Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

Transkrypt

Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron
Część I
ARCHE
Przez całą noc wędrowałem po snach moich bliskich.
Cicho i boso snułem się po całym Domu, nawiedzając kręte korytarze, kolejne schody i pokoje; skrzypiące antresole i zastawione
książkami galerie; przedpokoje pełne niepotrzebnych mebli i zagracone składy zapomnianych przez wszystkich pamiątek; krążyłem po
całej kamienicy, od grobowców w piwnicach po kaplicę na strychu.
Błądziłem po domowych agorach, pomiędzy fotelami i krzesłami,
mijając wypłowiałe sofy i stoliki przykryte haftowanymi serwetami.
Pokoje te, w dzień wysycone rodzinnymi rozmowami, rozbrzmiewające odgłosami telewizorów, teraz odpoczywały opustoszałe. Siedziska
wracały do dawnych kształtów, przeoczone plamy z herbaty schły na
obrusach, stare drewno wypaczało się bezgłośnie. Zapuszczałem się
w długie, wąskie kuchnie, pełne wyblakłych zapachów, wspomnień po
minionych posiłkach i zastygłych w zakamarkach kuchenek smaków.
Moje stopy dotykały dywanów i kamiennych posadzek, parkietów
i skrzypiących dębowych podłóg, przekazując mi miękkość wykładzin
i chłód kamienia, aksamit kurzu i szorstkość kłębków psiej sierści.
Brnąłem przez gęsty rodzinny labirynt, splątaną topografię intymnych
więzi i tajemne osnowy ludzkich losów. Przekradałem się pomiędzy
chrapaniami i westchnieniami, wyczulony na cudzą bezsenność i nocne namiętności.
Nocą, kiedy codzienne życie Domu zamiera, jego ukryte w murach
serce bije cicho i niezauważenie, krążąca w ścianach krew krzepnie,
a ciemność zmienia oswojone za dnia kształty. W sodowej poświacie
ulicznych latarni meble koślawią się niezauważenie, w mroku kryje się pielęgnowana za dnia zwyczajność, obrzędowane bez końca
rytuały zadomowienia. Posiłki i powitania; zagadywanie o przebieg
dnia; zatroskanie cudzym zdrowiem; omiatanie kątów i podlewanie
kwiatków; zamiatanie okruszków i przecieranie stołu; nakręcanie zegara i parzenie herbaty; siedzenie w fotelu i oczekiwanie na prognozę
pogody; martwienie się; czekanie na telefon, na telefony; telefonowanie; nawiązywanie rozmów i opowiadanie o swoim życiu, o chorobach,
5
o zmartwieniach, o sprawach minionych i nieistotnych; planowanie
posiłków i głaskanie psów; utyskiwanie na sąsiadów; cieszenie się sobą
i bliskością krewnych, smucenie się ich nieobecnością; oczekiwanie.
Nocą światła samochodów przetaczają po sufitach obce wzory.
Wtedy ze szpar w podłodze, ze szczelin pod drzwiami i przez dziurki od
kluczy wysnuwają się rodzinne tęsknoty i marzenia. Trzymam w dłoni
kubek z wystygłą herbatą, popijam cicho. Sny jak fusy tańczą wokół
mnie, osadzając na mojej twarzy niewidoczną pajęczynę. Co chwila muszę przecierać ją palcami, ściągać jak przeźroczystą maskę, zgarniać jak
warstwę lepkiego kurzu. Tej nocy nie słyszę historii i sennych opowieści, nie wnikam w przetworzone przez stłumione odgłosy miasta wiotkie
majaki. Czuję na twarzy jedynie strzępy śnionych emocji, pod powiekami wykwitają niemożliwe do nazwania barwy, a na języku osadza się
odległy posmak innych światów.
Czasem pod stopami zaskrzypi wysłużony stopień albo obluzowana
klepka. Zastygam wtedy w pół kroku, pozwalam dźwiękowi wybrzmieć,
wpleść się w cudze sny bez zdradzania mojej obecności. Wstrzymuję
oddech, zastygam i czekam, aż ta dźwięcząca w nocnej ciszy chwila zostanie przysypana przez kolejne kapiące leniwie sekundy. Wtedy spomiędzy pomrukiwań kaloryferów i rur, szumów pracujących mozolnie
lodówek wyławiam echa śnionych odgłosów. Odpryski toczonych pod
powiekami rozmów i wewnętrznych monologów wplatają się we wzory tapet, gubią się w fałdach firanek i zastygają w splotach pajęczyn.
Pojedyncze słowa, kęsy zdań wnikają w tkankę Domu, prawie niepostrzeżenie wchodzą w jego spowolnione nocą tętno. Zamiast kraść
pojedyncze sny, przyglądam się temu procesowi, swoją bezsennością
wyłączony z prawdziwego życia mojej rodziny.
Starożytne zegary nabijają rytm dla moich kroków, co kwadrans odzywają się metalicznie spiżowe gongi. Choć w ciszy nocy ich głos niesie
się pomiędzy kondygnacjami, nikt się nie budzi, gdyż moi bliscy od lat
przyzwyczaili się do tych dźwięcznych znaków przemijania. Dla mojej
wyostrzonej uwagi każdy kwadrans rozbrzmiewa jak wybuch. Serce
na chwilę wytrącone zostaje z ustalonego rytmu, całe ciało zamiera na
ułamek chwili. Liczę upływające godziny, przedświt zbliża się nieubłaganie. Nocą czas biegnie inaczej, prześlizguje się w ciemności, nadrabia
dzienne rozleniwienie.
O tej porze sen jest najgłębszy, a sny najgęstsze. Czuję zawiesistość
splątanych wrażeń i wątków, intensywność śnionych przez moich bliskich emocji. Sny wydzielają zapachy, które gęstą zawiesiną otulają
łóżka śniących. Krążę szlakiem znaczonym drzwiami ich sypialni,
wybierając sobie, kogo dziś odwiedzę. Czasem mijam ich pokoje po
kilka razy, nie mając pewności, czy to odpowiedni moment. Długo się
zastanawiam, nawracam uporczywie jak nocna zmora, aż wreszcie sta6
ję przed pomalowanymi na biało skrzydłami, które bronią dostępu do
mieszkania Ani, mojej stryjecznej siostry.
Drzwi są wysokie, jak wszystkie w tej części domu. Naciskam powoli
klamkę i czekam na szczęknięcie zamka. Jestem przygotowany na ciche
skrzypnięcie otwierającego się skrzydła. Przede mną pogrążony we śnie
salon mojej kuzynki. Pośrodku szklany stół z metalowymi krzesłami,
głębiej długa jasna kanapa i wygniecione od siadania fotele. W kącie
czarny, ślepy ekran telewizora. Pokój jest pusty, surowo urządzony.
Brak mebli poza niezbędnymi do przyjmowania gości. Na ścianach
powiększone zdjęcia, zrobione przez Anię w Bośni i w Czarnogórze.
Tafle antyram łapią światło z korytarza, prostokątne płaszczyzny lśnią
srebrzyście. Pomiędzy nimi kolejne drzwi, jasny prostokąt odcina się od
melancholijnej ultramaryny ścian. O tej porze nocy z kolorystycznego
napięcia pozostał tylko głęboki kontrast. Przyzwyczajam oczy do ciemności i spokojnie spaceruję po pokoju. Przymykam powieki i sprawdzam, czy moje ciało pamięta rozkład mebli. Prześlizguję się pomiędzy
stołem a fotelem, biodrem zawadzam o nie dosunięte krzesło. Przez
spodnie czuję ostrą krawędź metalu. Jeszcze dwa kroki i kolanem dotykam kanapy. Zawracam i krążę dalej. Oczy rozpoznają na fotografiach
znane z dziennych odwiedzin widoki, pamięć podsuwa gotowe obrazy.
Jeśli uda mi się bez zawadzania o nic, po omacku, okrążyć jeszcze raz
stół, będę gotowy, by przejść dalej.
Sprzęty są dla mnie łaskawe, usuwają się spod nóg. W końcu staję
przed drzwiami do sypialni. Lekko uchylone, na tyle wypaczone, że nigdy
nie da się ich domknąć. Przez minutę stoję przed nimi, nasłuchując. Nie
dochodzą do mnie żadne szmery, natężając się, łowię bezgłośny, równy
oddech Ani. Wstrzymując swój, czekam na kolejne tchnienia, spowolnione, zmuszające mnie do powstrzymywania powietrza w płucach.
Kiedy już zrównają się nasze rytmy, palcem trącam ostrożnie drzwi. Te
uchylają się z lekkim skrzypieniem. Nie wchodzę jednak od razu. Patrzę
na pokój, wyławiam z ciemności jaśniejsze plamy. Zasłony są tu cienkie,
przez wzorzysty materiał przenika zaokienne światło. Pomarańczowa
poświata wydobywa z mroku kształty mebli i topografię pomieszczenia.
Na wprost regał z książkami, obok niego sofa. Na sofie gazety, brudny
talerz, torebka. Patrzę na porozrzucane po podłodze buty i ubrania,
krzesło obwieszone bluzkami, rajstopami i bielizną, biurko ugięte pod
stertami papierów, teczek i segregatorów. Jest ciepło, moja kuzynka nie
lubi marznąć, kaloryfer zawsze odkręca do oporu. Stoję na pograniczu
między chłodem korytarza a sennym gorącem uderzającym w twarz.
Ania jest dwa lata starsza ode mnie, już kilka lat temu przekroczyła
trzydziestkę. Samotna, kiedyś miała chłopaka, ale im nie wyszło, nie lubi
o tym mówić, troskliwe zapytania rodziny o ślub nauczyła się zbywać
żartami. Nie wytrzymała na studiach, wyjechała na kilka lat za granicę,
7
do pracy, aby poznać nowych ludzi, zobaczyć kawałek świata. Siedziała
w Anglii, potem trochę w Irlandii. Wróciła z niewielkimi oszczędnościami, starczyło na używany samochód i remont dwupokojowego mieszkanka w naszym Domu. Po kilku miesiącach bezczynności zaczęła pracować w jakiejś organizacji pozarządowej. Kilka razy zmieniała pracę,
wspierając chore dzieci, uchodźców, więźniów politycznych. W końcu
znalazła przystań w fundacji wspomagającej państwa bałkańskie.
Wielokrotnie jeździła do Sarajewa, pisała raporty o zmianach zachodzących w Bośni i Hercegowinie, na bieżąco przyglądała się ostatnim wydarzeniom w Kosowie. Wiedziałem, że niektóre wyjazdy sporo ją kosztowały. Wracała potem oklapnięta, na kilka tygodni popadała w apatię,
mechanicznie wykonując powierzone jej obowiązki.
Do perfekcji opanowała umiejętność nieprzebywania z samą sobą.
Jej mieszkanie do późna pełne było gości albo ona znikała na kilka nocy.
Kiedy wreszcie zostawała sama, słuchała muzyki, w kącie ciągle błyskał
ekran telewizora. Chwile ciszy wypełniała rozmowami przez telefon.
Wreszcie padała znużona do łóżka, złowieszczo i za późno budzona
przez ostry sygnał budzika następnego ranka.
Niekiedy jednak wracała ożywiona, w oczach miała iskry, z wszystkimi żartowała, przesiadywała we wspólnych pokojach i rozmawiała
z babciami. Choć była bardzo zaangażowana w swoją pracę, nie lubiła
o tym opowiadać. Dla rodziny miała kilka gotowych historii, wygładzonych od ciągłego opowiadania. Mówiła wtedy rzeczowo, z przejęciem,
ale nieco nienaturalnie, jakby czytała z książki lub recytowała zapamiętany w szkole poemat.
Czasem jednak zapraszała któregoś z braci lub kuzynów na rakiję
i wtedy wyrzucała z siebie potoki słów. Piliśmy pędzoną w Slawonii
śliwowicę i słuchaliśmy historii z innego świata. Kiedy wypiła trochę
więcej, przechodziła na swój prywatny dialekt, którym porozumiewała
się tam, w krajach byłej Jugosławii. Szorstka mieszanina serbskiego
i rosyjskiego, czasem przełamana kalkami z polskiego. W tym języku
cytowała zasłyszane opowieści. Ta dziwna mowa, pod wpływem alkoholu czasem tracąca swą naturalną śpiewność, potęgowała w nas wrażenie
tajemnicy, którą spowite były Bałkany. Wyobrażając sobie opowieści
Ani, zawsze widziałem ziemię szarą, mroczną, horyzont rozjaśniany
wybuchami. Oglądałem jej oczyma biednych ludzi bez domów, zaminowane pola i zrujnowane miasta. Obrazy były czarno-białe, jak zdjęcia
wiszące w salonie. Po rakiji powojenny świat dawnej Jugosławii nie miał
żadnych jasnych barw. W wakacyjnych planach instynktownie unikałem tego mrocznego półwyspu, żałując po cichu, że nigdy nie zobaczę
czerwonych dachów Dubrownika, wężowych zakrętów Boki Kotorskiej
i strzelistego mostu nad Neretwą. Po takich spotkaniach wracałem do
swoich pokojów zesztywniały, przesiąknięty papierosowym dymem.
8
Zasypiałem na schodach, budziłem się w łóżku, nigdy rankiem nie czułem bólu głowy.
Zegar na dole wybija kwadrans. Klatkami schodowymi pojedynczy
dźwięk gongu unosi się na kolejne piętra, wnika w korytarze, przeciska
się nad progami do pokojów, aż wreszcie dociera do sypialni Ani. Czuję
jego uderzenie na plecach. Znowu zastygam w bezruchu, znów przyśpiesza mi serce, spowolnione przed chwilą i zsynchronizowane z oddechem mojej kuzynki. Muszę odczekać jakiś czas, powrócić do dawnego
rytmu. Kiedy mi się to wreszcie udaje, ostrożnie robię kilka kroków do
przodu. W głębi pokoju, na wprost okna, stoi duże łóżko. Proste, metalowe, czekające na drugą osobę. Podchodzę do zimnej poręczy. Na
środku, odkryta do pasa, leży Ania. Wokół niej kołdra kłębi się jak na
barokowych obrazach, owijając się wokół bioder. Śpi nago, ręce ma wyrzucone nad głowę, twarz tonie w puchatej poduszce. Jej piersi unoszą
się w powolnym oddechu. Patrzę na lekko otwarte usta, na policzek znaczony pręgami po zmiętej pościeli, na płowe włosy w nieładzie. Śniada,
pośrodku dużego łóżka, zaplątana w połyskującą tkaninę.
We śnie nie widać jej za długich nóg i tego, że na jawie porusza
ramionami w niezgrabny sposób. Nie widać w tym świetle niewielkich
pieprzyków na dekolcie. Noc zakrywa te wszystkie szczegóły, które
podglądaliśmy wiele lat temu. Trwały rodzinne wakacje, z jej braćmi,
Pawłem i Andrzejem, snuliśmy się za Anią jak cienie. Miała wtedy piętnaście lat, rankami brała koc i szła poprzez las na odkrytą przez siebie
polanę. Nie mogliśmy się doczekać, aż skończy jeść śniadanie, ponaglałem w myślach każdy kęs chleba, który brała do ust. Jadła wolno, jakby
rozmyślnie nas rozdrażniając, choć w rzeczywistości była po prostu niejadkiem. Jeszcze tylko ostatni łyk mleka, otarcie białych wąsów, mycie
zębów, koc, jakiś olejek, książka pod pachę. Codzienne gesty dłużyły się
jak szkolne lekcje. Wreszcie wyruszała, niknęła na ścieżce pomiędzy
świerkami, a my, inną drogą, ruszaliśmy w tym samym kierunku.
Polana, pełna borówek, kwiatów i brzęczenia pszczół. Tam Ania
opalała się nago, a my, odurzeni, podglądaliśmy ją spomiędzy paproci.
Mieliśmy radziecką lornetkę, uczyliśmy się jej ciała na pamięć, studiowaliśmy każdą wypukłość, każdy pieprzyk, każdy włosek. W myślach
układałem sekretną, zakazaną mapę jej nagości. Ania była w tym
wszystkim niewinna i nieostrożna, bezpieczna swą pozorną samotnością. Przyjmowała na swym zatopionym w wysokiej trawie posłaniu
wszelkie wyśnione przez nas pozycje, przeciągała się, smarowała olejkiem, czasem drapała, z zadowoleniem przyglądając się opaleniźnie.
Gorące godziny kapały jak miód, byłem w siódmym niebie. Koniki polne
grały oszałamiająco, zagłuszając nasze ciężkie oddechy i wyszeptywane
spieczonymi wargami słowa. W gardłach zasychało nam od wrażeń,
chyba nigdy wcześniej i nigdy potem nie miałem takiego doświadczenia
9
intensywności życia, głębokiego wejścia w tkankę rzeczywistości. Byłem
łąką, źdźbłami kołysanymi przez lekkie podmuchy wiatru, byłem cieniem rzucanym przez strzeliste świerki, ostrym, żywicznym zapachem
igliwia. Kochałem wtedy Anię cichą i płomienną miłością, snując skazane na porażkę plany, osładzając swe nieziszczalne marzenia naszym
dalszym pokrewieństwem. Paweł i Andrzej się nie liczyli, oni byli jej
rodzonymi braćmi, a ja tylko kuzynem, stryjecznym bratem, prawie
obcym. Pamiętam, że obecność kuzynów zaczęła mi przeszkadzać. Nie
byłem zazdrosny, byli przecież jej braćmi, ale wolałem przebywać z nią
sam na sam, czułem powagę tej nie dopuszczającej nikogo niepowołanego intymności. Nie mogłem jednak ich przegonić, nawzajem byliśmy
zakładnikami naszej winy. Na szczęście po tygodniu znudzili się siostrą
i zostawaliśmy tylko we dwoje. W myślach układałem nasze wspólne
życie aż do późnej starości. Do dzisiaj nie wiem, czy Ania miała świadomość naszej obecności. Choć od tamtego sierpnia minęło prawie dwadzieścia lat, nie zdobyłem się nigdy na wyznanie prawdy. Chyba do dziś
patrzę na Anię oczami tamtego chłopca, nic nie usunie tamtych obrazów
i towarzyszącego im łomotu serca.
Przed obiadem uciekaliśmy do chaty i potem każdy z nas pilnował
się, by się przed nią nie zdradzić. Dlatego też wieczorami unikałem spotkań i rozmów z Anią, udawałem, że mam własne sprawy i zapamiętale
strugając finką jakieś niepotrzebne nikomu patyki, co chwila szukałem
jej oczami. Z cienia przypatrywałem się temu, jak chodzi po polanie,
jak pomaga nacinać kiełbasę na ognisko, jak wierzchem dłoni ociera
łzy przy krojeniu cebuli, albo jak na ganku przy bladym świetle lampy
naftowej czyta książkę. Wokół jej głowy tańczyły owady. Ćmy uderzały
o rozjarzony klosz. Było lato, Ania ubierała luźne sukienki, bawełniane
bluzki na ramiączkach. Czujnie łowiłem wzrokiem każdy kawałek jej
ciała ukazujący się w wycięciu dekoltu, gdy się pochylała, prześwitujący
przez lekki materiał, gdy stawała między słońcem a mną, zaznaczający
się pod bluzką, gdy odchylała się w tył na bujanym fotelu. Moja wyobraźnia malowała resztę tej tajemnej topografii, szkicując krzywizny
i zagłębienia troskliwie przechowywane przez pamięć. Przez cały dzień
nie wychodziłem z ukrycia, patrzyłem, udając, że nie patrzę. To ja byłem
patrzącym, a ona tą, na którą się patrzy i nie mogłem dopuścić, by role
się odwróciły; nasze spojrzenia się nie krzyżowały. Otaczała nas pulsująca muzyka pasikoników, poszarpana linia lasu odcinała się od rozgwieżdżonego nieba, a w dole usypiała Łopuszna.
Myślę, że tam się wszystko zaczęło. Na miesiąc zjeżdżała się cała
rodzina, wujkowie, ciotki, gromada kuzynów. Mieszkaliśmy w wynajętej od krewnych babci Marii chałupie, na hali ponad wsią, dzieci spały
na strychu, rodzice w dwóch przestronnych izbach. Kuchnia polowa,
warzywa kupione od gospodarzy, w słoikach weki z mięsem, koniec lat
10
osiemdziesiątych. Chodziliśmy po Gorcach, zbieraliśmy grzyby, opalaliśmy się i spacerowaliśmy po lesie. Kiedy padał deszcz, wszyscy czytali
książki albo grali w karty. Tam nauczyłem się brydża, stryj Piotr i ciotka
Magda potrafili grać do rana. Wujkowie prowadzili niekończące się dyskusje o polityce, co sierpień roztrząsano upadający system, rewolucje
przetaczały się przez drewnianą chałupę każdego wieczoru. Co dwa dni
schodziliśmy na dół, do sklepu, co niedziela do drewnianego kościółka Przenajświętszej Trójcy, 15 sierpnia maszerowaliśmy pod Turbacz.
Miałem trzynaście lat i głębokie przekonanie, że staję się mężczyzną,
Ania była piękna, mnie wystarczało to niespełnienie. Wszyscy byliśmy
jakoś blisko siebie. Mieliśmy o czym rozmawiać, nie pamiętam, by
ktokolwiek się nudził. Było dobrze. Ten Dom, po którym teraz chodzę,
meandrując pomiędzy snami moich bliskich, to tylko konsekwencja
tamtych wakacji, tych tygodni spędzanych na wspólnych rodzinnych
wyjazdach. Właśnie wtedy to się musiało zacząć.
Ania przewraca się na bok. Składa dłonie jak do modlitwy i kładzie
na nich policzek. Mlaska kilka razy, oblizuje spierzchnięte wargi, wciąga
głęboko powietrze, jakby przyzywała kolejny sen. Śliska pościel ześlizguje się po biodrze. Podchodzę bliżej i delikatnie, by jej nie zbudzić,
naciągam kołdrę na jej ramiona. Porusza się pod ciężarem puchu, ale
się nie budzi. Jeszcze tylko sprawdzam, czy nie zapomniała wyciszyć
telefonu, po co ma ją budzić z samego rana. Niech się nie budzi, dopóki
sama nie zechce.
Wycofuję się tyłem, na palcach, czując pod stopami szczeliny pomiędzy klepkami parkietu. Czasem muszę nogą przesunąć na bok jakiś
zmięty podkoszulek, zwiniętą w kłębek parę dżinsów. Przekraczając
próg, delikatnie przyciągam do siebie skrzydło drzwi, które lekko
skrzypi. Dopiero wtedy obracam się do Ani plecami i ruszam dalej,
w kierunku jasnego czworoboku. Wyślizguję się na korytarz i delikatnie
zamykam za sobą drzwi. Sprężyna w zamku strzela cicho.
Schodzę dwa piętra w dół, nigdzie się śpieszę. Schody są puste,
korytarze wymarłe. Czasem podczas tych wielogodzinnych wędrówek
spotykam kogoś, w drodze do łazienki, do kuchni. Ciotki i kuzyni idą
niepewnie, pod ścianami, hałasują każdym krokiem, co chwila coś trącają, patrzą na świat nieufnie, mrużą oczy i ziewają, nie zasłaniając ust.
Kiedy dotrą do celu, najczęściej coś zrzucają, choć przecież tak bardzo
starają się zachować ciszę. Wtedy właśnie złośliwe przedmioty wypadają z rąk na podłogę, drzwi skrzypią, a pod stopami pojawiają się rzeczy,
które powinny stać spokojnie na swoim miejscu. Krzesła zastawiają drogę, kontakty zmieniają swoje położenie. Kiedy się mijamy, wymieniamy
tylko półprzytomne spojrzenia, nie mówimy nic do siebie, a rankiem
udajemy, że tych spotkań nie było. Nie ma do czego wracać, gdyż dokonały się w innym świecie; w innym nastroju, jak powiedziałby mój brat.
11
Dzisiaj jest spokojnie, cały Dom oddycha miarowo i równo, jeśli kogoś
poza mną nęka bezsenność, udaje, że śpi i tylko przewraca się w swoim
łóżku, szukając dogodniejszej pozycji dla przyjęcia synów Hypnosa.
W korytarzu koło głównej kuchni napotykam drepczącego przy ścianie wujka Tomasza, szurającego kapciami po parkiecie, w gęstej, nieprzeniknionej ciemności szukającego drogi. Słysząc moje kroki, zastyga
na chwilę, przywierając plecami do zimnego muru. Unosi głowę i kręci
nią na wszystkie strony.
– Kim jesteś? – pyta.
To pytanie zawsze mnie paraliżuje. Kim jesteś, tym pytaniem, na
poły wyszeptanym, na poły wykrzyczanym starym, suchym głosem zawsze stawia mnie pod znakiem zapytania. Czuję się przyłapany, nakryty
we własnej grzeszności, chcący schować się za zakrętem korytarza, pod
dywan, pomiędzy futra zastygłe w szafie. Kim jesteś, to bezradne pytanie starca dotyka mnie jak oskarżenie. Nerwowo szukam usprawiedliwienia, jak przyłapany na zakazanych zabawach smarkacz. Kim jestem,
zaczynam się zastanawiać i nie znajduję odpowiedzi na to najprostsze
pytanie. Dobrze, że nie widzi paniki, moich rozbieganych myśli. Ale
uspokajam wujka Tomasza, jego napięta twarz się wypogadza, uspokajam go, sam nie mogąc uspokoić siebie. Z tego wszystkiego proponuję,
że odprowadzę go do jego pokoju. Przystaje na to, zagubiony w wiecznej
ciemności, pomiędzy piętrami, z dala od swego łóżka. Poprawia frotowy
szlafrok i wyciąga rękę w moim kierunku. Biorę go pod ramię i drobnym
kroczkiem mozolnie przemierzamy drogę do jego sypialni. Wyczuwszy
framugę, dziękuje mi i żegna się ze mną. Zamykam za nim drzwi i wracam do miejsca naszego spotkania.
Wujek musiał już doczłapać do łóżka, w swoim pokoju zna na pamięć
każdy kąt, ale ja chodzę tam i z powrotem, wybity z rytmu, wytrącony
z własnej wędrówki. Lubię to poczucie, że jestem w Domu sam, sam na
jawie pośród śpiących, że to ja krążę pomiędzy ich pokojami, pochylam
się nad ich łóżkami, wsłuchuję się w ich oddechy i z rozluźnionych
twarzy staram się wyczytać treść snów. Wtedy, w nocnych godzinach,
kiedy życie Domu zamiera, czuję się jego panem i opiekunem, troskliwie
przemierzam korytarze i klatki schodowe, w ciszy i ciemności władając
tą podległą mi krainą śniących. Pojawienie się innych osób inaczej niż
zagrzebanych w pościeli i bezbronnie wystawionych na moje spojrzenie,
pojawienie się na korytarzu pytającego: „Kim jesteś?” wujka Tomasza
zabiera mi tę pewność siebie, sprawia, że rozglądam się nerwowo, moje
dotychczas spokojne kroki tracą swą płynność, w każde stąpnięcie wkrada się drżenie. A może ktoś idzie za mną, a może ktoś mnie obserwuje,
a może nasłuchuje zza swoich drzwi odgłosów mej wędrówki? Muszę
się uspokoić, muszę przystanąć na chwilę, przeczekać do następnego
gongu, znieruchomieć i zniknąć, przekonać mych prześladowców o wła12
snym nieistnieniu. Nie ma mnie, śpię, nie słyszycie mojego oddechu,
nie słyszycie moich kroków, przywidziało się wam, wydawało się tylko,
nigdy nie chodziłem nocą po Domu, nigdy nie nachodziłem was w waszych matecznikach. Czas gęstnieje jak smoła, chrapania przenikające
pod drzwiami przywracają mi poczucie bezpieczeństwa. Ruszam.
Przechodzę przez salę kolumnową, pusta przestrzeń nade mną trwa
w bezruchu. Stąd, obok kuchni, do sypialni babci Marii. Mam same
babcie Marie, nasz Dom pełen jest starych Marii. Maria Wichrowa,
matka mojej Matki, nazywana babcią Marysią i Maria Chochołowa,
matka mojego Ojca, nazywana babcią Marią, do tego jeszcze jej szwagierka, też Maria, i też Chochołowa, wdowa po wujku Szczepanie. Trzy
Marie, a wszystkie po osiemdziesiątce, młodszych nie ma, nikt nie miał
śmiałości, imię się wyczerpało.
Teraz do sypialni babci Marii, Marii Chochołowej. Jeszcze przed
zakrętem słyszę niespokojne, nierówne chrapanie. Drzwi są otwarte, jak
zawsze. Na wszelki wypadek, żeby zawołać którąś z synowych jakby się
coś działo. Wchodzę na miękki dywan, w powietrzu unosi się delikatny
zapach starych ubrań i słodkich, niemodnych od lat perfum.
Własny dom nie pachnie, pachną inne domy. Zauważyłem to już
dawno, jeszcze kiedy mieszkaliśmy w bloku. U siebie w mieszkaniu
nie wyczuwałem żadnego szczególnego zapachu. Czasem, kiedy Matka
gotowała kiszoną kapustę, albo kiedy Ojciec malował kaloryfery, ta bezwonność domu zawłaszczana była przez obce aromaty. Wtedy trzeba
było długo wietrzyć, robić przeciągi, otwierając wszystkie okna i drzwi
wejściowe, wpuszczając z korytarza duszący lizolem zaduch. Wszystko
po to, by przywrócić pierwotny, bezwonny stan. Ale to, że domy pachną,
odkrywałem, odwiedzając moich kolegów. Siedziałem, rozmawialiśmy,
graliśmy, przeglądaliśmy albumy i czułem, że ich mieszkania pachną.
Czasem przyjemnie, czasem nie, obco, odpychająco, najczęściej neutralnie. Pachną szkoły, klatki schodowe, urzędy i knajpy; swój aromat mają
uczelnie i muzea, kościoły i sklepy. Ale nie własny dom.
Odkąd jednak mieszkamy wszyscy w tym wielkim, połączonym wieloma schodami Domu, tę naturalną, jak sądziłem, bezwonność wypełniły zapachy prywatne. Czuje się je dopiero po wejściu do poszczególnych
pokojów, czasem obce aromaty przenikają na korytarze. Inaczej pachną sypialnie babci Marii i babci Marysi, trochę inaczej pokoje wujka
Tomasza, wujka Łukasza czy mojego Ojca, jeszcze inaczej natomiast
mieszkania młodych kuzynów z dziećmi. Zapachy przedwojnia i późnej
nowoczesności, proszków do prania, środków do czyszczenia dywanów,
oleju do parkietów; starczy aromat terpentyny i aptecznych chemikaliów, niemowlęcy powiew kremów i kosmetyków. W bibliotece czuć
tytoń i wrośnięty przez lata w książki kurz, w kaplicy niewywietrzony
dobrze zapach tynku, w kuchniach ślady po gotowanych potrawach.
13
Wszystko, co jest poza tym, węch traktuje jako naturalne, przyzwyczaja
się do tego i nie zauważa w codziennym życiu.
A przecież od roku nasz Dom pachnie jak żaden inny. Kiedy tylko
Olga z Michałem po rodzinnej naradzie otworzyli na parterze sklep ze
wschodnimi przyprawami, klatkami schodowymi po wszystkich zakamarkach rozsnuł się tajemniczy aromat Orientu. Cynamon i goździki,
curry i kardamon, imbir, kmin, gałka muszkatołowa i wiele innych,
często nie nazwanych po polsku aromatów przenika do każdego pomieszczenia, tworząc gęstą, lekko świdrującą w nosie mieszankę. Lubię
przystawać i wciągać ją głęboko, aż do samego dna, aż do samego
czubka głowy. Wtedy pod przymkniętymi powiekami pojawiają się
smakowite, obce potrawy, zachwalane w niezrozumiałych, gardłowych
językach. Widzę kryte uliczki arabskich bazarów pełne wylewających
się ze sklepów towarów; widzę dywany i południowe owoce, draperie
z nanizanych na sznurki suszonych strąków papryki i błysk miedzianych naczyń; widzę ubranych w długie galabije sprzedawców o śniadej
skórze i białych zębach. Kiedy jednak to wrażenie mija, uświadamiam
sobie, że nie znajdę już drogi do własnego domu, do domu, który nie
pachnie.
Zostawiam te sklepy cynamonowe na progu i zanurzam się w duszącą zawiesinę różanego olejku i dekadenckiego międzywojnia. Pokój
babci Marii zawładnięty jest przez ciężki komplet mebli z kaukaskiego orzecha, trzydrzwiowa szafa śledzi mnie swym owalnym lustrem.
Kątem oka dostrzegam siebie samego skradającego się w poprzek
pomieszczenia. W pierwszym odruchu odwracam się w stronę intruza
i widzę swoją pogrążoną w cieniach sylwetkę.
Naprzeciw szafy stoi komoda, której wielkich szuflad babcia już od
kilku lat nie potrafi sama odsuwać. Wie o tym, ale za każdym razem
próbuje, siłując się z hebanowymi gałkami. W końcu siada zmęczona
i słabym głosem woła kogoś do pomocy. Na komodzie, pod ikoną Matki
Boskiej Częstochowskiej, stoi cmentarzysko rodzinne, fotografie kilku
pokoleń, poustawiane w ramkach niczym stele nagrobne. Ze zdjęć
w dzień patrzą czarno-białe spojrzenia pradziadków i rodzeństwa babci, w środku wyróżniony formatem portret dziadka Jana w wojskowym
mundurze. Teraz widzę tylko zarysy sylwetek, przypominam sobie
znane od dzieciństwa oblicza, nieco usztywnione, raczej poważne niż
uśmiechnięte. Pomiędzy nimi kolorowe fotografie żyjących, wnucząt
i prawnucząt, nierozróżnialne od siebie podobizny opatulonych w białe
stroje niemowląt. Blat komody jest przestronny, ale ramki stoją gęsto,
w idealnym porządku. Co tydzień babcia siada na krześle i flanelową
szmatką przeciera szybki z kurzu. Kiedy byłem mały, towarzyszyłem
jej w tym sobotnim rytuale, wysłuchując przy kolejnych fotografiach
znanych na pamięć historii. Babcia opowiada o swojej rodzinie tymi
14
samymi od lat słowami, wzdycha w tych samych momentach opowieści. Przez obrzęd przecierania ramek musiała przejść każda poważna
kandydatka na synową, wnukową, każdy wchodzący do rodziny młody
mężczyzna. Obrzęd trwa około godziny, potem babcia Maria reflektuje
się, że tyle czasu zleciało, wyciąga drugą szmatkę i pozostałe portrety
wyciera w milczeniu wraz ze swoim słuchaczem. Najczęściej opowieści
urywają się na pokoleniu babci. Młodsi trafią do nich po swojej śmierci.
Kiedy oprawki lśnią już szklanym blaskiem, babcia Maria zostaje sama
w pokoju i jeszcze przez jakiś czas, już stojąc przy komodzie, patrzy
na swoją rodzinę. Opiera się dłońmi o mebel i przenosi na ręce ciężar
ciała. Kiedy jest sama, nie stara się powstrzymać drżenia lewej dłoni.
Nasadza na nos okulary, które zawsze nosi na szyi, i podnosząc śmiesznie twarz, żeby złapać ogniskową, wędruje wzrokiem po fotografiach.
Tu czas się zatrzymał. Jej rodzeństwo ma po dwadzieścia lat, dzieci są
wiecznie w klasie maturalnej, wnuczęta nie wyrastają z niemowlęctwa.
Mijam tę galerię Chochołów, potem smukły kwietnik z rosochatą
paprotką i dochodzę do wysokiego łóżka. Blada twarz babci Marii zatopiona w wielkiej poduszce dopiero po chwili wyłania się z cienia. Na
rzadkie siwe włosy nałożona jest biała siateczka. W przeciwległym rogu
pokoju czeka koniakowa peruka, bez której babcia nie pokazuje się publicznie. Teraz leży z zapadniętymi ustami, cicho pochrapuje, zakopana
w puchową pierzynę. Śpi na wznak i podciąga nogi, dlatego kołdra jest
wypiętrzona nienaturalnie. Zawsze marznie, Ania musi mieć to po niej,
więc sprawdzam, czy przypadkiem nie przykręciła sobie kaloryfera. Zza
gęstej firanki czuję obezwładniający zapach geranium, pielęgnowanego
troskliwie odkąd sięgam pamięcią. Wracam do łóżka babci i przysiadam
na brzegu. Ostrożnie, by nie usiąść na jej dłoni, bo babcia Maria śpi
przykryta po samą szyję. Mijają minuty, a ja patrzę w jej twarz, żłobioną
zmarszczkami, wygładzoną snem starą twarz dziewięćdziesięcioletniej
kobiety. Na co dzień chodzi z zaciśniętymi ustami, przyjęła maskę surowości, która pasuje do odgrywanej od wielu lat roli seniorki rodu. Stara
się nad wszystkim panować, chodzi po Domu, stukając laską i zaglądając w różne miejsca. Bacznie przygląda się wszystkiemu zza wielkich
okularów, a ciemne, grube oprawki dodają jej grozy i powagi. Radzi,
jak doprawić gotującą się zupę, poucza synowe i wnuczki, sprawdza,
czy na licznych meblach nie zebrał się kurz, aż wreszcie puka do któregoś z wnucząt i, prowadzona troskliwie do najbliższego fotela, pyta,
co słychać. Jej styl onieśmiela każdą nową osobę w rodzinie, ale szybko
można się przekonać, że surowość jest tylko szykownym przebraniem,
w którym odgrywa rodzinną rolę. Kiedy zapada się we własnym fotelu,
oddzielona od reszty rodziny drzwiami, albo siedzi przed ekranem,
śledząc losy bohaterów ulubionego serialu, jej twarz wypogadza się,
ściągnięte brwi łagodnieją.
15
Teraz leży, pewnie w skarpetkach i swojej ciepłej koszuli z długimi
rękawami. To dobrze, bo nie obudzi się zmarznięta, jeszcze raz rzucam
okiem na wskaźnik termostatu. Przy okazji poprawiam szklankę ze
sztuczną szczęką, która przesunęła się niebezpiecznie na sam brzeg
szafki nocnej i może upaść przy nieostrożnym ruchu. Dno szklanki
trze cicho o granitowy blat, mija okulary, fiolki z tabletkami, buteleczki
z lekami, ciemny, rozlatujący się modlitewnik, z którego wystają święte
obrazki o postrzępionych rogach, opieczętowane pamiątki wizyt duszpasterskich.
Kiedy odchylam się i spoglądam na babcię, zauważam, że zaczyna
niespokojnie poruszać głową. Nagle siada, otwiera oczy i patrzy na mnie
swoim siwym spojrzeniem.
– Jasiu, przyszedłeś? – pyta, świszcząc bezzębnymi ustami.
Serce mi łomocze.
– Tak. Śpij – odpowiadam drżącym głosem.
Kładzie się, mamrocząc coś niezrozumiale. A ja czekam jeszcze
chwilę, aż powróci do swoich snów, wstaję i wycofuję się w cień. Przed
wyjściem sprawdzam jeszcze, czy babcia Maria nie zapomniała nakręcić
zegara, przez siedemdziesiąt lat ani razu nie zapomniałam, chwali się
czasami, a była wojna, dzieci się rodziło, czasem choroba przyszła, dopowiada. Wolno ciągnę za łańcuszek, szyszka mozolnie wspina się do góry,
słychać cichutkie cykanie. W tym momencie z sali kolumnowej odzywa
się kolejny gong, w jego dźwięku wyślizguję się z sypialni babci Marii.
Czuję chłód własnego niewyspanego ciała, więc idę do kuchni i nastawiam wodę. Próbuję sobie przypomnieć, gdzie zostawiłem kubek.
Pewnie przed drzwiami Ani, na szafce obok wazonu z suszonymi kwiatami. Zostawiam wrzątek burczący w czajniku i wspinam się znowu
po skrzypiących cicho schodach. Kiedy wracam, czajnik wyłącza się
z cichym cyknięciem i dyszy obłokami pary. Najciszej jak mogę krzątam
się, wypłukując stare fusy z kubka i sypiąc świeże, poskręcane w drobne
kulki liście zielonej herbaty. Zalewam je wrzątkiem i ogrzewam zmarznięte dłonie o naczynie. Napój przyjemnie parzy przełyk, ciepło rozlewa
się po żołądku. Herbata ma pusty smak zagotowanej wody, liście jeszcze
nie naciągnęły albo wsypałem ich za mało. Przysiadam przy przykrytym
ceratą stole i przerzucam wczorajszą gazetę. Niezauważenie ogarnia
mnie kuchenna krzątanina. W tym pomieszczeniu zawsze czuję, jakbym
marnował czas, więc staram się wykonywać kilka rzeczy naraz. Teraz
piję herbatę, podczytuję gazetę, a palcami zbieram okruszki chleba ze
stołu i strzepuję na podłogę. Gdyby nie noc, puściłbym radio. Gdybym
miał przy sobie papierosy, uchyliłbym okno i zapalił. Kuchnia zdecydowanie sprzyja podzielności uwagi. Teraz śpi, ale od rana zapełni się
ludźmi, na wszystkich palnikach grzać będą się garnki i patelnie, ciasta
w piekarniku będą wyrastać poza formy.
16
Spomiędzy szelestu przewracanych stron gazety dochodzi do mnie
ciche cykanie w korytarzu. To Puszcza, nasza stara suka, uderza pazurami o parkiet. Rytm jej kroków jest nierówny, Puszcza od kilku lat
powłóczy tylną łapą, dlatego chodząc, synkopuje niczym wytrawny
jazzman. Bezceremonialnie wchodzi do kuchni, siada, ziewa, wywijając
śmiesznie różowy język i spogląda na mnie swymi smutnymi oczyma.
W końcu mruczy i podchodzi, nadstawiając łeb do pieszczot. Ogon cicho
uderza o nogę stołu. Drapię ją palcami za uchem, suka zaczyna lekko
świstać. Jest jej dobrze. Ma już czternaście lat, jest najstarsza w swoim
rodzie. Jej babkę Lutnię mój Ojciec dostał od swojego przyjaciela JeanLuca, kiedy po raz pierwszy odwiedził go w Tuluzie. Puszcza ma więc
w swoich żyłach rozcieńczoną krew gończych gaskońskich, wymieszaną
z zaprzyjaźnionymi wyżłami i ogarami. Po francuskich przodkach pozostały jej długie wiszące uszy, sierść jest pstra od późniejszych genów.
W domu mieszka jeszcze jej córka Knieja i syn Kniei z ostatniego miotu, Skowyt. Żadne nigdy nie polowało, a lasy znają tylko z rodzinnych
obrazów. Skończyła się Łopuszna, skończyły się lasy. Puszcza szybko
nudzi się wszystkim, nawet doznawaniem przyjemności. Po chwili więc
wymyka się moim dłoniom i człapie za lodówkę, by sprawdzić stan
swoich misek. Trochę szura nimi po płytkach, wylizując ślady kolacji,
bez przekonania wychłeptuje parę łyków wody, rozchlapując drugie tyle
dookoła i przeciągając się, rusza na korytarz. Po chwili słyszę, jak drapie
o swoje posłanie, usiłując się właściwie ułożyć. Pewnie zasypia od razu,
cicho pochrapując po psiemu. Czasem poszczekuje przez sen i przebiera
łapami, ale teraz jest jeszcze za wcześnie. Musi się porządnie rozespać.
Wylewam resztkę herbaty do zlewu i wstawiam kubek do zmywarki. Gdzieś trzaskają drzwi do łazienki. To pewnie stryj Piotr.
Przeprojektowując Dom na potrzeby rodziny, zbudował za swą pracownią malutką łazienkę. Otulona z jednej strony ścianą i regałami,
z drugiej zewnętrznym murem kamienicy, stała się dla stryja idealnym
miejscem odosobnienia. Z początku łazienka, raczej niewielka toaleta, nie budziła moich podejrzeń. Jednak z czasem, doskonaląc swój
kunszt nocnych wędrówek, odkryłem, że niemal co noc stryj kryje się
za grubymi dźwiękoszczelnymi drzwiami. Nigdy nie śmiałem zapytać
wprost, wprost o takie sprawy pytać nie przystoi, ale kiedyś w rozmowie
zagadnąłem o samą łazienkę. Wtedy młodszy brat mojego Ojca wyznał
mi, nieco się rumieniąc, cel tej pancernej konstrukcji. Dla niego wypróżnianie, zwłaszcza własne, było czynnością wstydliwą. Na tyle żenującą,
by zwykłe procedury izolacji nie były go w stanie zadowolić. Sam fakt, że
człowiek jest zmuszony wydalać w domu, pomiędzy innymi pokojami,
pomiędzy kuchnią a sypialnią, w gwarze rodzinnego życia, zdradzając
swoją słabość dźwiękami i wonią, był dla niego upokarzający. Dlatego
zaprojektował to sekretne miejsce, dostępne dla wszystkich, ale zbu17
dowane dla niego samego, i korzystał z niego w środku nocy, chcąc
uwolnić swoich bliskich od bycia świadkami jego niegodnych procesów
fizjologicznych. Teraz potrzeba, albo raczej pielęgnowany co noc rytuał,
zaprowadziły go do owego miejsca odosobnienia.
Szanując sekretność nocnych rytuałów stryja, wstaję i ruszam w drogę powrotną. Pnę się do góry, myśląc już tylko o własnym łóżku. Kroki
moje są coraz cięższe, brnę przez mrok i noc. Dookoła mnie śpią ludzie
owładnięci przez synów Hypnosa. Ten siedzi w swej grocie, pewnie
gdzieś u korzeni Domu, wpatruje się w nurt podziemnej rzeki i pilnuje, by niewiele śnionych opowieści wydostało się na światło dzienne.
Niepamięć nadejdzie wraz z przebudzeniami, sen zmiesza się z jawą.
Mijam mieszkania bliskich, których tej nocy nie odwiedzę.
Przechodzę obok sypialni mojego Ojca, drzwi są zamknięte, ale wiem,
że gdybym je otworzył, zobaczyłbym kadr jak z obrazu Mantegni: nieruchomą sylwetkę przykrytą cienkim prześcieradłem, zwróconą stopami
ku mnie. Rzadko nocami odwiedzam Ojca, bo wiem, że w sąsiednim
pomieszczeniu śpi Matka swoim czujnym snem; nie chcę jej zbudzić.
Mijam kolejną kuchnię i przylegającą do niej spiżarkę. Spod jej zamkniętych drzwi przesącza się blade światło, szum lodówek zagłusza
odgłosy nocnego podjadania, o które mogę podejrzewać tylko ciotkę
Magdę.
Mijam mieszkanie Olgi i Michała. Kilka godzin temu kochali się,
cicho, ostrożnie, by nie zbudzić małej Kai. Teraz Michał śpi, a Olga
pewnie karmi małą. Często obie przy tym usypiają, Kajka je niewiele
i raczej niechętnie. Może tak jest i tym razem. Mozolnie pnę się w górę.
Przechodząc koło okien, widzę popielaty przedświt, po ścianach kamienic pełzają ostatnie nocne cienie. Moje drzwi są na końcu korytarza,
wysoki strop pochyla się pod skosem dachu.
Mijam drzwi do pracowni wujka Łukasza, kiedy słyszę cichą rozmowę. Przystaję mimowolnie i nadstawiam ucha. Przed oczami staje mi
wielkie pomieszczenie, w którym wujek śpi, przyjmuje gości, maluje
i spędza całe dnie. Zagracone dziwnymi rekwizytami, pełne upiętych
w nieoczekiwanych miejscach kotar, prześwietlone szklaną ścianą wychodzącą na podwórko. Wyobrażam sobie, że wujek Łukasz siedzi na
łóżku, głos dochodzi z tamtego kąta. Coś rzeczowo komuś tłumaczy.
Z początku daje się wysłyszeć tylko intonacja, znaczenie pojedynczych
słów się rozmywa. Nie słychać odpowiedzi, więc zapewne rozmawia
przez telefon. Dziwna pora na rozmowy, może zadzwonił któryś z dawnych znajomych, rozrzuconych po wszystkich możliwych strefach czasowych. Natężam słuch, słowa zyskują sens, układają się w zdania.
– …nie mogłem przecież nic zrobić, co ja mogłem? To znaczy, mógłbym, gdybym wiedział to, co teraz. Ale dowiedziałem się za późno, już po
fakcie… Nikt mi nie powiedział, nie chcieli mi powiedzieć. Specjalnie to
18
ukrywali, żebym nic nie mógł zrobić. Tak, tak jest najlepiej: nic nie powiedzieć i czekać, aż się sam domyśli. A jak tu się domyślić? Domyśleć…
Co to, ja Duch Święty jestem? Prorok? I bądź tu mądry… Starasz się,
chcesz jak najlepiej, a tu ci nie powiedzą, tam coś ukryją, zawsze jakąś
szpilę wbiją…
Wujek Łukasz urywa. Wiem już, że nie rozmawia przez telefon.
Wyobrażam go sobie, jak siedzi w tym zielonym wyciągniętym podkoszulku, w szerokich spodniach od piżamy, jak pali papierosa i toczy te
swoje niekończące się rozmowy z samym sobą. Jak wylewa na siebie
swoje żale, jak oblewa się całymi kubłami goryczy, jak usprawiedliwia
się sam przed sobą, jedynym cierpliwym i wyrozumiałym słuchaczem.
Pod osłoną nocy, zmarznięty od bezsenności rozdrapuje stare rany,
grzebie w swoich wieloletnich grzechach, opowiada sobie na nowo
przebrzmiałe dawno historie, próbując zrozumieć minione wydarzenia, swoją w nich rolę. Za każdym razem te opowieści stają się gładsze,
w rozgoryczeniu rozcieńcza swoje winy, przekonuje siebie o własnej
niewinności. Przeżuwa własne upadki, próbuje oswoić niegdysiejsze
zawstydzenia. Z wielkim zaangażowaniem, z powagą godną wielkich
spraw, opowiada o swoich klęskach, małych i nieznaczących, o płaskich
porażkach i płytkich winach, które pod osłoną nocy urastają jednak do
wielkich dramatów, wujek sam dla siebie staje się postacią tragiczną,
nad jego łysiejącą głową zawisa złowrogie fatum. Rzeczy małe i banalne
zyskują wtedy na znaczeniu, najmniej ważna kwestia rzuca złowieszcze,
pełzające po podłodze cienie.
Teraz wstaje i słyszę, jak szura kapciami po podłodze. Co chwila trąca porozrzucane przedmioty, klnie, zagłuszając odgłos przewracanych
butelek. Wreszcie słyszę, jak nalewa sobie wódki do szklanki, może to
jest wino, szyjka butelki szczęka o krawędź naczynia. Dno flaszki z hukiem wbija się w blat, wujek Łukasz zapewne przepija do siebie i wlewa
alkohol jednym haustem. Zakrztusił się, kaszle, ale szybko łapie oddech,
pięść uderza w klatkę piersiową. Pod ciężarem ciała skrzypi stare krzesło, więc pewnie siada, albo opiera stopę na trzeszczącym siedzisku.
Jeszcze dwa, trzy kaszlnięcia, przekleństwo, kolejny łyk.
– I takie mam, kurwa mać, życie. Spierdoliłem to, spierdoliłem równo. Ja spierdoliłem? Ja to spierdoliłem, się pytam? Pewnie, moja wina,
zawsze jest moja wina… I zawsze tak było, zawsze. Jak coś, to Łukasz.
To moja wina? Moja wina, pytam się?! Wiadomo, Łukaszek zawsze winny! Jak co złego, to na biednego Łukaszka. I nikt nie pyta, co się stało,
dlaczego, czy aby na pewno… tylko od razu: Łukaszek… I zawsze tak
było. Ani jeden, ani jeden jedyny raz, ani jeden raz nikt nie pomyślał,
nawet cień… Nikt nawet nie próbował pomyśleć, że to nie Łukaszek. Jak
nieszczęście, to zawsze Łukaszek. I tak zawsze, od zawsze było… Ani jeden, ani jeden jedyny raz… I żyj tak człowieku, ciągle w podejrzeniu. Co
19
zrobisz, źle, jak nie zrobisz, też źle. I tak źle, i tak niedobrze. I zawsze na
Łukaszka… Ile razy się potem okazywało, że to nie ja. Jak wtedy, z tym
autobusem, co nie miałem prawa zdążyć. Wiadomo. Ale nikt nie przeprosi, nikt nie powie: Łukaszku, pomyliliśmy się, przepraszamy. Nikt nie
powie. A przecież nie mogłem zdążyć, żywcem nie mogłem. No bo jak?
Autobus odjeżdżał z Zakopanego równo o dwunastej, tak? Nawet jakby
był spóźniony, to o wpół do pierwszej, góra. No, niech będzie: dwunasta
czterdzieści pięć. To jakim cudem, jakim, kurwa, cudem, się pytam, mogłem zdążyć? Jakim, kurwa, cholernym cudem? Dostaję telefon o jedenastej trzydzieści, tak? Może nawet było parę minut po wpół do. Jestem
na Ornaku, tak? To choćbym miał motorek w dupie, choćbym nawet
śmigłowcem z toprowcami, a przecież nie mogłem śmigłowcem, bo niby
jak, choćbym… No nie mogłem, kurwa mać, zdążyć… Ale potem pretensje, że to, że tamto, że gdybym się pośpieszył… Jak, kurwa, pośpieszył?
I zawsze tak było, zawsze… Ani jeden, ani jeden jedyny raz…
Zostawiam wujka z nim samym. Teraz siedzi niedaleko drzwi, na korytarzu podłoga skrzypi pod moimi stopami. Dlatego jak można najwolniej stawiam krok za krokiem, deski uginają się niemal niezauważenie.
Ich odgłos, pewnie nie słyszany poprzez drzwi spoza kolejnych szklanek
wódki, rozciąga się nienaturalnie w czasie. Przyśpieszam dopiero przed
moimi drzwiami, szybko je otwieram, zamykam za sobą i zatrzymuję
się. Jestem u siebie.
Wujek Łukasz, starszy brat mojej Matki, niespełniony malarz. Swój
talent rozpuścił w wódce, to fraza Matki. Poobrażał się na wszystkich
i wszystkich do siebie pozrażał. Mieszka u nas od samego początku, na
strychu zorganizował sobie pracownię. Przez zimę niemal cały czas śpi,
bo mało światła, jak mówi. Całymi dniami leży w pościeli, wstaje o dziwnych porach i schodzi do kuchni, rozczochrany i nieubrany. Drapie się
po zarośniętym policzku, ziewa i zjada kilka kromek chleba z grubo krojoną wędliną. Najbardziej lubi szynkę konserwową, potrafi żywić się takimi kanapkami przez cały rok. Chleb, szynka i majonez. Siedzi w kuchni przez godzinę, może dwie, tępo, niemal w bezruchu. Czasem wypala
papierosa, gasi peta w zlewie i wlecze się na górę do swego barłogu.
Latem jest lepiej, trochę maluje, głównie portrety na zamówienie.
Ma pewną renomę, żyje w atmosferze wybrzmiałego dawno skandalu
i krakowianie przychodzą do niego z polecenia, wyobrażając sobie,
że dotykają wymarłej przed stuleciem cyganerii. Jeszcze na studiach
wymyślił sobie ideę malarstwa intencjonalnego i ciągnie ją do dzisiaj.
Teraz tamte portrety sprzed lat są w cenie, więc i na nowe jest popyt,
legenda sztukuje wtórność współczesności. Pomysł był taki: malować
tak, jak spostrzega świadomość. A ta spostrzega intencjonalnie, mówił,
z uniesionym palcem cytując fenomenologów. Omiatając wzrokiem
czyjąś twarz, nie robimy w umyśle jej fotografii. Zapamiętujemy ja20
kiś detal: kolor oczu, krzaczaste brwi, zakrzywienie nosa, wykrój ust.
Reszta, niedbale zobaczona, pozostawia wspomnienie mętne i nieostre,
tworzy niewyraźne tło naszego spostrzeżenia. I tak właśnie malował.
Przyglądał się portretowanej twarzy przez minutę, nie dłużej, potem
osobę wypraszał. Poza hiperrealistycznie oddawanymi szczegółami
reszta portretu rozmywała się w impresjonistycznych fakturach. Jakiś
podbródek, jakaś fryzura, jakaś niewyraźna szyja. Przyjęło się, chwyciło.
Z zarobionych pieniędzy żyje skromnie przez kolejny rok, starcza na
wódkę, papierosy i szynkę w konserwach.
Od czterech lat wujek Łukasz usiłuje zrobić freski w rodzinnej kaplicy na poddaszu, sam zresztą wpadł na ten pomysł, ale ciągle brakuje mu
weny. Ściany są całe w szkicach i niedokończonych postaciach. Zewsząd
spoglądają figury bez twarzy, smukłe jak na ikonach sylwetki niewypełnione żadną treścią. Wujek od lat nie ma nikogo, o jego byłej żonie nikt
w rodzinie nie chce mówić. Ponoć ma córkę, już dorosłą dziewczynę, ale
o tym też mówi się szeptem. Historia zakończyła się, kiedy byłem mały,
zresztą wtedy wujek mieszkał gdzie indziej. Kiedy czasem ta opowieść
wypływa, babcia Marysia zawsze wzdycha i macha ręką. A potem, jakby
chcąc osłabić siłę tego gestu, przykłada dłoń do policzka, jakby ją bolał
ząb, znowu wzdycha i cicho szepcze: „Mój Boże…”. Łukasz to Łukasz,
powtarzają wszyscy.
Oczy mnie pieką, nadchodzi ranek. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale
niebo jest szare. Przez największe okno spoglądam na dachy Krakowa.
Delikatnie lśniące od wilgoci płaszczyzny łamią się pod wszystkimi kątami. Pomiędzy krzaczastymi antenami i kapturami kominów widzę
we mgle wieże i kopuły kościołów, machinalnie rozpoznaję i nazywam
w myślach poszczególne budowle. Spomiędzy domów sterczą suche
badyle bezlistnych drzew, nad miastem zaczyna unosić się krakanie
gawronów. Słychać pierwsze tramwaje chrzęszczące na zakrętach po
zmarzniętych szynach, od strony przystanków dochodzi przytłumione
dzwonienie. Z mojego okna nie widzę ulic, nie widzę pierwszych samochodów wiozących ludzi do pracy, nie widzę pierwszych przechodniów
wyprowadzających rozespane psy na rytualny poranny spacer. Widzę
tylko szare i ceglaste dachy, mozaikę papy, dachówek i cynkowanej blachy. A nad wszystkim unosi się lekko zaróżowiony masyw Wawelu.
Zasnuwam ten obraz ciemnymi zasłonami, aby przez szczeliny
nie przesączała się blada jasność budzącego się dnia. Zostało mi kilka
godzin snu, znowu nie wstanę przed południem, znowu będę snuł się
do wieczora niewyspany. W mroku docieram do posłania. Padam na
rozgrzebane poprzedniej nocy łóżko, ściągam z wysiłkiem przylegające
do ciała ubranie, i zostając w podkoszulku, szczękając zębami, próbuję
zagrzebać się pod zimną kołdrę. Ta nie ustępuje, w rogu leży zwinięty
w niewinny kłębek Skowyt. Ostatni pies, który nie boi się wejść po
21
stromych schodach na poddasze, Puszcza i Knieja dawno już odpuściły.
Często zachodzi do mnie albo do któregoś z kuzynów, licząc na litość
i zrozumienie. Najczęściej ląduje na podłodze, wtedy rusza niezrażony
w poszukiwaniu miejsca noclegowego. Ja jednak przygarniam go do
siebie. Byle tylko wyszarpać kołdrę i zająć wygrzane przez niego miejsce. Niemal parzy, dobrze, kochany piesek, malutki, kochany. Skowyt
z niechęcią wstaje, przechodzi na drugi koniec łóżka i teraz układa się
znowu, kreśląc na kołdrze rytualne kręgi. Ziewa, stęka i zasypia.
Mimo zmęczenia, które odczuwam, nie mogę zasnąć, ale tak jest
zawsze. Serce bije mi szybko, jakby oczekiwało na coś niezwykłego, przewracam się z boku na bok, nie mogąc wkomponować ciała w materac. To
cierpnie mi ręka, to czuję jakiś ból w plecach, szyja nie może dopasować
się do kształtu stłamszonej poduszki. Wiercę się, rozmyślając o dzisiejszej nocy, układając w głowie opowieści minionego dnia. Pod zamkniętymi powiekami tańczą mi obrazy odwiedzanych osób, odkryta Ania,
bezradny wuj Tomasz, przykryta po szyję babcia Maria. Do tych obrazów dochodzą inne, z poprzednich wizyt. Bezwładna dłoń, która spoczywa na poduszce przy mojej twarzy, pachnie sierścią Puszczy. Łapię
się na tym, że w głowie mówię do siebie, konstruuję monolog podobny
Łukaszowemu. Usprawiedliwiam się przed samym sobą, odpieram nieistniejące kontrargumenty; świadomość, zamiast usypiać, rozpala się
od tego wewnętrznego dialogu. Kolejne odgłosy dochodzące zza okien
przypominają mi o uciekającym czasie, podświetlony zegarek na stoliku
przy łóżku potwierdza bezlitośnie te sygnały. Czas mojego dzisiejszego
snu dramatycznie się skraca. Im bardziej chcę usnąć, tym bardziej się
wybudzam. Czuję znużenie ciała, ale myśli napędzają ociężały umysł.
Wreszcie próbuję ostatecznej taktyki; próbuję umrzeć. Kładę się na
wznak, w pozycji trumiennej, składam ręce na brzuchu. Wyobrażam sobie, że leżę kilka kondygnacji niżej, w grobie, że nad moją głową spoczywa wieko trumny, a dookoła mnie napierają zimne ściany granitowego
sarkofagu. Zamykam oczy i czuję, jak tracę czucie w palcach stóp. Leżę
nieruchomo, drętwota wędruje ku górze, wyobrażam sobie, jak zastygają łydki, uda, zaplecione palce dłoni. Niemal realnie doświadczam tej
postępującej z wolna petryfikacji. Czuję, jak tężeją mi rysy twarzy, wiem
z całą pewnością, że gdybym spróbował otworzyć oczy albo oblizać wargi, albo poruszyć ręką, albo potrzeć stopą o stopę, nie potrafiłbym tego
zrobić. Udaję, że próbuję, i bezwładne ciało potwierdza moje wyobrażenia. Ciężkość w moich członkach rośnie, ciśnienie niemal wgniata mnie
w miękkość wyścielonego dna trumny; zapadam się w grobową pustkę.
Ostatkiem woli wstrzymuję oddech i kiedy powoli go wypuszczam, mam
niezwykle mocne wrażenie, że serce przestaje mi bić. Nasłuchuję przez
chwilę. Bezskutecznie. Jeszcze jedno, dwa tchnienia, jeszcze ostatnie,
i tracę świadomość.
22
Osuwam się w sen. I zaczynam śnić nieistniejące Krakowy, których
śnione ulice przemierzam, odkrywając nieznane mi zakamarki i zaułki.
Zapuszczam się w nieodwiedzane na jawie dzielnice, zdumiony, że tak
wielkie połacie miasta umykały dotychczas mojej uwadze. Odkrywam
widmowe kościoły i labiryntowe, niezwiedzane wcześniej pałace. To
wszystko czeka na mnie w samym centrum miasta, wystarczy wejść
w jakąś bramę, zagłębić się w zwyczajny na pierwszy rzut oka pasaż, albo
odwiedzić nic nie obiecujące podwórko. Wtedy otwierają się pełne przepychu wrota, wychodzą z cienia monumentalne fasady. Zafascynowany
oglądam soczyste kolory polichromii, dumny, że w moim rodzinnym
mieście znajdują się, choć w ukryciu, takie arcydzieła. Chodzę po marmurowych klatkach schodowych, snuję się niekończącymi się korytarzami, patrzę na barokowe sklepienia, lekkie od otwierających niebo
iluzji; każda dzielnica przeprowadza mnie do dzielnic nieistniejących,
odurzających swą wspaniałością. Śnione Krakowy następują jeden po
drugim, gubię się w nich i roztapiam, zanurzam się w wąskich uliczkach
i wynurzam na drugim końcu miasta, łapiąc powietrze wielkimi haustami. Tramwaje wiozą mnie do nieznanych pętli, po drodze za oknami
przesuwają się odkrywane przeze mnie ze zdumieniem osiedla i parki.
Wagony przetaczają się po wysklepionych mostach, wspinają na strome
zbocza. Dusza podchodzi mi do gardła, kiedy opadam znowu, jak w kolejce w wesołym miasteczku, a pode mną rozciąga się Kraków.
Kraków, miasto siedmiu wzgórz;
Kraków, miasto tysiąca kanałów;
Kraków, miasto mostów zwodzonych;
Kraków, miasto cyklopowymi murami opasane;
Kraków, miasto katedr strzelistych;
Kraków, miasto bazylik większych;
Kraków, miasto papieży;
Kraków, miasto trzech wielkich religii;
Kraków, minaretów pełny;
Kraków, cerkiewnym śpiewem wypełniony;
Kraków, siedmioramiennymi świecznikami rozświetlony;
Kraków, miasto mistyków;
Kraków, miasto heretyków;
Kraków, miasto herezjarchów i apostatów;
Kraków, miasto kupców i bezbożników;
Kraków, miasto dla wszystkich i dla nikogo;
Kraków.
23
Część II
ETHOS
1
Budzę się i nie budzę.
Odpływałem i przypływałem, unoszony na powierzchni spokojnych
oceanów. Fale majaków uderzały o brzegi, ja znajdowałem ukojenie
w ich jednostajnym szumie. Leżałem w tym dziwnym stanie, na granicy
snu i jawy, uporczywie i bezskutecznie czepiając się znikających włókien
snów. Opowieści rozłaziły się, ze śnionych historii zostawały tylko strzępy emocji, błyski pojedynczych, wyrwanych z całości obrazów. Czułem
na języku smak przeżywanych jeszcze przed chwilą przygód, zaciskając
powieki, chciałem przywołać umykające marzenia. Wiłem się w swoim
łóżku, próbując uciec przed tym procesem, skryć się w skotłowanej
pościeli. Na pograniczu mojej przytomności lepiły się jednak tylko sny
kulawe i kalekie, pojedyncze impresje, niezrozumiałe dla budzącej się
świadomości. Już nie potrafiłem się im poddać, nie potrafiłem dać się
ponieść tajemniczemu żywiołowi śnienia. Mimowolnie starałem się zrozumieć te strzępy, dopasować do siebie okruchy. A każda z tych prób,
zamiast ułatwiać powrót, wypędzała mnie tylko nieubłaganie z odwiedzanej nocą krainy. Rozum niweczył tamte mityczne światy, gdzie jeszcze przed momentem doświadczałem rzeczy intensywniej i prawdziwiej
niż na jawie. Wreszcie zagubiłem się na tym pograniczu, nie mogąc śnić
i nie chcąc otworzyć oczu. Moje leniwe, niewyspane myśli snuły się po
tej ziemi niczyjej, przez wiele minut wiodłem szary żywot wygnańca
z obydwu światów.
Coraz intensywniej dopadały mnie zewnętrzne bodźce, świat jawny
szturchał mnie namolnie, atakując światłem cienką błonę zasnuwającą
oczy, postukując przy moich uszach. Zacząłem łowić wszystkie docierające do mego łóżka domowe skrzypienia, rodzinne pokrzykiwania.
Przetworzone przez klatki schodowe, ściany i drzwi ludzkie rozmowy,
zredukowane tylko do intonacji, do ścierających się ze sobą motywów
melodycznych, codzienne brzęczenie domowych sprzętów, grające
radio, burczące kaloryfery, zsuwające się po dachu ponad moją głową
tafle śniegu. Łowiłem ten świat dźwięków, moje przesłonięte jeszcze
24
powiekami oczy oswajały się z rozlewającą się po pokoju szarością dnia.
Błyski i stuki, szepty i szmery, gorzki, piekący smak na języku. Obok
mnie napierający na brzuch ciepły ciężar Skowyta. Budzi się jeszcze
niechętniej niż ja, udaje, że go nie ma, że nie czuje poszturchiwań, że nie
słyszy nawoływań. Wreszcie wypręża się, drapiąc pazurami po pościeli,
ziewa demonstracyjnie i z godnością odchodzi, uchylając drzwi. Ciężkie
powietrze zawisło w pokoju, zapach kurzu i psiej sierści, niedowietrzony, wżarty w zasłony dym papierosowy.
A nad wszystkim, nade wszystko, unosi się zapach bigosu. Wpełzł
niepostrzeżenie przez szparę pod drzwiami, pokonując trzy kondygnacje, żmudnie pnąc się pod sufity i żeglując w kierunku schodów. Tam
porwany przez powietrzne prądy uniósł się aż tu, na sam strych, pod sam
dach naszego Domu i wsączył się do mojego pokoju. Z początku stężenie
musiało być niewielkie, niewidzialne cząsteczki aromatu rozproszyły się
po pustej przestrzeni, szukając się bezradnie. Aromat gęstniał jednak
z każdą minutą, drażnił nos coraz mocniej, aż wreszcie nastąpiło moje
przeczuwane od dawna przebudzenie.
Bigos, synteza wszystkich smaków i aromatów, kres możliwości
kuchni polskiej, ale jaki kres! Potrawa zawierająca w sobie wszystko,
obejmująca swoją tajemną formułą każdy wytwór kulinarny. Pieczeń
wołowa, duszona cielęcina, podsmażane z kminkiem niewielkie kawałeczki karkówki, szpikowany czosnkiem pieczony schab, duszona
w jabłkach i miodzie ciemna kaczka podlewana orzechową nalewką,
gotowane w bulionie udka gęsie, wędzony boczek krojony na cieniutkie
plastry, skwarki podwędzanej słoniny, kiełbasa jałowcowa, kiełbasa biała, siekana królicza wątróbka, przesmażana na smalcu cebulka, śliwki
wędzone i suszone, czosnek, dużo czosnku, prawdziwki, podgrzybki
i maślaki, kawałki szarych renet i suszonych koszteli, pomidory, wreszcie kapusta kiszona, słodka i włoska, miód pitny i czerwone wino dla
aromatu, pieprz, jałowiec, majeranek, kminek, dużo kminku, goździki
i szczypta cynamonu, cząber i utłuczone w moździerzu ziarna kolendry,
starta na tarce gotowana włoszczyzna, koperek i zielona pietruszka,
drobno siekane strąki ostrej czerwonej papryki; sól.
Ale to wszystko iluzja, takiego bigosu nie ma, nie jego przygotowuje
moja rodzina w przedświątecznej kuchennej krzątaninie. Bigos będzie
dopiero robiony za kilka dni, teraz pieką się schaby i kaczki, duszą
cielęciny i gotują wędzonki. Kapusta przygotowywana jest na farsz do
uszek, grzyby nasączają leśnym aromatem wywar do wigilijnego barszczu. Wszystkie te aromaty splatają się w jeden warkocz dopiero trzy
kondygnacje wyżej; synteza bigosu, zapowiedź poświątecznej potrawy,
to kuchenne proroctwo wydarza się dopiero w moim pokoju. Pod belkowaniem dachu czuć już to, w co dopiero przemienią się owe oderwane
od siebie zapachy i smaki. Polskość zatryumfuje, pogodzi drób z wie25
przowiną, pieczenie i wędzonki. Ja, oderwany od prac kuchennych,
zaspany i niedobudzony, jestem jedynym domownikiem, który to przeczuwa. Przed nami kilka dni, których odświętność zwieńczona zostanie
bigosem.
Wstałem z ociąganiem, szukając w sobie motywacji do opuszczenia
łóżka. W takie nijakie, pochmurne i zimowe dni, kiedy żadne wyraźne
obowiązki nie zmuszają do działania, porzucanie pościeli jest nad wyraz
problematyczne. Lepiej poprzeciągać się, pomyśleć, trwać w pustym
stanie zawieszenia, nie wzywany przez nikogo, nie ponaglany, ukryty we
własnym pokoju. Przez kilkanaście minut zwlekałem, próbując wniknąć w porzuconą poprzedniego dnia lekturę, uporządkować wrażenia
minionej nocy, zdefiniować stan niewyspania, który boleśnie rozlał się
po całym ciele. Czułem jak mięso odstaje od kości, palcami dotykałem
swoich nieswoich policzków, obcymi opuszkami drapałem się po obcej
piersi. Wszystko moje było stępione, oddalone ode mnie. Myśli gubiły
się, udawały, że mnie nie znają, wspomnienia i impresje zlewały się
w stłoczony tłum o nierozróżnialnych twarzach. Nie bolała mnie głowa,
ale coś pod skrońmi ćmiło niemrawo. W ustach trwał nieprzyjemny bezsmak, uparty język kaleczył się o ukruszony ząb, próbując co kilka sekund sprawdzić, czy coś w ubytku nie uległo zmianie. Ząb nie bolał, ale
ciekawski koniuszek języka musiał odważnie wnikać w niewielką szczelinę, wiedząc, że każdorazowo skończy się to ostrym ukłuciem. Mimo
to nie przestawał, sam wymęczony od ciągłego wyginania się w stronę
górnej ósemki. Zapach bigosu spowszedniał mi i zobojętniał.
Wreszcie opuściłem rozgrzane kłębowisko kołdry i ruszyłem do łazienki. Ciepły, leniwy prysznic. Woda spadająca na ciemne flizy swym
szumem zagłuszała wszelkie odgłosy Domu. Upływały parne minuty,
skóra zaczerwieniła się od gorącej wody. Nie zakręcając kranu, siadłem w brodziku. Otwarcie kabiny wystawiło mnie na chłód łazienki.
Rozgrzane ciało pokryło się gęsią skórką. Wytarłem się ręcznikiem
i owinąłem nim w pasie. Jeszcze tylko mycie zębów, przetarłem dłonią
zaparowane lustro, szczoteczka ostrożnie omija bolącą ósemkę. Język
sprawdza, czy wszystko w porządku, wylizując spomiędzy dziąseł resztki
miętowej pasty.
Na progu znów spotkałem się z aromatem bigosu. Powlokłem się
do pokoju, odsłoniłem story. Niebo było ołowiane i ciężkie, na parapecie rozścieliła się śnieżna pierzyna. Wielki bezlistny jesion rozpychał się w studni podwórka, sięgając gałęziami balkonów i parapetów.
Wydawało się, że można wędrować po jego konarach od okna do okna,
odwiedzać krewnych i sąsiadów. W dole betonowa cembrowina, z której wyrastał, wykoślawiła się od drążących podziemia korzeni. Trylinka
przez lata wypiętrzała się od tych fałdowań, spomiędzy kostki wyglądała pożółkła trawa, pod szarymi murami zwały odgarniętego śniegu.
26
Uchyliłem okno, by przewietrzyć nocno-kapuściany zaduch, włączyłem
komputer i siadłem na łóżku.
Po co wstałem, co mnie skłoniło do opuszczenia legowiska? Nie
było żadnych powodów, nie miałem nic do zrobienia, a to, co na mnie
czekało, odsuwałem na dalszy plan. Przede mną rysowały się więc szare
godziny nicnierobienia, które mogłem przedrzemać zakryty po uszy
kołdrą. Ale gdzieś na dnie świadomości zadźwięczała mi wpajana od
dzieciństwa przepowiednia. Co w Wigilię, to przez cały rok. Kiedyś bardzo się tym przejmowałem, chcąc zapanować nad swoim losem przez
najbliższe dwanaście miesięcy, stroniłem od pokus, byłem grzecznym
chłopcem, unikałem okazji do moralnego upadku. Od lat wspominam
z dobrotliwym uśmiechem tamte starania, oczekiwanie na odmianę
życia, nadzieje na rok tłusty. Rozpoznaję siebie w tamtych dążeniach,
w tamtej uważności; ale jednocześnie nie potrafię już odnaleźć tego napięcia w sobie. Wigilijna przepowiednia powraca jako ciepłe, lekko zawstydzające wspomnienie. Rozczulenie nad własną naiwnością i jednocześnie tęsknota za utraconym światem dziecięcej szczerości. Tak, to ja
z wypiekami na twarzy czekałem na wigilijny poranek, by móc od samego śniadania, od samego poderwania się z łóżka czynić dobro i zapewniać sobie pomyślną przyszłość. Ten dzień nosił w sobie, poza odświętną
wieczerzą i prezentami, także tę nadzieję na prawdziwe, wolne od trosk
życie. A jednak zawsze upadałem, coś mi nie wychodziło. Post złamałem, nie usłuchałem rodziców, pokłóciłem się kuzynkami, zazdrościłem
kuzynom ich prezentów, nudziłem się rozmowami z babcią, pożądałem
stygnącej na parapecie pieczeni na dziko szpikowanej kawałkami słoniny. Mimo najlepszych starań osiem demonów zła mnie dopadało, niezauważenie złe myśli osaczały mnie i zabierały mi kolekcjonowaną od
poranka niewinność. Miałem żal do świata, że nie pozwala wytrwać mej
dobroci, że usypia moją czujność. Pełna mobilizacja moralna rozluźniała się koło południa, pierwsza gwiazdka tylko uświadamiała mi własną
niegodziwość. A po Wigilii przychodziły kolejne lata, pełne wydarzeń
dobrych i złych, przeplatających się równie niepostrzeżenie jak cnota
i występek podczas mojej próby.
Wstałem więc, nie wierząc w ową przepowiednię, lekko rumieniąc
się i przepraszając samego siebie za dziecięcą naiwność. A jednocześnie
z tamtych lat pozostał mi jeden rys, jeden okruch niegdysiejszych zmagań z demonami codzienności. Otóż zawsze w wigilijny dzień zabierałem się do tytanicznej pracy sprzątania pokoju, porządkowania biurka
i zalegających wszędzie papierów. Mimo wszystko wierzyłem, że ten
wysiłek zostanie nagrodzony, że rozpoczynając ciągle na nowo, nauczę
się wreszcie żyć w porządku, w schludności i w wygodzie płynącej ze
świadomości, że każda karteczka, każdy plik w komputerze zaśmiecający pulpit, każda książka są na swoim miejscu. Cnota porządku kapitulo27
wała dopiero w okolicach Trzech Króli. Może dlatego, że wprowadzany
przeze mnie ład nigdy nie miał wymarzonej doskonałości. Po kwadransie segregowania notatek przerywałem to żmudne zajęcie i ograniczałem się do wyrównania postrzępionych kupek papieru, by wyglądały na
przeglądnięte i uporządkowane. Męcząc się z plikami na komputerze,
zrezygnowany tworzyłem katalog pod nazwą „pozostałe”, gdzie lądowały, usuwając się tylko sprzed moich oczu. Dlatego iluzja nie mogła trwać
zbyt długo, opadała z wyschniętymi igłami świątecznej choinki i nieład
narastał aż do następnej Wigilii.
Tego roku nie mogło być inaczej. Całe biurko zawalone było pootwieranymi książkami o Krakowie, sterta tych zamkniętych szczerzyła się
kolorowymi samoprzylepnymi karteczkami wyglądającymi spomiędzy
stron. Wszędzie piętrzyły się stare fotografie, kserokopie dziewiętnastowiecznych map, ryciny dawno nieistniejących budowli. Od kilku miesięcy siedziałem nad projektem przewodnika po moim mieście, wgryzając
się głęboko w tkankę ulic, budynków i narosłych przez stulecia warstw
sensów. Niczym archeolog zbiorowej pamięci śledziłem metamorfozy
dawnej stolicy Polski, jak na przyśpieszonym filmie oglądałem zmieniającą się od średniowiecza strukturę. Puste place wypełniały się cegłami, strzelały w niebo wieże, kolejne pożary trawiły dachy kościołów,
rajcy podejmowali uchwały o rozbiórce, gruzowiska na nowo stawały
się placami, w niebo strzelały kasztanowce i platany, w rocznym rytmie
zieleniła się trawa, kolejne dekady zmieniały kostkę brukową i wygląd
parkowych ławek. Podnosił się poziom ulic, położone niegdyś na parterze pomieszczenia stawały się piwnicami, świątynie wrastały głęboko
w ziemię. Gotyk obrastał barokowymi ołtarzami, we wnętrzach kościołów pączkowały nagrobne tablice, pod posadzkami przybywało ludzkich
kości. Kolegia jezuickie stawały się sądami, sądy szpitalami, aby wreszcie ustąpić miejsca akademickiemu namysłowi.
Czasem w jednym błysku intuicji widziałem ten pulsujący organizm,
chciałem go utrwalić, wyrwać sztywnym opisom zabytków i dzieł sztuki.
Koncepcja przewodnika po żyjącym mieście umierającym od stuleci
i odradzającym się na nowo ciągle ewoluowała, rozsnuwając niewidzialne macki po mojej świadomości. Zawładnęła moją wyobraźnią, spychając na plan dalszy inne obowiązki i zajęcia.
Projekt dawno opuścił skromne granice mojego biurka, wydruki
i odbitki rozpełzły się po okolicznych stolikach, szafkach i regałach.
Porządkowanie tego było zadaniem beznadziejnym, z góry skazanym na
porażkę. Mimo to, mimo ponawianych co roku prób i towarzyszących
im rozczarowań, ożywiony ciepłą kąpielą zabrałem się ochoczo do roboty. Po kilku minutach dotarła jednak do mnie nieuchronność klęski,
przeznaczenie mojego wysiłku skazanego na ciągłe niepowodzenie, na
doroczne wigilijne upadki, dosięgło mnie po kwadransie. Naznaczony
28
fatum ograniczyłem się do nadania bezładowi form geometrycznych.
Bezkształtne sterty książek nabrały struktury równo ułożonych wież
i baszt, luźne kartki tworzyły foremny prostopadłościan, nakryty dla
niepoznaki ciężkim tomem o historii miasta. Fiszki, notatki na żółtych
karteczkach, długopisy i markery skryły się w skrzętnie zamkniętych
szufladach i powoli zaczynałem wierzyć, że w tym roku uda mi się wydobyć z nieokiełznanego chaosu. I tak, umiejętnie oszukując samego
siebie, w dobrym nastroju opuściłem pokój, udając się na spóźnione
śniadanie.
2
Zszedłem do głównej kuchni, dużego pomieszczenia położonego na
pierwszym piętrze nieopodal sali kolumnowej. W ciągu roku służyła za
jadalnię, jednak przed świętami zmieniała się w centrum dowodzenia.
Moja Matka, wszystkie ciotki, nawet niechętne gotowaniu kuzynki teraz razem przygotowywały rytualne potrawy. Wszystkie przewiązane
w pasie fartuchami, niektóre w chustkach na głowie, żeby żaden włos
nie znalazł się w cieście czy galarecie. Rozumiejące się w pół słowa, od
lat powtarzające te same obrzędy. Każda rola była wyznaczona. Ciotka
Magda nadzorowała lepienie uszek, Matka – świąteczne ciasta, ciotka
Ula czuwała nad pieczeniami. Przygotowanie ryb zakończono wczoraj,
dzisiaj tylko smażenie i to, choć bez specjalnego entuzjazmu, robiła
Ania. Kuzynki i żony kuzynów pełniły funkcje pomocnicze. Scena, zawładnięta do reszty przez kobiety, przypominała niderlandzkie malowidło, pełne stłoczonych i zaabsorbowanych codziennymi czynnościami
postaci. Olga, żona Michała, siedziała pod oknem i ubijała w moździerzu
przyprawy. Tłuczek co jakiś czas dzwonił o mosiężne ścianki. Monika
ucierała sernik w makutrze, ciocia Ula co jakiś czas dorzucała do białej
masy bakalie i inne tajemne ingrediencje. Pozostałe osoby zastygły przy
kuchence, mieszając w wielkich garnkach, albo przy blatach, krojąc potrzebne składniki, albo studiując z uwagą znane od lat przepisy.
W ciągu roku, w czasie zwykłym, panem kuchni był stryj Piotr,
który gotował dla większości rodziny. Robił to z pasją i znawstwem,
nie lękając się eksperymentów i brawurowych połączeń. Zakochany
w Śródziemnomorzu organizował rodzinie wielotygodniowe cykle monograficzne, podczas których podróżowaliśmy po Italii, Grecji, krajach
Maghrebu. Na całe miesiące zapominaliśmy o schabowych kotletach
i gołąbkach, zajadając się tadżinem, pizzą, musaką czy włoskimi makaronami, oczywiście własnoręcznie wyrabianymi przez niestrudzonego
stryja. Wiedziałem, że to on namówił Olgę i Michała do otwarcia sklepu
z przyprawami, samemu składając zamówienie na wiele egzotycznych
29
i niedostępnych w innych miejscach Krakowa produktów. Stryj Piotr
pracował w domu, jego pracownia znajdowała się niedaleko kuchni,
pod biblioteką. Od lat potrafił łączyć intensywną pracę nad projektami
z oddawaniem się swojej gastronomicznej pasji.
Ten niekwestionowany mistrz sztuk kucharskich na czas Świąt wycofywał się jednak do swojej pracowni, zostawiając całe pole kobietom i ich
uświęconym wielopokoleniową tradycją przepisom. Na stole pomiędzy
gospodyniami rozłożone były zeszyty z recepturami, stare, poplamione
potrawami sprzed dziesięcioleci książki. Zapisane różnymi charakterami pisma, od przedwojennej kaligrafii do niemal nieczytelnych glos
sprzed kilku lat, wyglądały jak księgi czarów, pełne tajemnych proporcji,
których trzeba bezwzględnie dochować. Zaklęcia te wykrzykiwano na
głos, odmierzając jednocześnie komisyjnie ilość mąki czy mleka, biorąc
wszystkich zaangażowanych w przygotowania na świadków. Zajęcia te
nie odbywały się jednak w sposób nieskoordynowany, wydzielone do
poszczególnych zadań zespoły nie działały bez nadzoru. Pomiędzy stołem i blatem krążyła bowiem babcia Maria, sprawdzając prawidłowość
przeprowadzanych procedur. Lekko utykając, podpierając się laską, zaglądała do garnków i misek, zdecydowanym i nie znoszącym sprzeciwu
tonem rzucając krótkie rozkazy: „Więcej soli!”; „Nie zapomnij o wanilii!”; „Mieszaj w drugą stronę!”; „Energiczniej, energiczniej!”. Po każdym obchodzie siadała na wyścielonym poduszkami krześle, wspierała
sękate dłonie na główce laski i oddychała ciężko. Czasem stukała laską
w nogę stołu i wygłaszała krótkie oświadczenie do całej zgromadzonej
w kuchni wspólnoty. A potem popijała z wysokiej filiżanki napar z rumianku, opierała się głębiej o tapicerowane oparcie i zapadała w krótką
drzemkę, której nikt przy zdrowych zmysłach nie śmiał jej później wypominać. Po kilku minutach budziła się znowu, stękając podnosiła się
z krzesła, najczęściej podtrzymywana przez którąś z wnuczek, i ruszała
z kolejną inspekcją. Reakcje jej synowych i wnuczek także należały do
rytuału. Westchnienia, sapnięcia, wznoszenie oczu ku niebu, kręcenie
głową, kiedy nie patrzyła, porozumiewawcze spojrzenia – to wszystko
odnawiało wspólnotę rozproszonych przez większość roku krewnych.
Poczucie wspólnej pracy, ale też łagodna irytacja zachowaniem babci
Marii cementowała te tak różne od siebie kobiety.
W czasie babcinych drzemek dowodzenie przejmowała ciocia
Magda. Szeptem, by nie zbudzić teściowej, odwoływała wydane przed
chwilą rozkazy, jednoznaczną mimiką wdrażała nowe procedury. Jej
głos, niemal bezdźwięczny, słowa odczytywane przez resztę kobiet
z ruchu warg, to wszystko miało większą moc niż pokrzykiwania babci
Marii. Nie było wątpliwości, kto rządzi w kuchni, kto jest prawowitą monarchinią Domu, komu należy się największy szacunek. Ciotka Magda
królowała znad oparcia przysypiającej seniorki.
30
Przez chwilę stałem w progu, wahając się, czy naruszyć ten obcy mi
kosmos, czy mogę przekroczyć granicę królestwa. Patrzyłem na scenę
przedświątecznego dramatu, w milczeniu przypominając sobie znany
od lat podział ról. Kiedy jednak pierwsza fascynacja tym obrzędowym
zakrzątaniem minęła, przypomniałem sobie o celu mojego najścia.
Zacząłem, ostrożnie lawirując pomiędzy pracującymi kobietami,
przemieszczać się w kierunku lodówki, przypominając sobie o sałatce
śledziowej przeznaczonej na poprzedzające wieczerzę posiłki. Krojone
matiasy z gotowanymi buraczkami i jajkiem na twardo, posypane siekaną cebulą i suto polane śmietaną uosabiały cały faryzeizm postnych
potraw polskiego katolicyzmu. Dlatego bez kłopotu przez ostatnie lata
zakorzeniły się w wigilijnym jadłospisie. Kiedy doszedłem do lodówki,
szczęśliwy, że nie zdążyłem się nikomu narazić, zobaczyłem Matkę.
Siedziała na taborecie przy oknie, obok kaloryfera, z makutrą na
kolanach. Jak zwykle trochę nieobecna, pogrążona w pracy, sama
usadowiona poza głównym nurtem rodzinnego życia. Podczas gdy
kuchnia stała się sceną skomplikowanej choreografii, gdzie pomiędzy kuchenką a stołem przecinały się sfery wpływów, gdzie władczyni
i władczyni-matka na zmianę zarządzały tą skomplikowaną strukturą,
Matka pod oknem ucierała masę. Trochę nie pasowała do tej sceny,
nie uczestnicząc w rozmowach, nie wymieniając się naczyniami, nie
wykrzykując poleceń, sama organizując sobie robotę. Zupełnie jakby
wyszła na chwilę z innego obrazu, wolnego od całego tego zgiełku, i na
chwilę przycupnęła sobie na samym brzegu tej kompozycji tylko po to,
by utrzeć do ciasta słodkie ingrediencje. Skupiona na tej prostej czynności, delikatnie przygryzająca dolną wargę, co jakiś czas ocierająca czoło
przedramieniem. Ja właśnie otwierałem lodówkę.
– U Ojca byłeś? – jak zwykle konkretnie, na temat, precyzyjnie w samo serce.
Zacząłem się tłumaczyć, że dopiero, to znaczy nie dopiero, bo już
jakiś czas temu, ale porządki, bo w pokoju, bałagan, i właśnie, dopiero
zszedłem, ale pamiętam, gdzieżbym zapomniał. Pokiwała głową i wróciła do ucierania najeżonej bakaliami masy.
Upadająca pokrywka wybudziła babcię Marię z drzemki, staruszka
wstała i ruszyła na inspekcję. Świadom swojej winy, bezprawnego wtargnięcia w przedświąteczną intymność kuchni, zacząłem się wycofywać,
nie czekając na ponaglenia. Sałatka śledziowa zniknęła z horyzontu,
chyłkiem przemykałem w stronę drzwi. Nieco bezradnie ruszyłem
w stronę sali kolumnowej, minąłem dwuskrzydłowe wrota i skryłem
się w bezmiarze największego pomieszczenia w Domu. Za plecami słyszałem jeszcze kobiece głosy i śmiechy, przed sobą miałem natomiast
sceną zastygłą. Jakby dla zachowania kosmicznej harmonii dynamizm
kuchni musiał być równoważony przez jakąś statykę. Pomiędzy oknami
31
stała choinka. Naprzeciw w głębokim fotelu siedział stryj Piotr pochłonięty świątecznymi dodatkami do gazet. Przy długim stole Paweł
z Andrzejem spokojnie popijali herbatę. Telewizor był włączony, ale
głos ściszono, kreskówki niemo przetaczały się przez duży ekran. Nawet
dzieci, codziennie biegające po całym domu, siedziały po turecku na dywanie, wpatrując się w migające na wysokiej jodle lampki. Korzystając
z męskiej nieuwagi, Skowyt i Knieja zaległy na sofie, skutecznie udając
własną nieobecność. Pachniało igliwiem i Świętami. Chciałem przysiąść
na chwilę, wkomponować się w ten układ, znieruchomieć z jakąś książką albo choć programem telewizyjnym, ale głód przypomniał o sobie
cichym burczeniem. Obróciłem się na pięcie i ruszyłem na łowy.
Po tej dezercji musiałem zapomnieć o śledziach, wolałem to niż
powrót pomiędzy kobiety. Poszedłem więc do spiżarki i przez chwilę delektowałem się zgromadzonymi tam dobrami. Stygnące na półmiskach
pieczenie, wiszące wędliny, zamarynowane w wielkich słojach grzyby.
Przytłoczony bogactwem smaków i zapachów pobłąkałem się po tym
królestwie, próbując podjąć najlepszą decyzję. Wreszcie odłamałem kawałek swojskiej kiełbasy. Jej grube pęta wisiały na drewnianym kołku,
aromat wędzenia wypełniał całe pomieszczenie. Specjalna, świąteczna,
robiona tradycyjnymi metodami, dobrze naczosnkowana, o właściwym kolorze i konsystencji, dzieło zaprzyjaźnionych wędliniarzy spod
Krakowa.
Przy drugim kęsie przypominałem sobie o poście. Znowu się nie
udało! Zostałem złapany jak sztubak, kiedy głód uśpił mą czujność,
a mnogość żywności odebrała mi wolę. Los przyczaił się w kącie, napuścił na mnie kobiety, rozleniwił spokojem mężczyzn i złapał w swe
sidła. Co w Wigilię, to przez cały rok, mój grzech był zawsze przede mną.
A była dopiero godzina trzynasta.
Z losem nie ma kalkulacji, żaden dobry uczynek nie zmyje mej winy,
cała moja sprawiedliwość jak skrwawiona szmata. Choćbym nie wiem
jak się starał, do samego wieczora, do zachodu słońca, do samej północy
nawet, i tak będę tym, który o trzynastej w Wigilię ze smakiem zatopił
zęby w kawałku swojskiej kiełbasy, wieprzowej, mięsnej, niepostnej.
I znów kolejny rok życia upadłego, ciągłego potykania się o własne słabości. Przez cały następny rok, aż do kolejnych Świąt, będę chodził po
świecie ze stygmatem grzesznika. Nic się nie uda, moje winy poniosą
mnie jak wicher.
Nie wierzyłem w tę przepowiednię, od lat nie wierzyłem, a jednak
zawsze, kiedy przekreślałem swoją domniemaną szansę na lata tłuste
i szczęśliwe, czułem się nieswojo. Wierzyłem i nie wierzyłem zarazem,
nie wierzyłem, ale na wszelki wypadek trochę wierzyłem, bo może coś
w tym jest prawdy, może jakieś ziarno, ziarenko, malutkie ziarnko
piasku. Moja dalsza cnotliwość nie miała już sensu, byłaby tylko roz32
paczliwą i żałosną próbą zatuszowania czegoś, co i tak się dokonało,
plamą na obrusie przykrytą wazonem, dziurą w ścianie zastawioną dla
niepoznaki wielką gdańską szafą; udawaniem, że to się nie wydarzyło,
że to nie była kiełbasa, że to nie byłem ja. Nie mogłem dłużej udawać,
więc zjadłem kiełbasę do końca i smętnie ruszyłem na górę, do pokoju
Ojca.
3
Miałem iść do Ojca, jak mogłem zapomnieć, do Ojca, jak mogłem. Niby
pamiętam, a zapominam, ciągle i ustawicznie, mimo napomnień Matki,
mimo solennych postanowień, że tym razem sam będę pamiętał, że tym
razem na pewno zapamiętam. Obiecuję i nie dotrzymuję, zarzekam się
i wszystko przepada. I kiedy miałem iść? Nie w Wigilię, w Wigilię jest
już za późno, zaraz trzeba będzie stół rozkładać, zaraz stół nakrywać,
przebrać się, siadać do wieczerzy. Przecież dzień wcześniej miałem
pójść, a Matka tak prosiła, że właśnie teraz, przed Świętami, tyle roboty,
i ona ma dużo zajęć, bo kuchnia, bo przygotowania, i ciasta, i właśnie
teraz, normalnie to przecież sama chodzi, nikogo nie prosi, ale teraz,
bo Święta. Obiecałem i zapomniałem. Ojciec i swojska kiełbasa; co mi
się jeszcze przydarzy, co wymknie się mojej pamięci, czego zaniecham?
Nieświadomie przecież, niezłośliwie to robię, nieumyślnie zaniedbuję,
to wszystko właściwie samo się robi, a raczej samo się nie robi, samo
się zapomina, samo gdzieś ucieka. Moja niewierność własnemu słowu
jest niezawiniona, mimowolna jakaś, zdradzam przez sen, przez roztargnienie, przez zaprzątnięcie innymi sprawami. Tylko czym jestem tak
zaprzątnięty, czym byłem w tamte dni? Jakaż troska usprawiedliwia
moje przewiny? Gdyby były to jakieś wielkie rzeczy, gdybym przeżywał
antyczne dramaty, nurzał się w odwiecznych tragediach, ale przecież ja
zaabsorbowany byłem własną bezczynnością, własną pustką, pustką
nawet niedotkliwą, tylko banalną i mało bolesną. To mnie wsysało, bezsenność mnie ścigała, chodzenie po Domu nocami, zwłaszcza to chodzenie, wędrowanie niestrudzone po korytarzach i sypialniach, to wszystko
odciągało mnie od spraw ważnych i obiecanych.
Zawiodłem, ale Matka, jak zwykle, tylko pokiwała głową. Dawno
zmęczyła się ciągłym żalem do mnie, zmęczyła ciągłą moją niewiernością. Ileż razy zawodziłem, w najdrobniejszych sprawach, w sprawach
ważnych. Coś mijało, ja przechodziłem obok, przypominałem sobie
po tygodniu, czas jakoś przysypywał obowiązki niewypełnione, blizny
zarastały nowymi szramami. Kiedyś Matkę bolały te moje małe, liche
sprzeniewierzenia, te żałosne tłumaczenia i wykręty, próby budowania
piętrowych usprawiedliwień. Pamiętam, jak to przeżywała, bo moje
33
mimowolne winy godziły w tak ważne dla niej przymierze. Potem
zobojętniała. Teraz tylko kiwa smutno głową, ruchem wyćwiczonym,
nawet trochę dobrotliwym. To kiwanie oddala mnie od niej, to kiwanie
pokazuje, ile murów narosło między nami, ile cienkich warstw, tkanych
przez lata zasłon, przez które wprawdzie się widzimy, ale nasze twarze
są rozmyte, poszarzałe, nie potrafimy dostrzegać na nich nawzajem subtelnych nastrojów, mimo wieloletniego przebywania ze sobą nie potrafimy rozpoznać rodzących się emocji, nie rozróżniamy ich, rysy twarzy
tężeją, głosy nasze są przytłumione, jak zza ściany dociera do nas co
drugie słowo, tylko podmioty i orzeczenia. Czasem chcemy to zmienić,
patrzymy sobie w oczy, patrzę w zmęczone oczy Matki, mam na końcu
języka jakieś wyznanie, jakiś przygotowywany od miesięcy potok słów,
który wszystko zmieni, który zedrze muślinowe zasłony, rozerwie grube
warstwy pajęczyn, ale to krzyżowanie spojrzeń, ten moment spotkania
otwiera nam bezkres drogi, którą mielibyśmy do przebycia. Widzę, o ile
potrzebnych słów mam za mało, o ile zbędnych słów mam za dużo,
i wiem już, że słowa niczego tu nie zdziałają, więc patrzymy na siebie
jeszcze chwilę, każde spojrzeniem zmęczonym od własnych trosk, mrużymy oczy, odwracamy twarze i każde idzie we własną stronę. Jest szaro
i żadnej nadziei na ożywienie tego obrazu, tej sceny z siedzącą matką
i pochylonym niezdarnie synem, tego szarego szkicu, który mógłby stać
się wielkim obrazem; żadnej nadziei na wprowadzenie koloru, tylko
same kontury i puste przestrzenie.
Szedłem, wszedłem do pokoju Ojca. Drzwi otwarły się ze skrzypieniem, poczułem zapach leków. W tej części domu dominowały zapachy
szpitalne, maści, opatrunki, tabletki we wszystkich kolorach tęczy. Pokój
był wielki i pusty. Przede wszystkim łóżko, przylegające wezgłowiem do
jednej ze ścian, przy łóżku fotel, dalej niska szafka na leki i medyczne
akcesoria. W jednej ścianie drzwi do łazienki, w drugiej, zawsze otwarte, skrzydła do sypialni Matki. W trzeciej okno, na czwartej czarno-białe
fotografie i drzwi, w których stałem.
Ojciec leżał przykryty prześcieradłem, w pokoju było gorąco, przez
szyby niechętnie wpadało słabe, blade światło grudniowego słońca.
Podszedłem do łóżka i spojrzałem na pogrążoną we śnie twarz. Siwe
włosy, coraz rzadsze, coraz większe zakola, kilkudniowy zarost, rysy
rozluźnione wieloletnim snem. Co kilka dni patrzyłem na tę twarz,
na te zamknięte oczy, na lekko uchylone usta. Przez te wszystkie lata
oswajałem ten widok, obraz tego Ojca wyparł obrazy wcześniejsze,
na których Ojciec rozmawiał, płomiennie gestykulował, pokazywał
w uśmiechu zęby, żartował, grał w brydża i popijał czerwone wino.
To wszystko było kiedyś, kiedy wracał z zagranicznych konferencji,
przywożąc nieznane wychowanym w Peerelu dzieciom zabawki i cuda
zachodniego świata; kiedy bawił się ze mną, chodził na spacery, obja34
śniał świat, podsuwał książki; kiedy słuchał, uważnie, lekko mrużąc
oczy; kiedy był pomiędzy nami.
Tamten Ojciec spogląda na mnie z wielkiego zdjęcia, które wisi pośrodku ściany naprzeciw łóżka. Spogląda w obiektyw, patrzy mi prosto
w oczy, uśmiecha się delikatnie, nieco sztucznie, widać sprowokowany przez komendy fotografującego. Fotografia jest powiększona tak
monstrualnie, że nawet z odległości kilku metrów widać duże ziarno.
Ojciec stoi w lnianej, rozpiętej koszuli, kadr obcina jego sylwetkę na
wysokości piersi. Po układzie ramion można się domyślać, że dłonie
ma wbite w kieszenie spodni. Jest opalony, ciemny zarost nadaje mu
dziki wygląd. W tle jakieś budynki, ponad nimi palmy, wszystko to
szare, niewyraźne, rozmyte. Wiem, że Jean-Luc zrobił to zdjęcie jakieś
dwa tygodnie przed wypadkiem, na tarasie ich apartamentu w Aleksandrii. Ojciec oparty nonszalancko o balustradę, sylwetka jest lekko
przechylona w bok. Tamten Ojciec przychodzi do mnie rzadko, czasem
w snach, niekiedy we wspomnieniach. Przede mną leży ten, pogrążony
w śpiączce, w stanie wegetatywnym, nie odzywa się, nie słucha, nie patrzy. Ani jeden, ani drugi nie jest do końca rzeczywisty, śpiący odsyła
do tamtego młodszego, młodszy, uśmiechnięty na fotografii, zyskuje
rysy tego starzejącego się i nieruchomego. Żaden z nich nie pasuje do
tego, którego pamięć przechowuje babcia Maria w swoim cmentarzysku na komodzie. Tamtego Ojca w ogóle nie znałem. Student z długimi włosami, wąsy, niemodna dziś marynarka i niedbale zawiązany
krawat. Tamten Ojciec nie jest jeszcze ojcem, nie jest mężem, patrzy
sztywno w obiektyw, zaciska zęby.
Jest czy go nie ma? Czy to wiotkie, nieświadome niczego ciało jest
dalej moim Ojcem? Kto mnie uczył świata, wprowadzał w życie, odsłaniał kulturę? Ten nie mówi, nie słyszy, nie widzi. Nie ma go teraz
tu, w pokoju, jeśli jest gdziekolwiek, to daleko poza Domem. Jest i nie
jest jednocześnie. O tym ciele myślę: „Ojciec”, ale jednocześnie gdzieś
głęboko czuję, że mój Ojciec został tam, w Egipcie, gdzieś wśród piasków i kamieni Synaju. Wyjechał i nie wrócił. Dziwna logika uśpionej
obecności.
Klatka piersiowa unosiła się i opadała wolno. Poszedłem do łazienki
i puściłem wodę. Strumień uderzył o dno wanny, łagodny szum wypełnił
niewielkie, wysokie pomieszczenie. Potem wróciłem do pokoju i zacząłem przygotowywać śpiącego do kąpieli. Odkryłem prześcieradło, wypiąłem wszystkie przyłącza i zabezpieczyłem końcówki. Przewróciłem
bezwolne ciało na bok, zdjąłem pieluchę i wyrzuciłem do kubła w rogu
pokoju. Zajrzałem do łazienki, woda już się nalała, sprawdziłem łokciem
temperaturę, dolałem trochę zimnej i wróciłem do Ojca. Wsunąłem
lewą rękę pod kolana, prawą pod plecy i podniosłem lekkie jak piórko
ciało. Głowa odchyliła się do tyłu, lewa ręka, której nie zdołałem objąć
35
swoją dłonią, wysunęła się z uścisku i kiwając się, zawisła w powietrzu.
Poniosłem śpiącego do łazienki i zanurzyłem w ciepłej, przyjemnej
wodzie.
Patrzę na nagość mojego Ojca od wielu lat. Pamiętam, że za pierwszym
razem czułem się nieswojo. Bezbronny, rozebrany dorosły mężczyzna,
mój Ojciec. Nie bój się, powiedziała Matka, kiedy dyskretnie omijałem
jego podbrzusze, zapamiętale szorując łydki i stopy. Stała za mną, podpowiadając, co robić. Wreszcie wzięła ode mnie gąbkę i sama to zrobiła.
Musiałem się zarumienić, do dziś noszę w sobie cień tamtego wstydu.
Potem unikałem wzroku Matki, mijałem ją w przedpokoju, tamta scena
ciągle stawała mi przed oczami. Nigdy później o tym nie rozmawialiśmy.
Po kilku dniach sam spróbowałem. Przeszedłem wtajemniczenie.
Gąbką delikatnie obmywam jego ciało, nacieram mocno, pobudzając
krew do szybszego krążenia. Jego bladość robi się czerwona, na skórze
zostają szerokie pręgi. Sprawdzam, czy ma obcięte paznokcie, pilnikiem
poleruję zadrę na jednym z nich.
Robię to często, dzielimy się tym z bratem. Kolejność czynności pielęgnacyjnych nie jest sztywno ustalona, choć już przed laty zrytualizowała się w niezmienny niemal porządek. Potem trzeba przenieść ciało
do łóżka owinięte w chłonny płaszcz kąpielowy, żeby nie zalać podłogi.
Jest ciężko, ból w krzyżu i zaciśnięte zęby. Ojciec lekki jak piórko, ale
bezwładne ciało ciąży ku ziemi. Na posłaniu trzeba wcześniej rozłożyć
folię, na niej ręczniki, osuszyć dokładnie każde miejsce, potem wysunąć
je spod ciała, aby nie zamokło prześcieradło. Ten etap kończy się suszeniem włosów. Następnie trzeba dokładnie rozmasować ciało, natrzeć
maściami i kremami, posypać talkiem, założyć pieluchę. Potem trzeba
usiąść na łóżku, przewrócić Ojca na bok i mocno oklepywać mu plecy,
żeby płyn nie zalegał w płucach. Codziennie przy Ojcu siedzi Matka.
Nie przenosi go wtedy do łazienki, tylko obmywa gąbką, co chwila płucząc ją w stojącej przy łóżku miednicy. Co kilka dni zalecana jest kąpiel,
i wtedy Matka prosi swoich synów. Jest cierpliwa. Czasem prosi kilka
razy, czasem sama zabiera się do roboty i potem nikomu nic nie mówi.
Nie skarży się, nie chwali swoim heroizmem.
Prawie nie pamiętam mojej Matki sprzed wypadku Ojca. Rozmyła
się jeszcze bardziej niż on, ani w jego, ani w jej pokoju nie wisi żadna
powiększona fotografia. Dlatego Matka nie ma konkurencji wspomnień. Jej młoda twarz powraca w strzępach scen z dzieciństwa,
przysypanych przez kolejne zmarszczki, siwe pasma i zmartwienia. Od
niemal dwudziestu lat jest Barbarą Chochoł, która pielęgnuje swego
męża, która nie skarżąc się, nie żaląc przed całym światem, trwa obok
niego w cichym czuwaniu. Nie opowiada nikomu, jaka jest biedna, nie
zazdrości swojej szwagierce, dawnym koleżankom i kolegom z uniwersytetu. Nie jest, choć wielu ją o to podejrzewa, pogrążona w żałobie, nie
36
stoi na krawędzi rozpaczy. Nauczyła się żyć z tym wszystkim. Czasem
się śmieje, lubi oglądać komedie, ale najczęściej jest zmęczona. Chodzi
przygaszona, nie potrafi zaangażować się w zakrzątanie ciotki Magdy.
Życie Domu toczy się obok niej.
Matka jest polonistką, jeszcze na studiach poznała Ojca i urodziła
Bartka. Kiedy mój brat poszedł do szkoły, zrobiła doktorat, niedługo
potem urodziłem się ja. Kiedy ja poszedłem do szkoły, zabrała się za
habilitację. Wtedy Ojciec zaczął wyjeżdżać, cały dom zostawał na jej głowie. Po wypadku podjęła szybką i oczywistą dla siebie decyzję: Ojciec po
wyjściu ze szpitala wraca do domu, nie ma mowy o żadnym zakładzie.
Mieszkaliśmy wtedy jeszcze w bloku, projekt Domu właśnie się rodził,
w tle naszych dramatów ostatecznie upadał komunizm. Jeden pokój
zmienił się szpital, nauczyliśmy się żyć w nowym rytmie. Miałem wtedy
czternaście lat. Na początku wszyscy myśleliśmy, że to potrwa niedługo,
że Ojciec się obudzi i będzie tak jak dawniej. Z czasem dotarło do nas, że
pozostanie w śpiączce do śmierci. Chyba że wydarzy się cud, a i wtedy
trudno liczyć na pełne wyzdrowienie, gdyż zmiany neurologiczne są zbyt
poważne.
Matka rzuciła pracę na uniwersytecie, została redaktorką, od tamtej
pory pracuje w domu. Robi korekty, adiustacje, raz w tygodniu idzie do
wydawnictwa, wychodzi tylko na kilka godzin. W jej pokoju jest biurko, komputer, regał zawalony starannie opisanymi wydrukami. Często
siada ze swoją robotą w fotelu, przy Ojcu. Ściąga pantofle, opiera stopy
o metalową ramę wysokiego szpitalnego łóżka. Na kolanach trzyma album z fotografiami ołtarza Wita Stwosza, i na nim, jak na pulpicie, rozkłada kartki, na które wprawnie nanosi poprawki. Co jakiś czas podnosi
wzrok znad pracy i przez długie sekundy wpatruje się w uśpioną twarz
swojego męża.
Wiem, że nie ma złudzeń co do stanu Ojca. Kiedy patrzy na jego
twarz, nie robi tego z napięciem, jakby czekała na cudowne przebudzenie. Nie będzie przebudzenia, pogodziła się z tym już dawno. Nie
narzeka, czasem tylko skarży się na bóle w krzyżu. Niewiele rozmawia,
czasem tylko z wujkiem Tomaszem. Nie jest wesoła ani smutna, zrozpaczona ani zobojętniała. Żyje zwyczajnie, od lat grając tę samą, ciężką
i nudną rolę. Nie pamiętam jej innej. Wtedy, dawniej, byłem za młody
na poważną rozmowę. Byłem zaabsorbowanym własnym buntem nastolatkiem, swoim światem dzieliłem się z rówieśnikami. Teraz, kiedy
zdążyłem dorosnąć, już nie potrafię z nią rozmawiać. Nigdy nie stworzyliśmy wspólnego języka. Nie wiem, o czym myśli, siedząc godzinami przy łóżku Ojca, czym się martwi, siedząc u siebie za ścianą, kiedy
patrzy w telewizor z wyłączonym głosem. Nie wiem, kim naprawdę
jest moja Matka.
Wykąpałem już Ojca, woda w wannie ostygła, dolałem więc ostroż37
nie cieplejszej. Na brzegu rozłożyłem ręcznik i na nim oparłem jego głowę. Nałożyłem piankę do golenia na twarz i ostrożnie, naciągając wiotką
skórę, golę go dokładnie. Spod ostrego, gęstego zarostu wyłania się
blada, szczupła twarz. Pojawiają się bruzdy, których nie ma jeszcze na
zdjęciu za ścianą, policzki zwisają, żuchwa opada bezwładnie. Spłukuję
resztki włosów prysznicem i wracam z Ojcem do sypialni. Wszystkie
czynności wykonuję z pewnym znużeniem, wedle znanego od lat rytuału. Wiem, że Bartek rozmawia z Ojcem. Opowiada mu o różnych sprawach, zadaje pytania. Ja milczę. Nawet nie myślę o czymś konkretnym.
Mechanicznie powtarzam te same czynności. Po wszystkich zabiegach
wracam do łazienki, czyszczę wannę, wyciągam kłębek włosów z siteczka i opuszczam pokój.
4
Kiedy wróciłem do swojego pokoju, na zewnątrz zaczęło robić się szaro,
zasnute chmurami niebo wypełniało się zmierzchem. Przed ćwierćwieczem zasiadłbym przed oknem i otulony firanką wypatrywał pierwszej
gwiazdki. Wykręcałbym szyję, żeby coś zobaczyć na tym obrębionym
płaszczyznami bloków wycinku nieba. Przenikałbym poświatę ulicznych
latarni, szukając w pomarańczowej łunie srebrzystych, rozedrganych
punkcików. Moje kolana grzałyby się przyklejone do żeberek kaloryfera,
nos marzłby, dotykając zimnej szyby.
Po ćwierćwieczu otwarłem tylko szafę, wybrałem uprasowaną
białą koszulę, przebrałem spodnie, narzuciłem marynarkę i ruszyłem
w dół pomóc ustawić stoły. To był moment, kiedy kobiety, wychodząc
z kuchni, przekazywały pałeczkę mężczyznom. Same szły się przebrać,
uczesać i umalować, nam pozostawało nakryć powierzchnie blatów
krochmalonymi obrusami, rozstawić liczne połyskujące sztućce i wyjąć
z kredensu wieże odświętnych, malowanych w kobaltowe wzory talerzy.
Wykonywaliśmy te czynności w milczeniu, po kilka razy licząc krzesła
i dodatkowe zastawy dla nieobecnych. A potem siadaliśmy w fotelach
i czekaliśmy. Ubrane i pachnące kobiety schodziły wtedy do sali kolumnowej i zaczynaliśmy wieczerzę.
Zszedłem do sali i zastałem pełną niefrasobliwość. Stryj Piotr oglądał
z wnukami film, wszyscy w ubraniach codziennych, wymiętych i powyciąganych. Po przekątnej, w drugim kącie pogrążonego w półmroku pomieszczania, zastawiony gazetą siedział Paweł. Tylko migająca setkami
lampek choinka przypominała o zbliżających się Świętach. Podszedłem
do głównego stołu i zacząłem w milczeniu rozkładać go do wigilijnych
rozmiarów. Tego roku miało nas wieczerzać przeszło dwadzieścia osób,
samo rozłożenie nie mogło wystarczyć, trzeba było przystawić jeszcze
38
stół spod okna. Paweł uniósł wzrok znad szeleszczącej płachty i przez
chwilę śledził mnie z zainteresowaniem.
– Weź zostaw, jutro się wszystko zrobi.
Jutro? Przez chwilę zawisłem nad ciemnym, politurowanym blatem.
Jutro. W jednym błysku lapidarne zdanie mojego kuzyna odsłoniło mi
cały swój głęboki sens.
Był 23 grudnia, jeden dzień musiał gdzieś umknąć moim rachubom,
a więc to nie był wieczór wigilijny, a ja stałem, głupio wystrojony, bezsensownie i samotnie mocując się ze stołami wobec obojętności moich
krewnych. Był 23 grudnia, a więc nie zawiodłem mojej Matki i wykąpałem Ojca we właściwym czasie, nie złamałem postu, nie straciłem
jeszcze szansy na całoroczną odmianę losu. Grzech mimowolny nie był
nawet grzechem, nieświadome zaniedbanie było tylko pozorem zaniedbania. Cała moja grzeszność uwarunkowana Wigilią była złudzeniem
grzeszności. Byłem czysty. Był 23 grudnia, więc z podniesionym czołem
poszedłem do spiżarki, ukroiłem sobie gruby plaster gotowanej, ciepłej
jeszcze szynki, i maczając w sosie tatarskim, zjadłem, nagradzając się za
odzyskaną nieoczekiwanie niewinność.
Dostałem od losu jeden dzień, całą dobę wartą zagospodarowania.
Takie okazje nie trafiają się często, czas rzadko bywa tak szczodry.
Obdarowany nową szansą postanowiłem łapczywie rzucić się na wykradzione przemijaniu chwile. Zszedłem na parter i zawołałem Skowyta,
który niemal w tym samym momencie zameldował się pod wieszakiem,
wymownie patrząc na dyndającą smycz. Otwarłem drzwi i ruszyliśmy
naprzeciw przedwigilijnej nocy.
Dom znajduje się przy ulicy S., jednej z kilku dróg łączących Stare
Miasto z Kazimierzem. Skręciliśmy w kierunku Plant, podeszwy skrzypiały na śniegu. Ulicą Gertrudy przetoczył się tramwaj, Planty były puste
i białe. Skowyt lekko przeskoczył niewysoką balustradkę i zaczął gonić
po zasypanym trawniku, z nosem przy ziemi, co chwila przystając, zmieniając kierunek biegu wedle sobie tylko znanych zasad. Kilkadziesiąt
metrów dalej bawił się białym puchem młody seter, którego często
spotykaliśmy na naszych spacerach. Jego właściciel stał na alejce i rozgrzewał się, tupiąc nogami; starszy pan w popielatym płaszczu i szarym
kaszkiecie, uprzejmy, odkłaniający się zawsze z życzliwym uśmiechem.
Pozdrowiłem go na odległość, odpowiedział mi, unosząc nakrycie głowy.
Nigdy nie zamieniliśmy ani słowa, choć mieszkaliśmy na tej samej ulicy. Za to nasze psy nie tylko się przywitały, ale też obwąchały uważnie,
merdając ogonami i zaczęły zataczać kręgi, poszczekując. Zapaliłem
papierosa i zaciągnąłem się głęboko. Staliśmy przez chwilę, starszy pan
i ja, nie zbliżając się do siebie nawet na krok, i każdy z nas wodził wzrokiem za przemieszczającymi się kształtami czworonogów. Patrzyliśmy
na ten sam widok i to nas łączyło, nie trzeba było rozmawiać, wymieniać
39
nudnych informacji o karmach, psiej inteligencji, maściach chroniących
łapy przed sypaną wszędzie solą, o tych wszystkich tematach, dzięki którym psiarze nawiązują kontakty, znajdują język, budują wspólny świat
z każdym napotkanym podczas spaceru obcym. Minuty sączyły się niezauważenie, psy brykały, tarzając się w kopnym śniegu.
Zacząłem marznąć, więc gwizdnąłem na Skowyta. Z widocznym żalem rozstał się z rudym towarzyszem, ale posłusznie przybiegł do mnie.
Usiadł i merdając ogonem, patrzył na mnie w oczekiwaniu na dalsze
komendy. Był dobrze ułożony, bo sam się ułożył. Podczas gdy Puszcza
i Knieja nigdy nie słuchały na spacerach, zawsze biegły tam, gdzie nie
chciałem, przybiegały z opóźnieniem, udając, że nie słyszały, myliły
polecenia i do tego zwalały winę na tę drugą, Skowyt już jako szczeniak
postanowił pójść na pełną współpracę. Zniechęcony krnąbrnością jego
matki i babki nawet nie starałem się wpoić mu jakichkolwiek wyrafinowanych poleceń. On jednak w lot wyczuwał moje intencje z intonacji
głosu, drobnych zmian w moim zachowaniu, gestów, które robiłem
nieświadomie. Kiedy jeszcze brałem na spacery całą trójkę, przybiegał
pierwszy, siadał i razem czekaliśmy, aż suki podejmą oczekiwaną przez
mnie, przez nas dwóch decyzję. Kiedy to się przedłużało, mruczał zniecierpliwiony, patrząc to na mnie, to na nie. Jednak tamtej zimy Puszcza
i Knieja kategorycznie odmówiły udziału w spacerach. Wystarczyło wypuścić je kilka razy dziennie na podwórko Domu, żeby załatwiły podstawowe potrzeby. Wychodziły na zewnątrz niechętnie, niezależnie od temperatury. Od razu wracały i szły na górę, na swoje posłania. Chodziliśmy
więc na spacery ze Skowytem, po Plantach, po całym mieście. On zawsze
wiedział, kiedy może się oddalić, pobrykać po trawnikach. Kiedy jednak
wchodziliśmy między budynki, przybiegał i szedł przy nodze, nie zaczepiając przechodniów, nie goniąc za samochodami, spokojnie drepcząc
z nosem przy ziemi.
Ruszyliśmy w stronę dworca pustą aleją, obnażone, wmarznięte
w śnieżną taflę pnie kasztanów plotły nad nami powykręcane sklepienie, wszędzie tylko biel i żadnego człowieka, starszy pan z seterem
zniknęli, wszędzie pustka i tylko kolumnada kasztanów przed nami.
Gdzie się wszyscy podziali, gdzie matki z dziećmi, ich wózki, zakochane
pary, gdzie wycieczki zagranicznych turystów, żebracy i menele, gdzie
zniknęli ci wszyscy zwyczajni ludzie, którzy codziennie obsiadują ławki,
przemierzają obrębione metalowymi balustradami alejki, palą papierosy, piją wino, rozmawiają, pogwizdują na psy albo w zamyśleniu pokonują kolejne zakręty, gdzie oni, myślałem, kiedy szliśmy, buchając ze
Skowytem mgławicami pary, mijając po lewej stronie wapienne mury
żeńskich klasztorów i potężny, ciemny masyw Piotra i Pawła. Kopuła
zawisła nad tą częścią Plant, pękata absyda wypięła się w naszym kierunku. Byliśmy sami, sami musieliśmy przeżyć ten dzień, który wszyscy
40
zdążyli już przeżyć. Dzień darowany, zagubiony w rachubie, dany do
nadrobienia. Byliśmy sami na świecie, świat uprzejmie na nas czekał
z rozpoczęciem Wigilii. Wszyscy pochowali się w swoich domach, przy
choinkach i telewizorach, zamykając okna i odkręcając kaloryfery, czekając na to, aż dogonimy teraźniejszość. Nie powinienem był wciągać
w to Skowyta, on nie był niczemu winien, powinien pozostać w grupie
uprzejmie oczekujących na mnie osób, razem z Puszczą i Knieją, razem
z wszystkimi Chochołami ukrytymi w zakamarkach Domu. Ale ten pies
i tak zawsze przebywał poza codziennym biegiem chwil, wchłonięty
przez ciągłą teraźniejszość, naznaczony nieustającym, nigdy nie zaspokojonym oczekiwaniem na najbliższą przyszłość, na miskę, na spacer,
na pieszczoty, na miskę, na spacer.
Kolumny kasztanów znaczyły nasze kroki, przekraczaliśmy kolejne
wbijające się w miasto ulice. Stary Kraków trwał niezmiennie po lewej
stronie, mijaliśmy klasztory benedyktynek, dominikanów i dominikanek, potem kościół Świętego Krzyża i teatr Słowackiego, zachowane
resztki średniowiecznych murów i baszt, Barbakan i Bramę Floriańską,
strzelającą nad Arsenałem absydę Przemienienia Pańskiego, klasztor
reformatów, pałace i bunkry sztuki, rozgałęzioną bryłę świętej Anny.
Pamiętasz, ileż to razy krążyliśmy tą drogą, oplatając Stary Kraków
naszą pajęczyną, snując nasze plany i opowieści, mijając przechodniów
i nie zauważając upływu chwil? Pamiętasz, ile razy przysiadaliśmy na
ławeczkach na długie godziny, nie mogąc się nasycić swoją obecnością,
otoczeni intensywną, młodą zielenią i śpiewem ptaków, wyłączeni ze
świata i jego koślawych spraw? Wprowadzaliśmy się nawzajem w nasze
światy, budując wspólną historię, wtajemniczając się we wszystko to, co
przeżyliśmy osobno. Twoi znajomi z przeszłości stawali się moimi, pojawiali się w twoich opowieściach, rozpoznawałem ich losy i teraz sam
mógłbym opowiadać o życiu wielu z nich. Rekonstruowaliśmy nasze
spędzone bez siebie czasy szkolne i studenckie, aby w zakamarkach
pamięci nie pozostało nic poza wspólnym widnokręgiem. Nasze ręce
i historie splatały się ze sobą, z dwóch przeszłości wyplataliśmy jedną,
opasując dwa życia jedną linią horyzontu. Jedliśmy lody i truskawki,
piliśmy prosto z butelki czerwone wino, ukryte przez strażnikami porządku w papierowej torebce, wymienialiśmy się ulubionymi książkami,
zdawaliśmy relacje z dotychczasowych lektur. Obok nas szumiały kasztany i buki, gdzieś z oddali dochodził szum ulic i zniecierpliwione dzwonienie tramwajów, kilka ławek dalej przysiadał ukraiński akordeonista,
ludzie mijali nas, nie zauważając. Pamiętasz, Zosiu, początki naszej
miłości, na pewno pamiętasz, głupio pytam, musisz pamiętać.
Była wiosna, barwy miały w sobie tę niedostępną innym porom roku
intensywność, liście zdawały się tak napęczniałe sokami, że gdyby je
przekłuć, zapewne opryskałyby nam twarze swą zielenią. Tworzyliśmy
41
wtedy nasz język symboli, ustanawiając niezrozumiałe dla innych obrzędy, jak to czynią wszystkie pary w archaicznej epoce swojej miłości.
Pamiętasz, z nawyku pytam, bo przecież pamiętasz, Zosiu, nasze drugie
śniadania, rozstawiane na ławce pomiędzy nami, na tej turkusowej
chuście z indyjskiego sklepu, którą ofiarowałaś jako serwetę, te ciepłe
jeszcze, chrupiące kajzerki, te kupowane na Kleparzu pierwsze małosolne ogórki, małe i jędrne, pachnące czosnkiem i młodym koprem,
ten świeży, skrzypiący w zębach bundz, to gruzińskie wino o brunatnej
barwie, które do dzisiaj tak lubisz, tak lubimy. Przed upałami, które
nadeszły wraz z majem, chroniliśmy się w pachnących kadzidłem i prehistorią wnętrzach kościołów, ostrożnie stąpaliśmy po kamiennych posadzkach rozświetlonych skupionym, padającym z góry światłem, kiedy
ja szeptem zwielokrotnionym przez świątynną przestrzeń opowiadałem
ci o sekretach tych obrastających sztuką kolejnych epok i stylów miejsc.
Słuchałaś mnie uważnie i mądrze, dla ciebie mógłbym porzucić wszystkie oprowadzane do tej pory wycieczki świata, byłaś słuchaczką idealną,
czułem, że przez lata zgłębiałem tajemnice Starego Krakowa tylko po
to, by stać się kiedyś twoim przewodnikiem. Wynajdowałem dla ciebie
pomijane zazwyczaj w oficjalnym oprowadzaniu detale ornamentacji,
przytłoczone wielkimi rzeźbami niewielkie figurki, odsłonięte za bocznymi ołtarzami fragmenty fresków, schowane w kątach kaplic płyty
nagrobne, zaciemnione kurzem i czasem postaci drugoplanowych świętych na przydymionych obrazach. Opuszczaliśmy kościoły wtedy, gdy
ich ciszę brukało wielosłowie zorganizowanych w pary grup turystów,
kiedy ciemność przecinały srebrne błyski fleszów, wtedy wymykaliśmy
się z zastygłego chłodu i mrużąc oczy, wychodziliśmy na światło dnia.
Pamiętasz, jak szukaliśmy miejsc, gdzie dają najlepszą kawę, najlepszą
zieloną herbatę, gdzie można ochłodzić się niedostępnym w innych
miejscach lokalnym piwem. Sprawdzaliśmy nieznane nam do tamtej
pory knajpki, aby od podstaw zbudować wspólną topografię miasta,
nieskażoną wcześniejszymi wspomnieniami i minionymi spotkaniami. Odkryliśmy parę cichych miejsc zagubionych w nienawiedzanych
przez nikogo podwórkach, z dala od głównych arterii deptanych przez
grupy zwiedzających. Wystarczyło odejść kilkadziesiąt metrów od
Floriańskiej, Grodzkiej czy Siennej, by odnaleźć niemal opuszczony
Kraków. Siadaliśmy na skrzypiących krzesłach, nad naszymi głowami
z balkonów zwieszały się całe galerie pelargonii, petunii i surfinii.
Mieszkaliśmy w tym mieście od lat, dalej mieszkamy i pewnie tu
pomrzemy, dlatego nasze zadanie odkrycia go na nowo było trudne i ryzykowne. Ale zdawaliśmy sobie z tego sprawę, podobnie jak zdawaliśmy
sobie sprawę z tego, że musimy zbudować Kraków na nowo, żeby to był
nasz i tylko nasz Kraków, wolny od osadów z minionych epok naszych
osobnych losów. Dlatego tkaliśmy to miasto z nieodwiedzanych wcze42
śniej placów i uliczek, opuszczając okrąg Plant i zanurzając się w przylegające do Starego Miasta dzielnice. Chodziliśmy po Piasku, Nowym
Świecie, Stradomiu, zapuszczaliśmy się na Salwator, Kazimierz i Podgórze, wędrowaliśmy po Krakowach gotyckich, barokowych, secesyjnych
i modernistycznych, ciesząc się ze wspólnych odkryć.
Pamiętasz, po co pytam, wiem, że pamiętasz, jak wielokrotnie próbowaliśmy ustalić, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. W tej kwestii
nigdy nie doszliśmy do zgody, każde z nas zapamiętało inną chwilę. Ty
twierdzisz, że było to w klubie Dobry Kot, jesienią 2003, po jednym
z ostatnich koncertów Bartka. Ja upieram się, że było to prawie rok
wcześniej, na imprezie w tej nieistniejącej już winiarni nad Wisłą, kiedy
byłaś jeszcze z moim bratem. Ty twierdzisz, że nigdy z nim nie byłaś, ja
to zapamiętałem inaczej, a poza tym nie pamiętasz w ogóle takiej imprezy. Tu nasze wspomnienia nie mogą się spotkać i chyba nigdy się nie
spotkają. Ja poznałem cię jako dziewczynę Bartka, w winiarni, i aż do
owego koncertu w Dobrym Kocie widziałem cię jeszcze kilka razy, przelotnie, na ulicy, w jakiejś restauracji, w Krakowie. Ja w twojej pamięci
występuję dopiero od tego koncertu. Wtedy po raz pierwszy rozmawialiśmy, to prawda, w zasadzie prowadziliśmy konwersację. Staliśmy
w grupce, grupka się rozsypała i zostaliśmy skazani tylko na siebie. Skąd
znasz Bartka, jestem jego bratem, ach tak, coś mi opowiadał; ta rozmowa się nie kleiła. Wymieniliśmy kilka uwag o muzyce, o freejazzie, o klubie i każde poszło w swoją stronę. Potem ty wyjechałaś na stypendium,
wróciłaś z Włoch po roku, raz się minęliśmy w jakiejś galerii handlowej,
ty twierdzisz, że to było w sklepie z ubraniami, przy przymierzalni. Ja
pamiętam tylko samo spotkanie, tłum ludzi, wymiana spojrzeń i pozdrowień, możliwe, że to był sklep z ubraniami. Drugi i trzeci raz, na
pewno, znowu podczas koncertów w Dobrym Kocie, to była intensywna
jazzowa zima. Krążyliśmy wtedy po odległych orbitach, te przypadkowe
przecięcia trajektorii nie mogły skończyć się spotkaniem.
I dopiero wtedy, tamtej wiosny, to już prawie trzy lata, coś się
naprawdę wydarzyło. Pierwsze upalne dni, ludzie wysnuwali się z zimowych okryć nieśmiało, przy takiej samej pogodzie w czerwcu ubieraliby letnią odzież, ale wtedy zabezpieczali się kurtkami, swetrami, nie
wierząc w siłę promieni słonecznych, jakby temperatura potrzebowała
kontekstu poza samym ciepłem. Znowu koncert, znowu Dobry Kot, ten
klub został z nami związany supłem dziwnie mocnym, a ja w przerwie
stojący na korytarzu, bezradny, oblany piwem, bo ktoś mnie trącił, bo
nie zauważył, cała koszula mokra. Musiałem budzić litość, bawełna
lepiła się do skóry, zapach browaru parował na spoconym ciele. Gdyby
nie to, pewnie nie zwróciłabyś na mnie uwagi, przypadek nad naszym
spotkaniem. Ale kiedy tak stałem pomiędzy salą a barem, teatralnie
rozłożywszy ramiona w geście zadziwienia złem świata, przystanęłaś
43
i zaczęłaś się śmiać. Nie ze mnie, nie z mojej bezradności, życzliwie się
śmiałaś, nie złościło mnie to i po chwili się przyłączyłem. Wyjęłaś z torby ten pomarańczowy sweter, za duży na ciebie, powyciągany, i rzuciłaś
nim we mnie. Przebierz się, powiedziałaś i poszłaś do baru. Zrobiłem to
w toalecie, koszulę zwinąłem i upchnąłem w koszu, aby tylko pozbyć się
tego krępującego śladu własnej klęski. I wyszedłem w tym swetrze, do
dziś ci go nie oddałem, i wpadłem na ciebie, prawie wpadłem, zatrzymałem się o pół kroku przed tobą. Wracałaś z baru z dwiema szklankami
piwa i jedna była dla mnie, Zosiu. Wybąkałem skrępowany jakieś podziękowanie, ale tłum nas porwał, bo właśnie zaczynali grać drugi set,
saksofony odezwały się z kozim zaśpiewem.
Weszliśmy do ciemnej sali, usiadłem koło ciebie i tak dotrwaliśmy
do końca koncertu. Muzycy robili wszystko, by wypełnić nas swoją muzyką, ale dla mnie koncert skończył się tam, na korytarzu. Ty siedziałaś,
słuchając z uwagą, a ja zerkałem na ciebie, w twoim swetrze, z twoim,
darowanym mi piwem, w pełni zależny od ciebie, trzymany w garści
twoim ocaleniem. Miałaś letnią sukienkę na ramiączkach, ten sweter
miał cię uratować przed chłodem nocy. Patrzyłem na twoją szyję smukłą, na ramiona nagie, obojczyki, na piersi niknące w wycięciu sukienki;
na twój nos lekko zadarty, na rumieńce, na włosy zaplecione w dwa
dziewczęce warkocze, kasztanowe i rdzawe; na oczy lekko skośne, jakby
ciągle przymrużone, w których zawsze czają się żywe ogniki, poza chwilami gdy płaczesz; na skórę patrzyłem, na jej porcelanową bladość, na
żyłki błękitne pod jej powierzchnią. Na brwi uniesione, skrzydła jaskółki, wtedy ściągnięte uwagą, na zastygłe na twej twarzy napięcie; na usta,
pełne, lekko otwarte, na policzki, dziewczęco wydęte. Na ciebie patrzyłem, Zosiu, i teraz nie wiem, czy widziałem wtedy, tamtego wieczoru,
wszystkie te szczegóły, czy dopiero późniejsze doświadczenia dopisały
je do tego wyraźnego wspomnienia. Tyle razy omiatałem cię wzrokiem,
tyle razy bezwstydnie dotykałem spojrzeniem, że sięgnięcie do czasów,
kiedy moje oczy nie znały na pamięć wszystkich twoich tajemnic, wydaje
mi się niemożliwe. Przecież znałem cię od zawsze, nowsze wspomnienia
wypierają te prawdziwe, modyfikują je, zafałszowują, nakładając kolejne warstwy narosłe przez te wszystkie lata.
Siedzieliśmy w samym sercu dzikiej, archaicznej muzyki, zatopieni
w półmroku. Z początku byłem tą sytuacją skrępowany, uciekłbym
stamtąd najchętniej, półnagi, bez swetra, nie wypiwszy nawet łyka
z darowanego piwa. Pamiętaj, że dla mnie byłaś dziewczyną Bartka,
starszego brata, więc jakby starszą siostrą. I po siostrzanemu wybawiłaś
mnie z kłopotu, jak siostra, jak matka, która w porę przychodzi dziecku
z pomocą, zanim zrobi ten jeden fałszywy krok, zanim wykona jeden
gest, wypowie jedno słowo dzielące od zagłady, jak siostra, jak matka,
jak anioł stróż. Pewnie gdyby nie koncert, gdyby nie muzyka, tkwiłbym
44
w tym nastroju zakłopotania, zestroiłbym się z poddaną przez niego
tonacją. Piwo rozlane na koszuli ustawiało mnie w roli młodszego brata
Bartka, byłem tym małym i nieporadnym, który potrzebuje pomocy,
którego samego nie można zostawić. Jąkałbym się, próbował nadrabiać
humorem, naiwnie starając się odwrócić żartami twoją uwagę od mojego upadku. Żałosne byłyby to próby i daremne. Nie dlatego, że dla ciebie
zastygłem w przemoczonej koszuli, że twoje spojrzenie przypominałoby
mi o tej sytuacji, ale dlatego, że sam dla siebie zastygłem przemoczony
przed tobą. Ja sam bym się pogrążał, przed sobą, ja sam bym zaprzepaszczał szansę na wpuszczenie nowych nastrojów, przestrojenie się
z przykrego zakłopotania. Muzyka powstrzymała to widmo porażki. Nie
musiałem nic mówić, ona mówiła za mnie, ty siedziałaś zasłuchana, ja
słuchałem zapatrzony.
I wtedy pragnienie wdzięczności przesłoniło mi wszystko. Zniknęło
zakłopotanie, chciałem podziękować, oddać ci twoją dobroć, wyrównać
ją swoją dobrocią.
Muzyka umilkła, wyszliśmy przed klub bez słowa. Znów byłem
młodszym bratem Bartka. Poprosiłaś, żebym cię odprowadził, więc
szliśmy przez Kazimierz, rozmawiając o koncercie. Jakby nie było tego
wszystkiego, jakbym nie szedł w twoim swetrze.
– Zmarzniesz.
– To mnie obejmij.
I objąłem, niewinnie, żeby ogrzać, ciepłem otoczyć. Szliśmy pomiędzy synagogami, nieuchronnie w kierunku domu, Domu, w stronę
ulicy S. Przed drzwiami się zawahałem, weszliśmy, pamiętasz, Zosiu,
psy zbiegły na powitanie. Był środek nocy, uciszaliśmy je, a one tylko
merdały ogonami i piszczały niemal bezgłośnie. Podałem ci moją kurtkę, narzuciłem na ramiona i poszliśmy w stronę twojego domu, przez
Planty, koło filharmonii, na Felicjanek. Rozstaliśmy się pod bramą, ja
w twoim swetrze, ty w mojej kurtce. A następnego dnia spotkaliśmy się,
by się wymienić, a potem jeszcze raz, i jeszcze, i tak się to zaczęło. Wiesz,
że ciągle mam ten sweter, że go nie oddałem, że nigdy go już potem nie
założyłaś? Wiesz, Zosiu, na pewno wiesz.
Spacer po Plantach zawsze przywoływał Zosię, Zosia była dla mnie
duchem tego miejsca, nigdy w mojej świadomości nie będzie już Plant
bez Zosi, to piętno jest nieusuwalne. Wtedy była wiosna, przez migotliwy dach liści wsączało się gorąco, na trawnikach słońce wypalało świetliste plamy.
Zimno. Brnąłem w grudniowe Planty, puste i śnieżne, szedłem wyludnionymi alejkami, po białych trawnikach buszował Skowyt. Zimno,
ziąb, ząb mnie rozbolał, ósemka nieszczęsna, na mrozie się odezwał
pulsującym sygnałem, rytmicznym i tępym. Zapaliłem kolejnego papierosa.
45
Tamtej wiosny wszystko było inne niż w ten zimowy wieczór, gdy
brnąłem ze Skowytem białymi alejkami. Pies tropił niewidzialnych wrogów ukrytych na białych polach, zostawiających ulotną woń, przeznaczoną tylko dla czarnych psich nosów. Mijałem ślady średniowiecznych
murów, wyobrażałem sobie, jak wyrastają prosto ze śniegu, strzelają
lodowymi taflami w górę równo z moimi krokami, jak mienią się szkliście w świetle bladych latarni, jak światło uderza w drgające powierzchnie. Wszystkie osiem bram, wszystkie czterdzieści pięć baszt Starego
Krakowa, jak wszystkie rosną, nieruchomieją, tężeją; zamarzają.
Tamtego grudniowego wieczoru byłem strażnikiem tego miasta,
razem ze Skowytem czuwaliśmy nad bezpieczeństwem jego mieszkańców. Wszyscy uciekli, odwrócili się ku swym własnym sprawom, my
zaś trwaliśmy na warcie, obchodząc miejskie fortyfikacje i wypatrując
zagrożeń. Nieistniejące mury lodowymi taflami otaczały Stary Kraków,
a my krążyliśmy wokoło nich. Dzięki nam krakowianie skryci w ciepłych zakamarkach swoich mieszkań mogli zapomnieć o zewnętrznych
troskach, nie przejmować się złowrogim, obezwładniającym zimnem,
mogli cieszyć się swoim igliwiem, tężejącą galaretą z karpiem. W tamten
grudniowy wieczór byłem jedynym strażnikiem tego miasta. Planty były
moje, były nasze, Zosiu, niczyje inne. Tamtej zimy i we wszystkie poprzedzające ją pory roku.
Minąłem budynki uniwersytetu, zębate fasady, cerkiew grekokatolicką, pałac arcybiskupów, szyny, skupionego księcia, i szedłem dalej, mur
franciszkanów po lewej ręce, szedłem dalej, archanioł Michał uwięziony
w muzeum, po prawej słomiane pałuby niezdarnie otulające różane
krzewy. Niezgrabne, pogarbione, przykryte śnieżnymi szubami, chochoły stały, nieruchome. Gałęzie drzew splotły palce nad moją głową,
tworząc czarne ramki witraża, a przez ich sieć przedzierał się Wawel.
Na przekór zapadającym się w ziemię kościołom Krakowa, na przekór
lochom i podziemnym rzekom, Wawel unosił się lekko ponad smugami
mgły. Zawisły w powietrzu, oderwany od ziemi kołysał się na wietrze.
Ponad graniami dachów miasta duchy królów spały w kamiennych
sarkofagach, serca poetów biły spowolnionym rytmem, wielojęzyczna
wieża Wawel ginęła w chmurach, a ja szedłem ku wzgórzu, kolumnada
drzew rozstępowała się przed moimi krokami, szedłem, Skowyt truchtał
przy mojej nodze.
Ten dzień spadł na mnie nagle, nie byłem gotowy na przeżycie go raz
jeszcze. Nie byłem gotowy na to dobowe odroczenie Wigilii, na szczelinę
czasu, w którą wcisnął mnie los. Nie wiedziałem, co mam z sobą zrobić, jak długo mam marznąć, czym wypełnić niczyje godziny. Człowiek
zawsze jest niegotowy, gotowość przychodzi za późno, poniewczasie.
Powtarzamy potem w myślach zaprzepaszczone chwile, układamy
w wersy to, co moglibyśmy powiedzieć, gdybyśmy wtedy byli gotowi,
46
rozpamiętujemy kroki i gesty, planujemy je i cyzelujemy, jakbyśmy tym
niewczesnym projektowaniem mogli wpłynąć na przeszłość, przekierować zaistniałe już światy na inne tory.
Nie byłem gotowy na tamten wieczór. Unikając zderzenia z masywem wzgórza skręciłem w Podzamcze. Kanonicza, Senacka, Poselska,
Grodzka, nie ma Wigilii, postu nie ma, wszystko wolno, więc kebab;
kebab wołowy, ostry, zawijany w cieście; po namyśle drugi, wołowy,
łagodny; też w cieście. Przez Plac Wszystkich Świętych, Franciszkańską,
ruszyliśmy do Zosi. Straszewskiego, Smoleńsk, Felicjanek, na drugie
piętro, żeby tylko nie wystygły.
Zosia otwarła drzwi, zdziwiona. Miało mnie nie być, mieliśmy się
spotkać dopiero w Święta. Zamiast wyjaśnienia wręczyłem jej kebab,
bezradny jak zwykle, jednak trochę wystygł, przekroczyłem próg,
Skowyt zaczął witać się wylewnie. Ciepło, wreszcie ciepło, zatrzasnąłem
za sobą drzwi i zacząłem rozmarzać.
Mieszkanko Zosi było wysprzątane, na ile w przypadku tego miejsca
to słowo ma jakiś sens. Oswojona harmonia mebli i kartonów, w kącie
pokoju pachniała niewielka choineczka, lampki rozjarzały się i gasły według ukrytego rytmu. W przedziwny sposób wszystko wydawało się spoczywać na swoim miejscu, w takim domu wieczerza wigilijna mogłaby się
odbywać w każdy wieczór, choć tamtej zimy nie miała się odbyć ani razu.
Zjedliśmy kebaby, plamiąc się jak zwykle sosem, potem ściągaliśmy
z siebie ubrania, bo ubrudzone, trzeba dać do prania, zostaw, przecież
zimno, moją koszulę białą, ubraną na inną okazję, Zosi bluzkę i dżinsy,
też ze śladami sosu, wszystko na dywanie, na środku pokoju. Ale jesteś
zimny, a ty gorąca, nieprawda, dotknij stóp, przecież ciepłe, cicho,
przestań tyle mówić. Palce wędrujące po skórze, niknące w ciepłych
zagłębieniach, coraz bliżej i bliżej. Skowyt przyglądał się z fotela, który
cichcem zajął, nieproszony.
Potem szeptaliśmy długo, chroniąc się pod kołdrą, splatając stopy
i dłonie, do nocy, do przedświtu, paląc papierosy, łaskocząc się, wspominając i snując plany. Piliśmy wino, włoskie, toskańskie, odpowiednio
napowietrzone sangiovese z kryształowych kieliszków, które kiedyś
przyniosłem w prezencie. Rubinowa ciecz płakała na ściankach, aromat
suszonych owoców długo zostawał na podniebieniu. Z głośników cicho
sączyła się muzyka z najnowszego albumu Mikołaja Trzaski, wszystko,
co nas otulało, było precyzyjnie wybrane i pasujące do chwili. Każdy
inny akcent burzyłby ten ulotny kosmos wrażeń. Darowana noc zdawała
się nie mieć końca, trwaliśmy w naszym nastroju.
Zostałem u Zosi do rana, czyli do południa, po czym wstałem, po raz
drugi tego roku w Wigilię, tym razem gotowy, i ze Skowytem zaczęliśmy
zbierać się w drogę powrotną. Jeszcze śniadanie, oczywiście postne, ale
smaczne, twarożek z ogórkiem i koperkiem, potem klasyczne espresso,
47
w tle Jemeel Moondoc, czarny szaman saksofonu, musimy już iść, Skowyt
pędzący w dół po drewnianych schodach.
5
Ruszyliśmy do Domu, tym razem nawiedzając Rynek. Felicjanek,
Smoleńsk, Wiślna, Rynek. Tym razem ludzie wychynęli ze swych kryjówek,
pod Sukiennicami rozstawił się świąteczny kiermasz. Z głośników sączyły
się rzewnie śpiewane kolędy, pomiędzy stosikami bombek i słodyczy unosił
się aromat grzybów i kapusty, Rynek. Krakowianie chodzili, racząc się grzanym miodem, przechodnie przemykali, unosząc wypchane prezentami szeleszczące torby. Kraków odżył, pustka minionego wieczoru została wypełniona, dziewczynki z zapałkami powróciły na przedświąteczne posterunki.
Nie byłem już strażnikiem tego miasta. Jak inni wymijałem ludzi
i przeszkody, by tylko bezboleśnie dotrzeć do domu, jak inni wbiłem nos
w ziemię, unikając rozmów, przypadkowo spotkanych znajomych, w ostateczności wybąkując konwencjonalną formułkę życzeń. Wesołych Świąt
i wszelkiej pomyślności, Skowyt wyżebrał od sprzedawców kawałek przypalonych żeberek z poprzedniego dnia, połykał je łapczywie w obawie, że
każę mu je wypluć. Z miną winowajcy, unikając wymiany spojrzeń, wrócił
po chwili, oblizując się ukradkiem. Dalej, byle do Domu, dzień był rześki
i mroźny. Mickiewicz z zadartą głową wyniośle nie patrzył na plączące się
u jego stóp pospólstwo, wieszczył niebu i gołębiom, Mickiewiczowi – naród. Mickiewicz się unosi, Wyspiański się pochyla, Sapieha zatapia ciało
w modlitwie. Sienna, Stolarska, Dominikańska, Planty, ulica S., nareszcie.
Chyłkiem wkradłem się do Domu.
Moje chyłkiem się udało, nikt nie zauważył, kryłem się i udawałem, że
mnie nie ma, w poplamionej jogurtowym sosem i harissą koszuli, zarumieniony od mrozu. Miałem trzydzieści dwa lata, mogłem robić, co chcę,
wracać i nie wracać, opowiadać się i nie opowiadać, nikt nie śledził moich
zniknięć i powrotów. A jednak po nocy spędzonej poza Domem zawsze
wracałem, udając, że nie wychodziłem, zaczepiony na korytarzu bełkotałem
coś o spacerze z psami, udawałem nocną obecność, uciekając się do małych
kłamstewek. Ależ dziś w nocy głośno biły zegary, ktoś chodził po korytarzach, podłogi skrzypiały, kaloryfery grały, spać nie mogłem. Po co, po
co się usprawiedliwiałem, nieproszony? Szukałem tłumaczeń, niepytany?
Odpowiadałem, choć nikt nie mnie nie zagadywał. W myślach konstruowałem nieszczerą odpowiedzialność.
W tamten wigilijny dzień zachowywałem się, jakbym nigdy nie opuszczał Domu. Skowyt oczywiście nie zrozumiał i z jazgotem rzucił się na
48
schody, obwieszczając wszystkim nasz powrót. Po chwili słyszałem, jak
głośno sprawdza zawartość swoich misek, wyłudzone żeberko nie pozostawiło śladu, po podłodze szurały wylizywane miski.
A ja cicho i niezauważenie przemknąłem przez kolejne kondygnacje,
pod ścianami, na swój stryszek, do swego pokoju. Drzwi były uchylone,
przez szparę sączyła się muzyka, Vandermark 5. Minąłem wejście do
pracowni wujka Łukasza i ostrożnie pchnąłem skrzydło.
Ania. Ania na kolanach, wśród moich papierów, w spranych dżinsowych ogrodniczkach i białym bawełnianym podkoszulku z długimi
rękawami. Boso. Ania odgarniająca przedramieniem kosmyki włosów
z czoła i ocierająca drobne krople potu.
– Cześć? – zapytałem, czekając na wyjaśnienia.
– Co tak stoisz, pomógłbyś chociaż. – Nawet na mnie nie spojrzała.
Omiotłem wzrokiem pokój. Inaczej, wszystko inaczej. Książki na regałach, papiery posegregowane. Przez kolejny miesiąc będę wszystkiego
szukał, wściekał się, nie mogąc znaleźć właściwej kartki, gubił wątek, gotując się we własnej złości i ciskając w myślach gromy na Anię. Zamiast
pomocy – utrapienie. Dobroczynność zaspokajająca dobroczyńcę. Kto
ją prosił, po co przychodziła, dotykała moich rzeczy, do tego podczas
mojej nieobecności? Każdy może wejść, zajrzeć w moje życie, nikt nikogo nie pyta o pozwolenie, nienawidzę tego Domu. Rzuciłem marynarkę
na krzesło, zmiąłem koszulę i cisnąłem w kąt, naciągnąłem wygrzebany
z szafy podkoszulek. Trzaskałem drzwiami, każdym krokiem dobitnie
podkreślałem swoją obecność. Jestem tu, w moim pokoju, w moim bałaganie, będę sobie śmiecił, nikt mi nie zabroni.
– Ale mnie plecy bolą – powiedziała moja kuzynka, opadając na
fotel.
– Prosił cię ktoś? Pozwolił?
– Złośnik, jak zawsze – założyła nogę na nogę; kiwała stopą, bezwiednie.
Znowu. Starsza siostra. A ja ustawiony w kącie, jak mały chłopczyk. Ania potrafiła bezbłędnie wygrywać ten nastrój. Co mogłem
dalej zrobić? Złościć się? Pieklić się jak poszczekujący szczeniak? Ona
przychodzi, pomaga, a tu niewdzięczność. Nie podziękuje, nie doceni,
tylko obrażony, jakby było o co. Siadłem naprzeciw niej, lekko ruszając
się na obrotowym krześle. Milczałem, Ania patrzyła w okno. Wreszcie
wyszło słońce, przebiło się przez watolinę chmur, włosy Ani rozzłociły
się na moment. Patrzyłem na jej stopę, na pierścionek owinięty wokół
smukłego palca. Spojrzała na mnie. Ledwo widoczne piegi, delikatne
zmarszczki wokół oczu, opadająca grzywka.
– Spać w nocy nie mogłam, więc zajrzałam, bo chciałam porozmawiać. Ale cię nie było. Myślałam, że jesteś gdzieś w Domu, może w kuchni, coś zjeść wyszedłeś, więc siadłam na fotelu i czekałam. Obudziłam
49
się nad ranem, ciebie dalej nie było. Miałam iść, ale zobaczyłam ten
bałagan. Beze mnie sobie rady nie dasz, pomyślałam, a przecież Wigilia.
I zaczęłam sprzątać. Nie martw się, poradzisz sobie, wszystko jest na
miejscu. Książki o Kraku masz na tamtej półce – Ania wskazała kierunek
gestem głowy – musiałam przełożyć malarstwo na regał pod okno, bo się
wszystkie nie mieściły. Ale za to Kraków masz w komplecie, te dwie półki
pod polską prozą. Alfabetycznie autorami ułożyłam, wszystko znajdziesz,
jak były otwarte, to zakładałam żółtymi karteczkami. Notatki masz ułożone chronologicznie, łatwo było, nie wiedziałam, że zawsze wpisujesz datę,
porządnicki, kto by pomyślał. Szybko się przyzwyczaisz do tego układu.
Popatrz, puste biurko, nic nie przeszkadza, można pracować.
– Dzięki, cóż mogę powiedzieć…
– Przestań lepiej.
Rozsiadłem się w swojej złości i zestroiłem z tym nastrojem, czułem
się uprawniony do tego, by ją wyładować. Ania ją rozbrajała, więc sam
się musiałem umacniać w moim prawie. Weszła do pokoju bez pytania,
tak? Tak. Dotykała moich rzeczy, zerkała na moje notatki, tak? Tak.
Miałem rację, całe prawo świata stało po mojej stronie. Ale co miałem
zrobić? Miałem ją okrzyczeć? Zachować się jak smarkacz, wejść w buty młodszego brata, poddać się temu nastrojowi? Wtedy by wygrała.
Zapowiedziała moją niedojrzałość, i proszę, taki właśnie jestem. Nie
mogłem dostroić się do tego, nie mogłem też sfałszować akordu. Ona
miała rację, ten porządek mi się przyda. Zrobiła go za mnie i w gruncie
rzeczy byłem wdzięczny. Złość, ostatni bastion ambicji, topniała.
Ziewnęła.
– Kawę, muszę kawę.
– Siedź, przyniosę.
– Zostaw, i tak muszę już iść.
Wstała, przeciągnęła się i ruszyła w stronę wyjścia, bosymi stopami
wykreślała na podłodze niewidzialną linię, chodziła pięknie. Zamknęła
drzwi. O czym chciała w nocy porozmawiać?
6
Uprzątnąłem rozrzuconą odzież i siadłem w fotelu, na jej miejscu.
Znowu Wigilia, znowu dobre uczynki. Czy można zacząć od nowa?
Pokłóciłem się z Anią czy się nie pokłóciłem? Sprawiłem jej przykrość
czy wspaniałomyślnie wzięła moją złość w nawias? Liczy się czy nie
liczy? Dostałem jeden dzień, miałem być gotowy. A tu – pierwszy człowiek, życzliwy, pierwsze spotkanie i od razu. Szanse zaprzepaszczone, to
się nigdy nie skończy, choćby mi dane było przeżywać ten dzień każdego
poranka od nowa.
50
Moje myśli krążyły swobodnie do końca płyty.
Potem zszedłem do kuchni.
Dom żył przedświątecznym napięciem, na korytarzach napierały na
siebie przeciwstawne nastroje, jak to zwykł określać Bartek, wyże i niże
ustalały linie frontów. Zakrzątanie i rozleniwienie, oczekiwanie i nuda.
Kuchnia opustoszała, wczorajszy rozgardiasz został starannie wymieciony. Wszystko przygotowane, ryby usmażone, barszcz zrobi się przed
samym podaniem, żeby nie stracił koloru. Jak mogłem o tym nie pamiętać poprzedniego dnia, jak mogłem tę krzątaninę pomylić, delektować
się niedzisiejszymi rytuałami.
Zobaczyłem Matkę.
Siedziała na taborecie przy oknie, łokieć oparła na parapecie, podbródek wsparła na dłoni. Patrzyła w okno, wzrokiem nieobecnym,
przygarbiona, zatroskana. Z upiętego na poczekaniu koka wysmyknęło
się kilka siwych kosmyków, które opadły na jej twarz. Nie odgarniała
ich, choć musiały ją łaskotać w policzek. Nie farbowała włosów i przez
to wyglądała starzej niż kobiety w jej wieku. Jej twarz, zwykle pogodna,
teraz zastygła w zamyśleniu, wyglądała na zmęczoną. W drugiej dłoni,
leżącej na kolanach, trzymała telefon komórkowy. Co chwila odrywała
wzrok od okna i patrzyła na mały, świecący na zielono ekranik, jakby
chciała wywołać jego reakcję. Nikt nie dzwonił, nikt nie wysłał żadnej
wiadomości.
Ojciec? To niemożliwe, przecież i tak nie zadzwoni. Niezręczne skojarzenie. Wszystkie kobiety z Domu poszły do swoich pokojów, pewnie
pakują prezenty, rozmawiają z mężami, uspokajają dzieci, myją głowy
i układają fryzury, prasują bluzki i sukienki, a moja Matka siedzi z głową wspartą na dłoni i patrzy w okno. W kuchni, sama. Mogłaby iść do
Ojca, pewnie za chwilę zbierze się i pójdzie, siądzie obok w fotelu i dotrwa do wieczerzy, jeszcze tylko kilka godzin, potrafi zapadać przy Ojcu
w bezruch, który pożera kolejne chwile, przemyka wtedy jak cień przez
kolejne kwadranse, nie zauważając donośnego gongu rodzinnego zegara. Ale teraz siedzi, na taborecie, przy oknie. Pewnie za chwilę pójdzie,
przed Wigilią poprawi włosy, ściągnie fartuch i zejdzie na wieczerzę. Ale
teraz siedzi.
Ta pozycja stworzyła ją na nowo w momencie, kiedy Jean-Luc zadzwonił, że Ojciec miał wypadek. Wcześniej żywa, nie mogła wysiedzieć
w jednym miejscu, nigdy nie odpoczywała, nie pamiętam jej z tamtych
czasów nieruchomej. Tamtego dnia, listopad, wróciłem ze szkoły, robiło się szaro, ósma klasa, włóczyliśmy się z kolegami po osiedlu. Długa
kuchnia, ciemna, Matka siedziała przy oknie, bokiem, przysiadła i znieruchomiała. Zastygła tak po raz pierwszy. Zdjąłem buty w przedpokoju
i układałem w myślach usprawiedliwienia. Obiad wystygł, czekała, ja
przyszedłem później, nie zadzwoniłem, pewnie się martwiła. Ale po51
szliśmy z kolegami, czas zleciał, zresztą musieliśmy, bo to związane ze
szkołą, u kolegi nie było telefonu, o właśnie: nie było telefonu. W progu
byłem gotowy.
– Mamo, bo właśnie…
– Ojciec.
– Co Ojciec? – moja wina ominięta, wieści od Ojca zawsze wypłukiwały codzienność, wypełniały koryto opowieści, wszystko inne traciło
znaczenie. Uczepiłem się tego z nadzieją.
– Jean-Luc dzwonił, Ojciec miał wypadek.
Siedziała przy oknie wsparta o parapet, nie patrzyła na mnie. W ręku
mięła chusteczkę, wysiąkała nos. Długie pauzy, ostrożne pytania, cisza
zawisała pomiędzy naszą mową.
Ojciec wyjechał na stypendium do Aleksandrii, mówiłam mu, żeby
nie jechał, żeby uważał, ale on zawsze wiedział lepiej, pamiętam z tamtego wieczora tę frazę w głosie Matki, a przecież cieszyła się, nie odradzała, czego zresztą miała się obawiać, przecież nikt nie przewidywał
wypadku. Wtedy wyjazd za granicę na dłużej, nie na kilkudniową konferencję, to było coś wyjątkowego, Ojciec czekał na to aż do osiemdziesiątego dziewiątego, wcześniej to było po parę dni w Tuluzie, w Bazylei,
raczej wizyty niż wyjazdy. Paszporty, wnioski, rozmowy. U nas właśnie dogorywał komunizm, czerwcowe wybory, rząd Mazowieckiego,
a Ojciec pojechał do Aleksandrii badać śpiewy koptyjskich mnichów.
Przeżył Jesień Ludów w Egipcie, oderwany od rewolucyjnego nastroju
tamtych dni. Był już docentem, wcześniej zajmował się religijnymi pieśniami Kurpiów i dwugłosowymi harmoniami polskich Karpat, Matka
siedziała przy oknie i cicho rozpamiętywała wszystkie jego wyjazdy,
chwile rozłąki, wizyty Jean-Luca, który przyjechał dwa lata wcześniej na
miesiąc do Polski, przywożąc prawdziwą czekoladę, walkmany dla mnie
i dla Bartka, pastę do zębów Colgate. I ten wypadek, niewiele wiadomo,
Ojciec jest nieprzytomny, ale pod dobrą opieką, jak się jego stan poprawi, to Jean-Luc zorganizuje transport do Polski. Potem coś rozłączyło
i czekała na kolejne wieści, potem ja przyszedłem i czekaliśmy razem.
Bartka nie było, wyjechał gdzieś w góry, włóczył się całymi tygodniami
po Polsce, studiował.
Ojciec miał badać chorał Koptów, zbierać do analiz różne tradycje
wykonawcze, wszystkie przekazywane ustnie, nie było do tego nut, kodeksów, Ojciec chciał być pierwszym, który spisze całą liturgię. Pisał,
wyjechał z końcem sierpnia, w największe upały, doszły cztery listy, że
opracował własny system zapisu nutowego, kogo to wtedy interesowało,
siedzieliśmy z Matką w kuchni, na polu zapadł zmrok, żadne z nas nie
wpadło na to, by zapalić światło. Twarze nam się zamazały, kontury mebli i sprzętów zabrały jesienne cienie, co jakiś czas Matka siąkała nos,
podaj mi jeszcze chusteczki, są na lodówce. Wiedziałem, że są na lo52
dówce, zawsze były na lodówce, Matka nie płakała z powodu wypadku,
zaziębiła się kilka dni wcześniej. I nagrywał Ojciec tę liturgię, jeździł do
zapomnianych monasterów z magnetofonem i mikrofonami, a potem
nocami, kiedy upał egipski pozwalał żyć, mozolnie spisywał dźwięk po
dźwięku, zaznaczając wszystkie ornamenty i rzeźbiąc w swej udoskonalanej z dnia na dzień notacji wijące się w nieskończoność melizmaty.
Poza tym wszystko w porządku, odżywiam się dobrze, dodawał na
dole kartki wypełnionej od brzegu do brzegu sprawozdaniami z badań.
Matka czytała nam jego listy na głos, mnie musiała wyjaśniać niektóre
pojęcia, sama wtajemniczona w misteria etnomuzykologii.
Chorał koptyjski jest ważny dla zrozumienia przemian muzyki sakralnej zachodniego chrześcijaństwa, bez tej wiedzy badacze śpiewu
gregoriańskiego będą dalej dreptać w miejscu, pisał w natchnieniu,
pośrednio odpowiadając na wysyłane do Aleksandrii pytania Matki.
Jak się czuje, czy nie złapał ameby, słońce takie ostre, czy pamięta o nakryciu głowy, kremy, kremy przeciwsłoneczne. Ależ pamięta, właśnie
wrócił z Fajum, niewiarygodne, tam liturgia trwa ponad cztery godziny!
Gardłowe śpiewy, jakże różne od anielskiej interpretacji z Solesmes!
Mrok świątyń, dymy kadzideł, słodsze niż u nas, z każdym wdechem
staje przed oczami cała Pieśń nad Pieśniami, cedry Libanu i wszystkie
pachnidła Arabii, dostał trochę na specjalną prośbę, trzyma w szczelnie
zamkniętym woreczku, będziemy zachwyceni, jak wróci.
Matka zaprzestała w listach matczynej troski, wpadła w nastrój sprawozdawczy, opisywała szczegółowo wydarzenia w Polsce i wszystkich
demoludach, podawała nazwiska i funkcje, podjęła narzucony nastrój
wymiany cennych informacji. Na naszych oczach padał mur, świat zastygł, przyglądając się kolejnym upadkom, Ojciec wróci do innej Polski.
Stoimy na progu wielkich zmian, odpisywał, będą padały katedry w całej Francji, interpretacji dziewiętnastowiecznych nie da się
utrzymać. Prawda o śpiewie liturgicznym chrześcijaństwa przetrwała
najbardziej w tradycjach ludowych, jego badania potwierdzają to, co
pojawiało się już w intuicjach Marcela Pérèsa i jego odkryciu polifonii
korsykańskiej. A Sardyńczycy? A maronici, melchici, nie mówiąc już
o chrześcijańskich kościołach Kaukazu! Zasuszeni profesorowie będą
odszczekiwali pod stołem swoje tezy powtarzane uparcie za Cardinem,
stoimy na progu wielkiej rewolucji, wieszczył Ojciec z Al Zaafrana, Al
Natrun i Sohag, tajemnicze nazwy w nagłówkach listów pachniały przygodą. Żył, żył wtedy naprawdę, każde zdanie kipiało energią, profetyczny zapał stemplował koperty.
I ciemno, bo już noc, zapaliłem światło po omacku, raziło, mrużyliśmy z Matką oczy. Jakaś kolacja naprędce, chleb z masłem i kiełbasą
krakowską, ziarna kolendry, widzisz, da się robić dobre wędliny, trzeba
tylko ludziom pozwolić, i mięso nagle się znalazło, gdzie to się wszyst53
ko podziewało? Przez tyle lat rzucali nam ochłapy. Trochę musztardy
z dna słoika, herbata Madras, i wtedy zadzwonił telefon. Jean-Luc, jest
w szpitalu, próbuje się czegoś dowiedzieć, jest tu policja, coś spisują,
niewiele sami wiedzą. Ojciec jest w śpiączce, głębokiej, nikt nie zna
przyczyny, trzeba zrobić dokładne badania, tu nie mają sprzętu, może
we Francji, może w Polsce?
Matka chaotycznie wyrzucała z siebie pytania chropawą francuszczyzną, zapominając tych wszystkich skomplikowanych struktur, co
będzie, gdy, a jeżeli nie, a jak gdyby, to co, co się w ogóle stało? Niewiele
wiadomo, jakieś plemię Beduinów z Synaju zgłosiło na posterunku policji, że mają nieprzytomnego obcokrajowca, znaleźli go na pustyni we
wraku jeepa. To prawda, Ojciec pojechał na Synaj, tam jest inna tradycja, pisał, więcej wpływów greckich, przecież niedaleko klasztor świętej
Katarzyny, to może zmienić kierunek jego badań. Pewnie była burza
piaskowa, kierowca musiał zginąć, Ojca Beduini przewieźli do oazy. Po
kilku dniach, załatwiając własne sprawy, przekazali informację policji,
jest już w Aleksandrii, w najlepszym szpitalu, ambasada polska została
poinformowana.
Herbata wystygła w filiżankach, na białych ściankach zebrał się brązowy osad. Grube kromki z kiełbasą krakowską stawały mi w gardle,
nie mieliśmy nic do roboty. Czekać, działać, coś załatwiać? O tej porze?
Na drugim końcu świata? Bezradni poszliśmy do łóżek, przewracałem
się prawie do rana. Próbowałem wyobrazić sobie Egipt, Aleksandrię,
szpital, do którego przewieziono Ojca. Pod powiekami pojawiały się
tylko obrazy z jego przesyłanych pochyłym pismem opowieści. Zamiast
miasta i szpitala widziałem brodatych mnichów w dziwnie wyszywanych kapturach, ich gardłowy, modulowany zaśpiew, ciemne, kamienne
świątynie i zapach orientalnych kadzideł. Między zębami utkwiło mi
ziarno kolendry z kiełbasy krakowskiej, usnąłem z tym smakiem na
języku.
Matka siedziała na taborecie przy oknie, łokieć oparła na parapecie,
podbródek wsparła na dłoni. Był dzień Wigilii osiemnaście lat później,
Ojciec pogrążony we śnie leżał piętro wyżej, Matka, sama w wielkiej
kuchni, spoglądała na milczący telefon komórkowy.
Podszedłem do niej i objąłem ją ramieniem, niezdarnie; potrafiłem
obejmować dziewczyny i kobiety, nie Matkę, czułem, że nie mam dobrego objęcia dla Matki, że nie znalazłem przez te wszystkie lata odpowiedniego gestu. Trochę przytuliłem, ale sztywno, za lekko, zneutralizowałem nieporadność pokrzepiającym klepnięciem. Westchnęła głęboko.
– Bartkiem się martwię, nie mogę się dodzwonić. Nagrałam mu się
i esemesa wysłałam, ale nie odpowiada. O, widzisz. – Uniosła komórkę
demonstrując pusty ekran. – W mieszkaniu też go nie ma, zachodzę od
wczoraj. Żeby tylko nic mu się nie stało...
54
– Nie martw się, może mu telefon padł. Na pewno przyjdzie...
Nie wiedziałem, co powiedzieć, więc też zakończyłem głębokim
westchnieniem. Zawsze pocieszałem chropawo i bezradnie. Chciałem
dodawać otuchy, wygłaszać kwestie krzepiące, a wychodziły banały.
I tym razem czułem, że powtarzam jakieś znane z poradnika wszelkich
pocieszeń szablony. Słyszałem swój głos jakby dochodzący z boku,
gdzieś zza mnie, co zawsze stanowiło nieomylny znak wewnętrznej obcości. W jednej chwili zobaczyłem samego siebie, niezdarnie pochylonego, uciekającego wzrokiem i usiłującego sprostać oczekiwaniom. Żeby
zatrzeć to wrażenie, nerwowo pogłaskałem Matkę po ramieniu. Ale i to
się nie udało, gdyż w efekcie jej łokieć zsunął się ze śliskiego parapetu,
Matka zachwiała się lekko. Rzuciłem się na kolana, żeby ją podtrzymać.
Nasze spojrzenia się spotkały.
– Oczy masz podkrążone, znowu się nie wyspałeś – zauważyła, rozcierając ramię.
Zagryzła zęby, pewnie uderzenie w splot nerwowy przeszyło jej
przedramię elektrycznym impulsem.
– Spać nie mogłem – położyłem dłoń na jej dłoni, chwila zastygła
nieudolnie.
– W lodówce jest sałatka śledziowa.
– Dzięki, będę pamiętał.
– Zanieś też wujkowi Tomaszowi.
Z ulgą poderwałem się na nogi i nie oglądając za siebie, uciekłem
w drugi koniec kuchni. Krzątam się, coś ważnego robię. Przecież nakładam na talerz porcję bordowych od buraczków śledzi dla wujka, tak je
lubi, jestem potrzebny, zajęty czymś istotnym, nie wymiguję się, tylko
pomagam. Nie uciekam, tylko spełniam prośbę. Jeszcze tylko sztućce
i wybiegłem z kuchni.
7
Idąc do wujka Tomasza, myślałem o Matce, wcześniej patrząc na Matkę,
wspominałem Ojca. Krewni moi oświetlali się nawzajem, ich relacje
tworzyły w mojej głowie migotliwą grę światłocieni. W obydwu dłoniach niosłem talerze ze śledziami, z każdym krokiem widelce dzwoniły
o malowany porcelit. Ostrożnie, każde stąpnięcie może przemienić się
w upadek, powoli przesuwałem się długim korytarzem. Obok pojawiła
się Knieja i wyciągając nos ku górze, cicho tańczyła wokół moich nóg.
Pokolenie moich dziadków, do którego należał i wuj Tomasz,
zamieszkiwało właśnie pierwsze piętro Domu, gdzie znajdowały się
wielka kuchnia i sala kolumnowa. Bez chodzenia po schodach mogli
przemieszczać się pomiędzy swoimi sypialniami a najważniejszymi
55
w Domu pomieszczeniami, uczestnicząc w życiu całej rodziny. To było
podstawowe założenie projektu, żeby nie spychać generacji starców na
margines. Cóż jednak z tego, że dziadkowie i babcie opanowali salę kolumnową leżącą na przecięciu wszystkich ważniejszych szlaków, skoro
poza wielkimi świętami reszta Chochołów zachodziła tam z rzadka?
Spragnieni wieści i plotek gromadzili się starcy na wyściełanych poduszkami fotelach, wyczekując młodszych pokoleń i przechwytując
niezbędne do życia informacje, które potem mogli polerować w niekończących się rozmowach we własnym gronie. Młodzi, wiedząc
o zastawianych pułapkach, przemykali do swych pokoi szybko, pędem,
z nadzieją niezauważenia, głusi na słabe nawoływania chóru starców.
Ponieważ każdy miał swój dyżur przy podawaniu posiłków, raz w tygodniu trzeba było spędzić z seniorami jakieś pół godziny. Wtedy
przyparty do muru precyzyjnymi jak sztylet pytaniami nieszczęśnik
relacjonował, wyszukując w swoim słowniku najbardziej lapidarne
zwroty, zawiłe ścieżki swojego życia, sięgając wyżyn sztuki hermeneutycznej, gdy przychodziło do tłumaczenia jego świata na przedwojenne,
niewzruszone kategorie.
Chórem starców już dawno temu nazwał to zgromadzenie Bartek.
Wtedy jeszcze żył dziadek Jan, później poza wujem Tomaszem zostały
same kobiety. Ale nazwa przetrwała, podobnie jak większość metafor
mojego brata. Na początku dziejów Domu chór starców zasiadał pod antresolą, wciśnięty w przytulny kąt między oknem a kominkiem. Jednak
zakątek ten leżał na uboczu głównych domowych traktów, wnukowie
i wnuczki sprawnie omijali zastawiane sidła, więc babcia Maria stanowczo wymogła na swoim synu, a moim stryju Piotrze, by przearanżował
wnętrze, mając na względzie dobro życia rodzinnego. Skomplikowany
organizm wspólnotowy, jakim była zasiedlająca Dom liczna i wielopokoleniowa rodzina Chochołów, szybko przystosowywał się do zmiennych warunków. Dlatego po tej modyfikacji wystroju sali kolumnowej
moje pokolenie nauczyło się trafiać w chwile, kiedy chór starców pogrążał się w poobiedniej drzemce, albo koncentrował całą swoją uwagę
na programach telewizyjnych. Obydwa momenty obwieszczane były
donośnie, w pierwszym przypadku gremialnym chrapaniem, w drugim
– podkręconymi do granic bólu głośnikami telewizora. Po całym Domu
niósł się czytelny komunikat: droga wolna.
Wujek Tomasz, zapewne z racji swoich wieloletnich przyzwyczajeń,
których nie potrafił zmienić nawet pulsujący, przeobrażający życie każdego z nas rytm Domu, rzadko uczestniczył w konwentyklach swojego
pokolenia. Najczęściej spędzał całe dnie w swoim pokoju, urządzonym
tak ascetycznie, jak to tylko było możliwe. Kiedy tylko Matka albo ciotka
Magda zauważyły jego nieobecność na posiłkach, wysyłały kogoś z prowiantem do jego sypialni.
56
Knieja piszczała, przypominając o swojej obecności, dając wyraźnie
do zrozumienia, że za tak wierne towarzystwo należy się jej choćby
pół kromki, choćby kawałek skórki. Ocaliwszy obydwa talerze przed
rafami zakrętów i progów dotarłem na miejsce. Wszystkie nasze psy
raczej unikały wujka Tomasza, z niewiadomych mi przyczyn wolały nie
zapuszczać się na jego teren. Wyczuwały przy tym bezbłędnie granicę
zakazanego rewiru. Zrobiłem krok i znalazłem się na ziemi odmówionej.
Knieja mruknęła niezadowolona z takiego rozwoju wydarzeń, obróciła
się i truchtem ruszyła z powrotem do kuchni.
Łóżko, szafa, stół, półka, krzesło, drugie krzesło. Meble porozrzucane po sporym pomieszczeniu sprawiały wrażenie zagubionych. Łypały
na siebie z kątów, pomiędzy którymi rozpościerała się pusta przestrzeń
drewnianej podłogi. Żadnych kwiatków, bibelotów, pamiątek, żadnych
materialnych śladów osiemdziesięcioletniego życia. Prosta firanka,
krzyż na ścianie ponad łóżkiem, gdzieniegdzie osamotnione gwoździe
po niegdysiejszych obrazach.
Wujek drzemał na krześle, nie pozwolił wstawić do swego pokoju
wygodnego fotela, choć babcia Maria, jego bratowa, gorąco mu to zalecała. Zasypiał w pozycji wyprostowanej, z suchymi dłońmi złożonymi
równo na kolanach. Głowa opadała mu na pierś i chrapał głośno, kiedy
bezwładne ciało zaczynało tracić równowagę, powracał na jawę, w momencie odzyskując przytomność.
Wszedłem w głąb pokoju, cicho postawiłem talerze na stole i podszedłem do okna. Wychodziło na podwórko, sękate konary jesionu niemal
drapały pazurami po szybie. Przez ciemną plątaninę gałęzi widziałem
szarą elewację oficyny; gruby tynk łuszczył się, zostawiając rude rany.
Tu, na pierwszym piętrze, studnia podwórka była na tyle głęboka, że
o tej porze roku w pomieszczeniach panował wieczny półmrok. Skrawek
nieba poprzycinany liniami dachów i kominów blado jaśniał w górze,
z oddali krakały krakowskie gawrony. Rozglądnąłem się po mieszkaniu wujka. Meble surowe, zniszczone, przygarnięte sieroty i wdowy,
każdy z innego kompletu. Wielokrotnie próbowano go przekonać, by
zgodził się na nowe, funkcjonalne umeblowanie. Kiwał głową niby ze
zrozumieniem, zaprzątnięty własnymi myślami, ucinając jednak ostro
wszelkie propozycje zmian. Nikt nie śmiał przeorganizować mu życia
bez jego wyraźnej zgody. Odrzucona dobroć ubierała maskę irytacji:
stary, a uparty, przecież to dla jego dobra, żadne argumenty nie trafiają,
jak osioł, jak osioł, czy on nic nie rozumie? Oskarżenia wypowiadano
szeptem, nieco lękliwie, knując w kuchni, spiskowcy wydmuchiwali papierosowy dym w otwór wentylatora.
W pokoju wujka zagnieździł się nieodwołalnie niewietrzony zapach
kawalerskiej starości. Wżarł się w drewno mebli, zakotwiczył w szparach podłogi, przeniknął włókna ubrań głębiej, niż sięgają najnowsze
57
proszki do prania. Sucho, surowo i staro. Patrzyłem na opadłą na pierś
głowę wujka Tomasza, oczy głęboko osadzone, duży nos, rysy pomięte
przez wiekowe zmarszczki; gładko ogolone policzki z popękanymi naczyńkami, aureolę białych włosów. Niegdyś przycinał je krótko i schludnie, z równym przedziałkiem na prześwitującym ciemieniu. Kilka lat
temu machnął ręką na ten kultywowany przez dziesięciolecia zwyczaj.
Poddawał się tylko codziennemu goleniu. Te mimowolne rezygnacje
rozprzęgały niezauważenie spinający całe życie wujka Tomasza porządek. Stary człowiek powoli wyciekał z narzuconej sobie formy.
Zawsze się go trochę bałem, od dzieciństwa trwam w tym dystansie. Jego sztywność przełamywana nieporadnymi gestami, intonacja,
przy której nawet pochwała brzmiała jak napomnienie. Teraz wiem,
że bardzo się starał być zwyczajny, ludzki, wiem, jak wiele go to kosztowało. Wtedy dostrzegałem tylko nieporadność tych prób, surowość
nie była nieudolną życzliwością, tylko surowością samą. Odwiedzaliśmy
go czasem na Szpitalnej, w niedzielę po obiedzie, albo spotykaliśmy
go u dziadków, w porze wczesnego podwieczorku. Pamiętam spacery
z nim, nad Wisłę, po Plantach, ulicami Starego Krakowa; szedł, rozmawiając ponad naszymi głowami, słuchając rodziców, uważnie, w zamyśleniu. Splatał ręce na plecach, sutanna łopotała przy każdym jego
kroku, wyrzucał nogi do przodu mocno, jakby w pośpiechu, nigdy nie
mogłem doliczyć się wszystkich guzików. Był wysoki i szczupły, najwyższy z całego rodzeństwa, co potwierdzają stare fotografie.
Trzeba spytać Tomasza, ta fraza babci Marii umiejscawiała wujka
w samym centrum rodzinnego ikonostasu. Ksiądz w rodzinie to nie
byle kto, do tego na miejscu, w Krakowie, zawsze można zasięgnąć rady,
poprosić o modlitwę, zamówić mszę. Wszystkie śluby, chrzciny, pogrzeby. Obecność kapłana w rodzinie była dla mnie czymś naturalnym, ale
naturalnym nienaturalnością samego wujka Tomasza. Był jak swój, bardzo podobny z wyglądu do mojego dziadka, ale jednocześnie jak obcy,
zwłaszcza dla małego chłopca. Nie bawił się z dziećmi, rozmawiał tylko
z dorosłymi. Jego pojawienie się na rodzinnych spotkaniach przemieniało całą przestrzeń. Nawet kiedy milczał, i tak był w centrum. Cichły
swobodne rozmowy, rodzina mobilizowała się do formułowania poważnych pytań, wujkowie powściągali akceptowaną podczas nieobecności
księdza Tomasza stonowaną rubaszność. Księżowski nastrój zastygał
w pomieszczeniu, przy stole samowolnie rezygnowaliśmy z dokładek;
jeden kotlet w zasadzie wystarczy, z buraczkami też nie można przesadzać, wiadomo, kapusta przecież rozdyma. Ciekawe, że wuj Tomasz nie
narzucał swojej surowości, nie wymagał jej od innych. Bierzcie, stygnie,
zachęcał, lecz było już za późno, apetyty rzedły, ochota ulatywała gdzieś
daleko. Trudno powiedzieć, czy sam miał świadomość takiego oddziaływania. Jeśli tak działał na wszystkich, to być może nigdy nie zdążył
58
zauważyć tej znaczącej odmiany światów, w które wkraczał; on trwał
w tym nastroju przez całe życie, w jego horyzoncie pojawiało się tylko
to, co przenikał on sam.Spojrzałem na sałatkę śledziową. Kawałki ryby,
gotowane buraki, marchew, ziemniaki, cebulka i starte na puch jajko na
twardo. To wszystko połączone śmietaną, czysty bezwstyd polskiej postności. Wujek spał, a mnie zaczynało ssać w żołądku. Śniadanie u Zosi
było dawno, nie zjadłem znowu tak wiele, na te śledzie pod kołderką, jak
nazywała je ciotka Magda, czekałem przez kilka miesięcy, od Wielkiego
Piątku. Dorodne, jędrne filety, intensywny kolor żółtka, buraczki.
Wujek Tomasz zamlaskał, ale się nie przebudził. Wszyscy wiedzieli,
że nie należy przerywać mu snu, gdyż to wprawiało go w wielkie zakłopotanie. Ja spałem? Jak mogłem się zdrzemnąć, dopytywał się potem
bezustannie. W końcu przyznawaliśmy, że to nie mógł być sen, chwila
nieuwagi, rozkojarzenie, przecież wujek w ogóle nie śpi w ciągu dnia,
wujek czuwa. Kiedyś szczycił się tym, babcia Maria się tym szczyciła,
że wystarczało mu tylko cztery godziny snu na dobę. Resztę poświęcał
na modlitwę, pracę, obowiązki duszpasterskie. Senność przyszła z wiekiem, nieubłaganie i zawstydzająco. Kiedy więc sam wybudzał się z licznych rozsianych po całym Domu drzemek, mógł pielęgnować iluzję, że
przysiadł tylko na chwilę, na kilka sekund zamknął oczy. Gdy jednak
ktoś inny przerywał jego sen, nieomylnie rozpoznawał w nim świadka
swojej słabości. Czekałem cierpliwie przy oknie.
Odkąd pamiętam, był kapelanem sióstr kanoniczek z ulicy Szpitalnej.
Mieszkał w niewielkiej celi, urządzonej równie surowo jak pokój w Domu. Wtedy miał jeszcze skromną biblioteczkę, teraz książki trafiły do
rodzinnych zbiorów, u niego została tylko Biblia i brewiarz, zakurzone
na opustoszałej półce. Kapelanem sióstr został pod koniec lat sześćdziesiątych, a co robił wcześniej, o tym się nie mówiło.
– A co wujek, proszę wujka, robił, jak nie był księdzem? – pytałem
w dzieciństwie.
– Byłem takim samym urwisem jak ty – odpowiadał nieodmiennie
uprzejmie, ucinając rozmowę.
Dopiero po latach, kiedy kończyłem liceum, Matka opowiedziała
mi ukrywaną przez babcię Marię tajemnicę. Wujek był dobrze zapowiadającym się teologiem, zrobił doktorat z trynitologii w Rzymie, po
powrocie wykładał teologię fundamentalną w krakowskim seminarium.
W tym czasie przygotował rozprawę o Trójcy Świętej, proponując
odrzucenie substancjalistycznego ujęcia osoby. Dzięki temu pomysłowi Osoby Trójcy mogły być określane relacyjnie, uwalniając tym
samym doktrynę od kłopotliwych konsekwencji definicji Boecjusza.
Jednocześnie badania wujka Tomasza nie osuwały się w żadne dawne
herezje antytrynitarne.
Niewiele z tego rozumiałem.
59
Dopiero niedawno zanurzyłem się w otchłanie teologii i dotarłem
nawet, nie bez trudu, do maszynopisu pracy wujka. Badania wzbudziły wątpliwości wpierw w krakowskiej Kurii, potem w Watykanie.
Zasugerowano pewne zmiany. Wujek odmówił, tu stoję i nie mogę
inaczej. Jednak z pokorą przyjął zakaz publikacji i wykładania, nigdy
go nie złamał. Czekał, aż Kościół dojrzeje do jego poglądów. Potem
stracił nadzieję, ale był posłuszny, choć niemieckie uniwersytety kusiły
go kilkakrotnie. Po zakazie kardynał Wojtyła mianował go kapelanem
kanoniczek Ducha Świętego. I tak wujek Tomasz doczekał starości. Nie
wiem, czy w kazaniach przemycał coś ze swoich poglądów, czy zamknął
je w szufladzie wraz z pożółkłym maszynopisem. Nigdy nie pełnił żadnych eksponowanych funkcji, nie bywał na kościelnych dworach, prawie nigdy nie wyjeżdżał poza Kraków; rzadko opuszczał dom sióstr przy
Szpitalnej, a kiedy to robił, spacerował, odwiedzał rodzeństwo, spotykał
się z bratankami. W połowie lat dziewięćdziesiątych, w wieku lat siedemdziesięciu, dostał od kardynała Macharskiego zgodę na zamieszkanie u rodziny i sprowadził się do Domu Chochołów.
Kilka razy próbowałem zapytać go o tamte sprawy, ta historia z zakazem Kongregacji Nauki Wiary ekscytowała mnie i rozpalała wyobraźnię,
jednak wujek zawsze uciekał.
– Wujku, bo kiedyś słyszałem, i chciałem się dowiedzieć, jak to było
z tymi…
– Chcesz się wyspowiadać?
– Nie, bo ja właśnie…
Uciekał, wpędzając mnie w przekonanie, że to ja umykam.
Wyślizgiwał się lekko i bez wysiłku. Tak było ze wszystkim, nie tylko
z kłopotliwą sprawą Trójcy Świętej. Na różnych etapach mojego życia
pytałem go o problemy z wiarą, o własne dylematy. Odbijałem się jak
od tarczy. Przychodziłem z ułożonymi pytaniami, z ciągami argumentacji, najeżony i opancerzony; jedno zdanie wujka kruszyło najtęższe
zbroje, rezygnowałem z jakiegokolwiek dialogu. Bronił się przed rozmową.
Zachrapał głośniej i wypuścił powietrze. Otworzył oczy i zaczął ruszać głową, unosząc ją ptasio do góry.
– Gdzie jesteś?
Musiałem się poruszyć.
– Tu… pod oknem.
– Bartek?
– Nie…
– Zawsze was mylę. Takie macie podobne głosy, kroki. Bracia…
Cisza. Podszedłem do stołu, przesadnie głośno, szurając butami po
podłodze. Chrząknąłem, odsunąłem krzesło, drewno zgrzytnęło o drewno. Usiadłem.
60
– Bo ja śledzie, sałatkę przyniosłem, żeby przed wigilią… Pewnie
wujek…
– Zgłodniałem. Nie będę jadł, post, możesz zabrać. Przychodzisz
z czymś jeszcze?
Przez cały czas nie przestawał wodzić głową po pokoju. Jego oczy
były szeroko otwarte, nienaturalnie szeroko, skierowane powyżej ludzkich twarzy, blade źrenice ślepca.
Z czym jeszcze, z niczym nie przychodzę, cóż jeszcze mieć do wujka
mogłem? Przyniosłem śledzie, zabiorę śledzie. Sam w pokoju u siebie
zjem, porcję wujka Tomasza też, bo lubię. Śledzie nie grzech, ryba nie
mięso. Odsunąłem krzesło.
– Pobieracie się z Zosią?
Z Zosią? Pobieramy? Tak wstałem, że aż siadłem. Skąd on wiedział, że Zosia i ja, razem, skąd znał Zosię? Pamięć zaczęła nerwowo
kartkować zakurzone wspomnienia. Raz, zdaje się, raz po drodze na
moje poddasze wpadliśmy na wujka Tomasza, niezręczna sytuacja,
przedstawiłem ją nieśmiało, wyszło niezgrabnie, sztucznie. To było
jakieś dwa lata wcześniej, może rok, nie pamiętam. I zapamiętał imię
niewidzianej przez siebie dziewczyny, dziewczyny stryjecznego wnuka, którego zawsze mylił z Bartłomiejem, jego bratem. Pobieracie się,
co powiedzieć, czy istnieje odpowiedź na to pytanie? Tym pytaniem
stworzył mnie na nowo, przez niego nie myślę o pokoju, o śledziach,
o ślepym księdzu, tylko o Zosi. Gorączkowo szukam odpowiedzi.
Jednym pytaniem zmienił cały nasz mały świat. Byłem tym, kto przynosi śledzie, to był ten nastrój, pół wieku różnicy, suchość, uprzejmości, kłopotliwe pokrewieństwo, to był właściwy nastrój, a teraz zupełna
zmiana tonacji, z trudem przestrajam się na nowe brzmienia, a teraz
pytam sam siebie, dlaczego z Zosią nie rozmawialiśmy o ślubie. Przez
te wszystkie lata, ani razu o ślubie.
– Zjedz śledzie, przecież dla siebie też przyniosłeś.
– Dobrze, wujku.
Nie rozmawia się podczas jedzenia. Połykam, chwalę pomrukami,
nie mogę odpowiadać. Ciągle mówię, że nie mogę mówić. Widelec
zgrzyta po talerzu.
– Moje też zjedz, pysznie pachną.
– Dziękuję – odpowiadam nieskładnie, z pełnymi ustami.
– Bardzo lubię śledzie. Siostry mi przyrządzały z cebulką, w oleju,
znakomite. Objadałem się przed wieczerzą i potem nie mogłem zjeść
tych wszystkich potraw. A jakie siostra Benedykta pierogi z kapustą
robiła… Teraz poszczę, od samego rana.
Wtedy po raz pierwszy rozmawiałem z wujkiem Tomaszem, po raz
pierwszy w życiu. Nie mówiłem nic, ani słowa, on też zamilkł. Ale czułem, że to pytanie, te śledzie, to wszystko jakoś zawisło między nami;
61
to była prawdziwa mowa. Odpowiadałem w myślach, sobie odpowiadałem, a wujek nie czekał na odpowiedź. To było pytanie do mnie, nie
po to, by on wiedział, dla mnie je zadał, nie dla swojej ciekawości. On
siedział, z rękami na kolanach, prawie tak, jak go zastałem, nie spał,
choć zamknął oczy. Kiedy skończyłem, położyłem mu dłoń na ramieniu,
pokiwał głową, wziąłem talerze i wyszedłem.
Nie wiem, czy uda nam się jeszcze tak spotkać, czy to się jeszcze raz
wydarzy, czy ja będę potrafił. W innej sytuacji przez najbliższe dni nasze
spojrzenia spotykałyby się ponad głowami innych, pełne zrozumienia,
ślad wspólnej tajemnicy. Potem wspomnienie by spłowiało, spojrzenia
straciłyby głębszy sens. Ale co z wujkiem Tomaszem? Nie będę podchodził przez całe Święta i kładł mu dłoni na ramieniu, nie zdobędę się na to
poza tamtym nastrojem, poza tamtym pokojem. Co z nami?
Zamknąłem oczy i dotknąłem ściany palcami prawej ręki. Po chwili
znalazłem żłobienia, które po sprowadzeniu się wujka Tomasza do
Domu wyryła Małgosia, żona Pawła. Opracowała system oznakowania
Domu. Wzdłuż głównych korytarzy biegł, na wysokości metra, wąski
rowek. Co jakiś czas jego linia przerywała się i pojawiały się krótkie
informacje: dwa kroki, stopień w dół; trzy kroki, schody w górę; drzwi
do łazienki; drzwi do kuchni. To nie był alfabet dla niewidomych, tylko
prosty kod ustalony z wujkiem Tomaszem. Spróbowałem przez chwilę doświadczyć bycia ślepcem. Znaczki w przerwach linii ostrzegały
mnie o zbliżającej się zmianie, z pamięci odtwarzałem jej charakter.
Posuwałem się wolno, ostrożnie, widelce jeździły po niesionym talerzu, dwa razy o mały włos pozostałość sałatki śledziowej wylądowałaby
na podłodze.
Przed wejściem do kuchni otwarłem oczy. Matka ciągle siedziała przy
oknie, pogrążona w oczekiwaniu. Jak cień przemknąłem dalej, unosząc
talerze do swojego pokoju. Umyję w łazience albo zniosę brudne przed
wieczerzą, albo zostawię i ktoś zabierze, trudno.
Jeszcze dwie, trzy godziny, dzieciaki pewnie wymogą wcześniejszą
porę. Zwykle zaczynaliśmy około osiemnastej, ostatnio pół godziny
wcześniej. Skacząc po dwa stopnie, ruszyłem szybko na górę, zostawiając za sobą kuchnię pełną Matki i opustoszałą salę kolumnową. Stoły
były już połączone, białe obrusy opierały się krawędziami o krzesła.
Trzeba będzie rozstawić nakrycia, przyjdę pół godziny przed wieczerzą,
jak wczoraj, jak przed rokiem, jak zawsze. Wspinałem się dziarsko, by
przemknąć niezauważenie i ukryć te nieszczęsne talerze. Mam brudne
talerze, czyli nie byłem w kuchni, idę w przeciwnym kierunku, dlaczego? W myślach fałszowałem odpowiedzi. Przytrzymywałem widelce
placem, kciuk zaczerwienił się od buraczków.
Zza zakrętu wyszedł stryj Piotr, nagle, w białej koszuli, jeszcze bez
muszki, bez marynarki, dopinający spinki przy mankietach. Wymiana
62
spojrzeń, nieme pozdrowienie, męska oszczędność gestów i słów. Prawie
się minęliśmy
– Co tam słychać?
Znieruchomiałem, talerze zadzwoniły. Stryj stał, życzliwie uśmiechnięty, uporał się ze spinkami. Prawa dłoń w kieszeni, lekkie przechylenie w biodrach, wstęp do przyjacielskiej pogawędki. Co słychać, to
pytanie zawsze mnie mroziło. Niewinne, konwencjonalne, wymagające
prostej odpowiedzi. Pytający nie oczekiwał nigdy zbyt wiele, wystarczyło bąknąć którąś z podsuwanych przez obyczaj fraz. Co słychać, to pytanie, mimo swojej prostoty, mimo swej nienachalności, stawiało mnie
jednak pod znakiem zapytania. Zaczynałem gorączkowo szukać jakiegoś ważkiego, godnego wzmianki wydarzenia z ostatnich dni, jakiejś
ciekawostki, anegdotki trafnie wypełniającej przestrzeń rozpostartą
samym zapytywaniem. Na próżno, wszystkie myśli uciekały, moja
przeszłość wydawała mi się, całkiem słusznie zresztą, niewarta opowiedzenia, pasmo codziennych czynności, mycia się, jedzenia, wstawania,
spania, jakichś obowiązków, przyjemności tak prostych, że fabularnie
wstydliwych, nie nadających się do żadnej opowieści. Że z psem byłem,
że śledzie zjadłem, że pogoda, że zima? Że wujek Tomasz nie zjadł śledzi, że zdrzemnął się, że Ania posprzątała mi pokój? Wszystko na nic.
Co słychać, to pytanie zmuszało mnie do jakiegoś przewartościowania
własnego życia, do uporządkowania go, poukładania tak, by dało się
wypowiedzieć. Czy lepiej słychać, czy gorzej? Co odpowiedziałem
poprzednim razem, do czego muszę, do czego mogę się odnieść? Ta
konieczność syntezy własnej egzystencji, wymaganie zamknięcia własnego losu w jednym zdaniu, to mnie przytłaczało. Nie byłem gotowy
na to karkołomne zadanie, nigdy nie byłem dość gotowy. Zaskoczony
pytaniem, przyłapany na życiu nieuporządkowanym, na życiu nieprzemyślanym pod kątem możliwości jego opowiedzenia. Pytający miał
w takich sytuacjach zawsze przewagę. To on pierwszy zadał pytanie, to
on zmusił do odpowiedzi, on czeka, on się przygląda. Uprzedził atak,
sam go wywołał.
– A co u stryja? – wybrałem wariant desperacki.
Stryj Piotr niezmieszany wyciągnął dłoń z kieszeni i rozłożył obie
ręce w geście próbującym objąć całość.
– Wigilia!
– Wigilia – odparłem z uśmiechem i minęliśmy się w wąskim korytarzu.
Kiedy wróciłem na dół, sala kolumnowa była jeszcze pusta. Uświadomiłem sobie, że po spotkaniu ze stryjem wpadłem do pokoju, postawiłem talerze po śledziach na biurku; ubrałem się w czystą koszulę
i porywając marynarkę z wieszaka, zbiegłem na dół.
Znów za wcześnie. Przez chwilę siedziałem w fotelu, wpatrując się
63
we wskazówki zegara. Siedemnaście po trzeciej – osiemnaście po trzeciej – dziewiętnaście…
Wreszcie wstałem i zacząłem nakrywać do stołu. Wpierw duże talerze, na nich małe, po obydwu stronach wszystkie widelce i łyżki, we
właściwej kolejności, nad talerzami łyżeczki do kompotu. Serwetki, kieliszki do białego wina, szklanki do wody. Pośrodku stołów, zostawiając
miejsce na półmiski z wigilijnymi potrawami, poustawiałem lichtarze
z kilkudziesięcioma świecami Caritasu, jasnym dowodem na wspaniałomyślność i miłosierdzie ciotki Magdy.
Kończyłem, kiedy w korytarzu prowadzącym do kuchni ukazała się
Matka. Stanęła w progu i zobaczyła mnie, samotnego pośrodku dziesiątków sztućców i pustych talerzy. Miałem wrażenie, przez chwilę, że przez
jej zmęczenie przebijała nuta radości. Tak, sam to zrobiłem, mamo, ja
sam, nikt mi nie pomagał. Poczułem się małym chłopczykiem, dumnym
z sumiennego spełniania swoich obowiązków i brania na własne barki
obowiązków innych. Ja sam, nikt mi nie pomagał, mamo.
– Tylko nie zapomnij o opłatkach – powiedziała Matka, opierając
dłoń na poręczy schodów.
Zapadam się w fotel, miękki i głęboki, zapadam się w oczekiwaniu
na wieczerzę. Wszystko zrobione, sala kolumnowa jest pusta, z góry,
z dołu, z bocznych korytarzy dochodzą niewyraźne odgłosy przygotowań mojej rodziny, ja jestem gotowy, pozostaje tylko czekać. Fotel jest
miękki i głęboki, zapadam się, zapadam.
8
– Cicho, bo go obudzisz.
– Zobacz, jakie ma fałdy, o tu.
Głosy dźwięczne i piskliwe docierały do mnie zza granicy snu, czułem dziecięce napięcie, szybkie oddechy, skupioną na mej twarzy uwagę. Zacząłem się budzić, przełknąłem ślinę.
– Poruszył się, poruszył!
– Żyje, mówiłem ci przecież.
Zachrapałem celowo i gwałtownie otwarłem oczy. Dzieci z piskiem
rozpierzchły się po pokoju, Franek i Anielka, schowały się za choinkę.
Bombki lekko zadzwoniły o siebie, trochę igliwia obsypało się na podłogę, wysoka konstrukcja lekko się zachybotała.
– Wujek, nie gniewasz się?
– Zaraz was zjem!
Kolejne piski i próba wpełzania pod stół. Już nikt ich nie widzi, wyglądają spod krawędzi obrusu, nie ma ich, zniknęły. Udaję, że intensywnie szukam, szuram nogami, głośno stawiam kroki:
64
– Gdzie one się podziały, niech no tylko znajdę – powiedziałem głosem starca.
Spod stołu przytłumione chichoty, nie ma ich, już ich nie znajdę,
wymknęły się złemu czarodziejowi. Zabawa skończona.
Już w pół do szóstej, zaraz wszyscy zaczną się schodzić. Poprawiłem
włosy i wygładziłem pomiętą od drzemki marynarkę. Ile spałem? Co
straciłem? Jak długo dzieci Gosi i Pawła studiowały w napięciu moją
rozespaną twarz? Ziewnąłem i przeszedłem się po pomieszczeniu.
Franek i Anielka już nie uciekali przede mną, tamta zabawa się skończyła, pewnie zainteresowali się nogami krzeseł, albo w skupieniu
spoglądali na choinkę, próbując podglądnąć podrzucającego prezenty
aniołka. Wyszedłem na chwilę do kuchni i przepłukałem usta wodą. Po
chwili wahania sięgnąłem do lodówki i nalałem do szklanki kilka łyków
kiszonego barszczu. Bordowa, niemal fioletowa, gęsta ciecz osadziła
się na przeźroczystych ściankach. Wypiłem jednym haustem, bezsmak
w ustach zniknął, mogłem wrócić do sali kolumnowej. Dzieci dalej nie
było widać, ucichły ich chichoty i prowadzone scenicznym szeptem
rozmowy. Zasiadłem w fotelu, czuwając. Wszystko jest gotowe, wszyscy
czekamy, dzieci się bawią.
Siedziałem na fotelu, czekałem, w samym sercu Domu, w miejscu,
gdzie przecinały się najważniejsze szlaki, gdzie odbywały się najważniejsze uroczystości, w sali kolumnowej. Można śmiało powiedzieć, że to
największe pomieszczenie w Domu narodziło się przypadkiem. Podczas
jednego z remontów okazało się, że stropy pomiędzy pierwszym i drugim piętrem nadają się do wymiany. Drewno było spróchniałe, legary
kruszyły się w dłoniach. Kiedy zdjęto wszystkie warstwy, stryj Piotr
wpadł na pomysł pozostawienia tak wysokich pomieszczeń. Kazał wyburzyć wszystkie ściany działowe w tej części kamienicy, jedyną ścianę
nośną zastąpił mocną kolumną, która poprzez skomplikowany, przypominający parasol system krokwi podtrzymywała strop drugiego piętra.
W ten sposób uzyskaliśmy wielką, długą na kilkanaście metrów salę,
wysoką na dwie kondygnacje. Aby złamać kościelny charakter wnętrza,
proporcje pomieszczenia bezlitośnie podszeptywały to skojarzenie, stryj
zaprojektował antresolę, zawieszoną dokładnie na poziomie pierwotnego stropu, oddzielającego niegdyś dwa piętra. Na antresolę prowadziły
szerokie schody, stamtąd wchodziło się do biblioteki, i dalej, wzdłuż zewnętrznej ściany, na wąską galerię, która umożliwiała dojście do okien
z wyższej kondygnacji. Dzięki temu sala, nazwana od razu kolumnową,
straciła swoją przytłaczającą wymowę. Na antresoli, głębokiej na jakieś
cztery metry, ustawiono regały z książkami i kilka foteli, pod nią stała
stara fisharmonia i rodzinny kredens, za kredensem schody na parter,
obok schodów drzwi do pracowni stryja. Pod ścianami kanapy i fotele,
pod oknem długi, rozkładany na specjalne okazje stół. Pośrodku krótszej
65
ze ścian, naprzeciw antresoli, znajdowały się drzwi, biegnący za nimi korytarz prowadził do kuchni i do pokojów najstarszego pokolenia rodziny
Chochołów. Z racji swoich rozmiarów i zaprojektowanych funkcji sala
kolumnowa szybko stała się centrum Domu. Tu jadano rytualne posiłki,
tu w zimowe wieczory przesiadywał chór starców. Sala kolumnowa była
agorą naszego Domu.
Położyłem głowę na oparciu fotela i błądziłem wzrokiem po pogrążonym w półmroku dziwnym belkowaniu stropu. Strzelająca w niebo
kolumna była niczym drewniany maszt z trzech świerkowych pni spiętych metalowymi obręczami. Wysoko ponad głowami rozgałęziała się
promieniście, wyrastające z niej belki sięgały we wszystkie narożniki
sufitu i wgryzały się w krawędzie ścian. Pomiędzy głównymi ramionami
widać było wsporniki i przypory, całość tworzyła lekką, niemal zwiewną
pajęczynę. Drewniana konstrukcja pomalowana była na ciemnobrązowy
kolor, belkowanie dzieliło sufit na białe trójkąty. Kolumna wyznaczała
środek sali, środek Domu, środek świata. Z sufitu na grubych linach
zwieszały się wielkie żyrandole, perspektywa wykrzywiała równoległe
linie.
Siedziałem rozparty w fotelu, dzieci się bawiły, rodzina właśnie
zaczynała się schodzić. Z antresoli, z dołu, z góry, od strony kuchni,
zewsząd, pojedynczo i parami, nadciągali Chochołowie; odświętnie
ubrani, biel z czernią, z granatem, z szarością; pachnący perfumami,
uczesani, zapięci, wcierając w dłonie resztki kremu nawilżającego.
Nikt nie siadał przy stole. W sali kolumnowej tworzyły się grupki, moi
krewni rozmawiali o Wigilii, tradycji, zimie, o potrawach, zabijając czas,
czekając na rozpoczęcie. Jeszcze nie ma babci Marysi, niech ktoś pójdzie
po wujka Tomasza, Ania zawsze się spóźnia, co za dziewczyna, co z Piotrem, widzieliście Piotra, spotkałam na schodach ciocię Basię, zaraz
zejdzie, spokojnie, zaraz zaczniemy, bez nerwów. Gwar narastał, głosy
niosły się pod samo sklepienie. Gdzieś wysoko rozmowy nasze, błahe
i niedbałe, zapełniające czas, niezainteresowane same sobą, mieszały
się i gęstniały. Rzadko spotykaliśmy się wszyscy razem. Mieszkając pod
jednym dachem, wpadając na siebie w kuchni, na korytarzach, pozdrawiając się w drodze do łazienki, tylko kilka razy w roku gromadziliśmy
się w pełnym składzie. Święta, ważniejsze jubileusze, imieniny babci
Marii, hucznie fetowana rocznica ślubu cioci Magdy i stryja Piotra;
rzadko, według starszych za rzadko.
Oczekiwanie przedłużało się, zawsze ktoś przychodził spóźniony, ktoś mylił godzinę. Była prawie szósta. Dzieci przestały się bawić
i patrzyły ponuro na dorosłych. Ich czas ruszył, minuty zaczynały się
dłużyć. Im później zaczniemy, tym później przyjdzie aniołek. One
czekały najbardziej, od wielu dni śniąc o wymarzonych prezentach. To
oczekiwanie, zapełniane przez nas dorosłych zdawkowymi konwersa66
cjami, ujawniało potrzebę rytuału. Teraz staliśmy w przedsionku, nie
ogarnięci jeszcze przez obrzęd wigilijny, tęsknie wyglądaliśmy początku corocznego scenariusza. Porządek wieczerzy zorganizuje nam czas,
umieści wszystko we właściwym miejscu. Nastrój wyznaczy prawdziwe
tematy rozmów, wytyczy drogi naszych wzajemnych relacji i spotkań.
Na razie nasze rozmowy były kruchtowe, jak przed spektaklem, przed
koncertem, oderwane od nas samych, zaprzątniętych już czymś innym.
Wszyscy udawaliśmy uprzejmość i zainteresowanie.
I nadeszła ta chwila, gdy byliśmy w komplecie. Schodząca powoli po
schodach Matka dała głową znak ciotce Magdzie, że można zaczynać. Ta
kilkakrotnie klasnęła w dłonie.
– Moi kochani! Moi kochani… Na wszystko będzie… porozmawiamy
sobie jeszcze… Tak, ale musimy zacząć – odpowiadała rwanymi zdaniami na udające zaskoczenie miny domowników.
Rozmowy wygasały. Ci, co zamilkli, gestami uspokajali innych.
Wreszcie zrobiło się cicho i wszyscy znieruchomieli, zgodnie zwracając głowy w jednym kierunku. Rodziło się zgromadzenie. W rogu sali
kolumnowej stał wuj Tomasz, wyprostowany, szczupły, wodzący niewidzącym wzrokiem tuż ponad naszymi głowami, jakby oczekiwał naszych
twarzy wyżej, jakbyśmy w jego oczach ślepca przewyższali samych siebie. Rośliśmy pod tym spojrzeniem, stawaliśmy na palcach, wbijaliśmy
się w niezasłużoną dumę. Na Wigilię wuja Tomasza ubrano w sutannę,
którą wkładał niechętnie, chodząc po Domu w wyciągniętych sztruksowych spodniach i flanelowych koszulach. Wyglądał niecodziennie,
trochę jak przebrany, udający kogoś innego, a przecież przez większość
życia takim właśnie go oglądałem. Teraz mimowolnie poprawiał palcami koloratkę, ruchy szyi potwierdzały, że dawny strój przestał być jego
drugą skórą, sutanna wisiała na nim żałobnie. Obok Tomasza stał mój
kuzyn Andrzej i trzymał otwarte Pismo Święte.
Od lat rozpoczynaliśmy wieczerzę wigilijną od lektury drugiego rozdziału Ewangelii według św. Łukasza. W owym czasie… kiedy namiestnikiem Syrii był Kwiryniusz… do swego miasta… która była brzemienna…
urodziła… w żłobie… bo nie było dla nich miejsca w gospodzie. Znałem te
słowa od dziecka, rok po roku wyżłobiły w mojej pamięci głębokie bruzdy. Zawsze zastanawiałem się, dlaczego opis narodzin Jezusa zawiera
głównie jakieś biurokratyczne informacje na temat spisu ludności. Sens
tego fragmentu ukryty był wśród drobiazgowego przedstawienia okoliczności, narodziny pozostawały na marginesie tej opowieści.
Pojawienie się wujka Tomasza w Domu w naturalny sposób doprowadziło do zmiany tego obyczaju, po lekturze Ewangelii ksiądz wygłaszał krótką homilię, to było oczywiste, obyczaj zreformował się sam, za
pierwszym razem, bez niczyich interwencji, i tak pozostało w kolejnych
latach, żywa tradycja regulowała się sama.
67
Zastygliśmy w oczekiwaniu. On słyszał tę ciszę i wytrzymał ją; splótł
dłonie i podniósł je do twarzy, zasłaniając usta. Kilka razy westchnął
w skupieniu. Wreszcie dał głową znak, Andrzej zaczął czytać.
– Z narodzeniem Jezusa Chrystusa było tak…
To nie był ten fragment, wypowiadane przez Andrzeja słowa uderzały we frazy podsuwane przez dobrotliwą pamięć. Mąż jej Józef… oddalić
ją potajemnie… we śnie… nadasz imię Jezus… uczynił tak, jak mu polecił anioł … aż porodziła Syna. Każde zdanie się wykolejało, każdy ze
słuchających musiał się skoncentrować, wejść na nowo w odczytywane
orędzie.
– Oto Słowo Pańskie…
Odpowiedzieliśmy chóralnie. Andrzej zamknął Biblię i odłożył ją na
stolik za sobą. Wujek Tomasz stał chwilę w milczeniu. Wreszcie podniósł głowę i z zamkniętymi oczyma powiedział:
– To wydarzy się dzisiaj w nocy. Spróbujmy tego nie przegapić.
I tyle; czekaliśmy na coś więcej, ale nie było nic więcej, wuj Tomasz
ruszył do przodu, Andrzej podbiegł, by mu pomóc znaleźć miejsce, kiedy
zasiadł na fotelu, zaczęliśmy się wszyscy poruszać, odczarowani, ośmieleni, ciotka Magda wkroczyła między nas z talerzem pełnym opłatków.
Rozpoczęły się życzenia, dwadzieścia osób zaczęło krążyć po sali kolumnowej, by na krótką chwilę spotkać się z każdym krewnym.
Podszedłem do Matki. W naszej rodzinie życzenia trwały długo.
Dwadzieścia dwie osoby, każdy przełamuje się z każdym, każdy ma
przed sobą dwadzieścia jeden spotkań, w sumie dwieście trzydzieści
jeden przełamań, tafle opłatków strzelają wokoło jak pękający lód. Ile
zajmują pojedyncze życzenia? Podejście, chwila zastanowienia, wygłoszenie życzeń, zapytanie o jakąś troskę, wysłuchanie życzeń, krótka
pogawędka, promenada, odnalezienie kolejnej osoby, ominięcie tych,
którym się już życzyło, chwila oczekiwania, bo do babci, cioci, wujka jest
kolejka, pogawędka w kolejce, korekta planów, odnalezienie wzrokiem
babci, cioci, wujka, do których nie ma kolejki, przypadkowe spotkanie
z kuzynem, myśmy sobie już życzyli, uśmiechy; babcia, ciocia, wujek,
do których nie było kolejki, są już zajęci, znowu korekta planów, pod
oknem stoi samotnie babcia, ciocia, wujek, więc podejście i kolejne
spotkanie. Ile trwa jedna kolejka? Dwie minuty, trzy, pięć? Niezręcznie
jest spoglądać na zegarek, to przecież życzenia, nie wydzielamy czasu,
życzymy aż do wyczerpania, opłatki są, zawsze w nadmiarze, można
dobrać, w każdej chwili można dobrać, aż do wyczerpania, aż do wycieńczenia. Zazwyczaj przekraczamy godzinę, nigdy nie sprawdzałem,
ale godzinę co najmniej, pod koniec życzenia stają się coraz krótsze,
z wielopoziomowych konstrukcji pozostaje tylko esencja, każdy jest
już trochę zmęczony, życzymy sobie, żeby życzenia były krótkie, coraz
krótsze, to jest podstawowe życzenie, z ostatnimi osobami rozumiemy
68
się bez słów, tylko skubiemy resztki opłatków, okruszki ostatnie, głębsze
spojrzenie, jakiś gest, jakiś pocałunek, do wycieńczenia. Jak nam się
udaje to wszystko zmieścić, w jeden wieczór? A potem jeszcze potrawy,
i prezenty, i kolędy, i na pasterkę jeszcze trzeba się zebrać, i dojść, i zająć miejsce. Ten wieczór trwa co najmniej dwa wieczory, czas rozciąga
się, by pomieścić złożoność domowych rytuałów, czas zastyga, pozwala
zdążyć ze wszystkim.
Podszedłem do Matki. Zewsząd łapałem kątem ucha zwyczajowe
zdrowia, szczęścia, pomyślności, ludzie wokół mnie życzyli sobie najlepiej, a jednocześnie wypowiadali to nieporadnie, kryjąc się za sprawdzone od lat formuły. Wiadomo, zdrowie ważne, szczęście ważne, wszystko
ważne. Życzenia ciepłe, serdeczne, odarte z intymności bezpośredniej
relacji. Ogólność ułatwiała tę relację, znosiła kłopotliwość, skrępowanie
zbytniego zanurzenia w świat innych. Czego życzyć dziewięćdziesięcioletniej babci Marii? Zdrowia? Stu lat? Co znaczy pomyślność? Jak co
roku próbowałem lepić coś własnego, nieudolnie próbując rozpoznać te
nadzieje, które otwierają horyzont moich bliskich. Moja oryginalność co
roku rodziła się w momencie wzięcia z tacy opłatka, nie była nigdy zbyt
przemyślana, konstruowana w popłochu, zawsze niegotowa. Kto liczy
na wyzdrowienie, kto potrzebuje odpoczynku, kto nie może znaleźć
sobie miejsca na świecie, kto pogrąża się w samotności, kto chciałby
spokoju, zmiany pracy, odmiany życia. Starałem się diagnozować te
pragnienia, odczytywać je z okruchów doświadczeń, zasłyszanych rozmów, domysłów, wyznań, wykradzionych snów. Ponieważ w tym rozpoznaniu zawsze byłem spóźniony, nieprzygotowany, poświęcałem na nie
czas podczas życzeń innych. Oni zaczynali, zdrowia, szczęścia, pomyślności, czasem coś od siebie, a ja słuchałem nieuważnie, słuchałem nie
słuchając, pozorując skupienie, wszelkie błogosławieństwa puszczałem
mimo uszu, ugniatając gorączkowo własną wypowiedź; tę wstydliwą
czynność skrywałem pod pełnym spokoju uśmiechem, pod spojrzeniem
głębokim i pustym jednocześnie. Kiedy kończyli, babcia, ciotka, wujek,
ja zaczynałem, z namysłem, ze zrozumieniem. Bliscy, kiedy udało mi
się utrafić w sedno ich prawdziwych trosk, uśmiechali się ciepło, jakby
przypomnienie o własnym bólu, o własnej biedzie, sprawiało im przyjemność. Ich twarze, na co dzień przygaszone, zaprzątnięte krzątaniną
wokół spraw ważnych i pozornie ważnych, rozprostowywały się, oczy
nabierały blasku. Zderzaliśmy się jak wolne elektrony, jak cząsteczki,
które odbijają się od siebie nawzajem. Spotkania krótkie, rozbłyskujące
na moment, na mgnienie oka, potem przepraszające spojrzenia, jeszcze
muszę połamać się z ciocią, babcią, wujkiem; kruchość naszych małych
spotkań była nie do ocalenia. Z wieloma moimi bliskimi nie rozmawiałem tak blisko, tak ulotnie, przez cały poprzedni rok. Rozstając się z kawałkiem niekwaszonego ciasta w dłoniach, wymienialiśmy pełne poro69
zumienia spojrzenia. Musimy to powtórzyć, może jutro, może w drugi
dzień Świąt, mieszkamy przecież pod jednym dachem… Wiedzieliśmy,
że nie dotrzymamy tych niemych obietnic, że spotkamy się dopiero za
rok, na ten jeden moment.
Podszedłem do Matki. Z trudem odnaleźliśmy się w gromadzie
krewnych. Większość z nich ustawiła się w kolejkach do foteli, na których zasiadali starcy, przyjmując życzenia i błogosławiąc. Kolejki żyły
własnych życiem, w nich ludzie konwersowali, korzystając z okazji przełamywali się między sobą, w oczekiwaniu, w napięciu, by seniorom rodu
życzyć dobrze i treściwie, w rodzinnym ogonku bliscy deptali sobie po
piętach. Kilka razy widziałem Matkę zajętą, z babcią, ciocią, wujkiem.
Szukałem kogoś innego i znów gromada nas rozdzielała. Kolejna twarz,
kolejny uśmiech, zapraszające rozłożenie ramion, my przecież jeszcze
nie, a jak jeszcze nie to teraz, czemu nie teraz. I wszystkiego najlepszego
z babcią, ciocią, wujkiem. Znam dobrze moich bliskich, znam ich od
dziecka, znam z wspólnych wakacji, znam z imienin i obiadów świątecznych; od kilkunastu lat mieszkamy razem w jednym domu, Domu,
widzę ich w szlafrokach, piżamach, widzę na co dzień, bez makijażu, bez
udawania, w kapciach, w łóżkach, przy stole. A jednak mam poczucie,
że nie wiemy o sobie nic. Ja sam przemykam codziennie między nimi
z poczuciem, że najważniejsze ze swoich spraw pozostawiam dla nich zatrzaśnięte, że nie dla nich pielęgnuję moje troski i sekrety. Wtłoczyliśmy
się, dla własnej wygody, dla wygody uporządkowania tych ponad dwudziestu osób, z którymi mieszkamy dzień w dzień pod jednym dachem,
wtłoczyliśmy się nawzajem w dobrze skrojone mundurki, wiemy, czego
możemy od siebie oczekiwać, czego się spodziewać, rzeczywistość Domu
jest przewidywalna, bo po to ma się dom, by wszystko było na swoim
miejscu, po to, by każda inność stała się swojska, oswojona, wypolerowana od ciągłego gładzenia. Rysy tracą ostrość, nie kaleczymy się
o kanty i krawędzie, każdego z tych bliskich, najbliższych, potrafimy
zgrabnie opisać jednym, dwoma aforyzmami. Inni żyją wokół nas jak
aforyzmy, odwróceni tylko profilem albo patrzący tylko na wprost, z jednym wyrazem twarzy, z jedną kwestią do wypowiedzenia. Dla wygody
uporządkowania rzeczywistości babcie są babciami, starcy starcami,
młode matki młodymi matkami, wujowie i kuzyni porozstawiani po
kątach. Ja też stoję w jakimś kącie, też zostałem zaklęty w kamień przez
moich bliskich. Zamieszkujemy ten Dom podobnie jak zegary, kredensy
i etażerki, pomiędzy nimi zajmujemy przypisane sobie miejsce, między
gablotką a sekretarzykiem, kaloryferem i szafką nocną. Patrzę na twarze moich bliskich, znane od dziecka, niezmienne dzięki codziennemu
oglądaniu, niestarzejące się i pozaczasowe, przez te nieruchome, zastygnięte w moim umyśle oblicza nie dociera do mnie nic ważnego o nich
samych. Nasze spotkania wywołują w nas te same reakcje, witamy się
70
tymi samymi słowami, wszystko odbywa się według niezmiennego
rytmu powtarzanego za każdym razem obrzędu. Małe, wstydliwe ryty
przejścia, poranne pozdrowienia, południowe zapytania, konwersacje,
nie rozmowy, ryty odpychające, odpychające nas od siebie, pozwalające
przejść przez życie, przez Dom, nie spotykając nikogo, i jednocześnie
mieć poczucie uczestniczenia we wspólnocie. Relacje nasze mają charakter niemal liturgiczny. Wiem, czego mogę od nich oczekiwać, wiem,
że mnie nie zaskoczą, ja też nie zaskakuję, odpowiadam ciągle to samo,
to, czego można oczekiwać. I tak trwamy od lat, w poczuciu porządku
i bezpieczeństwa, Dom jest domem, tu nie czyhają na nas żadne pułapki,
dom to przecież świat oswojony. Spotykam moich bliskich, nad nami
zawisa nastrój, i mówimy to, co powiedzieć powinniśmy. To, co chcę
naprawdę powiedzieć, to, co mi się wydaje, że chcę powiedzieć światu
na swój temat, zachowuję dla siebie i pomstując na skamienienie obyczajów rodzinnych, sam dostrajam się, mimowolnie i bezrefleksyjnie, do
tego nastroju. Zapewne inni myślą to samo, kiedy się mijamy, czują ten
sam niedosyt, to ukłucie utraconej szansy, dlaczego miałoby być inaczej,
dlaczego tylko ja miałbym posiadać przenikliwość dostrzegania owej
trudności nie do przezwyciężenia, na której panowanie wszyscy wydajemy przyzwolenie, więc mijamy się i rozstajemy się z goryczą niespotkania, goryczą poddania się nastrojowi, niesmakiem kolejnego błahego
przegapienia się nawzajem i po chwili przełykamy tę gorycz bez bólu,
mijamy kolejną babcię, ciocię, wujka. A potem się do tego przyzwyczajamy, nie można przecież ciągle mijać się z gorzkim smakiem na języku, to
przechodzi, nadzieje prawdziwych spotkań płowieją, nastroje, w których
ludzie dotykają się naprawdę, schną w zapomnianych zielnikach.
Podszedłem do Matki, wiedząc to wszystko, kontemplując to niczym
bolącą ósemkę, wiedziałem to wszystko i szedłem pomiędzy moimi
bliskimi, swojskimi i przez to dalekimi, uśmiechając się, przełamując,
kochając w rodzinny, niezobowiązujący sposób; wiedziałem to, i oni
wiedzieli, może w ten wieczór bardziej, może nasza radość z rodzinnego ciepła podszyta była żalem, że starcza nam siły na spotkanie tylko
przez te parę godzin, może radość wigilijna w nas wszystkich podbita
była nostalgią i tęsknotą, zawstydzeniem własną niemożnością, tym
bardziej dotkliwą, że w myślach przezwyciężaną bez większego trudu.
Wiedziałem to wszystko i szedłem do mojej Matki, która przez moment
mignęła mi przy chórze starców. Wszyscy, ona też, byliśmy zakładnikami nastrojów, które przechodziły przez Dom niczym fronty atmosferyczne, nieraz zawisając na kilka lat nad poszczególnymi pomieszczeniami, ludźmi, relacjami. Nie raz szliśmy do kogoś z rodziny, do babci,
cioci, wujka, układając w głowach prawdziwe, niesfałszowane rozmowy;
nie raz szliśmy na spotkanie, projektując w głowie nieskłamane dialogi.
Przekroczenie progu pokoju, miny, które wymienialiśmy zawsze, rytu71
alne frazy pozdrowień, to wszystko oddalało nas od siebie i oddawało
w panowanie niechcianych nastrojów. Mechanicznie dostrajaliśmy się
do zadanej tonacji, każdy zajmował właściwe miejsce, wypowiadał właściwe kwestie. Nastroje zawisały nad nami, zagnieżdżały się w Domu na
długie tygodnie, przemieniając wszystkie nasze spotkania, zapytania
i odpowiedzi. Wiedziałem to wszystko i nie potrafiłem, nie chciałem nic
zrobić, nastroje mnie obezwładniały, rozleniwiały. Po co zmieniać, czy
tak nie jest dobrze? Blisko, przez szybę.
Nastroje, przestroje, rozstroje; słowa gładkie i wyślizgane, jak ulał
pasujące do rzeczywistości, cisnące się na usta, obejmujące cały świat
swą zniewalającą mocą. A za nimi skryty Bartek, szlachetny dawca kategorii, Bartek, który uwięził nasze życie w tej metaforze, Bartek, wielki
twórca teorii nastrojów, Bartek nadający rzeczom prawdziwe imiona.
Nastroje, nieuchwytne i ulotne, tłumaczą wszystko, w nich poruszamy
się i żyjemy, one rozstrzygają za nas, one przemieniają nasze światy; ich
niewidoczne oddziaływanie na nasze relacje, ich ciche przełamywanie
się ponad naszymi głowami. To Bartek splótł moje myślenie z tą metaforą, to dzięki niemu wyglądałem na świat z jej wnętrza. Nie znosiłem
jej, wyjałowiła się od częstego powtarzania, przeżułem ją na wszystkie
sposoby, aż zupełnie straciła smak; a jednocześnie nie miałem sam
lepszego języka. Brak własnej mowy zastępowałem cudzymi słowami.
Chciałem się wyrwać, lecz nie mogłem jej porzucić; uciekałem spod jej
władzy i zawsze wracałem z podkulonym ogonem, zniechęcony wypaloną ziemią dookoła. Teoria nastrojów jaśniała na moim pustkowiu,
trzymałem się jej kurczowo, jakbym nie potrafił uwolnić się spod zaklęć
mojego brata. Jedyne miejsce, skąd świat wyglądał na uporządkowany,
wydarzenia tłumaczyły się nawzajem, wszystko ogarniał sens. W innych
miejscach moje myślenie usychało, moje myślenie mogło zamieszkiwać
tylko w metaforyce nastrojów. Mój brat skryty za metaforą, nasza Matka
skryta za rodzinnymi życzeniami.
Podszedłem do Matki, jej smutek, jej zmęczenie. Bartek, nie ma
Bartka, jej życie zanurzone teraz w tym jednym nastroju. Podniosłem
oczy i nie wytrzymałem jej spojrzenia.
– Nie zadzwonił?
Matka odruchowo ułamała wystający spomiędzy moich palców kawałek opłatka. Uniosła go do ust i zastygła w pół drogi.
– Musisz dowiedzieć się, jak żyje i gdzie mieszka. Znajdziesz go?
– Tak, mamo.
Matka wsunęła okruch opłatka między wargi. Ja też odłamałem, delikatnie, skromnie, sam rąbek, płytka pękła z cichym trzaskiem.
– Znajdziesz go?
Powtórzenie mnie uderzyło; przecież powiedziałem, po co mnie jeszcze o to pyta; może nie usłyszała odpowiedzi, dookoła taki gwar; może
72
nie zrozumiała jej, bo wypowiedziałem ją niedbale, hałas przekręcił
moje słowa; może ja nie zrozumiałem pytania i moja odpowiedź była
bez sensu. Przez głowę przeleciał tabun myśli, dlaczego pytanie zostało
powtórzone? A może moja Matka nie wierzy, że znajdę brata, nie wierzy, że w ogóle będę go szukał? Sądzi, że przytaknąłem, bo wypadało,
a duchu zakładam, tak sądzi, że zakładam, że nie nic nie zrobię, bo nie
będę musiał nic robić, że Bartek zadzwoni, znajdzie się, a ja nic nie będę
musiał, dlatego tak ochoczo przytaknąłem. Tak zapewne sądzi moja
Matka, że tylko tak powiedziałem dla świętego spokoju: znajdę, poszukam; wszystko po to, aby nie psuć nastroju, bo wieczerza, bo igliwie, bo
opłatek, bo wszyscy radośni i tylko Matka nie pasuje, bo przygnębiona.
Tak myśli, nie wierzy mi. A wokoło wszyscy sobie wierzą, wierzymy
sobie jak nigdy, chcemy wierzyć w ten jeden wieczór, wokoło Wigilia,
wszyscy nawzajem odkrywamy w sobie ludzi, uśmiechy, dyskretna, dostrzegalna w wymienianych spojrzeniach radość.
Ja jeden jestem zakwestionowany, mnie jednemu się nie wierzy.
Czy chcę znaleźć brata, czy chcę go szukać? Dlaczego Matka w to wątpi?
Poczułem się nieswojo. Wokół narastał gwar, ludzie w parach, pochyleni nad sobą, nad trzymanymi z uwagą kruchymi tabliczkami, nad
wypowiadanymi w skupieniu słowami, nie słyszeli naszej rozmowy.
Popatrzyłem w nieprzeniknione, zmęczone oczy Matki. A może rzeczywiście odpowiedziałem mechanicznie, takim samym tonem, jakim
przyjąłem na siebie od Matki już dziesiątki, setki zobowiązań, których
nie dotrzymałem. Może Matka lepiej wie, jak było przed chwilą, a ja
się przed tym bronię, chcąc chociaż wobec siebie pozostać lepszym, niż
okazałem się naprawdę?
Znaleźć brata, co to znaczy? Pójść do jego mieszkania, zadzwonić
na policję, do szpitali, porozmawiać z jego znajomymi, odnaleźć jego
przyjaciół, prowadzić własne śledztwo? Dopiero teraz zacząłem sobie
uświadamiać, o co Matka mnie prosi. I zobaczyłem, że ta prośba była
jednocześnie jej cichym przyznaniem się do bezradności. Poprosiła, bo
była bezsilna, bo nigdy nie prosiła o to, z czym sobie dawała radę. Teraz
przekazuje mi poszukiwania: ona próbowała i nie dała rady, nie potrafi,
nie wie, co robić, teraz ja muszę. Matka powierzyła mi swoją największą
troskę: mam odnaleźć Bartka, który zniknął. Wyjechał? Dlaczego nie
powiedział, przecież to Wigilia? Porwali go, zaginął, wpadł pod pociąg,
pod samochód, ktoś go pobił i zostawił przy drodze? Wcześniej nie zastanawiałem się nad tym. Nie dzwoni, bo mu komórka padła, nie dzwoni, bo nie może zadzwonić.
Ale teraz wiem, o co mnie pytała. W tamtej chwili, przed wigilijną
wieczerzą, w rozgadanym zgromadzeniu mojej rodziny zrozumiałem,
po co było to powtórzenie. Matka chciała, bym zadał sobie te wszystkie
pytania, bym ja sam zakwestionował sam siebie, ja, nie ona, bym podał
73
w wątpliwość swoją dobrą wolę, swoje przekonanie o domniemaniu
własnej dobrej woli, bym przeszedł przez to wszystko i nie poprzestał na
bezmyślnej zgodzie.
– Znajdziesz go?
– Tak – odpowiedziałem i uwierzyłem we własną odpowiedź.
Chyba o to jej chodziło. Przytuliłem ją na znak zakończenia życzeń,
powrót w ramiona obrzędu, jeszcze odłamaliśmy po okruszku opłatka,
małym, rozmiękłym od trzymania w palcach, oddartym, nie odłamanym, i ruszyliśmy we dwoje na górę, do pokoju Ojca, by tam przez kilka
minut, przed wigilią, jak co roku, przy jego łóżku.
Po schodach, korytarzach odprowadzał nas gwar rodzinnego zgromadzenia, polifonia głosów, szeptów i śmiechów. Melodie pojawiały się
i uciekały, frazy krzyżowały się i zderzały, moi bliscy, nasi bliscy odzywali się i milkli, nawet w najcichszych momentach nie zapadało zupełne
milczenie.
Przy Ojcu siedziała babcia Maria, góralski profil Berdów, rysy wyostrzone jak na dziewiętnastowiecznych sztychach. Wsparta na lasce,
zgarbiona, patrząca w uśpioną twarz swojego syna. Kiedy weszliśmy,
wstała z trudem. Podeszła do Matki i objęła ją.
– Jest taki spokojny – powiedziała.
Stały chwilę w milczeniu, patrząc w tym samym kierunku. W pokoju
było ciemno, lampka na stoliku przy łóżku rozświetlała tylko posłanie,
kąty tonęły w mroku.
– Basiu, jesteś taka dzielna – powiedziała i rozpłakały się przytulone.
Wyszedłem na korytarz, zawstydzony.
9
Zasiedli przy stołach, zasiedliśmy. Bez ustalonego wcześniej porządku,
bez karteczek przy nakryciach, tworząc niewielkie grupy, ledwo wydzielone z całego zgromadzenia, zawiązane doraźnie, bez głębszych uzasadnień, czy mogę koło ciebie, siadaj, ależ proszę, może siądę przy babci,
przy cioci, przy wujku. Tylko dzieci zbite w gromadkę, my chcemy razem,
posadzone z brzegu stołu, blisko szopki, blisko choinki, w każdej chwili
można odejść, sprawdzić, czy aniołek się nie pojawił, może są już prezenty. Stół długi, biały, rozjarzony skocznymi płomykami świec, niebieskie
wiatraki i drzewa na talerzach zdają się poruszać, łamiąc się w ciepłym
świetle. W głowie stołu, w obydwu głowach, któż rozsądzi, który koniec
ważniejszy, który jest na początku, a który na końcu, w głowach stołu
puste miejsca dla Nieznajomego i dla mojego Ojca, komplet zastawy,
opłatek na talerzu, krzesło dotykające oparciem krawędzi obrusa.
74
Zasiedli, zasiedliśmy, cała rodzina, wszyscy, którzy mogli, zasiadł
cały Dom. Naprzeciw mnie, od lewej: Ania Chochoł, moja kuzynka,
córka stryja Piotra i cioci Magdy; Bartłomiej Chochoł, puste miejsce
dla Bartka, mojego brata, dokładnie na wprost mojego nakrycia; wuj
Łukasz Wicher, malarz, starszy brat mojej Matki; wujek Tomasz, ksiądz
i ślepiec, młodszy brat mego nieżyjącego już dziadka, Jana Chochoła
i szwagier babci Marii; babcia Maria, z domu Berda, wdowa po Janie
Chochole, najstarsza z rodu, matka mojego Ojca i stryja Piotra; stryj
Piotr, młodszy brat mojego Ojca, architekt; ciocia Magda, z domu Ryś,
żona stryja Piotra i matka Pawła, Ani i Andrzeja; Paweł, mój kuzyn,
starszy brat Ani, syn Piotra i Magdy; Małgosia, żona Pawła, z domu
Chowaniec; kuzynka Monika Ryś, po prawdzie żadna kuzynka, córka
Marka i Uli; Mateusz, syn Moniki; Franek, syn Pawła i Małgosi.
Zasiedli, zasiedliliśmy, po mojej stronie stołu, od lewej Andrzej
Chochoł, młodszy brat Ani, syn Piotra i Magdy; ja, naprzeciw pustego
miejsca po Bartłomieju, moim bracie; moja Matka, z domu Wicher,
żona Wojciecha Chochoła, mego Ojca; babcia Marysia Wicher, z domu
Kądziela, matka mojej Matki; ciotka Maria, z domu Kozioł, wdowa po
Szczepanie Chochole, bracie mego nieżyjącego dziadka Jana Chochoła
i wujka Tomasza, księdza i ślepca, szwagierka babci Marii; wujek Marek
Ryś, po prawdzie żaden wujek, brat cioci Magdy; ciocia Ula Ryś, żadna
ciocia, żona wujka Marka; kuzyn Michał, po prawdzie żaden kuzyn,
syn Marka i Uli, młodszy brat Moniki; Olga, z domu Rohaniuk, żona
Michała; Kaja, w nosidełku, córka Michała i Olgi; Anielka, córka Pawła
i Małgosi, siostra Franka.
Wnieśli, wnieśliśmy pierwszą potrawę, wnieśliśmy karpia w galarecie. Na półmiskach, lekko drżący, przybrany gotowaną marchewką i zieloną pietruszką; krojony w dzwonka, potem przepołowione, moczony
przez noc w mleku, płukany, ugotowany w wywarze z jarzyn, z zielem
angielskim i liściem laurowym, obierany z ości delikatnymi opuszkami
kobiet z naszego Domu, sprawdzany dwukrotnie, żeby się nie zadławili,
żeby dzieci, żeby starcy, żebyśmy wszyscy mogli jeść spokojnie. A do
tego chałka drożdżowa, też w Domu pieczona, wyrabiana przez moją
Matkę, potem zaplatana w poczwórny warkocz przez babcię Marię, do
tego cytryna, do tego dobrze schłodzone białe wytrawne orvieto, specjalnie wybierane i sprowadzane przez stryja Piotra ze słonecznej Umbrii.
Widelce stukały o talerze, galareta zatrzęsła się, skropiona sokiem
z cytryny. Wszyscy rzuciliśmy się do jedzenia, jakbyśmy od rana nic
nie jedli. Wreszcie na siedząco, wygodnie, wreszcie jakiś smak poza
opłatkiem. Dość mieliśmy słów, od słów trzeba było odpocząć, ta pierwsza potrawa, prawdziwie pierwsza, w milczeniu, bo może jednak jakaś
przegapiona ość, w skupieniu, bo pierwsza, opłatek nie potrawa, opłatek
ważny, ale się nie liczy, karp w galarecie, miękkie białe mięso.
75
Pamiętam, jak siedliśmy do wigilii po raz pierwszy w Domu, wtedy jeszcze w innym składzie, nie było rodziny Rysiów, dzieci się nie
zdążyły narodzić, nikt o dzieciach nie myślał, ich rodzice, moi kuzyni,
mieli, mieliśmy niespełna po dwadzieścia lat. Sala kolumnowa jeszcze
nie istniała, siedzieliśmy w dużym salonie w mieszkaniu dziadków
Chochołów, dziś przejętym przez pokoje starców. Salon mieszczański,
stare meble, serwisy do kawy w kredensie z fazowanymi szybkami, gęste zasłony, wielka palma między oknami, modernistyczna atmosfera
międzywojnia. Był rok 1990, z sąsiednich pokojów dochodził zapach
schnących farb, salon dziadków jako jedno z niewielu pomieszczeń
ocalał z przebudowy. Jego dni były policzone, ale wtedy, w tamten
grudniowy wieczór stanowił ostatni przyczółek dawnego życia, był pomostem pomiędzy nowymi i starymi czasami.
Pamiętam wieczerze wigilijne u dziadków, jeszcze wcześniejsze,
kiedy nawet nie mówiliśmy o Domu, wieczerze sprzed epoki Domu,
czasy z poprzedniej ery; po prostu, wigilie w mieszkaniu dziadków. Żył
dziadek Jan Chochoł, babcia Maria nie miała jeszcze siedemdziesięciu
lat, a dziadkowie Wichrowie mieszkali daleko, w Rokicinach. Jedliśmy
te same potrawy, też zaczynaliśmy od karpia w galarecie według tego
samego przepisu, od lat, od dziesięcioleci tak samo. Wtedy podczas
wigilii czekałem przede wszystkim na prezenty, każde danie przyśpieszało tajemniczą chwilę, kiedy miejsce pod wielką choinką – w naszych
małych, zagraconych mieszkaniach w blokach starczało przestrzeni
tylko na skromne stroiki – zapełniało się przewiązanymi wstążkami
pudłami. Nie było kolorowych papierów, nie było w sklepach działów
pakowania prezentów, dary od aniołka przypominały raczej pocztowe
paczki. Z kuzynami na czworakach szukaliśmy naszych imion, karp
w galarecie w ogóle się nie liczył.
Były lata osiemdziesiąte, mój Ojciec był zdrowy i w pełni sił.
Patrzyłem teraz na stryja Piotra, trochę podobnego do mojego Ojca. Nie
byli identyczni, choć z każdym rokiem odnajdywałem coraz większe podobieństwo. Przez ten cały czas, kiedy Ojciec leżał w śpiączce, stryj Piotr
przejmował jego cechy. Teraz był starszy niż Ojciec przed wypadkiem,
w przedziwny sposób stał się sam starszym bratem, cała ta sytuacja pozwoliła oszukać czas. Patrzyłem na niego, jak opowiada coś z zapałem,
kordialny, uśmiechnięty, jak namawia swoją matkę, swoją żonę, osoby
siedzące w polu jego oddziaływania na dokładkę karpia. Jak lekko unosi
półmisek i podsuwa teatralnym gestem pod nos babci Marii:
– Wiem, mamo, jak lubisz ryby, w ten jeden wieczór nie daj się prosić.
A babcia zaplatała dłonie i kiwała głową, tyle jeszcze potraw, chcesz
mnie utuczyć, znowu mnie rozedmie. Stryj Piotr był duszą towarzystwa,
gdzie siadł, gdzie przystanął, wsączał w Dom swoją energię, napełniał
przygasłe towarzystwo życiem, ożywiał rozmowy, wprowadzał ciekawe
76
tematy, rozbudzał myślenie i odchodził, by napełnić swoją witalnością
kolejną grupkę krewnych. Przy stole rzadko zagrzewał miejsca, często
podsiadał tych, którzy na chwilę opuścili swoje krzesła, potem przepraszająco wskazywał swoje, jakby czekające na taką odmianę miejsce,
wszędzie było go pełno.
Pamiętam wigilie z mieszania dziadków, kiedy wszystkie te funkcje spełniał mój Ojciec. Ukochany syn babci Marii, ależ mamo, co też
mama, Ojciec mój wypełniał sobą całe pomieszczenie. Wtedy stryj Piotr
był raczej nieśmiały, odzywał się rzadziej, przytłoczony nadobecnością
swojego starszego brata. Dzieliły ich tylko trzy lata, niedużo, lecz widać
wystarczająco, by Ojciec zdominował stryja Piotra. Piotr wtedy obserwował, przysłuchiwał się, nie mówił, pamiętam, że potrafił słuchać,
zawsze przechylony w stronę rozmówcy, skupiony, ze ściągniętymi
brwiami.
Potem przyszła ta wigilia bez Ojca, pierwsza w Domu, pierwsza po
jego przyjeździe, po przywiezieniu go z Egiptu, po tym, jak zabraliśmy
go ze szpitala. Był nieobecny, nikt nie zajął jego miejsca, nikt nie potrafił, nie chciał odegrać jego roli. To była smutna wigilia, w tamtym okresie każdy co kilka chwil krzepiąco spoglądał na moją Matkę, dodając jej
tymi spojrzeniami otuchy. Karp w galarecie miał pełno ości, w całym
tym remontowo-chorobowym zamieszaniu kobiety nie dopilnowały tej
fazy przygotowań. Brzegi talerzy usiane były drobnymi igiełkami dyskretnie wypluwanymi na widelce. Jedliśmy w milczeniu, ciesząc się, że
ości dają nam pretekst do zawieszenia rozmów.
Nie pamiętam, kiedy stryj Piotr zaczął przejmować rolę Ojca.
Spokojnie, z roku na rok wychodził z cienia swojego brata, odzywał się,
zabierał głos, narzucał nastroje. Z początku po swojemu, po dawnemu,
oszczędnie, rzucał temat i od razu się wycofywał, obserwując, jak dyskusja toczy się bez niego. Potem podsycał rozmowy, dorzucał argumenty
i opowieści, kiedy te dogasały, aż wreszcie zaczął grać pierwsze skrzypce.
To był proces, to musiało trwać kilka lat. Dzięki wigiliom równo wybijającym roczne miary mogłem uchwycić kolejne etapy tego przepoczwarzania się stryja Piotra. Aż wreszcie, już kilka lat temu, metamorfoza się
zakończyła, stryj wypełnił sobą miejsce po moim Ojcu; nie chcąc tego,
nie planując, poddając się tylko przepływającym po Domu nastrojom.
Teraz dominował nad stołem, zawisał nad milczeniem całego zgromadzenia. W drugim końcu stołu szeptały dzieci, onieśmielone rodowymi
srebrami i nakłaniane do skupienia przez matki, w rybach mogą być
ości, zawsze uważajcie, najpierw kawałek ryby, dopiero potem pieczywo, żebyście się tylko nie zadławiły. Pod stołem Knieja, Puszcza i Skowyt
czatowały na śliskie resztki rybich skór.
Karp w galarecie był wyśmienity, jak zawsze, jak w Sèvres, dzięki
karpiowi w galarecie wszystko było jak zawsze. Dookoła niewiele zosta77
ło z czasów mieszkania dziadków. Ściany poprzesuwano, pomieszczenia
zmieniły swoje przeznaczenie, wewnętrzny system klatek schodowych
przeobraził cały układ Domu. Dołączanie co jakiś czas kolejnych mieszkań przypominało pochłanianie nowych lądów, przyłączanie ziem zamorskich do korony. Z mieszkania dziadków pozostały meble, rozproszone po całym Domu, trzy pokoje, zamieszkałe teraz przez najstarsze
pokolenie. Tyle wokoło się zmieniło, pozostał tylko karp w galarecie.
Wnieśli, wnieśliśmy karpia po żydowsku. To była nowość wprowadzona przez rodzinę Rysiów. Wcześniej u nas nie bywało, się nie
jadało, nie było w zwyczaju, raz albo dwa pojawił się efemerycznie,
jako ciekawostka, po czym zniknął na kolejne lata. Jednak od jakiegoś czasu wszedł na stałe do kanonu, zaraz po karpiu w galarecie.
Przygotowywany podobnie jak jego poprzednik i konkurent, lecz potem
zalewany gęstym sosem z migdałami, rodzynkami, cebulą i kruszonymi
kawałkami świątecznego piernika. Karp w galarecie jaśniał, zanurzony
w przeźroczystej tafli, karp po żydowsku krył się w bogactwie bakalii.
Tylko ciotka Ula, która go przygotowywała, potrafiła wprawnie łyżką przedrzeć się przez odmęt i nałożyć cały, nieokaleczony kawałek.
Dlatego chodziła wraz mężem dookoła stołu, wujek Marek trzymał wielki półmisek, a ciocia nakładała każdemu domownikowi solidną porcję.
Korzenny, słodko-kwaśny, karp po żydowsku wprowadzał na wigilijny
stół nową, nieznaną wcześniej paletę aromatów. Zgromadzenie co roku
dzieliło się na zwolenników i przeciwników. Wszyscy doceniali smak,
nikt nie kwestionował walorów kulinarnych, ale ta potrawa inicjowała
dyskusję nad tradycją i jej możliwymi modyfikacjami.
Debatę rozpoczynał stryj Piotr. Przeprowadzał nas przez całe dzieje
rodzinnych wieczerzy, pokazując, jak kolejne pojawiające się w rodzinie
osoby wzbogacały wigilijny rytuał. W tym przeglądzie historii ucztowania
było wiele niejasnych momentów, chór starców nie przemawiał jednym
głosem, rodzina gubiła się w domysłach. Co do jednego nikt nie miał wątpliwości: zmiany w wigilijnym kanonie ściśle wiążą się z powstaniem idei
Domu. Wtedy to małe tradycje kultywowane za plecami dziadków, narzucane po cichu przez domowe strażniczki starły się na szerszym forum.
Część nie przetrwała tej walki. Do dziś w Domu można usłyszeć requiem
dla klusków z makiem, zupy ze śliwek, śledzi w oleju czy gołąbków z kaszą gryczaną. Dom odmienił oblicze rodzinnych kuchni.
Wcześniej było mieszkanie dziadków, jeszcze wcześniej był okres
prehistoryczny. Kamienicę przy ulicy S. kupił Idzi Chochoł, mój pradziadek. Babcia Maria przekazała nam tyle wersji tej opowieści, że przez
następne dekady rodzinni hermeneuci będą docierać do tego, jak było
naprawdę.
Pradziad Idzi był rodowitym krakowianinem, kamienicę kupił
z pieniędzy, których dorobił się na handlu z Austriakami; pradziad Idzi
78
był krakowianinem, kamienicę kupił za posag swojej żony, prababci
Katarzyny, rodzice prababci dorobili się na handlu drewnem spławianym Wisłą do Gdańska; pradziad Idzi przybył do Krakowa ze Wschodu,
zawsze wymawianego wielką literą, ze Wschodu, i wygrał kamienicę
w karty; pradziad Idzi przybył ze Wschodu i sam wybudował kamienicę;
pradziad Idzi przybył ze Wschodu i odkupił kamienicę od nieuczciwego
kupca, który wygrał ją w karty od jakiegoś krewnego pradziada Idziego
lub prababki Katarzyny. Prababka Katarzyna, którą jeszcze pamiętam,
bo zmarła na początku lat osiemdziesiątych, na pytanie o początki kamienicy machała znacząco ręką, dając do zrozumienia, że pytający nie
wiedzą nawet, jak śliskich i mrocznych spraw dotykają. Skutkiem tego
machania jej syn, dziadek Jan i jego żona, babcia Maria, mogli tylko
przejąć ten gest, nie znając prawdziwej wersji. Ta na wieki zostanie
ukryta, jak karp po żydowsku w zawiesistym, choć przepysznym sosie.
Pradziad Idzi, ojciec założyciel, mityczny heros, którego początki giną
w mrokach. Skąd przybył, gdzie się narodził? Czy miał rodziców, czy wykarmiła go koza, albo przyniosła tratwa z sitowia, czy raczej wychowała
go wilczyca na pustkowiach, jego i jego brata bliźniaka, który osiągnąwszy wiek męski, pożeglował przez dalekie morza, by założyć inny Dom,
w innym mieście? Może podrzucono go do klasztornego sierocińca,
może wychowano jako znajdę w ziemiańskim dworku, może narodził
się z niewiasty i halnego wichru, cokolwiek w tej kwestii powiemy, będzie równie prawdziwe. Wszystko jest rozmyte, oglądane jakby w zwierciadle, prawda początków opalizuje, ustawicznie zmieniając odcienie.
Pradziad Idzi jest dobrym początkiem rodzinnego mitu Chochołów. Ale
gdzie były początki, gdzie naznaczyć punkt zero Domu? Logika historii
wskazuje na moment, kiedy pradziad Idzi został prawnym właścicielem
kamienicy przy ulicy S. Data również nie jest znana, w opowieściach rodzinnych rozrzut wynosi ponad piętnaście lat. Nie żyją już świadkowie,
historia skazana jest na współczesne prządki. Logika historii wskazuje
na moment wejścia w posiadanie, lecz w strukturach mitycznych taka
logika bywa zawodna. Pradziad Idzi po prostu został właścicielem kamienicy. W najlepszym mieszkaniu zagnieździł się wraz z rodziną, resztę wynajmował obywatelom wszelkich stanów. Ale idea Domu narodziła
się dużo później, około roku 1989, sięgając nie do pradziada Idziego,
lecz do wspólnych wakacji w Łopusznej. Idea była poważna: porzućcie
swoje domostwa, zamieszkajcie pod jednym dachem. Przyrost metrażu był dużym atutem, ale cała reszta wymagała solidnej podbudowy.
Mit rodzinny wyplótł się sam, mitycznie rekonstruując swoją własną
prehistorię. Mity początku nie powstają na początku, one uzasadniają
siebie poprzez sięganie do ginących w mrokach dziejów początków.
Mit założycielski Domu powstał wiele dziesiątków lat po założycielskim
wydarzeniu pradziada Idziego. Nie został skłamany, bo to zakładałoby
79
znajomość prawdy i złą wolę. Prawda nie była znana, u podstaw Domu
uwiła swoje gniazdo dobra wola, więc zarzut kłamstwa byłby tu obelgą.
Mit założycielski opowiedział się sam, ustami babć i dziadków, stryjów
i ciotek, logika mitu wyparła logikę historii. Mit zaczął rekonstruować
chwiejne fakty początków. Nikogo przy początku świata nie było, ale
wszyscy wiedzą, co się wówczas działo. Początki są śnione, mity są
śnione, każda próba ich opowiedzenia przekłuwa je jak bańkę. Mroki
i światłocienie, zapach miodu i koziego mleka.
Późniejsze losy kamienicy są za to jasne, klarowne jak galareta,
w której zastygają wigilijne karpie. Po względnie spokojnym okresie
międzywojnia, kiedy to w kamienicy Chochołów prababcia Katarzyna
przy niejakim wsparciu pradziadka Idziego urodziła i wychowała piątkę
swoich dzieci, przyszła wojna. Ta zabrała pradziadka Idziego i drugie
w kolejności dziecko, ciotkę Marię. W tym czasie pierworodny syn
Idziego i Katarzyny, mój dziad Jan, był już żonaty z babcią Marią z Berdów i to on przejął zwierzchnictwo nad osieroconym rodem. Jego trzech
młodszych braci opuściło kamienicę: Szczepan wyjechał do Wrocławia,
Tomasz wstąpił do seminarium, a Kazimierz wyemigrował do Francji,
gdzie zresztą dość młodo zmarł. Tuż przed zakończeniem wojny narodził się Wojciech, mój Ojciec, cztery lata później stryj Piotr. Wraz z ich
pojawieniem się na świecie w tej akurat części świata przedefiniowano
pojęcie własności i większość mieszkań została zasiedlona przez władze
uchodźcami ze Wschodu oraz przybyszami z różnych dziwnych stron
Polski i przede wszystkim z samego Krakowa. Kwaterunkowi lokatorzy
kamienicy dla Chochołów zawsze stanowili ciało obce, żywy dowód
niesprawiedliwości dziejowej i trudno mówić o jakiejś zażyłości mojej
rodziny z tymi ludźmi. Poza panem Zygmuntem, oczywiście, ale pan
Zygmunt był starszy niż jakakolwiek rewolucja. Reszta dawnych mieszkańców, która zdołała przeżyć wojnę, umarła cicho i niezauważenie.
Dziadkom zostało duże mieszkanie na pierwszym piętrze, ich dzieci
zamieszkały w blokach na wybudowanych wtedy osiedlach.
Po roku 1989 pojawiła się szansa na odzyskanie zagrabionego dobra. Tu na arenę dziejów wkracza kolejne pokolenie. Ponoć twórcą idei
Domu był mój Ojciec. On przekonywał całą rodzinę, że warto, że trzeba,
że to jest szansa. Na początku chodziło o rzecz bardzo prostą, o przeniesienie się z blokowisk do większych, przestronniejszych mieszkań. Ale
projekt ewoluował, trochę pod wpływem okoliczności zewnętrznych.
Wprawdzie kamienica wróciła w ręce Chochołów, ale większość mieszkań była zajęta. Wprawdzie mieszkania zaczęły się zwalniać, ale były
rozsiane po wszystkich trzech piętrach i oficynie, i aby się odwiedzać,
trzeba było wkładać buty i przemieszczać się po brudnych korytarzach
i śmierdzących kotami klatkach schodowych. Wtedy właśnie musiała
się zrodzić idea, by odzyskane mieszkania połączyć korytarzami i scho80
dami. W ten sposób powstał cały system, zaplanowany na wiele lat do
przodu, połączenia wszystkich kondygnacji i zakamarków w jeden, alternatywny względem oficjalnego, obieg schodów i przejść. Stryj Piotr,
który był architektem, wówczas nawet mającym stanowisko Głównego
Architekta Miasta Krakowa, przedstawił plan docelowy, w którym
wszystkie pomieszczenia w kamienicy zostaną włączone do Domu.
Rzecz jasna, niewiadomą były terminy tych przyłączeń, lokatorzy kwaterunkowi trzymali się mocno w swoich zdewastowanych mieszkaniach,
przeklinając renesans rodu Chochołów. Dlatego też na każdym etapie
rozwoju Dom musiał spełniać wszystkie funkcje, co oznaczało przewidzenie szeregu rozwiązań doraźnych i prowizorycznych. Z czasem udało
się odzyskać coraz więcej zasobów kamienicy, i tak Dom doszedł do
obecnych rozmiarów.
Jego sercem była sala kolumnowa, zajmująca sporą część pierwszego
i drugiego piętra. Parter zajęty był przez sklep korzenny Olgi i Michała,
resztę należącą do Domu zajmowały pokoje gościnne. Jedno mieszkanie na parterze należało do lokatorów kwaterunkowych. Pierwsze piętro
w całości było nasze i tam, poza salą kolumnową, kuchnią i pracownią
stryja Piotra, mieściły się pokoje najstarszego pokolenia. Drugie piętro
zajmowała druga kondygnacja sali kolumnowej, biblioteka, a także
pokoje moich rodziców i jedno mieszkanie kwaterunkowe. Na trzecim
piętrze z kolei było mieszkanie stryja Piotra i cioci Magdy, poza tym żyli
tam Ania, Olga z Michałem oraz wujostwo Rysiowie. Nad tym wszystkim
był jeszcze strych, zajęty przez wujka Łukasza, graciarnię i mnie. Całość
wieńczyła nadbudowana na dachu rodzinna kaplica. I pozostawała jeszcze oficyna, gdzie na parterze miał swoją pracownię fotograficzną pan
Zygmunt, a wyżej dwupoziomowe mieszkanie zajmował kuzyn Paweł
z rodziną, nad nimi mieszkała Monika z małym Mateuszkiem, a ponad
nimi, pod samym dachem oficyny, mieściło się niewielkie mieszkanko
mojego brata Bartka. Była jeszcze piwnica, ale o niej mówiono szeptem,
ta idea była dopiero w fazie oswajania, to nie był wigilijny temat, pod
nami przodkowie spali w kamiennych sarkofagach.
Z każdym rokiem Dom pęczniał, zza wyburzonych ścian przezierały
nowe, obce pokoje, śmiałe amfilady otwierały nieskończone perspektywy. Na każdym piętrze układ był nieco inny, labirynt rodzinny, w którym każdy choć raz się musiał zagubić. Rzecz dziwna, w tej nieoczywistej
plątaninie pasaży znakomicie odnajdywały się dzieci. Zabawą oswajały
domową gęstwinę, potem były przewodnikami starców i dorosłych.
Dom żył, pulsował, pochłaniał swoich mieszkańców. Czyż zagubienie nie jest sprzeczne z zamieszkiwaniem? Czy można zadomowić się
w miejscu, które sprzyja zgubieniu drogi, w którym mieszka ponad
dwadzieścia osób, bliskich, ale nie znanych, oglądanych w kapciach
i szlafrokach, ale oddzielonych od siebie szybą jak nieprzekraczalną
81
zaporą? Idea Domu zjadała samą siebie, im większy stawał się Dom,
im bardziej wypełniał sobą kontury kamienicy przy ulicy S., tym mniej
był domem. Domownicy mieli swoich znajomych, których zapraszali do
Domu, wieczorami, zwłaszcza w soboty, spotykało się na korytarzach
osoby obce, jeszcze bardziej zagubione, ubrane wizytowo, szukające
łazienki, stukające szpilkami po dźwiękonośnych parkietach. Spotkania
z nimi były niepokojące, zachowanie wobec nich niejednoznaczne.
Mijałem ich jak obcych, jak spotkanych na ulicy przechodniów; z drugiej
strony stojąca za ich wtargnięciem gościnność moich bliskich nadawała
naszej wzajemnej obcości nastrój niedorzecznej familiarności. Jednak
korytarze Domu nie były ulicami Krakowa, ludzie na nich spotykani
krążyli po odległych orbitach naszej rodziny. Nie znałem ich imion, nie
zapamiętywałem ich twarzy. Uśmiechaliśmy się do siebie bezradnie,
nieporęczność naszych spotkań rozwiązywaliśmy prostymi pytaniami
o drogę do miejsc ustronnych, przepraszając się w wąskich przejściach.
Karp po żydowsku, mieszanina smaków, swojski, ale obcy, wigilijny,
ale pachnący Orientem, nieprzeniknione tajemnice sklepów cynamonowych. Z nich wszystkie nasze przyprawy, z nich aromaty oswojone
przez nasze nosy, dla nas niemal niewyczuwalne, dla gości wyraziste
i natarczywe, Dom zmieniony w świadomości przybyszów w bliskowschodni bazar. Kręte uliczki, starożytne przedmioty, dywany i odurzające wonności. I karp po żydowsku wyrażał tę oswojoną obcość, nie
tylko wnikającą ukradkiem do pomieszczeń, żeglującą niewidzialnymi
chmurami po więźbę strychu, ale podaną otwarcie, przy wigilijnym
stole, podczas jedynej takiej wieczerzy w roku, w sali kolumnowej. To
było centrum świata, rodzinna agora i miejsce spotkań. Ale też miejsce
najbardziej wyludnione, najmniej wykorzystane, swoją wielkością obnażające jakąś dojmującą pustkę. W zamyśle Domu tu miało tętnić życie, zmęczony wędrowiec po labiryncie tu miał przysiadać, domownik tu
miał schodzić ze swych prywatnych pokojów; tu powinno wymieniać się
idee, handlować wspomnieniami, podtrzymywać więzi. Tu sali kolumnowej miało przyćmić wszystkie możliwe tam, wszystkie alternatywy,
wszelkie podające się za centra peryferia i prowincje. Niestety, projekt
ten od początku miał w sobie wyraźną i nieusuwalną skazę. Nastrój i regulamin tego rodzinnego forum pochodził bowiem od chóru starców,
odzwierciedlał przedwojenne wzorce rodzinnego życia, tajemnicze rodowe obrzędy międzywojnia sprawowane w formie długich jesiennych
wieczorów, jałowego przeżuwania każdej przeżytej w ciągu dnia chwili.
Ten nastrój spłoszył nas, pokolenie moich kuzynów, szukaliśmy innych
miejsc w Domu i poza nim, organizowaliśmy tajne salony, w niewykończonych pokojach, w pomieszczeniach o niejasnym jeszcze przeznaczeniu, w mieszkaniach znajdujących się poza zasięgiem dobrotliwych
starców z powodu odległości, stromych schodów, licznych i niemożli82
wych do spamiętania zakrętów. Tam spotykaliśmy się, otoczeni muzyką
i spowici dymem papierosowym, tam toczyliśmy własne, pokątne życie
rodzinne, tworząc kontrkulturę względem monumentalnych proporcji
sali kolumnowej. Jeśli ona była sercem Domu, to my gnieździliśmy się
w jego nerkach, wątrobie, zamieszkiwaliśmy jego mroczne trzewia, nadając rodzinnemu życiu drugi obieg. Było w tym coś z dziecięcej konspiracji, ściszone głosy, spiskowe rozmowy, małe, topione w kuflach piwa
rewolucje. Pulsujący rozwój naszego Domu, jego ekspansja, zmuszały
nas do ciągłych zmian lokali, zacierania śladów, wietrzenia przeżartych
dymem pomieszczeń.
Karp po żydowsku był wyborny, rozgotowane migdały rozpływały
się w ustach, na języku czuć było aromat goździków, cynamonu i gałki
muszkatołowej. Ciszę towarzyszącą karpiowi w galarecie wypełnił teraz
przyjazny gwar, stryj Piotr opowiadał o swojej ulubionej winnicy pod
Orvieto. Czerwony tuf wulkaniczny, na horyzoncie ponad linią wzroku
płaskowyż etruskiego miasta przeżarty niewidocznymi dla oka dziesiątkami kilometrów krętych korytarzy i pieczar, górujące nad światem pasiaste Duomo, i niebo, umbryjskie niebo ponad wszystkim. Słowa stryja
Piotra rezonowały, w każdym poruszały inne struny, rodzina dostrajała
się do winnej symfonii. Wuj Łukasz, precyzyjnie gestykulując sztućcami, opisywał Sąd ostateczny Luki Signorellego, kreśląc w powietrzu poszczególne sceny i dynamikę opisywanych fresków. Wypowiadane półgłosem, z szacunkiem dla geniuszu dawnych mistrzów i pierwszeństwa
stryja Piotra, jego wtrącenie było ledwie niewielką glosą, przypisem do
barwnej, prawdziwej opowieści tego wieczoru, w żadnym wypadku wuj
Łukasz nie chciałby przejmować na siebie całego ciężaru, jakim jest skupiona uwaga rodzinnego zgromadzenia. Stryj Piotr co chwila zawieszał
głos, pozwalając wybrzmieć słowom Łukasza, potakiwał, zwrotem głowy wzmacniając przemowę malarza, swoim skupieniem namawiając do
jej wysłuchania, cały uprzejmie wyczekując na zakończenie wątku, na
ostatni akord sekwencji, by przejąć znowu pałeczkę. W ten sposób przy
stole rodziła się dwugłosowa fuga, wytrawnie prowadzona przez brata
mojego Ojca. W kontrapunkcie odzywały się czasem inne głosy, Ania
wspominała pierwszą wyprawę do Włoch, słońce, smak oliwy i świeżego
parmezanu, Paweł błyskotliwie kreślił nad naszymi głowami strukturę
więźby dachowej katedry w Sansepolcro, a ciocia Magda dopowiadała
w przerwach o uciążliwościach podróży w czasach socjalizmu: załadowany po sufit maluch, weki poupychane pod siedzeniami, rzężenie podczas podjazdów pod alpejskie przełęcze. Piotr podchwytywał wszystkie
te tematy, istotne i mało ważne, i rzeźbił z nich wielogłosową opowieść,
która powoli wciągała wszystkich domowników. Każdy pił kiedyś jakieś
wino, podziwiał jakąś katedrę, gdzieś jechał, gdzieś rzęził, każdy odnajdywał się w tej strukturze.
83
Za to właśnie kochaliśmy stryja Piotra, który bez wysiłku organizował nas w dobrze zestrojony chór, w którym każdy czuł się solistą, partia
każdego wydawała się mieć znaczenie. Stryj nie nadużywał tej formy,
nie zawsze też właściwy nastrój zawisał nad naszymi zgromadzeniami.
Czasem ponosił klęskę, usiłując mozolnie lepić z banalnych wspomnień
wielkie symfonie. Kiedy uświadamiał sobie nieuchronność porażki, zwijał rozbuchaną, nieświadomą siebie harmonię i samym sobą wypełniał
całą przestrzeń. Przyjmowaliśmy to z ulgą, jego barwna jednogłosowość
była odsieczą przybywającą w samą porę, chroniła rodzinę od klęski.
I karp po żydowsku, migdały jak echo słonecznej Italii, na języku
namiastka odległych smaków Śródziemnomorza, środek zimy w Krakowie, ciemność za oknami zastąpiona iluzorycznym sklepieniem włoskiego nieba, a pośrodku karp, i goździki, i ostry aromat cynamonu,
te wyobrażone i rzeczywiste składniki wielogłosowej opowieści podtrzymywanej wigilijnym nastrojem. Cichym, nieco nieśmiałym głosem
zaczął nękać mnie z lewej flanki Andrzej, najmłodszy syn stryja Piotra.
Nieśmiały, jak jego ojciec przed laty, jego ojciec sprzed swego złotego
wieku, z czasów wegetacji w cieniu mojego Ojca, Andrzej w rodzinnym
gwarze dzielił się ze mną swymi najskrytszymi marzeniami. Spłoszony
przez obejmującą cały stół opowieść, przygarbiony w kącie zgromadzenia wszechobecnością swojego ojca, ale też zachęcony powszechnym brakiem uwagi dla detali, Andrzej szeptał mi na ucho o swoich
planach zakupu samochodu. Ma już uzbierane, odkłada od kilku lat,
już umówił się w komisie, po Świętach ma jeszcze wszystko obejrzeć,
a zna się na tym, trzeba zajrzeć pod maskę, i takie tam, bo nigdy nie
wiadomo, na resztę weźmie niewielką pożyczkę, nie kredyt nawet,
pożyczkę, dogodne procenty, po znajomości, i wreszcie będzie miał
własne, jego tylko, niczyje inne, autko jak marzenie. Marka i model
umknęły w początkach tego szeptanego wstydliwie wyznania, pozostał
tylko kolor, kolor czerwonego wina, może to był punkt zaczepienia,
rozpaczliwie usiłujący spleść poboczny wątek z głównym tematem;
strzępy oderwanego od rodzinnej symfonii monologu brzęczały
w moim uchu. Opędzałem się jak od muchy, ostentacyjnie odwracając
głowę w kierunku centrum stołu, wiercąc się i nie potakując w stosownych momentach. Niezrażony tym Andrzej nie przerywał, wymieniając na jednym wdechu wszelkie parametry wymarzonego samochodu.
Krztusił się potokiem liczb, przegryzał chałką, widelec boleśnie zgrzytał po pustym talerzu, tropiąc resztki galarety, Andrzej popijał swoją
opowieść winem z okolic Orvieto.
84
10
Wyszły, kobiety wyszły do kuchni, a my za nimi. Minęły karpie na zimno, ich resztki sprawnie unoszone z sali kolumnowej. Pomiędzy zlewem
a zmywarką rosły wieże z talerzy, chybotliwe, kruche, sztućce chrzęściły
w dłoniach. Moja Matka z ciotką Magdą zaczęły podgrzewać zupę grzybową. Przy stole zapanowało pewne rozprężenie. Naturalna przerwa,
pomiędzy potrawami wigilia przestaje być wieczerzą, chwila oddechu
od rytuału. Domownicy, skoro już wstali zebrać naczynia, nie usiedli,
wykorzystali to powstanie. Rozmowy przerywano, nawiązywano nowe,
mniej liturgiczne i nie tak wszechogarniające, zgromadzenie podzieliło
się na lokalne wspólnoty. Część z nas poczuła potrzebę rozprostowania
kości, zdjęcia marynarki, przejścia się po sali kolumnowej, ktoś przemknął do biblioteki, na papierosa.
Dzieci pierwsze zsunęły się z wysokich krzeseł i pobiegły pod choinkę. Prezentów dalej nie było, aniołek nie wykorzystał tej okazji, kiedy
były zajęte jedzeniem ryby, z namaszczeniem przeżuwały każdy kęs
w obawie przed zabłąkaną ością. Wtedy mógł nadejść, po cichu, po
anielsku i porzucić za choinkę kolorowe, zaadresowane pudełka. Nie
przyszedł. Rozczarowanie dzieci było głośne i zupełne. Usiadły po turecku przy choince, zrezygnowane, na kilka chwil zdolne do zastygnięcia
w bezruchu, w oczekiwaniu na zewnętrzny impuls zdolny tchnąć nowe
życie w sflaczałe ciałka. Wyglądały jakby stały się figurami z szopki, małymi pastuszkami, którzy przyszli pokłonić się Dzieciątku.
Rodzinna szopka była surowa. To było pierwsze zamówienie, jakie zrealizował dla Domu wuj Łukasz, kiedy tylko tu się sprowadził.
Jak Święta, to szopka, nie może być inaczej, i Łukasz namalował na
desce, zgodnie z uświęconą tradycją ikoniczną, scenę Narodzenia.
W centrum, we wnętrzu góry Maryja, zmęczona po porodzie, prawie
śpiąca, obok kamienny żłóbek, zapowiedź grobu, nad grobem, żłobem,
wół i osioł, ponad powykręcanymi szczytami chóry anielskie, dookoła
inne postaci, z Józefem, z Janem Chrzcicielem, sceny, które będą miały
miejsce później i które już się wydarzyły, sakralna równoczesność całych dziejów Zbawienia.
Dzieci zastygły wpatrzone w ikonę, może wśród skrzydlatych postaci wypatrując tej, która przyniesie prezenty, może wciągnięte przez
tajemniczą estetykę tego obrazu, zassane przez dziwne, niewspółczesne piękno.
Obok mnie, oddzielona pustym miejscem po Matce, siedziała przygarbiona babcia Marysia. Malutka, przytłoczona wysokim oparciem,
szara i skromna. Nie znam babci Marysi, nie mam słów, by ją opisać,
nie tracąc jednocześnie tego wszystkiego, co gdzieś, w głębi, wobec niej
przeczuwam. To, co jest na powierzchni, jej miny, zachowania, gesty,
85
słowa, odsyła do tego, co jest gdzieś głęboko ukryte; to, co ukryte, jest
niedostępne. Co można powiedzieć o tej starej kobiecie, cichej, dobrej,
łagodnie uśmiechniętej, by nie przerysować, by nie uprościć grubiańsko
tego, co szlachetnie proste?
Babcia Marysia sprowadziła się do Domu niedługo po śmierci swego
męża, dziadka Józefa Wichra, który zmarł w 1993 roku. Z początku nie
chciała słyszeć o przeprowadzce, myśl o zmianie miejsca zamieszkania,
o konieczności oswajania na starość nowych, obcych przestrzeni przerażała ją bardziej niż perspektywa samotnej starości. Widziałem strach
w jej oczach, kiedy broniła się zaciekle w swoim domku, dwuizbowej
chałupce w Rokicinach, osamotnionej pod wielkim niebem Równiny
Radomskiej. Całe życie spędziła w tamtych stronach, poza kilkoma
wyprawami do Krakowa prawie wcale nie opuszczała domu. Jej świat
ograniczał się do kilku sąsiednich wsi, kościoła, cmentarza, niewielkiego kręgu zakreślonego na nieznośnie równych nizinach mazowieckich.
Precyzyjnej linii widnokręgu nie zaburzał najmniejszy nawet pagórek,
najlichsze nawet wzniesienie terenu. Dla mnie na zawsze pozostanie
niepojęte, jak można zadomowić się na tak płaskim terenie, w miejscu,
gdzie nie można się nigdzie schować, nigdzie nie można uciec, nijak się
schronić. Dla mnie to było niepojęte, dla niej to był cały świat. Wdowa
po wiejskim muzykancie dzielnie opierała się namowom dzieci, miała
wtedy siedemdziesiąt lat, zaczęły ją nękać pierwsze choroby starości.
Matka była rozdarta pomiędzy dwie troski: o mojego Ojca i o babcię
Marysię. Często wyruszała w samotne wyprawy do Rokicin, pociągiem,
potem autobusem, potem na piechotę, z każdej wracała smutna i zmęczona. Jej brat, wujek Łukasz, pocieszał ją jak mógł, nieudolnie: nie
zmuszaj jej, sama zrozumie, że musi się przeprowadzić, daj jej czas.
Babcia Marysia dała się zabrać do Krakowa, kiedy żylaki na nogach
nie pozwoliły jej chodzić. Męczyła się bardzo, w końcu uległa, szpital jest
konieczny, zabieg, nie operacja, byle tylko nie wymawiać słowa operacja, bo po operacji zmarł dziadek Józef, więc zabieg, na chirurgii naczyniowej, u bonifratrów. Wszystko poszło dobrze, zabieg, nie operacja, się
udał, po kilku dniach babcię wypisali i przez kolejny tydzień mieszkała
w Domu. Kiedy jednak wróciła do pełnej sprawności, kazała się odwieźć
do Rokicin, bez dyskusji, wujek Łukasz wsiadł w swojego gruchota i ruszyli w stronę płaskiego horyzontu. Przez kolejne dwa miesiące Matka
nie zdołała się wyrwać z Krakowa, babcia Marysia zeszła na drugi plan,
zapomniana dreptała po rokicińskiej izbie, pewnie jadła jabłka, krojąc je
na drobne kawałki, żuła skórki od chleba i chodziła codziennie do drewnianego kościółka na popołudniowe nabożeństwa.
Babcia Marysia sama przypomniała o swoim istnieniu podczas lipcowych powodzi. Wprawdzie Rokiciny były daleko poza wszelkimi strefami zagrożenia, ale ciągłe deszcze musiały nastroić ją melancholijnie.
86
Minął rok od śmierci Józefa, ziemny grób zarósł trawą, babcię Marysię
czekała niczym niezmącona, monotonna starość, samotne dnie i wieczory, pusta chałupka na skraju wioski, rąbanie drewna, pielenie w niewielkim ogródku za domem i wyglądanie coraz rzadszych przyjazdów
dzieci i wnuków. Był lipiec, padały deszcze, świat rozmókł od wylanej
przez niebo wody, kiedy przemoknięta babcia Marysia zadzwoniła do
drzwi Domu. W chustce na głowie, z tekturową walizką, malutka i szara,
powiedziała do Matki, która jej wtedy otwarła:
– Przy Wojtku jest dużo roboty. Pomyślałam, że będziesz potrzebowała pomocy.
I została.
Nie pamiętam już, czy wówczas widziałem tę scenę, czy teraz przypominam sobie moje przypomnienia, które z kolei przywołują nie to,
czego doświadczyłem, ale obraz skonstruowany z oderwanych od siebie
widoków. Ulica S. w deszczu, zmoknięta babcia Marysia, tamten lipiec.
Chyba mnie wtedy przy tym nie było, choć pamięć podpowiada wyrazistym obrazem, że jednak tak. Nawet jeśli byłbym świadkiem tamtej sceny, nawet gdybym stał za Matką otwierającą drzwi, albo zbiegał po schodach, to na pewno wówczas nie potrafiłbym się tym wszystkim wzruszyć.
Dopiero później, kiedy uświadomiłem sobie cały kontekst, babcię, która
pakuje swoje życie do tobołka, która sama, robiąc to po raz pierwszy,
wyrusza do Krakowa, nieświadoma skomplikowanego systemu przesiadek, nie znająca rozkładu jazdy, zdana na uprzejmość i nieuprzejmość
pań w kasach i informacji, przypadkowych przechodniów zaczepianych
już na ulicach Krakowa, dopiero później zrozumiałem cały dramatyzm
tej decyzji. Babcia Marysia nie dała się przywieźć do nieznanego domu,
jak proponowały jej dzieci, ale sama wyruszyła w nieznane.
Siedziałem przy wigilijnym stole, patrzyłem na babcię Marysię
i wspominałem tamtą scenę. Nawet jeśli nie byłem jej świadkiem, to doświadczyłem jej bardziej niż tysięcy obrazów oglądanych beznamiętnie
każdego dnia. Siedziałem przy stole wigilijnym i patrzyłem na babcię
Marysię. Już bez chustki na głowie, długo zarzucała ten zwyczaj, z siwymi włosami zaplecionymi w długi cienki warkocz i zwiniętymi w niewielki kok, upięty kilkoma obłuszczonymi z farby wsuwkami. Skromnie
ubrana, w okularach, skupiona, niemal nieruchoma. Babcia Marysia
jest głucha, słyszy pojedyncze słowa, te wypowiadane najgłośniej, więc
docierają do niej tylko wykrzykniki, wzburzenia i afektacje całej rodziny. Dzięki temu poznaje tylko najbardziej skrajne emocje domowników,
reszty musi domyślać się bezgłośnie. Zza grubych szkieł uważnie obserwuje wszystkie wydarzenia, jakby cały czas podglądała ten obcy, dziwny
dla niej świat. Nie potrafi jeść poprawnie nożem i widelcem, grube palce
niechętnie przyswajają nowe rytuały. Wpierw kroi całą porcję na małe
kawałeczki, z uwagą, wystawiając koniec języka, potem z ulgą odkłada
87
nóż i zjada wszystko widelcem. Podczas wieczerzy wigilijnej wyraźnie
się męczy. Nie przepada za niektórymi dziwnymi potrawami, a ponieważ pochodzi z czasów i miejsc, gdzie nie zjeść tego, co jest na talerzu,
to grzech, męczy się w milczeniu. Tylko wina odmawia już na początku,
bo kwaśne, i wszyscy wiedzą, że nie należy jej nalewać. Wigilia i tak
przeniknięta jest polską tradycją na tyle, że babcia Marysia się w niej
jakoś odnajduje. Gorzej jest w ciągu roku, gdy kuchnią włada stryj Piotr,
fundujący nam kulinarne wyprawy po całym świecie. Wtedy babcia
Marysia gotuje sobie sama, albo prosi kogoś o ugotowanie prostych
potraw. Bardzo lubi ziemniaki ze smażoną cebulą, kaszę ze skwarkami,
mięso jada z rzadka. Widuję ją, jak siedzi sama w kuchni i obiera dla
siebie kilka kartofli, nieufnie patrząc na gotujący się długi makaron.
Siedziałem przy wigilijnym stole i patrzyłem na babcię Marysię, oddzielony pustym miejscem po Matce. Przypomniałem sobie tamtą scenę, deszczowy lipiec, tekturową walizkę. Uniesiony tym pełnym wzruszenia nastrojem chciałem jakoś przytulić babcię, okazać wdzięczność
za tamto poświęcenie, ale nie potrafiłem. Miałem podejść i powiedzieć,
że pamiętam ją przemokniętą, że nagłe wzruszenie ludzką niedolą budzi
we mnie potrzebę jakiejś niewczesnej reakcji? Siedzieliśmy oddaleni
o jedno krzesło, każde zatopione w swoim świecie. Babcia odłamywała
z większej kromki po kawałeczku chałki i powoli wkładała do ust, potem
zbierała na talerzu okruszki na jedną kupkę i brała je na lekko pośliniony palec, potem odłamywała kolejny kęs i tak w koło. Ja siedziałem
bokiem, patrząc na nią, wspominając tamtą scenę i wzruszając się nią,
prowadziłem w głowie nierzeczywisty dialog z babcią i z samym sobą,
usprawiedliwiając się dlaczego nie rozmawiam z nią naprawdę.
Kim była, zatopiona w prostych czynnościach, zaangażowana przez
wymyślane sobie samej codzienne obowiązki? Czy przez te wszystkie
lata w Domu czuła się obco, wśród lśniących mebli, obrazów, innych
zapachów? Czy wstydziła się swojej wiejskości, swojego całego życia,
które nagle musiała odmienić? Czy może patrzyła na nas wszystkich
z litością, widząc zagubienie całej rodziny, zabieganie, brak czasu na
sprawy najważniejsze? Kim była moja babcia Marysia, którą mijałem
niemal codziennie, której wykrzykiwałem do ucha zdawkowe odpowiedzi na te same ponawiane z uporem pytania? Wiedziałem, że nigdy
o tym wszystkim z babcią nie porozmawiam, że nic nie uprawnia mnie
do takich pytań. Zawsze, kiedy próbowałem zapytać ją o coś dla mnie
ważnego, przekraczającego ramy naszych relacji, patrzyła zdziwiona
i odpowiadała, że dobrze się czuje, że trochę tęskni za Rokicinami, a co
z domem, pewnie się rozleciał, dobrze, że wreszcie przestało padać,
chociaż deszcz był potrzebny, bo ziemia wysuszona, zmizerniałeś, musisz dobrze jeść. Więc pozostaniemy sobie bliscy w zwyczajny, domowy
sposób, pozdrawiając się w kuchni i na korytarzach, świadcząc sobie
88
drobne uprzejmości i pytając się o zdrowie. I chyba nigdy się nie spotkamy. Nastrój mojego wzruszenia zawsze przegra z nastrojem powagi
babci Marysi.
Wnieśli, wnieśliśmy wazy z zupą grzybową. Polecenie dobiegło
z kuchni, mężczyźni rzucili się z pomocą, z ociąganiem. Głębokie talerze, dymiące naczynia, srebrne chochle. Przerwa została przerwana.
Zawieszono, zapewne na zawsze, swobodne rozmowy, ucichł intymny
ton dialogów we dwoje, we troje. Matka zasiadła pomiędzy babcią
Marysią a mną, wszyscy wróciliśmy na swoje miejsca, dzieci oderwały się od szopki, zanurzyliśmy się ponownie w wigilijny rytuał. Zupa
grzybowa z łazankami. Każdy pochylił się nad własnym nakryciem,
łyżki w równym tempie wędrowały do ust, na dnie talerzy poruszały się
domowej roboty łazanki.
Grzyby są prapolskie, zupa z nich jest prapolska, z każdą łyżką
zanurzaliśmy się w ożywczych nurtach tradycji. Grzyby były zbierane
latem podczas wyjazdów w góry, potem krojone i suszone nad piecem
na kolczastych gałęziach tarniny. Pilnie strzeżone przez całą jesień, by
ktoś lekkomyślnie nie zużył ich w innym celu, wpisywały wigilijną potrawę w wielomiesięczny okres oczekiwania. Zrywać się rankiem, kiedy
zimno, brnąć w kaloszach przez zasnute mgłą zagajniki, wypatrywać
skrytych w trawie kapeluszy, a wszystko to po to, by przy wigilijnym
stole nie zabrakło prapolskich grzybów.
Zupa grzybowa jest neutralna, nie wymaga skupienia jak karp, nie
parzy, nie plami, zjada się ją w prosty sposób. Najszybciej poszło wujowi Łukaszowi. Sięgnął po dolewkę, ale się powstrzymał. Jeszcze tyle
potraw, to dopiero półmetek, nawet nie, jeszcze nie połowa drogi. Widać
było, że go korci, intensywny zapach przyzywał, rozsnuwając na wysokości naszych nosów sieć pokusy. Zwyciężył, powstrzymał się, może trochę pod wpływem surowości, roztaczanej dyskretnie przez siedzącego
obok wuja Tomasza. Stary kapłan jadł powoli, jakby gryzł każdy kęs,
dłoń z łyżką pokonywała w spokoju tę samą drogę, ani na centymetr nie
zbaczając z niewidocznej trajektorii. Wydawało się, że to wuj Tomasz
wyznacza właściwy rytm zjadania zupy grzybowej, że każdy z nas robi to
albo za szybko, albo za wolno. Mimowolnie dostroiłem swoje tempo do
księżowskiego i spoglądałem z wyższością na wuja Łukasza, który bębnił palcami po obrusie. Widać było, że nie ma co zrobić z rękami, przy
stole ręce, które nie jedzą, stają się zbędne, kłopotliwe; te same ręce,
trzymające dla niepoznaki niepotrzebne już sztućce, przesuwając nimi
po dnie talerza, albo nieruchomiejąc z wyprostowanym orężem, stają
się żałosne. Łukasz był tym, który zjadł, niezręcznie w takiej sytuacji nawiązywać rozmowę z tymi, którzy jeszcze jedzą. Taka próba zagadnięcia
ma w sobie coś z nagabywania, niestosownego przeszkadzania ludziom
zaprzątniętym do reszty czymś ważnym. To tak, jakby żebrać o uwagę,
89
o jedzenie, jakby swoim niejedzeniem wyrzucać innym, że jeszcze jedzą.
Łazanki na moim talerzu przerzedziły się, zwolniłem tempo, by dłużej
pozostawać w elitarnym gronie jedzących. Nikt włącznie ze mną nie
dostrzegał małości mojego triumfu nad wujem Łukaszem. Znikąd ratunku, na dodatek stryj Piotr milczał pochłonięty jedzeniem, admirator
prawdziwków, piewca grzybobrań, odciągnięty przez zupę grzybową
od obowiązków przewodnika naszego zgromadzenia. Rzeczywiście,
bez stryja Piotra milczeli wszyscy, jakby tylko on był możny inicjować
rodzinne rozmowy.
Zupa powoli się kończyła, łyżki zaczęły uderzać o dna talerzy. Wuj
Łukasz wyczekał na moment, kiedy wuj Tomasz uniósł ostatnią łyżkę do
ust, i kiedy ten przełykał, Łukasz wypalił:
– Znakomita zupa, może doleję księdzu wujkowi?
– Nie, kochany, jeszcze długa droga przede mną…
Nie zdążył skończyć, bo Łukasz czym prędzej napełnił swój talerz,
zwolniony ze swej ascezy odmową starego księdza. Pan przodem, a jak
nie pan, to ja, wujek Łukasz pochłaniał kolejną porcję. Ale pytanie zostało zadane, rozmowa się nawiązała, więc niespełniony malarz postanowił
ją kontynuować. Teraz on jadł, wuj Tomasz nie, jego dalsze zapytywanie
nie będzie nagabywaniem, nie będzie odrywaniem rozmówcy od jedzenia. Co więcej, on, zagadując i jedząc jednocześnie, wykaże poświęcenie,
przerywając sobie, nie innym, tę jakże ważną czynność.
Zanurzeni w rytuale chcąc nie chcąc wpadamy w jego koleiny, nie
zauważając tego, że gramy swoje role wedle odwiecznego scenariusza.
Poza węzłowymi wydarzeniami, jak kolejne potrawy, wigilia Chochołów
miała wiele drobnych scen odgrywanych co roku. Do takich należała
rozmowa Łukasza z Tomaszem o Bogu. Zaczynał Łukasz, stawiając te
same tezy, retorycznie skryte za znakami zapytania:
– Niech mi ksiądz wujek powie, jak to naprawdę jest z tym…
I wylewał z ciebie cały elementarz heretyka, antologię ostatnich
dwóch stuleci przewałkowanego do znudzenia ateizmu. W Łukaszu
odżywały idee Marksa, Nietzschego, za postacią Łukasza krył się nieudolnie Iwan Karamazow, powracał Sartre i Camus, stary ksiądz poddawany zostawał zmasowanemu atakowi. Tak było co roku, przeważnie
przy barszczu z uszkami, rzadziej przy grzybowej. Raz wujek Łukasz
przegapił właściwy moment i kiedy sobie przypomniał o konieczności
poszturchania emerytowanego kapłana, ten usnął przy niedokończonej
czarce kompotu z suszu. Łukasz mówił, a Tomasz śnił sen Konstantyna;
Bóg a odkrycia naukowe, opium ludu, cierpienie dzieci, jeśli nie, to
wszystko, podglądacz i tak dalej.
Nigdy nie przeniknąłem sensu tego obrzędu, tej uporczywie ponawianej rokrocznie próby zdeprawowania wuja Tomasza, wylania na
niego skumulowanej bezbożności ostatnich wieków. Czy wujek Łukasz
90
chciał zasięgnąć teologicznej porady? Czy chciał odwieść Tomasza od
wiary i Kościoła? Czy też chciał się podrażnić, korzystając z bezkarności,
jaką daje intelektualna dysputa i nietykalności zapewnianej przez ramy
obrzędu? Nie wiem, czy sam wiedział, po co to robi, może tylko nieświadomie odgrywał zapisaną dla niego rolę, uczestnicząc w rytualnym
scenariuszu. Cokolwiek mówił, wuj Tomasz przyjmował to ze spokojem
godnym mędrca, ani przez chwilę nie zdradzając żadnych emocji. Jeśli
Łukasz chciał rozdrażnić księdza, to mu się to nie udawało. Może ponawiał próby podczas każdej wigilii, by wreszcie sprowokować Tomasza
do zdecydowanej reakcji? Nie wiem. Wuj Tomasz pokornie brał na siebie wszystkie słusznie i niesłusznie przypisywane Kościołowi występki
i nadużycia, siedział spokojnie podczas tyrady o inkwizycji, wojnach
religijnych, zapalczywych ponad miarę misjonarzach, tchórzliwych
papieżach, głupich biskupach, chciwych księżach. Nawet z niejakim
zaciekawieniem obracał niewidzące oczy w stronę, skąd dochodził głos,
co jakiś czas przypominając spokojnie:
– Można trochę ciszej, jestem tylko ślepy.
Niewytrącony z rytmu wujek Łukasz wyciągał wszystkie możliwe
i niemożliwe konsekwencje z faktu śmierci Boga. Malarz również nie
ulegał emocjom, raczej na zimno, z wyraźnie wyczuwalną ironią w głosie przeprowadzał swoje piętrowe rozumowania, których konkluzją była
niemożliwość wiary w dzisiejszym świecie. Koniec tych wypowiedzi
wieszczyło zdanie:
– I co ksiądz wujek na to?
A wujek ksiądz co roku odpowiadał z niezmąconym spokojem:
– To bardzo ciekawe, co mówisz. Czy podano już następne danie?
Tego roku jednak wuj Tomasz długo milczał. I kiedy wujek Łukasz
i wszyscy dookoła już tracili nadzieję na rytualną puentę, stary kapłan
odezwał się tak:
– Wierzę, że jesteś bliżej Boga niż ja.
Zostaliśmy wszyscy z tymi słowami, Łukasz nic nie odpowiedział, bo
nie było nic do powiedzenia, podano barszcz z uszkami.
Wnieśli, wnieśliśmy barszcz z uszkami, ostrożnie, bo plami, bo
czerwone, bo białe koszule i obrusy, droga przez mękę, łyżka wypełniona bordową zupą chybocze się w wiotkiej dłoni, dłoń drży dodatkowo
z napięcia, bo przecież barszcz i trzeba uważać, łyżka zmierza do ust,
pojedyncze krople spadają w otchłań talerza, każde uderzenie kropli
o błyszczącą taflę powoduje eksplozję, odpryski trafiają we wszystkie
białe punkty w okolicy. Ta wojna jest przegrana, niewielu z nas udaje
się przeżyć ją bez draśnięcia, ale nikt nie dezerteruje, nikt nie odmawia,
bo barszcz znakomity, wart każdego ryzyka, wart zmiany koszuli, wart
winy wziętej na siebie za splugawiony obrus. Barszcz, kiszony w domu,
w kamiennych garncach, z czosnkiem, na zakwasie z czarnego chleba,
91
i do tego uszka, cieniutkie, niemal przeźroczyste ciasto, ręcznie lepione,
a farsz z tych samych prawdziwków co zupa, o poranku zbieranych, nad
piecem suszonych, i z kapusty ręcznie szatkowanej i ręcznie kiszonej,
całość warta plam i winy, barszcz z uszkami.
Jedli, jedliśmy w skupieniu, nabożnie, ruchami wystudiowanymi
unosząc łyżki do ust. Nikt nic nie mówił, znowu cisza, nikt poza stryjem
Piotrem, który dyrygował łyżką z biegłością mistrza. Delikatna dłoń,
przez lata ćwiczona w trzymaniu ołówka, w prowadzeniu równych, prostych linii na desce kreślarskiej, bez wysiłku, z lekkością przemierzała
precyzyjnie tę samą drogę. Ani kropla nie uroniona, ani jednej plamy.
Wszyscy patrzyliśmy z zazdrością na stryja, nieświadomie starając się
naśladować jego swobodę, udawana nonszalancja kończyła się tragicznie, o wiele gorzej niż nasza niewystudiowana nieporadność. Niewielu
zachowało czystość. Niektórzy zachowali jej iluzję, ubierając do wieczerzy ciemne stroje, wsysające bordowe znamiona. Poza stryjem Piotrem
chyba tylko Paweł, nieodrodny syn, architekt i kreślarz, spokojny i jedzący w milczeniu. Nad naszymi porażkami unosił się spokojny ton
opowieści stryja Piotra. Nie słuchałem, nie słuchaliśmy co mówił, skupienie nad barszczem przybierało niemal modlitewną formę. Liturgia
wigilijna umiejętnie balansowała pomiędzy wspólnotą a samotnością.
Skupiony na barszczu z uszkami, skupiony na swoich sprawach starałem się dotrwać do końca tej potrawy. Barszcz, kiszony w domu,
gotowany na wywarze z grzybów, prawdziwków o poranku zbieranych,
z uszkami ręcznie lepionymi. Wigilia minęła półmetek.
Trwaliśmy w tym rytuale, zakorzenieni od lat, bezbłędnie rozpoznający kolejne akty dramatu, ciągle na tej samej scenie, wobec tych
samych twarzy. Skończyłem z ulgą jeść i rozejrzałem się po napiętych
obliczach moich bliskich. Ja już przeszedłem ten etap, mam go za
sobą, oni ciągle zdążają, są w drodze. Jakby każda z potraw przeprowadzała nas bliżej i bliżej do tego celu, dla którego się tutaj zebraliśmy.
Jednocześnie samo przechodzenie absorbowało nas tak dalece, przygotowanie potraw, kolejność odgrzewania, cała ta kuchenna logistyka, potem natężenie uwagi i koncentracja na spożywaniu, tak mocno
wszystko to przykuwało naszą uwagę, że podejrzewałem skrycie, iż mijamy to, ku czemu zmierzamy. W gruncie rzeczy rytuał próbuje oswoić
to, czego oswoić się nie da, szlifuje ostre krawędzie, zmienia chropawą skałę w gładkie otoczaki, uspokaja powtarzalnością obrzędowych
czynności, aż w końcu dochodzi do tego, co nieuniknione: człowiek
przysiada w pobliżu tego, do czego rytuał ma prowadzić, nie docierając
do celu. I człowiek udaje, że zamieszkuje w pobliżu tego, wobec którego
nie da się zamieszkiwać. Rytuał ma być drogą, wyjściem poza zamieszkiwanie, poza to, co znane; najczęściej jednak staje się wygodną formą
samego zamieszkiwania. Wygodną, bo usiłującą zachować ślepotę na
92
dramat wpisany w zamieszkiwanie, na to, że bycie u siebie jest zawsze
jakimś rozdarciem, jakimś przycupnięciem pomiędzy tym co obce,
a tym, co oswojone. Rytuał rodzinny, wspierany rodzinnymi mitami,
próbuje zeszlifować zamieszkiwanie do tego, co oswojone, swojskie,
bliskie. W wieczerzy nie ma nic innego, nic nieproszonego, zatopieni
w szukaniu ości nie słyszymy cichego pukania nieoczekiwanego gościa,
zostawiamy puste nakrycie, ale na nikogo nie czekamy, nikt obcy nie
może wejść ten obrzędowy krąg swojskości. Rytuał nie otwiera nas, lecz
zamyka. Rokrocznie mijamy to, czego nie potrafimy pojąć, ale mijamy
z gestem, mijamy przy suto zastawionym stole, mijamy przy karpiach,
przy barszczu, przy kapuście, dobre jedzenie i nastrój rodzinnego zgromadzenia wynagradzają naszą niegotowość, dają nam wygodne usprawiedliwienie, potrzebujemy tego usprawiedliwienia, potrzebujemy
niewinności dziecięcia, chcemy nad śnieg wybieleć.
Po wieczerzy opadamy na fotele zmęczeni, napełnieni, z poluzowanymi paskami, z poczuciem trudów przejścia. Namęczyliśmy się,
podczas przygotowań, podczas samej wieczerzy, nie mamy sobie nic
do wyrzucenia. Wielkie historie mijają nas, niezaproszone, przechodzą
za oknami, przekradają się ciemnymi zakamarkami Domu. Może tak
powinno być, może spotkanie twarzą z twarz, stanięcie wobec nich bez
tych wszystkich podpórek, bez ryby i grzybów, byłoby nie do zniesienia.
Rozbijamy namiot zawsze w pobliżu, zawsze w oddaleniu, wiedząc, że
są ścieżki, na które nigdy nie wkroczymy. Zatem rytuał przeprowadza
nas przez naszą rezygnację, przez naszą niegotowość, pozwala pogodzić
się doroczną klęską, z porażką o niebo większą niż poplamiony obrus
czy eksplozja uszka wpadającego w pełny talerz.
Doceniałem tę rozbudowaną zewnętrzność, do sensowności wigilijnych rytuałów przekonywały mnie jednoznacznie i nieodwołalnie
wszystkie moje kubki smakowe, ale jednocześnie czułem w sobie jakąś
tęsknotę, pod wystawnymi pozorami nie było prawdziwego życia, czułem, że ono toczy się gdzieś indziej, że mijamy je pochyleni nad karpiem
w galarecie i grzybową, przegapiamy to, na co czekamy, to, co naszymi
obrzędami usiłujemy przywołać, w skupieniu prowadząc z talerza do ust
łyżkę z drżącym, od naszej niepewności, barszczem z uszkami. Barszcz
to najbardziej radykalna inność, jaką pozwalamy sobie wpuścić w ten
wieczór do naszego domu, inność czerwono znacząca śnieżnobiałe koszule i wykrochmalone obrusy. Nie było w tym prawdziwego życia, był
obrzęd udający życie. Kiedyś mit był szkieletem, wewnętrzną strukturą
nadającą życiu sens. Teraz obróciliśmy go na nice, zamiast kręgosłupa
stał się zewnętrznym rusztowaniem wspierającym kruchą konstrukcję,
którą są nasze rytuały. Rusztowanie jest gęste, ubite, okazałe, pustka
znakomicie zamaskowana, pustka chowa się za nie, pustki nie widać,
dzięki temu wszyscy możemy wiarygodnie udawać, że nie widzimy tego,
93
iż prawdziwe życie wycieka, staje się nieobecne, zostaje barszcz, barszcz
z uszkami, wyśmienity, ręcznie lepiony, o świcie zbierany, czerwony.
I wreszcie koniec, koniec barszczu, koniec barszczu z uszkami, wszyscy już dojedli, dyskretnie poluzowują sprzączki u spodni, odpinają
guziki spódnic, żeby nikt nie zauważył, choć zauważamy wszyscy, bo
wszyscy robimy to samo, tyle potraw za nami, karp w galarecie, karp po
żydowsku, zupa grzybowa, barszcz z uszkami, a jeszcze tyle przed nami,
trzeba się uzbroić, zebrać siły, by móc się zmierzyć, może przerwa, pada
nieśmiałe pytanie; tak, przerwa, dobrotliwie zarządza ciotka Magda.
Tak jest co roku, przesilenie po zupach, po wlewanych w siebie płynach.
Przerwy między potrawami coraz dłuższe, gdyby się okazało, że smażone ryby się przypaliły, nikt by nie płakał, choć kochamy smażone ryby,
gdyby się okazało, że kapusta z grochem przesolona, na stół nie można
podać, przyjęlibyśmy to z ulgą, choć wielbimy smak kapusty z grochem,
gdyby więc ktoś obwieścił koniec wieczerzy, nikt by nie płakał, przesilenie zimowe, ale to niemożliwe, bo w tym Domu nic się nie przypala,
w tym Domu nic nie zostaje przesolone, nigdy, a zwłaszcza w Wigilię.
Wiemy o tym od lat, wiemy, że czuwa nad nami ciotka Magda, niezawodna i niekwestionowana pani tego domu, Pani Domu, mimo tytularnej zwierzchności babci Marii.
To ciotka Magda wymyśliła ten Dom, to ona przyoblekła ideę
w konkretne kształty. Radczyni prawna, rajczyni miejska, prowadząca
dobrze prosperującą kancelarię, osoba zorganizowana, oddana wszelkim obowiązkom, które bierze na siebie z własnej woli. Poza pomysłem
Domu, poza projektami przebudowy, poza tym wszystkim, co wzniosłe
i mitologiczne, do wcielenia tej idei potrzeba było setek pozwoleń, pism,
urzędowej korespondencji, całej tej umiejętności pociągania za odpowiednie sznurki w magistracie, w krakowskich urzędach, bo lokatorzy
kwaterunkowi, bo zabytek, bo nadzór budowlany, bo samowola, bo
nadbudowa, bo przebudowa, bo wyburzenia, bo przepisy przeciwpożarowe, bo przepisy sanitarne, bo ustawy, bo uchwały, bo orzecznictwo,
bo to wszystko, czego nam swoimi cichymi staraniami ciotka Magda
oszczędziła. Stryj Piotr rzucał jakąś ideę, a ciotka Magda wertowała
kodeksy i paragrafy, wynajdując przeszkody prawne, które bez trudu
potem pokonywała. Przy bliższym zastanowieniu każdy, kto odwiedzał nasz Dom, mógł dojść do prostego wniosku, że tego wszystkiego,
tych wąskich klatek schodowych, tych labiryntów, cmentarza w piwnicy, konsekrowanej kaplicy na strychu i dziesiątek innych pomysłów,
które napotykało się na każdym kroku, że tego wszystkiego nie dało
się legalnie przeprowadzić. Dla takiego kogoś, nieświadomego obserwatora, Dom został zbudowany na piasku, Dom grzęźnie w prawnym
bagnie i wystarczy jedna inspekcja, by nakazać rozbiórkę, daleko idącą
przebudowę, kary pieniężne i długoletnie więzienie. A jednak ten Dom
94
utkany z piasku i mgły stał, mocno wrośnięty w ulicę S., żadne inspekcje
nie przychodziły, żadne pisma nie nękały naszej przeciążonej skrzynki
pocztowej, dzięki cioci Magdzie udało się w centrum Krakowa stworzyć
jak najbardziej rzeczywistą iluzję. Jej cicha wola wicedemiurga ukrytego
w cieniu, usuwającego przeszkody, podszeptującego optymalne rozwiązania była dla wszystkich jasna. Nie znaliśmy szczegółów, nie chcieliśmy
ich znać przywiązani do mitologicznej wykładni, ale czuliśmy że bez niej
nie byłoby Domu.
Jednak na tym jej rola się nie kończyła, od samego początku ciotka
Magda przejęła stery zarządzania Domem. Nie tylko jego prawnymi
kwestiami, bo to było samo przez się zrozumiałe, ale jej precyzyjny
umysł pozwolił sprawnie funkcjonować naszej rodzinie, która łatwo
odnalazła się w starannie rozrysowanym systemie zakupów, dyżurów
w kuchni, grafiku rozmaitych obowiązków. Ktoś wymyślił to wszystko
za nas, my spełnialiśmy nasze skromne, napisane wcześniej role, mniej
lub bardziej udolnie wywiązując się z zaangażowania na rzecz rodziny
i Domu. Precyzyjna logistyka, schematy, harmonogramy i wykresy,
strategia i taktyka, ciotka Magda wieczorami planowała kolejny zwykły
dzień naszego życia.
Tak było od lat, ciotka Magda znakomicie wchodziła w tę rolę już
podczas wspólnych wyjazdów do Łopusznej, wieki temu, w poprzedniej,
prehistorycznej epoce. Letnie rozprzężenie, niemoc usprawiedliwiana
upałem, wakacjami, rozegraną konikami polnymi polaną, wszystko to
brane było w karby dyskretnej dyscypliny, ty pójdziesz do sklepu po
zakupy, ty przyniesiesz połówkę barana na kolację, wszystko już umówiłam z gospodarzem, ty weźmiesz chłopaków i narąbiecie drewna na
ognisko, a ty podejdziesz na polanę przy spalonej kolibie, gdzie rosną
kanie, a ty usmażysz je w lekkiej panierce. Oddaliśmy, dorośli oddali
cioci Magdzie władzę bez walki, nikt nie protestował, każdy był zadowolony. Poza sprawną organizacją dawała nam wszystkim niezastąpione
niczym poczucie, że ktoś nad naszym życiem czuwa, że wszystko toczy
się tak, jak powinno.
Nigdy nie próbowałem poznać, czy poza tą rolą jest w ciotce Magdzie
miejsce na jakiś inny wymiar, inne, ukrywane przed najbliższymi życie.
Jej osoba, wszystkie jej możliwe wyglądy, dały się sprowadzić do tych
funkcji. Nie wiem, czy ktokolwiek próbował poznać ją naprawdę, czy
kogokolwiek dopuściła do siebie bliżej niż na odległość swoich poleceń,
słusznych i uzasadnionych troską o cały Dom.
Przerwa, przerwa zarządzona przez ciotkę Magdę, wspaniałomyślnie, wielkodusznie, przerwa uzasadniona nie naszym kryzysem, nie
przesileniem zimowym, nie pełnymi brzuchami, ale dyskretnie podparta nieubłaganymi prawami logistyki, bo karpia trzeba podgrzać, w piekarniku, to trochę trwa, bo kapustę z grochem też, do tego mieszając, bo
95
przywiera, przez ten groch właśnie, i to wszystko też musi potrwać, tłumaczyła nam jak co roku. Przyjęliśmy te wyjaśnienia z wdzięcznością.
Przerwy, coraz dłuższe przerwy w rytuale, skupienie na liturgii
nawet tak przyjaznej jak jedzenie, nie może trwać tak długo, święta
Teresa od Jezusa tylko dwie zdrowaśki, a my aż dwa karpie i dwie zupy,
przerwy, przerwy nam było trzeba. W sali kolumnowej zapanowało
rozluźnienie, już nie pojedyncze osoby, rodzinni harcownicy, ale niemal
wszyscy wstali i zaczęli się przechadzać. Starcy zostali przeprowadzeni
na miękkie fotele, bo kości, bo krzyż, bo cały kręgosłup. Młodsi ruszyli
do palarni, do biblioteki. Dzieci zaczęły trzeć oczy, aniołek nie nadchodził, może zapomniał, może były niegrzeczne, z zafrasowanymi minkami pytały rodziców. Zniknął barszcz, plamy posypano solą, wszystkim
wróciła mowa, rozmawiano w grupkach, stryj Piotr nie próbował nawet
opanować tego żywiołu. Sam z zaangażowaniem kontynuował wątek
podjęty jeszcze przy barszczu, wciągając do konwersacji kilka osób.
Dzieci weszły pod stół, ich kolana bębniły o drewnianą podłogę, co
chwila któryś z dorosłych sprawdzał, cóż tak szaleńczego wydarza się
w krainie nakrytej białym obrusem. Spomiędzy krzeseł dochodziły piski
i krzyki, dzieci przemieszczały się tam i z powrotem z zadziwiającą szybkością. Czas stanął, nikt nie spoglądał na zegar, rytm kolejnych potraw
wyparł monotonne uderzenia gongu, kolejne kwadranse mijały niezauważone. Mogła być godzina ósma albo dziesiąta, dziewiąta, albo niemal
jedenasta. Nikt nie szukał potwierdzenia tych intuicji, każdy zwrócił się
ku swym własnym sprawom. Odżyły rozmowy kuluarowe, rodzina podzieliła się na kilka chórów, z których każdy wyśpiewywał inną partię.
Sala kolumnowa przypominała świątynię jakiegoś wschodniego obrządku, osią zwrócona w kierunku kuchni. Kapłani opuścili swoją trzodę,
trzoda sama próbowała radzić sobie w tym przemienionym wnętrzu.
Równocześnie rozgrywało się kilka dramatów, każdy miał swoje miejsce
w nieogarnionej nawet przez stryja Piotra wielogłosowości.
Wuj Tomasz zapadnięty w fotelu tłumaczył coś szeptem wujkowi
Łukaszowi, który przykucnął niczym w konfesjonale u rzeźbionej poręczy, a stary ksiądz, z ręką wspartą na podłokietniku, gestykulował
dłonią oszczędnie, Łukasz słuchał i potakiwał. W drugim końcu pokoju
stała Ania, rozmawiając przez komórkę, też szeptem, i paląc nerwowo
papierosa, tak odklejona od nas wszystkich, zaprzątnięta rozmową,
dym wydmuchiwała wprost w otwarte okno, skulona z zimna, ale
salę trzeba było przewietrzyć, więc stała przemarznięta, rozmowa nie
była chyba przyjemna, Ania stała w oknie. Czy przez to okno przyjdzie
aniołek, dopytywały się dzieci, które już zdążyły znudzić się poprzednią
zabawą i wypełzły na powierzchnię. Przy stole pozostał Andrzej, siedzieliśmy obok siebie, milcząc, próbując śledzić poszczególne wątki.
Wielosłowie uniemożliwiało zapanowanie nad całością zgromadzenia,
96
ponad naszymi głowami zderzały się rozmowy o pogodzie i teologii,
o sposobach uszlachetniania win domowych i o zmianach w systemie
podatkowym; wszystko to gdzieś się spotykało, krążyło, zawisało,
a z wreszcie docierało pod sam sufit, gubiąc się w pokrętnej strukturze
drewnianego stropu.
Żeby odtworzyć tamten moment, tamtą chwilę rozluźnienia w rygorystycznym splocie wigilijnych rytuałów, musiałbym być wszystkimi
Chochołami, musiałbym stanąć przy każdym, przeniknąć to, co mówi,
nie gubiąc jednocześnie tego, co jest mówione o kilka metrów dalej.
Musiałbym być nimi wszystkimi naraz, zapanować nad salą, wniknąć
w myśli moich bliskich, w ich troski i emocje, uwalniane dzięki tak
szczodrze ofiarowanej nam przerwie. Siedziałem, skacząc z tematu na
temat, wyławiając pojedyncze głosy, skazany na cząstkowość i wybiórczość mojego doświadczenia. I wtedy zobaczyłem moją rodzinę z boku,
jak przez szybę. Rozsiani po sali kolumnowej, wsparci o balustradę
antresoli niczym rodzinny ikonostas, sceny z obrazów ożyły, w każdym
okienku toczyły się małe i wielkie dramaty, ruchy ich powolne, gesty
hieratyczne, stroje uroczyste. I starając się objąć to wszystko spojrzeniem, zobaczyłem, że nie potrafię dłużej uczestniczyć w splątanym gąszczu ludzkich losów, w tym, co stanowiło prawdziwe życie Chochołów.
Moi bliscy stali się dla mnie jak postaci ze szkicownika, narysowane
kilkoma kreskami, płaskie, bez życia, o twarzach bez wyrazu. Nastrój
zgromadzenia ujawnił tę szczelinę, która oddzielała każdego z nas od
wspólnoty, która sprawiała, że byliśmy dla siebie, jak kontury postaci
szkicowanych w pośpiechu. Zatroskani o wszystkich, mijaliśmy się nawzajem, nie spotykając się naprawdę.
Od stołu wstał Andrzej i szukając papierosów w kieszeniach marynarki bez przekonania, krokiem niezdecydowanym i chwiejnym, wszedł
na antresolę. Oparł się o balustradę i trzymając niezapalonego papierosa w palcach, spoglądał na dół, na plątaninę Chochołów i ich głosów.
Patrzyłem na niego z ukrycia, które dawał mi tłum, nasze spojrzenia się
nie spotkały. Przed chwilą, jakiś czas temu, próbował mi coś powiedzieć.
Coś dla niego ważnego. Mówił o swoim samochodzie, o pragnieniu zakupu, a ja go ignorowałem. On mówił mimo mojej nieuwagi, mojego
dawania do zrozumienia, że mnie to nie interesuje, że z wielogłosowej
oferty naszego zgromadzenia wybieram inne wątki, inne marzenia, jego
zostają na szarym końcu. Teraz patrzyłem, jak stał smutno na górze, patrząc na niezainteresowaną nim rodzinę. Podniosłem się, by podejść do
niego, poprosić o papierosa, zagadnąć o samochód, jaki to był model?
Odsunąłem krzesło, uniosłem się i opadłem znowu. Co mu powiem? Że
nie słuchałem, bo mnie nudził? To skąd wiem o samochodzie? Że słuchałem, ale puszczałem mimo uszu, i teraz, po godzinie, a może po dwóch,
zebrało mi się na szczerą rozmowę o motoryzacji? A może powiem, że
97
podchodzę, bo mi go żal, bo wiem, że mu się życie nie udało jeszcze bardziej niż mnie, że zawiódł swoich rodziców, że nie ma pracy, że zajmuje
się doraźnymi naprawami w Domu, bo tylko to potrafi, że jest konserwatorem na życzenie, za pokój do spania i wyżywienie? Wtedy, kiedy
mówił z pasją o tym samochodzie, kiedy się odezwał, co robił tak rzadko,
kiedy próbował zarazić kogoś swoją pasją, wtedy była ta chwila, wtedy
był ten moment, wtedy nieważne byłyby motywy, wtedy odpowiedź nie
wymagałby samousprawiedliwień. Teraz ten nastrój minął, nastrój słaby, ledwo widoczny, przyćmiony mocą nastroju symfonii stryja Piotra,
wtedy był ten nastrój, teraz nie można już podejść, wszystkie moje
dobre czyny jak skrwawiona szmata, Andrzej stał na antresoli i zapalał
papierosa. Na mgnienie oka zobaczyłem świat jego oczami, zobaczyłem
naszą rodzinę z góry, odległą, zaprzątniętą swoimi sprawami, zobaczyłem świat oczami samotnego człowieka, który jest na tyle dojrzały, by
uświadomić sobie rozmiary swojej klęski i lichość swojego znaczonego
porażkami życia. Nie zbuduje własnego domu, nie pozna nikogo, z kim
będzie mógł się związać, zawsze pozostanie na drugim, trzecim planie
rodziny Chochołów, naprawiając cieknące krany, zmieniając przepalone
żarówki, dokręcając poluzowane śruby; będzie kilka razy do roku mył
okna w całym Domu, a ciotka Magda będzie mu wypłacała umówioną
stawkę, która mu starczy na papierosy i drobne wydatki; będzie chodził
po Domu cichy i skromny, ze skrzynką z narzędziami, uprzejmie odpowiadający na pytania o zdrowie, zasklepiony w swoich marzeniach, których nikt nie rozumie i których nie uda mu się zrealizować. A ja będę go
mijał z zawstydzeniem maskowanym wesołą miną, kryjąc się za przyjazne pozdrowienie, będę sobie przez jakiś czas przypominał tę scenę, ten
wstyd wigilijny, to odtrącenie, ale wiem, że kiedy znów Andrzej uzna, że
może mi powierzyć opowieść o swoich nadziejach, kiedy znów powtórzy
się ta chwila, ja ją znów przegapię, znów ziewnę, udam, że nie słyszę,
błyskotliwie skieruję rozmowę na inne, ciekawsze dla mnie tory, znów
budząc się ze swoim zawstydzeniem poniewczasie.
Andrzej stał, spokojnie palił papierosa, popiół strzepywał przez balustradę, na głowy pogrążonych w rozmowie Chochołów; i nikt tego nie
zauważał.
11
Wnieśli, wnieśli, bo ja się nie ruszałem z miejsca, wnieśli karpia smażonego, i smażonego suma, i smażonego sandacza, a do tego kapustę
z grochem. Nie ma już orvieto, orvieto wypite, orvieto nie pasuje do
ryby smażonej, najlepsze będzie pinot grigio z regionu Veneto, stryj
Piotr zarządza, my się zgadzamy, wszystko co mówi stryj Piotr, prze98
nika mądrość. Wenecja, znów albumy wspomnień, migawek z miasta
na wodzie, wspomnienia miasta karnawału przychodzą o tej porze
Wigilii wyjątkowo łatwo. Każdy był, jak nie był, to widział, jak nie
widział, to słyszał, rozmowa powoli przenosi się na całe zgromadzenie. Talent stryja Piotra jest nieoceniony, wątki oplatają się wokół
winnej latorośli. Ale tym razem zgromadzenie musi się poddać, nie
można o Wenecji, rytuał ma swoje prawa. Powoli przerwa uległa
zawieszeniu, teraz było wiadomo, że do przerwanych rozmów się
wróci, że to rytuał jest przerwą w przerwie, a nie przerwa przerwą
w rytuale, poklepując się po plecach Chochołowie zasiedli do stołu.
I znowu skupienie, znowu ości, znowu ryba. Sandacz i sum to zaskoczenie, zawsze był smażony karp, a tu taka niespodzianka, komu ją
zawdzięczamy, pytają Chochołowie. I gniemy się w podziękowaniach
dla stryja Piotra, który w sekrecie przed nami, wtajemniczając tylko
kobiety w kuchni, wnióśł skromny wkład w tę wieczerzę. Uwielbiamy
suma i sandacza, ale to dodatkowe dwa kawałki, wszystkiego trzeba
spróbować, radość z niespodzianki drogo okupiona, panie kolejny guzik
w spódnicach, panowie kolejną dziurkę w paskach do spodni, dyskretnie, na boku, z przepraszającym uśmiechem.
Pochyleni nad rybą, dwa widelce rozdzielają panierkę, potem białe
mięso, zakrzywione ości sterczą złowrogo. Moja Matka wzdycha ciężko
i kątem oka widzę, że chowa do kieszeni komórkę, z tego zatroskania nie
ściągnęła w kuchni fartucha, mamo, fartuch, szepczę konspiracyjnie,
Matka uśmiecha się przepraszająco i wprawnie rozwiązuje splątany na
krzyżu supeł, pobrudzony materiał zawisa na oparciu krzesła, z którego
zsuwa się na podłogę, zostaw, potem, teraz jedz, Bartek nie oddzwania.
Naprzeciw mnie wuj Łukasz, zmieniony, mniej pewny siebie, dzieli
się rybą z wujem Tomaszem, kawałki sandacza zsuwają się z półmiska, stary ksiądz dziękuje skinieniem głowy, to rozpusta, powtarza jak
co roku. Nie rozmawiają, ale wujek Łukasz siedzi trochę przechylony
w stronę wujka Tomasza, gotowy w każdej chwili służyć ślepcowi, który
uważnie przeżuwa każdy kawałek, wyczuwając ości koniuszkiem języka.
Patrzę na moją Matkę i wujka Łukasza, tak podobnych i tak różnych. Widzę podobieństwo w rysach twarzy, w sposobie poruszania,
jedno jakby naśladowało drugie. Zza Matki widzę profil babci Marysi,
zmieniony starością, pogubiony w zmarszczkach, ale nadal widoczny
wzorzec. Poza tym wszystko niemal wszystko inne ich dzieli. Tych
troje, urodzonych w Rokicinach, na wsi, daleko od Krakowa, żyjących
w smutnym nastroju przemijającej sławy Józefa Wichra, niegdyś najlepszego muzykanta weselnego w okolicy, na bezkresnych równinach
środkowej Polski, dziwnym zbiegiem okoliczności trafiło w końcu do
Domu, nie jako nieoczekiwani goście przy wigilijnym stole, ale jako
członkowie rodziny.
99
Opowieść o nich zaczyna się jak ludowa ballada: było dwóch braci, kochało jedną kobietę. Było dwóch braci muzykantów, Franciszek
i Józef. Obaj byli synami starego Jakuba Wichra, najsłynniejszego
rokicińskiego skrzypka, znanego we wszystkich okolicznych wioskach,
ogrywającego wszystkie znaczne wesela, przez wszystkich cenionego
i szanowanego. Obaj pokochali jedną kobietę, na zawsze i na zabój, piękną Marię Kądzielę. Nikt nie wie, co się naprawdę wydarzyło, ale pewnej
księżycowej nocy bracia poważnie porozmawiali, bez świadków, przy
wódce, nikt nie wie, o czym mówili, ale Franciszek postanowił usunąć się
z ich życia. Szła wojna, zaciągnął się, potem do Rokicin nigdy nie wrócił.
Józef ożenił się z Marią i mieli dwoje dzieci. Józef też przejął po ojcu
muzykancką schedę i zarabiał na życie, grając na weselach. Był dobry,
nawet bardzo dobry, choć mówiono, że to Franciszek był zdolniejszy. Ale
czas oberków powoli przemijał, młodzi ludzie chcieli na swoich weselach
muzyki z miasta, przebojów, wielkiego świata, zły czas dla oberków i wioskowego grania. Zaproszeń na wesela było coraz mniej, Józef zaczął imać
się różnych innych zajęć. W tym czasie dzieci porosły, Łukasz skończył
szkołę podstawową. Wichrowie roli nie mieli, z muzykanta nie masz gospodarza, chłopak nie wiedział, co ze sobą zrobić, więc zaczął pić.
Wtedy też pojawił się w Rokicinach Franciszek Wicher, przyjechał
raz, raz jeden. Po wojnie trochę tułał się po Polsce, robił różne dziwne
rzeczy, aż odpowiedział na narodowe wezwanie i przybył pod Kraków
do budowanej właśnie Nowej Huty. Szybko przyuczył się do murarki
i wznosił osiedla wokół powstającego kombinatu. Dostał mieszkanie na
osiedlu Ogrodowym, gdzie mieszkał aż do śmierci, nigdy się nie ożenił,
pokoje dane awansem dla przyszłej Franciszkowej Wichrowej stały
puste. Kiedy zdecydował się odwiedzić Rokiciny, zobaczył młodego
Łukasza, który z braku roboty zaczął pić, i Basię, która właśnie kończyła szkołę. Znowu porozmawiał z bratem bez świadków, wypili dużo
wódki, nikt nie wie, co się podczas tej rozmowy wydarzyło, i Franciszek
Wicher zabrał bratanka i bratanicę do siebie, by poszli do szkół. Tak to
Łukasz i Basia skończyli liceum, chodząc do tej samej klasy. Potem poszli na studia, Basia na polonistykę, Łukasz na malarstwo, zakorzenili
się, osiedli, zostali w Krakowie. Rodziców odwiedzali w każde wakacje,
jeździli też na święta. Franciszek Wicher nigdy nie jeździł z nimi, spędzał Boże Narodzenie i Wielkanoc samotnie, w pustym mieszkaniu na
osiedlu Ogrodowym. Umarł w latach osiemdziesiątych, a ja nigdy go
nie widziałem. Nie odwiedzaliśmy go w Nowej Hucie, on też nie przyjeżdżał do nas, o jego istnieniu dowiedziałem się na pogrzebie, wielki,
wietrzny cmentarz na Wzgórzach Krzesławickich. Miałem wtedy siedem lat, było zimno, za trumną szło tylko kilka osób. O całej tej historii
po rodzinie krążyły tylko strzępy, wszyscy mówili zdawkowo i niechętnie, po jakimś czasie przestałem pytać.
100
Sandacz, u nas nie jadało się sandacza, w ogóle na Wigilię mało co
się jadało, postnie tylko, kapusta, ziemniaki gotowane, raz kupiłam śledzie, babcia Marysia opowiadała o rokicińskich tradycjach wigilijnych
stryjowi Piotrowi. Ten potakiwał, teatralnie kiwając głową, jakby babcia
Marysia była nie tylko głucha, ale też ślepa. Wbrew wcześniejszym pojękiwaniom kawałki smażonych ryb znikały błyskawicznie.
Trzy ryby, karp, sum i sandacz, trzy ryby zakryły doskonale grozę tej potrawy, grozę tradycyjną, przepyszną i ubóstwianą przez całe
zgromadzenie. Nie one były wszystkiemu winne, nie cudowne rozmnożenie rodzajów, nie ryby zawiniły, ale kapusta z grochem, wzdęcie
i rozdęcie, kapusta, groch i cebula, wszystko wymieszane, wspaniałe,
nie do uniknięcia. Nikt nie potrafił sobie odmówić, na talerzach rosły
hojnie nakładane warząchwią kopczyki, jeszcze trochę, jeszcze jedną,
o, jeszcze pół, a potem jęki, udręka i napór, niczym obręcz na biodrach,
człowiek przemieniony w beczkę, gdzie jakieś tabletki, rozrywa mnie,
rozrywa. Najgłośniej krzyczeli starcy, przyzwyczajeni do publicznego
istnienia własnych upokarzających przypadłości. Młodsi czuli to samo,
porozumiewawcze spojrzenia wymieniane z Anią, Pawłem, nawet
Andrzejem, ale znosili, znosiliśmy to mężnie w milczeniu. Nie uchodzi
chwalić się wzdęciem, zawstydzające jest obwieszczać światu tak niską
słabość, a nie ma dziurek w paskach do luzowania, nie można ściągnąć
cisnącej spódnicy, kara za hipokryzję, za faryzeizm wigilijnego postu,
kapusta z grochem, udana dywersja na tyłach wroga, wprowadzona
podstępem, za trzema półmiskami z karpiem, sumem i sandaczem,
za trzema tacami ze smażoną rybą, cicha, niewyraźna, beżowa, rozgotowana, o obliczu prostackim, o licu niepozornym, broń biologiczna,
kapusta z grochem.
Wszyscy byliśmy puści, wokół tej pustki bolesne nabrzmienie,
wydęte brzuchy otaczały nasz napęczniały, pusty żywot. To dziwne
uczucie, nadmiarowe, uczucie kary niezawinionej. Tylko dwie łyżki zjadłem, tylko dwa kęsy, skąd to uczucie, skąd to cierpienie? Nie
byliśmy w tym sami. Lamenty dochodziły z każdego zakątka stołu,
głośno żalili się starzy i młodzi, wzdęcie przestało zawstydzać, każdy
zgłaszał swój akces do rodzinnego cierpienia. Indywidualne cierpienie wyklucza, co najwyżej budzi litość, której nikt nie chce, zbiorowe
cierpienie jednoczy, dodaje skrzydeł, pozwala zobaczyć w sąsiedzie
człowieka. Obcy, ale cierpi, nielubiany, ale dotknięty w podobny sposób. Po kapuście z grochem rozumiałem się z Andrzejem jak mało kto.
Wystarczyło kilka rzuconych szeptem sylab, wysyczanych pomiędzy
atakami wzdęcia, wystarczyło zjednoczenie w bólu, wyznanie, że nęka
nas ten sam demon, rozsadzająca trzewia kapusta z grochem, by poszły
w niepamięć wszystkie napięcia i nieporozumienia. Nic się nie liczyło,
horyzont zakreślała i wypełniała kapusta z grochem, horyzont pęczniał,
101
bo my pęcznieliśmy, nasze żołądki i jelita stały się miejscem jakiegoś
tajemnego procesu przyrostu masy nieznanego fizyce, groch, cebula,
kapusta, to wszystko wybrało sobie nasze trzewia, by powiększać objętość wszechświata, każdy nosił mały wszechświat w swoim brzuchu,
kapusta z grochem unosiła nas na wietrze.
Przerwa, przerwa, kolejna przerwa, cóż więcej mogliśmy zrobić.
Stroje nasze oklapły, szaty mniej uroczyste, wszyscy chodzili rozchełstani, niedopięci, dyszeli rozwaleni na fotelach. Starcy dyszeli powściągliwie, z godnością. Wyznali swą słabość jako pierwsi, wzdęcie, rzecz
oswojona, przykra, ale zadomowiona w ich ciałach. Niewzruszona
mimika, ani jeden muskuł, teraz patrzą na żenującą bezradność młodych. Zdawało się im, że ich nie wzdyma, wierzyli w swoją młodość, a tu
kapusta z grochem, a tu masz. Przeszywającym wzrokiem starych wyjadaczy, morderczym spojrzeniem znawców patrzyli z wyższością na nasze
uniki. My, młodzi, udawaliśmy, że nic, że to nie my, że jesteśmy poza tym
wszystkim. Graliśmy ten spektakl przed nimi, nie damy się, pokażemy
naszą wyższość. Zaciskając zęby, siląc się na chłodną, wypraną z emocji
konwersację, wystudiowanymi gestami otulając ceremonię palenia papierosów. Ale starcy wiedzieli, wiedzieli wszystko. Przejrzeli nas mimo
naszych dziecinnych ucieczek, przejrzeli mimo żałosnych prób wyprowadzenia w pole, mimo dobrej miny do złej gry i tych wszystkich zgranych zagrywek. Zwyciężyli, a my, do końca trzymając fason, do końca
zachowując swobodny, nietknięty troskami wyraz twarzy, graliśmy w tę
przegraną grę, przewierceni ich wzrokiem, przenicowani, puści i wzdęci.
Kapusta z grochem, wielbiona i nienawidzona, kapusta z grochem
była na ustach wszystkich. Całe zgromadzenie rodziny Chochołów, cały
Dom powtarzał to złowieszcze imię. Wszyscy byli dotknięci, zranieni,
każdy doznał widocznych obrażeń. Tylko babcia Marysia, od dziecka
wychowana na rokicińskiej kapuście, od dziecka ćwicząca kiszki w metodycznym i regularnym wchłanianiu każdej ilości kiszonej kapusty,
surowej i ugotowanej, z cebulką, grzybami i z grochem, z zasmażką
i bez zasmażki, ze słoniną i postnej, tylko babcia Marysia, głos z innego
świata, zapewniła, wychwytując z podniesionych głosów zgromadzenia
myśl przewodnią, imię złowrogie kapusty z grochem:
– Z piechotką też dobra.
Rodzina zamarła, głos wyroczni, objawienie prorockie. Co piechotką, jak piechotką? Pytia przemówiła, może przynosi ocalenie, co z tego, skoro nikt nie rozumie. Spojrzenia zmącone, niepewne, osłabione
wzdęciem. Babcia Marysia rozgląda się uważnie po sali kolumnowej,
ściągając brwi, spogląda przez grube okulary.
– Piechotka, taka fasola – oznajmia zrezygnowana.
W tym Domu nikt jej nie rozumiał. Babcia Marysia macha ręką i dobiera sobie kapusty z grochem.
102
Przerwa, długa przerwa. Nikt nie tłumaczy, że coś się musi podgrzać,
że trzeba przewietrzyć, maski spadają z twarzy. Rytuał wykańcza, trzeba się ratować, trzeba sobie pomagać, by dotrwać do końca, dotrwać
musimy, bo Wigilia, bo wieczerza, bo oczekiwanie, bo raz w roku. Tylko
dzieci, rozespane i trące oczy piąstkami, tylko dzieci nasze rodzinne,
dzieci jak z pasteli Wyspiańskiego, zaspane, nic nie rozumiejące, niewinne w tym stanie przedśnienia, zawieszone między snem a jawą, tylko
dzieci, Chochołki małe, chluba i duma, radość życia naszego, pociecha,
tylko one nie rozumieją powagi sytuacji.
– A aniołek? – pytają, nie tracąc nadziei, zgodnym chórem Franek,
Anielka i Mateusz.
A aniołek, nie można zawieść nadziei, nie można z powodu wzdęcia,
przykrego lecz błahego, burzyć światka tych istot niewinnych. Świat
kiedyś ten światek zburzy, niech Dom nie przyłoży do tego ręki. Więc
bierzemy dzieci, przenosimy do kuchni, bo trzeba przewietrzyć, a zimno, mróz za oknem, przeziębienie i zapalenie płuc gotowe, dzieci dają
się łaskawie unosić, ziewając. Okna otwarte, dorośli biegną do pracowni stryja Piotra, w rozpiętych spodniach, sprzączki pasków dzwonią,
spódnice opadają na biodra, kapusta, kapusta z grochem, do pracowni
stryja, bo najbliżej, bo dzieciom nie wolno wchodzić, więc kryjówka
najlepsza, pod samym nosem, szczyt wyrafinowania. I wnoszą, wnosimy prezenty, taszczymy szeleszczące paczki, dzieci w kuchni zagadywane opowiastkami o obyczajach wigilijnego aniołka, nikt nie zna
jego imienia, o tym aniołku Biblia milczy, dorośli milkną zawstydzeni,
wujek Tomasz daleko, w sali kolumnowej, nie można go spytać, bo
przecież sala wietrzona, a przeziębienie, zapalenie płuc, antybiotyki,
bańki, dzieci kiwają główkami ze zrozumieniem.
Wreszcie stryj Piotr odzywa się tubalnym głosem:
– Zaraz, zaraz, a co to takiego widzę tu pod choinką? Pewnie jakiś…
Tupot dziecięcych stópek zagłusza słowa stryja, głos tubalny dotarł
do kuchni, dzieci wbiegają do sali kolumnowej i rzucają się, potykając
się o zsunięte w trakcie wigilijnego obrzędu skarpetki, pod choinkę, do
szopki, do kolorowych, błyszczących paczek. Chwila bezradności, nie
wiadomo, dla kogo który prezent, dzieci z nadzieją patrzą w stronę
rodziców.
– Aniołek wszystko pewnie zaadresował, każda paczka jest podpisana. Zobaczymy, komu przyniósł ładny prezent, a kto był niegrzeczny
i dostanie rózgę.
Stryj Piotr wchodzi w rolę, jak zwykle doskonale porusza brwiami,
grozi wskazującym palcem, wydyma policzki i wypuszcza powietrze,
prychając. Dzieci patrzą na to przedstawienie, w małych główkach,
niewinnych sumieniach rodzi się ziarnko wątpliwości. Małe grzeszki
urastają do rangi wielkich zbrodni, a może tylko rózga? Ekscytacja i za103
pał na chwilę znikają z ich twarzy, nastroje się mieszają, dzieci zawisają
w nierozstrzygnięciu. Stryj Piotr kontynuuje ten być może jedyny ryt
wigilijny, w który ktoś wierzy.
– Zaraz zobaczymy, co też ten nasz aniołek przyszykował. A pomoże
nam w tym… – stryj wodzi wzrokiem po zgromadzeniu, wolno wybierając ofiarę, zastygamy wszyscy – ciocia Ania – stryj kończy, patrząc
z uśmiechem w oczy swej córki.
Ania miota oczami pioruny, ale podchodzi do choinki, klęka ciężko
i wybiera z wielkiej hałdy poszczególne pakunki. Wpierw te największe,
dziecięce, to dla nich to całe przedstawienie, niech rozrywają łapczywie
kokardy, niech drą zdobny świętymi Mikołajami papier, błyszczący od
bombek i roziskrzonych świeczek. Potem starcy, dorośli, wreszcie my,
trzydziestoletnia młodzież, stare konie coraz mniej wiarygodnie odgrywające role źrebaków. Każdy rozwija swój prezent, każdy ciekawie
zagląda w opakowanie. Każdy czegoś oczekuje, Wigilia to święto oczekiwania. Dzieci czekają na prezenty; moja Matka na powrót Bartka;
Andrzej, by ktoś go wysłuchał, podzielił z nim jego małą radość; wuj
Tomasz na to, byśmy oczekiwali tego, co oczekiwania warte; my wszyscy, by święto oczekiwania się wreszcie skończyło.
Ale przecież prezenty, prezenty pod choinką, arkusze, strzępy papieru, radość, radość dzieci, piękny zwyczaj, który zwiastuje klęskę; staramy się, by uszczęśliwić bliskich, by drobiazgiem, drobnym podarkiem
sprawić im radość. I stojąc w sklepie, w księgarni, wśród wód kolońskich
i perfum, stojąc bezradnie w świątyniach prezentów, uświadamiamy
sobie niezmiennie, rok w rok, że nie wiemy, czego nasi bliscy pragną.
Są nam bliscy, ale nie wiemy, jaki podarunek mógłby ich ucieszyć.
Wznieśliśmy się ponad poziom krawatów, swetrów i ciepłych skarpet,
to mamy przepracowane, jesteśmy wyżej, o niebo wyżej, krążymy wśród
regałów z płytami, książkami, zapachami, myszkujemy w rozświetlonych
sanktuariach gospodarstwa domowego, wydaje się, że już, już, mamy
w rękach to, czego bliski pragnie, że idąc do kasy, stajemy się powiernikami najskrytszych nadziei, kiedy okazuje się, że to pomyłka, że to nasze
zachcianki, sami chcemy ten album, sami chcemy, żeby nasz bliski go polubił. I kupujemy to, co uważamy dla bliskiego za najlepsze, próbujemy
obudzić w nim nieznane mu pasje, ożywić to, co od zawsze przeczuwaliśmy: że jest miłośnikiem kryminałów, że jego życie stanie się lepsze z nowym odtwarzaczem DVD, że sam nie wie, jak niezbędna jest mu kolekcja
wszystkich filmów Bergmana. W wigilijnych podarkach spotykają się
nasze wyobrażenia o pragnieniach innych i nasze własne marzenia. Dar,
skromny prezent zawinięty w kawałek kolorowego papieru przez zręczne
palce ubranych w czerwone czapeczki dziewcząt z centrów handlowych,
dar staje się pomostem pomiędzy nami a bliskimi. Nigdy nie trafia do
końca w ich gusta, ale też nie ma trafiać, nigdy do końca nie jest najpeł104
niejszym wyrazem gustów naszych, bo przecież nie nas ma uszczęśliwiać,
dar jest w połowie drogi między nami a bliskimi, na granicy światów,
w pasie nadgranicznym, porzucony na ziemi niczyjej. Piękny obyczaj
obdarowywania się nawzajem uświadamia nam wszystkim te niejasne
pogranicza, na które żadne z nas się nie zapuszcza, ziemię urojoną pomiędzy nami, pachnącą igliwiem i nieuchronnością klęski.
W Domu zakupy choinkowe, jak zresztą wszelkie inne zakupy, robił
Andrzej. O ile listę normalnych sprawunków sporządzała mu ciotka
Magda, o tyle prezenty wybierał sam. My, lżejsi o zrzucony ciężar, dokonywaliśmy rytualnej kwesty, polegając na nieomylnym guście mojego
stryjecznego brata. Zawsze zawodził, ale staraliśmy się nie uczestniczyć
w jego poczuciu porażki. Z krzepiącymi słowami, kierowanymi do aniołka, dziękowaliśmy za książki, które od dawna kurzyły się na naszych
półkach, nagrania, których nigdy nie odpakujemy, wody toaletowe,
które stracą ważność, nie opuszczając wymyślnych flakoników. Porażka
była wpisana w tę odsłonę wigilijnego obrzędu, straty były od dawna
oszacowane i uwzględnione, oczekiwanie nigdy nie może być zaspokojone, sami nie wiedzieliśmy, czego naprawdę chcemy się spodziewać.
Andrzej brał na siebie i to niepowodzenie, obok cieknących kranów,
przepalonych żarówek, poluzowanych śrub.
Dzieciom prezenty kupowali rodzice, najczęściej nieomylnie,
radość maluchów była niezawodna. A dla nas przerwa, chwila wytchnienia, sapiemy w fotelach, na antresoli, na kanapach w bibliotece.
Zgromadzenie się rozłazi, rytuał traci wyrazistość, nastrój Wigilii ulatuje przez okna uchylone do wietrzenia. Każdy ma pretekst, żeby się
wymknąć, żeby nie wracać do stołu; rodzice kładą dzieci, dzieci zasną
z prezentami na poduszkach, ożywione, niechętne kąpieli, sen pierzchnął w kąty sali kolumnowej, nikt nie jest bardziej na jawie niż one.
Starcy, bo rozdęci, dorośli, bo zmęczeni, my, bo znużeni, ale tego nie
można powiedzieć. Ale jest w rytuale heroizm, każdy przekracza siebie,
przezwycięża słabości. Jeszcze dwie potrawy, zaciśnijmy zęby, musimy,
wytrwamy, kutia i kompot z suszu, kutia i z suszu kompot, śliwki wędzone, mak, pszenica i miód.
Przysypialiśmy niechcący, każdy na swoim miejscu, nieruchomo,
każdy zastygły w niegodnej uwiecznienia pozie, jedzenie i wino zrobiły
swoje. Nastrój nijakości wypełnił salę kolumnową, koszule rozchełstane, krawaty dawno zwinięte i poupychane w kieszeniach marynarek,
które smętnie zwisają z oparć krzeseł, napięcie pomiędzy rodzinnością
a oficjalnością zawsze kończy się bolesnym pęknięciem. Scena wigilijnego dramatu znieruchomiała, jedyne żywe ogniki, dzieci, poszły spać ze
swoimi prezentami, rodzice wracają do stołu, ziewając. Sen klei powieki,
sen jak mała śmierć, wyjście poza to, co się wydarza, poza to, co wspólnotowe, każdy śni swoje własne majaki.
105
Podano, już bez nas, tylko moja Matka i ciotka Magda, rozprzężenie
totalne, chcemy pomóc, ale wola, siły, troskliwe kobiety to rozumieją,
podano kutię. Trzy misy kreteńskie, trzy misy z Iraklionu, dzieło rąk
greckich garncarzy, ludowych rzemieślników, przywiezione z ostatniej
mitologicznej wyprawy wujka Łukasza, trzy misy pokryte zwodniczym
motywem labiryntu, trzy misy kreteńskie, bo serwis się wyczerpał,
ryby zajęły wszystko, kapusta z grochem zajęła wszystko, trzeba
sztukować i łatać dziury. W trzech misach kutia, pszenica z miodem
i z makiem, słodko i prastaro, smak Kresów, smak Wschodu, z którego
miał przybyć pradziad Idzi. Kutia, kres jedzenia, kres wszystkiego, po
niej tylko kompot z suszu. Wigilia się wypełnia, wszyscy już wiedzą, że
było tak, jak zwykle, że wszystko się udało, nic nas nie zaskoczyło, nie
daliśmy się niczym zaskoczyć. Oswojeni z oswojonym, powoli dobijamy do kresu.
– Nie śpij, to Wigilia jest! – babcia Maria, nagle ożywiona w schyłkowej fazie, szturcha wujka Tomasza.
– Nie śpię przecież, zamyśliłem się tylko, zamykam oczy, bo i tak nie
widzę – wujek Tomasz tłumaczy się bratowej, babcia Maria wprawnie
ukrywa przed nim bezgłośne ziewnięcie.
Najbardziej senni przyłapują na drzemce innych, puste oskarżenia
dla zachowania niewinności, zgromadzenie ospale nakłada wigilijną potrawę. Czy coś minęło, czy coś przegapiliśmy, pytają oczy domowników,
wzrok przeskakuje z twarzy na twarz, nastrój wieczerzy i widok bliskich
nas usprawiedliwia.
– Zasuńcie story, światło z ulicy wpada przez okna – babcia Maria
budzi nas, prostujemy się w krzesłach.
Story rozsunięte podczas wietrzenia, palenia, aniołka, story wpuszczające nieprzyjemne, pomarańczowe światło ulicznych latarni, które
bezmyślnie zaglądają w malowane mrozem witraże sali kolumnowej,
zwieszając swoje łby nakryte śnieżnymi czapami. Zerwaliśmy się, choć
wyrażenie: „podnieśliśmy się ciężko i ospale”, to wyrażenie wydaje się
właściwsze, zerwaliśmy się na rozkaz babci Marii, Paweł, Andrzej i ja.
Trzej wierni wnukowie, nadzieja Chochołów, po części niespełniona, po
części większej. Żabki przesuwają się na karniszach, grają jak cykady,
szczeliny zasłonięte, żaden promyk się nie przeciśnie, ciemność, tylko
świece, ktoś zgasił żyrandol, ktoś przypadkiem się oparł, osuwając w letarg, ciemność, strop drga w rytm skocznych płomyków, Caritas olśniewa twarze zgromadzonych, mrok kryje drzemiące wokoło stołu nastroje.
Nasze oblicza są ciepłe i zaangażowane. Nakładamy symboliczną ilość,
ostatkiem sił, żeby tradycji zadość, po łyżce, dziobiemy wolno, z namaszczeniem. Pszenicy z miodem ubywa powoli, każde ziarnko jest
rozgryzane dokładnie, nasze czynności przypominają tajemne obrzędy,
zmęczenie stwarza pozory powagi ukrytego kultu.
106
– Jan, mój mąż nieboszczyk… – niemal nieobecna przez całą wigilię
babcia Maria ożywiła się nadspodziewanie.
Zawiesiła głos i popatrzyła po zebranych, podświetlona przez świece,
dowody miłosierdzia. Wuj Tomasz przez chwilę szukał jej ręki na stole,
dzwoniły trącane sztućce, wreszcie znalazł i pewnie przykrył ją swoją
dłonią.
– Mario, to nie jest dobry czas.
– Jan, mój mąż nieboszczyk, a twój brat, pozwól mi dokończyć, dla
niego też jest miejsce przy stole...
– Nie popędzam, ale kończymy, bo trzeba na pasterkę – weszła
w słowo, wnosząc kompot z suszu, ciotka Magda.
– Na pasterkę – podchwycił wujek Tomasz, nie uwalniając dłoni
babci Marii.
– I kompot w biegu – stryj Piotr bezbłędnie przekierował rodzący się
nastrój na konkretne, właściwsze tory.
Ktoś włączył światło, jasno, mrużymy oczy, przesłaniamy je dłońmi,
jasno, żyrandol przegnał wiotkie cienie, widma znad stołu gdzieś uleciały, babcia Maria zapada się w krzesło, zrezygnowana. Na pasterkę,
na pasterkę, kompot w biegu, kompot w biegu. Nastroje się przełamały,
wigilijna powaga musiała kiedyś zostać przekłuta, rysy na rytuale pękały niemal niezauważenie, do sali kolumnowej wsączały się inne, nowe
prądy, do tej pory stłoczone za drzwiami, ponad naszymi głowami ustawiały się obce Wigilii konfiguracje frontów. Obrzęd się wypełnił, więcej
obrzędu nie zniesiemy, jeszcze Wigilia, a już nie Wigilia, karnawału nam
potrzeba, karnawału.
Kompot z suszu już niemal poza wieczerzą, łowiliśmy łyżeczkami
owoce wysuszone i napęczniałe, pomarszczone i rozdęte, aromat wędzenia unosił się pomiędzy nami. Babcia Maria, naburmuszona, przekazywała tajemne znaki pozostałym starcom. Wujek Tomasz się nie liczył,
sam się wykluczył z tego chóru, dla ślepego księdza to nie był dobry czas,
dla babci Marii znakomity. Wszyscy pozostali już gawędzili swobodnie,
niewigilijnie, jakbyśmy spotkali się na kawie w kuchni, przypadkowo,
schodząc się z różnych stron, jakby nie było już między nami tafli białego obrusu, świerkowych stroików, woni igliwia, chybotliwych ogników
świec, śmiechy i żarty, przedrzeźnianie rytualnych czynności, nastroje
przełamane na dobre, do wigilii już nie ma powrotu.
Zgromadzenie powoli się rozwiązywało, poszczególne osoby wysnuwały się z jego splotu, odstawiając kompotierki na obrus i odsuwając
wysokie krzesła. Trzeba się przebrać, ci co na pasterkę, trzeba zebrać
naczynia, ci co zostają, trzeba sprawdzić, czy dzieci śpią, każdy obracał
się ku swym własnym sprawom. Sala kolumnowa powoli pustoszała,
nieopróżnione misy z kutią, dzbany z kompotem, coś musiało zostać,
zje się, doje się, potem i tak nic nie smakuje tak jak w Wigilię, ale zosta107
je, zawsze zostaje. Od stołu, bo wieczerza zamarła, od stołu już wszyscy
odeszli.
Wspiąłem się do siebie, by przebrać wygodniejsze ubranie, cieplejsze, bo na polu mróz, a do kościoła kawałek drogi. Porwałem ze sobą
otrzymane prezenty, szeleszczące w wylinkach z kolorowego papieru.
Dobrotliwa twarz brodatego, rumianego staruszka spoglądała na mnie,
zwielokrotniona.
Nie minął kwadrans, kiedy poczęliśmy zbierać się w szatni. Tak nazywaliśmy pomieszczenie położone na parterze, gdzie wisiały płaszcze
i futra, kożuchy, kapelusze i zimowe czapki, buty rzędem pod ścianami,
jak armia uszykowane. Pomieszczenie przejściowe, nikt nie zostawał
w nim na dłużej, ustawiona pod oknem wygodna sofa rzadko gościła kogokolwiek. Drzwi wejściowe, schody na górę, schody do piwnicy, szafy
na okrycia wierzchnie, wieszaki. Tłoczymy się, bo tłoczno, czekamy na
spóźnialskich. Skrzypią schody, może to oni, na kogo jeszcze czekamy?
Nie, nie oni, to babcia Maria prowadzi babcię Marysię i ciocię Marię.
Nie idą na pasterkę, oglądną transmisję z Watykanu, teraz do krypty,
by pomodlić się wśród sarkofagów naszych zmarłych, Jana Chochoła
i Józefa Wichra, pomiędzy pustymi miejscami przeznaczonymi dla nas
wszystkich. Ostrożnie, by nie spaść ze stromych stopni, ważąc każdy
krok, uczepione poręczy, ze świecami w dłoniach, otulone dzierganymi
szalami, staruszki zeszły do szatni. Skrzypnęły kute drzwi do piwnicy,
trzy Marie poszły do grobów.
Na pasterkę, bo późno, na pasterkę, przyodziani w futra, płaszcze,
ciepłe czapy, otuleni szalami, buty na grubej podeszwie, bo zimno, bo
zima, bo grudzień, do szopy, hej pasterze, gotowi do wyjścia, żartując
dla rozgrzewki, na pasterkę, bo grudzień, do szopy, bo tam cud, na pasterkę.
108

Podobne dokumenty