednak długo aż wreszcie padł na twarz. A traf chciał, że było to w miejscu, które
zowią Smoczą Skałą. Gdy chmury się nieco rozstąpiły i słaby blask księżyca padł na jej posępny
kształt, Strzyżyk spojrzał nań rozmytym od łez wzrokiem, mając wrażenie, że się wykrwawia –
wylewa na zimną ziemię. Zapadał w sen i mdlał na przemian, gorączkując i drżąc. Widział w
samym sobie skałę i czuł na sercu jej wielki ciężar.
I to po tym właśnie zrozumiał, że jest wybrańcem smoków.
Taka bowiem istniała legenda i klechdy takie snuto od wieków, że skała owa smokiem
niegdyś była i temu dawnemu istnieniu właśnie dziwaczny kształt swój zawdzięczała, do
przykucniętego zwierza podobna. Powtarzały to babki wnukom, a te swoim przekazywały, że
skała dla smoków innych jest znakiem i pamiątką obietnicy, jaką kiedyś ludziom złożyły.
Mówiono – a wersję tę potwierdzały nawet królewskie kroniki – że przepowiedziano u zarania
dziejów, iż kiedyś w cieniu jej ponurego majestatu spotkają się smok i smoków wybraniec. On to
moc ich posiądzie i mądrość, a uczyniwszy to, oblicze świata odmieni i prawa kosmosu na nowo
napisze.
2
– U nas co kamyk, to legenda – mawiano czasem przejezdnym. – Mamy staw, w którym
ponoć rusałki tańcują, uroczysko, na którym widywano Ducha Lasu – białego jelenia ze
srebrnym porożem, a w głębi gór wiedźmy miały swoje siedziby tajemne, każąc kretołakom
drążyć labirynt tuneli. Ale nasz wioskowy głupek uparł się, że jest wybrańcem smoków, a nie,
dajmy na to, wybrańcem Niebianek, który kiedyś, tak legendy mówią, spłyną ze światłem
księżyca na dolmen, który stał u nas pierwiej, niźli stanął las. Cóż za dziwadło z niego, kto by
uwierzył! Ale gdzie są ludzie, tam muszą być pomyleńcy, więc cieszmy się, powiedział mi
kasztelan, że mamy wyjątek, który z nas wszystkich czyni regułę, i wdzięczni mu bądźmy za to,
że wypełnia on sobą rolę nienormalności, która w każdej gromadzie ludzkiej być musi. Taka
widać równowaga kosmosu!
Istotnie, cieszyli się mieszkańcy grodu, bo zrazu to bezpieczniej, gdy z góry wie się,
któren jest szaleniec i wariat. Gdyby wszyscy z pozoru zwyczajnymi się jawili, każdy by zaraz
drugiego podejrzewał, ferment by się szerzył, nienawiść nieukierunkowana wzbierała. A
nienawiść jak rzeka, musi mieć kierunek, w którym płynie i cel, ku któremu zmierza – inaczej
powstrzymać jej wybuchu nie sposób i cała gromada gnić zaczyna. Wiedział o tym kasztelan,
człek mądry, oczytany, językami władający. Dotychczas bał się on i nad tym w duchu biadał, że
w jego grodzie wszystko zbyt prawidłowym i naturalnym się zdawało – owszem, były i chłopy,
co biły baby, ale zawsze tylko po napitku; owszem, były puszczalskie babska, co czasem rzucały
się do stawu z kamieniem u szyi (chociaż jedna na pokolenie), lecz żadnego większego
zwyrodnienia, mordu szczególnie krwawego, podpalenia czy chociażby matki nieco bardziej
wyrodnej od lat nie stwierdzono. Wielu było awanturników, ale żadnego dogłębnego idioty, który
z racji choroby mógłby robić za wioskowego głupka. Na szczęście wykwitł Strzyżyk i jego
urojenia. Kasztelan uspokoił się, że choć nieco równowagi w przyrodzie zatem wciąż panuje i z
wdzięczności kazał wariatowi zanieść co jakiś czas pod smoczą skałę – bo tam zamieszkiwał
teraz ów pomyleniec – misę czegokolwiek jadalnego.
Ludzie istotnie zaczęli chodzić pod skałę – najczęściej po to, by cisnąć w szaleńca czymś,
co akurat było pod ręką (nie zawsze jadalnym) i by pośmiać się z jego wynurzeń.
– Tak, nienawidzicie mnie! – grzmiał Strzyżyk, który nigdy w życiu nie ważył się głośniej
odezwać. – Nienawidzicie mnie, bo jestem wybrańcem smoków!
– Nie jesteś wybrańcem, tylko popaprańcem! – odkrzykiwał mu roześmiany tłum,
ciskając w niego nadgniłymi jabłkami, wśród których zdarzał się i jakiś mały kamyk.
3
– Och, rzucajcie sobie! – powiedział Strzyżyk, ze wszystkich sił usiłując powstrzymać
wzbierające łzy. – Tylko potwierdzacie moje wybraństwo! Prawdziwy wybraniec musi bowiem
cierpieć! Muszą go nienawidzić i mieć w pogardzie! Muszą go mieć za nic! Za nic!
Patrzył bezsilnie na rozrechotaną gawiedź, poznając w dorosłych, silnych mężczyznach
małych, szybkonogich i grzmącopiąstnych chłopców, którzy przeganiali go i rzucali w niego
błotem i ogryzkami, gdy był jeszcze mniejszy od nich. Czuł ból, tracił dech, było mu słabo. Ale
w głębi duszy smakował też ciepło współczucia, jakie zaczął żywić do siebie samego. Świat miał
sens, którego wyglądał rozum, porządek, o który pytało serce. Cierpienie miało swe
wytłumaczenie – znalazł odpowiedź!
– Śmiejcie się głośniej! – powtarzał, wykonując dramatyczne, pełne niezamierzonej
przesady gesty. – Głośniej! Wasz śmiech mnie syci, bo wiem, że wybrańca, tego, który stanie
ponad ludźmi, nie mogą ludzie zrozumieć i nie mogą go mieć w szacunku! Ten, który będzie
kroczył ze smokami, musi być w takiej pogardzie, w jakiej są same smoki! Smoki, w które wy
boicie się, tak!, boicie się wierzyć!
– Co tam wybraniec smoków! – odpowiadał mu śmiech. – Zostań królem olbrzymów!
Dogadzaj rusałkom! Ucz obłoczniki latać! Obracaj w palcach wszystkie sfery niebieskie! Zródź
nową ziemię!
Paru chłystków upadło na kolana i zaczęło bić prześmiewcze pokłony.
– Durnie! – wyśmiał ich ktoś. – Wybraniec smoków nie może być chwalony! Słyszeliście
go! Musi cierpieć!
Nim umilkło to zdanie, większy kamyk uderzył samozwańczego wybrańca w brzuch.
Następny poleciał w twarz.
Po krótkiej chwili ciszy, gdy oszołomiony Strzyżyk otarł dłonią skaleczoną wargę, poczuł na
ciele grad uderzeń. Kiedy zaś upadł, zaczęły się kopniaki i szturchańce. Czyjeś dłonie jęły
rozrywać jego nędzne odzienie, ktoś inny próbował kopać go w krocze. Nieprzeliczone
paznokcie drapały go i szarpały ciało.
– Pomóż mi! – zaskomlił Strzyżyk w nagłym spazmie rozpaczy. – Pomóż! – powtórzył,
wyciągając posiniaczoną rękę, ku kamiennemu smokowi, którego widział w sylwetce smoczej
skały. – Proszę! – rozpłakał się. – Proszę! Proszę!
Płakał jeszcze długo, dygocąc i gorączkując, nim spostrzegł, że jest już noc i że skała,
wyryta pod jego powiekami żywym żarem, zginęła w chłodnym mroku. Każdą cząstką swego
4
ciała i duszy poczuł wówczas samotność, przy której to, co do tej pory nazywał samotnością,
zdało się w jednej chwili ledwie lichym przygnębieniem.
Ludzie wrócili nazajutrz, by znów pośmiać się jego dziwactw i jego żenującej nędzy.
Wrócili i dnia następnego, i jeszcze następnego. Nie wiedzieli, że noc, w której zostawili go
pogrążonego w gorączce, wyjałowiła jego serce niemal do cna i upodobniła go do skały, do
której przylgnął całą siłą jaźni i wszystkim ogromem swej bezradności.
Wybraniec smoków musi być podobny do smoka, powiedział sobie Strzyżyk. A jedynym
smokiem na całym świecie była ta skała, w którą wpatrywał się odtąd z miłosnym obłędem,
pragnąc uczyć się od niej jej siły i niewzruszoności. Chciał być bowiem godnym wybrańcem.
Chciał, aby smoki były z niego dumne.
Ofiara, która się nie broni i nie odkrzykuje, próbując się wyrwać, rozśmieszając tym
samym oprawców swą całkowitą bezsilnością, nudzi się szybko. Owad, który nie miota się,
schwytany w pułapkę, który nie wchodzi na przeszkody, na które wpycha się palcem, nie
dostarcza rozrywki. Wpatrzony w skałę Strzyżyk był przeraźliwie nudny. A takiego to nawet bić
się odechciewa. Ludzie rozeszli się znudzeni, lecz w głębi serc radzi – dobrze jest wiedzieć, kto
dźwiga należną całej gromadzie dawkę szaleństwa i czego można się po nim spodziewać. Mieli
swojego wariata, przydział był wyznaczony, a że natura lubiła równowagę, mogli powrócić
spokojniejsi do codziennej rutyny, powtarzalnej pracy, świętowania i nudy.
Strzyżyka nie nazywano już Strzyżykiem, lecz Umrzykiem – umarł bowiem dla nich bez
reszty, upodabniając się do skały, pod którą natarczywie przesiadywał. Nikt nie wiedział, co się
działo w jego sercu i umyśle – nikt na całym świecie nie śpieszył się tego poznać. Strzyżyk o tym
wiedział. Ale jedyne, co mógł robić, to cierpliwie połykać pojedyncze łzy.
Chociaż został pustelnikiem kwitnącym u podnóża skały, chociaż ludzie odeszli, ich
pogarda pozostała. Stała za jego plecami, szczerzyła się bezczelnie i dyszała mu w kark. A on
patrzył na nieczułą skałę, próbując wzniecić w sobie tę samą nieczułość i ślepotę na samotność,
która parzyła go każdej nocy iskierkami nieprzeliczonych gwiazd z czarnej głębiny, co zdawała
się zgniatać mu jego wątłe, nieznające ciepła drugiego ciała ramiona.
– Nie będę nienawidził ludzi – mówił sobie Strzyżyk. – To byłoby niegodne smoczego
wybrańca. To byłoby niegodne serca, nad którym mają pochylić się smoki w swym smoczym
miłosierdziu.
5
Nie nienawidził. Ale tęsknił. Przeraźliwie tęsknił za rzeczami, które pamiętał tak dobrze.
A pamiętał je dobrze przez to, że wszystkie co do jednej wyśnił – dotyk kobiecej dłoni na swoim
policzku, czyjeś palce bawiące się jego włosami, pocałunek na skroni, a dalej ciężar dziecka na
swoich kolanach i to niedorzeczne uczucie siły i dumy, których nigdy nie odczuł na jawie.
To, co nie było tak niewinne – sny dziwnie zwierzęce, niezrozumiałe, gorące –
wypłukiwał z siebie milczeniem i trwaniem w zmuszaniu się do bezmyśli. Wybraniec smoków
nie może mieć żony, tłumaczył sobie samemu długo i namiętnie, nienawidząc głupoty własnego
ciała, z którego brać się wszak musiało to rozdrażnienie wzbudzające sny durne, bo niepotrzebne,
a tylko dotkliwie jątrzące duszę.
Ludzie nie zapomnieli o nim zupełnie, przypominając sobie jego marniejącą z miesiąca na
miesiąc sylwetkę zawsze, gdy pogoda zmieniała się na gorsze. Wiedzieli, że Umrzyk nabawił się
srogiego reumatyzmu i że poruszał się z coraz większym trudem, każdego dnia coraz bardziej
upodobniając się do skały, w której ustawicznie zatapiał spojrzenie. Obstawianie, jak długo
jeszcze szaleniec wytrzyma, stało się wkrótce lokalną tradycją, fetowaną w każdą kolejną porę
roku. Czasem po święcie jeden czy drugi szczęśliwiec zanosili Umrzykowi misę z prawdziwym
mięsiwem, stawiając ją z dala od niego, niby przed dzikim psem. Zdarzyło się też, że syn kowala,
który przegrał dwa młode wilczki, stawiając na rychłą śmierć Umrzyka na jesieni, przytargał się
po pijaku w księżycową noc i srodze wychłostał skamieniałego w swym milczeniu pomyleńca.
Poskutkowało to tym, że następnego dnia zebrała się pod skałą rada mężczyzn i złamawszy opór
zgnębionego, wygłodzonego człowieka zapachem mięsa i tłuszczu, zmusili go do powstania i
chodzenia w kółko, co pozwoliło im względnie ocenić stan jego sił i przysłużyło się kolejnym
zakładom. Czasem zresztą zjawiał się jakiś nadgorliwy gracz, by komisyjnie przekonać się, czy
Umrzyk rzeczywiście żywi się jedynie korzonkami, żabami i owadami, jak powiadają; czy ktoś z
obstawiających ukradkiem go nie podkarmia albo przeciwnie – nie tłucze czasem po nocy, by
przyśpieszyć wytypowany zgon.
Strzyżyk – bo dla siebie na długo jeszcze pozostał Strzyżykiem – żył w istocie i następnej
wiosny, i następnej, i – kto dałby wiarę! – jeszcze następnej. Dzieci nazywały go Dziadem
Głazem, bo istotnie zapuszczony był strasznie, ledwie do człowieka podobny, a nieruchomy jak
te kamienie, w które się wpatrywał.
Rzeźbił wciąż oczami skałę, która objawiła mu prawdę o nim samym, a w której z czasem
dopatrzył się rysów stworzenia tak niewymownie pięknego, że aż dziw brał, że serce mu jeszcze
6
nie rozerwało się z zachwytu. Patrzył na zaklętego w kamień smoka, modlił się do niego i
obiecywał jego rodzajowi wszystko.
– Będę posłuszny, pokorny i oddany – szeptał wciąż do obłędu, kuląc się w bólu i
ciasnocie więzienia, którym była cała bolesna fizyczność świata. – We wszystkim was usłucham,
wszystkiemu się poddam, we wszystkim ukażę uległość – przyrzekał w tych najgorszych
chwilach, gdy serce podchodziło mu do gardła z zamiarem wyrwania się z rozdygotanych
trzeźwi, ze zbyt ciasnej piersi i spod zbyt dotkliwego naporu gwieździstego nieba i niedającego
się znieść bezmiaru przestrzeni. – Ale przyjdźcie ku mnie, przyjdźcie, proszę! Ach! Ileż
jeszcze?!... – błagał ledwie słyszalnym głosem, dziwnie podobnym do wystraszonego głosiku,
który kiedyś skowyczał z rozpaczą za gromadką dzieci, żebrząc o odrobinę zainteresowania i
czułości.
– Gdzie są twoje smoki, stary durniu?! – szydziły z niego dzieciaki, które z biegiem czasu
stawały się coraz pulchniejsze i dorodniejsze, coraz mocniej ciskające kamykami, podczas gdy
on stawał się coraz mniejszy i lichszy, coraz bardziej zastygły w swym niemym cierpieniu.
– Ja w ciebie wierzę – powtarzał kamiennemu smokowi, jakby się obawiał, że drwiny
dzieci mogłyby zranić jego najukochańszego przyjaciela. – Będę wierzył i będę czekał –
obiecywał raz po raz. – Przyjdź, kiedy zechcesz... Przyjdź, kiedy zapragniesz... Tylko przyjdź...
Mijały lata. Dzieci tych dzieci, z którymi kiedyś pragnął się bawić, nawet za cenę
poniżenia i drwin, same zaczynały mieć dzieci – cóż z tego, że nierzadko przed czasem! A jednak
nowe, malutkie istoty nie nachodziły jakoś Dziada Głaza. I nawet on, dla którego płynący czas
miał jedynie to znaczenie, że oznaczał trwanie bólu, lecz nie rozmaitość codziennych zjawisk,
dostrzegł wreszcie, że straszliwa pustka stała się jeszcze bardziej bezludna.
– Szaleniec! Wariat! – posłyszał raz zapijaczony, gniewny głos jakiegoś zbłąkanego
włóczęgi. – Durniu, pomyleńcu! Ty jeszcze tu gnijesz?! Głupcze, czy nie wiesz, że grodu już nie
ma i ludzi tu nie ma?! Czy nie wiesz, że się wyniosło wszystko za paniskiem kasztelaniskiem, jak
psy za panem pobiegły psie syny?! Ha, ha! Nie wie! Nie wie! Porąbaniec jeden! Ciebie by trzeba
wyciąć stąd siekierą jak spróchniałe drzewo! Ha, ha, ha! Nikt ci nie powiedział, przeklęty
dziadzie! Nie wiesz nawet, że tu już życia nie ma! Życia nie ma! Słońca nie ma! Nieba nie ma!
Gorzałki i baby nie ma! Świata nie ma! Nie maaa!
To wykrzyczawszy, zbłąkaniec zapłakał gorzko, potem zaczął kląć siarczyście, roześmiał
się na sam koniec i śpiewając, oddalił się bogowie jedni wiedzą gdzie, bogowie wiedzą, jakim
7
sposobem utrzymując jakąkolwiek równowagę na swych biegnących równocześnie w sześć
różnych stron nogach.
I raz jeden od tak długiego czasu otumanione zaklęciami sekretnych modlitw, stężałe z
wyczerpania serce Strzyżyka zmroziło się grozą. I zdało mu się, że ludzie zniknęli nagle z całego
świata – odeszli, jak kiedyś prawdawne smoki, i że tylko on jeden został z całego myślącego
stworzenia pod tym niebem, które wciąż usiłowało zgruchotać mu ramiona, a któremu on wciąż
jakoś opierał się, nie przestając oddychać, choć nieraz brakło mu tchu z poczucia swej
nieistotności i z czysto fizycznej udręki, przez którą zaczynał w gorączce marzyć o śmierci. Z
rozpaczą popatrzył na skałę zakrytymi mgłą źrenicami pozbawionymi zupełnie dawnej barwy i
po raz pierwszy od bardzo dawna nie zobaczył w niej smoka promiennego chwałą majestatu, ale
zwykły, mroźniejszy od lodu kamień, na którym igrały cienie, pozwalając dopatrywać się w nim
złudnych kształtów jakowej bestii.
I być może gdyby Strzyżyk miał na to jeszcze dość siły, zabiłby siebie tam na miejscu,
ogłuszony wewnętrznym wrzaskiem rozpaczy. Ale jedyne, co mógł zrobić, to paść w boleści na
ziemię i wpatrywać się w skałę wytrzeszczonymi ze strachu oczyma, które niemal nie widziały
już świata. I dopiero gdy minęła noc, minął świt, a wraz z nim jeszcze jedna fala maligny, mgła z
jego źrenic spłynęła na powrót do serca i otuliła je tym samym biernym cierpieniem, które
przemieniło bezsens istnienia w boleść, co chciała zrodzić cud. Strzyżyk rozpoznał znów w skale
przyjaciela, któremu powierzał swe jałowe marzenia i idiotyczne sny, a który to przyjmował całą
tę beznadziejną nędzę z aprobującym (bo tylko takie podtrzymywało nadzieję! Tylko takie było
odpowiedzią!) milczeniem.
– Wybacz mi – przeprosił w myślach Strzyżyk. – Zawiodłem cię, potężny książę smoków.
Wybrałeś mnie, a ja cię zawiodłem... Powinienem był prędzej zwątpić w świat niż w istnienie
twego rodu...
I rzeczywiście – ginący w oczach strzęp człowieka wkrótce zwątpił w świat. I w siebie. I
w głód. I w ból. Nie było to trudne, gdy czas daje się poznać jedynie zmiennością stopnia
natężenia cierpienia. I niczym poza tym. Dla Strzyżyka nic już nie było rzeczywiste, a najmniej
on sam. Nawet skała nie była już rzeczywista, tym bardziej smok, którego przez tak długi czas rył
wysiłkiem woli w swym nieznajdującym żadnego zaczepienia w kosmosie mózgu. Tylko
czekanie było realne. I tak oto Strzyżyk z istoty ludzkiej stał się właśnie nim samym. Czekaniem.
8
Każde czekanie, nawet czekanie samego wszechstworzenia na tę odpowiedź, którą
uprzedziła istnienie samej istoty zdolnej, by zadać pytanie, musi dobiec kresu. I nadszedł też kres
dla Strzyżyka.
Nie sposób stwierdzić, ile kosmosów umarło i się narodziło, nim coś w mózgu Strzyżyka
poruszyło się znów, po długim śnieniu, uprzytomniając sobie, że jest on istotą zdolną, by nazwać
siebie samego „ja”. Strzyżyk powrócił z mglistego bezczucia i nieistnienia, przywołany
odgłosem, którego nigdy dotąd nie słyszał, a którego uśpione z dawna, niby umarłe zmysły nie
potrafiły zignorować tak, jak nawykły do ignorowania bólu w całej rozciągłości czasu i
przestrzeni.
Śnieg padał wprost z rozgwieżdżonego nieba, a Strzyżykowi zdało się, że to spadają
gwiazdy. Księżyc raził go w oczy, palił białe jak śnieg ciało, które zapomniało nawet, jak to jest
dygotać z zimna i reagować na parzący mróz. Dźwięk powtórzył się i srebrnobiały blask spłynął
z wysokości, wprost przed bezkształtem, jakim stała się zasypana śniegiem skała.
Strzyżykowi, który przez eony milczącego trwania zapomniał nawet o własnym imieniu, a
pamiętał jedynie o czekaniu, serce zabiło naraz tak mocno, jak jeszcze nigdy w życiu, a w
zimnym, zmartwiałym ciele zawrzała krew z dawna – rzekłbyś – wystygła. Podniósł się
natychmiast i wyprostował, jakby jego ciało nie było wcale złamane i oszpecone bólem, zimnem
i głodem, i miał wrażenie, że to, co kiedyś się z niego wylało pod groźnym spojrzeniem skały,
powraca z głębin ziemi i przyobleka go w dawno utraconą duszę.
Padał więc śnieg, niebo uginało się od gwiezdnych gron i księżyc raził z całą mocą, gdy w
surowej czystości powietrza wzniosły się kłęby pary ze smoczych nozdrzy.
Przez dłuższy czas Strzyżyk był zbyt porażony widokiem tej pary, która dowodziła
realności tchnienia, i cieniem wielkiego cielska na śniegu, który z kolei oznajmiał o
rzeczywistym istnieniu, by móc choć ślinę przełknąć. Ale gdy dawno umarły młodzieniec
wsączył się na powrót ze zmrożonej ziemi w jego kości (bo niewiele więcej z jego ciała
pozostało), mężczyzna zbliżył się lękliwie, pogrążony w niewymownym uwielbieniu i czci.
Smok – istota wprost utkana z bieli i srebra – siedział nieruchomo tuż na wprost skały. Z
jego nozdrzy rytmicznie wypływały kłęby pary, a pierś falowała leniwie. Strzyżyk wpatrzył się w
tę wielką, lśniącą w księżycu pierś i omal nie zachłysnął się z zachwytu, pojmując, że kryć ona
musi wielkie, bijące mocno serce.
9
– Ludzie nie wierzyli, odeszli i przeminęli. Ale ja w ciebie wierzyłem – usiłował
powiedzieć, choć z dawna nieużywany głos odmawiał mu posłuszeństwa, a gardło ściskało mu
się z nadmiaru piękna.
Smok wcale nie wyglądał jak ten z jego snów i marzeń. Nie miał łusek a pióra – długie,
białosrebrne, pełne blasku. Jego skrzydła też nie były obłonione, lecz pierzaste, jak u ptaków. Ale
to był smok – wielki, oddychający i niewzruszony. Jak skała. Strzyżyk mimowolnie osunął się na
kolana i choć nie mógł mówić, całą siłą umysłu przelał w smoka wszystkie swe sny, które
powierzał zimnej skale przez tak wielką nieskończoność czasu. Oddawał mu cały swój ból, cały
głód i wszelkie najintymniejsze pragnienie, którego nikogo pod całym tym nieogarniętym niebem
nie obchodziło.
– Dlaczego tak późno?... Jest zbyt późno – zakwilił nagle, poczuwszy całą swą nędzę,
bezsiłę, która obnażyła jego nieznośną nieistotność wobec milczącej potęgi o oczach czarnych i
nieludzkich jak noc.
– Jestem zbyt wyjałowiony... zbyt złamany... – miał się użalić Strzyżyk, niezdolny, by
choć uronić łzę (ach! Wreszcie! Wreszcie wyżalić!), ale zdążył jedynie rozchylić wargi, nim
dobiegł go obcy, wyraźny głos.
– Czy to ty mnie wzywałeś? – spytał głos.
Strzyżyk zdziwił się niepomiernie, wpatrując się wciąż w smoka, choć płatki śniegu
wpadały mu do oczu. Zdziwił się, bo głos, który posłyszał, w ogóle nie pasował do wielkości i
majestatu smoka – był dziecinny, delikatny i najwyraźniej przestraszony.
Smok odwrócił naraz łeb. Strzyżyk podążył za jego wzrokiem, a to, co zobaczył, omal nie
wyrwało mu z piersi najostateczniejszego tchnienia.
W świetle księżyca zjawił się mały, wątły chłopiec. Skórę miał bladą jak kwiat jabłoni,
włosy czarne jak heban, usta czerwone jak krew. W ogóle nie zwracał uwagi na Strzyżyka.
Patrzył jedynie na smoka swymi wielkimi, lśniącymi oczyma.
– Czy to ty mnie wzywałeś? – spytał ponownie, zwracając się do smoka.
Wiał wiatr, śnieg wirował w rozświetlonej łuną ciemności. Smok milczał i trwał wciąż
nieporuszony na swoim miejscu. Ślepia wlepił jednak w chłopca i z wielką intensywnością
śledził każde poruszenie małego, drobnego ciałka.
10
Chłopiec stał w milczeniu przez jakiś czas, ale wreszcie coś jakby się w nim zmieniło –
wyprostował plecy, opuścił ramiona, a twarz rozgorzała mu pewnością, jaka rozświetlić może
lica jedynie tych, którym udzielono tej najważniejszej w życiu odpowiedzi.
Strzyżyk dostrzegł to.
I zrozumiał.
Kiedy więc chłopczyk uczynił krok naprzód, mężczyzna zerwał się z miejsca i zagrodził
dziecku drogę do smoka, szeroko rozstawiając ramiona i dysząc przez zaciśnięte zęby.
Zdziwiony chłopiec znieruchomiał, dopiero teraz uświadamiając sobie, że poza smokiem, w tym
białym, zimnym morzu pieniącym się pod przestworem ciemności, był tam ktoś jeszcze.
– Nie możesz! – ryknął na niego obcy, wymizerowany nibyczłowiek oblepiony śniegiem.
Chłopiec zamrugał, tracąc rezon. Powiew wiatru zaczął targać zniszczonymi włosami
Strzyżyka, nadając mu jeszcze bardziej upiorny wygląd.
– To nie możesz być ty! Nie możesz! – wrzasnął Strzyżyk, na ile tylko miał siły w
obolałych, skurczonych płucach.
Chłopiec zobaczył jego rozwartą, płonącą krwawo gardziel, w którą wpadał śnieg, i na
powrót poczuł wzbierający lęk. Mężczyzna zachwiał się i opadł na kolana, wpatrując się
płonącymi źrenicami w gładką, delikatną buzię, która była tak obca, tak nierealna, tak złudna jak
opary niedobrego snu...
Z początku patrzył na dziecko jak na złodzieja – jak na tego, który czyni zło, ale coś w
trzewiach mężczyzny poruszyło się i pękło, coś w umyśle wystygło i zgasło, coś w sercu
zrozumiało i nie mogło już więcej siebie udźwignąć.
– Ty nie cierpiałeś... Nie umierałeś... – jęknął mimo wszystko Strzyżyk z całą bezsilnością
i beznadzieją, usiłując resztką woli wyprzeć z siebie świadomość, że na powrót stał się jedynie
absurdalnym istnieniem sprowadzonym do wykrzyczanego w pustkę pytania. – Ty nie czekałeś...
Nie złamało cię czekanie... Nie spustoszyło bezżycie... – dukał.
Widział, jak płatki śniegu topnieją na policzkach dziecka i spływają po nich na
podobieństwo łez. I czuł, że do jego własnej, pooranej nicością twarzy śnieg jedynie się przykleja
– jak do zmrożonej skały.
– Proszę... – wyszeptał Strzyżyk. – Ja chcę żyć... Chcę żyć...
Chłopiec otworzył lekko usta, nic nie pojmując. Miał tak czerwone wargi – pełne krwi...
życia...
11
– Pomóż mi! – zaskomlił Strzyżyk w nagłym spazmie rozpaczy. – Pomóż! – powtórzył,
wyciągając powyginaną rękę, drapieżną jak szpon. – Proszę! – rozpłakał się. – Proszę! Proszę!
Proszę!
Ale ledwie jego zniszczona dłoń wyciągnęła się ku bladej twarzyczce, Strzyżyk poczuł
potężne uderzenie, a jego ciało oderwało się od ziemi i wzbiło ku gwiazdom.
Kiedy upadał, poczuł, że coś w nim pęka z głuchym łoskotem. Nie mógł się ruszyć – w
jego członkach nie było już ani krztyny czucia. Umierając, widział białosrebrne piękno
podążające ku czystemu przestworowi krystalicznej czerni. Wydawało mu się, że dostrzegał
mały, zwinięty kształt usadowiony między parą potężnych, wzniecających wiatr skrzydeł. W
agonalnym śnie majaczył, że bezskutecznie usiłuje dogonić swą pulchną żonę, liczne potomstwo
i wszystkie te rzeczy, które znał tak dobrze i dogłębnie właśnie przez to, że nigdy żadnej z nich
nie miał.
12

Podobne dokumenty