Erfahrungsbericht Saisonarbeit

Transkrypt

Erfahrungsbericht Saisonarbeit
Armia krasnoludków
von Maria Piechowska
Stałam nad skrzynką truskawek zdezorientowana. Mój szef, właściciel sporej plantacji
truskawek i wielu licznych sadów, wyciągał w moją stronę swój palec i krzyczał: „ I ty! I ty
powinnaś rozumieć, ty powinnaś być odpowiedzialna, w końcu ty znasz niemiecki!
Rozumiesz?! Gdy Ania nadwyrężyła rękę, to ty powinnaś natychmiast mnie zawiadomić!
Masz być odpowiedzialna, bo znasz niemiecki!”. Przez chwilę intensywnie się zastanawiałam,
co ma znajomość niemieckiego do odpowiedzialności. W końcu inne polskie pracownice,
przyjeżdżając od wielu lat do tego samego pracodawcy, o wiele lepiej z nim się
porozumiewały. Często, co prawda, tylko na migi podpierając się znajomością paru słów
angielskich pomieszanymi z niemieckimi, ale lepiej, niż mi szło z moim szkolnym niemieckim.
Szef był wściekły, że nie powiadomiłyśmy go o urazie koleżanki, całkiem błahym zresztą. Nie
rozumiałam tego do końca, dlaczego to ja mam być akurat odpowiedzialna, ale przyjęłam do
wiadomości, tak jak i wiele innych rzeczy, które mnie na każdym kroku zaskakiwały. Mijał
właśnie pierwszy tydzień mojej pracy na niemieckim polu truskawek i z fascynacją
odkrywałam świat polskich migrantów sezonowych, ich codzienne życie, pracę i relacje z
otoczeniem.
Co roku do pracy sezonowej do Niemiec przyjeżdża cała armia Polaków. Mimo
dotychczasowych restrykcji w dostępie do rynku pracy zatrudnienie sezonowe było i jest
legalne i łatwe do załatwienia na podstawie specjalnych polsko – niemieckich umów
bilateralnych. Polacy pracują sezonowo przede wszystkim w rolnictwie i ogrodnictwie, a
większość z nich zatrudnia się w gospodarstwach w południowo-zachodnich landach
(Bawaria, Nadrenia Północna-Westfalia, Badenia-Wirtembergia, Dolna Saksonia, NadreniaPalatynat, oraz w Hesji i Kraju Saary). Zbierają truskawki, szparagi, pracują w sadach i
szkółkach leśnych. Pracując z dala od domu oszczędzają i zbierają pieniądze na remont,
studia dzieci, nowszy samochód, albo po prostu odkładają na życie. I zwykle przyjeżdżają w
następnym roku znowu do pracy, często do tego samego gospodarstwa od wielu lat. Nawet
wstąpienie Polski do Unii Europejskiej i powoli wyrównujący się poziom życia po obu
stronach Odry nie wpłynął znacząco na to zjawisko i nadal jest to potężna grupa ludzi
odbywająca co roku swoją wędrówkę za pracą.
W ramach polsko-niemieckiego projektu „Społeczno-kulturowe skutki migracji sezonowej dla
społeczności lokalnej” prowadzę badania w Polsce zajmując się ludźmi, którzy wyjeżdżają do
pracy sezonowej do Niemiec. Trudno zrozumieć dobrze takie osoby nie mając samemu
doświadczenia pracy zagranicą, dlatego latem 2010 roku zatrudniłam się w małym
gospodarstwie niedaleko Bonn i przez dwa miesiące pracowałam, mieszkałam i spędzałam
cały wolny czas razem z innymi pracownikami sezonowymi z Polski. Była to tak zwana „ukryta
obserwacja uczestnicząca”, gdy badacz (tu antropolog kulturowy) żyje tak jak badana przez
niego społeczność, uczestnicząc we wszystkich elementach ich codzienności. Ani moi
1
niemieccy gospodarze, ani współpracownicy w Polski nie znali mojej podwójnej roli, a nie
chcąc być inaczej traktowana nie przyznałam się co do prawdziwego celu mojego pobytu.
Niemiecki badacz Joerg Becker pisał o pracownikach sezonowych z Polski , że są niewidoczni
w społeczeństwie niemieckim i zupełnie jak „armia krasnoludków przychodzą, gdy są
przywoływani i odchodzą, gdy praca jest skończona”. Podobnie i ja się czułam. Nie znałam
dokładnego terminu wyjazdu – wiedziałam, że będzie to jakoś w czerwcu i od połowy maja
czekałam na telefon z Niemiec. Podobnie było z długością pobytu – wiedziałam, że mam
umowę na 2 miesiące (którą jednak można bez problemu przedłużyć), domyślałam się, że
będę dłużej niż 6 tygodni (bo na krócej nie opłaca się zatrudniać pracowników ze względów
ekonomicznych). Poczucie niepewności było zresztą nieustanne, ale tak jest w pracy w
rolnictwie. Nigdy nie wiadomo jaka będzie pogoda i jak dokładnie udadzą się zbiory.
Trafiłam do małego gospodarstwa, w którym była plantacja truskawek i rozległe sady z
jabłoniami i gruszami rozrzucone po całej okolicy. Pracowało nas 5 osób z Polski, często
dołączali do nas gospodarze. Praca była ciężka fizycznie. W czasie upałów trzeba było wstać
nieraz o 5, żeby nazbierać truskawek jak najwięcej zanim zrobi się naprawdę gorąco – i to
bynajmniej nie z troski o nasze zdrowie, ale raczej z powodu starań o jak najwyższą jakość
zebranego owocu. Zbierane w upale truskawki są miękkie i szybko się psują. Truskawki zbiera
się na kolanach, w kucki, albo w głębokim skłonie. Już po godzinie boli wszystko, a przede
wszystkim kręgosłup i kolana. Trudno wytrzymać dłużej, ale w czasie pracy były momenty
żartów i pogawędek, chwile rozluźnienia, które jednak rzadko trwały dłużej niż parę minut.
Na szczęście poza plantacją truskawek były też sady, do których jeździłyśmy po południu.
Tutaj nie było tak ciężko. Tylko ręce bolały od cięcia gałązek sekatorem. Bardziej przerażała
mnie monotonia i ogarniająca z każdym spędzonym tam tygodniem nuda. Pracowało się
codziennie po 8 – 10 godzin. I to raczej pracownikom zależało, żeby tego czasu było jak
najwięcej. Opłacani za godzinę walczyliśmy, żeby było ich najwięcej i często pomimo deszczu
czy upału chcieliśmy pracować dalej. Pracowaliśmy też w soboty, ale niedziele były dniem
wolnym. Była to okazja, żeby wyspać się, zrobić pranie, ugotować lepszy posiłek. Moje
współpracowniczki przypominały co chwila, że nie przyjechałyśmy tu odpoczywać, tylko
pracować. To zdanie jak mantra pojawiało się każdego dnia.
Mieszkaliśmy w piwnicy i to było chyba jedyne co miałabym do zarzucenia moim
gospodarzom. Bo warunki na pierwszy rzut oka nie były złe – mieliśmy do dyspozycji lodówkę
i pralkę, pokoje nie były ciasne i tylko piętrowe łóżka i wilgoć przypominały gdzie jesteśmy.
Zatrudniając pracownika sezonowego zapewnia mu się zazwyczaj mieszkanie. Potrafią to być
po prostu kontenery mieszkalne, które rzadko jednak spełniają jakiekolwiek normy, dlatego
zwykle adaptuje się na potrzeby pracowników piwnice, pomieszczenia gospodarcze. Tak było
w moim przypadku. „Pracownicy sezonowi jak krasnoludki zamieszkują puste i opuszczone
części domu” – chodziło mi po głowie cały czasy pobytu w Niemczech. W Polsce o pracy
sezonowej w Niemczech krąży wiele mitów. Moje współpracowniczki godzinami snuły
2
opowieści o kilkunastogodzinnym dniu pracy, nie wypłacaniu pieniędzy, ciasnych
kontenerach do mieszkania, zabieraniu paszportów (w dobie Schengen?). Ale tak naprawdę
do końca nigdy nie wiedziałam czy tkwi w nich choć ziarno prawdy, czy to raczej takie
powtarzane sobie z ust do ust plotki.
Głównym celem pracownika sezonowego przyjeżdżającego do Niemiec jest zarobienie jak
najwięcej pieniędzy. W końcu nie przyjeżdża on do Niemiec urządzać swoje życia na
obczyźnie, ale zarobić na utrzymanie w domu, w Polsce. Dlatego oszczędza się na każdej
rzeczy. Jedliśmy najtańszy chleb, margarynę i serki topione z supermarketu. Na obiad
obowiązkowe były zupy instant z makaronem. Czasami do tego frytki i przywiezione z polski
dania gotowe. Żeby wyszło jak najtaniej i jak najwięcej przywieźć pieniędzy. Niemieccy
gospodarze byli przerażeni chyba tymi posiłkami i podrzucali nam warzywa ze swojego
gospodarstwa. Oszczędzanie, liczenie przepracowanych godzin i planowanie wydatków w
domu zajmowało nam większość czasu.
Niemieccy gospodarze znali parę słów po polsku. Większość pracowników rozumiała też
podstawowe, związane z pracą, słowa po niemiecku. Z połączenia obu języków wytworzył się
specyficzny slang migrantów sezonowych, wykorzystujących często niemieckie rdzenie słów i
słowiańskie końcówki. I tak truskawki zbierało (albo „pflukało”) się na „rajkach” prosto do
„szalek”, gałęzie drzew przycinało się „szerami”, a żeby dosięgnąć czubków drzew, wchodziło
się na „hopki”, czyli odwrócone skrzynki po coca-coli z przymocowanym kijem ułatwiającym
noszenie. Często dochodziło do nieporozumień językowych. Będąc w podwójnej roli nie
chwaliłam się od razu znajomością języka, zwłaszcza, że i tak na początku niewiele
rozumiałam gospodarza, który mówił językiem dalekim od tego, który poznałam na uczelni.
Jego żona znająca wiele słów polskich, ale też wspomagająca się angielskim (który zresztą
raczej był nieznany wśród pracowników) lepiej komunikowała się z pracownikami.
Wypytywała się czy nam niczego nie brakuje, czy się dobrze czujemy, czy nikt nie jest chory i
co słychać u naszych bliskich w Polsce. To ostatnie było zrozumiałe, zważywszy, że często
całe klany rodzinne, czy sąsiedzkie zatrudniały się w jednym gospodarstwie i tylko po kolei
zmieniali ich członkowie: ojciec zmieniał się w pracy z córkami, matka z siostrzenicami i
bracia z kuzynami i sąsiadami. Gdy moi współpracownicy odkryli, że znam niemiecki wysyłali
mnie regularnie, żebym rozmawiała z pracodawcami, dowiedziała się czegoś o ich życiu,
pracy. Godzinami potem wypytywali co dokładnie powiedzieli i porównywali z własnym
obserwacjami. Bo mimo, że mieszkaliśmy pod jednym dachem, to żyliśmy w dwóch różnych
światach. Rzeczywistość osoby przyjeżdżającej do pracy na kilka miesięcy dzieli się na dwie
części „tam” i „tu”. „Tu”, czyli w domu, w Polsce jest życie. „Tam”, w Niemczech, jest tylko
praca i nie ma nic więcej. I do to dosłownie. Ponieważ nie było wiele wolnego czasu, świat
ograniczał się do „naszej” piwnicy, plantacji i sadów, na których pracowaliśmy i najtańszych
supermarketów w których raz w tygodniu robiło się zakupy. Nie mieliśmy zupełnie kontaktu z
innymi, poza naszymi gospodarzami, ludźmi mieszkającymi w okolicy. Owszem na ścieżce
obok pola pojawiali się regularnie spacerowicze, rowerzyści, a nawet jeźdźcy na koniach z
3
pobliskiej stadniny, przyglądali nam się z pewną ciekawością, tak jak my im. I na tym kończył
się kontakt. Bariera między dwoma światami w których przebywaliśmy była nie do
pokonania i nikomu nie zależało, żeby ją pokonać.
4