kim jesteś, REGIONALISTO?

Transkrypt

kim jesteś, REGIONALISTO?
Kim jesteś,
regionalisto?
Sylwetki, opinie, diagnozy
Pod redakcją
Damiana Kasprzyka
Uniwersytet Łódzki
Interdyscyplinarny Zespół Badania Wsi
Łódź 2012
Recenzenci:
prof. dr hab. Maria Wieruszewska (Instytut Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN)
ks. prof. dr hab. Jan Perszon (Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu)
ISBN 978-83-932014-4-0
Wydawca:
Uniwersytet Łódzki
Interdyscyplinarny Zespół Badania Wsi
ul. Pomorska 149/153
90-236 Łódź
tel. 42 635 61 59
Druk:
Oficyna Drukarska „Marland2”
Marek Rusak
ul. Poznańska 8a
97-425 Zelów
tel. 505 868 909
Egz. nr .....
Spis treści
Wstęp (Damian Kasprzyk) ...................................................................................................
7
W STRONĘ DIAGNOZ
Józef Borzyszkowski
Z doświadczeń kaszubsko-pomorskiego regionalisty....................................................... 12
Cezary Obracht-Prondzyński
Regionalizm kaszubsko-pomorski – perspektywa osobista
i refleksja nieco ogólniejsza . ................................................................................................ 22
Mirosław Pisarkiewicz
Regionaliści – strażnicy pamięci, ostatni romantycy czy inżynierowie marketingu?... 31
Zbigniew Czarnuch
Awers i rewers ........................................................................................................................ 43
Łukasz Jakubowski
A do regionalistów uśmiecha się słońce ............................................................................. 56
Zdzisław Włodarczyk
Radość nieodległej perspektywy. Na temat regionalizmu kilka refleksji
niemetodologicznych . .......................................................................................................... 70
Henryk Miłoszewski
Fascynacja Moją Małą Ojczyzną.......................................................................................... 76
3
Artur Trapszyc
Mój regionalizm, moja kontestacja. Prowincja wobec centrum...................................... 86
Janusz Tomczak
„Hajmat”. Etniczna narracja regionalizmu . ....................................................................... 92
Katarzyna Mróz
„Pniok”, „krzok” albo „ptok”, czyli regionalista zdefiniowany . ....................................... 103
Anna Maria Sergott
Dylematy regionalistów zajmujących się kulturą ludową,
na przykładzie problemów związanych z Krajną .............................................................. 108
Jacek Rutkowski
Regionalista z przypadku...................................................................................................... 111
Jan Majewski
Moja droga do regionalizmu . .............................................................................................. 117
Waldemar Kwieciński
Nie jest łatwo być regionalistą.............................................................................................. 121
Rafał Kubiak
Historia na marginesie, czyli jak zostałem regionalistą ................................................... 126
Roman Nowoszewski
My – regionaliści.................................................................................................................... 131
Grzegorz T. Śnieciński
Regionalista – to brzmi dumnie .......................................................................................... 137
Michał Suszczewicz
Regionalizm dla mnie ........................................................................................................... 142
Katarzyna Najmrocka
Perspektywa opowieści o regionie. Głos w sprawie badań
prowincjonalnego miasteczka ............................................................................................. 145
Urszula Walburg
Refleksje nad tożsamością kaszubską.................................................................................. 149
4
W STRONĘ AUTOBIOGRAFII
Stefania Buda
Regionalistyka, pasja i życie ................................................................................................. 158
Tomasz Andrzej Nowak
W cieniu Góry Chełmo......................................................................................................... 170
Patrycja Kuczyńska
Przeglądać się w lustrze swoich doświadczeń z przeszłości ............................................ 175
Franciszek Rzążewski
Wynurzenia stoczkowskiego „nastańca” ............................................................................ 183
Józef Filipczuk
Społecznik i regionalista . ..................................................................................................... 192
Alicja Kłaptocz
Kostrzyn nad Odrą. Moje miasto i ja . ................................................................................ 198
Beata Krystyna Chomicz
Kresowianka w Toruniu........................................................................................................ 205
Jędrzej Julianowski
Moja pierwsza mała ojczyzna............................................................................................... 210
Włodzimierz Rogowski
Regionalizm – moja pasja..................................................................................................... 223
W STRONĘ DOBRYCH PRAKTYK
Adam Dariusz Kotkiewicz
Wśród płockich regionalistów – spostrzeżenia i refleksje osobiste ................................ 228
Karolina Wanda Rutkowska
Najmniejsze muzeum w Europie . ....................................................................................... 235
Jerzy Drzymała
Wypełnić białe plamy ........................................................................................................... 241
5
Maria Sieprawska
Moje spojrzenie na regionalizm .......................................................................................... 246
Urszula Urbaniak
Regionalizm – idee a rzeczywistość .................................................................................... 252
Mira Walczykowska
Zalesie Dolne – moje miejsce na Ziemi.............................................................................. 260
Krystyna Kacprzak
Towarzystwo Miłośników Ziemi Zalewskiej w świetle pytań
skierowanych do regionalistów ........................................................................................... 264
ANEKS
Propozycja udziału w projekcie . ......................................................................................... 268
WHO ARE YOU, REGIONALIST? .................................................................................... 270
WER BIS DU, EIN REGIONALIST?................................................................................... 271
QUI ES – TU RÉGIONALISTE?.......................................................................................... 272
6
Wstęp
W 2010 roku ukazała się książka pod tytułem Ja – regionalista. Refleksje, stanowiska, komentarze, firmowana przez działający w strukturach Uniwersytetu Łódzkiego Interdyscyplinarny Zespół Badania Wsi. Był to zbiór wypowiedzi regionalistów, którzy nakłonieni stosownym apelem, próbowali odpowiedzieć na pytania
kim są, dlaczego za takich się uważają, jak postrzegają swoją rolę, co jest dla nich
cenne, jakie są źródła inspiracji dla rozmaitych działań na rzecz najbliższego otoczenia lub choćby emocjonalnego doń stosunku. Książka doczekała się recenzji
na łamach kwartalnika „Wieś i Rolnictwo”1, wiele osób i instytucji było zainteresowanych jej pozyskaniem, liczni regionaliści wyrażali chęć wzięcia udziału w podobnym przedsięwzięciu w przyszłości.
W związku z tym postanowiono kontynuować projekt i ponownie zwrócić
się, z nieco zmodyfikowanym apelem, do regionalistów. Tym razem wysłano ponad 100 kopert korespondencji tradycyjnej oraz wiadomość mailową wraz z załącznikiem do ok. 700. adresatów. Można w związku z tym powiedzieć, że nie ma
w Polsce powiatu, do którego nie trafiłby apel skierowany do którejś z istniejących
na jego terenie instytucji: ośrodka kultury, muzeum lub stowarzyszenia, z prośbą
o rozpropagowanie go wśród potencjalnie zainteresowanych. Kontaktowano się
także z indywidualnymi osobami, znanymi z regionalistycznych zainteresowań.
Adresatami były też lokalne media, dzięki czemu propozycja znalazła się na stronach internetowych szeregu pism i serwisów lokalnych.
Zgodnie z przewidywaniami, na apel zareagowało więcej osób niż 2 lata wcześniej. Zachętę stanowił bez wątpienia zmaterializowany w postaci publikacji efekt
pierwszej edycji. Ostatecznie w zbiorze znalazło się 36 tekstów.
Nie jest to typowa praca zbiorowa w postaci zestawu wypowiedzi znawców
i badaczy. Owszem, wśród autorów znaleźli się wybitni specjaliści i teoretycy regionalizmu, ale to przede wszystkim uczestnicy, twórcy, depozytariusze pewnej
formacji społeczno-kulturowo-intelektualnej. Celem projektu była bowiem próba
odczytania znaczeń jakie nadawane są działalności regionalistycznej (regionali M. Wieruszewska, Recenzja książki „Ja – regionalista. Refleksje, stanowiska, komentarze” pod
redakcją Damiana Kasprzyka, „Wieś i Rolnictwo”, 2011, nr 2, s. 173-177.
1
7
zmowi) przez osoby deklarujące taką działalność (lub postawę). Na zebrane wypowiedzi można – i zdaniem pomysłodawcy należy – spojrzeć raczej jak na dokument i materiał pozyskany dzięki wykorzystaniu techniki określanej mianem
korespondencyjnej, której zastosowanie w przypadku badania naturalnie rozproszonego środowiska regionalistów wydaje się uzasadnione mimo oczywistych jej
mankamentów2.
We wszystkich nadesłanych wypowiedziach występują trzy motywy: 1) refleksja ogólna na temat kondycji regionalizmu i roli regionalistów 2) wątek autobiograficzny 3) ukazanie działań, w których autor uczestniczył bądź z innych
przyczyn są mu znane. W poszczególnych wypowiedziach któryś z wymienionych motywów okazywał się jednak dominujący, w związku z czym zbiór został
podzielony na 3 części: W STRONĘ DIAGNOZ; W STRONĘ AUTOBIOGRAFII;
W STRONĘ DOBRYCH PRAKTYK. Warto jednak podkreślić jeszcze raz, że zaproponowany układ nie odwzorowuje jakiegoś dającego się przeprowadzić z „chirurgiczną dokładnością” podziału tekstów, gdyż wszyscy autorzy starali się odnieść do większości zagadnień uwzględnionych w apelu (załącznik). Zapewne też
niektóre z tytułów mogą sugerować potrzebę innego osadzenia tekstów w strukturze całej książki, liczyła się jednak treść wypowiedzi.
Zbiór otwierają dwa teksty uczonych związanych z Instytutem Kaszubskim
– Józefa Borzyszkowskiego i Cezarego Obracht-Prondzyńskiego. Zapewne doświadczenie obu autorów sprawiło, że ich wypowiedzi – choć oscylują wokół
spraw kaszubsko-pomorskich – zawierają uniwersalne przemyślenia poświęcone postawie regionalistycznej i kondycji regionalizmu. W pozostałych tekstach tej
części zbioru autorzy poszukują egzemplifikacji dla ogólnych przemyśleń w osobistych doświadczeniach z przeszłości oraz bliskich im środowiskach badaczy, dokumentalistów, animatorów. Wypowiedzi zebrane w części drugiej i trzeciej można uznać za ilustracje wariantów postawy i działalności regionalistycznej
O czym piszą regionaliści?
Choć dostrzegają oni wielkie szanse w pozyskiwaniu środków (w tym także unijnych) na realizację rozmaitych projektów, to jednak wiele jest także wołań
o bezinteresowność (teksty Urszuli Urbaniak, Franciszka Rzążewskiego, Grzegorza Śniecińskiego i innych). Regionaliści często inwestowali i inwestują – szczególnie w przedsięwzięcia wydawnicze – nie tylko własny czas ale i środki finan Wady i zalety techniki korespondencyjnej w kontekście metody biograficznej przedstawił J. Lutyński, Metody badań społecznych. Wybrane zagadnienia, Łódzkie Towarzystwo Naukowe, Łódź 1994,
s. 308-315. Zaznaczmy, że techniki korespondencyjne kojarzone są dziś głównie z socjologią, a szczególnie z praktykami towarzyszącymi badaniom rynku, zachowań konsumenckich itp. Antropologia
kulturowa funduje tożsamość własnej dyscypliny w oparciu o badania terenowe i kontakt bezpośredni z informatorem. Wykorzystywanie Internetu zmusza jednak badaczy do pewnych przewartościowań w sferze pojęć „kontaktu bezpośredniego”, „terenu” i „korespondencji”.
2
8
sowe. Nic więc dziwnego, że irytuje ich sytuacja gdy opłacalność materialna staje
się warunkiem czyjegoś osobistego zaangażowania w działalność na rzecz najbliższego otoczenia. Na ich oczach znika ważny element etosu. System projektowograntowy, przy którym da się nawet zarobić, nikogo już nie dziwi, jednak rodzą
się pytania: czy przyszłe pokolenia regionalistów zdolne będą do bezinteresowności podobnie jak poprzednie – gotowe własnym sumptem uzupełniać niedobory?
Jeśli nie, to co z tego wyniknie?
W kilku tekstach pojawia się kwestia kompetencji badaczy regionalnych,
szczególnie w kontekście badań historyczno-kulturowych. Autorzy wspominają wprawdzie o potrzebie profesjonalizacji badań, jednak dominuje wśród nich
przekonanie, że amatorom należy dać się wypowiedzieć, a ich osiągnięcia na przykład w gromadzeniu wszelkiego rodzaju dokumentów dotyczących przeszłości regionów są nie do przecenienia. Roman Nowoszewski twierdzi: „nie każdy amator
to profan, ignorant (…). Nie pozwólmy, by pod naszym bokiem pozostawali niezauważeni lokalni Edisonowie”.
Większość autorów zgodnie twierdzi, że pojawienie się Internetu usprawniło działalność regionalistyczną, ułatwiając komunikację między regionalistami,
dając szansę skutecznej promocji miejscowości i stowarzyszeń, umożliwiając korzystanie z zasobów archiwalnych i bibliotecznych. Podkreślają to między innymi Łukasz Jakubowski, Krystyna Kacprzak, Katarzyna Najmrocka, Zdzisław Włodarczyk.
Z szeregu wypowiedzi (Jerzego Drzymały, Stefanii Budy, Urszuli Urbaniak
i innych) wynika, że regionalizm w szkołach jest obecny bardziej dzięki nauczycielom-pasjonatom niż za sprawą rozwiązań systemowych. Wiele mówiono na
ten temat w latach 90. ubiegłego wieku. Teraz sprawa jakby przycichła, a przecież skuteczne działania w tym zakresie wymagają ciągłego udoskonalania na poziomie konsultowanych ze środowiskiem nauczycielskim wytycznych ministerialnych. Właściwie we wszystkich tekstach odnaleźć można uzasadnienie potrzeby
edukacji regionalnej. Zawiera się ono w stwierdzeniu, że nie sposób zrozumieć
mechanizmów funkcjonowania świata bez poznania mechanizmów funkcjonowania najbliższego otoczenia człowieka lub – w wersji łagodniejszej – łatwiej jest
zrozumieć owe globalne zjawiska, gdy dostrzeżemy ich obecność w skali mikrolokalnej. Dobrze prowadzona edukacja regionalna uczy odpowiedzialności, pozwala też odczuwać dumę z osiągnięć przodków – a z tym żyje się łatwiej.
W tekstach Rafała Kubiaka, Zbigniewa Czarnucha, Henryka Miłoszewskiego
i innych autorów, wyraźnie pobrzmiewa radykalna zmiana stosunku do niemieckiej przeszłości ziem północnych i zachodnich. Miejsce obojętności zajęła ciekawość i chęć zabezpieczenia tego co po niemieckich gospodarzach tych ziem pozostało (cmentarze) i upamiętnienia tych, którzy dbali przed wiekami o rozwój tych
obszarów (publikacje i inne próby popularyzacji postaci i wydarzeń). Obecność
9
tego wątku w tekstach świadczy o tym, że, z jednej strony nastąpiły przewartościowania w środowisku samych regionalistów, ale także – co istotne – często za
ich właśnie pośrednictwem następuje zmiana w sposobie myślenia pozostałych
mieszkańców Pomorza, Warmii, Ziemi Lubuskiej, Dolnego Śląska i innych regionów. Alicja Kłaptocz opisuje nawet jak rozszerzyła swoje zainteresowania regionalistyczne na tereny leżące tuż za zachodnią granicą kraju, na tzw. „Oderbruch”
(nieckę odrzańską). Uzasadnia to tym, że obszar ten od wieków związany był administracyjnie, kulturowo i gospodarczo z „jej” Kostrzynem nad Odrą. W wielu
tekstach znajdziemy potwierdzenie opinii Mirosława Pisarkiewicza, że „regionaliści działają poza schematami i są nosicielami idei tolerancji. Liczy się dla nich cały
dorobek ich prywatnej ojczyzny bez względu na to, kto go stworzył”.
Cechą charakterystyczną i nieuniknioną prezentowanego zbioru, jest różnorodność formalna nadesłanych wypowiedzi. Obok eseistyki naukowej i tekstów
wspomnieniowych przebija się forma zbliżona do przelanej na papier gawędy. Styl
ten dostrzec można nie tylko w tekście wytrawnej gawędziarki Stefanii Budy ale
także np. w artykule Łukasza Jakubowskiego. Zapewne inne jeszcze wypowiedzi
zgromadzone w tym zbiorze stanowić mogą nie lada gratkę dla narratologicznie
zorientowanych badaczy (pośrednio zagadnienie to porusza Katarzyna Najmrocka).
Nie o wszystkich autorach udało się wspomnieć w ramach tego krótkiego
wstępu. Nie takie zresztą było jego zadanie. Miał on przede wszystkim zachęcić do
zagłębienia się w treść nadesłanych wypowiedzi w celu odnalezienia wspólnych
bądź rozbieżnych wątków, znalezienia inspiracji do zweryfikowania własnych postaw. Można też – przez pryzmat zamieszczonych tu tekstów – przyjrzeć się uważniej własnemu otoczeniu.
Kim zatem jest regionalista w świetle uzyskanych i prezentowanych wypowiedzi? To z całą pewnością osoba deklarująca swój związek z miejscowością, okolicą, regionem ujmowany w kategoriach sentymentu, przynależności, odpowiedzialności, ciekawości, fascynacji. Jest jeszcze jedna myśl charakteryzująca postawę regionalistów, obecna w zamieszczonych tu wypowiedziach niezależnie od
profesji, zainteresowań, pokoleniowego i geograficzno-kulturowego osadzenia
autorów. Znajdziemy ją w tekście zarówno ludowej gawędziarki z Podkarpacia jak
i profesora wyższej uczelni z Pomorza. Myśl ta brzmi: „robić trzeba”, niezależnie
od rozmaitych przeciwności. Ta regionalistyczna robota to badanie, popularyzowanie, dokumentowanie, edukowanie, animowanie (także działalności gospodarczej), opieka (nie tylko nad zabytkami), monitorowanie poczynań władzy – słowem wszelka twórcza aktywność zależna od temperamentu i kompetencji jednostki. Determinacja – siostra pasji, to zapewne jedna z charakterystycznych cech
środowiska zadeklarowanych regionalistów.
Damian Kasprzyk
10
W STRONĘ DIAGNOZ
11
Józef Borzyszkowski
Instytut Kaszubski w Gdańsku
Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie
Uniwersytet Gdański
Elbląska Uczelnia Humanistyczno-Ekonomiczna
Z doświadczeń kaszubsko-pomorskiego regionalisty
Kaszuby i Pomorze to region o wyjątkowo specyficznym obliczu. To między
innymi kraj wielorakiego pogranicza (choćby morza i lądu, czy też polsko-niemieckiego), a jego mieszkańcy – zwłaszcza rodzima społeczność kaszubsko-pomorska z wielowiekowymi tradycjami – wyróżniają się zarówno swoistą wielokulturowością, jak i bardziej wyrazistą specyfiką, świadomością odrębności etniczno-kulturowej wobec ogółu rodaków1. Najnowsze działania części z nich (nas),
jak i wyniki Spisu powszechnego, w dobitny sposób sygnalizują zarówno wyżej
wspomniane zróżnicowanie, jak i przeróżne zawirowania wśród przedstawicieli tej społeczności – jej działaczy regionalnych2. Stąd potrzebna może i autoidentyfikacja, wskazanie na dominującą wśród Kaszubów od wielu pokoleń podwójną tożsamość – Kaszuby i Polaka, dla mnie najbliższą. Wyniosłem ją zarówno
z rodzinnego świata, jak i półwiekowego kontaktu, aktywnej obecności wśród kaszubsko-pomorskich regionalistów, od ćwierćwiecza przynajmniej obejmującej
także świat niemieckiego Pomorza i Niemców w jakiś sposób związanych i nadal
identyfikujących się z Gdańskiem, Kaszubami i Pomorzem nad Wisłą...
Przed wielu już laty, pisząc tekst skryptu pt. Istota ruchu kaszubskiego i jego
przemiany od połowy XIX w. po współczesność (Gdańsk 1982), adresowany do
uczestników Studium Wiedzy o Pomorzu, na samym wstępie napisałem:
„Pojęcie ruch kaszubski można zastąpić określeniami: regionalizm kaszubski,
ruch regionalny na Kaszubach, kaszubsko-pomorski ruch regionalno-społeczny.
Wszystkie te hasła kryją w swej istocie działalność społeczną określanego grona
ludzi rozmiłowanych we własnym regionie, w jego specyfice krajobrazowej, językowej, kulturowej, działania zmierzające do propagowania tej specyfiki, jej zacho Zob. m.in. Pomorze – mała ojczyzna Kaszubów (Historia i współczesność)/Kaschubisch – pommersche Haimat (Geschichte und Gegenwart), pod red. J. Borzyszkowskiego i D. Albrechta, GdańskLübeck 2000; C. Obracht-Prondzyński, Kaszubi. Między dyskryminacją a regionalną podmiotowością, Gdańsk 2002; B. Synak, Kaszubska tożsamość, ciągłość i zmiana. Studium socjologiczne, Gdańsk
1998.
2
Zob. kaszubskie strony internetowe.
1
12
wania i – co najważniejsze – rozwoju, przekształcania, wprowadzania elementów
swej rodzimej kultury do kultury ogólnopolskiej i ogólnoludzkiej.
Na świecie, a zwłaszcza wśród społeczeństwa polskiego, przez pojęcie regionalizm rozumie się działalność miłośników regionu, jego odrębności w zakresie kultury duchowej i materialnej, wiedzy o jego przeszłości, sztuce i kulturze
przede wszystkim ludowej, działalność zmierzającą do kultywowania tych wartości w kształcie raczej zastanym niż w kierunku rozwojowym przy jednoczesnym
odżegnywaniu się do szerszych ambicji o skutkach społeczno-politycznych. Ruch
kaszubski w odróżnieniu od innych regionalizmów polskich, tak w przeszłości
(wiek XIX), jak i dziś (bieżący wiek XX), nosi szczególne piętno ukierunkowania
ku przyszłości, troski o rozwój i wzbogacenie własnej kultury i całości przejawów
życia społeczeństwa, także o pewne wzorce moralno-społeczne.
Stąd trzeba mocno podkreślić, że w ruchu kaszubskim najistotniejszą sprawą
jest kształtowanie konkretnych postaw społecznych, wzorców społecznego działania ludzi znających wczoraj, współtworzących dziś z myślą o jutrze, głęboko
czujących swoją współodpowiedzialność za to, co na naszej ziemi, w naszej małej,
a tym samym wielkiej ojczyźnie się dzieje. Kładąc nacisk na sprawy kultury nie
można jej widzieć w oderwaniu od całości życia społeczeństwa”3.
Dziś, po 30 latach, słowa te uważam nadal za aktualne. Jak sądzę, jest w nich
zawarta spora doza refleksji także na temat etosu regionalisty kaszubsko-pomorskiego. Generalnie regionalisty, nie tylko w moim własnym odczuciu, czy moich
dawnych mistrzów w rodzaju Lecha Bądkowskiego (1920-1984), jednego z ideologów ruchu kaszubsko-pomorskiego, rzecznika pierwszej „Solidarności” i samorządności oraz regionalizacji w Rzeczpospolitej4.
Moją tożsamość regionalną i moje poczucie odpowiedzialności za nasze wczoraj i dziś, przede wszystkim z myślą o przyszłości, można rzec – poczucie podwójnego bogactwa i zdwojonej odpowiedzialności, ukształtowały lata czynnej obecności w centrum zarówno regionu, jak i ruchu kaszubskiego przy bliskich kontaktach i współpracy z podobnymi środowiskami w kraju i Europie. Byłem i jestem
dumny z tego powodu, że w czasie PRL nasze środowisko widziano jako szczególnie młode i otwarte na przyszłość, na innych, dalekie od partykularyzmu i nacjonalizmu oraz im podobnych słabości, widocznych przed laty np. wśród Fryzów
w Holandii czy Retoromanów – pierwotnych gospodarzy przynajmniej znacznej części Helwecji–Szwajcarii, zanadto rozdrobnionych, że nie powiem skłóconych, gdy idzie o cele i wizję przyszłości. W bliskim mi etosie regionalisty, a tym
J. Borzyszkowski, Istota ruchu kaszubskiego i jego przemiany od połowy XIX w. po współczesność,
Gdańsk 1982, s. 3-4.
4
Zob. J. Kotlica, Lech Bądkowski – rzecznik Rzeczpospolitej, Pelplin-Gdańsk 2001; Pro memoria Lech
Bądkowski (1920-1984), zebrał i opracował J. Borzyszkowski, Gdańsk 2004; P. Zbierski, Na własny
rachunek. Rzecz o Lechu Bądkowskim, Gdańsk 2004.
3
13
samym ideale Kaszuby – Pomorzanina – Polaka – Europejczyka, chrześcijanina
i człowieka5, liczy się nie tyle urodzenie, rodowód, ile duch, czyli własna tożsamość, świadomość. Chodzi o utożsamianie się z krajem i ludźmi, naszą tradycją
i kulturą, pielęgnowane ich nie tylko od święta i w słowach, lecz życie na co dzień
– w praktyce – w zgodzie z deklarowanymi zasadami i wartościami. Chodzi między innymi o pielęgnowany przez pokolenia etos Kaszuby-Pomorzanina, bliski
lepiej może znanemu etosowi Wielkopolanina6, ale w porównaniu doń człowieka bardziej otwartego na innych, kształtowanego także przez odświeżający ponoć
wiatr od morza.
Mówimy więc o etosie, o ideale; nie wgłębiam się na razie w realia. Myślę
o uniwersalnych wartościach i zasadach, które w moim odczuciu winny przede
wszystkim charakteryzować regionalistę – społecznika, człowieka działającego na
rzecz dobra wspólnego bezinteresownie, niejako obok pracy zawodowej i życia
rodzinnego; przeznaczającego na rzecz regionu swoją wiedzę i czas, a także środki finansowe – nie tylko w skali minimum – regularnie płacącego organizacyjne
składki.
W tym kontekście pamiętam o licznej grupie kaszubsko-pomorskich regionalistów z pokolenia Lecha Bądkowskiego, jego rówieśników, ludzi różnych zawodów, ale głównie przedstawicieli inteligencji, wręcz środowiska intelektualnego. Szczególnie jednak pragnę przypomnieć dwie związane z regionalizmem polskim, także pomorskim, postacie dwóch księży profesorów – Janusza Stanisława Pasierba (1929-1993) z Pomorza i Józefa Tischnera (1931-2000) z Małopolski,
z Podhala. Pierwszy był człowiekiem kultury i literatury, Pomorzaninem o korzeniach rodzinnych w Małopolsce, ale jednocześnie obywatelem świata7. Drugi,
będąc Góralem, zakotwiczonym w Krakowie, filozofem i rekolekcjonistą, działającym również w trudnych (ciekawych) czasach, zakorzenił się także cośkolwiek
w gdańsko-pomorskiej rzeczywistości jako swoisty kapelan „Solidarności”, usiłujący nas zatrzymać i zagłębić w świecie najważniejszych wartości, będących znamionami godnego człowieczeństwa8. A przecież w każdym przypadku działacza
regionalisty – człowiek i jego/nasze najbliższe otoczenie wydają się najważniejsze.
Obaj przywołani wielcy mistrzowie słowa i twórcy kultury, to powszechne (dominujące może wśród regionalistów) widzenie swojej roli i rzeczywistości, próbowa5
Zob. np. Wielkie Pomorze. Tożsamość i wielokulturowość, pod red. A. Kuik-Kalinowskiej i D. Kalinowskiego, Gdańsk-Słupsk 2011.
6
Zob. Etos Wielkopolan. Antologia tekstów o społeczeństwie Wielkopolski z drugiej połowy XIX i XX
wieku, pod red. W. Molika, Poznań 2005.
7
Zob. Pomorskie drogi ks. Janusza Pasierba, pod red. B. Wiśniewskiego, Pelplin 1994; Wstępujący na
wzgórze. Wspomnienia o Ks. Januszu St. Pasierbie, pod red. M. Wilczek, Pelplin 1995.
8
Zob. W. Bonowicz, Tischner, Kraków 2001; Pro memoria ks. Józef Tischner (1931-2000). Filozof
szczęsnych darów, zebrał i oprac. J. Borzyszkowski, Gdańsk 2007.
14
li poszerzyć, otworzyć, zbliżyć do idealnej skali wartości – uniwersalnych problemów, nie tylko współczesności.
Ks. Janusz Pasierb, najsilniej związany z maleńkim Pelplinem (do 1992 roku
stolicą wielkiej diecezji chełmińskiej, obejmującej kiedyś całe Pomorze Nadwiślańskie), nazwanym przed laty sympatycznie „Pomorskimi Atenami”, będąc
profesorem tamtejszego Wyższego Seminarium Duchownego, był jednocześnie,
a może przede wszystkim, profesorem Akademii Teologii Katolickiej i obywatelem Warszawy. Wędrując po Polsce i świecie jako historyk sztuki, pisarz i poeta,
w swoich książkach, wykładach i utworach, odnosił się często do realiów pelplińsko-pomorskich. Odnajdujemy je między innymi w tomie jego esejów pt. Gałęzie
i liście9, który stał się bezpośrednią przyczyną uhonorowania go w Gdańsku przez
Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie Medalem im. Bernarda Chrzanowskiego „Poruszył wiatr od morza”. Medal ten, przyznawany przez specjalną kapitułę, ustanowiono z myślą o uhonorowaniu tych, którzy nie będąc na co dzień na Pomorzu
promują naszą małą ojczyznę w kraju i świecie10.
Ks. J. Pasierb został pierwszym jego laureatem w 1989 roku „za twórczość
kształtującą duchowe oblicze Kaszub i Pomorza, ze szczególnym uwzględnieniem
esejów zatytułowanych Gałęzie i liście. Dzięki uniwersalnym treściom wchodzą
one w żywy obieg kultury europejskiej, a poprzez zawarte w nich wątki zaznaczają wyraziście niepowtarzalne, inspirujące piękno ziemi oraz wartości kultury pomorskiej i kaszubskiej”11.
Dziękując za to wyróżnienie, wręczone mu w Kaplicy Królewskiej w Gdańsku,
ks. Janusz Pasierb podzielił się z zebranymi swoimi refleksjami na temat Pomorza,
naszej małej ojczyzny, będącymi dla mnie wspaniałym wyznaniem dotyczącym
istoty regionalizmu, doświadczeń i etosu regionalisty12. Można bowiem te słowa
odnieść do każdej innej, nie tylko polskiej, rzeczywistości – regionu i działalności
regionalnej. Dziś po latach nadal z tą samą wdzięcznością wczytuję się w jego słowa, w tekst tamtejszego wykładu, zatytułowany w późniejszych publikacjach Pomorze – mała ojczyzna, w którym odnajduję to, co nie tylko dla mnie tak ważne
i bliskie, a tak istotne dla całej polskiej i europejskiej rzeczywistości:
„Patrząc na Kaszuby, na Pomorze, na Gdańsk, nie można nie spostrzec, że tutaj się zawarła jakaś tajemnica tej części globu. To jest jakby Europa Środkowa
w miniaturze, Europa środka. I w ogóle Europa, która i dziś musi żyć nec temere,
nec timide, pomiędzy kolosami.
J. Pasierb, Gałęzie i liście, Wydawnictwo Pallottinum, Poznań 1985.
Zob. np. Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie, Poruszył wiatr od morza. Medal im. Bernarda Chrzanowskiego, Gdańsk 2006.
11
Tamże, s. 8.
12
Zob. J. S. Pasierb, Stąd powiał największy wiatr, „Pomerania”, 1989, nr 10, s. 1-2; B. Cirocka, Jedyność i niepowtarzalność, tamże s. 2-3.
9
10
15
Małe jest piękne. To prawda, że piękno wyzwala miłość. Ale wyzwala też osobliwą agresję. Bronimy przed nią naszą ziemię: miasta, zabytki, krajobrazy, drzewa i wody”13.
Wcześniej, dziękując za motywację nagrody, między innymi w kontekście odniesień do działalności Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego, powiedział:
„Zrozumiałem, że o to chodziło, by to, co bliskie, znamionować tym, co uniwersalne. Żeby widzieć Kaszuby i Pomorze w kontekście już nie tylko polskim,
ale i europejskim. Ale polskim przede wszystkim. Zbliżać to, co nasze i małe, ku
temu, co wielkie, nie pozwalające temu, co małe bezkształtnie się rozpłynąć.
(…) Właściwie bardzo trudno jest porównać do czegoś Kaszuby. To nie jest
ani Bretania, ani Normandia, ani Alzacja, tyle że leżąca po wschodniej stronie
Niemiec (…).
Odrębność, jedyność, niepowtarzalność. Niepowtarzalność na pewno, ale widząca wszystkie analogie, podobieństwa, pokrewieństwa. Odrębność nie zamykająca się w ksenofobii, w kompleksach wyższości czy niższości, co na jedno wychodzi, w szowinizmie. Małe ojczyzny wzbogacają ojczyznę wielką i wzbogacają też
olbrzymią symfonię świata. Bylibyśmy w nim zagubieni, gdyby nie ten klucz, który zabieramy z domu”14.
Odrębności, jedyność, niepowtarzalność i… odpowiedzialność! Ks. J. Pasierb
i dziś mówi do nas regionalistów, stawiając nam ambitne zadanie: „Małe ojczyzny
uczą żyć w ojczyznach wielkich, w wielkiej ojczyźnie ludzi. Kto nie broni i nie rozwija tego, co bliskie – trudno uwierzyć, żeby był zdolny do wielkich uczuć w stosunku do tego, co wielkie i największe w życiu i na świecie. Chcąc uzyskać obywatelstwo Szwajcarii, trzeba najpierw zostać obywatelem jakiejś szwajcarskiej gminy. Wielka w tym mądrość”15.
Takich i podobnych mądrości, bliskich mojemu widzeniu istoty ruchu regionalnego i etosu regionalisty, w twórczości ks. J. Pasierba znajdujemy więcej. Podobnie ma się rzecz z twórczością ks. Józefa Tischnera. Cieszy mnie, że obaj – ich
myśli i przykład życia – mają szczególne wzięcie wśród młodzieży, która miała
szczęście zaprzyjaźnić się z ich naukami – dziełami. W przypadku ks. J. Pasierba promują je szczególnie Liceum Ogólnokształcące w Pelplinie, któremu on patronuje i Fundacja jego także imienia w Warszawie. W przypadku ks. J. Tischnera
z szczególną wdzięcznością śledzę działalność Stowarzyszenia „Drogami Tischnera”, skupiającego szkoły jego imienia, a mającego swoją siedzibę w ukochanej
przezeń Łopusznej.
Żałuję, że w naszej współczesności, tej ogólnonarodowej, jak i regionalnej,
Pomorskie drogi..., dz. cyt., s. 304-305.
Tamże, s. 301-302.
15
Tamże, s. 305.
13
14
16
myśli i głos ludzi w rodzaju J. Pasierba czy J. Tischnera są na co dzień niemal jakby nieobecne, a przecież obaj – tkwiąc w rzeczywistości – wyprzedzali swój czas
bardzo daleko, stąd i dziś ich myśli, wiedza, nauka, postawa, tak sądzę, szczególnie są ważne i potrzebne.
Z licznych nauk ks. J. Tischnera, jak pamiętamy, mocno związanego z ideałami pierwszej „Solidarności”, uczącego nas solidarności nie tylko w walce, ale
przede wszystkim w pracy, jak i pracy nad pracą (także regionalisty), szczególnie
bliska jest mi jego myśl o pojmowaniu własnej roli jako kapelana Związku Podhalan, dzięki któremu przeżyłem wiele pięknych doświadczeń i nawiązałem niejedną wspaniałą przyjaźń.
Z wcale pokaźnej półki książek ks. J. Tischnera, gdzie stoi m.in. także jego
biografia, napisana przez Wojciecha Bonowicza, z największą częstotliwością sięgam po te najmniejsze – Myśli wyszukane16 i Boski młyn. Ta druga wydana została przez bliską mi Oficynę Podhalańską z Krakowa, przed 20 laty, staraniem Zofii Stojakowskiej-Staichowej jeszcze za życia ks. Józefa17. Zawiera część jego ni to
kazań ni homilii, kierowanych przezeń m.in. do uczestników słynnych mszy pod
Turbaczem, ale przede wszystkim do Braci Górali, do członków Związku Podhalan, który powierzył mu w 1980 roku funkcję swojego kapelana. W czasie mszy
świętej 27 czerwca 1987 r. z okazji kolejnego Zjazdu Związku Podhalan w Ludźmierzu, tuż po pobycie Jana Pawła II w Gdyni i Gdańsku, gdzie Papież zwrócił się
do Kaszubów, ludzi Pomorza i morza i mówił o solidarności, ks. Józef kazał o celach i obowiązkach Podhalan, o istocie ruchu podhalańskiego, o obowiązkach regionalistów. Ks. J. Tischner przywołał wówczas m.in. słowa wspaniałego Cypriana
Kamila Norwida, dotyczące Polaka i człowieka. Norwid napisał, a za nim Tischner mówił do Braci Górali:
„Może ty jesteś dobrym Polakiem, ale cóż z tego, jeżeli jesteś marnym człowiekiem. (...) Ale tak jak dziś jest, to Polak jest olbrzym, a człowiek w Polaku jest
karzeł. I jesteśmy karykatury, i jesteśmy tragiczna nicość, i śmiech olbrzymi. Słońce nad Polakiem wstawa, ale zasłania swe oczy nad człowiekiem. Mówi się: Polak
odważny w walce, ale leniwy w pracy. Polak zgodny, kiedy go biją i naciskają, ale
kiedy zostawisz go sobie samemu, zaraz znajdzie sobie wroga i przeciwnika. Potrafi umrzeć za honor, ale nie potrafi żyć godnie”18. Dalej zapytał wprost podhalańskich (polskich) regionalistów:
„O co nam chodzi? Nam, Drodzy moi, chodzi o człowieka. O człowieka! Bo
J. Tischner, Myśli wyszukane, wybór W. Bonowicz, Kraków 2000.
Taż oficyna, dzięki Zofii Stojakowskiej-Staich wydała równie ważny tomik góralskich homilii
ks. J. Tischnera pt. Idzie o honor, Kraków 1994, zawierający na miejscu wstępu tekst Włodzimierza Wnuka, zatytułowany Ks. Józef Tischner – nasz góralski kapelan, pierwotnie opublikowany na łamach amerykańskiego pisma „Orzeł Tatrzański”, vol. 44, 1991, nr 1, s. 1.
18
Cyt. za: J. Tischner, Boski młyn, Oficyna Podhalańska, Kraków 1992, s. 67.
16
17
17
kultura góralska jest wielka nie przez to, że jest góralska, ale przez to, że jest ludzka. Że z niej promieniuje prawda, prawda o człowieku, o jego miłości, o jego wierze, o jego nadziei. Celem tej kultury nie jest góralszczyzna, ale jest człowieczeństwo. Tam, w tej kulturze, nie przedstawia się człowieka i Górala, nie wynosi się
Górala ponad człowieka. Tam się mówi o tym, jak Góral przez swoje życiowe
doświadczenie może wzbogacić prawdę o człowieku, może służyć człowiekowi,
może służyć człowieczeństwu. (...) Trza ducha w narodzie utrzymywać, coby nie
był bojący”19. Dalej przywołuje ks. Tischner, jako drugi, obowiązek budowania
kultury, sięgając do słów Kazimierza Tetmajera. Stwierdza, iż budować kulturę to
znaczy podwójnie wiedzieć, słyszeć i czuć; a także innych uczyć tej prawdy – tego
czucia, słuchania i widzenia, budowania porozumienia ludzkiego z Ziemią i Bogiem. Można dopowiedzieć – z innym człowiekiem, z narodem. I jeszcze jest trzeci obowiązek regionalisty. To obowiązek służby...!
Sadzę, że dziś wszystkie obowiązki regionalisty, wyartykułowane przez
ks. Tischnera, sprawiają wielu z nas niesamowite trudności na drodze ich realizacji. Zbyt często chyba, obok wspaniałych dokonań społeczników, spotykamy się
z szukaniem w działalności regionalnej własnego przyziemnego interesu, nawet
zarobku. Dotyczy to nie tylko niekiedy starych, ale może częściej młodych, wśród
których zaczyna dominować myślenie i działanie „projektowe”, związane nie tyle
z dawaniem ile braniem, nie tyle tworzeniem, co konsumowaniem, nie tylko środków unijnych... Niejedna organizacja skupia się na zatrudnianiu specjalistów do
„pisania i realizowania projektów”, przykładając mniejszą wagę do jakości ich pracy, a tym bardziej do standardów, znajdujących odbicie w naukach Pasierba czy
Tischnera.
W rzeczywistości, w codzienności niejednej organizacji, także wśród tych dla
mnie najbliższych, ginie często trud i zapał autentycznych społeczników. Maleją,
zanikają także więzi międzypokoleniowe. Młodzi nie zgłębiają przeszłości, nie są
ciekawi dokonań wcześniejszych pokoleń. Liczy się ich własne doświadczenie, ich
tu i teraz, ich widzenie przyszłości, w którym z powodu wewnętrznej pustki nazbyt często pojawiają się elementy z XIX wieku, wszystko to, przed czym ostrzegał
miłośników regionu ks. J. Pasierb.
Korzystając dziś maksymalnie z wolności, nie tylko regionaliści (często to także samorządowcy i politycy), zapominają o odpowiedzialności, jakby niczego nie
nauczyli się z historii, którą na ogół znają coraz bardziej wybiórczo, manipulując
nią i myślami poprzedników – na obraz i podobieństwo swoje.
Słabości ruchu regionalnego, naszego licznego świata regionalistów, widzę
w kontekście słabości polityki państwowej w III RP, w kontekście braku wysiłków i instytucji kształcenia obywatelskiego. Stąd nadal, jak to zauważył Norwid,
Tamże, s. 67-68. (Na Kaszubach często powtarzamy: Dlô bòjącëch ni ma litoscë!).
19
18
Polak słaby jest jako człowiek i obywatel, częściej odwołujący się do swoich praw
niż obowiązków. Proszę nieraz, by wyprowadzono mnie z błędnego może rozeznania, iż nie tylko w mojej organizacji brak lub osłabła bardzo działalność w kierunku kształtowania pozytywnych postaw, określonych wzorców, także moralnospołecznych, o których mówiliśmy przed laty z udziałem przywołanych tu mistrzów – nie tylko słowa – Pasierba i Tischnera. Najbardziej liczą się dziś masowe
i medialnie nośne imprezy, często igrzyska...
Rozglądając się po różnych podwórkach regionalnych w Polsce, na których
myśli tych dwóch mistrzów znajdowały kiedyś pozytywne przyjęcie, a nawet zastosowanie w praktyce, zauważam swoisty regres, marginalizację tego, czym tu
i ówdzie wyróżnialiśmy się pozytywnie w kraju i świecie. Nie pociesza mnie to,
że gdzieś jest gorzej. Cieszą mnie dokonania przekreślające przeróżne stereotypy
i kompleksy – tak wyższości jak i niższości – obecne nie tylko w polityce, ruchu
regionalnym, także w Kościele czy nawet w nauce. Często jednak liczy się nie jakość pracy, ale przedmiot badań – działania w metropolii, badania wielkiej polityki, głośne osoby i skandale, skrajności, a nie codzienność kształtująca nasze postawy, praca organiczna, praca u podstaw, z którą nadal kojarzę działalność regionalną i etos regionalisty...
Ks. J. Pasierb w 1992 r., na II Kongresie Kaszubskim w Gdańsku, uświadamiał
zebranych, iż „potrzebni są wielcy wychowawcy, nauczyciele, mistrzowie życia;
dla kultury, pierwsza i najważniejszą jest ta praca, która dokonuje się w ludzkim
sercu”20. Tymczasem, jak zauważył ks. Tischner: „Polacy przyzwyczaili się czekać
na wielkie autorytety i widzimy je przede wszystkim w kategoriach przywództwa.
Natomiast prawdziwy autorytet buduje się inaczej, bardziej w duchu romantyzmu, który mówił o tym, że trzeba wejść do duszy drugiego człowieka, być w jego
środku i pośredniczyć pomiędzy nim a nim samym. Polski ból jest dziś tęsknotą za tymi, którzy umieją wchodzić i mówić do duszy. I jest też reakcja na widok
głupoty, która się pleni na szczytach. Jest to ból związany z obecnością telewizora
w domu; dawniej też się działy okropne rzeczy, ale większość ludzi o tym nie wiedziała, bo nie miała telewizorów. A dziś mają i oglądają tych geniuszy, i kiedy ich
oglądają, to rodzi się pytanie: Boże, co ja mam z nimi wspólnego?”21.
Zdawać by się mogło, że nic. Tymczasem bardzo wiele, bo oni w większym
stopniu niż dobrzy nauczyciele kształtują ludzi i ich postawy, dają przykład.
Dziennikarze zaś w pogoni może za sławą i za pieniędzmi, w trosce o wzrost oglądalności, ulegają najsmutniejszym instynktom ludzi. Serwują nam obrazy głupo20
Zob. J. Pasierb, W perspektywie kultury, [w:] II Kongres Kaszubski. „Przyszłość kaszubszczyzny”,
pod red. C. Obracht-Prondzyńskiego, Gdańsk 1992, s. 42-43.
21
Zob. „Nie sobie żyjemy nie sobie umieramy”. VIII rekolekcje z księdzem Tischnerem, Ludźmierz,
1-3 kwietnia 2011, Stowarzyszenie „Drogami Tischnera”, [Ludźmierz 2011], s. 36.
19
ty, która chce i stara się za wszelką cenę zaistnieć w telewizji, w mediach. Ostatecznie w ramach newsów czy debat pokazuje się najczęściej to, co winno pozostać na marginesie.
I tak doszedłem do etosu dziennikarza, uczonego, regionalisty... Bez solidarnej pracy organicznej, zaczynając od podstaw, trudno liczyć na szybsze zmiany – nasze zbliżenie do ideałów i dobrych wzorców, ku światu, czekającemu na
więcej dobra, także duchowego, a nie tylko dobrego regionalnego jadła, folkloru
i igrzysk.
Na koniec radosna i zarazem smutna refleksja. W ramach wolności działania
i tworzenia mamy za sobą w minionym 20-leciu m.in. ogromny rozwój produkcji
księgarskiej, także z zakresu kultury – regionalistyki. Bywało kiedyś, że regionaliści należeli do najwierniejszych odbiorców, konsumentów dobrych lektur. Tymczasem dziś także w tym środowisku zainteresowanie wartościową, dobrej jakości, wymagającą wysiłku intelektualnego książką, wydaje mi się skromne. Chciałbym się mylić i przekonać, że jednak, dla kogo jak kogo, ale dla regionalistów, nadal książka, a nie Internet, jest najlepszym przyjacielem.
Ciesząc się z wzrostu, mimo wszystko, szeregów regionalistów, organizacji
miłośników regionu i ich dokonań, zastanawiając się nad naszymi bolączkami
i słabościami, sądzę, iż do głównych przyczyn tych braków należy niedostatek
wiedzy – poznawania, samokształcenia wśród nas samych22. Z drugiej strony rosnąca komercjalizacja wszelkiej działalności, jak i słabości partii, samorządów
– samorządowców, nadmiar jaśniepańskich prezydentów, burmistrzów i wójtów
oraz dbających także o diety radnych, prowadzą do dworskich nawyków i zachowań, arcyniebezpiecznych dla rozwoju społeczeństwa obywatelskiego i prestiżu
również regionalistów. Ale nie traćmy optymizmu: „Jeszcze Polska nie umarła,
póki my żyjemy”, napisał przed laty nasz ziomek – rodak z Pomorza, żyjący w nie
mniej niż nasze ciekawych czasach...
Józef Borzyszkowski – profesor zwyczajny Uniwersytetu Gdańskiego, prorektor ds.
nauki Elbląskiej Uczelni Humanistyczno-Ekonomicznej, prezes Instytutu Kaszubskiego w Gdańsku, badacz dziejów i kultury Kaszubów i Pomorza. Jego dorobek naukowy obejmuje kilkadziesiąt książek własnych bądź takich, których jest współautorem
22
Pięknymi przedsięwzięciami w tejże dziedzinie samokształcenia i samowychowania, generalnie
kształcenia obywatelskiego na bliskim mi gruncie są Areopagi Gdańskie i Pomorskie Kongresy Obywatelskie. Pierwsze związane są z Duszpasterstwem Środowisk Twórczych, drugie z Instytutem Badań nad Gospodarką Rynkową. Obu gospodarzom, zapraszającym do refleksji m.in. nad ideą Polski
XXI wieku, bliskie są pojęcia takie jak: wspólnota obywatelska, agora, region, kultura, razem...
20
czy redaktorem, oraz setek artykułów naukowych i popularno-naukowych. Jest wydawcą i promotorem wielu tomów wspomnień i tomików poezji – dawnych i współczesnych twórców. Zainicjował i realizuje wydawaną przez Instytut Kaszubski serię
„Pro memoria...”. Najważniejsze publikacje: Tam gdze Kaszëb kuńc. Monografia wsi Karsin, Gdańsk 1973; Z dziejów pracy organicznej na Pomorzu. Działalność gospodarcza Stanisława Sikorskiego w okresie zaboru pruskiego, Gdańsk 1979; Inteligencja polska w Prusach
Zachodnich 1848-1920, Gdańsk 1986; Gdańsk i Pomorze w XIX i XX wieku. Studia z dziejów i kultury regionu, Gdańsk 1999; Tam gdze Kaszëb początk. Dzieje i współczesność wsi gminy Karsin, Gdańsk-Karsin 2001, 2003; Môdro kraina. Dzieje i współczesność gminy Parchowo,
Gdańsk-Parchowo 2005; Aleksander Majkowski (1876-1938). Biografia historyczna, Gdańsk-Wejherowo 2002; O Kaszubach w Kanadzie. Kaszubsko-kanadyjsie losy i dziedzictwo kultury, Gdańsk-Elbląg 2004; Antropologia Kaszub i Pomorza. Badania. Kultura. Życie codzienne, Gdańsk 2010; O historii literatury kaszubskiej i jej twórcach, Gdańsk 2011. Jest autorem
koncepcji i tekstów albumów: Boże Męki. Kapliczki i krzyże przydrożne na Kaszubach
(foto Alfons Klejna) i Kaszuby. Ziemia i ludzie (foto Kazimierz Rolbiecki).
21
Cezary Obracht-Prondzyński
Instytut Filozofii, Socjologii i Dziennikarstwa Uniwersytetu Gdańskiego
Instytut Kaszubski
Regionalizm kaszubsko-pomorski – perspektywa osobista
i refleksja nieco ogólniejsza
Autorzy ankiety skierowanej do regionalistów w istocie zadali nam dość trudne zadanie. Wymaga ono bowiem połączenia autorefleksji, być może nawet wiwisekcji własnej „regionalistycznej duszy”, z refleksją nad ruchem regionalnym, problemami z jego definiowaniem, określeniem kondycji, uwarunkowań itd. Łączenie takiej indywidualnej perspektywy z uwagami ogólnymi grozi z jednej strony
ześlizgnięciem się we wspominki, a z drugiej grozi ugrzęźnięciem w ogólnikach.
Ale trudno – może warto podjąć to ryzyko, licząc, że sumaryczny obraz wyłaniający się z nadsyłanych wypowiedzi da odpowiedź na pytanie, co regionalistom
w duszy gra, co im doskwiera, z czego są dumni i jak postrzegają własne środowisko…
Zacznę więc, zgodnie z oczekiwaniem inicjatorów, od refleksji osobistej1. Otóż
w tej perspektywie indywidualnej mógłbym wskazać na trzy elementy, które chyba okazały się decydujące w wyborze regionalistycznej drogi.
Pierwszym jest mocne rodzinne zakorzenienie w różnorodnej tradycji pomorskiej. Z jednej strony są to korzenie kaszubskie we wsi Prądzona na Gochach2,
czyli południowo-zachodnich Kaszubach, gdzie moja rodzina zasiedziała jest od
setek lat3. I właśnie ten syndrom rodzinnego zasiedzenia, zakorzenienia, wcale nie
tak częsty we współczesnej Polsce (zważywszy na te wszystkie zmiany granic i wędrówki w XX wieku), okazał się być rozstrzygający dla mojej własnej tożsamości
– dla bycia Kaszubą. Ale z drugiej strony równie mocno zakorzeniony jestem na
pograniczu kociewsko-borowiackim, z którego wywodzi się rodzina mojej mamy.
Jednocześnie będę się starał w przypisach przywoływać własne publikacje, wskazując tym samym,
że te osobiste doświadczenia wpłynęły bardzo mocno na moje poszukiwania badawcze.
2
Goch panem na swej roli, „Pomerania”, 1998, nr 7-8, s. 17-24.
3
Zob. O własnej rodzinie pisałem parokrotnie: Aubracht-Prądzyńscy z Prądzony. Kartki z dziejów
kaszubskiego rodu, [w:] Borzyszkowy i Borzyszkowscy. Kociewie, red. J. Borzyszkowski, t. 4, GdańskLipusz-Nowa Cerkiew 1994, wyd. Oddział ZK-P w Gdańsku oraz Oddział ZK-P w Lipuszu, s. 66-76;
Prądzyńscy – pomorska rodzina szlachecko-ziemiańska, [w:] Pomorskie rody ziemiańskie w czasach
nowożytnych, red. W. Jastrzębski, Toruń 2004, Wydawnictwo MADO, s. 315-332; Prądzyński
– A Noble Pomerania Family, „Przyjaciel Ludu Kaszubskiego. Friend of the Kashubian People”
(USA), Spring 2009, Nr 1, s. 1, 10-11.
1
22
Wystarczy sięgnąć do wspomnień mojej babci, które opracowałem i wydałem
okazji jej 100 lat, aby przekonać się jaki to był pomorski los – typowy, a tak przecież odmienny4. I tak mało zrozumiały dla osób z innych części Polski. Wychowywałem się w cieniu tych wszystkich rodzinnych opowieści, łączących w sobie
niemal wszystkie części Pomorza, łącznie z Gdańskiem, Pomorzem Zachodnim,
a nawet… różnymi częściami Niemiec czy Ameryki (emigracja była doświadczeniem znanym od pokoleń)5.
Drugim elementem było wychowanie w wielokulturowym, pogranicznym
środowisku Bytowa, gdzie mieszały się wątki niemieckie, autochtoniczne, kaszubskie, ukraińskie, kresowe, polskie itd. Znaczenie tej wielokulturowej socjalizacji
odkrywałem oczywiście dopiero w latach późniejszych, gdy zacząłem poddawać
to autorefleksji i badaniom. Jednak będąc mieszkańcem tego wyjątkowego miejsca do dziś silnie czuję się z nim związany, z jego specyficznym klimatem kulturowym, skrywanymi tajemnicami, sferami tabu, ale też otwartością i zdolnością
do współpracy osób reprezentujących różne narody czy religie6. Staram się także udzielać w różnego rodzaju inicjatywach, nie tylko współpracując z lokalnymi
mediami7 (zwłaszcza „Kurierem Bytowskim”8) czy też działając w bytowskim oddziale Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego9.
Trzecim elementem były studia – przeszedłem wówczas przez dwie szkoły,
dwa uniwersytety. Tym pierwszym był Uniwersytet Gdański, gdzie studiowałem
historię. Ten drugi to Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie (to była prawdziwa szkoła
Pomorski los. Opowieść Heleny Pluty z Nowych Prus, Gdańsk 2007, wyd. Instytut Kaszubski,
ss. 104.
5
Wędrówki pomorskich rodzin. Wpływ emigracji na tożsamość regionalną Pomorzan, [w:] Rodzina pomorska, red. J. Borzyszkowski, Gdańsk 1999, wyd. Instytut Kaszubski, Nadbałtyckie Centrum
Kultury, s. 57-72.
6
Bytów – pogranicze w genach, „Pomerania”, 1996, nr 6, s. 2-9; Zielone serce Pomorza. W kaszubskich borach nad Słupią, Łupawą i Wieprzą, Bytów 2005, ss. 278 (album, tekst, dobór cytatów
i koncepcja całości: C. Obracht-Prondzyński, foto: I. Litwin, J. Czarnecki, K. Rolbiecki, T. Przybył,
W. Turzyński); Bytów – opowieść o ziemi i ludziach. Bütow – Geschichte von Land und Menschen.
Bytów – a tale of the land and its people, Bytów 2009, ss. 224, wyd. Urząd Miejski w Bytowie (album; opracowanie całości, koncepcja i tekst: C. Obracht-Prondzyński, foto: Kazimierz Rolbiecki);
Codzienność pogranicza – pogranicza codzienności, czyli o życiu miasteczka B. na Kaszubach,
[w:] Życie codzienne Polaków na przełomie XX i XXI w., red. R. Sulima, Łomża 2003, wyd. Oficyna
Wydawnicza „Stopka”, s. 387-393.
7
Prasowy Bytów, „Pomerania”, 2000, nr 10, s. 10-13.
8
Przykładowo: Parę słów o bytowskiej kulturze z zamkiem w tle, „Kurier Bytowski”, 2007, nr 32,
s. 14; Demokracja lokalna – nadzieje, rozczarowania, rzeczywistość (bytowskie refleksje), Bytów 2002,
wyd. „Kurier Bytowski”, ss. 24.
9
Na kaszubskich rubieżach. Szkic o bytowskim oddziale Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego, BytówGdańsk 2007, wyd. Instytut Kaszubski, ZK-P Oddział w Bytowie, ss. 168.
4
23
i regionalizmu, i… życia, działalności publicznej). Oba się zresztą mocno ze sobą
przenikały.
W działalność regionalistyczną wszedłem przez Klub Studencki „Pomorania”, przez który przewinęła się znaczna część elity kaszubsko-pomorskiej. Byli
wśród nich także wykładowcy, z którymi miałem możliwość kontaktu w ramach
zajęć, ale także na forum zrzeszeniowym. Działając w klubie studenckim oraz w
ZKP mieliśmy bardzo wiele okazji do spotkań, rozmów, dyskusji z nauczycielami
i wykładowcami, których jednocześnie prace czytaliśmy, studiowaliśmy… Wśród
osób z tego czasu mojego terminowania na uniwersytetach (akademickim i regionalistycznym) muszę wymienić przynajmniej dwie. Pierwszą jest prof. Józef
Borzyszkowski, którego traktuję jako własnego mistrza, zarówno w sprawach kaszubsko-pomorskich, jak i naukowych. A drugą red. Stanisław Pestka, pisarz, poeta, redaktor, po którym na kilka lat przejąłem prowadzenie „Pomeranii”10. Ale
oczywiście osób, z którymi dane mi było wówczas współpracować i od których
mogłem się uczyć zarówno pracy naukowej, jak i działalności społecznej było
(i jest) dużo więcej.
Wchodząc już na początku w krąg działaczy kaszubsko-pomorskich w zasadzie określiłem też przyszłą drogę zawodową. Tak się bowiem złożyło, że podjąłem pracę naukową na Uniwersytecie Gdańskim, choć nie w Instytucie Historii, lecz Instytucie Filozofii i Socjologii, powoli, acz konsekwentnie kierując swoje
naukowe zainteresowania w stronę socjologii i antropologii. Ale zawsze w badaniach kwestie Kaszub i Pomorza były najważniejsze. Wśród nich zaś także kaszubsko-pomorska myśl regionalna oraz ruch regionalny na Pomorzu w różnych
jego wcieleniach, metamorfozach, odsłonach etc.11.
Prowadząc badania nad nimi odnajdywałem też idee i myśli, które były mi
szczególnie bliskie. Dotyczyło to przede wszystkim ruchu młodokaszubskiego,
stworzonego przez młodą inteligencję kaszubską na początku XX wieku. Była to
bardzo nowoczesna wersja regionalizmu, rozwijająca się zresztą nieco na marginesie działań polskiego regionalizmu, w innym kontekście kulturowym i warunkach politycznych i wreszcie borykająca się ze specyficznymi problemami. Choć
„Pomerania” – kaszubsko-pomorskie zwierciadło, „Przegląd Zachodni”, 2001, nr 1, s. 151-163.
Pomorski ruch regionalny. Szkic do portretu, Gdańsk 1999, wyd. Instytut Kaszubski, ss. 143; Pomorski ruch regionalny. Uwagi o przeszłości i współczesnym obliczu, [w:] „Tu jest Ojczyzna moja”.
Materiały z konferencji „Edukacja regionalna – dziedzictwo kulturowe w regionie”, red. zbior., Gdańsk
1999, wyd. Kociewskie Towarzystwo Oświatowe oraz Kuratorium Oświaty w Gdańsku, s. 33-46;
Konserwowanie czy kreowanie? Ruch regionalny na Pomorzu, [w:] Oblicza lokalności. Ku nowym formom życia lokalnego, red. J. Kurczewska, Warszawa 2008, Wydawnictwo IFiS PAN, 181-202; Ruch
regionalny na Pomorzu. Instytucje – ludzie – idee, [w:] Informator: inspiracje – programy – dokumentacja, t. 3, red. A. J. Omelaniuk, A. Sikora, Warszawa-Wrocław 2008, s. 127-140, wyd. Ruch
Stowarzyszeń Regionalnych RP.
10
11
24
oczywiście nie oznacza to, że nie było kontaktów czy też inspiracji czerpanych
z różnych środowisk regionalistycznych, także na ziemiach polskich12.
Wśród młodokaszubów postacią szczególnie mi bliską jest Jan Karnowski (1886-1939) – poeta i pisarz, polityk i urzędnik, animator wielu przedsięwzięć regionalistycznych, ale przede wszystkim najwybitniejszy do dziś twórca kaszubsko-pomorskiej myśli regionalnej. Z fascynacji tej zrodziła się zresztą
moja rozprawa doktorska przygotowana pod kierunkiem prof. J. Borzyszkowskiego13
Ważne były jednak nie tylko doświadczenia i prace badawcze. Szkoła Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego była bowiem wyjątkowa! Pamiętam jeszcze doświadczenia z lat 80. XX wieku, kiedy to klimat polityczny dla działalności kaszubsko-pomorskiej był bardzo nieżyczliwy. A przecież wcale nie oznaczało to, że
nie udawało się nam realizować wielu ważnych przedsięwzięć! W dodatku lekcja
tych lat polegała na tym, że można się było uczyć trudnej sztuki dialogu, negocjacji, poszukiwania konsensusu przy zachowaniu własnej niezależności… Rozmowy z ówczesnymi władzami nie były łatwe, ale trzeba było trwać, działać, realizować własne pomysły. Przy tym rzeczywistość nie była czarno-biała, bo w tzw.
obozie władzy bywali też sojusznicy i sympatycy, choćby cisi. Z drugiej strony
sprawdzała się ewangeliczna zasada, że „nie ten kto najgłośniej woła Panie, w Królestwie Niebieskim stanie!”. Wielu bowiem wołało, ale w codziennej pracy ich nie
było… A liczyła się właśnie owa codzienna, często mało spektakularna, ale niezbędna praca.
Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie z tego okresu wyszło w dobrej kondycji.
Cieszyło się sporym autorytetem społecznym, bowiem zachowało własną niezależność. Posiadało rozbudowane struktury terenowe, sporą grupę działaczy,
a przede wszystkim wypracowane przez kilka dziesięcioleci procedury i formy
pracy. Jednocześnie nowe warunki przyniosły zupełnie nowe wyzwania. Mówiono o nich bardzo dużo podczas II Kongresu Kaszubskiego w 1992 roku14, podczas
I Kongresu Kociewskiego w 1995 roku15 oraz Kongresu Pomorskiego w latach
12
Podobieństwa ideowe i wspólne inspiracje Młodokaszubów oraz twórców regionalizmu
podhalańskiego, [w:] Regionalizm – regiony – Podhale, red. M. Roszkowski, Zakopane 1995,
wyd. Wydawnictwo Muzeum Tatrzańskiego w Zakopanem, s. 93-99 (toż w wersji skróconej: „Hale
i Dziedziny”, 1994, nr 4, s. 16-17).
13
Jan Karnowski (1886-1939) – pisarz, polityk i kaszubsko-pomorski działacz regionalny, wyd. Instytut Kaszubski, Gdańsk 1999, ss. 392.
14
II Kongres Kaszubski. Dokumentacja, red. C. Obracht-Prondzyński, Gdańsk 1992, wyd.
ZG ZK-P, ss. 168.
15
Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie dla Kociewia i na Kociewiu, [w:] Księga Pamiątkowa Kongresu
Kociewskiego, red. J. Cherek, J. Borzyszkowski, Starogard Gdański 1997, wyd. Starogardzkie Centrum Kultury, s. 94-96.
25
1997-199816. I w zasadzie trzeba powiedzieć, że do dziś proces ewolucji, dostosowania do sytuacji potransformacyjnej trwa. Jednocześnie bardzo dużo się zmieniło, przede wszystkim całkowicie uległy zmianie ramy prawne, w jakich przychodzi nam działać. I myślę tu nie tylko o nowej Konstytucji RP, ale choćby o Ustawie
o mniejszościach narodowych i etnicznych oraz języku regionalnym z 2005 roku,
w wyniku której język kaszubski został objęty prawną ochroną. Wcześniej pojawiło się nowe ustawodawstwo oświatowe (dzięki niemu kaszubszczyzna weszła
do szkół – dziś języka kaszubskiego uczy się już kilkanaście tysięcy dzieci i młodzieży!), samorządowe, medialne… Mamy nowe ustawodawstwo dotyczące sfery
działalności kulturalnej (ustawy o działalności kulturalnej, o muzeach etc.). Do
tego dochodzą regulacje międzynarodowe, w tym konwencje UNESCO (o ochronie dziedzictwa kultury, o ochronie różnorodności kulturowej, o ochronie niematerialnego dziedzictwa kulturowego), konwencja ramowa o ochronie mniejszości
czy też Europejska Karta Języków Mniejszościowych i Regionalnych, ratyfikowana nie tak dawno przez Polskę.
To właśnie w ramach tego rozbudowanego systemu prawnego przychodzi
nam dziś realizować własne cele. Zmiana jest ogromna i pewnie dwadzieścia lat
temu nawet byśmy nie marzyli o tym, że tak się historia potoczy i da nam takie
możliwości. Jednocześnie jednak mamy świadomość, że sama litera prawa to za
mało – liczy się praktyka. A z tą bywa różnie…
Gdyby zaś chcieć w największym skrócie przedstawić, scharakteryzować
zmiany jakie zaszły po 1989 roku, przede wszystkim w odniesieniu do społeczności kaszubskiej, to można użyć dwóch pojęć: upodmiotowienie obywatelskie
i upodmiotowienie etniczne
To pierwsze dotyczy:
1. Nowych reguł partycypacji politycznej, czyli:
a) Aktywności wyborczej, możliwości wyrażania własnych interesów politycznych, identyfikowania politycznych celów oraz formułowania propozycji programowych. Udało się to zrealizować poprzez przede wszystkim
aktywność w samorządach lokalnych i samorządzie regionalnym. Ale reprezentanci społeczności kaszubskiej obecni byli i są także w polityce na
szczeblu krajowym i europejskim.
b) Społeczność kaszubska mogła swobodnie wybierać mechanizmy uczestnictwa politycznego, choć odrzucono model budowania partii regionalnej/etnicznej. Funkcję reprezentacji przejęło Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie17.
Księga Pamiątkowa Kongresu Pomorskiego, Gdańsk 1997-Szczecin 1998, red. J. Borzyszkowski,
C. Obracht-Prondzyński, S. Pestka, Gdańsk 1999, wyd. ZG ZK-P oraz Instytut Kaszubski, ss. 459.
17
Między kulturą a polityką. Przypadek Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego, [w:] Lokalne wzory kul16
26
2. Samorządu terytorialnego
a) Odbudowa samorządu była zawsze postulatem ZK-P i stanowiła podstawę
pomorskiej myśli politycznej (idea krajowości Lecha Bądkowskiego). Środowisko kaszubskie od samego początku było zaangażowane w tworzenie
samorządu lokalnego ale także w dyskusje wokół regionalizacji18.
b) Udało się powołać do życia województwo pomorskie, skupiające w całości teren zamieszkały przez Kaszubów (wcześniej Kaszuby były podzielone między trzy województwa). Jednak zarówno kształt przestrzenny, jak
i kompetencje nowych województw były i są zbyt małe.
3. Aktywności organizacji kaszubskich
a) Bardzo ważna była i jest swoboda stowarzyszenia się i samoorganizacji.
W nowych warunkach główna organizacja kaszubska, czyli ZK-P, nie tylko
nie osłabła, ale zdecydowanie wzmocniła swój potencjał.
b) Jednocześnie powstało na Kaszubach bardzo wiele nowych organizacji
o różnorodnym profilu, charakterze, obszarze działania itd. Możemy wręcz
mówić o procesie pluralizacji ruchu kaszubsko-pomorskiego i to zarówno
w wymiarze instytucjonalnym, jak i ideologicznym19.
Z tym ostatnim elementem wiąże się też proces upodmiotowienia etnicznego
Kaszubów, które dotyczy przede wszystkim:
1. Kwestii językowych
a) Unormowanie statusu języka kaszubskiego, objęcie go ochroną prawną
oraz przyjęcie standardu pisowni (1996), co otworzyło drogę do szerszego
wejścia do praktyki edukacyjnej.
b) Rozwój nauczania języka w różnych formach i na różnych poziomach
kształcenia.
c) Wprowadzenie języka do Kościoła.
2. Mediów
a) uzyskanie prawa do audycji w mediach publicznych (ich realizacja to inna
kwestia).
b) Rozwój kaszubskich mediów prywatnych (z różnym skutkiem).
c) Utrzymanie własnych czasopism, w tym przede wszystkim „Pomeranii”.
tury politycznej. Szkice ogólne i opracowania monograficzne, red. J. Kurczewski, Warszawa 2007,
wyd. Wydawnictwo TRIO, s. 325-344.
18
Ku samorządnemu Pomorzu. Szkice o kształtowaniu się ładu demokratycznego, Gdańsk 2002, wyd.
Uniwersytet Gdański, Instytut Kaszubski, ss. 192.
19
Ruch kaszubsko-pomorski u progu XXI wieku. Stan organizacyjny i dylematy programowe, [w:]
Ślązacy, Kaszubi, Mazurzy i Warmiacy – między polskością a niemieckością, red. A. Sakson, Poznań
2008, wyd. Instytut Zachodni, s. 233-242.
27
3) Działalności kulturalnej
a) Rozwój sieci instytucji kultury (muzea, ośrodki kultury, biblioteki etc.) zajmujących się pielęgnowaniem i rozwojem kultury kaszubskiej, jej popularyzacją itd.
b) Rozwój ruchu animatorów kultury przy zachowaniu wymienności pokoleń (stale wśród działaczy kaszubskich pojawiają się młode osoby)20.
c) Różnorodność form aktywności kulturowej: literatura, teatr, muzyka, sztuki artystyczne. Pojawianie się nie tylko nowych osób (twórców), ale także
nowych instytucji, inicjatyw, form wyrazu artystycznego etc.21.
Oczywiście, zmiana warunków prawnych, finansowych, rozwój organizacyjny, następująca zmiana pokoleniowa…, uświadamiały już u progu transformacji, że będzie ciekawie (i inaczej)! I tak rzeczywiście się stało – ruch regionalny
na Kaszubach i Pomorzu jest bardzo dynamiczny. Trudno wręcz czasami ogarnąć
wszystkie inicjatywy, działające organizacje, pomysły, projekty… A gdyby w ramach ruchu regionalnego uwzględniać także wszystkie instytucje kultury czy też
edukacyjne, które również przecież realizują cele bliskie regionalistom, to ta infrastruktura okazałaby się wręcz ogromna! Samych muzeów na Kaszubach (i szerzej
na Pomorzu) jest kilkadziesiąt, i co ciekawe okres transformacji nie spowodował
ich regresu, lecz wręcz przeciwnie: ciągle pojawiają się nowe placówki22.
Ograniczając się jednak tylko do poletka kaszubsko-pomorskiego można
wskazać, że Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie nie tylko utrzymało swoją strukturę, ale wręcz ją rozbudowało, tworząc wyspecjalizowane agendy takie jak choćby
Fundacja Kaszubski Uniwersytet Ludowy czy też Akademię Kształcenia Zawodowego23. Powstały też nowe podmioty, niezależne, ale bardzo ściśle współpracujące
z ZK-P. Najistotniejszym jest pierwsze w dziejach ruchu kaszubsko-pomorskiego
naukowe stowarzyszenie, czyli Instytut Kaszubski. Powstał w 1996 roku i dziś skupia ponad 100 uczonych nie tylko z kraju, ale i zza granicy24. Ostatnie kilkanaście
lat mojej własnej aktywności społecznej skupia się właśnie na Instytucie. I tu miejsce na pewną ogólniejszą refleksję: mimo z pozoru bardzo życzliwego ustawodawstwa sytuacja organizacji pozarządowych (czy szerzej – ruchu społecznego) wydaje się być coraz trudniejsza. Rosnąca presja biurokratyczna (każdy kto przechodzi
20
Problemy animacji kultury na Pomorzu, red. C. Obracht-Prondzyński, Gdańsk 2000, wyd. Instytut Kaszubski, ss. 127.
21
Kaszubi dzisiaj. Kultura – język – tożsamość, Gdańsk 2007, wyd. Instytut Kaszubski, ss. 64.
22
Kaszubskich pamiątek skarbnice. O muzeach na Kaszubach – ich dziejach, twórcach i funkcjach
społecznych, Gdańsk 2008, wyd. Instytut Kaszubski, ss. 584.
23
Więcej w: Zjednoczeni w idei. Pięćdziesiąt lat działalności Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego
(1956-2006), Gdańsk 2006, wyd. ZG ZK-P, ss. 495.
24
Dziesięć lat pracy Instytutu Kaszubskiego 1996-2006, Gdańsk 2006, wyd. Instytut Kaszubski,
ss. 104; Das Kaschubische Institut – Regionalforschung im deutsch-polnischen Kontext, „Inter Finitimos. Jahrbuch zur deutsch-polnischen Beziehungsgeschichte”, Bd 8, 2010, S. 239-247.
28
procedury grantowe wie o czym piszę), działanie wyłącznie w horyzoncie jednego
roku (na bardziej długofalowe dofinansowanie nie pozwala obowiązujące prawo),
syndrom wypalenia dotykający wielu animatorów ruchu, a przede wszystkim
spotykany ciągle brak zrozumienia dla istotnej społecznej roli „trzeciego sektora”
powodują, że organizacjom trudno jest realizować własne cele i skutecznie odpowiadać na społeczne potrzeby. W tym kontekście jeszcze bardziej specyficzna jest
sytuacja społecznego ruchu naukowego, w tym regionalnych towarzystw naukowych. Dość wymowne są dwa fakty: w ramach przeprowadzanej reformy nauki
i szkolnictwa wyższego zupełnie nie zajęto się sytuacją towarzystw naukowych!
Po drugie nie stworzono żadnej systemowej formy dofinansowania ich działalności (poza niewielkimi funduszami, które można zdobyć w Ministerstwie Nauki
i Szkolnictwa Wyższego w ramach działalności wspomagającej badania). Pozostało szukanie źródeł w środowisku regionalnym lub też staranie się o granty w
Narodowym Centrum Nauki (praktyka pokaże czy i na ile np. regionalne towarzystwa naukowe mogą po nie sięgnąć). Jeśli się do tego doda także i taki fakt, że
uczelnie zaprzątnięte własnymi problemami także nie garną się do współpracy
z towarzystwami, a tym bardziej do wspierania ich działalności to sytuacja rzeczywiście nie wygląda zbyt zachęcająco. Aby więc osiągnąć jakieś zadowalające efekty
niezbędna jest duża doza determinacji, pracowitość i… wytrzymałość (zwłaszcza
w zderzeniu z wszechogarniającą biurokracją). Mając w dorobku Instytutu Kaszubskiego ponad 150 książek, kilkadziesiąt konferencji, seminariów i różnorodnych projektów na co dzień borykamy się z wszystkimi problemami przywołanymi wyżej. Ale też widząc, że ta praca spotyka się jednak ze społecznym odzewem,
jesteśmy przekonani, że… robić trzeba.
Oczywiście, w tym miejscu musi się pojawić pytanie o bazę społeczną regionalizmu – nadal jest to inteligencja! Stety albo niestety nie ma w Polsce klasy średniej, czy też bogatego mieszczaństwa z silnym etosem społecznym. Etosem, który
mobilizowałby nie do tego, że coś się sponsoruje mniej czy bardziej ochoczo i incydentalnie, ale staje się mecenasem działań długofalowych. Buduje się instytucje,
w których pielęgnuje się dawne wartości i wytwarza nowe… To u nas ciągle jest w
powijakach, ale nie ze względu na biedę, bo już jest sporo osób, które byłoby stać
na wejście w rolę mecenasa. To raczej kwestia postawy, hierarchii wartości, etosu właśnie… Dlatego też nadal ruch regionalny (podobnie jak ujmowany szerzej
ruch animatorów) opiera się głównie na inteligencji (pomijając tu kwestie sporu
o jej definiowanie etc.). A w związku z tym kluczową sprawą jest pytanie o etos inteligencji – czy nadal element społecznego, bezinteresownego zaangażowania na
rzecz innych jest jego fundamentem?25
Etos inteligencji dawniej a dziś, [w:] Pro memoria ks. Józef Tischner (1931-2000). Filozof szczęsnych
darów, opr. J. Borzyszkowski, Gdańsk 2007, wyd. Instytut Kaszubski, s. 53-61.
25
29
Cezary Obracht-Prondzyński – socjolog, antropolog, historyk. Urodził się w Bytowie w 1966 r. Tu ukończył Liceum Ogólnokształcące (1985). Studia historyczne odbył na Uniwersytecie Gdańskim (1985-1990). Od 1989 r. pracuje na tejże uczelni
– obecnie jest prof. nadzwyczajnym w Instytucie Filozofii, Socjologii i Dziennikarstwa UG, którego był dyrektorem od 2005 r. do września 2012 r. Od 2003 r. pracuje też
w Elbląskiej Uczelni Humanistyczno-Ekonomicznej, w której pełni funkcję Prorektora ds. Kształcenia. Ponadto w latach 1991-1996 pracował w Urzędzie Wojewódzkim
w Gdańsku, a w latach 1995-2000 był redaktorem naczelnym miesięcznika „Pomerania”. Członek kilku towarzystw naukowych: Instytutu Kaszubskiego (wiceprezes),
Gdańskiego Towarzystwa Naukowego, Towarzystwa Naukowego w Toruniu, Polskiego Towarzystwa Socjologicznego (członek Zarządu Głównego) oraz kilku organizacji społecznych, w tym przede wszystkim Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego. Pełni społecznie funkcje w kilku radach muzealnych (Wejherowo, Bytów, Słupsk) oraz
w Radzie Programowej Nadbałtyckiego Centrum Kultury w Gdańsku. Jest też przewodniczącym Rady Fundacji Kaszubskiego Uniwersytetu Ludowego oraz Rady Fundacji „Ośrodek Badań i Analiz Społecznych” w Gdańsku. Zainteresowania badawcze
dotyczą głównie problematyki mniejszości, kultury Kaszub i Pomorza, polityki regionalnej. Jest autorem kilkunastu książek oraz wielu artykułów naukowych, popularnonaukowych, publicystycznych.
30
Mirosław Pisarkiewicz
Wojewódzki Ośrodek Doskonalenia Nauczycieli w Sieradzu
Towarzystwo Naukowe Płockie Oddział w Łęczycy
Towarzystwo Miłośników Ziemi Łęczyckiej
Regionaliści – strażnicy pamięci, ostatni romantycy
czy inżynierowie marketingu?
Na początku jest ciekawość...
*
Podobno formalnie początek regionalizmu to rok 1874, kiedy to prowansalski
poeta Léon de Berluc-Pérussis użył po raz pierwszy tego określenia. Polski regionalizm w ujęciu historycznym miał zapoczątkować Paweł Bobek – współpracownik Wincentego Witosa – autor pierwszego bodaj poradnika metodyki nauczania
historii regionalnej.
Dzieje regionalizmu w Polsce można podzielić na okresy wolności, gdy stawiano na regionalizm i okresy braku suwerenności, gdy regionalizm był traktowany niechętnie lub po macoszemu. O ile w II Rzeczypospolitej regionalizm wprowadzono do nauczania w ramach treści obowiązkowych, to już w PRL pomijano
go, szczególnie w latach 40. i 50. XX w. Zmiana nastąpiła w związku z obchodami
1000-lecia Państwa Polskiego. W latach 70. pojawiło się dużo specjalistycznych
publikacji z teorii regionalizmu, zwłaszcza w nauczaniu historii, a rozwój turystyki i krajoznawstwa sprzyjał wydawaniu druków promujących dzieje i zabytki regionalne oraz sztukę ludową. W III RP wprowadzono na pewien czas ścieżkę regionalną do szkół, by... zrezygnować z niej po niewielu latach.
Regionalizm międzywojenny zaowocował licznymi publikacjami dotyczącymi dziejów lokalnych. Pojawiła się nawet koncepcja tzw. lokalizmu, która jednak
nie znalazła szerszego oddźwięku. Natomiast regionalizm w III RP zrodził bardzo
wiele publikacji o charakterze metodycznym i różnorodnych poradników pełnych
systematyk zagadnienia. Rynek zalały w latach 90. foldery i przewodniki promujące wsie, miasteczka, miasta i różnorodne terytoria zwane potocznie ziemiami
lub regionami, często bez związku z ich historyczną a nawet współczesną funkcją
i przynależnością.
Alojzy Zielecki w „Wiadomościach Historycznych” trafnie zauważył, że regionalizmu nie należy utożsamiać z historią regionalną1. Regionalizm zajmuje się
A. Zielecki, Wiedza o regionie wprowadzeniem do edukacji historycznej, „Wiadomości Historycz-
1
31
wszystkimi przejawami życia mieszkańców danego obszaru. Historia jest zwornikiem i elementem najbardziej spektakularnym, ale nie jest jedyną treścią regionalizmu. Regionalizm nie musi być nawet tożsamy z klasycznym patriotyzmem
lokalnym.
Natomiast, od czasów Léona de Berluc-Pérussis, istotne jest, że funkcja regionalizmu związana z promocją patriotyzmu, w zasadzie odcisnęła największe piętno na działaniach regionalistów. Piętno pozytywne. Ostatnie lata co prawda spowodowały, że patriotyzm lokalny odchodzi od idei promocji regionalizmu dla celów patriotyzmu ogólnonarodowego czy ogólnopaństwowego, a zmierza bardziej
do marketingowej promocji marki danego terenu, ale dawna patriotyczna funkcja powoduje, że historia nadal jest niezwykle ważnym elementem działań regionalistycznych.
Natomiast, doceniając wkład L. de Berluc-Pérussis w ideę regionalizmu, trzeba mieć świadomość, że sam regionalizm posiada o wiele starszą metrykę. Jest
odwieczny jak podróże i krajoznawstwo. Chwalenie swoich małych ojczyzn w literaturze jest znane.... od zarania literatury. Ludzie mają potrzebę bycia ważniejszymi od innych choćby poprzez miejsce, z którego się wywodzą lub, w którym
mieszkają.
Definicji regionalizmu jest wiele. Najtrafniejsza jest jednak idea A. Zieleckiego, według której regionalizm to dziedzina wiedzy zajmująca się różnorodnymi
problemami danego regionu.
*
Prócz zmiany funkcji i zakresu regionalizmu (nie patriotyzm narodowy, ale
duma lokalna i nie historia, ale wszystkie przejawy aktywności ludzkiej i wszelkie zjawiska środowiska naturalnego) istotna jest zmiana w stosunku do samego
określenia – czym jest współcześnie region? Oczywiście jest to specyficznie odrębny od innych obszar. Natomiast jego granice linearne ulegają zmianom. Reformy administracyjne, likwidowanie i tworzenie województw, powiatów, przesuwanie granic gmin, zmiany w strukturach administracyjnych Kościoła Katolickiego – powstawanie nowych diecezji, parafii, zmiany w dekanatach, przemiany
społeczno-gospodarcze przejawiające się w tworzeniu i wzroście silnych ośrodków gospodarczych i wyludnianiu tak zwanych ścian: wschodniej i zachodniej,
powoduje przesuwanie tradycyjnych granic historycznych regionów. W zasadzie nastąpił naturalny zwrot ku lokalizmowi w regionalizmie. Trudno mówić np.
o historycznej Ziemi Łęczyckiej, gdy jej obszar znajduje się na terenie wielu powiatów kilku województw. Ograniczenie Łęczyckiego do granic obecnego powiatu także nie oddaje prawdziwego obrazu, bo charakterystyczne zjawiska zwiąne”, 2000, nr 4, s. 205-212.
32
zane z tym regionem obejmują znacznie szerszy obszar. Jednocześnie specyfika
np. Świnic Warckich i Głogowca silnie związanych z osobą św. Faustyny jest diametralnie inna niż przykładowo Piątku będącego tzw. Geograficznym Środkiem
Polski. Stąd atomizacja regionalizmu. Mieszkańcy wspomnianych Świnic żyją
swoimi specyficznymi problemami odmiennymi od spraw mieszkańców Piątku.
Mimo, że to jeden powiat, specyfika jego krańców jest tak odmienna, że trudno
mówić o jednorodności. Oczywiście jest wiele spraw łączących, ale więcej dzieli
a może raczej różni.
*
Prócz wspomnianej na początku ciekawości otaczającego świata – zrozumienia go i zgłębienia – najważniejsze determinanty określające funkcje regionalizmu w historycznym już chyba ujęciu to pamięć i tożsamość. We współczesnym
– promocja.
Pamięć ma za zadanie zachowanie wiedzy o ludziach i wydarzeniach oraz dorobku materialnym miejscowości czy regionu dla przyszłych pokoleń poprzez
działania zmierzające do ocalenia czegoś dla potomnych lub przypomnienia
współczesnym tego, co zostało zapomniane.
Tożsamość ma służyć identyfikacji siebie w otaczającym świecie. Paradoksalnie identyfikacja ta odbywa się poprzez określenie własnej odmienności i niepowtarzalności. Na niepowtarzalności właśnie bazuje idea regionalizmu. Dlatego regionalizm nie jest dziedziną wiedzy, która musi syntetyzować, ale jej siłą jest analiza, a jeszcze większą dokumentalizacja. Regionalistę nie bardzo interesuje, że
w Polsce jest ileś kościołów gotyckich. On będzie zainteresowany tą jedną, konkretną, „swoją” świątynią. Oczywiście, jeśli jest ona związana z osobą o zasięgu
ponadregionalnym czy wręcz ogólnokrajowym, regionalista podkreśli to dla podniesienia rangi... własnego obiektu badawczego czy po prostu miejscowości. Stąd
problem z regionalistami-kolorystami, którzy fantazjują, naciągają, naginają lub
przekręcają informacje o regionie dla podniesienia jego znaczenia. Swego czasu
Bułat Okudżawa śpiewał o „pomnikach większych od zwycięstw”. I takie działania części regionalistów są niebezpieczne, bo zamazują prawdziwy obraz. Spotyka się także działania nieuczciwe polegające na nieuwzględnianiu przez regionalistów w ich publikacjach na przykład pewnych osób, które są dla nich niewygodne
lub nieprzyjazne, a nadmiernego eksponowania innych, często związanych osobiście z autorem. Głód wiedzy regionalnej powoduje jednak, że wybacza się regionalistom tego typu działania. Czasem liczy się na sprostowania lub profesjonalną
weryfikację przez naukowców.
*
Współczesny regionalizm zachował oczywiście powyższe determinanty: ciekawość, pamięć i tożsamość, ale jednocześnie stał się polem do działań ściśle marketingowych. Stawia nadal na odmienność, ale robi to za pomocą narzędzi z za33
kresu np. public relations czy ściślej publicity i wspomnianych już marketingowych. O ile jednak marketing w regionalizmie jest działaniem nastawionym na
osiągnięcie określonego efektu w ograniczonym czasie, to PR ma budować wizerunek w nieokreślenie długim dystansie.
Współczesny marketing regionalny to np. budowa tak zwanej marki miejscowości, czyli postawienie na produkt, który wyróżni miejscowość i umożliwi jego
łatwiejszą identyfikację dla potencjalnych klientów z różnych branż. Produktem
może być zarówno wydarzenie, obiekt jak i sławna osoba. Przykładowo Sieradz,
który jest miejscowością o bogatej historii i kulturze, ale nie posiadającą na tyle
mocnych atrakcji, by ściągnąć dla samego siebie turystów, za pomocą specjalistycznej firmy postawił na budowanie marki opartej na osobie słynnego kreatora
mody, fryzjera gwiazd, autora fryzury „na chłopczycę” rodem z Sieradza – Antoinea – Antoniego Cierplikowskiego. Uruchomiono doroczną imprezę Open Hair
Festiwal – polegającą na tworzeniu i prezentowaniu fryzur w otwartej przestrzeni miejskiej.
Marka regionalna obecnie budowana jest nie tylko na zabytkach, przyrodzie
lokalnej czy wydarzeniach z przeszłości, ale także na agroturystyce, wydarzeniach
sportowych, tworzeniu lokalnych ciekawostek turystycznych, eventach (koncerty, festiwale, imprezy sportowe i kulturalne, rekonstrukcje historyczne, turnieje
rycerskie). Miejscowości prześcigają się w pomysłach by wyróżnić się od innych
w zalewie informacji płynących do potencjalnych klientów – w Grabowie Łęczyckim odbywa się każdego roku Święto Palanta – zapomnianej nieco gry podwórkowej, która dała początek amerykańskiemu bejsbolowi, co podkreślił w jednym
ze swoich przemówień prezydent George Bush.
Ważne dla regionalizmu są także miejsca kultu różnych religii (od Lichenia
i Jasnej Góry po Górę Grabarkę, meczety w Kruszynianach i Bohonikach aż po
cmentarz Remuh w Krakowie).
Oczywiście łatwiej jest miejscowościom, które, jak Kazimierz nad Wisłą, mają
moc atrakcji turystycznych, ale i te starają się poszerzać swój produkt. W Kazimierzu wzmacniana jest legenda budowana na wydarzeniach w klasztorze betanek. Paweł Huelle stworzył sztukę opartą na legendach związanych z praktykami
mediumistycznymi w budynku, w którym po wojnie umieszczono zgromadzenie
betanek. Sztuka Zamknęły się oczy ziemi tworzy nową legendę miejską i powoduje
wzrost zainteresowania Kazimierzem. Swoją drogą ciekawy jest także alians między Kazimierzem a leżącym po drugiej stronie Wisły Janowcem, które wspólnymi
działaniami flankują turystycznie oba brzegi Wisły.
Nowy marketing regionalny przejawia się w umieszczaniu akcji filmowych
w miejscach, które zyskują lub odnawiają swoją popularność – serial Ojciec Mateusz
w sposób spektakularny wypromował na skalę ogólnopolską Sandomierz. Strategie
promocji miejscowości przez kinematografię znane są zresztą w świecie od dawna.
34
Marketing regionalny nastawiony na osoby znane zaowocował tworzeniem
konkursów i festiwali takich jak impreza promująca kulturę żydowską w Kutnie
pod patronatem słynnego kutnianina Szaloma Asza.
Strategie promocji stosowane przez Kościół Katolicki znane są od wieków.
Miejsca pielgrzymkowe przyciągają rzesze wiernych i ciekawskich, co przynosi
wielorakie zyski dla regionów, w których takie miejsca się znajdują. A że życie nie
lubi stagnacji, wciąż powstają nowe miejsca pielgrzymkowe w nowych regionach
i w tradycyjnych miejscowościach. Budowa Kościoła Opatrzności Bożej w Wilanowie nie tylko wzmocni lokalną tożsamość (regionalizm dzielnicowy znany
choćby z krakowskiej Nowej Huty czy katowickiego Nikiszowca), ale także ustanowi nową jakość kulturową dla dzielnicy. Miejsce pielgrzymek stanie się także
miejscem dla licznych eventów, które będą budować dalszą specyfikę tej części
Warszawy. Podobnie rzecz się ma z sanktuarium Bożego Miłosierdzia i nieprzypadkowo budowanemu w sąsiedztwie Centrum „Nie lękajcie się” w Krakowie.
„Inżynierowie marketingu” – promocji zewnętrznej i wewnętrznej regionów
– działają przede wszystkim w strukturach samorządów, w ich działach promocji. Nie należy ich lekceważyć. Nowoczesne metody, którymi się posługują a także potencjał twórczy i informacyjny, którym dysponują, nadają regionalizmowi
swoistej dynamiki, kształtując tym samym jego współczesne oblicze. Promocja
zewnętrzna ważna jest dla turystyki czy inwestorów, wewnętrzna dla tożsamości mieszkańców informowanych o sprawach przeszłych i teraźniejszych regionów i aktywizowanych do biernego (uczestnicy) i czynnego (wykonawcy) udziału
w działaniach animowanych przez owych „inżynierów” promocji.
*
Regionaliści – Strażnicy Pamięci to romantyczna formacja ludzi, którzy na
różne sposoby ocalają przeszłość w jej bogatych aspektach. W większości wywodzą się z lokalnych środowisk, są związani z nimi poprzez urodzenie lub pracę.
Przeważnie są nauczycielami. Wielu z nich to społecznicy – strażacy, księża, pracownicy kultury. Przy czym rola księży w dawnych czasach była nieporównanie
większa niż obecnie. Księża niegdyś pisali monografie swoich kościołów, miejscowości, zakładali gazety, stowarzyszenia, brali udział w budowaniu życia regionu
niekoniecznie związanego li tylko z religią. Dziś jest to o wiele rzadsze.
Obecnie regionaliści działają często indywidualnie, ale także zakładają lokalne
organizacje regionalne. Jednak zawsze musi się znaleźć człowiek-instytucja, który
jest fascynatem swojego regionu. Miałem przyjemność współpracować z tuzami
regionalizmu płockiego – dr. Jakubem Chojnackim czy dr. Marianem Chudzyńskim z Towarzystwa Naukowego Płockiego, tuzami łęczyckimi – Jadwigą Grodzką, Władysławem Zarachowiczem, Otylią Kokocińską czy Bolesławem Solarskim,
z Janem Matusiakeim i Sławomirem Kołodziejczykiem z Sieradza. Wszystkich
35
tych ludzi cechowało lub cechuje umiłowanie ziemi, dla której podjęli się pracy
regionalnej. Na różnym poziomie, różnymi metodami. Od rozwijania potężnego towarzystwa naukowego, przez tworzenie publikacji aż po odbudowę zamku
królewskiego. Wszyscy poznani przeze mnie regionaliści nie skupiali się na jednej dziedzinie – badali, animowali, organizowali, wydawali – zajmowali się historią, etnografią, kulturą, sportem, pisali wiersze, redagowali czasopisma, kolekcjonowali różne pamiątki, stali na czele okazjonalnych komitetów, wymyślali akcje,
wmurowywali płyty, pracowali z młodzieżą, i.... długo by jeszcze wyliczać co robili ci romantycy regionalizmu wciąż gnający za mirażem promocji swojego miasta,
wsi, okolicy – małej ojczyzny.
*
Regionaliści swoje naturalne miejsce mają w szkołach i placówkach oświatowych, gdzie za pomocą swojej, często niezwykle bogatej wiedzy o najbliższej
okolicy, przekazują uczniom obraz globalny, holistyczny w odniesieniu do tego,
co znane i widoczne za oknem. Choć spotykana jest także i taka postawa wśród
nauczycieli historyków i geografów, czyli teoretycznie naturalnych regionalistów
– którzy twierdzą, że nie uprawiają regionalizmu, bo go nie rozumieją.
To ze środowiska nauczycieli wychodzą często akcje adopcji zabytków przez
uczniów, opiekowania się grobami na cmentarzach, inwentaryzacji kapliczek
wiejskich, robienia projektów dokumentujących lokalną przyrodę, zabytki, pejzaż. Nauczyciele inicjują zbieranie i tworzenie legend, opowieści, poezji odnoszącej się do regionu, inspirują do malowania, rzeźbienia, fotografowania i kolekcjonowania. Organizują także turystykę regionalną.
*
Kolekcjonerstwo jest istotną częścią regionalizmu. Potrafi nawet przenieść
tradycje regionalne daleko poza region, czego przykładem niech będzie Muzeum
Diabła Polskiego prowadzone w Warszawie przez łęczycanina Wiktoryna Grąbczewskiego, związanego z promocją Boruty – króla polskich diabłów z łęczyckiego zamku. Szczególnie cenne są kolekcje regionaliów, np. zdjęć i kart pocztowych.
W wielu miejscowościach wydawane są, dzięki powstawaniu wcześniej takich kolekcji, albumy fotograficzne ukazujące nieistniejące często budowle czy całe fragmenty miast i miasteczek zniszczone przez wojny lub po prostu przez zmiany cywilizacyjne. Wspomnę takie publikacje dotyczące Łęczycy, Wielunia, Prabut, Burzenina czy Strzelc Opolskich.
Oczywiście należy odróżnić regionalistów-strażników pamięci (kronikarzy,
kolekcjonerów, społeczników ratujących zabytki), regionalistów-edukatorów tworzących programy i scenariusze edukacyjne, regionalistów-promotorów regionu,
także w wymiarze marketingowym, czyli z reguły urzędników wydziałów promocji miast i gmin, od badaczy regionalizmu, zwłaszcza tych akademickich, których
36
interesuje albo metodologia regionalizmu, albo takich, którzy idą w stronę wielkich syntez, tworzenia monografii, czy badań porównawczych. Wszyscy oni pracują jednak na rzecz zjawiska budowania lokalnej tożsamości.
Kuźnią regionalizmu jest „od zawsze” turystyka i krajoznawstwo. Szczególne zasługi w okresie przed 1918, jak i w II Rzeczypospolitej i PRL odegrały towarzystwa turystyczne i krajoznawcze, a zwłaszcza Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze. Osobiście, nie licząc tradycji domowej, szlify regionalne zdobywałem uczestnicząc w turystyce pieszej promowanej w Łęczyckiem przez niestrudzonego wówczas działacza turystycznego Włodzimierza Szafińskiego. Dzięki rajdom pieszym można było poznać region, jego zabytki, ciekawostki i dzieje.
Dzięki PTTK, ZHP, Towarzystwu Miłośników Ziemi Łęczyckiej i łęczyckiemu
oddziałowi Towarzystwa Naukowego Płockiego, działalności bibliotek, domu kultury i muzeum, że nie wspomnę o niedocenianej wiedzy wynoszonej od najbliższych, budowana była w mojej rodzinnej Łęczycy swoista promocja wewnętrzna
miasta i regionu. Regionalizm jest skierowany przede wszystkim do uczestników
życia regionalnego, czyli mówiąc inaczej do mieszkańców. To oni są odbiorcami
wiedzy o regionie i oni tworzą region. To sprzężenie zwrotne ma budować tożsamość i podnosić jakość życia.
W obecnych czasach sojusznikami regionalistów indywidualnych i zrzeszonych są samorządy wspomagające działania finansowo i marketingowo oraz media nagłaśniające wszystko to, co ważne dla mieszkańców i rejestrujące lokalny
świat dla przyszłych pokoleń. Wyjątkowa jest tutaj rola prasy lokalnej, której intensywny rozwój po 1989 roku został skutecznie wyhamowany w połowie pierwszej dekady XXI wieku, z przyczyn ekonomicznych. Na szczęście jej rolę częściowo przejęły dynamicznie rozwijające się gazetki szkolne i prasa parafialna, w których to wydawnictwach obecna jest w pewnym zakresie tematyka regionalna,
a same w sobie są również elementem regionalnego kolorytu.
Istotne są także instytucje naukowe, które nie tylko prowadzą różnorodne badania regionalne, ale często robią to we współpracy z miejscowymi organizacjami czy towarzystwami regionalnymi a nawet z poszczególnymi regionalistami.
Na marginesie – często są to badania historyczne, ale osobiście jestem przeciwnikiem nazywania historykami ludzi zajmujących się amatorsko dziejami regionalnymi. Historyk to absolwent studiów historycznych. Lekarzem nazywamy absolwenta medycyny. Nie nazywajmy lokalnych badaczy historykami, bo to nieuczciwe wobec zawodowych historyków. Słowo regionalista jest przecież określeniem
adekwatnym i dumnym. Byłoby dobrym wzmocnienie pozycji i rangi regionalistów, nie poprzez fałszywe nazewnictwo, ale na przykład przez wprowadzenie
odznaki „Zasłużony regionalista” lub „Zasłużony dla regionalizmu” nadawanej
przez Urzędy Marszałkowskie lub Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
37
*
Instytucjami zajmującymi się regionalizmem bezpośrednio lub pośrednio są
nie tylko organizacje typu towarzystwo przyjaciół miejscowości, ziemi czy gminy,
ale także samorządy, instytucje kultury, muzea, szkoły i w różnym stopniu innego
typu organizacje np. sportowe, turystyczne, społeczne, również wojsko, ochotnicze straże pożarne, organizacje religijne, bractwa rycerskie, grupy rekonstrukcyjne czy Koła Gospodyń Wiejskich. Działaczy i sojuszników regionalizmu jest tylu
ile regionalnych inicjatyw.
Ważne są m.in. komitety powstające w celu ratowania cmentarzy czy zabytków cmentarnych. Choć smutne są też przykłady ogałacania z zabytków cmentarnych nekropoli miejskich i wiejskich przez ich administratorów lub, jak to miało wiele razy miejsce w Sieradzu, przez złomiarzy – spektakularne ograbienie pomnika żołnierzy poległych w Bitwie nad Wartą, dewastacja grobu żołnierzy POW
poległych przy rozbrajaniu Niemców w 1918 roku czy zniszczenie ogrodzenia pomnika odznaczonego 4-krotnie Krzyżem Walecznych bohatera wojny z bolszewikami Władysława Idzikowskiego – rotmistrza I pułku ułanów krechowieckich, to
bilans lat 2010-2011. Jednocześnie uratowano na sieradzkim cmentarzu pomnik
społecznika warszawskiego Józefa Słomińskiego zmarłego w 1863 r. w Sieradzu.
Niestety na tym działaniu komitet powołany do ratowania sieradzkich nekropolii
zakończył żywot z powodów, o których nie wypada tutaj wspominać. Identyczne
komitety w Łęczycy doprowadziły do uratowania przed zagładą cmentarza ewangelicko-augsburskiego i powstania lapidarium na cmentarzu rzymskokatolickim.
Przez wiele lat w ramach Związku Szlachty Polskiej prowadziłem osobiście
projekt badawczy zmierzający do zinwentaryzowania grobów szlacheckich i ziemiańskich na polskich cmentarzach, szczególnie wiejskich, z terenów obecnej
Polski i Białorusi. Po przebadaniu ponad 100 cmentarzy i umieszczeniu efektów
badań na stronie www Związku, a także części na łamach „Verbum Nobile”, zmienił się zarząd, który kompletnie odciął się od projektu. Prowadzę go nadal w ograniczonym zakresie publikując efekty m.in. na łamach „Spotkań z Zabytkami” czy
„Wędrownika”, ale stosunek nowych władz Związku Szlachty Polskiej do badań
pokazuje najlepiej, że bez mądrych sojuszników nie ma dobrych efektów w pracy
regionalnej. Przykładem są władze Łęczycy, dzięki którym zarówno Towarzystwo
Naukowe Płockie jak i Towarzystwo Miłośników Ziemi Łęczyckiej mogły wydać
kilkadziesiąt książek o regionie, w tym tak ważnych jak przewodniki – mini monografie regionalne Łęczyckiego, monografię miasta Łęczycy czy cmentarza w Łęczycy lub album pokazujący zarówno Łęczycę w starej fotografii jak i inny prezentujący piękno Ziemi Łęczyckiej. Uczestnicząc w tych inicjatywach czułem, że robimy wspólnie coś, co posłuży wielu ludziom i wielu pokoleniom. Badania cmentarne rozpoczęte w Łęczyckiem (publikacje m.in. w „Notatkach Płockich”) kontynuowałem w Kutnowskiem publikując efekty na łamach „Kutnowskich Zeszy38
tów Regionalnych”. Pojawiła się wówczas koncepcja analizy aktów notarialnych
majątków ziemskich w celu odtworzenia dziejów wsi, w których znajdowały się
w XIX w. dwory, co zaowocowało ciekawymi badaniami dziejów Kuchar Strzegocińskich pod Kutnem czy Leszcza i Jackowa pod Łęczycą. Badania cmentarne
po zmianie miejsca zamieszkania prowadziłem nadal w regionie sieradzkim (publikacje m.in. na łamach dwumiesięcznika oświatowego „Szkolne Wieści”), czy
w powiecie kwidzyńskim. Doświadczenia zdobyte w jednym regionie z powodzeniem stosowałem w innych.
*
Obecnie można wyróżnić, prócz wspomnianych wcześniej funkcji zaspokajania ciekawości, funkcji pamięci i tożsamości także inne funkcje regionalizmu,
np. edukacyjną, animacyjną, społecznikowską, naukowo-badawczą i marketingową. Najbardziej spektakularni są jednak „ocalacze” zarówno zabytków jak i środowiska (ekolodzy). Szczególnie „ocalacze” pamięci.
*
Specyfiką regionalizmu na terenach o skomplikowanej historii, szczególnie w rejonach kraju, w których nastąpiła wymiana ludności po II wojnie światowej, wymiana narodowościowa i kulturowa, jest zjawisko łączenia teraźniejszości i przeszłości przez samo miejsce. Nowi mieszkańcy w kolejnych pokoleniach zaczynają traktować wszystko, co jest związane z zamieszkiwanym przez
nich terenem jako specyficzną całość. Dochodzi nawet do ciekawych paradoksów, gdy powstają grupy rekonstrukcyjne odtwarzające np. na Dolnym Śląsku
walki wojsk pruskich z napoleońskimi, czy gromadzone są pamiątki „poniemieckie” przez obecnych mieszkańców ziem zwanych w PRL odzyskanymi – takim
oryginalnym przejawem adaptacji regionu w ciągłości historycznej było niedawno przekazanie do jednego z lokalnych muzeów na Pomorzu filmu nakręconego
przez hitlerowców, przedstawiającego zawody sportowe nazistów w owej miejscowości. Fragment propagandowego filmu z lat wojny stał się elementem życia
regionu zamieszkanego przez inną nację, ale jednocześnie wrośniętego w nowe
miejsce we wszystkich jego aspektach. Nawet tych wrogich z punktu widzenia
historii.
W pewnym programie telewizyjnym turecki historyk, oprowadzający po
cmentarzu alianckim z I wojny światowej pod Gallipoli, powiedział znamienne
zdanie: „ci spoczywający tutaj nasi przeciwnicy stali się częścią tej ziemi, dlatego dbamy o ich groby jak o groby naszych bliskich”. Być może ta filozofia stała
się normą dla nowego pokolenia regionalistów, którzy badają przeszłość niemiecką swoich regionów czy próbują ocalić dziedzictwo prawosławne ratując np. groby dawnych zaborców, nie będąc związani kulturowo z judaizmem walczą o zachowanie pamięci o Żydach i ich dorobku kulturowym. Regionaliści działają poza
39
schematami i są nosicielami idei tolerancji. Liczy się dla nich cały dorobek ich
prywatnej ojczyzny bez względu na to, kto go stworzył.
Innym przykładem jest historia fontanny sprzed Kościoła Pamięci Cesarza
Wilhelma (Kaiser-Wilhelm-Gedächtniskirche) zwanego w popularnie Kościołem
Pamiątkowym – neoromańska świątynia zaprojektowana przez Franza Schwechtena powstała w Berlinie przy ówczesnym Breitscheidplatz. Poświęcono ją w 1895
roku. W 1906 roku pracował przy jej wnętrzu rzeźbiarz Adolf Brütt, który być
może wykonał stojącą przed kościołem fontannę. W latach 30., podczas przebudowy placu, fontannę zdemontowano i przewieziono do Prabut (ówczesnego
Riesenburga). W 2010 roku rzeźbiarz Mariusz Białecki dokonał swobodnej rekonstrukcji wieńczącej fontannę figury zniszczonej przez Rosjan w 1945 roku,
a przedstawiającej Rolanda – bohatera Pieśni o Rolandzie. Fundusze na prace
przekazał przedwojenny mieszkaniec miasta. Powrót Rolanda symbolicznie połączył dawnych i obecnych mieszkańców tej miejscowości.
Region jest czymś konkretnym bez względu, kto go zamieszkuje. Można nawet mówić w takich przypadkach o regionalizmie ponadnarodowym czy po prostu wielokulturowym.
Tenże Mariusz Białecki, prof. Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku, zorganizował również w Rodowie, odległym o kilkanaście kilometrów od Prabut, plener
rzeźbiarsko-malarski, który zmienił specyfikę miejscowości zwanej popularnie,
po ponad 20 imprezach, „Wioską Cudów”. Jednym z działań uczestników pleneru było stworzenie, wg koncepcji M. Białeckiego, lapidarium na cmentarzu (dawniej ewangelickim obecnie katolickim) oraz postawienie kamienia z płytą z dwujęzycznym napisem upamiętniającym byłych i obecnych mieszkańców miejscowości.
Działania artystyczne prowadzone w Rodowie nie tylko wypromowały wieś
na skalę ponadregionalną, ale przyczyniły się do uruchomienia wielu inicjatyw
miejscowych, w tym do powstania Stowarzyszenia Rozwoju Wsi Rodowo, które
promuje specyfikę regionalną miejscowości.
Regionalna promocja może być także zabawna. W Brześciu Kujawskim znajduje się głaz z napisem informującym, że siedział na nim Władysław Łokietek
przed Bitwą pod Płowcami. Innymi, choć zapewne również patriotycznymi intencjami, kierowali się twórcy tablicy na wrocławskim Placu Solnym, z której wynika, że .... z tego miejsca Juliusz Słowacki oglądał ten fragment miasta.
*
Pamięć wciąż trzeba odbudowywać. Dlatego regionalizm powinien być kultywowany od małego. Tworzenie drzew genealogicznych, wycieczki na cmentarze,
tworzenie albumów rodzinnych fotografii, zbiorów fotografii lokalnych, katalogów zabytków domowych jest częścią edukacji proregionalnej. Pomysłów jest tyle
40
ilu regionalistów i ile zjawisk charakterystycznych dla danego regionu – każdy ma
przecież swoją przyrodę, zabytki, historię, współczesność i swoich bene merentes.
Bez wychowania regionalnego najmłodszych nie będzie zainteresowania regionalizmem wśród dorosłych.
Regionalizm jest żywy. Wciąż występują nowe zjawiska, nowe impulsy dla
rozwoju. Wciąż przychodzą nowe pokolenia, którym trzeba od nowa przekazywać
wiedzę regionalną i regionalną pamięć. Nic nie jest dane raz na zawsze. Wszystko
trzeba budować zgodnie z zasadą uczenia się przez całe życie (live long learning),
modyfikując ją na zasadę uczenia się regionalizmu przez całe pokolenia, wciąż od
nowa i od nowa. I tu zarówno jest miejsce dla regionalizmu zinstytucjonalizowanego prowadzonego w ramach samorządów, przez działy promocji, stowarzyszenia, domy kultury, biblioteki, muzea, ośrodki naukowo-badawcze czy okazjonalne komitety rocznicowe lub zadaniowe, jak i dla regionalizmu indywidualnego
polegającego na działaniach podejmowanych przez pasjonatów-aktywistów. Co
prawda w zmieniającej się rzeczywistości regionalizm stał się domeną zespołowych działań (dużą rolę odgrywa dostęp do pieniędzy i przepisy prawa), co nie
wyklucza inicjatyw prowadzonych romantycznie przez „donkiszotów” regionalizmu – bardziej lub mniej naukowo (publikacje) czy bardziej lub mniej zgodnie
z obowiązującymi schematami.
Regionaliści-indywidualiści to ludzie działający najczęściej poza schematem.
Zajmujący się tematyką niszową. Ich motorem nie jest odgórny nakaz do działań,
ale imperatyw wewnętrzny, ciekawość świata, rodzaj świętego ognia ocalania pamięci i promowania małej ojczyzny w różnych jej aspektach. Regionalizm trzeba czuć, aby dobrze się nim zajmować. Trzeba być związanym z małą ojczyzną
w sposób na pewną modłę szalony, bo nie tyle rozumny, co zdecydowanie najczęściej serdeczny.
Wydaje się jednak, że wiele działań prowadzonych przez pasjonatów, np. ratowanie kirkutu w Warcie ocalonego staraniem jednego człowieka – Ireneusza Ślipka, czy tworzenie i publikowanie potężnych monografii regionalnych (np. „Środek Polski” dokumentalisty i nauczyciela Stanisław Cisaka z Piątku), prowadzenie potężnego archiwum regionalnego („Szkatuła Piórem Pisana” Jana Matusiaka
z Sieradza) należy do przeszłości. Będą się pojawiać z pewnością nadal wielcy samotnicy regionalizmu, ale ich działania i tak zostaną zdeterminowane przez ograniczające działania indywidualistów przepisy i finanse.
Współczesny świat, to świat działów, agencji i biur promocji, instytucji naukowych, nowoczesnych konferencji akademickich z komputerowymi prezentacjami,
elektronicznego przekazu, technologicznie zaawansowanych technik inwentaryzacyjnych, digitalizacji.
Romantyzm w regionalizmie będzie jednak dalej równoległą drogą.
Otwartą drogą dla regionalistów chcących działać w pojedynkę jest internet,
41
tworzenie zapisów wikipedii czy zakładanie stron tematycznych. Być może ta droga walki o pamięć i promocję regionalną jest drogą przyszłości dla współczesnych
regionalistów w terenie. Pokaże to czas.
*
Na początku jest ciekawość ... I to ona stoi u początków regionalizmu.
Mirosław Pisarkiewicz (ur. w 1963) – ukończył historię na Uniwersytecie Łódzkim
i studia podyplomowe z Historii Najnowszej i Wiedzy o Społeczeństwie na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Członek Towarzystwa Naukowego Płockiego,
Towarzystwa Miłośników Ziemi Łęczyckiej, Stowarzyszenia na Rzecz Ochrony Krajobrazu i Dorobku Kultury Regionu Nadwarciańskiego oraz komitetów ochrony cmentarzy w Łęczycy i w Sieradzu. Autor kilkuset artykułów publikowanych na łamach wydawnictw książkowych i w periodykach na temat dziejów Łęczycy i Ziemi Łęczyckiej,
historii regionu sieradzkiego, zabytków cmentarnych i prasy lokalnej. Pracuje w Wojewódzkim Ośrodku Doskonalenia Nauczycieli w Sieradzu gdzie prowadzi seminaria
i kursy z zakresu regionalizmu.
42
Zbigniew Czarnuch
Towarzystwo Przyjaciół Witnicy
Polsko-Niemieckie Stowarzyszenie EDUCATIO Pro Europa Viadrina
Awers i rewers
Na pytanie za kogo się obecnie uważam odpowiadam: jestem emerytowanym
nauczycielem i wychowawcą, po uniwersyteckich studiach historycznych, pasjonującym się regionalistyką. Dlaczego obecnie? Bo w okresie mej pracy zawodowej nauczyciela historii z natury rzeczy interesowała mnie dydaktyka i pedagogika wychowawcza. Moją rolę nauczyciela postrzegałem bowiem przede wszystkim
w kategoriach przewodnika uczniów po świecie zjawisk kultury i społeczeństwa,
przewodnika nastawionego na kształtowanie w podopiecznych twórczych postaw
prospołecznych, w imię moralnego imperatywu długu i obowiązku wobec tych
wszystkich którzy w czasie i w przestrzeni stworzyli społeczną rzeczywistość w jakiej i na konto której żyjemy. Dziś, gdy nie mam już bezpośredniego kontaktu ze
szkołą, dziećmi i młodzieżą, staram się tę moją prospołeczną pasję realizować pośrednio w wymiarze regionalistyki, traktowanej także w kategoriach pedagogiki,
tym razem pojmowanej szerzej, pedagogiki społecznej.
Dla wyjaśnienia dalszego toku mej wypowiedzi kilka zdań o sobie jako regionaliście. Jestem autorem szeregu publikacji z zakresu dziejów Ziemi Lubuskiej, ze
szczególnym uwzględnieniem powiatu gorzowskiego. Założyłem izbę regionalną – zalążek muzeum mojego miasteczka. Byłem i inicjatorem powstania i autorem koncepcji Witnickiego Parku Drogowskazów i Słupów Milowych Cywilizacji.
Z mojej inicjatywy w Gorzowie zaczął się ukazywać „Nadwarciański Rocznik Historyczno-Archiwalny”, w którego redakcji zasiadam. Byłem także inicjatorem powstania dwóch stowarzyszeń regionalnych: Towarzystwa Przyjaciół Witnicy i Polsko-Niemieckiego Stowarzyszenia Educatio Pro Europa Viadrina. Ostatni trzon
nazwy drugiego stowarzyszenia określa euroregion lubusko-brandenburski, stanowiący obszar jego aktywności. Wokół tych projektów zebrał się krąg społeczników odczuwających podobną do mojej potrzebę samodoskonalenia się i samorealizacji w obrębie problematyki historii lokalnej i regionalnej traktowanej w kontekście społecznikowskim.
Wspomniałem wyżej, że regionalistyka, jako dziedzina wiedzy zbudowanej
na kanwie historii, jest dla mnie narzędziem realizacji celów pedagogiki społecznej. Sformułowanie to może wywoływać u czytelnika niepokój o instrumentalne
traktowanie dziejów regionu. Niepokój jak najbardziej uzasadniony.
43
Jako nauczyciel historii stosunkowo późno zdałem sobie sprawę z tego, że podczas całego mojego zawodowego życia – szkolnego wykładowcy tego przedmiotu przed rokiem 1989, jako realizator danego mi urzędowego programu nauczania, uprawiałem nie historię w jej rozumieniu uniwersyteckim, badawczym, wieloaspektowym, z troską o obiektywizm, ale historię stosowaną, użytkową, przykrawaną do potrzeb epoki zgodnie z panującą polityczną doktryną. I widzę także,
iż po tym roku, poza zamianą znaków plus na minus i odwrotnie, instrumentalne sedno istoty przedmiotu jako historii stosowanej nie uległo zmianie, czego dodatkowym spektakularnym dowodem jest powołany przez władze, istniejący naukowy instytut historyczny połączony z prokuraturą (!), z jego działem oświatowym preferującym martyrologiczną wizję przeszłości Polski, ukierunkowanym
na współdziałanie ze szkołami.
Poza tymi cechami, historia którą uprawiałem jako nauczyciel tego przedmiotu wmontowana była w moją osobistą wersję celów ściśle pedagogicznych, wynikających z mojej wizji siebie jako wychowawcy. Mówienie więc tutaj o prawdzie
historycznej w ujęciu uniwersyteckim jest nieporozumieniem, mimo odwołań do
faktów, które w wykładni naukowców rzeczywiście miały miejsce.
Ze współczesnej wiedzy o mechanizmach naszego postrzegania świata wiem,
że dostrzeganiem przeze mnie jako badacza określonych faktów, lub ich ignorowaniem jako nieistotnych, poza świadomą ich selekcją w imię założonych celów,
rządzi, często bez udziału mojej świadomości i woli, uznawany przeze mnie system wartości, emocje czy kalki wzorów kultury, religii czy politycznych sympatii
i antypatii, w których się ukształtowałem i które akceptuję. Mam także świadomość tego, że te psychiczne czynniki pełnią we mnie rolę swoistego uwewnętrznionego cenzora uzbrojonego w sito selekcji. Wiem także, że postrzeganie faktów
w mym umyśle dokonuje się nie w oderwaniu lecz w strukturach poznawczych
i to samo zdarzenie przeniesione z jednej struktury do innej, czy rozpatrywane
z perspektywy różnych punków odniesienia, zmienia swoje symboliczne znacznie i zniekształca tym samym informację, której jest nośnikiem. Prawda dziejowa
o życiu społecznym, jako obiekt dociekań historyków uniwersyteckich, jest ze swej
natury wieloaspektowa i jej poszukiwanie jest niekończącym się procesem wzbogacanym o nowe odkrycia i interpretacje, co znajduje swój wyraz w wielu wersjach uznawanych paradygmatów, badawczych teorii, naukowych szkół i ich podręczników. Natomiast szkolne programy nauczania są jednolite dla całego kraju
i zawierają raczej zamknięty kanon struktury interpretacji zgodny z doktryną polityczną rządzącej partii, którą tą drogą – przez wychowanie młodego pokolenia
– próbuje się narzucić narodowi określoną definicję przeszłości a następnie własną wizję jutra. I nie ma powodu by użalać się na ten stan rzeczy, bo taka jest natura systemu demokracji przedstawicielskiej i tu niewiele da się zmienić. Celem
walki o władzę jest przecież obsadzenie swymi ludźmi w aparacie państwa kluczo44
wych pozycji, a także uzyskanie światopoglądowego wpływu na społeczeństwo.
I tego nie zmienimy. Tak jak nie zmienimy praktyki „paktu z diabłem” gdy, dla
zdobycia władzy lub jej zachowania, nawet politycy w najlepszym tego słowa znaczeniu, prawdziwi mężowie stanu, odwołują się do najniższych instynktów swego
elektoratu, bo takie są narzędzia politycznej prakseologii.
Gdy tak pesymistycznie definiuję rozgrywającą się na naszych oczach polityczną bitwę o wizję jutra na polu, które w wersji myślenia życzeniowego winno
być zarezerwowane dla historyków uniwersyteckich i bitwę także o wersje definicji zdarzeń nam współczesnych, pojawia się pytanie: co ja, humanista i rzecznik
wartości zakodowanych w prawach człowieka, prowincjusz, poza udziałem raz
na cztery lata w akcie dokonywania wyboru radnych, posłów, senatorów burmistrzów i prezydentów mogę zrobić jeszcze w tej bezpardonowej walce o definicje,
jakże różnie rozumianego, dobra ogólnego? Czy dobrem tym ma być interes klasy posiadającej czy wolnych najmitów? Pracujących czy także bezrobotnych? Dobro naszych, swoich (w zrozumieniu rasy, narodu i wyznania) czy także innych,
obcych? Dobro rozumiane w kontekście mieszkańca kontynentu czy planety?
A może tylko państwa, lub tylko jego regionu?
Za jedno z największych i trwałych dokonań ruchu społecznego „Solidarność”
i epoki która rozpoczęła się wraz z końcem Polski Ludowej, uważam upodmiotowienie obywateli dokonane nie tylko przez wprowadzenie w życie zasad systemu gospodarki rynkowej oraz modelu demokratycznego wyłaniania i sprawowania władzy, ale przede wszystkim poprzez wprowadzenie reformy samorządowej.
Reforma ta, torując drogę błyskawicznej karierze pojęcia „mała ojczyzna”, odebrała Warszawie – jako symbolowi dużej ojczyzny politycznej – monopol na definiowanie kategorii patriotyzmu. Dotąd lekceważony tam i traktowany podejrzliwie patriotyzm lokalny, teraz, w tak zwanym „terenie” nabrał rangi małej ojczyzny
uświadamiając jej mieszkańcom, że Polskę tworzy ich sieć i że tu bije oddolne źródło jej siły ukryte w gospodarskich postawach obywateli i ich twórczej inwencji.
Dla mnie głównym antidotum na negatywny aspekt naszej realnej demokracji w wersji warszawskiej, z jej patriotyzmem spiskowo-martyrologicznym, jest regionalizm uprawiany w duchu świata wartości kultywowanych w obrębie ojczyzny małej, do pewnego stopnia tożsamej z „ojczyzną prywatną” ze słynnego eseju
Stanisława Ossowskiego. Regionalizm – z jego historią stosowaną, bo ze swej natury zawężoną do zainteresowań mieszkańców wąsko czy szeroko pojętego regionu, a w doborze faktów i w narracji ukierunkowany na pogłębienie emocjonalnych więzi z jego obszarem oraz na motywowanie do naśladownictwa chwalebnych dokonań lokalnych twórców.
Pięknym przykładem tak rozumianego regionalizmu powiązanego z pedagogiką społeczną był telewizyjny serial Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy Jerzego Sztwiertni z lat 1979-1981, który opowiadał o walce Wielkopolan o zachowa45
nie swej kulturowej tożsamości i ludzkiej godności, przede wszystkim programem
działań ukierunkowanych na organizowanie społeczeństwa do działań pomnażających dokonania pozytywne i przez podsuwanie wzorców patriotyzmu. Nie tyle
zbrojnego co patriotyzmu codziennej pracy, który w wymiarze długiego trwania,
tak dobroczynnie wpływa i dziś na miejsce tego regionu w rankingu wskaźników
społecznego i gospodarczego rozwoju.
Więź emocjonalna z ojczyzną prywatną jest zjawiskiem naturalnym. W przypadku jednostki, która pierwsze lata swego życia spędziła w jednej okolicy, kraina dzieciństwa jest miejscem najtrwalszych doznań. Pierwsze przeżycia smaku
i zapachu, obrazu i dźwięku, bogactwa świata ojczystego języka i całej gamy emocji od miłości i przywiązania po nienawiść i odrzucenie, ujęte we wzory obyczajowych zachowań przepisy ról społecznych, normy moralne i wzorce estetyczne zakodowane w tekstach pieśni, baśni, legend, ballad, opowieści, w przekazach ikonograficznych, w kulturowym krajobrazie, w doznaniach wyniesionych z życia
rodzinnego, kontaktów z krewnymi, sąsiadami, kręgami rówieśników, wszystko
to razem tworzy fundament wzorów kultury, które będą nam towarzyszyły przez
całe życie. Poprawiane, eliminowane i uzupełniane kolejnymi doświadczeniami,
nabędą status płaszczyzny odniesienia do wszystkich późniejszych doświadczeń
i ocen, tworząc trwałą duchową podstawę naszego zdrowego wrastania w kolejne
szersze społeczne kręgi: regionu, kraju, kontynentu, planety.
Świat ojczyzny małej, a więc wsi, miasteczka czy fragmentu dzielnicy miasta,
ze swej najgłębiej ukrytej istoty zbudowany jest na wartościach współdziałania
i dobrosąsiedztwa opartych na wzajemnym zaufaniu co sprzyja wyzwalaniu postaw proobywatelskich. Choć czytelnik może tu się obruszyć i zakwestionować to
tysiącami przykładów wiejskiego czy małomiasteczkowego pieniactwa, odwiecznej wrogości sąsiadujących ze sobą rodów, czy marazmu z jego „żeby nam się
chciało chcieć”, to ja pozostaję przy swoim twierdzeniu, że istotą, samym sednem małej ojczyzny jest potrzeba życia w zgodzie i współdziałaniu w imię najgłębiej pojętego osobistego interesu. Zarówno w imię „świętego spokoju” w trosce
o swoje zdrowie psychiczne i wychowanie własnych dzieci w warunkach społecznego ładu, jak i w obliczu konieczności odwołania się do usług specjalistów oraz
sąsiedzkiej pomocy w warunkach pilnej potrzeby i zagrożenia. Także współdziałania w celu wzbogacenia życia swego najbliższego środowiska, gdy zgłaszamy akces
do lokalnej wspólnoty gospodarczej, religijnej, kulturalnej, sportowej, współdziałamy w przeróżnych gremiach społecznikowskich, hobbystycznych czy zawodowych i uczestniczymy w ich akcjach charytatywnych, ekologicznych czy ochrony
zabytków. Tu, w lokalnej i regionalnej społeczności, jednostka ma potencjalną możliwość wyrażenia swej obywatelskiej podmiotowości nie tylko raz na cztery lata,
ale na co dzień. Ma obiektywne możliwości czynnie, a nie deklaratywnie, uczestniczyć w twórczym przeobrażaniu swego wycinka wspólnego państwa. Z brudne46
go na czyste, z wrogiego sobie (nastawionego na walkę i spalanie życiowej energii
w demonstrowaniu wzajemnej nienawiści) na poszukujące pól współdziałania.
Splot naszych polskich dziejowych uwarunkowań (utrata państwowości)
sprawił, że naturalne miejsce ojczyzny małej w samoświadomości mieszkańców
naszego kraju zostało wyparte przez ojczyznę wielką, z jej etosem walki z wrogiem. Rzecz w tym, byśmy z tego przebrzmiałego etosu potrafili się wyrwać i wydobyć na światło dzienne humanistyczne walory lokalnego patriotyzmu gospodarzy i sąsiadów.
Piszę to z całą świadomością współczesnych cywilizacyjnych przemian społecznych postaw, tak doskonale ujętych w Baumanowskim opisie zjawiska skutków kultury masowej w postaci człowieka-turysty, coraz częściej odbierającego
świat „z okna autokaru” bez woli wyjścia z niego, by włączyć się w rozwiązywanie
życiowych problemów tubylców. Temu procesowi należy się przeciwstawić w imię
pogłębienia procesu budowania społeczeństwa obywatelskiego. Jak? Przez nadawanie codziennej krzątaninie rangi postaw patriotycznych osadzonych w Baumanowskiej humanistycznej trójwartości: wzajemnego zaufania, solidarności i odpowiedzialności.
W przeciwieństwie do ojczyzny małej, Warszawa – jako znak ojczyzny dużej,
jakże trafnie określonej przez Stanisława Ossowskiego „ojczyzną ideologiczną”
– jest przestrzenią demonstrowania siły i potęgi wpływów w skali kraju, jest areną walki o dominację i miejscem w rywalizacji o władzę i dlatego jest przestrzenią
w której immanentnie tkwią pierwiastki wzajemnej nieufności i wrogości. Wrogości nie tylko do sąsiadów państwa rzeczywiście czy w sposób urojony czyhających na jego niepodległość, ale także wrogów wewnętrznych. Tak jak było w dobie reform Sejmu Wielkiego, w międzywojniu w starciu zwolenników obozu legionistów z narodowcami, a po roku 1945 w starciu rzeczników Polski Ludowej
z obozem politycznej opozycji. I czy tak nie jest i dzisiaj? Patrząc w ekran telewizora widzimy codziennie wręcz laboratoryjne przykłady, udowadniające jak wielka jest potrzeba wroga w obrębie ojczyzny ideologicznej i jak niewiele potrzeba do
wyzwolenia pokładów nienawiści. Wystarcza wygrana lub przegrana sportowego
klubu, czy spór o definicję lotniczego wypadku przeistoczony w psychologiczną
wojnę o miejsce i sposób jego upamiętnienia.
W ojczyźnie małej autorytet i uznanie są wprost proporcjonalne do wymiernych dokonań podnoszących standard życia mieszkańców i prestiż miejscowości
w regionie. Tu w cenie jest talent skupiania ludzi w imię hasła z „Wyzwolenia” Stanisława Wyspiańskiego: „Zróbmy coś co by od nas zależało, zważywszy że dzieje
się tak wiele co nie zależy od nikogo”. Tam, w ojczyźnie dużej, każdego dnia mamy
możliwość weryfikować prawdziwość tezy głoszącej, że liczy się przede wszystkim charyzmat wodzów skupiających wokół siebie niezadowolonych, przegranych, odrzuconych, lub tych, którzy w obronie zdobytej pozycji i jej umocnienia
47
gotowi są sięgnąć po wszystkie środki. Tam też przede wszystkim, choć naturalnie nie tylko tam, w cenie jest talent organizatorów „gniewu ludu” i umiejętność
wyzwalania uczuć wrogości i odwetu. Tak w każdym razie rzecz ma się w naszym
kraju tu i teraz.
Ojczyzna mała jest nam dana w naturalnym procesie socjalizacji (lub z późniejszego wyboru, czy też z konieczności znalezienia, jak to mówią Niemcy, „drugiego Heimatu”- miejsca w którym czujemy się u siebie). Natomiast ojczyzna
duża, ideologiczna, dociera do nas za sprawą politycznej indoktrynacji prowadzonej przez przywódców narodu, za pośrednictwem partyjnych struktur, wieców,
manifestacji, szkoły, kościoła, mediów, literatury, sztuki. Podczas gdy istota małej
opiera się na idei współżycia, współodczuwania, współdziałania i współrządzenia,
to istota ojczyzny dużej, ideologicznej, jako przestrzeń walki o władzę, oparta jest
na fundamencie zmagań z przeciwnikiem i kultywowaniu pamięci doznanych od
niego krzywd. Pierwsza – skłonna budować pomniki budowniczym, druga – bojownikom. Pierwsza godności człowieka szuka w postawie dialogu i pojednania,
w budowaniu solidarności opartej na wzajemnej wyrozumiałości i przebaczeniu,
wyrosłych z mądrości doświadczenia stosowania zasady „zgoda buduje niezgoda
rujnuje”. Druga, godność obywatela utożsamia z godnością narodu i buduje ją na
etnicznej dumie i odwołaniu się do polityki restrykcji, retorsji i odwetu. Ojczyzna mała jest ostoją praw człowieka, nakazuje szacunek wobec innych i dopuszcza prawo kochania tego samego skrawka ziemi także przez obcych, podczas gdy
patriotyzm głoszony z trybun ojczyzny ideologicznej jest ze swej istoty raczej wykluczający i skłonny do opowiadania się za doktryną narodowego egoizmu. Nawet gdy politycy tego nie głoszą, to w obliczu spadających wskaźników poparcia
wyborców, w obliczu rewolucjonizujących się nastrojów ulicy gotowi są odwoływać do uczuć wrogości do sąsiadów, imigrantów czy narodowych mniejszości.
Co chcę powiedzieć przez to wyraźne przerysowane publicystycznie przeciwstawienie ojczyzny małej ojczyźnie dużej? Ano to, byśmy przede wszystkim
zdali sobie sprawę z tych dwóch postaci postulowanej miłości ojczyzny: patriotyzmu czynu i przeciwstawionego mu patriotyzmu gestu. Norwidowskiego zbiorowego obowiązku uzupełnionego słowami pieśni Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego: ”Oto jest nasz dzień codzienny, nasze małe budowanie, trud uparty i niezmienny, nieustanne kształtowanie” – przeciwstawione deklaratywnej miłości do
ojczyzny, w zachowaniach symbolicznych podkreślających dumę – budowanych
na pamięci doznanych krzywd i bohaterstwie walki z wrogiem. Patriotyzmu postawy: „co ja mogę zrobić dla ojczyzny”, przeciwstawionemu postawie roszczeniowej. Opowiadam się za patriotyzmem obywatelskiego sprzeciwu wobec ciasnoty
etnicznego getta rzeczników hasła „Polska dla Polaków” ubranego w słowa: „polska racja stanu”, od którego jakże blisko było do „Żydzi na Madagaskar” poprzez
„Syjoniści do Izraela” z haniebnego roku 1968 i jest współcześnie artykułowane
48
w stadionowych hasłach „Jude raus” i „Żydzi do gazu”. Patriotyzmem praw człowieka, każdego człowieka, przeciwstawionego nacjonalizmowi rzeczników praw
narodu, w którym jednostka ma być nawozem dziejów i kamieniem na szaniec ojczyzny. Patriotyzmem obywateli świadomych swych obowiązków wobec skrawka
ojczyzny małej, do której takie samo prawo ma każdy jej mieszkaniec, niezależnie od pochodzenia etnicznego, koloru skóry wyznania czy orientacji seksualnej,
gdzie wszyscy na równych prawach społecznej solidarności jesteśmy u siebie i za
który odpowiadamy.
Co więc zrobić z tą ideologiczną ojczyzną dużą? W moim rozumieniu obie
są jak dwustronny medal. Rzecz tym by awers, jego stronę główną, zajmowała ojczyzna mała, jako potencjalna przestrzeń poskramiania złych emocji, jako
przestrzeń dobitnego ujawniania się postawy dobrosąsiedztwa i obywatelskiego
obowiązku, której mieszkaniec ma szanse demonstrowania swej podmiotowości
w stworzonych mu przez ojczyznę dużą prawnych i materialnych warunkach samorealizacji uładzonej z dobrem ogółu. Od rewersu tego medalu, czyli ojczyzny
ideologicznej, symbolicznie potraktowanej „Warszawy”, oczekuję, że mogę na nią
liczyć w zorientowaniu spraw międzypaństwowych w zgodzie z humanistycznym
etosem i odpowiedzialnością za planetę, tak zagrożoną przez rzeczników doktryny narodowego egoizmu. Oczekuję od „Warszawy”, że jako centrum decyzyjne
stworzy system prawny nie krępujący oddolnej twórczej inwencji i temu humanizmowi sprzyjający oraz gwarantujący ojczyznom małym przyjście z pomocą
w warunkach zagrożenia wartości humanizmu ze strony nacjonalizmu, nietolerancji i przemocy, a także w warunkach klęsk żywiołowych.
Wszyscy mieszkamy w małych ojczyznach i tutaj ujawniamy się w swym
wcieleniu bliższym prawdziwemu stanowi rzeczy niż tam, gdzie tryumfują gesty
i gra pozorów politycznych strategii i taktyk. W naszych czasach charyzmatyczni wiecowi mówcy w obrębie ojczyzn małych tracą swą moc, bo zapotrzebowanie
na nienawiść i wroga ulega tutaj znaczącej redukcji. Tu cynizm ma jednoznacznie negatywne konotacje i bycie przyzwoitym nadal jest w cenie. W miasteczkach
i wsiach gmin da się zauważyć występowanie tendencji wycofywania się struktur
partyjnych z ich obszaru. Komitety wyborcze występujące w barwach partyjnych
mają mniejsze szanse na wygraną od pozytywistycznie zorientowanych lokalnych
komitetów wyborczych. Tu nie szyld i polityczne programy mają siłę przebicia, ale
lista wymiernych dostrzegalnych gołym okiem dokonań kandydatów do władz.
I tak uzasadniam moje zaangażowanie się w regionalizm. W przestrzeni mojej drugiej małej ojczyzny jako znawca jej dziejów ustawiłem się w roli eksperta pomagającego ekipie władzy i obywatelom w procesie wykształcania się świadomości specyfiki lokalnej kulturowej tożsamości, traktowanej jako czynnik dowartościowania i wyzbywania się kompleksu prowincjusza i nabywania postawy
opiekuna spolegliwego w pozytywnym znaczeniu tego słowa jaki mu nadał Tade49
usz Kotarbiński. Tożsamości zbudowanej na pragmatyzmie, opartym na humanistycznych wartościach praw człowieka. Wydobycie na poziom społecznej świadomości kulturowej specyfiki regionalnej jest także istotne w promocji miejscowości, która w ten sposób wyodrębnia się z anonimowej masy wsi i miast dorabiając
się swej niepowtarzalności.
***
Przedstawione wyżej przemyślenia są wynikiem specyficznych doświadczeń
reprezentanta rocznika 1930. Moja mała ojczyzna, której wzory kultury przez
15 lat wchłaniałem wszystkimi zmysłami i porami skóry znajdowała się w ziemi wieluńskiej. Do 9 roku życia Lututów a w latach wojny wsie okolic Osjakowa:
Raduczyce i Dębina.
Lututów ze swymi dwoma odrębnymi światami dworu i miasteczka, ze swym
dobrosąsiedzkim współdziałaniem żydowskich rzemieślników i kupców osadzonym w modelu lokalnego podziału pracy (zakłócanym od czasu do czasu, gdy docierali tu z zewnątrz endeccy agitatorzy z ich hasłami „nie kupuj u Żyda”), oraz
z manifestacjami bezrobotnych domagających się pracy, stał się w mej późniejszej
świadomości człowieka dorosłego płaszczyzną odniesienia do poszukiwań miejsca w świecie polityki oferującej doskonalszy ład społeczny.
Tu także znajduje się płaszczyzna odniesienia do mojej późniejszej drogi zawodowej i życiowych pasji związanych z pedagogiką. Było nią podwórko. Tutaj,
jako dziecięcy przywódca grupy rówieśniczej byłem inicjatorem rozlicznych zabaw w rodzaju naśladowania występów wędrownych grup artystycznych odwiedzających miasteczko i występujących pod naszymi oknami, a kiedyś zainicjowałem zamianę części podwórka na nasz dziecięcy ogródek, ogrodzony zbudowanym przez nas płotkiem, na który trzeba było zakupić w tartaku deski, a wcześniej
zarobić pieniądze na ich opłacenie. To stąd czerpałem potem wzory i pomysły gdy
w latach 50. i 60. w Zielonej Górze, w szeregach Związku Harcerstwa Polskiego,
rozwijałem ruch drużyn podwórkowych, jako ofertę nowej przestrzeni harcerskiej społecznej służby.
Tutaj także jest miejsce, w którym narodziła się moja fascynacja kategorią małej ojczyzny. Tu bowiem, na lututowskim podwórku my, dzieci polskie i żydowskie, byliśmy gospodarzami i tyle tutaj od nas zależało. I tu także doświadczałem
negatywnych aspektów ojczyzny ideologicznej, gdy kiedyś, w wyniku endeckiej
nagonki antyżydowskiej, broniliśmy przed „prawdziwymi Polakami” naszego starozakonnego rówieśnika. Albo gdy Żydzi poprosili ojca, by wystawił głośnik naszego radia do okna, i pełni lęku słuchali rozgłośni niemieckiej z przemówieniem
Adolfa Hitlera. Tu także doświadczyłem wybuchu wojny, gdy o świcie 1 września
obudził nas warkot silników dziesiątek eskadr niemieckich bombowców lecących
w głąb kraju, oraz detonacje bomb spadających na Wieluń. Wkrótce mieliśmy się
50
dowiedzieć, że niemieccy żołnierze pojawili się w Lututowie z miłości do wielkości swego ideologicznego Vaterlandu nakazującej im Niemcy przedkładać nad
wszystko.
Latem roku 1939 ojciec mój, sekretarz gminy w Lututowie, dokończył budowę
domu w Wieluniu. Gdy mieliśmy się tam przeprowadzić wybuchła wojna, dom
zajął jakiś niemiecki urzędnik, a nasza rodzina przeprowadziła się do Raduczyc,
rodzinnej wsi ojca, który jakiś czas potem zdobył pracę księgowego w sąsiedniej
Dębinie, w niemieckim majątku powstałym z zagrabienia ziemi i dobytku kilku
polskim rolnikom.
Moje doświadczenie wojny, poza ucieczką przed frontem w 1939 roku i ponownym przewaleniem się przez naszą wieś wojennej machiny w styczniu 1945
roku, to przede wszystkim lata okupacji spędzonej w środowisku mieszkańców
nadwarciańskich wsi. Bez szkoły i kościoła, bo te na terenach przyłączonych do
Rzeszy Polakom pozamykano. Miałem 4 lata „wakacji” spędzonych wśród rówieśników, towarzysząc im w ich rolniczych pracach w rodzinnych gospodarstwach,
a po ukończeniu 14 lat zostałem zatrudniony jako pastuch owiec, w majątku
w którym pracował ojciec i brat. Wrastałem w społeczność wsi zafascynowany jej
egzotyką. Wsi z odwiecznymi obyczajami, które barwnie obudowywały rytm życia chłopskiej rodziny, normowany porami roku. Wsi, której wspólnota mieszkańców wypracowała zwyczajowe formy wzajemnej pomocy w trudnych życiowych
sytuacjach, a swe przyrodnicze otoczenie ubrała w podania i opowieści związane
z polami, skrajem lasów, z rzeczną głębiną przy urwistym brzegu, mostem, bagnem, źródełkiem. Krajobraz żył i pobudzał wyobraźnię umoralniającymi opowieściami o pokutujących duszach zbrodniarzy i przekupnych geodetów dzielących pańskie grunty na chłopskie działki, nieuczciwych kościelnych podkradających plebanowi pieniądze zebrane z tacy, czy o diabłach wodzących na pokuszenie tych, którzy marnotrawili dorobek życia w karczmach i w rozpustnym życiu.
To było kolejne moje silne doznanie małej ojczyzny i jakże trafiają do mnie
argumenty na rzecz jej szczególnej roli w naszym życiu, w rodzaju: gdy polski góral, który wyemigrował za morza, tęskni do ojczyzny, to przecież nie tęskni za
Gdynią czy Warszawą, a za swą wioską zostawioną w górach. I jakże rozumiem
warszawskiego poetę, który pisał w obozie jenieckim: „Gdy o ojczyźnie mojej myślę / Myślę Aleje, Zjazd Powiśle / Nie las, nie łąka, nie łan zboża / Lecz Krzywe
Koło, Wspólna, Hoża” (Andrzej Nowicki). Rozumiem ich, bowiem moim krajobrazem duszy, miarą wszystkich uroków przyrody są barwy nadwarciańskiej
majowej ukwieconej łąki i jej zapach podczas suszenia a potem zwożenia siana,
a wszystkie późniejsze kąpiele nie równają się tymi doznanymi w wodach Warty
z okolic Raduczyc i Dębiny.
Natychmiast po wyzwoleniu przeprowadziliśmy się do Wielunia, gdzie w naszym domu zastaliśmy już osiedloną bezdomną rodzinę. Mama po wojennych
51
latach tułania się, naszej powiększonej o moją siostrę rodziny, po mizernych izdebkach wiejskich chałup, była bardzo z tego faktu niezadowolona, toteż w obliczu niemożności pozbycia się nieoczekiwanego lokatora, z wielką aprobatą przyjęła pewnego dnia wiadomość, że ojciec dostał ofertę objęcia stanowiska burmistrza w jednym z poniemieckich miasteczek Ziem Zachodnich, gdzie w końcu będziemy mogli mieszkać sami. I tak jesienią 1945 roku znaleźliśmy się w dawnym
5-tysięcznym miasteczku Vietz/Ostbahn, czyli w Witnicy, położonej w pobliżu
brzegów Warty w odległości dwudziestu kilku kilometrów od jej ujścia do Odry.
Tu czekało na nas pięciopokojowe świetnie umeblowane mieszkanie z pianinem
i gabinetem myśliwskim wypełnionym upolowanymi trofeami, a po roku przeprowadziliśmy się do jednorodzinnego domu z ogrodem.
Niemców, dotychczasowych gospodarzy, jesienią 1945 roku w mieście i okolicy praktycznie już nie było. Część uciekła przed zbliżającym się frontem a pozostali zostali w czerwcu, w tak zwanym „przedpoczdamskim dzikim wypędzeniu”
(dano im 2 godziny na spakowanie się i prawo zabrania ręcznego bagażu nie przekraczającego 20 kg), przepędzeni za Odrę. W miasteczku pozostało kilka rodzin
fachowców niezbędnych do uruchomienia fabryk. Tych, po wykonania zadania,
także usunięto za Odrę.
I tak znaleźliśmy się na Ziemiach Odzyskanych, jak za sprawą naukowców
z poznańskiego Instytutu Zachodniego ziemie te zostały nazwane. Dziś dystansujemy się wobec tej nazwy mówiąc „tak zwane Ziemie Odzyskane”. Bo jeśli nasze
prawo do jakiejkolwiek ziemi odzyskać można po 700 latach, to za takim precedensem kryje się piekło szans na odzyskanie i innych terytoriów, które kiedykolwiek do Polski należały. Dajemy także do ręki taki sam argument tym, którym te
ziemie zostały odebrane. Ziem tych nie odzyskaliśmy, a zostały nam przydzielone
przez trzy zwycięskie mocarstwa, w ramach decyzji o przesunięciu granicy polskiego państwa ze wschodu na zachód. Wtedy jednak, dla nas, osadników na cudzej dotąd ziemi i w obcym nam kulturowym krajobrazie, taka nazwa dodawała
ducha i wzmacniała wolę jej polonizacji: przez „zacieranie germańskiego pyłu na
odwiecznie naszej piastowskiej ziemi”. Nasza naturalna ojczyzna mała, z którą byliśmy tak silnie emocjonalnie związani, została tam, w ziemi wieluńskiej, tak jak
osadnicy ze wschodu zostawili swoją nad Niemnem, Dniestrem czy Prutem. Tu
motywacja do czynów biła w źródłach ojczyzny ideologicznej bijących w Poznaniu i Warszawie. Wody z nich czerpane zawierały w odniesieniu do dotychczasowych właścicieli tutejszych domów, zagród, warsztatów i fabryk śladowe pierwiastki humanizmu i miłości bliźniego.
Przez lata związany z tymi ziemiami, nie dostrzegałem zarówno w sobie jak
w i w otoczeniu mojej rodziny, a także w kręgu znajomych, w środowisku zawodowym, religijnym i społecznym, oznak niepokoju sumienia, zrodzonego z faktu
że nasz tutejszy dobrostan zbudowaliśmy na grabieży i krzywdzie ludzkiej. Na wy52
gnaniu dotychczasowych gospodarzy i przywłaszczeniu sobie ich mienia będącego dorobkiem ich życia i życia i pokoleń przodków. Nie wzbudzało to w nas żadnego odzewu w postaci moralnego niepokoju żeśmy przecież przemocą pozbawili ich ojczyzny i niczym barbarzyńcy zniszczyli ich biblioteki, pomniki, cmentarze, unicestwili całą kulturę ich regionów. Nacjonalizm ubrany w szaty miłości
ojczyzny wielkiej, wzmocniony doświadczeniem wojny i wolą odwetu, skutecznie
tłumił w nas elementarne poczucie człowieczeństwa. Niemcy wywołały zbrodniczą wojnę i Niemcy ją przegrali z wszystkimi tego konsekwencjami poniesionymi
na zasadzie odpowiedzialności zbiorowej. Także niepełnoletni, niemowlęta, niepełnosprawni, zniedołężniali starcy, także przeciwnicy nazizmu i jego niemieckie
ofiary, Niemcy-katolicy i Niemcy-komuniści. Tu katolicka miłość bliźniego i solidarność proletariackiej międzynarodówki przegrywały z narodowym egoizmem
i jego przedmiotowym traktowaniem jednostki.
Długo trwało, nim to, co teraz tutaj wyłożyłem, dotarło do mej świadomości. Bo w wykładni dziejowych faktów ujmowanych w strukturze paradygmatu
praw narodu, to co tu się stało, nie było żadną grabieżą cudzego mienia. My, Polacy, przybyliśmy przecież na Ziemie Odzyskane i tylko odebraliśmy swoje, zabrane nam 700 lat temu. To, że utrata historycznej niewielkiej Ziemi Lubuskiej
w roku 1250 odbyła się na mocy międzypaństwowego układu, albo że dotyczyło to także ziem, które nigdy do Polski nie należały, nie miało znaczenia. Wyrwanie się z brzemiennego krzywdą jednostki myślenia zniewolonego paradygmatem
praw narodu nie było łatwe. Zwłaszcza mnie, nauczycielowi historii tak ujmowanych dziejów przede wszystkim państwa i narodu. Wspomniany schemat myślenia, chociaż w sprawach etnicznych złagodzony potem proletariackim internacjonalizmem (w każdym razie w odniesieniu do Niemców z NRD), był jednak trwale zdeformowany polską praktyką ustępstw na rzecz nacjonalizmu z jego antyniemiecką retoryką, wzmocniony zarazem klasowym postrzeganiem świata, w którym jednostka nadal miała być nawozem dziejów i kamieniem na szaniec tym razem interesu społecznej klasy.
Postrzeganie dziejów przez pryzmat praw człowieka, przygotowane wcześniejszymi wątpliwościami, w skali rozstrzygającej nastąpiło wraz z pojawieniem się
III RP i jej otwarciem się na Unię Europejską. To sprawiło że mój stosunek do
Niemców wypędzonych i pozostawionego tu ich kulturowego dziedzictwa uległ
radykalnej zmianie. Ujawniła się potrzeba otoczenia opieką zachowanych tu zabytków, w czym dostrzegliśmy szanse nie tylko na uspokojenie odzywającego się
głosu sumienia, ale także na poprawienie naszego wizerunku Polaków, bo bolało to „polnische Wirtschaft” postrzegane choćby tylko przez pryzmat zbezczeszczonych na masową skalę, rozkradzionych i zdewastowanych niemieckich cmentarzy. Gdy z upływem powojennych lat oswoiliśmy obcy nam krajobraz i z ziemią
tą się zidentyfikowaliśmy jako tubylcy, zwłaszcza gdy dorosło pokolenie tu uro53
dzonych, dla których ziemia ta stała się ich ojczyzną prywatną, wtedy odezwała
się także potrzeba odczytania znaków kulturowych zakodowanych w niemieckim
krajobrazie. Potrzeba rozświetlenia mroków zamkowych komnat i kazamatów
odziedziczonych twierdz, ożywienia niemieckich legend tej ziemi, wypełnienia
jej ścieżek gwarem postaci wymarłych pokoleń. Dla mojego zaangażowania się
w przywracaniu tym milczącym dotąd obiektom odgłosów ich przeszłości, płaszczyzną odniesienia były Raduczyce i Dębina z ich mową źródełek i bagien z błędnymi ognikami pokutujących dusz, samotnych sosen przy rozstajnych drogach
z ich historią zbójeckich napadów. Zaspokojenie tej potrzeby zakorzeniania się
w historii bardziej lokalnej a mniej politycznej, wymogło szukania kontaktów
z wypędzonymi z tych stron Niemcami. I wtedy anonimowy Niemiec ojczyzny
ideologicznej przybrał postać Wilhelma Schmidta. I wtedy dotarło do nas, że tylko
oni, wypędzeni, w imieniu wszystkich Niemców ponieśli główny ciężar odpowiedzialności za wojnę, bo ich rodacy mieszkający między Odrą i Łabą, do których
zostali dokwaterowani, nie zostali przecież ze swych działek zagrodowych usunięci i wydziedziczeni i nie stracili swych Heimatów i ich lokalna kultura małych
ojczyzn wciąż żyje. I wtedy obudziło się w nas uczucie zwykłej ludzkiej empatii.
To jednak mogło się zdarzyć dopiero wtedy, gdy mieszkańcy naszej współczesnej Ziemi Lubuskiej poza ojczyzną ideologiczną dorobili się także małej ojczyzny prywatnej z jej humanizmem i zasadą dobrosąsiedztwa i gdy „Warszawa” tym
razem swą polityką zagraniczną nie tylko temu nie przeszkodziła, ale ów proces
umożliwiła.
Na początku lat 90. XX w., po wprowadzeniu reformy samorządowej, warszawska Fundacja Kultury powołała w Toruniu Akademię Małych Ojczyzn, sprawiając upowszechnienie tego odradzającego się w świadomości Polaków zjawiska.
Mała ojczyzna zdefiniowana tam została jako promieniujące społecznie i kulturowo wyraziście zarysowane swą specyfiką centrum, którego granice znaczy zakres
jego oddziaływania. W tym znaczeniu małą ojczyzną może dla jednych być pojedynczy obiekt skupiający pasjonatów jakiejś sprawy, jak i cała wieś, miasto gmina
czy powiat. Podstawową kategorią graniczną jest identyfikacja z tym promieniującym centrum jako elementem kulturowej tożsamości. Dla mnie terenem z którym
się identyfikuję, i za który poczuwam się do duchowej i moralnej odpowiedzialności, czyli obszarem mych skutecznych wpływów na stan zabytków tej ziemi i historyczne dokumentowanie jej przeszłości, jest w zasadzie gmina, choć w niektórych dziedzinach mą identyfikację z określoną sprawą i poczucie odpowiedzialności za wybraną dziedzinę społecznego życia poszerzam także na Ziemię Lubuską traktowaną jako region.
Akademia Małych Ojczyzn organizowała konkursy na społeczne inicjatywy
pobudzające do wspólnego działania na rzecz lokalnych społeczności pod hasłem „Małe ojczyzny – przeszłość dla przyszłości”. W roku 1994 wystartowali54
śmy tam z projektem „Witnicki Park Drogowskazów” potraktowanym jako forma wizualizacji kulturowej tożsamości miasta przy pomocy zabytkowych obiektów oraz artystycznych instalacji. Zostaliśmy nagrodzeni i w ten sposób rok później projekt rozpoczął swój etap realizacyjny, stwarzając warunki do przemyśleń,
których owoc w części starałem się tutaj zarysować. Powstały obiekt, systematycznie wzbogacany, nosi obecnie nazwę Parku Drogowskazów i Słupów Milowych
Cywilizacji jest w swej części także otwartą, powszechnie dostępną ścieżką dydaktyczną historii miasta. Park nie mógłby powstać, gdyby nie pomoc mieszkańców i wzorowa współpraca i wsparcie miejscowej ekipy władzy ze środowiskiem
regionalistów.
Do dzieła przyłączyła się także grupa byłych niemieckich mieszkańców miasta, których miłość do tego samego skrawka naszej planety przestała nas już dzielić, a zaczęła łączyć we wspólnej trosce o zachowanie kulturowego dziedzictwa
i pomnażanie jego zasobów o nowe dokonania w duchu wartości praw człowieka.
Zbigniew Czarnuch – pedagog, publicysta, regionalista. Urodzony 18 marca 1930 r.
w Lututowie powiat Wieluń. Jesienią 1945 roku wraz z rodzicami przyjechał do Witnicy na teren dawnej Nowej Marchii (Ziemia Lubuska). Studiował historię na uniwersytetach w Poznaniu i Warszawie. Podczas pracy w Zielonej Górze początkowo
w Domu Kultury Dzieci i Młodzieży, a potem w Szkole Podstawowej i Liceum Ogólnokształcącym założył szczep harcerski „Makusyny” (imienia Kornela Makuszyńskiego), w którym poszukiwał dróg odejścia harcerstwa od etosu tradycji powstańczo-wojennych i poszukiwania metod wychowania w etosie obywatelskim, w oparciu
o nurt wychowania przez kulturę. Na fali politycznych wydarzeń roku 1968 opuścił
Zieloną Górę i wyjechał do Poznania, gdzie współpracował z prof. Heliodorem Muszyńskim w jego poszukiwaniach systemu wychowawczego szkoły. Następnie przez
kilka lat pracował w Głównej Kwaterze ZHP w Warszawie, potem w Lesku jako dyrektor szkoły, gdzie podjął próbę opracowania koncepcji szkoły środowiskowej odnoszącej się z szacunkiem także do lokalnej tradycji kultury ukraińskiej. Po powrocie do
Witnicy w roku 1981, zaangażował się w problem odczytania na nowo wydarzeń jakie tu miały miejsce w latach 1945-1950. Otaczając szacunkiem niemieckie dziedzictwo kulturowe angażuje się w przeorientowanie myślenia w kategoriach paradygmatu
praw narodu, na rzecz postrzegania siebie i stosunku do Niemców w kategoriach paradygmatu praw człowieka. Poglądom tym daje wyraz w licznych wystąpieniach i publikacjach oraz w ideowej wykładni ekspozycji obiektów zgromadzonych w Witnickim Parku Drogowskazów i Słupów Milowych Cywilizacji.
55
Łukasz Jakubowski
Sępólno Krajeńskie
A do regionalistów uśmiecha się słońce…
1. Regionalisty pierwszy klaps i krzyk
Nie od urodzenia, ale od brzdąca kilkuletniego mieszkam w Sępólnie Krajeńskim, niewielkim mieście na Krajnie. I przyznam szczerze – przez wiele lat niespecjalnie doceniałem jego walory. Brak tu zabytków, brak wielkiej historii, które to
mogłyby stać się wizytówkami regionu. Wbrew temu, gdy dorosłem, zbyt często
okazywało się, że moje przekonanie o sporej anonimowości miasta bywa błędne,
a liczba osób wiedzących coś o Sępólnie – mocno niedoszacowana. Grzeszyłem
małą wiarą zarówno względem miasta, jak i niektórych rodaków. Chyba największa ilość spotkanych kojarzyła gród nad Sępolną rykoszetem, bo dzięki wakacyjnym wyjazdom nad morze (przebiega tędy droga z Polski centralnej na Koszalin
i Słupsk). Młodsi słyszeli o Sępólnie dzięki klubo-dyskotece „Terminal”. Obok
nich trafiło się jednak kilka osób znających miasto z powodów niebanalnych, niemal ezoterycznych: z racji takich oto, że Sępólno jest jednym z zaledwie kilku
miast w naszym kraju z trójkątnym rynkiem i kościołem katolickim wybudowanym w obniżeniu terenu, w niecce.
Czy coś się we mnie zmieniło? Cóż, obecnie nadal grzeszę, chociaż już w dużo
mniejszym stopniu. Pokończyłem szkoły, dojrzałem, na pewne sprawy zacząłem
patrzeć inaczej. I oddaję swojej małej ojczyźnie to, co się jej należy. Poznałem ją
lepiej i polubiłem. Nie zamieniłem się w apostoła, ale w regionalistę. Dlaczego?
Hm, niech pomyślę…
Wszystkiemu winna stała się książka Leszka Skazy Sępólno Krajeńskie na starej fotografii1, wydana i przyniesiona do domu przez moją mamę w tym samym,
2002 roku. Byłem wtedy na studiach historycznych i uważałem, że rodzinne miasto ma mi, skazanemu wówczas na obcowanie z Historią przez duże „H”, niewiele do zaoferowania (o czym dobrze już wiecie). I gdyby książka L. Skazy okazała
się kolejnym wyzutym z emocji i drobiazgowym opisem stanu rzemiosła w wieku
XVIII, czy też inną analizą toponimiczną, wylądowałaby ona na półce w oczekiwaniu na nadmiar wolnego czasu (czytaj: zapewne aż do greckich kalend). Ale nie
L. Skaza, Sępólno Krajeńskie na starej fotografii, Sępólno Krajeńskie 2002.
1
56
– na szczęście tytuł dzieła i zamieszczenie kilku zdjęć nie stało się w zamyśle autora li tylko zasłoną dymną dla przemycenia elaboratu. Oprócz 7 stron niezbędnego wprowadzenia, w książce z tekstu nie znajdowało się już nic z wyjątkiem podpisów pod kilkudziesięcioma zdjęciami i widokówkami. No, a jak wszystkim dobrze wiadomo, jeden obraz wart jest tysiąca słów – więc „popłynąłem”... Zestawienie tego, co widziało się podczas spacerów po mieście i okolicy z tym, co istniało już wyłącznie na gładkim, bardziej albumowym papierze, było jak kubeł zimnej wody wylany na głowę. Nie mogłem wtedy uwierzyć, jak słabo znam miejsce,
w którym żyłem od niemal 20 lat i ile na tym traciłem. Okazało się, że tkanka
miejska na przestrzeni wieków poddawana była zabiegom arcyciekawym, czasami
makabrycznym. Fascynujące okazywały się przy tym nie tylko te zmiany, to znaczy amputacje i face-liftingi, ale i okoliczności, w jakich miały one miejsce.
Oczywiście teraz brzmi to dość infantylnie. Nie zdawać sobie sprawy z zachodzenia permanentnego procesu przebudowy miejskiego krajobrazu? Wolne żarty
– ktoś powie. No, ale tak było. Żaden budynek sam z siebie nie przykuwał mojej
uwagi na tyle mocno, żeby się nim zainteresować. Wzmianek o mieście na próżno można by szukać w literaturze głównego nurtu. Myśl podążała więc po linii
najmniejszego oporu. Logika była następująca: skoro o mieście nie pisze się nic
w opracowaniach bardziej ogólnych, znaczy, że nie działo się w nim nic ważnego. A jeżeli nic ważnego, to i nic ciekawego. Dlatego najlepiej dać sobie z tym zaściankiem spokój.
Przemiana w regionalistę nie była jednak natychmiastowa. Zamieniałem się
w niego krok po kroku. Książka Skazy stała się taką kulką śniegu, puszczoną w dół
po łagodnym zboczu. Dzięki niej zdziwiłem się, zaciekawiłem, zacząłem węszyć
(czyli toczyć się) i coraz bardziej zagłębiać w temat (czyli rosnąć i nabierać prędkości). Jednak jeszcze sporo wody upłynąć musiało w Sępolnie, zanim to wszystko zaczęło przekładać się na czyny. Wpierw trzeba było skończyć studia, wrócić
do domu i nieco okrzepnąć. Naturalnie gdybym po otrzymaniu dyplomu został
na obczyźnie, z tym regionalizmem nie byłoby tak różowo.
W moim przypadku istniała już wtedy pewna struktura, skrystalizowane były
konkretne zainteresowania (historia). Czekały one tylko na hak, na którym mogłyby się zawiesić. Dzieje Sępólna po prostu pobiły konkurencję walczącą o moją
uwagę. Najlepiej pobudzały wyobraźnię, co u mnie jest bardzo ważne, miały potężny potencjał narracyjny, zaskakiwały, a przy tym były osobiste oraz ciągle obecne przez to, że dotyczyły mojego bezpośredniego otoczenia.
Struktura, na bazie której wyrósł regionalizm, swym rodowodem sięga pewnie dzieciństwa. To wtedy proste, ale silne emocje zaczynają determinować wiele przyszłych zachowań. Od zawsze uwielbiałem książki, zwłaszcza historyczne.
Nie łudźmy się – początkowo o ich atrakcyjności stanowiły głównie ilustracje,
a nie treść. Być może moje zainteresowania historią tak naprawdę wzięły się
57
z „rozlania” uczuć? To znaczy ze stopniowego przenoszenia przyjemnych doznań
i doświadczeń względem formy (papier, kolory, ilustracje), na treści za pomocą tej
formy dostarczane (na przykład dzięki efektowi częstej ekspozycji)?
Nie lekceważyłbym tutaj roli sentymentów. Pierwsze wspomnienia, pierwsze
bodźce, zapadają w człowieka głęboko – nasączają skorupkę dostatecznie mocno,
żeby trąciła nimi, czasami poruszona odpowiednim bodźcem, aż do późnej starości. Jestem w stanie wyobrazić sobie regionalizmy bezpośrednio powoływane
do życia w ten sposób. Regionalizmy jako nawiązania, jako reminiscencje i duchy dzieciństwa. Są tu zasadniczo prawdopodobne dwa warianty. Wariant pierwszy jest bardziej gwałtowny – sentyment bywa w nim nieuświadomiony, często
wywoływany dopiero odpowiednim bodźcem, pobudzającym go do ekspresji niczym cząsteczka chemiczna odpowiedni gen. Czuje się wtedy potrzebę takiego,
a nie innego działania. Możliwy jest także wariant spokojny, w którym regionalizm jest naturalną, klarowną, nierzadko stopniowo narastającą w czasie konsekwencją doświadczeń i wychowania, jest daleko bardziej świadomym stawianiem
kroków na ścieżce, na której pierwsze kroki stawiało się w wieku pacholęcym na
przykład dzięki dziadkom.
Rzecz jasna dzieło Leszka Skazy nie było meteorytem, a jednym z wielu przedsięwzięć wydawniczych w powiecie sępoleńskim. Ja jestem gołowąsem – nawet
do wieku chrystusowego brakuje mi kilku lat. Mój dorobek, mimo że systematycznie powiększany, blednie na tle dokonań innych. U nas to tak uroczo, bardzo
symbolicznie wygląda. Jest zachowana pewna ciągłość. Ale zanim o niej napiszę,
chciałbym przedstawić Wam pokrótce tych, którzy dla zachowania i przekazywania wiedzy o wschodniej Krajnie szczególnie się zasłużyli.
Pierwszymi badaczami regionu byli Niemcy, Friedrich Wilhelm Ferdinand
Schmitt i Otto Goerke. Obydwaj napisali monografie ówczesnego powiatu złotowskiego2. Pozycje te, mimo że nie zawsze obiektywne i wiarygodne, przez całe
dziesięciolecia stanowiły biblię dla wszystkich zainteresowanych dziejami pogranicza pomorsko-wielkopolskiego. Rola tych opasłych, kilkusetstronicowych tomów w lokalnej historiografii jest nie do przecenienia. Obecnie, ze względu na
wykrywane błędy i tendencyjność, wielu badaczy podchodzi do ich dzieł z dystansem. Nie zmienia to jednak faktu, że Schmitt i Goerke byli prekursorami
i z racji zasług należy się im miejsce w panteonie krajeńskich regionalistów. Niemcy nie znaleźli godnych następców ani w okresie dwudziestolecia międzywojennego, ani tym bardziej wojny. W PRL-u regionalizm uprawiano po partyzancku, w ukryciu. Co prawda dzięki staraniom lokalnych zapaleńców i pomocy prof.
F.W.L. Schmitt, Der Kreis Flatow. In seinen gesammten Beziehungen, Thorn 1867. Otto Goerke był
autorem kilku obszerniejszych prac, między innymi: Der Kreis Flatow in geographischer, naturkundlicher und geschichtlicher Beziehung dargestellt, Flatow 1918.
2
58
Jastrzębskiego z Bydgoszczy, w 1974 roku wydano monografię powiatu sępoleńskiego3, ale – z różnych powodów – była to pozycja niedoskonała. Prawdziwa eksplozja regionalizmu nastąpiła za to po 1989 roku. Wówczas entuzjaści, działający
wcześniej chałupniczo i dla siebie, mogli zacząć w nieskrępowany sposób dzielić
się swoją wiedzą z innymi. Prawdziwym przełomem było powstanie gazety lokalnej – „Wiadomości Krajeńskich”. Jej redakcja zawsze przychylnym okiem patrzyła na miłośników historii (z czego obecnie korzystam i ja). Niemal od samego początku na łamach gazety publikować zaczęli Jan Dorawa z Kamienia Krajeńskiego i znany nam już Leszek Skaza z Witunii nieopodal Więcborka. Cotygodniowe Opowieści krajeńskie pana Jana cieszyły się ogromnym powodzeniem wśród
czytelników. Dzięki nim na nowo odkrywano własne miasteczka i wsie. Równie
duże zasługi dla rozwoju regionalizmu na Krajnie ma Leszek Skaza, znany przede
wszystkim jako redaktor „Krajeńskich Zeszytów Historycznych”- serii kilkunastu
już książek (i autor kilku z nich), przybliżających czytelnikom przeszłość regionu.
Dla mnie obydwaj panowie to niewątpliwie koryfeusze; nie tylko uznani popularyzatorzy historii, ale też autentyczne autorytety w środowisku. Proszę nie brać
tego za lizusostwo. Uważam po prostu, że wymienione osoby zasługują na trochę
ciepłych słów. Trzeba wiedzieć, dzięki czyim barkom można widzieć więcej, dalej
i pełniej, niż poprzednicy.
A wspomniana ciągłość? Cóż, pod okiem Jana Dorawy ładnie skrzydła rozwinął Tomasz Fiałkowski, młody historyk z Kamienia. Leszek Skaza zaś z życzliwością wspiera początkujących autorów, zwłaszcza studentów, zachęcając ich do wydawania prac magisterskich pod szyldem „Krajeńskich Zeszytów…”. Środowisko
tutejszych dziejopisarzy jest niewielkie, a przy tym zróżnicowane wiekowo. Niemniej o konfliktach międzypokoleniowych nie ma według mnie mowy. Występują między nami różnice, zdarzają się tarcia, ale na litość boską – jesteśmy tylko
ludźmi, więc to normalne. Każdy ma też jakieś sekrety, tajemnice warsztatu, których wolałby nie zdradzać. Zdajemy sobie sprawę z własnych ograniczeń, w swojej
działalności jesteśmy skazani na dosyć wąski krąg przeważnie tych samych osób,
dlatego zachowujemy spore zdolności koncyliacyjne. Nie doświadczyłem na własnej skórze, ani nie słyszałem o zagrywkach „poniżej pasa”, stosowanych wobec
mnie lub innych historyków. Nie ma wśród nas, odpukać w niemalowane, książąt ani baronów, cieszących się niczym nieuzasadnionymi przywilejami. Częściej
źródłem nieprzyjemności są osoby z zewnątrz, samozwańczy eksperci, czerpiący
dziwną satysfakcję ze sztubackich i prymitywnych zagrywek oraz intryg. Ot, polskie małomiasteczkowe piekiełko. Inna sprawa, że być może stosunkowo luźny
kontakt z grupą nie pozwala mi dostrzec egoizmów, animozji i niezdrowej rywalizacji, skrywanych tylko, jeżeli tak się rzeczy mają, pod płaszczykiem miłej po Dzieje Sępólna i okolic, red. W. Jastrzębski, Bydgoszcz 1974.
3
59
wierzchowności i racjonalności. Byłbym jednakże bardzo zdziwiony, gdyby podobne zachowania pojawiały się często.
Ratuje nas chyba kameralność i większe lub mniejsze społecznikostwo. Po
pierwsze, w większej grupie trudniej się dogadać, zaspokoić ambicje wszystkich,
innymi słowy – trudniej podzielić tort tak, żeby każdy dostał sycący kawałek. Po
drugie nikt z nas się z tego nie utrzymuje, dlatego nie musimy traktować siebie jak
rywali w walce o kość.
2. O pisaniu
Regionalista nie musi pisać, ale ja piszę. Zdarza się naukowo, chociaż częściej
popularnie. Czasami zaintryguje mnie jakiś artefakt, podrażni jakiś widok; czasami spotkam kogoś interesującego. Jeszcze innym razem gdzieś coś wyczytam.
I tak rodzą się moje małe odkrycia albo „momenty”- ni to memy, ni to idee fixe, ale
coś pomiędzy... chwile natarczywe na tyle, żeby chcieć je zamienić w słowa i puścić dalej w świat. Wiele z nich trafia później na łamy „Wiadomości Krajeńskich”.
Dlatego pisanie jest solą tego, co robię. Chciałbym poświęcić mu trochę miejsca.
Wcale nie dziwi mnie, że tylu dziennikarzy z wykształcenia jest historykami. W zasadzie zajmują się przecież tym samym – wyjaśnianiem świata. Zarówno
dla jednych jak i drugich sposób, w jaki to robią, język i forma przekazu, są równie ważne, co zebranie materiałów i ich analiza. Dziennikarze korzystają z metod
historyków, toteż historykom nie zaszkodzi, jeśli skorzystają ze środków i sztuczek żurnalistów. Pisanie dla prasy może poszerzyć horyzonty i wzbogacić warsztat każdego dziejopisarza. Wiem o tym z autopsji. Nie jest to jednak bułka z masłem…
Dotykamy tematu-rzeki. Bardzo ciekawa jest obróbka treści; obieranie, skubanie zgromadzonych materiałów i wydobywanie ich esencji. Niemniej chciałbym
skoncentrować się tutaj na samym pisaniu.
Doskonale pamiętam swój pierwszy artykuł. Imię i nazwisko pod tekstem,
wyglądające tak zaskakująco i nieprawdziwie, jak trafiona piątka na kuponie dużego lotka, sprawdzałem wtedy kilka razy. Jednak od tego momentu minęły ponad 3 lata, a ja, mimo poczynionych postępów i nabrania pewności, nadal nie jestem do końca zadowolony ze swojej twórczości. Czuję ciągły niedosyt. Staram
się nie sięgać do wcześniejszych tekstów, bo zawsze znajdę w nich fragment, zdanie, wyraz, który powinien być lepszy. Mógłbym tutaj stanąć w jednym szeregu ze
Zbigniewem Nienackim, który stale poprawiał swoje książki. Ich kolejne wydania
różniły się od siebie nie tylko leksykalnie, ale nawet fabularnie. Niestety z wydaną
gazetą nic już zrobić nie można – opublikowane teksty żyją własnym życiem.
Jeżeli chodzi o pisanie, początkowo siadałem i brałem się do roboty. Po pro60
stu. Wiedziałem tylko ogólnie, co i jak chcę napisać. Często już w trakcie pracy
trafiałem na nowe materiały, wymagające wkomponowania w istniejącą strukturę.
To było pisanie bardzo spontaniczne, taki multitasking. Ale równie elastyczne bywają później oczekiwania wobec tekstu i jego ocena. Bardzo szybko zrozumiałem,
że w przypadku obszernych, co najmniej kilkustronicowych tekstów niezbędne
jest przygotowanie wcześniej planu. Określa się w nim budowę, przy pomocy pytań formułuje cele, notuje główne wątki. Dzięki temu pisanie jest prostsze i szybsze. Teksty prasowe są naturalnie mniej obszerne i to właśnie je tworzę bez planu,
a – jak napisałem wcześniej – z ogólnym zarysem. Nie lubię przy nich z góry narzuconego kierunku. Pozwalam sobie płynąć i wprowadzanie korekt w trakcie pisania nie stanowi dla mnie problemu. Nie oznacza to jednakże, że działam „bez
głowy”. Co to, to nie. Myślę o tym, co robię, ale nie zapisuję tego. Włączam emocje. Czasami bardziej czuję, co chcę powiedzieć, niż już to wiem. W ogóle emocje
w moim pisaniu odgrywają sporą rolę.
Największym problemem nie jest treść, przekaz, ale raczej sposób, w jaki tą
treść ubrać i podać dalej. O ile przeważnie dość dobrze wiem czy czuję, co chcę
powiedzieć, o tyle zagwozdką jest zakodowanie tego literami, słowami, zdaniami
i wreszcie akapitami w taki sposób, żeby na wejściu (w mojej głowie) i na wyjściu
(u czytelnika) było to samo. Stąd ciągłe rozterki kompozycyjne i leksykalne: jakie wątki uwypuklić, co pominąć, jakich środków stylistycznych użyć, które słowo wybrać? Do tego dochodzi troska o poprawność językową. Tutaj także, mimo
że się staram i nie ranię polszczyzny głęboko, osiągnięcie poziomu zadowalającego purystów czasami bywa trudne.
Oczywiście to nie tylko fanaberie autora. Gimnastyka językowa jest niezbędna, żeby w tekście poupychać zgrabnie i sensownie jak najwięcej informacji. Wcale nie pomaga mi to, że artykuł wygląda inaczej na ekranie komputera, na wydruku, i w gazecie. To kwestia czcionki, nośnika, otoczenia i pewnie czegoś jeszcze.
Dlatego pracuję nad nim kilkuetapowo. Pisząc w Wordzie nie czuję zbytnio całości; nie mam przekonania o zupełnym podporządkowaniu, o pełnej kontroli nad
treścią (co może być powodem ciągłego grymaszenia). W edytorze wyświetla się
tylko wąski pasek tekstu; zresztą wtedy i tak koncentruję się głównie na obmyślanym właśnie zdaniu. Tak powstaje pierwsza wersja – spójna, lecz nieoszlifowana.
Zdania mają już wspólny cel, ale i własne ambicje. Zbyt dużo wśród nich solistów.
Dlatego gdy mam wszystko sprawdzam, jak te zdania wyglądają na tle całości.
Wówczas często okazuje się, że niektóre z nich trzeba wygładzić, przeprojektować,
usunąć, albo rozbudować – co gorliwie czynię. Po tej kontroli jakości drukuję sobie, co popełniłem, i sprawdzam jak wygląda to na papierze. Na nim nanoszę kolejne poprawki i daję sobie trochę czasu. Im jest go więcej, tym lepiej. Kiedy później wracam do tekstu (gdy głowa zdążyła zająć się czymś innym), jestem już tylko
czytelnikiem – emocjonalnie i intelektualnie. Widzę wtedy jak na dłoni, co nale61
żałoby doprecyzować i zmienić. Gdy to wreszcie zrobię, artykuł przesyłam redaktorowi naczelnemu gazety. Niestety czas stał się dobrem bezcennym, co na autorze wymusza kompromisy – dzisiaj mało kogo stać na takie luksusy, jak urlop od
tekstu długi na tyle, żeby całkowicie się od niego odciąć, żeby zupełnie ostygnąć.
Bardzo ciekawi mnie, w jaki sposób Wy radzicie sobie z pisaniem. Czy tworzycie spontanicznie, czy też metodycznie, według opracowanego wcześniej planu? Jaką wagę przywiązujecie do formy? Warto się starać? Co sprawia Wam największe kłopoty? Co uznajecie za istotniejsze – szkiełko, czy oko? Czy jesteście
w pełni zadowoleni z Waszej pracy? Rany, takich pytań nasuwa mi się mnóstwo!
Skoro tworzenie porządnych tekstów popularnonaukowych i reportaży wymaga sporego wysiłku, po co go podejmować? Dla satysfakcji własnej i odbiorców. To bardzo miłe wiedzieć, że ludzie zaznajamiają się z tym, co wyjdzie spod
twojego pióra. Kiedy ktoś chwali mnie za styl, za podjęty temat, bądź za jedno
i drugie, praca włożona w tekst nabiera sensu i wartości. Po to właśnie człowiek
wertuje słowniki i węszy za dobrym tematem. Reakcje czytelników czasami zaskakują – pewnego razu po artykule o starciu myśliwskim nad krajeńskim niebem,
do Sępólna z okolicznej wsi przyjechał do mnie specjalnie starszy Pan, wiedzący
coś o wydarzeniu, i chcący się tą wiedzą podzielić. Miłe to, niemniej nawiązując
do znanego powiedzonka Marcela Acharda4 zastanawiam się tylko, jak długo pisanie wiązać się będzie z przyjemnością... I co będzie później, bo fortuny z tego
nie ma, ech...
Tak właśnie, z troską o język i styl, trzeba pisać historię, jeżeli ma ona znaleźć
swe szersze miejsce w lokalnej społeczności. Historia potrzebuje wciągających
narracji. Najeżone „izmami” dzieła może i dodają splendoru oraz powagi. Jednak co z tego, skoro są niestrawne? Melanż historii z literaturą, niezbędny dla reanimacji przeszłości, właśnie w przypadku dziejów lokalnych znajduje znakomite warunki do swego rozwoju. Wszak bohaterem jest ziemia widziana za oknem,
są mijane budowle, a nawet przodkowie obecnych mieszkańców. Historia splata się tutaj z legendą, dokumenty z ustną relacją, fakty z przeinaczeniami. Często
nie sposób ich rozsupłać. Czy to źle? Nie sądzę. Literackość nie przeczy naukowej
rzetelności. Ewentualne szkody powstałe w wyniku podkoloryzowanego przekazu
nie wyrządzą nikomu krzywdy, nie wypaczą ogólnego obrazu dziejów. Są usprawiedliwione korzyściami, które się z nimi wiążą.
I jeszcze jedno – ciekawi mnie też, w jaki sposób tworzycie. Nie mam co do
tego pewności, ale wprowadzenie edytorów zmieniło chyba sposób pisania. To
znaczy mój zmieniło na pewno. Naukowcy twierdzą, że pod wpływem surfowania
Oto cytat: „Kariera artysty podobna jest karierze kurtyzany: najpierw dla własnej przyjemności,
później dla przyjemności innych, w końcu dla pieniędzy.” Powiedzonko Acharda rozszerzyłbym na
wszystkich, którzy robią coś w sposób twórczy.
4
62
w sieci i czytania umieszczonych tam treści, mózg przyswaja informacje inaczej
niż w przypadku książek lub gazet. Jest to jakiś pośredni dowód, poszlaka, na potwierdzenie tej tezy. Zanim pojawił się Word, zamiast klawiatury używałem długopisu, a za ekran laptopa służyła mi zwykła kartka papieru. Dzisiaj ręczne pisanie wydaje mi się bardziej holistyczne. Zeszyt jest wygodniejszy i bardziej mobilny niż komputer, zaś ruch ręką podczas kreślenia liter płynniejszy i swobodniejszy
niż stukanie w klawisze. Pomiędzy mną, a pojawiającym się tekstem nie ma bariery. Tekst wychodzi prosto spod mojego długopisu i jest totalnie mój. Pochylenie
liter, wybór miejsca na papierze, wielkość kropek – to wszystko moje. Mogę pisać
po przekątnej, sinusoidalnie, rysując – jak Apollinaire. Mogę kreślić, mazać, dopisywać coś u góry i robić strzałki. W chwilach twórczego kryzysu mogę kreślić esy
floresy, rysować diabełki, bawić się kratkami. Ponadto papier nie świeci i nie męczy oczu. To są podniety niewystępujące w schludnym, ale ograniczonym świecie
edytorów tekstu. A dzięki nim tworzy się chyba lepiej, naturalniej, przyjemniej.
Dlatego w kontekście komfortu pisania nie lekceważyłbym tych z pozoru może
i błahych przyjemności. Zaznaczam od razu, że nie trącę myszką i wcale nie wiąże się to z tym, że używam touchpada.
Na luksus pisania ręcznego pozwalam sobie rzadziej, niż bym chciał. Plik komputera ma te właściwości, że można go bez trudu powielać, przesyłać w mgnieniu
oka, wielokrotnie poprawiać. Tekst w edytorze jest czytelny, da się poddać różnorakiej korekcie – i dzięki temu wygrywa. Mimo tych logicznych przecież powodów i tak myślę sobie, że stosunkowo niewiele piszę ręcznie ze zwykłego przyzwyczajenia. Okablowany człowiek zapomina po prostu, że można inaczej.
3. Belle epoque? Belle epoque!
Dla historyka-regionalisty nadeszły wspaniałe czasy. Trudno oczekiwać przełomów w głównych nurtach historii. Najważniejsze fakty w dziejach świata, kontynentów i poszczególnych państw zostały już odkryte, opisane i wyjaśnione. Na
tym ogólnym, syntetycznym poziomie czekać nas mogą odkrycia frapujące, ale
niewykraczające poza ciekawostkę, niezmieniające niczego w hierarchii wydarzeń5. Co innego na niższych poziomach. Im mocniej zawężać będziemy zakres
terytorialny, tematyczny i chronologiczny naszych zainteresowań, tym większych
sukcesów możemy się spodziewać. Badania regionalne, a więc mikrohistoryczne,
Przykład z ostatnich tygodni – odkrycie w laboratorium Edisona nagrań dźwiękowych m.in. głosu Otto von Bismarcka i Helmuta von Moltke. Wydarzenie to było szeroko komentowane w prasie;
chętnym polecam szczególnie tekst Rona Cowena zamieszczony na stronie internetowej New York
Times’a (http://www.nytimes.com/2012/01/31/science/bismarcks-voice-among-restored-edisonrecordings.html, dostęp 31 marca 2012).
5
63
znajdują się na samym dole historycznego łańcucha pokarmowego – nie sposób
bez nich przeżyć, ale też ciężko dzięki nim wypłynąć na szerokie wody. Poprzez
swój niewielki potencjał „wznoszący” czy medialny, latami traktowano je po macoszemu. Dzięki temu, na przykład w archiwach do przejrzenia zostały jeszcze
setki metrów niemal nietkniętych „regionalnych” akt i dokumentów. Mikrohistoria dla swojego rozwoju wciąż tylko może, a nie już musi, jak makrohistoria, korzystać ze zdobyczy nauk przyrodniczych i społecznych6. Na szczęście z każdym
rokiem regionalizm uprawia się, i uprawiać będzie, coraz łatwiej.
Czym spowodowany jest mój optymizm? Przede wszystkim rewolucją informatyczną i rozwojem Internetu. Błyskawiczne rozpowszechnienie sieci wywołało w badaniach regionalnych przełom jakościowy i ilościowy naprawdę trudny do
przecenienia. To trochę niczym powtórka z Gutenberga. Internet podobnie jak
wynalazek druku nie zmienia metod komunikowania się, dostarcza jedynie narzędzi wspierających te metody. Ich głównym zadaniem jest fizyczne oddzielenie
komunikatu od jego nadawcy, co pozwala wiadomości na osobny, o wiele dłuższy
żywot. Internet oferuje nam informacje dostępne jeszcze powszechniej, szerzej
i dłużej, niż może nam zaoferować druk.
Przełom ilościowy jest chyba oczywisty – ma on związek z olbrzymią ilością
danych, do których regionaliści uzyskali wgląd. Tutaj nie ma się nad czym rozwodzić zwłaszcza, że przełom ilościowy dotyczy też jakościowego. Przełom jakościowy zaś wiąże się głównie z dwoma czynnikami. Pierwszy z nich to bardzo wygodny i uproszczony dostęp do wielu szerokiej gamy materiałów źródłowych – grafiki, druków, map itp. Część z nich gdyby nie trafiła do sieci, byłaby dla regionalistów nieosiągalna (mam tu na myśli m.in. zbiory prywatne i materiały zdeponowane zagranicą). Jeszcze inna część wymagałaby wizyt w bibliotekach, zwłaszcza w dużych bibliotekach wojewódzkich bądź akademickich, oraz w archiwach.
Wzrost jakości badań opiera się więc tutaj na lepszym dostępie do materiałów
źródłowych i do druków pomagających w analizie i ocenie owych źródeł (publikacje specjalistyczne, rzadkie monografie), oraz na zwiększonym komforcie pracy
(działalność bez ponoszenia niepotrzebnych kosztów i straty czasu).
Po drugie, ów skok jakościowy wiąże się również z ułatwionym dostępem do
ludzi. Dotyczy to tak specjalistów (w kraju i zagranicą), jak i hobbystów. Wielu miłośników przeszłości spotyka się np. na forach internetowych, organizuje
w kluby, powołuje do życia towarzystwa. Tacy internauci wzajemnie się motywują, rozwiązują problemy, wymieniają książkami, mapami, doświadczeniami...
Skoro analiza źródeł pisanych nie może już rzucać nowego światła na wydarzenia ważne, jedyną
drogą na zdobycie dodatkowych informacji, drogą nota bene ekscytującą, są mariaże historii z innymi dziedzinami wiedzy, polegające na stosowaniu w badaniach historycznych metod znanych geologom i geografom, biologom, archeologom, językoznawcom i innym.
6
64
No toż to bezcenne! Z doświadczenia wiem, że także pracownicy naukowi służą pomocą, jeżeli się do nich zwrócić. Oczywiście nie zawsze, ale jednak. Przy
tym ci młodsi „szarżą” są z reguły życzliwsi. Tworzy się w ten sposób inteligencja
zbiorowa, czyli coś na kształt ludzkiego odpowiednika sieci, w której wiedza, siły,
czas i zdolności poszczególnych osób kumulują się i wzbogacają każdego, kto wewnątrz takiej struktury się znajdzie. Po prostu muszkieterskie „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”.
O tych, oraz innych dobrodziejstwach Internetu można by pisać jeszcze długo (self-publishing, genealogia online itp.), ale dość teorii. Czas na przykłady.
Świetną ilustracją części zagadnienia jest historia, którą niedawno opisały „Wiadomości Krajeńskie”7. Dotyczy ona bezcennego zbioru zdjęć Sępólna, wykonanych przez anonimowego niemieckiego żołnierza we wrześniu 1939 roku. Obecnie są one własnością jednego z mieszkańców miasta. Jednak gdyby nie Internet,
ich los byłby nie do pozazdroszczenia. A było tak: pewien Polak sprzątał strych
jakiegoś domu w Niemczech. Wśród wielu śmieci natknął się na album ze zdjęciami. Nie wyrzucił go, lecz zaczął przeglądać. Zdjęcia wykonano w czasie wojny,
mogły mieć jakąś wartość, więc robotnik zabrał je i po przeanalizowaniu wystawił
na aukcji internetowej jako kolekcję fotografii Zambrowa. Tam wypatrzył je i kupił mieszkaniec owego miasta, który oglądając nabytek już po transakcji zauważył, że kilka fotografii przedstawia nie Zambrów, a Zempelburg (Sępólno). Szczęśliwym trafem kolekcjoner miał kolegę w Sępólnie, również zbieracza. Nawiązał
z nim kontakt i jak się zapewne domyślacie, cenne źródła zmieniły właściciela.
Pomijając ogromnie szczęśliwe zbiegi okoliczności, fotografie ocaliła aukcja internetowa. Gdyby nie ona, zdjęcia trafiłyby na śmietnik, albo – w najlepszym razie
– do jakiegoś kolekcjonera, bez szans na wcześniejsze upublicznienie.
Internet jest potężnym narzędziem. Warto pamiętać, że sporo danych znajduje się na stronach i portalach zagranicznych. Jest ich mnóstwo i często zawierają bardzo ciekawe informacje. W przypadku Sępólna i okolic dotyczy to m.in.
stron potomków emigrantów ze wschodniej Krajny8. Prawdziwą kopalnią wiedzy są jednak zasoby zgromadzone i udostępnione przez polskie urzędy i instytucje. Naturalnie nie mamy tutaj miejsca, żeby powiedzieć o nich wszystkich, ale na
szczególne wyróżnienie zasługuje inicjatywa bibliotek skupionych w Federacji Bibliotek Cyfrowych. Kujawsko-Pomorska Biblioteka Cyfrowa jest chyba najwięk Li (R. Lida), Historia Sępólna na niemieckim śmietniku, „Wiadomości Krajeńskie”, 2012, nr 9,
s. 10.
8
Na przykład bardzo ciekawa strona profesora Uniwersytetu Hawajskiego Williama Remusa (http://
remus.shidler.hawaii.edu/ dostęp 27 marca 2012), albo biogram i kolekcja zdjęć Hermanna Benke
wśród zbiorów cyfrowych Uniwersytetu Wisconsin (http://uwdc.library.wisc.edu/collections/WI/
MTWCImages, dostęp 31 marca 2012). Benke urodził się w Sępólnie (Zempelburg) w XIX wieku,
natomiast Remus jest potomkiem emigrantów ze wschodniej Krajny.
7
65
szym szczęściem każdego historyka-regionalisty w województwie. Zamieszczone w niej kolekcje Messtischblattów, czasopism i gazet lokalnych to rewelacja. Ich
udostępnienie służy i badaczom, którzy otrzymują do przetrawienia nie morze,
a ocean danych, i bibliotekarzom, którzy dzięki digitalizacji zachowują zbiory
z racji swego stanu mocno zagrożone zniszczeniem. Wypada jedynie mieć nadzieję, iż z czasem biblioteczną awangardę zaczną gonić archiwa. Bo chyba nikt nie
uważa, że utworzenie Narodowego Archiwum Cyfrowego czy wprowadzenie inwentarzy i spisów zespołów archiwalnych on-line załatwia sprawę9.
Poważne zajęcie się regionalizmem byłoby bardzo utrudnione i daleko mniej
efektywne, gdyby nie zaangażowanie lokalnych decydentów. Na szczęście na tym
polu wykazują oni dużą życzliwość i zrozumienie. Krajeńscy regionaliści mogą liczyć na logistyczne i finansowe wsparcie realizowanych przez siebie projektów,
przy czym owo wsparcie wykracza poza obowiązki wynikające z przepisów. My,
historycy, nie powinniśmy narzekać. Z pieniędzy komunalnych dofinansowywane są książki, organizowane wystawy i imprezy kulturalne, a w Sępólnie współfinansowany jest nawet remont zabytkowego budynku szkolnego przy ulicy Jeziornej – przyszłej siedziby Centrum Aktywności Społecznej. Nie czuję się bynajmniej jak piąte koło u wozu. Nawiązania do Eldorado również byłyby nieusprawiedliwione, niemniej jest faktem, iż regionaliści dysponują dzisiaj dosyć szerokimi możliwościami pozyskiwania funduszy na swą działalność. Oprócz wsparcia
gmin i powiatów, wynikających z prawa10, można przecież starać się o środki z różnego rodzaju fundacji, także zagranicznych, albo z programów unijnych, ministerialnych czy wojewódzkich. Wymaga to większego wysiłku, ale jest realne.
Naturalnie w regionalizm zakrojony na szeroką skalę najlepiej bawić się
w grupie. Daje to większą radochę, pozwala rozłożyć pracę na kilka osób, wpływa pozytywnie na jakość wykonania projektu, zwiększa szansę na otrzymanie dofinansowania. No, zalet zrzeszania się jest naprawdę sporo. Niemniej, jeżeli ktoś
chce, może próbować działać indywidualnie. O sukcesie decyduje wtedy charakter podejmowanych działań. Jeżeli ma to być badanie historii i pisanie o niej, jest
to jak najbardziej możliwe.
Dla wielu regionalizm jest hobby, wykonywanym w czasie wolnym od pracy.
Idealnie byłoby połączyć pasję z zarobkowaniem. Wcale nie jest to niemożliwe. Są
zawody organicznie z tym związane. W myśl przepisów, zarówno ustaw, rozporządzeń, jak i statutów, do wspierania szeroko pojętej kultury i nauki zobowiązane są
Na szczęście digitalizacja zasobów jest uznawana za priorytet na najbliższe lata. Trzymam kciuki,
żeby archiwom udało się zrealizować cele w tym zakresie, zawarte w „Strategii Archiwów Państwowych na lata 2010- 2020” (http://www.archiwa.gov.pl/pl/strategia-archiwow-pastwowych.html dostęp 31 marca 2012).
10
W przypadku gmin wynikające chociażby z artykułu 7 ustawy z dnia 8 marca 1990 roku o samorządzie gminnym.
9
66
szkoły, biblioteki, muzea, ośrodki kultury, odpowiednie referaty w urzędach. Osoby o zacięciu regionalisty zatrudnione w wymienionych placówkach mają luksus
realizacji swoich pasji na etacie. Myli się jednak ten, kto sądzi, że na tym koniec.
Bo regionalizm można uprawiać poza budżetówką, także na własny rachunek, będąc, dla przykładu, dziennikarzem, przewodnikiem, genealogiem, czy marszandem. Naturalnie w małych miejscowościach bądź na obszarach niezbyt atrakcyjnych turystycznie, jest to trudniejsze niż w ośrodkach dużych, albo znanych powszechnie ze swoich walorów.
Muszę przyznać, że nie tylko władze samorządowe życzliwie traktują regionalistów. Czynią to również biblioteki i ośrodki kultury. Przy czym nie tylko czekają
one biernie na jakąś inicjatywę z zewnątrz, ale same podejmują działania edukacyjne czy badawcze, same zapraszają lokalnych twórców i pasjonatów. W przeciągu ostatnich 3 lat biblioteka w moim Sępólnie nie tylko zorganizowała kilkadziesiąt wystaw, spotkań autorskich, konkursów, nie tylko sukcesywnie uzupełniała
zbiory regionaliów, ale też wzięła na swoje barki zadania większego kalibru: przygotowanie i wydanie monografii Sępólna i stworzenie, we współpracy z Ośrodkiem Karta, Cyfrowego Archiwum Tradycji Lokalnej.
Na tle działalności bibliotek i ośrodków kultury blado wypadają szkoły.
A szkoda, bo posiadają one wszystko, co najbardziej potrzebne do stania się prawdziwymi centrami regionalizmu. Są w nich nauczyciele, fachowcy w różnorodnych dziedzinach (humaniści, przyrodnicy i lingwiści), często do należytego traktowania regionalizmu zmuszeni statutami szkół i podstawami programowymi. Są
dzieci i młodzież, wykazujące nie tylko spory entuzjazm, ale też nierzadko mające
dostęp do opowieści, archiwów i skarbów rodzinnych. Problemem może być brak
odpowiedniego sprzętu, chociaż ten problem z łatwością rozwiązałaby współpraca szkół z instytucjami kultury. O dziwo w moim regionie największymi osiągnięciami na tym polu mogą poszczycić się placówki gimnazjalne. Liderem jest (a dla
innych mogłoby być przykładem) Gimnazjum w Kamieniu Krajeńskim. Dzięki
wspólnemu wysiłkowi kadry i uczniów od kilku lat działa tam grupa „Śladowców”, bardzo mocno angażująca się w akcje edukacyjne. Dzieciaki brały udział w
kilku poważnych projektach, wydając album ze zdjęciami historycznymi gminy
Kamień, opiekując się cmentarzami ewangelickimi, szukając i ratując od zniszczenia zabytki po żydowskich mieszkańcach miasta11. Gwoli ścisłości inne szkoły
także coś w tym temacie robią, jednak są to działania podejmowane sporadycznie. Na pewno można wymagać od nich dużo, dużo więcej. Zwłaszcza od szkół
średnich.
A co z przyszłością? Czego sobie życzyć? Przede wszystkim dalszej owocnej
Więcej o działalności grupy można dowiedzieć się na stronie internetowej szkoły http://pg.oswiatakamienkrajenski.pl w zakładce „Osiągnięcia”.
11
67
współpracy z samorządami i instytucjami kultury, czyli z koszulą i koszulką najbliższą naszemu ciału. Utrzymanie między nami przyjaznych relacji jest zadaniem
priorytetowym. Zresztą w ogóle kooperacja i otwartość w życiu regionalisty odgrywać będą coraz istotniejszą rolę. Rozproszenie podmiotów, skubanie swojej
rzepki przez każdą branżową gildię czy organizację, jest najzwyczajniej w świecie nieefektywne. Dlatego życzyłbym wszystkim, żeby przekonali się do synergii.
Zapewne najlepiej uzyskać ją realizując projekty. Wymaga to lidera – osoby, która
przygotuje plan, porozdziela zadania i czuwać będzie nad ich wykonywaniem. Na
moim podwórku znakomitym przykładem takiego działania jest napisanie i wydanie monografii Sępólna Krajeńskiego12. W tym bardzo ważnym i pracochłonnym wydarzeniu uczestniczyli regionaliści, pracownicy naukowi, samorządowcy, bibliotekarze; razem, ostrożnie licząc, około 20 osób. Nad sprawnym przebiegiem prac czuwali liderzy: Pani Grażyna Kędzierska, dyrektor biblioteki (sprawy
organizacyjne) i prof. Zdzisław Biegański (redaktor naukowy). Książka mogłaby
powstać bez udziału każdej z wymienionych grup, ba – nawet bez udziału grup
dwóch. Jednak praca byłaby wtedy trudniejsza, a jej rezultat z pewnością gorszy.
Oczywiście współpraca nie musi być totalna. To zwykłe dzielenie się zasobami, czasami większe, a czasami mniejsze. Przecież nie zawsze robi się coś dużego.
Niekiedy bywa, że pomoc polega na daniu dobrej rady, na udostępnieniu skanera,
krytycznym przeczytaniu maszynopisu, albo wypożyczeniu książki, dostępnej na
co dzień w czytelni. Fundamentami takiej działalności powinny być wzajemność
oraz szacunek. Nie można być egoistą, trzeba rewanżować się za zaangażowanie
i doceniać wkład innych.
Tak, z pewnością życzyłbym sobie powstania szerokiej koalicji zwolenników
synergicznych rozwiązań. W naszym przypadku rezerwy tkwią jeszcze we współpracy ze szkołami, regionalistami z ościennych powiatów (Tuchola, Złotów, Nakło, Chojnice), naukowcami i różnorakimi ośrodkami zagranicznymi, zwłaszcza
niemieckimi13. Internet czyni taką współpracę łatwiejszą, niż kiedykolwiek wcześniej. Przy czym inicjatywa musi w tych przypadkach wychodzić od regionalistów. A czasami szkoda, bo tacy akademicy też mogliby się do nas odezwać. Obie
strony zapewne dobrze by na tym wyszły. Pamiętajmy, że lokalny pasjonat nierzadko zna ludzi i ma dostęp do materiałów, o których i o jakich osoby z zewnątrz
nie mają pojęcia.
Jeśli chodzi o zagrożenia, widzę tylko jedno. Jest nim… człowiek. To paradoks, ponieważ właśnie dzięki ludziom krajeński regionalizm ma się, według
Dzieje Sępólna Krajeńskiego, red. Z. Biegański, Sępólno Krajeńskie 2010.
Warto zaznaczyć, że kontakty z kolegami zza Odry zostały już nawiązane. Dzięki nim w Sępólnie
na starej fotografii znalazło się wiele cennych zdjęć z prywatnego archiwum prof. Hugo Rasmusa
z Marburga.
12
13
68
mnie, całkiem dobrze. Ale prosperita może się skończyć. Najczarniejszy scenariusz to brak liderów, tworzących dobry klimat dla regionalizmu. Bez nich czeka go marginalizacja. Żadne przepisy nie zastąpią czynnika ludzkiego. Jestem jednak optymistą (albo naiwniakiem…). Wolę skupić się na szansach, powstających
w związku z dynamicznym rozwojem Internetu, nowych technologii, trzeciego
sektora. Szklankę widzę do połowy pełną. Uwierzcie mi – nadeszły wspaniałe czasy, panie i panowie, wspaniałe czasy. Dlatego stay tuned (wybaczcie slang) – nie
wyłączajcie odbiorników ani nie zmieniajcie stacji!
***
Tekst pisałem z perspektywy historyka i o historykach. Często używane przeze mnie słowo „regionalista” w większości przypadków odnosi się przede wszystkim do krajeńskich dziejopisarzy. To tak gwoli ścisłości.
Łukasz Jakubowski – absolwent historii Pomorskiej Akademii Pedagogicznej w Słupsku. Były nauczyciel w Zespole Szkół im. Królowej Jadwigi w Wałdowie. Autor ponad
30 artykułów o historii i kulturze regionu, zamieszczonych w tygodniku „Wiadomości
Krajeńskie”. Współautor monografii Dzieje Sępólna Krajeńskiego, pod red. Z. Biegańskiego, Sępólno Krajeńskie 2010 oraz pokonkursowego wydawnictwa Tradycja i kultura Krajny. Wspomnienia, pod red. P. Szydła, Więcbork 2011.
69
Zdzisław Włodarczyk
Wieluńskie Towarzystwo Naukowe
Radość nieodległej perspektywy.
Na temat regionalizmu kilka refleksji niemetodologicznych
Chciejcie być skromni, zrozumiali, prości,
Panujcie myślą nad słuchaczów gminem
I budźcie w sercach pragnienie piękności;
Niechaj pieśń wasza będzie dobrym winem,
Co by nas mogło zagrzewać w starości1
Wyznam szczerze, że zamierzałem wziąć udział w przedstawionym projekcie
mającym na celu prezentację poglądów na temat „etosu regionalisty, rozumianego jako system wartości, postaw i wzorców zachowań”. Jak pokazał czas, pomysł
skutkował wydawnictwem Ja – regionalista. Refleksje, stanowiska, komentarze2.
Natomiast moje plany rozbiły się o przekonanie… głębokie przekonanie, że impreza ta nie dojdzie do skutku. Dlatego zdziwienie moje wzbudziła jej finalizacja.
Powiedzmy, pierwszej fazy. Z dwóch grup regionalistów, nazwę ich skrótowo na
potrzeby chwili, akademickimi i praktycznymi, wezwanie adresowane było do
tych drugich. A jest to, jak mi wiadomo, od siebie poczynając, ludek nieskory
do wszelakich rozważań teoretycznych. Wytrwale pozostający w pobliżu źródła,
które jest dlań często początkiem i końcem wszystkiego. Zaludniający pracowicie
archiwa, przesiąknięty do cna ich atmosferą, zdaje się bagatelizować uczone rady
zrzeszonych w konfraterni teoretyków lepszej treści i nowych jakości. Zresztą nie
bez winy tych ostatnich. Ci bowiem swe konstrukty, w sferze werbalnej nierzadko
na granicy „semantycznych nadużyć”, adresują do bardzo nielicznej grupy odbiorców-wybrańców. Wydaje się wręcz, że toczony przez nich dyskurs jest jakimś
wewnętrznym dialogiem – na własne potrzeby, o czym przekonuje jego hermetyczny język, stanowiący doskonałą barierę dla niewtajemniczonych. Eliminuje
ona skutecznie, nawet tych najbardziej zdesperowanych, gotowych na wiele wyrzeczeń, by pić z tej krynicy. W dużym skrócie relacje między tymi dwoma grupami przypomina rysunek otyłej pary w tańcu, podpisany „Oddalamy się od siebie,
kochanie”.
A. Asnyk, Publiczność do poetów, [w:] Wybór poezji, pod red. H. Szypera, Warszawa 1956, s. 29.
Pod red. D. Kasprzyka, Łódź 2010.
1
2
70
Standardowo odpowiedź na wszelkie pytania związane z regionalizmem,
przyczynami aktywności piszących, czy inicjacją w tej sferze, zawiera magiczny
zwrot „mała ojczyzna” – odmieniany przez wszystkie dostępne w języku polskim
przypadki. Przy czym winno towarzyszyć temu użycie przymiotników w stopniu
najwyższym. Czym w końcu jest ten regionalizm? Z całą pewnością jest to pojęcie
niezwykle pojemne, zwłaszcza w przypadku obszaru zainteresowań badawczych.
Może to być dzielnica, powiat, gmina czy wreszcie wioska. Praktyka stosowania,
mającego historyczne korzenie określenia ziemia, będącego najczęściej synonimem powiatu lub gminy, może tylko pogłębić rozterki uważnego obserwatora.
Konsekwentnie pozostanę na „szczeblu” najniższym, co w „województwie ze stolicą bez antenatów”, nie powinno raczej dziwić. Na tym poziomie poznania regionalizm rozumiem jako głęboką fascynację, ba, czasami wręcz zauroczenie postaciami, miejscami i wydarzeniami pozostającymi w zasięgu wiedzy potocznej – czyli
znanymi z codziennego obcowania, we wszelakich postaciach: miejsca urodzenia,
pomnika, skweru, nazwy obiektu użyteczności publicznej. Nieodmiennie wędrujemy ulicami noszącymi imiona wybitnych, należących do regionalnego panteonu, współziomków. Podobnie jak ten antyczny, zaludniające go postaci mają
różny wymiar jakościowy, zróżnicowany potencjał oddziaływania emocjonalnego. Zróżnicowana jest również geografia lokalnej pamięci. Częste zmiany granic,
dawniej i współcześnie, powodują, że osoba o zasługach uznanych w jednej części
powiatu, jest nierozpoznawalna w drugiej. Wzorując się na inżynierze Mamoniu,
będącym żywą egzemplifikacją efektu czystej ekspozycji, wtopieni w „swojskość”
miejsc znanych nam od zawsze po prostu „lubimy” naszą okolicę, niezależnie od
jej terytorialnej objętości. Czujemy się bezpiecznie w tym otoczeniu, co w miarę
upływu lat staje się wartością samą w sobie, zdecydowanie nie do pogardzenia.
Reasumując: znana nam szarość nabiera z czasem żywych rumieńców.
Czy regionalizm „pojawił” się za sprawą zmiany paradygmatu badań historycznych, widocznemu od kilku dziesięcioleci? Odejście od klasycznej tematyki
badań3, a następnie przekazu wypełnionego politycznymi podchodami, staraniami o zachowanie dynastii i emocjami towarzyszącymi militarnym zmaganiom,
skutkowało pojawieniem się nowych obszarów poznania. Zdecydowanie odległych od tych, które tradycyjnie preferowały „historyczne salony”. Czy z tendencją tą należy wiązać „eskalację” regionalizmu? Nie w każdym przypadku. Zmiany
ustrojowe w naszym kraju wyzwoliły bowiem ukryte dotychczas pokłady aktywności (niereglamentowanej), pozwoliły wypowiedzieć się dziesiątkom lokalnych
patriotów, zbieraczy historycznych pamiątek i wszelakich artefaktów czy wreszcie
Taka tematyka dominuje w edukacji historycznej młodego pokolenia. Treści militarno-polityczne
stanowią lwią część materiału w nauczaniu historii we wszystkich typach szkół, szerzej E.A. Mierzwa, Historyka. Wstęp do badań historycznych, Piotrków Trybunalski 2001, s. 16.
3
71
badaczy przeszłości własnej rodziny. I nie jest to niczym wyjątkowym: „żyjemy
w epoce nasilonego poszukiwania własnych korzeni”. Niezależnie od tego, jaki cel
temu zamierzeniu przyświeca4. A jeśli pojawiają się opinie o niewysokim poziomie tego rodzaju „produkcji”?5 W bardzo wielu przypadkach słuszne! Ale…
W pracy Jerzego Maternickiego Warszawskie środowisko historyczne 18321869 można znaleźć kilka zwrotów charakteryzujących historiografię omawianego okresu. Obok określeń szacownych, pojawiają się i takie, które nawet bez zagłębiania się w tekst, informują nas o jakości: antykwaryczna czy kronikarska6. Jakość
– zjawisko odwieczne – zdecydowanie zróżnicowana. W chwili obecnej inna jest
tylko skala owego zjawiska. Ono samo istnieje… od zawsze i można zapewnić, że
ma się dobrze. Jedyne co ciśnie mi się w danej chwili na usta, to początek piosenki
Bułata Okudżawy: Wybaczcie piechocie/Że tak nierozumna, że braknie jej tchu7.
Jeśli bowiem chcemy dotrzeć ze słowem pisanym do czytelnika, eufemistycznie
– niewyrobionego, nasz przekaz musi być „na miarę jego możliwości”. Po drugie
piszący na potrzeby lokalne tworzą rynek książki, „tworzą” zainteresowanie historią – informują, że istnieją inne opracowania, w których również można odnaleźć
okruchy bliskiej czytelnikowi przeszłości.
Jarosław Petrowicz w tytule swego artykułu użył określenia „lokalni tłumacze kultur”8 – takie role przypisał badaczom zainteresowanym przeszłością swego
regionu. Trudno nie zgodzić się z piszącym, mając w pamięci liczne, własne kontakty z odbiorcami, zainteresowanymi natychmiastową odpowiedzią na powstałe
w wyniku lektury wątpliwości. Regionalista bowiem, właśnie ten praktyczny, narażony jest na dziesiątki spotkań, a co za tym idzie pytań dotyczących przeszłości
rodziny czy miejscowości, z której jego interlokutor się wywodzi. Słowo „narażony” użyte zostało nie bez powodu: takie spotkania łączą ze sobą pragnienie uzyskania natychmiastowej odpowiedzi, jak i skutkują oceną kwalifikacji pytanego.
Chcąc wyjść obronną ręką z takiej „opresji”, należałoby wykazać się znajomością
zaszłości w poszczególnych ośrodkach osadniczych czy wręcz rodach tam zamieszkujących, wszystko oczywiście ad hoc – co jest raczej trudno wykonalne.
Taki sposób weryfikacji jest, dla poddanego jej procedurom, bardzo trudny. Lustrator nie dysponuje szeroką paletą ocen. Znikomy dystans między akceptacją
M. Kula, Krótki raport o użytkowaniu historii, Warszawa 2004, s. 175–181.
K.A. Makowski, Siła Mitu. Żydzi w Poznańskiem w dobie zaborów w piśmiennictwie historycznym,
Poznań 2004, s. 423-424. Zainteresowanym polecam również zbiór O nowy model historycznych badań regionalnych, pod red. K.A. Makowskiego, Poznań 2007.
6
Warszawa 1979, passim.
7
Tłumaczenie Witold Dąbrowski.
8
J. Petrowicz, Lokalni tłumacze kultur. Refleksje na marginesie „Monografii gminy Czarnożyły”,
„Siódma Prowincja” 2010, nr 1–4, s. 40–41. Pojęcie to stanowi trawestację tytułu szkicu A. Zawady,
Tłumacze kultur, [w:] Pochwała prowincji, Wrocław 2009, s. 189–194.
4
5
72
a dezaprobatą obliguje pytanego do wyjątkowej sprawności. Dlatego tak ważna
jest erudycja – zawsze będąca efektem intensywnej lektury, to ona decyduje o pozytywnej opinii tak radykalnego egzaminatora. Trudno nie przyznać racji Makowskiemu: „bez rozległych studiów nie ma mowy o powstaniu poważnej pracy
historycznej”9. Dotyczy to każdego poziomu aktywności badawczej. Wspomniane
wcześniej dominacja materiału źródłowego w przekazie, nasuwa przypuszczenie
niekompetencji piszącego. Zarówno w dziedzinie krytyki, jak i znajomości samego procesu dziejowego. Ubolewać należy tylko, że nie są to insynuacje…
W kontaktach z czytelnikami wystarczy najczęściej znajomość prawidłowości
występujących w danym czasie, środowisku czy terytorium. Może to być również
zachęta do poszukiwań na własną rękę: „w sieci” – tu nie zaszkodzi głębsza wiedza
o działaniach mormonów (nie zawsze aprobowanych przez inne wspólnoty religijne) czy sposobach korzystania z baz danych archiwów polskich (np. SEZAM,
PRADZIAD, IZA). Dla potencjalnych użytkowników, tych konserwatywnych,
ważny jest adres właściwego archiwum i objaśnienie nieznanych dotychczas określeń: przewodnik po zasobie czy inwentarz zespołu, pozwalających potencjalnemu szperaczowi stworzyć wrażenie człowieka obytego, obeznanego z praktyką
udostępniania materiałów archiwalnych.
W dobie spadającej dramatycznie ilości nabywców/czytelników książek rynek wydawnictw lokalnych „trzyma się mocno”. Jak pisze J. Petrowicz: „Ludzie,
którzy nie mają nawyku codziennego czytania, nabywają pokaźne książki o swoich miejscowościach, bo tam >stoi coś o ich bliskich<. Mogą się przejrzeć w tych
książkach jak w zwierciadłach, odnaleźć dla siebie coś wartościowego i bliskiego,
ciekawego i swojskiego. Historyczna narracja zajmuje się tutaj zdarzeniami na
miarę tych wsi. Ukazuje realia na przestrzeni wieków”10. Przystępna forma relacji,
bogata warstwa ikonograficzna oraz pojawiający się na łamach antenaci, stanowią
o atrakcyjności wydawnictwa, mają wpływ na decyzję o zakupie. Przypomnijmy,
zakupie dobra, które bywa często usytuowane na ostatnim, lub jednym z końcowych pozycji wśród potrzeb.
Powstaje coraz więcej opracowań poświęconych przeszłości gmin11, wsi12, pla-
K.A. Makowski, Siła Mitu…, s. 424.
Tamże, s. 40. Potwierdzają to obserwacje autora podczas promocji
11
Wydawanie monografii praktykowane jest na terenie całego kraju, z lepszym lub gorszym skutkiem. W przypadku powiatu wieluńskiego poszczególne prace tworzą swego rodzaju serię. Dotychczas ukazały się opracowania dziejów trzech gmin wiejskich (Mokrsko, Ostrówek, Czarnożyły),
przygotowane są dotyczące Osjakowa i Wierzchlasu.
12
Na obszarze historycznej ziemi wieluńskiej K. Kaczmarek, Okalew. Dzieje wsi i szkolnictwa, Wieluń 2008; D. Orłowski, 600 lat królewskiej wsi Wróblew, Skomlin 2009; S. Łakomy, Radoszewice.
Dzieje wsi, Radoszewice 2010; Z. Brodny, Historia Lachowskie, Marki, Lachowskie–Marki 2010.
9
10
73
cówek oświatowych13 czy wreszcie poszczególnych rodów14. Zmiany ustrojowe,
likwidacja cenzury, „uwolniły” rynek książki od urzędowego nadzoru, obowiązku
akceptacji odpowiedniego urzędu. Powszechna dostępność usług poligraficznych,
rosnąca liczba zakładów, a co za tym idzie konkurencja na rynku tych usług, mają
wpływ, że wydawać „każdy może”. Jedyne ograniczenie stanowią środki finansowe, a właściwie ich brak. W przypadku druków o niewielkim zasięgu patronat
samorządowy, inicjatywa działających na danym terenie stowarzyszeń, wsparta
uczestnictwem w programach unijnych15, zastępowana bywa niejednokrotnie formułką „nakładem własnym autora”. Ten sposób finansowania wydawnictw regionalnych pojawia się coraz częściej. Nierzadko są to wydawnictwa bez nadanego
numeru ISBN, które nie trafią do najważniejszych bibliotek polskich. Jednocześnie niewielki nakład („skandalicznie mały”) ogranicza jej zasięg. Z rozrzewnieniem można wspominać czasy, gdy książki Pawła Jasienicy (oczywiście nie tylko)
były dobrem nieosiągalnym, zaś ich nakłady nigdy nie nadążały za społecznym
zapotrzebowaniem. Dzisiaj dostępne w każdym antykwariacie Rozważania o wojnie domowej tegoż autora, doskonałe skądinąd, przekonują, że „tu nastąpiła zmiana”. Zresztą nie tylko pojawienie się w księgarni prac popularnych wywoływało
ożywienie: zainteresowaniem kupujących cieszyły się wydawnictwa podręcznikowe. Powstające, w niektórych ośrodkach uniwersyteckich „wielkie syntezy”
mogły liczyć na uznanie czytającej publiczności. Dzisiejsze nakłady opracowań
naukowych, często jest to 200 sztuk (bywa i mniej), są dowodem głębokich zmian.
Uczestniczyłem w dyskusji, podczas której stan taki określony został jako „prawdziwy koniec historii”.
Spotkania z przeszłością rodzinnych okolic zawsze budzą różnego rodzaju
emocje – najczęściej pozytywne. Mają też różnoraki charakter. Niektóre przybierają postać pisanych opowieści. Nie zapominajmy, że spoczywa na nas ważny
obowiązek – niepisany nakaz utrwalania PAMIĘCI. Często bowiem, gdy jest już
za późno, uświadamiamy sobie, że coś zostało dla przyszłości stracone.
Zdzisław Włodarczyk – ur. 1957 we Wschowie. Studia historyczne na Uniwersytecie
Adama Mickiewicza w Poznaniu, praca magisterska pod kierunkiem prof. dra hab.
Lecha Trzeciakowskiego (Powstania narodowe w piśmiennictwie Wielkiego Księstwa
K.A. Latocha, Szkoła Podstawowa w Rychłowicach 1930–1977, Wieluń 2009.
Przykładowo: J. Maślanka, Dwory Weryho-Darewskich na tle dziejów, Warszawa 2010; S. NałęczKomornicki, Komorniccy 1410–2010, Warszawa 2011.
15
Wśród podmiotów, które wsparły wydanie pracy: D. Orłowski, 600 lat…, oprócz Urzędu Gminy
w Skomlinie, Narodowego Centrum Kultury, Fundacji na Rzecz Rozwoju Powiatu Wieluńskiego
i Wojewódzkiego Urzędu Pracy znajdujemy Europejski Fundusz Społeczny.
13
14
74
Poznańskiego 1834–1849). Doktorat 2005 r. Akademia im. J. Długosza w Częstochowie na podstawie pracy Wieluńskie w dobie Prus Południowych 1793–1806 (opublikowana – Wieluń 2005). Autor ponad 60 artykułów naukowych i popularnonaukowych,
również za granicą (RFN). Monografia Gminy Czarnożyły (red.) otrzymała Złoty Ekslibris Miejskiej i Wojewódzkiej Biblioteki im. J. Piłsudskiego w Łodzi (2009). Współredaktor, wraz z E. Lewik-Tsirigotis i G. Pietruszewską-Kobielą, tomu Dziecko I, Wieluń 2010. Redaktor naczelny „Rocznika Wieluńskiego”, członek redakcji „Poznańskiego Rocznika Archiwalno-Historycznego” oraz „Na Sieradzkich Szlakach”. Wykłada
w Kolegium Nauczycielskim w Wieluniu, działa w Wieluńskim Towarzystwie Naukowym.
75
Henryk Miłoszewski
Oddział Miejski Polskiego Towarzystwa Turystyczno–Krajoznawczego
im. Mariana Sydowa w Toruniu
Fascynacja Moją Małą Ojczyzną
Na początku lat 70–tych ubiegłego wieku będąc uczniem szkoły średniej
w Toruniu, trafiłem kolejno pod skrzydła dwóch wspaniałych nauczycieli – opiekunów Szkolnych Kół Krajoznawczo–Turystycznych PTTK, którzy wzbudzili we
mnie zainteresowanie organizowanymi przez Oddział Miejski PTTK im. Mariana Sydowa w Toruniu formami turystyki kwalifikowanej1. W stosunkowo krótkim czasie poznałem warunki uczestnictwa w wycieczkach, rajdach, zlotach i imprezach turystycznych oraz warunki zdobywania odznak turystyki kwalifikowanej. Następnie zacząłem zgłębiać wiedzę w zakresie organizacji imprez i wycieczek. Jednak to mi już nie wystarczało. Zaintrygował mnie ostatni człon określający moje stowarzyszenie czyli Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze,
a mianowicie słowo KRAJOZNAWSTWO.
Słowo to, w miarę poznawania jego znaczenia, zmieniło sposób w jaki wcześniej przyglądałem się własnemu otoczeniu, a później wyznaczyło cel i sens życia.
Wcześniej pokonywałem kilometry napawając się ładnymi widokami, obserwując otaczającą przyrodę. Bezwiednie po drodze mijałem bezimienne pomniki, kapliczki i zdewastowane cmentarze, strumienie i potoki, zrujnowane młyny, dwory, pałace i zamki, schrony i forty, pomniki i rezerwaty przyrody oraz różnorodne
formy ukształtowania powierzchni ziemi. Po pewnym czasie mijane obiekty zaczęły mnie interesować. Był to początek systematycznej pracy, związanej z dociekaniem i poszukiwaniem odpowiedzi na banalnie proste pytania: Co to jest? Skąd
to się wzięło? Jaka jest historia tego obiektu? Na wiele z nich po prostu nie znałem
odpowiedzi, ale wkrótce nadszedł taki czas, że zacząłem o tych obiektach mówić
i opowiadać, najpierw najbliższym przyjaciołom, a następnie szerszemu gronu –
uczestnikom wycieczek krajoznawczych, młodzieży szkolnej i osobom dorosłym.
Bezimienny pomnik okazał się krzyżem upamiętniającym zmarłych włościan
pochowanych na XVII-wiecznym cmentarzu cholerycznym, inna nekropolia ze
zdewastowanymi i porośniętymi roślinnością macewami była XVIII-wiecznym
kirkutem, mały cicho szemrzący do ucha strumyk uchodzący do jeziora Kijasz Byli to nauczyciele: Norbert Kuffel – opiekun SKKT – PTTK nr 33 i nieżyjący już Tadeusz
Baczyński – opiekun SKKT – PTTK nr 6.
1
76
kowskiego okazał się rzeczką rozgraniczającą w średniowieczu dwie własności
ziemskie: biskupią i książęcą, a wystające z ziemi brunatnoczerwone strzępy cegieł stanowiły z kolei pozostałość XVI-wiecznego młyna-papierni produkującego
papier na potrzeby Rady Miasta Torunia. Często mijane zadrzewione wzniesienie,
usytuowane wśród pól i systematycznie podorywane to pozostałość dawnego grodu wczesnośredniowiecznego – grodziska, a z kolei położone obok siebie regularne wzniesienia, przypominające bochenki chleba okazały się drumlinami. Posiadając odpowiedni warsztat i zasób wiedzy, przeszedłem do kolejnego etapu, czyli
upowszechniania wiedzy o obiektach krajoznawczych2.
Na początku lat 90 ubiegłego wieku zostałem zaproszony do udziału w cotygodniowych audycjach turystyczno–krajoznawczych emitowanych na antenie
Radia Toruń, podczas których opowiadałem słuchaczom o walorach historycznych, krajoznawczych, przyrodniczych i turystycznych związanych z miejscowościami usytuowanymi na historycznych ziemiach: chełmińskiej, dobrzyńskiej, lubawskiej i michałowskiej3.
Każdego z regionalistów a w szczególności krajoznawców powinny cechować:
konieczność dociekania i poznawania prawdy, a także upór, konsekwencja i skuteczność w działaniu. Każdy z nas powinien systematycznie pogłębiać i rozszerzać
określone dziedziny wiedzy i potrafić skutecznie dzielić się nią z innymi. Uznany krajoznawca powinien posiadać wiedzę interdyscyplinarną czyli taką, która
umożliwia korzystanie z dorobku kilku zasadniczych nauk np. biologii, geografii i historii, itd., uzupełnioną i rozszerzoną o „mądrość” płynącą np. z nauk pomocniczych tj. architektury, geologii, geomorfologii, hagiografii, heraldyki, topografii, itp.4. W tym miejscu wyraźnie odcinam się od ewentualnego zarzutu czytelnika, że zajmuję się lansowaniem pozy wszystkowiedzącego krajoznawcy–besserwissera5.
Aby udowodnić powyższe racje podam przykład nekropolii mennonickiej
z okolic Torunia, położonej nad Wisłą. Do jakiegoś czasu był to zapomniany, zde Do regulaminów organizowanych imprez turystycznych została wprowadzona informacja krajoznawcza o obiektach i miejscowościach znajdujących się na trasie, okolicznościowe znaczki
prezentowały obiekty krajoznawcze, a do zamieszczanych w prasie komunikatów o imprezach, były
odtąd dołączane treści historyczno-krajoznawcze.
3
Wymienione ziemie oraz częściowo Kujawy i Pomezania tworzyły ówczesne woj. toruńskie utworzone w 1975 roku i istniejące do czasu przeprowadzenia kolejnej reformy administracyjnej
w 1999 roku.
4
Geomorfologia jest nauką o formach rzeźby występujących na powierzchni Ziemi oraz procesach
tworzących i przekształcających owe formy. Hagiografia to dział piśmiennictwa, który obejmuje
żywoty świętych, a także legendy z ich życia. Topografia jest działem geografii obejmującym badanie
kształtu powierzchni Ziemi w tym: rzeźbę terenu, roślinność i cechy antropogeniczne.
5
Besserwisser – miano określające człowieka, uważającego się za wszystkowiedzącego i zarozumiałego znawcę.
2
77
wastowany i zakrzaczony cmentarz ewangelicki, o istnieniu którego wiedziała tylko część starszych mieszkańców okolicy, a który potocznie nazywany był „kirchofem”. Nawet najstarsi mieszkańcy nie znali genezy powstania i okresu pochodzenia cmentarza, określając go jednoznacznie jako niemiecki. Z całą pewnością poznanie prawdy utrudniały skąpo zachowane inskrypcje na nagrobkach, zapisane niezrozumiałym i trudnym do odczytania pismem typu Schwabacher (szwabacha)6. Ostatnie miejsce doczesnego spoczynku mieszkańców z najbliższej okolicy w czasach Polski Ludowej było traktowane przez ówczesnych mieszkańców
wsi zgodnie z funkcjonującą wówczas dewizą i polityką państwa socjalistycznego. Oznaczało to, że nekropolia i inne pozostałe ślady związane z życiem i kulturą dawnych mieszkańców (czytaj: Niemców) muszą i powinny być zatarte, dlatego
też nikt specjalnie nie przejmował się prowadzonymi przez dzieci i młodzież zabawami na terenie nekropolii, polegającymi m.in. na bezczeszczeniu nagrobków
i stel, niszczeniu tablic nagrobnych i rzeźby sepulkralnej albo modnego „poszukiwania skarbów” z przebijaniem się do krypt grobowych. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że wiele marmurowych nagrobków i tablic zostało po prostu zrabowanych z tego cmentarza i wtórnie użytych na innych. Często również na tym poświęconym miejscu można było znaleźć ślady (kapsle, korki i potłuczone butelki)
po libacjach alkoholowych.
W pewnym momencie życia wyznaczyłem sobie zadanie, które miało na celu
zmienić dotychczasową mentalność mieszkańców wsi, na terenie której znajdował się ww. cmentarz.
Zinwentaryzowałem i udokumentowałem istniejące na nim tumby, nagrobki oraz inskrypcje z nagrobków, a uzyskany materiał zacząłem systematycznie badać, tłumaczyć i porównywać. Sięgnąłem do źródeł historycznych tj. inwentarzy,
lustracji oraz do katastru kontrybucyjnego z lat 1772–1773 zwanego „katastrem
fryderycjańskim”. Im więcej zagłębiałem się w historię miejscowości tym większą dysponowałem wiedzą, w konsekwencji umożliwiającą zrozumienie ciągłości
procesu osadniczego na przestrzeni lat w tej wsi.
Ostatecznie mogłem stwierdzić, że wieś została pierwotnie zasiedlona na początku XVII wieku przez przybyszów z Fryzji (Niderlandy), którzy w tolerancyjnym kraju jakim było Królestwo Polskie, znaleźli schronienie i opiekę przed prześladowaniami religijnymi (okres Reformacji). Mowa jest o kolonistach olenderskich, znanych również pod mianem mennonitów7. Ci niezwykle pracowici lu Schwabacher to rodzaj pisma gotyckiego, które dało początek narodowemu pismu niemieckiemu.
7
W XVI wieku w okresie Reformacji na obszarze dzisiejszej Holandii (Fryzja) doszło do
rozłamu w kościele katolickim, w wyniku którego powstało kilka wspólnot protestanckich. Jedną
z nich była wspólnota anabaptystów, z odłamem, którego ojcem duchownym był żyjący w latach
1498–1559 eks-proboszcz kościoła katolickiego Menno Simmonis. Pierwszą osobą, która odłam
6
78
dzie rozpoczęli proces osadniczy w 2 połowie XVI wieku na Żuławach Wiślanych
i stopniowo kierowali się w górę Wisły, wydzierając jej i meliorując sukcesywnie
łąki, osuszając bagna, zagospodarowując nieużytki i piaski na własne potrzeby.
Przybysze zawierali z właścicielami (biskupami, starostami i szlachtą) kontrakty dzierżawne na 30–40 lat, byli zwolnieni od służby wojskowej, od świadczeń
w naturze i w obowiązku oraz obdarzeni wolnością osobistą. Pas osadnictwa niderlandzkiego ciągnął się wzdłuż obu brzegów Wisły, od Gdańska, przez Gniew,
Nowe, Grudziądz, Chełmno, Bydgoszcz, Toruń i Włocławek aż po Modlin. To
właśnie mennonici uregulowali Wisłę wznosząc wały przeciwpowodziowe, kanały odwadniające, śluzy i jazy oraz mosty i groble. Byli także budowniczymi wielu
wiatraków, zwłaszcza popularnych tzw. holendrów i zborów protestanckich. Z ponad dwuwiekowego ich pobytu pozostały znakomicie uregulowane stosunki wodne, pozakładane wioski, ciekawe architektonicznie budownictwo m.in. szachulcowe domy z podcieniami oraz cmentarze mennonickie – niemi świadkowie przemijającej kultury i zwyczajów.
Badając historię miejscowości, doszedłem do konkluzji, że rzekomy cmentarz niemiecki w rzeczywistości jest nekropolią mennonicką. Każda moja wizyta na cmentarzu wzbudzała nieuzasadnione emocje i zataczała coraz większe kręgi zainteresowania wśród kolejnych mieszkańców wsi. Mieszkańcy zaczęli zadawać nieśmiało pytania: Co tu robię? Czego szukam? A po co i dla kogo? Potem
następowały ciągłe i żmudne tłumaczenia, opowieści o dawnych mieszkańcach
wsi, skąd przybyli, co zrobili dla okolicy i co pozostawili po sobie. Po kilku publikacjach zamieszczonych w prasie i zorganizowanych wycieczkach turystycznych związanych z osadnictwem mennonickim – jak echo – powróciły do mnie
przekazywane wiadomości. Skutek działań był taki, że mieszkańcy zaczęli wyrażać się z szacunkiem o dawnym „niemieckim” cmentarzu, przestali tłuc butelki
i bezmyślnie dewastować nagrobki oraz pozyskali to najcenniejsze – świadomość.
Już całkiem zwyczajnie, jak to bywa w cywilizowanych społeczeństwach, na przełomie października i listopada pojawiły się nawet lampki. W ubiegłym roku teren cmentarza wraz ze znajdującymi się tam nagrobkami został uporządkowany
i odpowiednio oznaczony przez stowarzyszenie skupiające m.in. okoliczną młodzież szkolną.
Każdy z regionalistów powinien utrzymać i zachować w działaniu i wypowiedzi pewien dystans i umiar do wydarzeń historycznych, zwłaszcza niezbyt szybko analizować i oceniać fakty, postawy i zachowania ludzkie, od których upłynęanabaptystów określiła od imienia Mennona – mennonitami był prymas Polski – Jan Łaski. Masowe prześladowania mennonitów były zasadniczym powodem ich migracji na wschód Europy, w tym
również do Polski, gdzie znaleźli przyjazny klimat oraz dogodne warunki do osiedlenia i zachowania swojej wiary.
79
ło niewiele czasu. Podobny stosunek mam do regionalisty, zaangażowanego politycznie, którego obiektywizm jest związany z programem danej partii i uzależniony od jej potrzeb wizerunkowych. Niejednokrotnie w przeszłości pewna „twórczość” regionalistów była zamawiana przez określone gremia, wymagające od regionalistów formułowania wniosków, często nieracjonalnych i nieprawdziwych,
a z całą pewnością mało popularnych.
Powtórzę, że regionalista to człowiek z pewnymi zasadami, niezależny,
obiektywny i konsekwentny w dochodzeniu prawdy oraz wiedzy. Potrafiący
i pragnący dzielić się wiedzą, a także skuteczny w działaniu.
Po tym dłuższym wywodzie łatwiej jest przejść do próby określenia wzoru regionalisty, godnego do naśladowania autorytetu. Wyjdźmy jednak od stwierdzenia, że na uznanie i autorytet należy aktywnie i solidnie pracować przez kilkanaście lub kilkadziesiąt lat. Okresu budowania autorytetu nie można jednoznacznie
określić, ponieważ jest to proces niekontrolowany i zachodzący w czasie, niezależny od nas, który „wieńczy wiecha z wysypem” – różnych próśb, pytań, rad, wypowiedzi, jak również liczne propozycje współpracy. Moment ten świadczy, że dla
określonego środowiska i społeczności jestem lub staję się pewnym autorytetem.
Osobiście oczarowała, zainspirowała i zafascynowała mnie postać znanego
i niezmiennie cenionego krajoznawcy z pierwszej połowy XX wieku Mieczysława Orłowicza8. Dla wielu osób związanych z krajoznawstwem pozostanie on największym autorytetem, sylwetką wzorcową, godną do naśladowania. To on stworzył zręby krajoznawstwa i turystyki szczególnie w okresie II Rzeczypospolitej.
Orłowiczowi udało się poprzez krajoznawstwo zjednoczyć społeczeństwo kraju,
który na mapach Europy i świata nie istniał przez ponad 120 lat. Jego wspaniałe pióro i opisy obiektów krajoznawczych z poszczególnych regionów II Rzeczypospolitej, umożliwiły poznanie i przybliżenie historycznych i narodowych pa Mieczysław Orłowicz (ur. 17 grudnia 1881 r. w Komarnie, zm. 4 października 1959 r. w Warszawie) – doktor praw, geograf, nestor krajoznawców i turystyki polskiej. Ukończył prawo i historię
sztuki na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. Nie podjął jednak pracy prawnika, tylko zafascynowany krajoznawstwem i turystyką zaczął pisać artykuły krajoznawcze i wydawać przewodniki. W 1906 r. wydał Przewodnik po Europie oraz założył Akademicki Klub Turystyczny we Lwowie.
Celem jego wypraw krajoznawczych były: Alpy Rodniańskie, Alpy Szwajcarskie, Beskidy, Bieszczady, Bukowina, Czarnohora, Dolny i Górny Śląsk, Kaszuby, Pomorze, Saksonia, Słowacja oraz Tatry.
Kolejny przewodnik pt. Ilustrowany przewodnik po Galicji, Bukowinie, Spiszu, Orawie i Śląsku Cieszyńskim wydał w 1914 r. W 1919 r. Orłowicz został powołany na stanowisko kierownika Referatu
Turystyki w Ministerstwie Robót Publicznych, a od 1932 r. kierował Wydziałem Turystyki w Ministerstwie Komunikacji w Warszawie. Podczas pracy ministerialnej opracował zarys organizacyjny,
kierunki rozwoju i problematykę związaną ze sportem i turystyką w Polsce. Orłowicz był również
organizatorem i uczestnikiem licznych konferencji, zjazdów, kongresów turystycznych, m.in. z jego
inicjatywy odbył się IV Kongres Turystyczny w Krakowie i Zakopanem, a także Kongres Turystyki
Morskiej w Ustce. Jest autorem ponad stu wartościowych przewodników krajoznawczo–turystycznych.
8
80
miątek, dotychczas rozdzielonych granicami przez zaborców. Przez wiele dziesięcioleci kolejne pokolenia autorów przewodników i krajoznawców czerpało wiedzę z bogatej spuścizny teoretycznej i praktycznej Orłowicza. Wydane w okresie międzywojennym przewodniki krajoznawczo–turystyczne Orłowicza, stanowiły również podstawę mojej późniejszej edukacji krajoznawczej9. Innym współcześnie żyjącym wybitnym autorytetem jest znany krajoznawca z Wielkopolski
– Włodzimierz Łęcki10.
Kiedyś zadano mi pytanie, związane z istnieniem różnic pokoleniowych pomiędzy młodszą i starszą generacją krajoznawców. Osobiście nie zetknąłem się
z nimi, natomiast słyszałem o pewnych faktach i zdarzeniach, które miały miejsce w przeszłości, pomiędzy zaawansowanym wiekowo krajoznawcą i jego dużo
młodszym kolegą po fachu. Wydaje się, że istotnym powodem „drobnych konfliktów” i „różnic zdań” mogą być przede wszystkim cechy charakterologiczne owych
osób, takie jak przesadna ambicja, bezwzględny upór, brak kultury osobistej, nieumiejętność współpracy i konfliktowość. Myślę, że w tych „nieporozumieniach”
z pewnością nie chodziło o posiadaną wiedzę, warsztat, dorobek czy też istotną
różnicę wieku. Do tej pory bazując na własnym przykładzie, nie zetknąłem się
bezpośrednio i nie byłem uczestnikiem żadnego indywidualnego lub grupowego
incydentu bądź konfliktu o podłożu krajoznawczym. Wprost przeciwnie – mam
wielu kolegów, przyjaciół i znajomych wśród krajoznawców, których nie pytam
o pesel ani vice versa. Relacje pomiędzy nami są jak najbardziej poprawne i nie
ograniczają się jedynie do podania sobie ręki czy głębokiego ukłonu. Są to naturalne więzi łączące krajoznawców, powstające po wielu latach wzajemnej współpracy, wynikające z realizacji wspólnych celów i działań. Przyjaciele–krajoznawcy
potrafią słuchać innych ludzi, mających coś do powiedzenia, a także potrafią podzielić się posiadaną wiedzą z innymi. Jednym zdaniem – krajoznawcy nie stanowią hermetycznie zamkniętego środowiska.
Ostatnie dwudziestolecie, przypadające na przełomie wieków w sposób nie M. Orłowicz, Ilustrowany przewodnik po Mazurach Pruskich i Warmii, Lwów – Warszawa 1923;
Tegoż, Ilustrowany przewodnik po województwie Pomorskiem, Lwów – Warszawa 1924; Tegoż, Ilustrowany przewodnik po Toruniu, Lwów – Warszawa 1924; Tegoż, Ilustrowany przewodnik po
Grudziądzu, Lwów – Warszawa 1924; Tegoż, Ilustrowany przewodnik po Chełmnie i Świeciu, Lwów
– Warszawa 1924.
10
Włodzimierz Łęcki (ur. 23 września 1937 r. w Poznaniu) – doktor nauk technicznych, wybitny krajoznawca. Ukończył w 1961 r. studia na Wydziale Budownictwa Lądowego Politechniki Poznańskiej, na której 9 lat później obronił doktorat. Autor książek i artykułów naukowych z zakresu
trwałości budowli i materiałów budowlanych. Jest również autorem i współautorem wielu artykułów, książek i przewodników krajoznawczo–turystycznych związanych z Wielkopolską m.in. Kanon
Krajoznawczy Polski, Kanon Krajoznawczy Województwa Wielkopolskiego, Poznań od A do Z, Słownik krajoznawczy Wielkopolski, Województwo Pilskie, Szlak Piastowski, Wielkopolska, Poznań i okolice itd...
9
81
zwykle istotny miało wpływ na wizerunek i kształt krajoznawstwa oraz na warunki związane z jego upowszechnianiem. Doniosłe wydarzenia historyczne i powiązane z nimi ekonomiczno-gospodarcze, społeczno-kulturowe i polityczne zmiany
zachodzące w naszym kraju, doprowadziły do chwilowego zastoju tej części kultury polskiej jaką jest regionalizm. Wielu regionalistów, w tym krajoznawców, nie
potrafiło odnaleźć się w nowej rzeczywistości i realizować określonych celów i zadań. Były też i dobre strony przeprowadzonych zmian. Odtąd „jedynej zmonopolizowanej i nieomylnej” partii rządzącej, zaczęła zagrażać w bycie politycznym silna opozycja, powstała po przeciwnej stronie. Funkcjonująca w Polsce przez całe
dziesiątki lat w wielu dziedzinach życia społecznego propaganda „jedynej nieomylnej” partii, dotknęła i skaziła część regionalistów, którzy pragnąc za wszelką cenę istnieć „tworzyli” nową fałszywą historię poszczególnych miejscowości.
W wielu monografiach poszczególnych miejscowości i przewodnikach turystycznych, pochodzących z tamtego okresu, były akcentowane wydarzenia związane
z nowym ładem polityczno-gospodarczym, jaki pojawił się po II wojnie światowej. Nie brakowało w nich życiorysów działaczy politycznych i robotniczych,
podkreślania braterskich związków pomiędzy PRL i ZSRR, zawyżania wyników
osiąganych w budownictwie, przemyśle i rolnictwie, kreowania roli i znaczenia
PGR, opisów wyników czynów społecznych itd... Natomiast nagminnie i z premedytacją pomijana była historia dawnych ośrodków kultury polskiej, którymi
do 1939 roku były dwory i pałace szlacheckie, sylwetki właścicieli – ziemian polskich, wydarzenia historyczne związane z potyczkami i bitwami powstańców listopadowych i styczniowych stoczonych z Moskalami itd... W wielu przewodnikach turystycznych pomijano historię dawnych siedzib ziemiańskich i tworzonych tam przez lata zbiorów sztuki, malarstwa, broni, następnie opisów kaplic,
kalwarii, klasztorów i kościołów, historii miejsc umocnionych i twierdz, a także
bitew partyzanckich, zwłaszcza tych związanych z tzw. „podziemiem reakcyjnym”
itd... Podobnie traktowano – czyli pomijano – dawne cmentarze, zwłaszcza ewangelickie, prawosławne, kirkuty żydowskie, mizary tatarskie, mennonickie oraz rodzinne dawnych właścicieli ziemskich. W celach porównawczych wystarczy sięgnąć i zapoznać się z treścią przewodników turystycznych np. z lat 70-tych XX
wieku oraz z końca XX wieku.
Realizowanie zainteresowań krajoznawczych nie wymaga według mnie istnienia specyficznych warunków, wiążących się ze skalą wielkości danego środowiska.
Może to być zarówno środowisko wiejskie, małomiasteczkowe i miejskie, jak też
środowisko większe obszarowo np. gmina, region i województwo. Bez większego
znaczenia są również tradycje historyczne i kulturowe związane z danym regionem. Każde środowisko tj. rodzina, wieś i parafia ma pewną własną historię, zapisaną w formie pamiętnika, kroniki, zapisku i zdjęcia lub przekazywaną ustnie
w formie wspomnienia, zapamiętania i świadectwa. Historię mniej lub bardziej
82
obszerną, cząstkową lub pełną, nieprawdziwą lub autentyczną, wreszcie popartą
lub niepopartą świadectwem historycznym, lecz – co jest w tym niezwykle istotne – tworzącą i posiadającą wpływ na dzieje i historię większego środowiska. Naturalnie, że krajoznawca pochodzący ze wsi lub małego miasteczka ma utrudniony dostęp do źródeł historycznych i specjalistycznej literatury, niż ten posiadający niczym nieskrępowany dostęp do biblioteki uniwersyteckiej. Jednak te bariery
w dobie dostępu do wszechobecnego internetu i zdigitalizowanych zbiorów mają
bardzo znikome znaczenie. Tak więc stwierdzam, że dla osoby zajmującej się krajoznawstwem bez znaczenia jest wielkość ośrodka, z którego pochodzi, niewątpliwie jest to jednak istotne przy pozyskiwaniu ewentualnych środków finansowych
w celu publikowania wyników pracy. Zdecydowanie łatwiej jest pozyskać dofinansowanie publikacji zamieszkującemu duże środowisko miejskie (samorządy,
organizacje, towarzystwa i fundacje, a także specjalne fundusze itp...), niż z miejscowości usytuowanej w typowo rolniczej gminie11.
W ostatnich 10–15 latach działalność regionalną zaczynają mocno akcentować lokalne stowarzyszenia powstałe w poszczególnych gminach i powiatach.
I nie ma w tym nic dziwnego, ponieważ aplikują o środki z funduszy Unii Europejskiej. Jednym z podstawowych warunków otrzymania pieniędzy są działania
integracyjne i promocyjne na rzecz regionu realizowane poprzez lokalne stowarzyszenia mieszkańców. Dzięki tym cennym inicjatywom są przypominane ginące zawody (tj. garncarza, kowala, zduna, kołodzieja), staropolskie tańce, obrzędy,
zwyczaje i stroje ludowe, a ponadto promowane miejscowe produkty spożywcze
(tj. chleb, powidła, miody, potrawy, ciasta, nalewki), połączone często z regionalnymi festynami i degustacją potraw. Lokalne stowarzyszenia prowadzą działalność wydawniczą, w ramach której powstają foldery promujące miejscową działalność agroturystyczną, miejscowe walory przyrodniczo–turystyczne oraz popularyzujące regionalne przepisy na potrawy. Powyższe działania w zależności od
skali i zasięgu są wspomagane finansowo przez urzędy: marszałkowski, powiatowy i gminny. Od ponad wieku działalnością regionalną zajmowało się najpierw:
Polskie Towarzystwo Krajoznawcze a od 1950 roku Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze, które posiada nieocenione dokonania i zasługi w dziedzinie krajoznawstwa, tworzenia znakowanych szlaków turystycznych, promowania
obiektów historycznych i walorów krajoznawczych, przyrodniczych i turystycznych, a także w zakresie wieloletniej edukacji krajoznawczej prowadzonej z dziećmi i młodzieżą szkolną. Ostatnie lata wskazują na wyraźny „renesans” regionali11
Możliwości pozyskania środków finansowych jest wiele np. z urzędu miasta, urzędu starosty powiatowego, urzędu marszałkowskiego, stowarzyszenia lub związku gmin, lokalnej grupy działania,
lokalnej organizacji turystycznej, placówki muzealnej, towarzystwa naukowego, historycznego, geograficznego, ludoznawczego, wyższej uczelni, Fundacji „Forda” i „Kronenberga”, Wojewódzkiego
Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej itd...
83
zmu, na wielu uczelniach wyższych powstały i nadal powstają kierunki oraz specjalizacje w mniejszym lub większym zakresie obejmujące regionalistykę.
Na zakończenie podzielę się spostrzeżeniem dotyczącym zaangażowania instytucjonalnego regionalisty. Mój konkretny przykład raczej wyklucza przypadkową przynależność do Polskiego Towarzystwa Turystyczno–Krajoznawczego i stopniowe zaangażowanie w pracę krajoznawczą, ponieważ było to działanie pragmatyczne. Każdy indywidualnie pracujący regionalista ma o wiele więcej problemów i przeszkód do pokonania na swojej drodze, niż ten pracujący
w grupie lub zespole. Przy indywidualnej pracy decyduje wiedza jednego człowieka, natomiast w przypadku grupy – pomoc i wiedza całego zespołu. Indywidualny regionalista jest inaczej oceniany i postrzegany przez różnego rodzaju instytucje, organizacje i jednostki administracji (rządowej, samorządowej) niż przedstawiciel stowarzyszenia lub związku regionalnego. Ostatni argument związany jest
ze środkami finansowymi, które mają być wkładem własnym np. do sfinansowania publikacji. Przy pracy zespołowej potrzebny wkład jest podzielony na zespół
lub zabezpieczony ze środków własnych organizacji, a indywidualnie… wkład
zabezpiecza regionalista. Hasło ideowe – Regionaliści zrzeszajcie się, ponieważ
w jedności jest nasza siła!
Henryk Miłoszewski – (ur. 9 września 1957 r. w Dusznikach-Zdroju) historyk i krajoznawca. Absolwent Wydziału Nauk Historycznych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Od 1992 r. prezes zarządu Oddziału Miejskiego Polskiego Towarzystwa
Turystyczno–Krajoznawczego im. Mariana Sydowa w Toruniu, a od 1999 r. przewodniczący Sejmiku Prezesów Oddziałów PTTK Województwa Kujawsko–Pomorskiego.
Wieloletni członek Zarządu Głównego PTTK w Warszawie, a od 2011 r. jego wiceprezes. Instruktor krajoznawstwa Polski i społeczny opiekun zabytków PTTK. W latach
2002–2005 członek Kolegium Instruktorów Krajoznawstwa Województwa Kujawsko–Pomorskiego, a także w latach 2007–2011 przewodniczący Komisji Egzaminacyjnej dla przewodników terenowych woj. kujawsko-pomorskiego. Autor kilkudziesięciu artykułów krajoznawczych o miejscowościach leżących na historycznych ziemiach: chełmińskiej, dobrzyńskiej, Kujawach i Pomezanii, kilkudziesięciu folderów
krajoznawczo-turystycznych o znakowanych szlakach turystyki pieszej i rowerowej,
kilkunastu planów, map i przewodników krajoznawczo–turystycznych związanych
z Toruniem, ziemią chełmińską i województwem kujawsko-pomorskim. Autor kilkuset informacji krajoznawczych o miejscowościach regionu, publikowanych na przestrzeni lat w prasie regionalnej, 140 haseł krajoznawczych umieszczonych na portalu www.naszekujawsko-pomorskie.pl, przewodnika turystycznego po województwie
kujawsko–pomorskim dla osób niewidomych umieszczonego na portalu www.visit-
84
kujawsko-pomorskie.pl oraz monografii historycznej Oddział Miejski Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego im. Mariana Sydowa w Toruniu. Historia działalności w latach 1921–2010.
85
Artur Trapszyc
Muzeum Etnograficzne
im. Marii Znamierowskiej-Prüfferowej w Toruniu
Mój regionalizm, moja kontestacja. Prowincja wobec centrum
Regionalizm należy do terminów, którym daleko do jednoznaczności i precyzji, a i sam region kulturowy (historyczny, etnograficzny), jako wyodrębniona
na podstawie różnorodnych kryteriów jednostka, to obszar raczej zarysowany niż
wyraźnie określony1. Ogólnikowość i wieloznaczność z jaką mamy tu do czynienia, pozwala więc, jak się wydaje, na pewną swobodę w rozumieniu i stosowaniu
obu pojęć. Z możliwości tej chcę jednak skorzystać w sposób umiarkowany, bo
kryjąca się pod terminem regionalizmu „rzeczywistość”, nie jest przecież li tylko
teoretyczną abstrakcją. Wobec charakteru prezentowanego przeze mnie tekstu,
w założeniu bardziej personalnego2 niż ściśle naukowego, czuję się więc upoważniony do autorskiego i nieco „libertyńskiego” spojrzenia. W świetle niektórych
tendencji, jakie panują we współczesnej antropologii jest ono zresztą dopuszczalne, a nawet uprawnione3.
Idea regionalizmu, rozumiana jako apoteoza małej ojczyzny, regionu czy
prowincji może być moim zdaniem uznana za swego rodzaju kontestację. Taka
postawa, choć nie nacechowana szczególnym antagonizmem, ani wobec administracyjno-kulturowego „centrum”, ani wobec innych postaw o charakterze kosmopolitycznym, wydaje się jednak w stosunku do nich w dużej mierze ideowo
opozycyjna. Regionalista w swym myśleniu, zachowaniu i działaniu jest przecież
lokalnym patriotą, przedkładającym to co mniejsze, najbliższe, swojskie i znajome, nad to co wielkie, oddalone i „centralne”.
Chodzi mi przy tym o taki patriotyzm, któremu daleko do partykularyzmu
czy „okręgowej” megalomanii, patriotyzm pozbawiony uprzedzeń i lęków wobec
otaczającego świata. Mam więc na myśli regionalizm „światły” i otwarty, a nie zaściankowy, „prowincjonalny”, zasklepiony w niejako przyrodzonym człowiekowi
Pojęcia regionalizmu i regionu kulturowego definiuje m.in. K. Kwaśniewski, Region kulturowy,
[w:] Słownik etnologiczny terminy ogólne, red. Z. Staszczak, Warszawa-Poznań 1987, s. 304-308.
2
Mam tu na myśli subiektywizm ocen, własny punkt widzenia oraz osobisty charakter i styl narracji; zob.: K. Kaniowska, Opis – klucz do rozumienia kultury, „Łódzkie Studia Etnograficzne”, t. 39,
1999.
3
J. Topolski, Rozumienie historii, Warszawa 1978, s. 13; Cz. Robotycki, Etnografia wobec kultury
współczesnej, Kraków 1992, s. 41-43.
1
86
umiłowaniu jedynie tego co bliskie i własne. Regionalizm, który z ciekawością
spogląda na inne małe i wielkie ojczyzny oraz bez kompleksów, choć z rezerwą,
zwraca wzrok ku iluminującym metropoliom. Pozostaje tylko pytanie: czy nie jest
to aby regionalizm i patriotyzm idealny, nie z tego świata?
Powracając do kontestacji, to zasadza się ona w tym przypadku na opozycji
wobec determinujących nasze życiorysy schematów, gdzie zapisana jest m.in. konieczność opuszczenia rodzinnej wsi i miasta, ruszenia na „podbój świata”, zrobienia kariery, a w konsekwencji zakotwiczenia się w większym czy mniejszym,
„centrum kultury, sztuki, nauki, handlu i biznesu”. Kontestacja pozwalająca z rezerwą i sceptycyzmem wybierać węgle z ogniska globalnych „osiągnięć”, nacechowana swoistą, lokalną właśnie, a także osobistą odpornością i roztropnością
w przyjmowaniu nowinek, mód, idei i wzorów zachowań4.
Przedstawiony tu w skrócie model (wariant) regionalizmu kontestacyjnego,
tak jak go rozumiem, wymaga jeszcze istotnego uzupełnienia. Bycie regionalistą nie zawsze bowiem i nie tylko łączy się z pozostaniem na rodzinnej ziemi
i realnym uczestniczeniem w życiu lokalnej społeczności. To również filozofia
polegająca na mentalnej, deklaratywnej oraz – co ostatnio coraz bardziej widoczne – wirtualnej (literatura, komunikacja internetowa) przynależności do regionu
i takiej właśnie w nim obecności. Inaczej rzecz ujmując to także przynależność symultaniczna, rozpostarta między światem pierwszej małej ojczyzny, danej z urodzenia, a światem ojczyzny przybranej, którą sami wybraliśmy lub gdzie rzucił nas
los czy życiowa konieczność. Do tego dochodzi jeszcze przynależność do ojczyzny
wielkiej, tej równie abstrakcyjnej wspólnoty „Wszystkich Polaków” .
Owo „roztożsamienie”, coraz częściej odczuwane przez wielką liczbę obywateli globalnego świata (tzw. „Mak Świata”)5, nie jest jednak niczym nowym.
Przeżywali je nasi dawniejsi i bliżsi przodkowie, nasi rodzice i dziadkowie. Było
ono udziałem Polaków uczestniczących w powojennych wędrówkach z „ojczyzn
wiejskich” do „ojczyzn przemysłowych”, z „ziem zabranych” i skazanych na zapomnienie, na „ziemie odzyskane”, za to ustawicznie „przypominane” przez oficjalną naukę i propagandę Polski Ludowej. Polski, co ważne, w stu procentach
analogowej, bez Internetu i możliwości, choćby tylko wirtualnego, powrotu do
opuszczonych światów.
Adaptacja tego co globalne do warunków lokalnych, znana jest pod nazwą glokalizacji. Termin
ten, początkowo odnoszący się tylko do wymiaru ekonomicznego, na gruncie nauk społecznych
spopularyzował kilkanaście lat temu socjolog Roland Robertson.
5
Termin ukuty od nazwy sieci handlowej mcdonald’sa, który według antropologów kultury i filozofów politycznych (m.in. Benjamin Barber) symbolizuje zjawisko globalizacji i uniformizacji współczesnego świata (B. Barber, Dżihad kontra McŚwiat, przeł. Hanna Jankowska, Warszawa 1997; zob.
też W. Kuligowski, Gdzie coca-cola ożywia zmarłych. Czy uzasadniona jest teza o rozrastającej się, zachodniej monokulturze?, „Polityka”, 25 września 2006).
4
87
Biorąc pod uwagę, że kontestacja polega na sprzeciwie wobec różnorakich
konwencji, a w lżejszej postaci jest co najmniej odstępstwem od powszechnie
przyjętych zasad, regionaliści, odwołujący się do swych „prowincjonalnych” korzeni, nie ulegający pokusie bycia „na czasie”, „na górze” i w „centrum”, często
stawali „na przekór”, szli „pod prąd”, a niekiedy rzucali się „z motyką na słońce”.
Kiedy pomyślę o podróży mej matki, jaką odbyła pięćdziesiąt lat temu z Pomorza Zachodniego, gdzie mieszkała i pracowała (w ramach tzw. „nakazu pracy”)6, na rodzimą Kielecczyznę, skąd pochodziła i gdzie się wychowała, odnoszę
wrażenie, że była to właśnie taka podróż i takie osobiste działanie kontestacyjne. Zamiast jechać do niedalekiego, „metropolitalnego” Szczecina i tam urodzić
oczekiwanego syna, wyruszyła w długą, motywowaną ideowo drogę z północy
(z „Zachodu”) na południe (na „Wschód”). W wyniku realizacji tego planu, polegającego na akcie związania losów swego dziecka z własną ziemią rodzinną,
przyszedłem na świat w mieście powiatowym i jak najbardziej prowincjonalnym.
Ważniejsze jednak, że było to miasto „bliskie sercu”, w którym mieszkali rodzice
mojej mamy, moi przyszli „dziadkowie”.
Ciekawe, że w tamtych czasach w społeczeństwie w większości pochodzącym
z środowiska wiejskiego i małomiasteczkowego, panowała tendencja odwrotna.
Urbanizacja symbolizowała przecież postęp, awans i „gwarantowała” nowy status
społeczny. Wyrażało się to nie tylko w dążeniu do ucieczki ze wsi i zamieszkania
w większym mieście, ale i w jednoczesnym zacieraniu swego prowincjonalnego pochodzenia. Jednym z przejawów takich ambicji, przenoszonych na swych
potomków, było podejmowanie prób urodzenia dzieci w miastach, powszechnie
uznawanych za ważne i wielkie.
W środowisku inteligencji „pierwszego pokolenia” w jakim przeważnie funkcjonowali wtedy moi rodzice, dochodziło niekiedy, jak słyszałem, do dość kuriozalnych „wypraw porodowych”. Realizowano je dzięki zamieszkiwaniu w niewielkiej odległości od metropolii i znajomości z praktykującym w wojewódzkiej
klinice lekarzem. Tym samym dzieci, których matki i ojcowie pochodzili z różnych „Wólek”, „Rud”, „Młynów” czy „Mościsk”, poprzez akt urodzenia w dużym
mieście, zdobywały nowy, „lepszy” rodowód. Nie można oczywiście wykluczyć
przypadków gdzie za takim przedsięwzięciem stały poważne, życiowe racje, związane z troską o zdrowie i życie najbliższych.
Wobec tego warto zadać sobie pytanie, czy miejsce urodzenia może mieć
jakikolwiek wpływ na nasze życie, czy jest elementem naszej regionalnej świadomości oraz czy w ogóle ma dla nas większe znaczenie? Trudno tu, jak sądzę,
„Nakaz pracy” został wprowadzony w Polsce Ludowej na mocy ustawy z 7 marca 1950 roku „o zapobieżeniu płynności kadr pracowników w zawodach lub specjalnościach szczególnie ważnych dla
gospodarki uspołecznionej”.
6
88
o jednoznaczną odpowiedź i wiarygodny pomiar, co wymagałoby zagłębienia się
w wielu życiorysach, a być może i przeprowadzenia rozmów z zastosowaniem
specjalistycznych metod psychologicznych. Przypuszczam jednak, że w przypadku świadomych regionalistów sprawa wyglądałaby prościej, a oddźwięk najczęściej byłby pozytywny.
Jeśli chodzi o moich rodziców to osobowością regionalną, obarczoną sporym
ładunkiem emocji, charakteryzowała się właśnie moja mama. Nie chciała mnie
urodzić tam gdzie znalazła się z „nakazu pracy”. Pragnęła abym przyszedł na świat
w tym samym miejscu gdzie zaczęła się jej historia. Stąd i podróż jaką przedsięwzięła, stąd i nazwa miejscowości odnotowana w mojej „metryce”, zapisywana od
lat przy okazji wypełniania różnego rodzaju kancelaryjnych druków.
O tym, że ostatecznie zamieszkaliśmy w rodzinnym mieście ojca, zadecydował życiowy pragmatyzm. Powiatowy, choć z pewnością nie tak prowincjonalny
Toruń, stał się więc „moim miastem” już od czwartego roku życia. Niewielka, zachodniopomorska miejscowość, w której spędziłem najmniejsze dzieciństwo, do
dziś majaczy tylko w mej pamięci, przechowując kilka urokliwych, choć zamglonych obrazów minionego świata. Opuszczone przez nas w połowie lat 60. ubiegłego wieku miasteczko, było odwiedzane przez rodziców raczej rzadko i okazjonalnie. Centrum naszego życia stał się odtąd gród Kopernika, z którym zżywaliśmy
się z roku na rok.
Równolegle i konsekwentnie, głównie poprzez częste kontakty z rodziną mojej mamy, zacieśnialiśmy więzy z Kielecczyzną. Wraz ze starszym rodzeństwem od
najmłodszych lat spędzałem tam większą część wakacji. Miejscem naszego wypoczynku nie było jednak moje rodzinne miasto, a kielecka wieś, skąd pochodził nasz
dziadek. Dom z przyległym do niego sadem oraz wielkim, zielonym podwórzem,
sprawował funkcje rodzinnego letniska. Szybko przybrało ono charakter „gospodarstwa agroturystycznego”, którym zarządzała nasza babcia, a w które „inwestowały” jej dzieci, wprowadzając różnego rodzaju innowacje i udogodnienia.
Wszystko co dobre, bo związane z latem, wypoczynkiem i beztroską, przez
długie lata kojarzyło nam się więc z kielecką wsią, rzeką i lasem. Nic też dziwnego,
że stała się ona dla nas „Cudowną Krainą”, w której czas płynie inaczej, a ona sama
rządzi się odmiennymi prawami. Pejzaż ten, mimo licznych korekt, jakie uczynił
w nim czas i chłodne spojrzenie „dojrzałego człowieka”, zatrzymał jednak swoje
barwy do dziś. Do dziś jest to wciąż „Moja Ziemia”.
Radosne przyjazdy w Kieleckie zawsze poprzedzała niezwykle radosna atmosfera wyjazdu z Torunia. Koniec wakacji wypełniał z kolei smutek towarzyszący pożegnaniom, konieczności opuszczenia wsi i powrotu do miasta. Stało się ono
w ten sposób symbolem świata globalnego, oficjalnego, pozorowanego i wypełnionego obowiązkami, a wieś symbolem świata natury, swobody i szczerości. Ta
mityczna dychotomia zaszczepiona w młodej wyobraźni, na długo ukształtowała
89
mój punkt widzenia i odczuwania tzw. „rzeczywistości”, gdzie dominowały, a jakże, dwa podstawowe kolory: czarny (bardziej szary) i zielony (upstrzony kolorami kwiatów i zapachem nadrzecznych łąk). Utopijna optyka, pogłębiona którejś
jesieni lekturą sporych fragmentów Umowy Społecznej Jeana Jacques’a Rousseau,
z czasem jednak utraciła ostrość, a doświadczenie – co naturalne – skorygowało
ten obraz. Pozostało jednak ogólne zamiłowanie, wrażliwość i skłonność do tego
co mniejsze, skromne, regionalne, prowincjonalne, „ludowe” i naturalne. Spojrzenie przychylne, choć nie bezkrytyczne czy – jak dawniej – wyidealizowane. Spojrzenie, które zwłaszcza w czasach „młodości durnej i chmurnej”, miało wpływ
na mój stosunek do różnych instytucji, zachowań, postaw, wydarzeń, idei i ludzi,
decydujące o swoistej kontestacji tego co oficjalne, odgórne i koniunkturalne.
Miłość, bo jak to inaczej nazwać, do rodzinnej Kielecczyzny, może dlatego,
że nie jej ścieżkami potoczyła się moja codzienność, wywołała u mnie potrzebę odnalezienia surogatów tamtego czasu, przeżytych zdarzeń, spotkanych ludzi
i miejsc zapisanych w pamięci. W takim, niemal obsesyjnym patrzeniu i myśleniu,
spowodowanym tęsknotą do „nie-utraconego raju” (?), był jednak – jak się okazało – boski scenariusz. Poszukiwanie przeobraziło się w widzenie, obserwacja
w analizę, analiza we wnioski. Obrazy innej „Kielecczyzny” zaczęły ukazywać mi
się w miejscach, które wcześniej emanowały obcością, a twarze ludzi nieznanych
zaczęły przypominać tych, których kiedyś znałem. Bezleśna równina Wielkopolski czy Kujaw nie przybrała postaci porosłych świerkami garbów Małopolski, jednak i w krajobrazie tych Małych Ojczyzn zacząłem dostrzegać inne piękno, inną
swojskość. Zachowując obraz „Ziemi Umiłowanej”, odnajdywałem ziemię chełmińską, michałowską, dobrzyńską (i szczecińską). W ten sam sposób mentalnie
powróciłem do miejsca swego zamieszkania, odkryłem na nowo Toruń i „toruńskość”, powtórnie wrosłem w grunt, w którym do pewnego czasu tylko tkwiłem.
Mój regionalizm, jako stan ducha i intelektualnego namysłu, znajduje wyraz
w działalności jaką prowadzę w ramach Polskiego Towarzystwa Ludoznawczego
Oddział w Toruniu. Szczególnie cenię sobie naszą wspólną inicjatywę, która zakończyła się wydaniem trzech prac zbiorowych poświęconych Toruniowi, jego
historii i współczesności7. Ideę regionalizmu realizuję także w pracy w Muzeum
Etnograficznym w Toruniu. Równocześnie, jako „prywatny” miłośnik Kielecczyzny, bywam tam, najczęściej wirtualnie, choć chciałbym aby ten mój pierwotny
i nieustająco młodzieńczy afekt, znalazł bardziej konkretny wyraz.
Każdy z nas, jako członek wielkiej rodziny Polaków, realizuje się uczestnicząc
równocześnie w życiu jakiejś subkulturowej populacji: lokalnej, religijnej, zawo Dotychczas ukazały się: Z trzeciego brzegu Wisły. Szkice z antropologii Torunia (2007 r.), Do Torunia kupić kunia. W 60. rocznicę założenia oddziału toruńskiego Polskiego Towarzystwa Ludoznawczego (2008 r.) oraz Toruń tam i z powrotem. Szkice z antropologii miasta (2011 r.).
7
90
dowej lub hobbystycznej. Afiliacje społeczne, jako praktyczna reguła życia zbiorowego, pozwala nam być tu i tam, działać na różnych poziomach, przeglądać się
w lustrach wielu tożsamości. Każdy z nas ma jednak swoją genealogię: miejsce
urodzenia, ziemię, dom i rodzinę. Jakże często opuszczamy je i pozostajemy od
nich w trwałym lub okresowym oddaleniu? Czasem tam powracamy, choćby tylko myślą swej pamięci, niekiedy zastanawiając się jaki wpływ miały one na to kim
jesteśmy dzisiaj.
Regionalizm jako filozofia życia, wydawać się może archaizmem współczesnego, multilinearnego „Mak Świata”, jednak lokalność i globalność nie muszą stanowić ostrej opozycji. Być nowoczesnym i kontynuować tradycję można przecież
równolegle. Regionalizm jako kontestacja i opozycja wobec globalnego centrum,
polega chyba bardziej na przesuwaniu ciężaru zainteresowań, kierowaniu swej
uwagi na to co nasze i swojskie. Na umiarkowaniu w zapożyczeniach z zewnątrz
oraz wyważonej adaptacji przyjętych wzorów kulturowych do naszych potrzeb
i naszej kulturowej wrażliwości (glokalizacja)8. Wymaga też od nas wyrobionej
tożsamości, niejako naturalnej wdzięczności dla Ziemi i Ludzi pośród których
wyrośliśmy. I trochę odwagi, i dumy troszkę.
Artur Trapszyc – ur. w 1962 r. w Końskich. Od najmłodszych lat zamieszkały w Toruniu. Miłośnik Kielecczyzny, znawca szeregu innych ziem Rzeczypospolitej. Ukończył archeologię na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu oraz Podyplomowe
Studium Muzeologiczne na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Obecnie pracownik Muzeum Etnograficznego im. Marii Znamierowskiej-Prüfferowej w Toruniu.
Członek Polskiego Towarzystwa Ludoznawczego Oddział w Toruniu (prezes kadencji
2008-2012) oraz Dobrzyńskiego Towarzystwa Naukowego w Rypinie. Autor licznych
artykułów z dziedziny muzealnictwa i antropologii kulturowej, współredaktor dwóch
prac zbiorowych poświęconych antropologii Torunia (wydanych przez toruński Oddział PTL), redaktor naukowy książki Władysława Jagiełły pt. Rybołówstwo Borowiaków Tucholskich, wydanej przez Muzeum Etnograficzne w Toruniu.
Jest to pytanie, które postawił już Paul Ricour formułując definicję regionalizmu krytycznego:
„Jak być nowoczesnym i kontynuować tradycję, jak ożywić uśpioną starą cywilizację będąc częścią
cywilizacji uniwersalnej”.
8
91
Janusz Tomczak
Strzelce Opolskie
„Hajmat”. Etniczna narracja regionalizmu
Pisząc niniejszy tekst, zdałem sobie sprawę, że mimo moich najszczerszych
chęci, będzie on przez wielu uznawany za nieobiektywny. Sfera uczuć i emocji
zniekształca obraz, powodując, że bez naszej woli poddajemy się pewnej narracji1.
Wszelkie przemyślenia w takiej sytuacji stają się dyskusyjne, zideologizowane, zależne od kontekstu i poglądów czytelnika. Niniejszy tekst nie jest pracą stricte
naukową lecz raczej luźnym zbiorem przemyśleń, odczuć i refleksji, z pewnością
niestety nie wolnym od błędów tak merytorycznych jak i metodologicznych. Nadmienić pragnę, że nie znajdą się w nim „prawdy uznane za absolutne”.
W pierwszej części owego tekstu określę jak wygląda idea regionalizmu w Polsce i na świecie. Druga część tekstu to studium przypadku – poświęcona została
kulturze mojej „ojczyzny prywatnej”. Część trzecia ukazuje jak miłość do rodzimej ziemi stała się przyczynkiem do konfliktu.
Warto więc w tym miejscu zadać sobie pytanie: czy miejsce pochodzenia,
środowisko rodzinne, kultura, w której wyrośliśmy determinują nasze subiektywne odczucia, względem tworu na określenie którego zwykło się w moich stronach używać słowa „Hajmat”, a oznaczającego z grubsza ojczyznę małą, osobistą
i prywatną? A także czy owe determinanty charakteryzują polski regionalizm?
W związku z tym czym jest sam regionalizm? Czy jest to pojęcie jednoznaczne
i ostre czy może złożone i z gruntu rzeczy dyskursywne?2.
I. Regionalizm i jego idee
Regionalizm ujmować można na wielu płaszczyznach życia społecznego.
Z jednej strony definiować można by go jako odczucia i aktywność pojedynczych
jednostek (np. społeczna działalność lokalnych aktywistów), z drugiej jako formę
Narracja rozumiana może być jako określony punkt widzenia. Punkt widzenia widziany z perspektywy konkretnej osoby. Forma wyjaśnienia rzeczywistości. Narracja „wyjaśnia działania, odwołując się do przekonań i preferencji”.
2
„Dyskursywność” czy raczej „dyskurs” rozumiany może być jako „ideologiczny konstrukt myślowy”, określone uwikłanie, rozumienie tematu zależne od kontekstów, a nawet wpływu doświadczeń
własnych i kręgu kulturowego uczestnika polemiki.
1
92
systemu politycznego i jedną z dróg rozwoju samego tworu państwowego. Z pewnością owe warianty nie wyczerpują tematyki regionalizmu.
Regionalizm postrzegany w jego politycznej (państwowej) formie to swoista
koncepcja zmierzająca do rozwoju państwa poprzez decentralizację i dekoncentrację władzy państwowej tak, by potrzeby mieszkańców zaspakajane były na jak
najniższym poziomie systemu władzy. Sam regionalizm (w tym ujęciu) powodowany jest dążeniem do zwiększenia politycznej, gospodarczej samodzielności
regionów oraz do zaspokojenia potrzeby samorządu dla lokalnych społeczności.
W wielu przypadkach tendencje regionalistyczne widoczne są w państwach wielonarodowych oraz w tych, na obszarach których aktywne są ruchy separatystyczne.
W pewien sposób regionalizm w tej formie prowadzi do łagodzenia konfliktów
wynikających z nierównomiernego rozwoju określonych obszarów kraju. Regionalizm w różnym stopniu natężenia można zaobserwować w większości krajów
zachodniej Europy, co stanowi nowy trend w rozwoju tworu jakim jest współczesne państwo3. Przez niektórych ludzi może być to postrzegane jako zagrożenie dla
idei państwa narodowego.
Nadawanie podmiotowości prawnej regionom, niezależnie od motywacji
powodowanej różnicami kulturowymi, językowymi, gospodarczymi czy etnicznymi moim zdaniem, generalnie, powoduje zaspokojenie politycznych potrzeb
miejscowej ludności, a tym samym de facto odwrócenie tendencji odśrodkowych
i wzmocnienie jedności państwa już w jego nowoustalonym podziale administracyjnym. Przykładem tego typu może być casus Hiszpanii i Włoch, gdzie po
utworzeniu silnych samorządnych regionów – Katalonii i Południowego Tyrolu
aspiracje mieszkańców zostały w dużym stopniu zaspokojone i tendencje odśrodkowe znacznie osłabły. Obecnie wszystkie regiony w owych państwach posiadają
samorządny status, choć nie zawsze podobny do wyżej wymienionych krain. Oba
państwa funkcjonują w oparciu o ramy ustroju de iure unitarnego, a w obecnej
rzeczywistości już zregionalizowanego. Podobna sytuacja miała miejsce w Wielkiej Brytanii, gdzie jej historyczne regiony: Szkocja, Walia, czy Pn. Irlandia otrzymały różne formy autonomiczności względem stolicy, mimo obowiązywania unitarnego systemu administracyjnego państwa4.
Regionalizm można charakteryzować także i na płaszczyźnie kultury. W takowym wariancie definicyjnym jest to „prąd społeczno-kulturowy dążący do zachowania swoistych cech kultury danego obszaru, jej odnowy i propagowania”5.
W warunkach polskich takowy wariant jest moim zdaniem najpowszechniejszy,
Leksykon Politologii, pod red. A. Antoszewskiego, R. Herbuta, Wrocław 1995, s. 339-340.
http://encyklopedia.pwn.pl/haslo.php?id=4574247; http://pl.wikipedia.org/wiki/Wielka_Brytania; http://pl.wik-ipedia.org/wiki/Ustr%C3%B3j_polityczny_W%C5%82och
5
Encyklopedia Popularna PWN, red. nacz. B. Petrozolin-Skowrońska, Warszawa 1997, s. 716.
3
4
93
mimo, iż w ogólnopolskim kontekście dotyczy przeważnie nie samych regionów,
ile pojedynczych miejscowości, gmin czy powiatów. Regionalizm w jego kulturowym aspekcie to także „tendencja społeczna przejawiająca się w dążeniu do
zachowania ukształtowanych w procesie historycznym odrębności regionalnych
(kultury, gwary, folkloru, tradycji itp.). Regionalizm szczególnie widoczny jest
w kulturach: podhalańskiej, śląskiej, kurpiowskiej i kaszubskiej”6.
Znaczne obszary naszego kraju nie wykształciły swojej regionalnej tożsamości bądź posiadają ją w słabej formie. Oprócz tzw. Ziem Odzyskanych, na których
zamieszkali przybysze z różnych stron państwa, są to także i tereny centralnej Polski7. Konsekwencją kilkudziesięciu lat trwania systemu socjalistycznego jest zanik
regionalnych kultur, dialektów na znacznym obszarze kraju. Uważam że, obecnie
sytuacja nie uległa radykalnej poprawie. Stopniowo zaobserwować można akulturyzację ostatnich regionalnych grup ludności w Polsce, szczególnie widocznej
u obywateli młodego pokolenia8.
Regionalizm w polskiej scenerii posiada także wieloznaczne oblicza, np. regionalizm śląski jest niejednorodny i posiada zarówno oblicze polityczne, kulturowe
jak i etniczne, a każde reprezentowane jest przez inne siły – co jest konsekwencją
wielokulturowości i wielorakości postaw mieszkańców. Śląskość może być postrzegana jako lokalna cecha, wariant polskości, ale także i w inny sposób. Z tego
powodu miejscowy wariant regionalizmu jest jednym z najciekawszych w Polsce.
Górale swoją regionalną odmienność i folklor przystosowali do potrzeb promocji
regionu i niejednokrotnie wykorzystują go jako element przyciągający turystów.
Zdecydowanie jest to marketingowy sposób na kreowanie marki Podhala9. Jaskrawy regionalizm kaszubski można zaobserwować przechadzając się pomorskimi
miasteczkami i mijając drogowskazy w języku kaszubskim. Dwujęzyczne tablice
miejscowości, świadczące o wielokulturowości i specyfice niektórych ziem, a także o silnym regionalnym przywiązaniu jego mieszkańców można zaobserwować
na wielu obecnych bądź byłych pograniczach, m.in. na Śląsku, Kaszubach, Podlasiu. Zawsze jednak ma to miejsce na obecnych bądź byłych obrzeżach kraju lub
w miejscach, gdzie kultura polska współistniała, bądź nadal współistnieje z inną.
http://portalwiedzy.onet.pl/45014,,,,regionalizm,haslo.html
T. Zarycki, A. Tucholska, Region, którego miało nie być. Paradoksy tożsamości w województwie
świętokrzyskim w kontekście krajowym i europejskim, [w:] Tożsamość regionów w Polsce w przestrzeni Europejskiej, pod red. W. Łukowskiego, Katowice 2004. s. 76-77.
8
Mimo to zaobserwować można wzrost świadomości narodowej lub etnicznej Kaszubów i Ślązaków. W roku 2011 było ich odpowiednio 0.2 mln i 0.8 mln. Dane za: Wyniki Narodowego Spisu Powszechnego Ludności i Mieszkań 2011. Podstawowe informacje o sytuacji demograficzno społecznej
ludności Polski i zasobach mieszkaniowych, Warszawa 2012, s. 17. ze strony http://www.stat.gov.pl/
cps/rde/xbcr/gus/PUBL_lu_nps2011-_wyniki_nsp2011_22032012.pdf
9
L. Nijakowski, Grupy etniczne oraz mniejszości narodowe i etniczne w Polsce wobec integracji z Unią
Europejską – zarys strategii zbiorowych, [w:] Tożsamość regionów…, s. 57.
6
7
94
Stwierdzić można, że przywiązanie do ziemi, na której się żyje występuje silniej,
choć nie jest to reguła absolutna, w miejscach konfrontacji z elementami obcymi10. Zaznaczyć jednocześnie warto, że wszelkie mniejszości są silnie nastawione
regionalnie11. Podobna zależność moim zdaniem występuje także na obszarach zamieszkałych przez rodzimą ludność polską w państwach ościennych.
Polski nurt lokalny i regionalny rozwinął się po upadku systemu socjalistycznego w Polsce i trudnym czasie przeobrażeń lat 90-tych. Mimo wielu akcentów
z różnych stron, w polskich warunkach nadal głównym liderem i animatorem
kultury pozostaje wiejski sołtys. To m.in. od kultury politycznej mieszkańców
i jego zaangażowania oraz aktywności zależy społeczno-kulturowy rozwój środowisk lokalnych. To on w wielu wypadkach jest motorem napędowym rozwoju infrastrukturalnego i kulturowego obszarów wiejskich. W moim własnym
otoczeniu zaobserwować mogę znaczny kulturotwórczy i społeczny wpływ sieci wiejskich świetlic, kierowanych przez odpowiednie kadry. To owe świetlice
w znacznej mierze są sercem wiosek, miejscem integracji i wszelkich spotkań
mieszkańców. To właśnie na obszarach wiejskich zaobserwować można znaczny
poziom regionalnego czy lokalnego przywiązania jego mieszkańców; przywiązania,
o które znacznie trudniej mieszkańcom miast. W znaczący sposób jest to podyktowane polskim wiekowym przywiązaniem do ojcowizny, do odziedziczonej po
przodkach ziemi. Z tego powodu to polska wieś była i jest obecnie ostoją polskości
i tradycyjnych wartości.
Miejski regionalizm rozumiany jako przywiązanie do zurbanizowanego
skrawka ziemi na której się żyje, niejednokrotnie ograniczony jest do subiektywnego odczucia przywiązania do miejsc, które są swojskie, znane. Trudniej tutaj
o większe poczucie bliskości mieszkańców ze względu na stosunkowo duże populacje, a tym samym zmniejszeniu ulegają role lokalnych liderów. Ich miejsce
jako przodujących regionalistów nierzadko przejmują m.in. zawodowi lub częściej prywatni badacze historii czy lokalnych kultur. Niemniej pozostaje także
i inny wariant wielkomiejskiego przywiązania. To duma z miejsca zamieszkania,
dorobku cywilizacyjnego i kulturowego „swojego” miasta.
W polskich warunkach, abstrahując od pewnych wyjątków, regionalista to po
prostu miłośnik regionu, a sam regionalizm to konkretyzacja patriotyzmu w sferze
lokalnej. Wśród grup i placówek propagujących różnie pojęte idee regionalizmu,
są m.in. stowarzyszenia krajoznawcze, naukowe, historyczne, kulturoznawcze,
inicjatywy obywatelskie, muzea, biblioteki, ośrodki kultury, władze lokalne, lokalne wspólnoty, różnego charakteru stowarzyszenia polityczne, zrzeszenia gmin,
towarzystwa turystyczne, placówki oświatowe, lokalne media i wiele innych.
T. Zarycki, A. Tucholska, Region, którego miało…, s. 77.
A. Sadowski, Podlasie – szanse na region, [w:] Tożsamość regionów…, s. 70.
10
11
95
II. „Mutter Schläsing”12 – Kultura – Studium Przypadku
Urodziłem się w drugiej połowie XX wieku u stóp Góry Św. Anny, na spokojnej, zielonej ziemi Śląska Opolskiego, na zachód od wysokich kominów i fabrycznego zgiełku przemysłowej części Górnego Śląska.
Zdaję sobie sprawę, że osobom, które nie zetknęły się z fenomenem Śląska
region ten może wydawać się trochę egzotyczny, a jego wieloetniczne społeczeństwo z mnogością politycznych postaw nieco zaskakujące. Często powoduje to
niezrozumienie u osób z zewnątrz. Zazwyczaj spowodowane jest ono w dużej
mierze brakiem dostatecznej wiedzy na temat tej krainy. Problemem jest także
nieobecność w dyskursie politycznym i ogólnopolskim nauczaniu historii rzeczowego podejścia do zagadnienia problematyki pogranicza. O silnym, jednocześnie jawnie emocjonalnym charakterze przywiązania do regionu świadczy
używanie nań przez ludność rodzimą określenia „Hajmat (Heimat)”. Samo słowo „Hajmat” jako określenie ziemi rodzimej na tle Polski jest nader charakterystyczne i odwołuje się do ludności posiadającej podobne kulturowe zakorzenienie.
Słowo „Hajmat” mimo, iż niemieckiego pochodzenia, trwale wpisało się z zasób leksykalny ludności przez wieki znajdującej się w sferze tejże kultury, także tej
radykalnie manifestującej swą polskość. Sam przedrostek „Heim” oznacza ognisko
domowe, dom13. Tak więc silny aspekt emocjonalny związany jest z przywiązaniem
do stron dzieciństwa, szczęścia, bezpieczeństwa oraz tęsknoty za tymi aspektami
życia14. Wszystko to łączy się w nostalgicznym odczuwaniu „Heimatliebe” (miłości
do małej ojczyzny). Termin „Hajmat” nie odnosi się do sfery terytorialnej państwa
czy narodowości, ale do sfery czysto psychologicznej jako ukochanego skrawka
ziemi, na której się wychowano. Owe odczucia odnoszą się zarówno do całego
regionu, jak i do rodzinnego domu, wsi, strumyka płynącego nieopodal szkoły,
starego familoka czy obrośniętej już mchem i trawą górniczej hałdy, a także do
ponadlokalnych obiektów funkcjonujących w zbiorowych odczuciach jakimi są
m.in. sanktuarium w Piekarach Śląskich czy Góra św. Anny.
„Na Śląsku tradycja i regionalizm są istotnie zakorzenione w życie codzienne
każdej rodziny, zwłaszcza rodzin mieszkających w małych miejscowościach lub
rodzin wiejskich. W rodzinie dziecko nabywa pewne wzory zachowań, systemy
wartości, normy, odrzuca lub przyjmuje pewne autorytety, jak również zwycza „Mutter Schläsing (Matka Śląsk)” – nazwa własna regionu śląskiego wyrażona w śląskim dialekcie
języka niemieckiego. S. Rosenbaum, Mutter Schläsing, deene Usingern czyli kilka uwag o Mundarcie
i śląskości, „Zakorzenienie”, nr 1 (13) 2001, ze strony http://zakorzenianie.most.org.pl/za13/02.htm
13
J. Jóźwicki, Słownik. Niemiecko-polski, polsko-niemiecki, Warszawa 2002, s. 97.
14
A. Wierzbicka, Język – Umysł – Kultura, Wybór prac pod red. J. Bartmińskiego, Warszawa 1999,
s. 453-454.
12
96
je i obyczaje. W rodzinie kształtuje się szacunek dla historii ojczyzny prywatnej,
regionu, dla biografii indywidualnej i rodzinnej, lokalnych bohaterów, dla gwary,
środowiska przyrodniczego”15. „Obserwując życie mieszkańców tej południowej
krainy można jeszcze wśród nich znaleźć tych, którzy pielęgnują swoją tożsamość,
starając się jednocześnie podkreślić swoją odrębność. Zabiegają również o to, by w
poszanowaniu tradycji wychować młode pokolenie. By młodym przekazać to, co
tworzy kulturę duchową, system wartości, sposób widzenia świata, zespół norm
moralnych”16.
Z tego względu „ważną i niepodważalną rolę w edukacji regionalnej odgrywa (…) gwara, będąca wyznacznikiem tożsamości regionalnej i swoistą wartością rdzennych mieszkańców Śląska. Służy porozumiewaniu się w codziennych
kontaktach językowych oraz podtrzymywaniu więzi etnicznej z regionem”17. „Bez
odpowiednich zabiegów kultywujących [dialekt] również skazany jest na szybkie wygaśnięcie wskutek bezwzględnej presji polszczyzny „wysokiej”. Już obecnie
gwara śląska coraz częściej ogranicza się do odrębnej intonacji i barwy głosu”18.
Grupa etniczna pozbawiona swego języka traci elementy polaryzujące ją od innych, co może prowadzić do śmierci kultury owej grupy jako takiej. W wielu
krajach Europy zadbano nie tylko o zachowanie dotychczasowych tradycyjnych,
a zagrożonych wymarciem języków, a nawet modne stało się ich promowanie,
o czym świadczy wzrost odsetka osób nimi się posługujących. Dotyczy to m.in.
języka irlandzkiego, walijskiego, katalońskiego i innych19.
Śląsk, a właściwie jego „moja” opolska część obdarzona jest silnym dziedzictwem kulturowym i ludowym folklorem. O niezwykłości miejscowej kultury stanowi nie tylko mentalność tutejszych mieszkańców, ale i folklorystyczne bogactwo. Na główne elementy śląskiej tożsamości kulturowej składają się m.in. język
rdzennych mieszkańców, wielorakość obrzędowości ludowej i przede wszystkim
kuchnia.
Kuchnia śląska od wieków była elementem dziedzictwa rdzennych mieszkańców i dobrem samym w sobie. Będąc na Śląsku można spróbować oprócz tradycyjnego zestawu obiadowego „rosół, kluski śląskie, rolada, modra kapusta”, także:
„karminadli”, „brotzupy” (wodzianki), „panczkrautu”, „krupnioka”, „żymloka”,
15
G. Wróbel, Regionalizm i tradycja w otoczeniu dziecka na przykładzie Śląska, ze strony http://www.
szkolnictwo.pl/index.php?id=PU5238
16
A. Pydzińska–Bochenko, Wpływ kultury regionalnej na rozwój osobowości dziecka, ze strony http://
www.ed-ukacja.edux.pl/p-5407-wplyw-kultury-regionalnej-na-rozwoj-osobowosci.php
17
G. Wróbel, Regionalizm i tradycja…, ze strony http://www.szkolnictwo.pl/index.php?id=PU5238,
na stronie WWW nie podano autora cytatu wykorzystanego w tekście, istnieje natomiast wykaz
źródeł zaczerpniętych w tekście.
18
S. Rosenbaum, Mutter Schläsing…, ze strony http://zakorzenianie.most.org.pl/za13/02.htm
19
http://pl.wikipedia.org/wiki/J%C4%99zyki_celtyckie, http://pl.wikipedia.org/wiki/Katalo%C5%84ski
97
„żuru”, a na słodko: „szpajzy”, „oblatów”, „bucht”, czy przyrządzanych wyłącznie
na Boże Narodzenie „makówek”20.
Obrzędy były i nadal są sprzężone z kalendarzem liturgicznym, porami roku
i przełomowymi okresami w życiu każdego człowieka. Obrzędy owe w chwili
obecnej pozostały już tylko w szczątkowej formie. Niemniej zachowały się i często
są kultywowane: „Wodzenie niedźwiedzia”, „Polterabend”, „Babski comber”, „Bożonarodzeniowe kolędowanie”, „Żniwniok”, „Tyta”, „Dzieciątko”, „Barbórka”21.
Największym czynnikiem zagrażającym śląskiemu dziedzictwu kulturowemu
i tożsamości obok moim zdaniem kulturowej i językowej asymilacji – jest emigracja. Prowadzi ona do erozji więzi społecznych, kulturowych, zaniku działań
jednostek w sferze publicznej.
III. „Differentia Specifica” – Konflikt
Regionalizm jako umiłowanie stron rodzinnych może mięć także i swoją
ciemną stronę. Mimo, iż regionalna wielokulturowość wydaje się cechą pozytywną, to sama w sobie, w polskich warunkach, jest także przyczynkiem do ostrego
konfliktu. Problemem nie jest sam fakt współistnienia w jednym regionie wielu
kultur, lecz sposób akcentowania ich odmienności. Chodzi tutaj o ich obecność
w przestrzeni publicznej. Ów wymiar symboliczny i jego charakter jest powodem
wielu poważnych sporów. Głównym źródłem konfliktu w przypadku zachodniej
części Górnego Śląska jest: występowanie dwujęzycznych nazw miejscowości oraz
niemieckich pomników wojennych. Obie kwestie są ze sobą połączone, a także
akcentują w przestrzeni publicznej symbolikę, która nie jest polska, co samo w sobie także stanowi o konflikcie. Problemu istnienia niepolskiej symboliki na terytorium RP nie można rozpatrywać w oderwaniu od uwarunkowań historycznych,
które były jej przyczynkiem; jest to szczególnie ważne dla czytelnika nie znającego
Śląska i jego historii. Widoczna na każdym kroku wielokulturowość mojej ziemi
jest dla jednych wielkim powodem do dumy, a dla innych do wstydu. Śląsk od
zarania swoich losów był krainą, przez którą przewinęło się wiele mówiących róż20
Karminadel – rodzaj kotleta mielonego; Brotzupa – rodzaj zupy, której głównym składnikiem jest
chleb; Panczkraut – rodzaj puree ziemniaczanego z dodatkiem kapusty; Krupniok – kaszanka; Żymlok – bułczanka; Szpajza – rodzaj deseru owocowego bądź kakaowego; Buchty – rodzaj klusek na
parze podawanych ze słodką konfiturą; Oblaty – rodzaj słodkiej przekąski, nieco przypominającej
smakiem i wygładem opłatek; Makówki – danie wigilijne z maku, bakalii itd.
21
Wodzenie Niedzwiedzia – obrzęd karnawałowy symbolizujący przegnanie zeszłorocznych nieszczęść z życia ludzi; Polterabend – obrzęd ślubny mający na celu przyniesienie szczęścia młodej
parze; Babski comber – rodzaj zabawy karnawałowej, bez udziału mężczyzn; Tyta – rodzaj rogu
obfitości darowanego pierwszoklasistom w szkole podstawowej; Dzieciątko – symbol Jezusa przynoszącego prezenty dzieciom w czasie Wigilii.
98
nymi językami ludów. Historia regionu podzielona była na okresy pokojowego
współistnienia poszczególnych grup oraz na okresy, gdy rodzima ziemia rozrywana była wewnętrznymi konfliktami.
Wraz z upadkiem systemu komunistycznego na Śląsku zaczęto odrestaurowywać stare, zniszczone bądź ukryte niemieckie pomniki poległych. Przytłaczająca
większość starych pomników pozbawiona była spornych elementów i akcentowała ich chrześcijański charakter. Masowo stawiane, zazwyczaj przez koła mniejszości niemieckiej, późniejsze obiekty budziły już kontrowersje i wkrótce zantagonizowały zarówno opinię społeczną jak i polityków. Problem pomników obudził
z pewnością stare rany i poczucie krzywdy22. Nie dziwi więc, że część pomników
stała się nawet obiektem wandalizmu czy agresji. Masowo powstające pomniki
mogły być konsekwencją buntu wobec polskiej polityki narodowościowej. Moim
zdaniem, przyczyną ich powstania był fakt, iż „w końcu lat 80. w społeczności śląskiej silny był żal wobec Polski za powojenne 50 lat. Widoczny nawet u Ślązaków
opcji polskiej”23.
Spór o pomniki umocnił także „etniczność wyobrażoną” osób deklarujących
się jako Niemcy. Jednocześnie nie można zaprzeczyć, że dla części osób ich prawdziwa autoidentyfikacja jest „niemieckością emocjonalną”24. Stawianie pomników
dla osób zmarłych w czasie wojny stało się ważne dla lokalnych społeczności autochtonów, gdyż buduje to ich tożsamość, poczucie przynależności. Stawianie pomnika jest swego rodzaju zawłaszczeniem krajobrazu w jakim żyje społeczność.
W takim wypadku konflikt jest nieodzowny, a nawet wpływa konstruktywnie
na tożsamość osób stawiających pomnik wojenny25. Możliwe jest też, że „pewne
zachowania Ślązaków są [były] reakcją na akcję szykan, przemocy, ograniczania
wolności i różnorodności. Nie chodzi o przyłączenie do Niemiec czy dobrowolną
germanizację. Tu idzie o przetrwanie śląskiej kultury, naszej śląskiej tożsamości”26.
Pomniki posiadają także swój religijny charakter. Traktowane są jako miejsca pamięci o bliskich, nie mających grobu. Przez to ich wydźwięk jest szczególnie emo B. Nitschke, Uczestnictwo mniejszości niemieckiej w życiu politycznym III RP, [w]: Mniejszości narodowe w Europie Środkowo-Wschodniej po upadku komunizmu, pod red. B. Halczaka, Zielona Góra
2006, s. 142-143; A. Suchoński, Problem upamiętniania w Polsce żołnierzy niemieckich, którzy zginęli
w czasie II wojny światowej, [w]: Mniejszości narodowe…, s. 150.
23
P. Madajczyk, Niemcy polscy 1944 – 1989, Warszawa 2001, s. 342.
24
L. Nijakowski, Domeny symboliczne: konflikty narodowe i etniczne w wymiarze symbolicznym,
Warszawa 2006, s. 11, 149; L. Nijakowski, J. Szteliga, Informator o spornych pomnikach niemieckich
na Śląsku Opolskim, Warszawa – Opole 2005, s. 54.
25
G. Kosmala, Rola pomników narodowych dla tożsamości mieszkańców Śląska Opolskiego, [w:]
Górny Śląsk wyobrażony: wokół mitów, symboli i bohaterów narodowych. Imaginirte Oberschlesien: Mythen, Symbole und Helden in den nationalen Diskursen, pod red. J. Haubold-Stolle, B. Linka,
Opole – Marburg 2005, s. 283.
26
A. Czaja, Fenomen Śląski, „Teologia w Polsce”, nr 22, 1990, s. 29.
22
99
cjonalny. Wielu Ślązaków traktuje upamiętnianie ofiar wojny jako „nakaz moralny
wynikający z tradycji”27. Problem stanowi fakt, że część upamiętnionych osób była
dla Polski żołnierzami wrogiej, dokonującej zbrodni armii28. Mimo osiągniętych
kompromisów, spór co rusz odżywa.
Kolejną kością niezgody stało się podwójne nazewnictwo śląskich miejscowości
i dwujęzyczne tablice stojące na ich rogatkach. Mimo, iż obecnie przyzwyczailiśmy się myśleć o nazwach topograficznych w sposób jednotorowy, co jest rzeczą
naturalną, to „nazwy miejscowe są jednak ogromnie niestałe. Zmieniają się z czasem; różnią się w zależności od punktu widzenia tych, którzy ich używają. Wobec
tego stają się źródłem niezliczonych konfliktów”29. Rozwój mniejszości niemieckiej
skorelowany był z narastaniem „wojny o symbole”. W tym wypadku o możliwość
stosowania dwujęzycznego nazewnictwa miejscowości, w których żyła niepolska
mniejszość. Proces demokratyzacji po 1989 roku wpłynął bezpośrednio na ludność rodzimą Śląska. Wśród części autochtonów, dzięki możliwości jawnego artykułowania potrzeb, w tym i politycznych, odżyła piętnowana dotąd niemieckość30.
Stwierdzić można, że tablice kreują tzw. „domenę symboliczną”, czyli określony
teren, nad którym organizacja lub społeczność symbolicznie panuje31.
Walka o dwujęzyczne tablice miejscowości stała się swego rodzaju walką
o własną tożsamość niemieckiej mniejszości. W pewnym sensie stawianie dwujęzycznych tablic jest powrotem do obecności w przestrzeni publicznej, do przywrócenia określonej narracji. Faktem jest, że ludność województwa opolskiego
w owej kwestii nie jest podzielona według wspólnoty pamięci, na autochtonów
i przyjezdnych. Warto podkreślić fakt, że nieco ponad połowa autochtonów była
przeciwko niemieckim nazwom ich miejscowości32. Także osoby niemieckiego
pochodzenia utrzymują, że zamiast dwujęzycznych tablic możnaby publiczne
pieniądze spożytkować w bardziej racjonalny sposób33, szczególnie, że owe tablice co rusz zostają zamazane farbą przez nieznanych sprawców. Niezaprzeczalnym faktem jest, że śląska ziemia, mimo, że była niemiecka – dzisiaj jest polska.
Mimo to „różni ludzie mają prawo myśleć o różnych miejscach na rożne sposoby
27
Berlińska, Mniejszość niemiecka na Śląsku Opolskim w poszukiwaniu tożsamości, Opole 1999,
s. 279-283.
28
K. Ogiolda, Pomnikowe paradoksy, „Nowa Trybuna Opolska”, 12 IV 2003.
29
N. Davies, Europa. Rozprawa historyka z historią, Kraków 2002, s. 119.
30
M. Wagińska-Marzec, Spory o nazwy miejscowości na Opolszczyźnie jako syndrom walki o tradycję, Poznań 2002, s. 14-18.
31
L. Nijakowski, Domeny symboliczne…, s. 11.
32
M. Wagińska-Marzec, Postawy mieszkańców Opolszczyzny wobec podwójnych nazw miejscowości,
Poznań 2003, s. 16, M. Wagińska-Marzec, Spory o nazwy…, s. 5.
33
J. Pszon, Ślązacy dwujęzyczne tablice mają w rzyci, ze strony http://opole.gazeta.pl/opole
/1,35114,758239-0,Slazacy_dwujezyczne_tablice_maja_w_rzyci.html
100
i że nikt nie ma w tym względzie prawa do narzucania im takiego czy innego
wyboru”34.
Abstrahując, faktem jest, że „dwujęzyczne tablice (…) są pierwszym widocznym symbolem, który daje świadectwo o bogactwie historycznym i kulturowym
tej ziemi”35. Z pewnością spór o dwujęzyczne tablice miejscowości skłócił („zespolone” od czasu obrony województwa w 1998 roku) społeczeństwo. Jak dotąd
dwujęzyczne nazwy ustalono dla ponad 700 miejscowości w Polsce. W tej liczbie
niemal połowa to nazwy niemieckie, pozostałe ustanowiono dla Kaszubów, Łemków, Białorusinów, Litwinów36.
Konkludując, konflikt wokół sfery symbolicznej na Śląsku bardzo negatywnie
polaryzuje społeczność regionu. Pewne jest, że różne grupy odmiennie odczytują
symbole i związane z nimi asocjacje. Konflikty ujawniły także, jak bardzo wszystkie grupy mieszkańców naszego regionu przywiązane są do ojczystej ziemi. Podając przykład nieporozumień na Opolskim Śląsku, stwierdzić należy, że jedynie
tolerancja może łagodzić spory. Szowinizm i próby doprowadzenia do homogeniczności obszaru państwa doprowadzały w przeszłości jedynie do prób wynaradawiania i (otwartego bądź czasowo ukrytego) konfliktu. W konsekwencji doprowadziło to jedynie do spotęgowania istniejących w społeczeństwie antagonizmów,
lęku u jednych, a poczucia krzywdy u innych, a także do stosowania różnorakich
form oporu. Kluczem do pokoju jest szeroko pojęta tolerancja i wzajemne zrozumienie wobec przejawianych potrzeb, cierpień czy uczuć. Jedynie dostrzeżenie
szerszego kontekstu może doprowadzić do zgody. Wielu ludzi, mimo iż wychowanych na kanwie chrześcijanizmu, zapomina jak wielką wartością jest godność
każdego drugiego człowieka.
...
W niniejszym tekście ukazałem jak zróżnicowane są idee regionalizmu, także
te występujące w naszym kraju. Opisałem także mój region i występujące na tym
obszarze emocjonalne przywiązanie do rodzinnej ziemi. Miejscowy regionalizm
jako jeden z niewielu w Polsce jest całkowicie zróżnicowany, ma także przez to
i swoją ciemną kartę. Na Śląsku miłość do ojczystej ziemi, jak by jej nie definiować
– może dzielić ludzi. Uczucia i co za tym idzie poglądy oraz działania polityczne
powodują tu bezpośredni konflikt. Biorąc pod uwagę kilkukrotny wzrost liczby
osób deklarujących swoją tożsamość regionalną – zagadką pozostaje jak sytuacja
ta wyglądać będzie w przyszłości37.
N. Davies, Europa. Rozprawa historyka…, s. 119.
http://www.kadlub.com/artykuly/89-tablice-dwujzyczne.html, cyt. za N. Rasch.
36
http://pl.wikipedia.org/wiki/Dwuj%C4%99zyczne_nazewnictwo_geograficzne_w_Polsce
37
Wyniki Narodowego Spisu Powszechnego…, s. 17.
34
35
101
Janusz Tomczak – (ur. 1986 r.), politolog, absolwent Collegium Civitas Uniwersytetu
Opolskiego. Obecnie pracownik sektora prywatnego. Zainteresowania naukowe skupia wokół problematyki polsko-niemieckiej i kwestii pogranicza.
102
Katarzyna Mróz
Muzeum Kultury Kurpiowskiej w Ostrołęce
„Pniok”, „krzok” albo „ptok”, czyli regionalista zdefiniowany
Pisanie o sobie jako przedmiocie badawczym wydaje się być zajęciem karkołomnym, chyba że zdecydujemy się podążyć za nurtem współczesnej antropologii, która za przedmiot swoich badań obiera nie tylko badanego, rozumianego
w ujęciu klasycznym, ale relację między badanym i badaczem. Ba! Bywa nawet
i tak, że badacz staje się badanym dla siebie samego. Obiektywizm zdaje się być
wówczas nie lada wyzwaniem.
Stojąc, jak wierzę, na początku pracy badawczej, trudno budować uniwersalia, które oprą się upływowi czasu. Jednak bycie na tym etapie ma swoje zalety:
świeżość spojrzenia, wiara w ideały, siła niezbędna do pokonywania codziennych
trudności, głód wiedzy i obcowania z doświadczonymi kolegami, wreszcie: zainteresowanie światem. Żywię nadzieję, że ostatnia cecha nie jest przypisana wiekowi a charakteryzuje postawę badacza.
W kurpiowskiej tradycji funkcjonują trzy określenia definiujące mieszkańców
tego regionu: „pnioki”, „krzoki” i „ptoki”. Pierwsze z nich odnosi się do osób, które od pokoleń zamieszkują ziemię puszczańską. Drugie – ma na celu opisanie
tych, którzy tu wzrastali i wyruszyli w świat lub tych, których los rzucał po świecie
by wreszcie sprowadzić na Kurpie. Ostatnie z określeń – „ptoki” – odnosi się do
mieszkańców „tymczasowych”, których los skierował na ten teren tylko na chwilę.
Wymienione określenia można analogicznie odnieść do regionalistów. Są wśród
nich badacze, którzy z racji urodzenia na tym terenie i wzrastania w tradycji czują silne powołanie do kultywowania i upowszechniania zwyczajów, dając świadectwo następstwa pokoleń. Możliwość obcowania z kulturą „od środka” sprawia, że są nieocenionym źródłem inspiracji i badań. „Insiderzy” znający realia
panujące w społeczności zdają się mieć ułatwioną drogę dotarcia do respondentów czy współpracowników. Zwykle cieszą się szacunkiem i zaufaniem mieszkańców regionu, co przekłada się na efektywność podejmowanych przez nich działań. Postacią godną miana „pnioka” był niewątpliwie Adam Chętnik (1885-1967)
urodzony w Mątwicy, miłośnik kurpiowskiego folkloru, działacz, etnograf i muzealnik, któremu zawdzięczamy liczne publikacje poświęcone Kurpiowszczyźnie
oraz jeden z najpiękniejszych skansenów w Polsce – Skansen Kurpiowski w Nowogrodzie. Do dziś Chętnik funkcjonuje w pamięci mieszkańców regionu i muzealników oraz miłośników folkloru, którzy mieli okazję się z nim zetknąć. Liczne
103
wspomnienia związane z aktem założenia pierwszej na tym terenie placówki muzealnej przekazywane są z ust do ust. Bez wątpienia przyczyniły się one do funkcjonującego dziś synonimu: Chętnik = regionalista.
Ze względu na silne zaangażowanie emocjonalne „pnioków”, mogą oni mieć
niekiedy trudności w obiektywnym relacjonowaniu i opisywaniu zaobserwowanych zdarzeń. Bywa też, że osoba „z wewnątrz” zostaje przypisana konkretnemu środowisku czy grupie społecznej, co może rzutować na klarowność relacji,
zwłaszcza w sytuacjach konfliktowych. W takich przypadkach zyskuje badacz
„z zewnątrz”. Chłodne spojrzenie na sytuację oraz brak koneksji z żadną z grup
pozwala na zachowanie, choćby umownego obiektywizmu i owocne pełnienie
funkcji mediatora. Choć „regionalista-krzok” traktowany jest przez mieszkańców
regionu z większym dystansem, to trudno nie docenić jego wkładu w działalność
animacyjną czy popularyzatorską, zwłaszcza gdy o swoich korzeniach zaświadcza
w „nowym”, obranym przez siebie środowisku. Wówczas każdy z przejawów zainteresowania „krzoka” regionem będzie odbierany pozytywnie.
Ostatnia kategoria badaczy to tzw. „ptoki”, którzy przybywają na Kurpie
w konkretnych celach, zwykle związanych z podejmowaną pracą badawczą, kolekcjonerską czy folklorystyczną. Wówczas, by skrócić czas zapoznania się z terenem i panującymi w nim układami towarzyskimi, korzysta on z pomocy „pnioka” lub „krzoka”, dzięki którym rozpoznaje region. Gdyby nie pomoc miejscowych trudno byłoby „ptokowi” zaskarbić sobie przychylność mieszkańców Puszczy. Owo wprowadzenie jest nieodzownym etapem nawiązania kontaktu, dzięki
niemu osoba „z zewnątrz” zostaje „oswojona”, staje się kimś bliskim ze względu
na zaufanego człowieka i cel, który go w te tereny sprowadza. Kurpie, na pozór
sceptyczni i nieufni, stają się cennymi respondentami, gdy dostrzegą prawdziwe
(w ich mniemaniu) zaangażowanie badacza. Jeśli efektem jego pracy ma być dobro wspólne, a nie jedynie korzyści personalne, otwierają drzwi mieszkań, stają się
gościnni i chętni do rozmów. Pamięć o „ptoku” jest ulotna, choć wielu zauroczonych niejednokrotnie powraca na Kurpie i tym samym trwale wpisuje się w pamięć. Przykładem tego typu badacza był między innymi ksiądz Władysław Skierkowski (1886-1941) zbieracz pieśni i melodii kurpiowskich, dziś bohater i wzór
dla wielu regionalistów. Jego mozolna praca terenowa obfitująca w zapis przeszło
dwóch tysięcy utworów, wydanych później przez Towarzystwo Naukowe Płockie,
okazała się praktycznie jedynym (nie licząc marginalnych zapisów Oskara Kolberga) źródłem wiedzy o folklorze muzycznym Kurpii Zielonych.
Aktualnie próżno by szukać badaczy podróżujących pieszo lub rowerem, zaopatrzonych w notes i ołówek. Współczesne wynalazki techniki pozwalają regionalistom na szybkie przemieszczanie się, nawiązanie kontaktu, wreszcie natychmiastową notację obserwowanych zjawisk i publikację. Możliwość komunikacji
telefonicznej i internetowej skróciła odległość między badaczem a badanym. Ale
104
czy jest tak również w stosunkach międzyludzkich? Kurpie są wdzięcznym tematem badań, praktyk terenowych i staży. Każdego roku, zwłaszcza w porze letniej, można tu spotkać przyszłych etnologów, antropologów, historyków, socjologów czy kulturoznawców. Efektem tych dość systematycznych wizyt jest zwiększona świadomość przeprowadzanych wywiadów. Obie strony zdają się być przygotowane do nich w podobnym stopniu. O ile studenci zwykle odbywają praktyki
w ramach laboratoriów czy warsztatów z metodologii badawczej, a zatem stosują wskazówki wykładowców, o tyle Kurpie (zwłaszcza ci najbardziej „popularni”)
odnoszą się do własnych doświadczeń nabytych podczas rozmów z poprzednią
rzeszą początkujących badaczy. Intuicyjnie prowadzone wywiady kwestionariuszowe pozwoliły wielu mieszkańcom regionu odkryć treść odpowiedzi zawartą
w samych pytaniach. Dzięki czemu wywiady przeprowadzane są gładko, słuchający otrzymuje dokładnie taki materiał jaki chciał pozyskać. Oczywiście może się
on mieć nijak do faktycznego stanu zachowania tradycji czy danych zwyczajów.
Tylko bystre oko i ucho pozwoli zorientować się w którym miejscu respondent
bezbłędnie recytuje fragmenty z monograficznej publikacji, a w którym zaprosi
nas do swojego świata. W tym miejscu można przywołać postać jednego z najbardziej popularnych śpiewaków, który słuchając referatu muzykologa opisującego
cechy charakterystyczne śpiewu kurpiowskiego, potakująco kiwał głową. Mimo
braku znajomości zasad pisma nutowego, w momencie poruszania przez referenta zjawiska apokopy, śpiewak zerwał się z miejsca i wszystkim zainteresowanym bezbłędnie zaprezentował graficzne ujęcie apokopy w najnowszym śpiewniku kurpiowskim.
Badania nad regionem i jego mieszkańcami wymagają czasu. Niezbędny jest
on na etapie zapoznawania się z terenem oraz w nawiązywaniu kontaktów z respondentami. Nieoceniony jest także na etapie prowadzenia wywiadów i wyciągania wniosków. Mimo wszelkich udogodnień jakie przyniosła nam technika
i technologia, to właśnie czas stał się towarem deficytowym. Zdolność dysponowania czasem to jedna z wyraźnych różnic pomiędzy młodym i starszym pokoleniem badaczy-regionalistów. Ci pierwsi często nastawieni są na błyskotliwą tezę,
natychmiastowy efekt i wnioski. Ci drudzy, powściągliwsi w osądach, niekiedy
w kontrze do współczesnych gadżetów, zdają się gospodarować czasem w sposób bardziej efektywny. Ale czy to jedyna różnica między nimi? Oczywiście, nie.
Poniższy tekst zakłada pewną dozę generalizacji, choć należy pamiętać, że cechy
przypisywane konkretnym pokoleniom są umowne i mogą występować zamiennie. W trakcie siedmioletniej pracy w zawodzie etnologa-muzealnika zetknęłam
się z wieloma regionalistami i badaczami regionu, wielu z nich wydawało się być
typowymi przedstawicielami swojego pokolenia. Byli i są tacy, którzy swoje pokolenie wyprzedzają, byli i tacy, którzy pomimo młodego wieku charakteryzują się
skrajnie konserwatywnym podejściem. Wnioskuję zatem, że różnice między ba105
daczami nie wynikają z racji wieku a raczej poglądów. Zwykle oscylują oni wokół
dwóch grup: konserwatywnej i liberalnej. Pierwsi są zwolennikami zdyscyplinowanego nadzoru kultury ludowej celem jej utrzymania w stanie niezmienionym,
drudzy skłonni są przyglądać się jej bez zbędnej ingerencji. Skrajni liberałowie
będą widzieli przyszłość tradycyjnej kultury jedynie (o zgrozo!) na drodze jej totalnej komercjalizacji.
Do konfrontacji postaw zwykle dochodzi podczas wszelkiego rodzaju konkursów i przeglądów, mających na celu nagrodzenie „prawdziwych” twórców ludowych i ich, wykonanych zgodnie z tradycją, dzieł. Pojęcie „prawdziwości” czy
„autentyzmu” staje się wówczas kwestionowanym pojęciem, gdyż przymiotnik
„tradycyjny” zwykle nie jest osadzony w czasie i funkcjonuje niczym elastyczne hasło-wytrych. Lapidarnie skonstruowane regulaminy dają pole do popisu dla
konkursowego jury. Organizatorzy zdając się na wiedzę i doświadczenie ekspertów często pozostawiają im wolną rękę. Każdy kto choć raz brał udział w konkursie z tej „drugiej” strony wie, że zasiadanie w jury należy do jednego z najmniej
przyjemnych zajęć. Odpowiedzialność etyczna i naukowa w zestawieniu z naciskami, kompromisami, brakiem zrozumienia, nareszcie spotkaniem oko w oko
z przegranymi budzą wahania. Nierzadko członkowie owych komisji zostają wystawieni na próby. Prace zgłoszone przez fikcyjnych artystów, powielanie wzorów, podszywanie się pod innych autorów czy prezentacja podróbek to jedynie
kilka z ciekawszych pomysłów uczestników konkursów. Decyzja jaką podejmie
jury jest szeroko komentowana i analizowana. Możemy być przekonani, że jeśli
w danym roku w kategorii koronki pierwszą nagrodą otrzyma fartuch z motywem
lilii, w kolejnym analogicznych zostanie zgłoszonych dziesięć. Wytrwali uczestnicy bacznie obserwują pracę etnografów, regionalistów i starają się dostarczać
prace odpowiadające ich oczekiwaniom. Dochodzi zatem do paradoksu, w którym twórca miast ustosunkować się do rodzinnych, lokalnych tradycji i na swój
sposób poddać je artystycznej interpretacji, przygotowuje dzieło schematyczne.
Trudno zatem mówić o owych pracach jako materiale badawczym do analizy stanu zachowania danej dziedziny sztuki czy rzemiosła, raczej do zależności zachodzących pomiędzy uczestnikami konkursu a członkami jury.
Konkursy i przeglądy to jedna z barw w wachlarzu działań regionalisty. Równie ważnym i odpowiedzialnym zajęciem jest aktywna współpraca z placówkami
oświaty i kultury. Bezpośredniego kontaktu z dziećmi i młodzieżą nie da się przecenić, czego przykładem są warsztaty etnograficzne i sesje popularne skierowane
do uczniów. Duża frekwencja oraz cykliczność tych przedsięwzięć świadczą o ich
zasadności.
Regionalizm zdaje się być pojęciem dość enigmatycznym, trudnym do sprecyzowania. Trudno określić czy z biegiem dekad dewaluuje się czy przybiera na
sile. Z pewnością ma wiele oblicz, tak jak wiele oblicz ma Puszcza Zielona. Kur106
pie to jeden z nielicznych już regionów Polski, w którym świadomie kultywuje się
zwyczaje i tradycje ojców (lub w wersji mniej optymistycznej – pamięć o nich).
Mnogość działań animacyjnych, których pomysłodawcami często są regionaliści,
przynosi efekty. Moda na patriotyzm lokalny tu nie dotarła. Ona tu była zanim ją
wymyślono.
Etnografem, antropologiem czy po prostu badaczem kultury można się stać
(między innymi z racji zdobytego zawodu), natomiast regionalistą się jest, bez
względu na wykształcenie, wiek czy doświadczenie zawodowe. W moim mniemaniu regionalizm to stan ducha na który składają się: wychowanie, ciekawość
świata, szacunek dla historii i tradycji, wreszcie potrzeba zachowania i przekazywania tych wartości kolejnym pokoleniom. Trudno znaleźć regionalistę wyłącznie siedzącego za biurkiem czy podziwiającego swoje prywatne kolekcje w domowym zaciszu. Regionaliści to ludzie społecznego czynu, niespokojne duchy, które
pobudzają aktywność lokalnej społeczności, zawstydzają instytucje kultury i edukacji. Zapałem i konsekwencją w działaniu zarażają innych i tym samym osiągają
wytyczony cel. Bycie regionalistą wymaga poświęceń, choć prawdopodobnie żaden z nich tego nie przyzna (lub nie postrzega wyrzeczeń w ten sposób). Bywa,
że otoczenie zarzuca im życie we „własnym” świecie, prowadzące niekiedy do towarzyskiej alienacji, na przekór wszechogarniającej nowoczesności i kultury trendów. Stojący na straży korzeni i tradycji stają się opozycją dla masowej konsumpcji „tu i teraz”. Wobec powyższych rozważań rodzi się pytanie o kondycję polskiego regionalizmu. Które z kurpiowskich pojęć go zdefiniuje: „ptok”, „krzok” czy
„pniok”? Projekt „Ja – regionalista” realizowany przez Uniwersytet Łódzki dowodzi, że regionalizm ma się całkiem dobrze. Skoro głosów regionalistów nie udało
się zawrzeć w jednym tomie wydawnictwa, to znak, że wbrew powszechnej opinii
tych niestrudzonych „zapaleńców” jest znacznie więcej niż nam się wydaje, i jak
zwykle mają wiele do powiedzenia.
Katarzyna Mróz – etnolog, absolwentka Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu (studia magisterskie i podyplomowe), studentka Podyplomowego Studium Etnomuzykologicznego Uniwersytetu Warszawskiego, kierownik działu etnograficznego
Muzeum Kultury Kurpiowskiej w Ostrołęce. Autorka wystaw o tematyce etnograficznej, w tym „Village fashion. Stroje ludowe na Mazowszu”, za którą otrzymała honorowe wyróżnienie w V edycji Konkursu „Mazowieckie Zdarzenie Muzealne – Wierzba”
w kategorii: najciekawsza wystawa zorganizowana w 2010 r. na Mazowszu. Współpracuje z Oddziałem Kurpiowskim Stowarzyszenia Twórców Ludowych, Stowarzyszeniem Artystów Kurpiowskich oraz Związkiem Kurpiów. Prywatnie amatorka śpiewu
ludowego, mody i szydełkowania.
107
Anna Maria Sergott
Muzeum Ziemi Krajeńskiej
w Nakle nad Notecią
Dylematy regionalistów zajmujących się kulturą ludową,
na przykładzie problemów związanych z Krajną
Moja przygoda z regionalizmem rozpoczęła się wraz z podjęciem pracy w
Muzeum Ziemi Krajeńskiej w Nakle nad Notecią. Wcześniej oczywiście interesowałam się historią, tradycją i kulturą ludową Krajny, ale na poważnie zajęłam się
moim jakże specyficznym regionem, kiedy związałam się zawodowo z instytucją
powołaną do dokumentacji i popularyzacji jej historii i tradycji. Coś, co z pozoru wyglądało na małżeństwo z rozsądku, okazało się miłością od pierwszego wejrzenia. Dziś trudno mi się obejść bez intelektualnych wyzwań jakie stawia przede
mną moja mała ojczyzna. Im głębiej bowiem wnika się w gąszcz zagadnień związanych zwłaszcza z kulturą ludową, tym więcej pytań bez odpowiedzi i problemów nie do rozwikłania pojawia się przed badaczem.
Krajna jest „trudna” – samoświadomość regionalna wśród mieszkańców jest
silna, przy jednoczesnej znikomości źródeł i niewielkiej ilości zachowanych świadectw materialnych. Nawet tak szacowne instytucje jak Muzeum Etnograficzne
im. Marii Znamierowskiej-Prüfferowej w Toruniu, czy Muzeum Kultury Ludowej
w Osieku, nie dysponują rozbudowanymi kolekcjami dotyczącymi Krajny.
Krajna zawsze była „trudna”. Postać „kultowa” dla każdego, kto zajmuje się etnografią – Oskar Kolberg, przy okazji mojego regionu natrafił na mur. Sprytnie
przemknął nad nim, przemycając kilka spostrzeżeń przy okazji omawiania północnej Wielkopolski (rzeczywiście Krajna, choć nominalnie leży już na Pomorzu,
więcej ma wspólnego z pobliskimi Pałukami i centralną Wielkopolską). Już w jego
pracach można wychwycić podstawowy problem, z którym borykamy się do dziś.
Mieszkańcy wsi naszego regionu, choć posługiwali się gwarą, mieli pieśni i tańce, to jednak bliżej im było, zwłaszcza jeśli chodzi o kulturę materialną, do mieszkańców miast. Przykładem niech będzie krajeński strój ludowy, a właściwie jego
brak. Oddam głos na chwilę samemu Kolbergowi: „Pod względem ubioru, nic już
prawie w tych stronach dawnych strojów wiejskich nie przypomina, osobliwie w
przybraniu kobiet. Mężczyźni noszą surduty zwykłym krojem niemieckim (a raczej powszechnym) cięte, zwane jeszcze suknie lub sukmany; pod niemi (lub bez
nich) kamizelki czyli kaftany, buty wysokie, a na co dzień drewniaki. Okrycie głowy stanowią czapki i kapelusze rozmaitego kształtu. Kobiety noszą suknie perka108
likowe, kamlotowe itp. bez odrębnego wieśniaczego kroju; do ślubu zaś welony
pod małym mirtowym, wiankiem. Płótno kobiety tu same tkają i farbują; a nawet miejscami prządą wełnę i wyrabiają sukno. Powszechnie niemal w tej okolicy
noszą ludzie ubodzy na co dzień na nogach drewniane trzewiki, zwane drewniaki, drewki, drebki. drepy, trepy; a gdy są skórzane, patany.”1 Podobnie rzecz wygląda z haftem – właściwie nie ma „autentyków” sprzed II wojny światowej. Zachowało się kilka skrzyń wianowych i innych mebli z ornamentyką krajeńską, ale
o dziwo nie posłużyły one jako materiał wyjściowy do odtworzenia haftu. Tymczasem, wystarczy wpisać w dowolną wyszukiwarkę hasło „Krajna”, a pojawi się
pewnie niejeden przykład haftu „krajeńskiego” (notabene kaszubskiego – bo ten
zaadaptowano, zmieniając tylko gamę barw, dla przyzwoitości, żeby wskazać różnicę, i tak nasz haft ma tylko trzy kolory – jasny i ciemny niebieski i czarny). Przy
Nakielskim Ośrodku Kultury działa Zespół Pieśni i Tańca Krajna – występujący
oczywiście w strojach „krajeńskich” – niebieskich lub czerwonych – pseudoludowych. Warto zadać sobie pytanie skąd się wzięły? Jak się okazuje, nie tylko współczesność przeżywa „parcie” na regionalizm. Już PRL stawiał na swoiście pojmowaną ludyczność (czego przykładem jest CEPELIA i jej szczególne podejście do
twórczości ludowej). Jest region – musi być strój, haft i cała reszta. Niemożliwe,
żeby sąsiednie Pałuki miały, a my nie.
Wielu zapaleńców i miłośników regionu rozpoczęło gorączkowe poszukiwania źródeł i materiałów. Niestety, właściwie bez rezultatu. Nawet wybitny animator
kultury i społecznik – Zygmunt Kornaszewski, człowiek, którego pasji zawdzięczają swoje powstanie zarówno Muzeum Ziemi Krajeńskiej jak i Zespół Krajna,
nie dotarł do niczego konkretnego. Powstał jednak zespół, o wszystko mówiącej
nazwie, musiał zatem pojawić się i strój. Jak na zamówienie (a precyzyjnie rzecz
ujmując – właśnie na zamówienie), ktoś odnalazł coś na starym strychu. Nikt jednak nie sprawdził czy właściciele strychu nie przywędrowali z zupełnie innego
regionu, co się na Krajnie nierzadko zdarzało, zwłaszcza w czasie repatriacji po
II wojnie światowej. Stawia to przed ludźmi zajmującymi się kulturą ludową Krajny nie lada wyzwanie. Po kilkudziesięciu latach „forsowania”, zarówno haft jak
i strój okrzepły w środowisku, wdrukowały się w świadomość mieszkańców tak
mocno, iż wszelkie próby negowania ich autentyczności traktowane są jak obrazoburstwo.
W swojej pracy muzealnej borykam się z jeszcze jednym problemem. Jak
wszystkie te skomplikowane nawet dla specjalistów zagadnienia wytłumaczyć
dzieciom i młodzieży, uczestniczącej w naszych lekcjach omawiających tradycje
O. Kolberg, Dzieła wszystkie, t. 11, s. 123-124, za: R. Kukier, dawna tradycja i współczesna kultura ludowa Krajny Nakielskiej, [w:] Nakło nad Notecią dzieje miasta i okolic, red. J. Danielewicz, Nakło nad Notecią 1990, s. 43–78.
1
109
regionu? Pracowicie wraz z kolegą wyłuskujemy z różnych źródeł wszelkie wiarygodne informacje, aby na ich podstawie spróbować przedstawić jasny obraz przeszłości.
Regionalista, zwłaszcza ten, który skupia się na kulturze ludowej staje przed
dylematem godnym Hamleta. Czy stać na straży tradycji, trzymać się restrykcyjnie ortodoksyjnej wersji – kosztem popularyzacji, czy dla odmiany pozwolić „rozwinąć skrzydła” twórcom, przymykając oko na nieścisłości. Za przykład niech posłużą pałuckie kwiaty z bibuły. Co roku w Szubinie odbywa się Konkurs Sztuki Ludowej Pałuk – jedną z kategorii są kwiaty z bibuły. Komisja odrzuca te, których
sposób splecenia, kolor czy kompozycja bukietu odbiega od uświęconych tradycją norm. Pojawia się pytanie, czy taki „puryzm” nie wpływa negatywnie na samo
zainteresowanie kulturą ludową i czy współcześnie twórca nie ma prawa podjąć
dyskusji z dawnymi wzorami? W końcu za 50 lat, to co stworzymy dziś, będzie
klasyką dla potomnych. Z drugiej strony, nie można się dziwić „strażnikom” tradycji, obawiającym się stworzenia „chimer” (jak choćby nasz strój ludowy), które
po jakimś czasie zaczynają żyć własnym życiem i których nie sposób okiełznać.
Problem ten będzie narastał. Od paru lat moda na regionalizm przybiera na sile,
wiele organizacji społecznych i instytucji samorządowych próbuje wypracować
markę swojej małej ojczyzny, wypromować się korzystając z koniunktury. Pomóc
w tym mają wszelkiego typu konkursy np. na produkty regionalne. Potem okazuje
się, że konkurs na smak Krajny wygrywa dajmy na to „Tort orzechowy babci Ludwiki” – tort w regionie, w którym nawet na zasobnych weselach szczytem luksusu była „szneka z glanzem” (drożdżówka z lukrem). Czy promując – czasem na
siłę – modę na region nie wylewamy dziecka z kąpielą? Czas pokaże, czy jak każda
moda, również i ta okaże się ulotna i w konsekwencji znów zagadnienia związane
z regionami staną się domeną specjalistów lub choćby „tylko” zapaleńców. Czy po
odrzuceniu całej komercyjnej otoczki uda nam się tchnąć nowego ducha, współtworzyć naszą teraźniejszą i przyszłą spuściznę kulturową.
Anna Maria Sergott – ur. 14. 07. 1980 r. w Nakle nad Notecią. Absolwentka Historii
Sztuki Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Od 2006 r. zatrudniona w Muzeum Ziemi Krajeńskiej w Nakle nad Notecią na stanowisku asystenta a następnie
adiunkta muzealnego. Zajmuje się ochroną i dokumentacją zabytków, współtworzy
ofertę edukacyjną. Kurator wystaw między innymi Mors Triumphans – pogrzeb barokowy (2007 r.), Obrzędowości na Krajnie i Pałukach (2011 r.).
110
Jacek Rutkowski
Muzeum Guzików w Łowiczu
Regionalista z przypadku
Kreacja regionalisty być może jest dziełem przypadku. Daleka jest, bowiem
droga od dostrzeżenia lokalnych przemian i zainteresowania miejscową historią,
przez zafascynowanie nią, aż do jej w pełni świadomego postrzegania czy raczej
odczuwania. Czy tylko historią? Obcowanie z daną przestrzenią, w moim przypadku miejską, to osobista obserwacja i analiza skutków wydarzeń przeszłych
w odniesieniu do teraźniejszości. Współczesny obraz miasta, jego niewielkiego
obszaru, ulicy, podwórka, przypadkowe nawet zarejestrowanie wybranego zakątka stanowi punkt odniesienia do refleksji przekraczającej granicę osobistego doświadczenia.
Wrażliwa historycznie osoba od wielu pokoleń związana z daną miejscowością, być może czasem zadaje sobie szereg pytań związanych z obecnością antenatów. Zdając sobie sprawę z funkcjonowania w tej samej przestrzeni, może łączyć
własne empiria z losami przodków. I tutaj trzeba wskazać ważną rolę równoległego miasta, którą pełnią miejscowe cmentarze. W Łowiczu znajdują się dwa stare cmentarze: św. Ducha zwany Emaus oraz cmentarz katedralny, dawniej kolegiacki. Te ważne miejsca podlegające regułom kulturowym, są formą utrwalenia
pamięci po tych, którzy już odeszli. Być może właśnie cmentarz jest pierwotną,
naturalną formą muzeum, swoistym archiwum zawierającym nie tylko doczesne
szczątki żyjących tu niegdyś ludzi, ale również punktem pozwalającym odnaleźć
się – nam współczesnym – na osi czasu.
Prawdopodobnie odpowiednia dla zapisywania dziejów wrażliwość pojawia
się, gdy jesteśmy w połowie drogi, zaś świadomość doczesności uwalnia impuls
do rejestrowania obrazu otaczającego świata, często dla utrwalenia obecności
w nim nas samych czy naszych bliskich.
Wspomniana wcześniej więź z przodkami, uzupełniona osobistym doświadczeniem może czasami sprzyjać tworzeniu wyidealizowanego wizerunku rodzinnego miasta. Jest to chyba nieuniknione. Jednak łączenie własnych doznań, obserwacji z przekazami antenatów uzupełnionymi badaniem archiwaliów, daje
osobie zainteresowanej historią miasta, niezwykłą możliwość wędrówki w czasie.
Umiejętność łączenia wydarzeń historycznych i znanych z zapisków czy relacji
ustnych epizodów rodzinnych może przyczynić się do rozwikłania wielu zagadek związanych w dziejami rodzinnej miejscowości. Czasem pozwala to na we111
ryfikację utrwalonych faktów, precyzyjną analizę wydarzeń. Przykładem niechaj
będzie moja korekta utrwalonego, w co najmniej kilku opracowaniach, planu lokalizacji getta żydowskiego w Łowiczu, utworzonego przez hitlerowców w maju
1940 r. Zniszczenia zabudowy na południowej stronie ul. Zduńskiej (później ul.
Bieruta) powstałe wskutek bezpośrednich działań wojennych we wrześniu 1939
r. z pewnością dyskwalifikowały odcinek tej ulicy, aż do ul. Browarnej, jako miejsce dla urządzenia getta. Śladem unicestwienia fragmentu głównej ulicy Łowicza
jest jej współczesne poszerzenie (nieproporcjonalnie szeroki chodnik). Posiadając
udokumentowaną wiedzę o działalności w okresie okupacji sklepów na północnej
stronie ulicy Zduńskiej, m.in. funkcjonował tu sklep pasmanteryjny mojej macierzystej babki Czesławy Srzednickiej, trudno się zgodzić z historykami, iż cały
odcinek ulicy wchodził w obszar wyznaczonej przez hitlerowców strefy żydowskiej. W jej sklepie we wrześniu 1939 r. gotowano wodę na herbatę dla polskich
żołnierzy – jeńców, zgromadzonych (naprzeciwko) przy kościele oo. Pijarów. Potwierdzeniem tezy jest archiwalne zdjęcie ze zbiorów Muzeum w Łowiczu, opublikowane w moim albumie pt. Łowicz w XX wieku. Kronika fotograficzna, przedstawiające mur getta żydowskiego w okolicach skrzyżowania ulic Zduńskiej i Browarnej. Jego lokalizacja ewidentnie określa strefę graniczną w zachodniej części
ulicy Zduńskiej. Potwierdzają to również pochodzące z tego samego okresu zdjęcia ul. Zduńskiej, otwartej od strony Rynku Kościuszki (obecnie Starego Rynku).
Moja przygoda z zapisywaniem historii Łowicza jest istotnie dziełem przypadku. Jako grafik uczestniczyłem w przygotowaniu wielu publikacji dotyczących
dziejów mojego miasta. Jedną z ciekawszych prac tego typu był wybór materiałów archiwalnych i opracowanie graficzne albumu Edwarda Miziołka pt. Łowicka
pocztówka 1899-1999, nagrodzonego „Złotym Ekslibrisem 2000”. Systematyczna
digitalizacja materiałów archiwalnych gromadzonych m.in. przez kolekcjonerów
zainteresowanych lovicjanami, zapoczątkowała utworzenie wirtualnej kolekcji archiwaliów, która obecnie sięga blisko 11 tysięcy zdjęć i kilkaset dokumentów. Gdy
powstał pomysł na przygotowanie i wydanie wspomnianej wcześniej ilustrowanej
historii Łowicza, zaprosiłem do współpracy lokalnego historyka z tytułem doktorskim. Zapowiadało się na fenomenalną opowieść, ale kolejne nasze spotkanie
ujawniło, iż dzieje mojego miasta po 1945 r. zaczynają się w latach 70. XX stulecia.
Cóż było robić? Zebrawszy na własną odpowiedzialność najważniejsze fakty, postanowiłem samodzielnie wypełnić publikację materiałem merytorycznym. Najważniejsze treści zostały zawarte w archiwaliach. Pierwotny plan zawierał ważny
element w postaci wstępu uczynionego ręką pewnego profesora – promotora dyplomowego dzieła niedoszłego współautora. Wobec zmiany w składzie autorów,
profesor wycofał wstęp. Być może na pocieszenie padły słowa, że „praca obroni się
sama” i okazało się to prawdą.
Wszystko zaczęło się, gdy pracowałem w Muzeum w Łowiczu. Właśnie tam
112
poznałem m.in. herbarze ks. Kacpra Niesieckiego oraz Juliusza Karola Ostrowskiego, co obecnie procentuje w postaci moich kolejnych autorskich opracowań
graficznych z dziedziny heraldyki samorządowej.
Muzeum to szczególne miejsce. Bezpośredni kontakt z zabytkami, codzienne obcowanie z nimi, grozi trudnymi do przewidzenia skutkami. Muzealnicy bez
trudu zrozumieją co mam na myśli. Łowickie muzeum (a byłem z nim związany
zawodowo dziesięć lat), to jedyne z moich dotychczasowych miejsc pracy, którego opuszczenie o godz. 16.00 sprawiało czasem przykrość. Pragnę w tym miejscu
zaznaczyć, iż bardzo wiele się tam nauczyłem, bynajmniej nie z książek, ale od łowickich muzealników.
Podczas prac konserwatorskich przy kapliczce w Retkach koło Łowicza, przypadkowo odnalazłem autentyczne zapiski jej fundatora i budowniczego w osobie
Władysława Anyżki. Niepozorny notes, zapisany przy pomocy kopiowego ołówka, stał się po latach źródłem dalszych badań, które zaowocowały współpracą
m.in. przy książce Mirosława Marciniaka pt. Z dziejów wsi Retki 1351-2011 oraz
monografią pt. Gmina Zduny. Białe Księstwo, opracowaną przeze mnie wspólnie
z Bohdanem Fudałą. Na dowód jak wielkie wrażenie na regionalistę czyni autentyczny zapis dziejów pochodzący z jego terenu, pozwolę sobie w tym miejscu
przytoczyć (w oryginalnej pisowni) fragment relacji Władysława Anyżki dotyczący pierwszej wojny światowej.
„Wroku 1914 dnia 1 Sierpnia Zaczyna się Wojna Eurepejska. Kołonasz wparafii
Złakoski i okoliczy Naszej Zaczyna się Na Kónczu pazdzernika. Najprzud Ruzczy
strzelali od Retek Nazduny. Było dni 3 i uszuneli się do Kalisza dopiero wpuł Listopada przysli Austyjaczy i zaraz posli. Ale Nabrali Gęśi kur Miodu – i Zaraz ponich
wrucieli pruszaczy i od Szuneli Ruzkich koło łowicza i trwało 7 tygodni – Siedzielismy wdołach Akule Armatnie i Karabinne grały Nad namy podziurawieli Kościół
plebanije popaleły Się Wsie Kole nas głuwnie wzłakowie Kościelnym duplizah szymanowiczach Akoło łowicza Bardzo duzo. Wretkach dzięki panu Bogu Nie Spaleło
się od Strzału Nicz i – poległo trupym Nie Mało Ruzkich i pruzkich i jezt pohowanych po wsiach Naszych Niemało. W konczu r 1915 od Szuneli Się Ruzczy Apruszacy pośli Zanimy As Wrosiju i ustały się Huki Kture dudnieły wuszach Naszych Ale
Czuz zabrali Nam Konie Bydło Sfynie Niktorym Kozuchy i jęsze Smaty ozebrali stodoły i Kaminie Wymarnowali Zboze wroku 1915 Zrobieli jezcze okopy pozakładali
druty Bez pola Nazse Warując Się Nadaliszy cziąg Wojny.
Było to r 1. Wroku 1916 Musielizmy sobie Zasadić Robielizmy Czałe Lato –
wdalszym Cziągu Wojny wroku 16-17 zabronieli Nam Sprzedawać Zboza i Kartofli
przeznaczyli Czynie po 10 rubli korzec i Sami Zabierali. Alanas prznaczyli dla człowieka po 15 fątuw Mąki Zytniej po 14 gr. przyny po 18 gr. puzni po 15 fatuw Zyta
Namiesiącz dla Człowieka. Nie wolno było więczy zemlić Młyny po Zamykali prze113
znaczyli Młyn wktrym się – tylko Zmieło Zakratką i Beł głud Sczeulnie po Miastach
Hodzieło zebrakuw powsiach Niekturego dnia 20 i Więzy Zrobiełasię drozyzna Bogatśi płacili po 2 Złote fąd i po Marcze Mąki i Kaszy także i to kryjomkamy. Mynarze Brali po 5 i 6 rubli od Korcza – i po 10. Buty dobre płacieli Juz po 50 Rubli pare
trzewiki pąlejsze po 15. Mydła fąt rs 5 i 6 puzni rs 4 Nafty Nimzna Bło dostac Kryjomkamy płaczili po 3 rs Kfarte fąt okraszy 10 Złotych Masła także 10 i 13 Mleka
Kwarta 40 grosy Jajko 24 oleju Niebeło. Drozdze f rs 4 Czybula fąt 50 groszy. Sledz
40 gr Sul po 12 f Zapałki 1 Złoty. Wegli Korzec rs 3 i 4 i 10 Kartofle korzec wmiescie
6 sr i 8 – 10 – 12 tobeło.
Wroku 1916 i 17 Męzczyzni Brali Wezniwa od Koszy po 10 Złotych Niewiasty
po 1 rs. Rok 1917 płat Chłopy po 2 i 3 Ruble Nadzin Kobiety po rs 1 i po rs 1 i 1/2.
Zapałki Marka, Węgle korzec Marek 16 Kartofle Rs 10 wmiastach i po 20 Zyta Kor.
Po 40 pszynicza po 50 i po 60 rs. Nafta – Kwarta Mar 20 Masła fąt rs 3 i 1/2 oleju
pukfaterek 1 Marka. Niemczy Zabierali Zboze Kartofle i Wsys płacie zakorzec Zyta
po 28 Mar za psy: 30 Mar Za Kartofle po 10 Mar (...)
Rok 1918. W Marczu Pruszacy Wybraly Kartofle. Nikturzy Niemieli Czym
Sadzić. Zabierali bydło Sfynie Zboze Siano Słome Kto Nimiał owsa Musiał kupićć
dosiewu i Zapłacić Zakorzec po 40 Rubli”.
Mój drugi kontakt bliskiego stopnia z historią wielkiego kalibru przyszedł
kilka miesięcy później. W 1988 r. pozyskałem do zbiorów muzealnych metalową puszkę zawierającą szpulę z czarno białym filmem archiwalnym o szerokości
16 mm. Materiał został przypadkowo odnaleziony przez Edwarda Stajudę podczas remontu domu w Głownie. Jednorazowa projekcja filmu z oryginalnego nośnika w jednej z łowickich szkół pozwoliła jedynie na ogólną analizę materiału.
Współorganizowany przeze mnie jubileusz 100-lecia kina w Łowiczu stał się
znakomitą okazją, aby unikatowy film poddać konserwacji oraz digitalizacji. Liczący blisko 9 minut materiał filmowy (00:08:58) to kronika filmowa z czasów
ostatniej fazy pierwszej wojny światowej. Film przedstawia wstrząsające obrazy
z frontu zachodniego. Pomoc ze strony Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie
pozwoliła na potwierdzenie mojego datowania materiału filmowego. Pierwszy
pokaz dokumentu odbył się podczas łowickiej Nocy Muzeów w gmachu łowickiego muzeum w Łowiczu 19 maja 2012 r.
W 1946 r. na Starym Rynku w Łowiczu stanął pomnik wdzięczności Armii
Czerwonej, który trwał w centralnym miejscu miasta aż do przemian ustrojowych pod koniec lat 80. XX w. Obelisk rozebrano w okresie urzędowania burmistrza Łowicza, którego ojciec kierował budową tegoż pomnika. Był to wstęp do
rozrachunku z pozostałościami poprzedniej epoki, ale nie to pragnę zaznaczyć.
Prace nad jego rozbiórką, mające więcej wspólnego z dewastacją niż kontrolowanym demontażem, były tłem kolejnego ważnego działania. Wspólnie z moim
114
przyjacielem, pracownikiem Muzeum w Łowiczu Andrzejem Chmielewskim,
udało nam się w biały dzień „ukraść”, przewieźć wynajęta bagażówką i zachować
w piwnicach łowickiego muzeum kilka stosunkowo dużych fragmentów pomnika. Potwierdzają one niechlubny fakt, iż do wykonania obelisku wykorzystano po
wojnie wykonane z piaskowca macewy z miejscowego cmentarza żydowskiego.
Owe zabytki znalazły miejsce w Izbie Pamięci Żydów Łowickich, otwartej kilka
lat temu w Muzeum w Łowiczu.
Stulecie kina w Łowiczu, najnowszy obszar moich historycznych zainteresowań, spowodowało zakrojone na szeroką skalę poszukiwanie pamiątek i dokumentów związanych z historią łowickich przybytków X muzy. Wspólnie z Maciejem Malangiewiczem spisałem dzieje ośmiu działających w Łowiczu kin. Tak powstał wyróżniony na 37. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, nominowany do Nagrody Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej album pt. „100 lat kina
w Łowiczu”.
*
Sprzymierzeńcem regionalisty bywa czasem zmierzch lub wczesny świt. Gdy
miasto zaczyna spowijać mrok, a czasem przy pierwszych promieniach wschodzącego słońca, niezależnie od pory roku, można doświadczyć niezwykłego zjawiska. Puste ulice, rozmazane zarysy budowli dają trudne do opisania złudzenie.
Wówczas można puścić wodze fantazji i postarać się spojrzeć na swoje miasto
oczami antenatów.
Znajdujący się w moich zbiorach plan Łowicza sprzed 1826 r. pobudza wyobraźnię jeszcze mocniej. Studiowanie jego poszczególnych fragmentów nasuwa
potrzebę rejestracji przemian, które następowały w moim rodzinnym mieście na
przestrzeni wielu dziesiątek lat. Ważne jest, aby notować swe obserwacje. Z pewnością ktoś uzupełni je kiedyś i rozwinie.
Inną formę zapisywania dziejów stanowi założony w 1997 r. wspólnie z córką
Karoliną Wandą, symboliczny zbiór znany jako Muzeum Guzików w Łowiczu...
ale to już inna historia.
Skreślone powyżej słowa, chaotyczny nieco opis moich przygód z historią
z pewnością nie odpowiadają na żadne z pytań postawionych przez inicjatorów
niniejszej publikacji. Tak jak w rodzinie trafia się czasem zwariowany wujcio szperający w starych dokumentach w poszukiwaniu brakujących elementów drzewa
genealogicznego, również w miasteczkach i wioskach są dziwacy, których cieszy
flirtowanie z Klio.
Jacek Rutkowski KCHS – ur. w 1966 r. w Łowiczu. Grafik, heraldyk, rysownik satyryczny, twórca i kustosz Muzeum Guzików w Łowiczu www.guzikowo.eu. Współ-
115
twórca „Nocy Muzeów” w Łowiczu, pomysłodawca i dyrektor Łowickiego Wyścigu
Listonoszy (2009 i 2010). Autor wielu opracowań graficznych z dziedziny heraldyki
samorządowej. Opracował m.in. zespoły znaków samorządowych: Miasta Rawa Mazowiecka oraz gmin: Łowicz, Sochaczew, Zduny, Dmosin, Bolimów, Nieborów, Kocierzew Południowy, Turek, Baranów, Bielawy, Pęcław, Głowno, Wiskitki, Młodzieszyn, Chąśno oraz Znaków Powiatu Łowickiego. Zaprojektował wiele datowników
okolicznościowych emitowanych przez Pocztę Polską. W latach 1988-2002 członek
Stowarzyszenia Polskich Artystów Karykatury. Od 1986 r. publikuje swoje rysunki
w prasie krajowej („Niedziela”, „CIO”, „CEO”, „Super Nowa”, „Nowy Łowiczanin”,
„Masovia Mater”, „Praca i Życie za Granicą”, „Droga”, „Gość Niedzielny”), a także
w prasie polonijnej („Polonika” – Austria, „Kurier” – Niemcy, „Związkowiec” – Kanada, Niezależny Magazyn „Polonia” – USA, „Goniec Polski” – Wielka Brytania, „Nowa
Gazeta Polska” – Szwecja, „Polonez” – Egipt, „Tygodnik Polski” – Australia). Jest autorem książek: Łowicz w XX wieku. Kronika fotograficzna; 100 lat Ochotniczej Straży
Pożarnej w Ostrowie 1910-2010; 100 lat kina w Łowiczu oraz współautorem kilkunastu wydawnictw promocyjnych dotyczących Łowicza i regionu łowickiego. W latach
2008-2009 zasiadał w Radzie Muzeum w Łowiczu, pełnił funkcję wiceprzewodniczącego. Komandor Zakonu Rycerskiego Świętego Grobu Bożego w Jerozolimie, herold
Polskiego Zwierzchnictwa OESSH.
116
Jan Majewski
Brzeg
Moja droga do regionalizmu
Kiedy przed sześćdziesięcioma laty przybyłem do Brzegu, nie myślałem wówczas wiązać się na dłużej z tym miastem. Głównym moim celem było uzupełnienie studiów uniwersyteckich w sąsiednim Wrocławiu i powrót na Podlasie, gdzie
mieszkali rodzice.
Brzeg, pomimo poważnych zniszczeń wojennych, uwidaczniających się w postaci licznych ruin, wydawał się miastem atrakcyjnym. Wspaniała zieleń miejska
i zachowane częściowo zabytki architektoniczne od początku zwracały mają uwagę i wzbudzały zainteresowanie.
W pierwszym okresie mojej adaptacji do środowiska brzeskiego niewątpliwie dużą rolę odegrała atmosfera społeczna, nacechowana życzliwością, okazywaniem pomocy – zwłaszcza psychicznej, której wówczas wszyscy potrzebowaliśmy.
Stopniowe poznawanie miasta i okolicy, zwłaszcza od strony przyrodniczej, historycznej i architektonicznej wpłynęło na kształtowanie się mojej więzi emocjonalnej z Brzegiem. Stał się dla mnie drugą małą ojczyzną.
Pierwszą bowiem była dla mnie Nowogródczyzna, a ściślej Stołpce i okolice.
Temu kresowemu miasteczku poświęcił kilkanaście stron Melchior Wańkowicz
w swojej książce Od Stołpców do Kairu. Położone jest nad Niemnem, w sąsiedztwie dużych kompleksów leśnych, w terenie przeciętym dolinami rzecznymi
i urozmaiconym wzniesieniami morenowymi. Piękno krajobrazu, a zwłaszcza
nadniemeńskich pól i łąk zachwyciłyby niejednego malarza. Zwłaszcza piękne są
tu wiosenne i letnie świty, kiedy ich szarość i stalowość nabiera powoli niebieskich
odblasków. Ta niebieskość powoli różowieje, świt przechodzi w dzień. Słońce zaczyna malować okolice jaskrawymi kolorami, a delikatny wiaterek przynosi upojny zapach ziół i krzewów.
Te naturalne walory oraz pogodna ludność z ciekawymi wierzeniami i zwyczajami wywarły niewątpliwie duży wpływ na działalność i twórczość osób tu
urodzonych i mieszkających w różnych okresach. Tutaj bowiem, w niewielkiej
stosunkowo odległości, urodzili się dwaj najwięksi poeci: Polski – Adam Mickiewicz (Zaosie) i Białorusi – Konstanty Mickiewicz, pseudonim literacki Jakub Kołas (Mikałajeuszczyna). Zbieg okoliczności, a może obowiązuje pewna reguła, że
pogranicze kulturowe, narodowościowe, zwyczajowe wydaje wybitne jednostki?
W okolicy Stołpców, w miejscowości Zaucze, przebywał jako dzierżawca folwarku
117
Władysław Syrokomla (właściwie Ludwik Kondratowicz, 1823-1862). Nic dziwnego, że w mojej rodzinie rozwijane były wieloaspektowe zainteresowania najbliższą okolicą, zwracając jednocześnie dużą uwagę na wychowanie patriotyczne.
Ojciec – nauczyciel, był pierwszym moim przewodnikiem podczas wycieczek zarówno po najbliższej okolicy, jak i dalszych terenach. To patriotyczne i regionalne
wychowanie domowe wpłynęło niewątpliwie na moje dalsze losy i zaangażowanie w walce o wolny kraj, w szeregach Armii Krajowej. Druga wojna światowa wyrwała mnie brutalnie z mojej pierwszej małej ojczyzny, wyznaczyła drogę, którą
przeszły rzesze Polaków, aby w końcu znów osiąść na kresach, ale na zachodnich.
Brzeg stał się dla mnie miejscem zamieszkania i pracy, tutaj zgłębiałem teoretyczne podstawy regionalizmu i poszerzałem wiedzę o najbliższym regionie.
W kształtowaniu oblicza współczesnego społeczeństwa polskiego, dużą role
może odegrać regionalizm. Jest on w swych treściach zjawiskiem bardzo złożonym. Różnorodność ta wynika z historycznych, polityczno-społecznych i gospodarczych uwarunkowań.
Dzisiaj regionalizm traktuje się zazwyczaj jako pewną koncepcję ideologiczną, a jednocześnie jako ruch społeczny, zmierzający do poznania i twórczego wykorzystania wartości i sił tkwiących niejednokrotnie w zespołach społeczno-przestrzennych. Ideałem jest światły i aktywny obywatel Ziemi, zakorzeniony w tradycjach regionu. Dlatego potrzebny jest szeroki program edukacji regionalnej społeczeństwa, a zwłaszcza młodzieży. Jest to pojęcie szerokie, obejmujące wiele zagadnień dotyczących dzieci, młodzieży, dorosłych. W związku z powyższym konieczna jest współpraca instytucji oświatowych, bibliotek, samorządów, kościoła
i ruchu regionalnego (towarzystw regionalnych) aby stworzyć wzorcowy model
tej edukacji. Szczególnie duża jest w tym dziele rola szkoły. Włączenie ideowej
doktryny regionalizmu do strategii dydaktyczno-wychowawczej szkolnictwa, zapewni z jednej strony jej skuteczność, a z drugiej – proporcjonalnie najszerszy
krąg oddziaływania na młodzież.
Edukacja regionalna umożliwia powstawanie tożsamościowych regionalnych
identyfikacji i poczucia więzi z „małą ojczyzną” oraz świadome integrowanie się
z rodzinnym środowiskiem i narodem polskim. Młodzież gdy pozna regionalizm
w rodzinie, w szkole, to w swoim przyszłym życiu zawodowym odnajdzie w jego
ideałach siły i motywację wobec wyzwań rozwoju.
Wszystkie elementy edukacji regionalnej są ze sobą ściśle związane i wzajemnie uwarunkowane. Realizacja jej założeń w dużej mierze zależy od emocjonalnego i praktycznego zaangażowania osób w działalność regionalistyczną. Przede
wszystkim powinny one znać region, w którym pracują i mieszkają oraz opanować metody badawcze stosowane w badaniach regionalnych. Własny region powinni traktować z pozycji badacza i ponosić pełną odpowiedzialność za naukową
poprawność materiału merytorycznego.
118
Metodologiczną podstawę edukacji regionalnej stanowi jedność więzi społeczno-przestrzennych w ramach szerszej wspólnoty narodowej. To jedność pojęć
i paradoksalna – wydawać by się mogło – wspólnota odrębności. Powyższe założenie powinno być uwzględniane w działalności regionalistycznej również dlatego, że każdy region stanowi składową część naszego kraju i w związku z tym powinien być traktowany w ścisłej jedności z Polską. W procesie poznawania regionu
należy podkreślać powiązanie lokalnego z ogólnym również dlatego, aby mieszkańcy regionu zawsze czuli się obywatelami Polski.
Wiedzę o regionie uzyskać można częściowo podczas nauki na różnych szczeblach edukacji, głównym jednak jej źródłem są własne prace badawcze. Moje wykształcenie geograficzne, biologiczne i historyczne umożliwiło mi dostrzec współzależność zjawisk przyrodniczych i społecznych. Starałem się to ukazać w ramach
swojej aktywności naukowej, dydaktycznej i społecznej. Ogromnie pomocne
w tym kontekście było przygotowanie własnego warsztatu badawczego i praca samokształceniowa. Teren, na który przybyłem po ukończeniu studiów w Gdańsku,
był dla mnie swoistą terra incognita, którą musiałem poznawać od początku. Badania te miały charakter kompleksowy, a poznawanie regionu wymagało znacznego nakładu sił i czasu. W związku z powyższym podzieliłem własny proces poznawczy na szczegółowe zadania. Realizacja ich wymagała zastosowania szeregu
metod badawczych. Rozpocząłem od gromadzenia dostępnej literatury w języku
polskim i niemieckim, materiałów kartograficznych i statystycznych dotyczących
Śląska Opolskiego i regionu brzeskiego. Na ich podstawie ustaliłem problemy badawcze. Zapoznanie się z literaturą stanowiło nieodzowny warunek teoretycznego uzasadnienia wniosków, do których dochodzi się w badaniach regionalnych.
Moja praca badawcza w dużej mierze opierała się na materiałach kartograficznych, takich jak mapy i plany. Zasadniczym jej celem było zlokalizowanie przestrzenne obiektów przyrodniczych, historycznych, społeczno-gospodarczych na
obszarze regionu. Od mapy zaczynałem własne badania regionalne i na niej zaznaczałem ich wyniki. Natomiast z materiałów statystycznych wyodrębniałem
i opracowywałem wskaźniki ilościowe, zwłaszcza przydatne przy analizie zagadnień demograficznych, gospodarczych oraz powiązań ekonomicznych.
Bezpośrednie zapoznanie się z charakterystycznymi zjawiskami i obiektami regionu, ich lokalizacją oraz naturalnymi uwarunkowaniami miało miejsce
podczas badań terenowych. Uzupełnieniem stosowanych metod było szkicowanie i fotografowanie. Duże znaczenie miały również wywiady przeprowadzane
z mieszkańcami, pomocne zwłaszcza przy ustalaniu faktów historycznych i precyzowaniu wcześniej zebranych informacji.
Efektem tych badań były opracowania dotyczące poszczególnych obiektów,
osób, zjawisk o charakterze kompleksowym, które ukazywały się w postaci artykułów lub pozycji zwartych. Był to niewątpliwie poważny wysiłek twórczy, pod119
czas którego stale wracało się do analizy przyczyn zaobserwowanych zjawisk, jak
i syntezy rozpatrywanych faktów. Przyznaję, że ten wysiłek przyczynił się nie tylko do powiększenia mojego horyzontu myślowego, ale jednocześnie związał mnie
w sposób emocjonalny i trwały z badanym regionem.
Jan Majewski – dr nauk przyrodniczych. Studiował w Wyższej Szkole Pedagogicznej
w Gdańsku oraz Uniwersytecie Wrocławskim. Tytuł doktora uzyskał w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Krakowie (1969). Dydaktyk geografii, znawca krajobrazów i zasobów przyrodniczych, opiekun zabytków, nauczyciel szkół w Brzegu i Opolu, wykładowca akademicki uczelni opolskich. Wykształcił kilka pokoleń przyrodników i humanistów. Autor ponad 670 prac zamieszczonych w lokalnych, regionalnych i krajowych wydawnictwach.
120
Waldemar Kwieciński
Klub Regionalistów Ziemi Jarocińskiej
przy PTTK Oddział w Jarocinie
Nie jest łatwo być regionalistą...
Moja przygoda z regionalistami Ziemi Jarocińskiej rozpoczęła się chyba pod
wpływem poszukiwania dodatkowych informacji potrzebnych podczas prywatnych wycieczek po okolicy. Szukając informacji w bibliotekach, książkach/przewodnikach i lokalnej prasie natrafiłem na ludzi świetnie piszących o regionie.
A zwłaszcza tych dwóch tj.: Piotra Marchwiaka i Jana Jajora – niestety, obaj już nie
żyją. Wielka, wielka to szkoda.
Mimo, że różnili się znacznie wiekiem, a nawet sympatiami politycznymi,
w przedmiocie ich głównej pasji byli czarodziejami. Mistrzowski warsztat, głęboka
rzetelna wiedza, a przy tym ujmująca skromność cechowały obu Panów. Lekkość
z jaką przybliżali tajemnice historyczne regionu wręcz fascynowała. Perełki publicystyczne Piotra przybliżały historię chyba każdemu czytelnikowi bez względu na
wiek. Społeczna praca drugiego przyciągała i mobilizowała innych do aktywności,
także w ramach PTTK.
Spotykałem pana Jana najczęściej na zebraniach Zarządu Klubu Regionalistów. Zawsze perfekcyjnie przygotowany, był dla mnie wzorem odpowiedzialności w pracy społecznej i sprawności organizatora klubowych działań. Uprzejmy
wobec rozmówców, nieustannie pomocny i służący dobrą radą. Prezentował
wysoką kulturę osobistą, a wobec kobiet – moim zdaniem – wręcz szarmancki,
wprost dżentelmen. Imponował mi także nie tylko wiedzą historyczną, ale przede
wszystkim pamięcią, fenomenalną pamięcią. Jak to się mawia, zagadnięty „sypał
z rękawa” taką ilością ciekawostek, że słuchało się tego znawcy spraw naszego
regionu z najwyższym zainteresowaniem. Nie mogę teraz odeprzeć od siebie wrażenia, a właściwie takiego literackiego skojarzenia, że był Pan Jan przykładem mistrza pracy organicznej, trudnej pracy u podstaw.
Jednak zmiany w naszym kraju w ostatnich dwóch dekadach chyba wyraźnie
wpłynęły na kształt i warunki uprawiania regionalizmu.
Podczas tegorocznej marcowej wycieczki do pobliskiego kotlińskiego zabytku doznałem szoku! Drewniany alkierzowy dwór szlachecki w totalnej rozsypce.
I nie chodzi tu wcale o jakąś egzaltację rozpadającymi się „starociami”. Uświadomiłem sobie, że mamy do czynienia z głębokim kryzysem. Nie tylko kryzysem
ekonomicznym, ale chyba jeszcze gorszym, bo tym duchowym. Jako kraj jesteśmy
121
biedni, to niestety prawda, ale to nie znaczy, że powinniśmy rezygnować z walki
o to co ważne dla wszystkich pokoleń, tych przyszłych też. Obawiam się, że my
Polacy – jako społeczeństwo – nie rozumiemy chyba sami siebie. Nie rozumiemy
chyba wartości naszej spuścizny kulturowej i nie pojmujemy tego, że trzeba ze
wszystkich sił dbać o to, by to co wartościowe z przeszłości nie legło nieodwracalnie w gruzach. Brakuje totalnie edukacji w tej materii.
Mój szok wynika głównie z faktu, że podczas moich licznych wędrówek po
zachodniej części Anglii spotykałem stareńkie budowle, które były pieczołowicie
odrestaurowane. Zadbano tam o to, by w żadnym „detalu” nie zmienić ich dawnego charakteru. W stareńkim Lacock Village lub Castle Combe wypłaca się mieszkańcom specjalne kwoty kompensujące wydatki na bardziej złożone sposoby instalacyjne. Mieszkańcy nie instalują w miejscach widocznych z ulicy np.: anten
satelitarnych i innych nowoczesnych urządzeń towarzyszących współczesnemu
życiu (przewody elektryczne, świetliki, garaże itp.). Przeto nic dziwnego, że z całego świata przyjeżdżają tam filmowcy, by kręcić kostiumowe
filmy w tematach dotyczących
minionych wieków. Dzieje
się tak, bo funkcjonują tam
nie tylko lokalne systemowe
rozwiązania i uprawia się politykę pielęgnującą tradycję.
Wyraża się to między innymi
już w samych nazwach bardzo popularnych organizacji/
stowarzyszeń, chociażby takich jak: „English Heritage” – angielskie dziedzictwo czy też „The National Trust”
– narodowe zaufanie. Przyświeca im prosty cel: zrozumienie wartości i ducha
obiektów poddanych ochronie. Zabiegają też o uzyskanie poparcia społeczeństwa
cieszącego się z odrestaurowanego starannie zabytku i podziwiającego to dokonanie.
Wyspiarze już dawno wpadli
na pomysł, że istnieje taka
nierozerwalna triada: konserwacja zabytków, środowisko
naturalne i dziedzictwo narodowe. I mają rację, a gdy ogląda się skutki ich wysiłków w
tej dziedzinie, to marzy się, by
122
je pilnie naśladować. Organizacje te utrzymują się z opłat członkowskich, a blisko
3,5 mln.(!) członków, to wystarczająco potężna siła sprawcza. Mogą więc stworzyć
cudowne dokonania w zakresie rewitalizacji. Mocno też rozwinęli edukowanie
całego społeczeństwa w tej dziedzinie. A troska o zieleń i parki jest absolutnym tematem godnym pozazdroszczenia. Chociażby przykład Westonbirt „The National
Arboretum” do którego łatwo wejść po wielokroć i tak niechętnie się wychodzi,
zawsze.
Jako Polak z przyjemnością nosiłem imienne karty klubowe tych brytyjskich
stowarzyszeń, z opłaconym rocznym członkostwem, a to z bardzo prostego powodu: dużo nauczyłem się zwiedzając zdumiewające obiekty i chciałem poznać
ich jeszcze więcej. Płaciłem niemałe składki klubowe, lecz korzystałem przy tym
z wolnego wstępu podczas wielokrotnych odwiedzin. Wydatki zwracały się już
po kilku wizytach. Nie miałbym nic przeciwko temu, by podobne rozwiązania
systemowe wprowadzono w Polsce, bo wiem (widziałem na własne oczy podczas
każdej z wycieczek!) na jak ważny cel wydawane są moje pieniądze, wydawane
trafnie.
Zabytek to przecież także lokalny koloryt i ewidentna atrakcja turystyczna
przyciągająca ludzi ciekawych wszystkiego, a turystyka to również policzalny pieniądz. Odnoszę wrażenie, że w Polsce w głowach decydentów życia gminnego,
powiatowego i wojewódzkiego świadomość ta słabo jeszcze funkcjonuje.
123
Los dworku w Kotlinie jest tego wymownym przykładem. A w ostatnich dekadach rozpada się, wprost na naszych oczach, w niewiarygodnym tempie. Zabrakło dobrego gospodarza, a przede wszystkim chyba zabrakło pomysłu. Prezentuję
fotografie tego obiektu: z roku 19801 oraz 20112.
W grupie tutejszych regionalistów można zauważyć też znamienne zjawisko,
aktywność regionalistów dotyczy starszego pokolenia. Z całą pewnością można
stwierdzić, że grupa wiekowa 35+ dominuje, z tendencją do wyższego pułapu
tj. +50. Młodzieży brakuje wyraźnie, składa się na to także (chyba i niestety) postawa nauczycieli. Oczywiście nie można zbyt pochopnie generalizować i próbować
także zmieniać/dostosowywać formy pracy własnej – organizacyjnej stowarzyszenia, ale zdecydowanie do przeszłości odeszły społeczne działania stanu nauczycielskiego. Nauczyciele stali się chyba „wyliczeni”. Brakuje mi innego słowa dla
określenia tego zjawiska. Niech ogólnie podany przykład opisze ten stan: podczas
spaceru dzieci trasą turystyczną i „zagadek historycznych” nauczycielka opieku Zdjęcie pochodzi z albumu: Rolnicza Spółdzielnia Produkcyjna Kotlin. Historia 30-lecia w latach
1950-1980, Kotlin 1980, karta 17. Mimo udokumentowanych starań nie udało się dotrzeć do autora
zdjęcia. W albumie brak informacji na ten temat.
2
Fot. W. Kwieciński.
1
124
jąca się grupą młodych ludzi zadzwoniła do kierowniczki szkoły z informacją, że
zabiera dzieci z trasy, bo skończył się już czas jej pracy. A przecież są także trudności na zebranie opiekunów grup rajdowych itp., itd.
Ale jest chyba problem znacznie ważniejszy. Regionaliści na naszym terenie
swoją aktywność wyrażają na różne sposoby, także wydając sukcesywnie „Magazyn Regionalny”. Na wydanie takiego biuletynu potrzebne są fundusze. Odszedł,
niestety, lider naszego Stowarzyszenia, któremu udawało się walczyć o tę cykliczność. Pozostaliśmy bez gwarancji możliwości kontynuowania tej działalności.
Pojawia się tu problem zahaczający o „lokalną politykę”. Regionaliści, to najczęściej ludzie aktywni, a więc nie tylko spacerujący po szlakach i obiektach znajdujących się w naszej „małej ojczyźnie”. Wystarczy publicznie wyrazić odmienne zdanie w przedmiocie spraw życia nas tu otaczającego, tj. np: zgłosić pisemny sprzeciw wobec bezmyślnego i barbarzyńskiego ogławiania drzew na ulicach
naszego miasta, gminy i powiatu – by popaść w niełaski. Władza nie lubi, gdy
ktokolwiek ośmiela się wyrażać odmienne zdanie, a zwłaszcza publicznie prezentować „dowody” na sesji Rady Miejskiej. „Obrażona władza” chyba bez zapału
rozpatrywać będzie wniosek „podskakujących”.
I to jest właśnie ta słabsza strona działalności Stowarzyszenia. Co zrobić by
móc wydać kolejny Magazyn/Biuletyn? Nie podskakiwać? I to już wystarczy?
Jarocin, dn. 31.03.2012 r.
Waldemar Kwieciński – absolwent Wyższej Oficerskiej Szkoły Radiotechnicznej
w Jeleniej Górze (1973), emerytowany wojskowy. Sekretarz Zarządu Klubu Regionalistów Ziemi Jarocińskiej, funkcjonującego przy PTTK Oddział w Jarocinie; wiceprezes
Stowarzyszenia Opiekunów Zabytków Ziemi Jarocińskiej; przewodniczący Zarządu
Osiedla nr 12 „Wojska Polskiego” w Jarocinie.
125
Rafał Kubiak
Muzeum Solca im. księcia Przemysła w Solcu Kujawskim
Towarzystwo Miłośników Solca Kujawskiego
Historia na marginesie, czyli jak zostałem regionalistą
Solec Kujawski to idealne miejsce dla historyka-regionalisty. Jedna wielka
„biała plama”. Za jaki temat by się człowiek nie wziął, musi zaczynać niemal od
zera. Oczywiście trochę przesadzam, ale w czasach mojego dzieciństwa i wczesnej
młodości tak właśnie było. Początkowo nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale po
kolei ...
Solec Kujawski to 15-tysięczne miasteczko leżące nad Wisłą, między Toruniem
a Bydgoszczą. Mimo niemal 750-letniej historii (pierwsza wzmianka o naszym
Solcu pochodzi z 1263 r.) nie mamy prawie wcale zabytków. Wystarczy wspomnieć, że najstarszy budynek pochodzi z końca XVIII w., i na dodatek znajduje się
na terenie, który do miasta został włączony dopiero pod koniec XIX w. Tak więc
przechadzając się ulicami Solca, niewiele dowiemy się o jego długiej historii.
O tym, że z moim miastem jest coś nie tak, zacząłem sobie zdawać sprawę na
początku szkoły podstawowej. Był początek lat 80. Używałem wtedy takich papierowych okładek do książek, na których były wydrukowane herby wszystkich ówczesnych miast wojewódzkich. Któregoś dnia, razem z dwoma kolegami – synami
znajomych rodziców, sprawdzaliśmy jak wyglądają herby naszych miast. Koledzy
byli z Bydgoszczy i Konina. Nie muszę chyba wspominać, że mimo kilkukrotnego sprawdzania, herbu Solca nie znalazłem. Było to dla mnie dziwne. Potem
się przyzwyczaiłem. Biorąc udział np. w szkolnych konkursach wiedzy o historii
Solca, nie dziwiło mnie już, że nie uczę się z książek, tylko z dostarczanych przez
nauczycieli lub kolegów notatek, przepisywanych na maszynie. Po prostu nie było
żadnych publikacji o Solcu, to znaczy były, ale ja o tym nie wiedziałem. Jeszcze w
czasach przedwojennych ukazały się dwa wydawnictwa, z czego jedno w języku
niemieckim.
Moja rodzina sprowadziła się do Solca w latach 20. XX w., kiedy miasto odzyskiwało swój polski charakter. Tak, tak, w 1910 r. Niemcy stanowili 94% mieszkańców. Było to wynikiem rozwoju przemysłowego Solca w II połowie XIX w.,
co wiązało się z napływem nowych mieszkańców z terenów całych Niemiec. Polaków, w liczbach bezwzględnych, było mniej więcej tylu ilu mieszkało tu w czasach I rozbioru, czyli około 200. Podejście do spuścizny niemieckiej po II wojnie
światowej dodatkowo powodowało, że część dziejów Solca była przemilczana, np.
126
Ochotnicza Straż Pożarna odwoływała się do swojej tradycji sięgającej 1886 r.,
ale o tym że jej założycielem był niemiecki burmistrz Henryk Teller nikt już głośno nie wspominał.
Będąc solecczaninem w czwartym pokoleniu, miałem okazję w domu rodzinnym, bądź u dziadków, wysłuchać wielu anegdotycznych opowieści związanych
z przeszłością naszego miasta. Niezależnie od tego interesowałem się historią.
Studia historyczne były więc naturalnym, choć raczej mało „życiowym” wyborem. Dziś wydaje mi się to mało zrozumiałe, ale zafascynowany na pierwszym
roku starożytnością, zdecydowałem się pisać pracę magisterską z historii Rzymu.
Pewnie teraz, gdybym jeszcze raz podejmował taką decyzję, zdecydowałbym się
na tematykę związaną z naszym regionem. Widocznie do niektórych rzeczy trzeba dorosnąć. Nie znaczy to oczywiście, że przestałem się interesować dziejami
Solca. Cały czas było to moje hobby. To właśnie wtedy wymyśliłem, że historia
Solca to historia „na marginesie”, głownie na marginesie historii Bydgoszczy, ale
też np. na marginesie historii Torunia. Wiedząc jak niewiele jest opracowań na temat przeszłości mojego miasta, zacząłem szukać interesujących mnie wiadomości
w książkach poświęconych okolicznym większym ośrodkom.
W tym samym mniej więcej czasie zaczęło się też coś zmieniać w samym Solcu
Kujawskim. Przede wszystkim zaktywizowało swoją działalność Towarzystwo Miłośników Solca Kujawskiego. Zaczęły się ukazywać „Zeszyty Historyczne TMSK”.
Nie będąc jeszcze członkiem Towarzystwa, zostałem autorem jednego z Zeszytów,
poświęconego historii KS Unia Solec Kujawski. Tematyka nie była przypadkowa.
W Unii grali mój dziadek i tata. Ja także próbowałem, ale niestety okazałem się
całkowitym antytalentem piłkarskim, więc zamiast strzelać dla Unii bramki, napisałem zarys historii klubu. Potem zacząłem działać w TMSK. Na łamach lokalnej
prasy zacząłem publikować artykuły dotyczące przeszłości Solca z informacjami
„wygrzebanymi” na marginesie różnych opracowań historycznych. Gdy okazało
się, że postulowane w Solcu od wielu lat muzeum miejskie rzeczywiście powstanie,
podjąłem podyplomowe studia muzealnicze z zamiarem starania się o pracę w tej
instytucji. Dziś, będąc pracownikiem Muzeum Solca im. księcia Przemysła w Solcu Kujawskim mam wielkie szczęście mogąc łączyć hobby z pracą zawodową.
Rozpoczynając działalność w Towarzystwie Miłośników Solca Kujawskiego,
miałem i mam nadal okazję do współpracy z ludźmi z wielu pokoleń, poczynając
od tych urodzonych jeszcze przed wojną, a na uczniach szkół podstawowych kończąc. Będąc niejako po środku, mogę zaobserwować różnice między pokoleniami
soleckich regionalistów. Najstarsi to ludzie z roczników jeszcze przedwojennych.
Najczęściej rodowici solecczanie. Niestety część z nich już nie żyje. Przedstawiciele tej grupy starali się i nadal starają utrwalić w formie wspominkowych artykułów, albumów czy wywiadów, taki Solec jaki zapamiętali z lat dzieciństwa. Ich
praca jest bezcenna jako próba ocalenia czegoś nieuchwytnego, klimatu nastroju,
127
emocji. Mają przewagę bezpośredniego doświadczenia. Archiwalne zdjęcia to dla
nich coś więcej niż eksponaty. To żywe wspomnienia ludzi i sytuacji. Przygotowywane przez nich materiały często są niedokładne jeśli chodzi o daty czy nazwiska,
co wynika z zawodności ich podstawowego źródła, czyli pamięci. Cechą charakterystyczną dla sporej części tej grupy regionalistów jest negatywne nastawienie do
niemieckich akcentów w przeszłości Solca. Wynika to częściowo z własnych przeżyć podczas ostatniej wojny, ale także chyba z wpływu powojennej propagandy.
Inną grupę stanowią regionaliści urodzeni po wojnie. Rozpiętość wieku jest
duża, od 60. do 20-latków. Ja też się do nich zaliczam. Siłą rzeczy jesteśmy skazani
na informacje z drugiej ręki: wspomnienia i dokumenty archiwalne. Część z nas
to wykształceni historycy, ale nie jest to warunek konieczny. Prowadzimy własne
badania nad przeszłością Solca, ale staramy się także weryfikować relacje naszych
starszych koleżanek i kolegów. Co prawda jesteśmy od nich ubożsi o brak własnego doświadczenia, jednak dzięki źródłom archiwalnym mamy okazję nawzajem
się uzupełniać.
A co dalej? Co z regionalizmem w najmłodszym pokoleniu. Dużo zależy od
nas. Mam szczęście działać w środowisku, które rozumie te wyzwania i stara się
im sprostać. Zmiany jakie nastąpiły w Polsce po 1989 r., na pewno pozytywnie
wpłynęły na rozwój regionalizmu. Przede wszystkim samorządy lokalne odzyskały swoją podmiotowość oraz decyzyjność, co pozwoliło lokalnym władzom na
kształtowanie regionalizmu. Urząd Miasta i Gminy w Solcu Kujawskim skorzystał
z tej okazji. Stworzył oraz zapewnia warunki dla działalności instytucji kultury
takich jak Muzeum, Biblioteka czy Soleckie Centrum Kultury. W działalności
każdej z tych instytucji regionalizm odgrywa ważną rolę. Większość wystaw czasowych organizowanych przez nasze Muzeum dotyczy lokalnej tematyki. Wydajemy także „Rocznik Solecki”, prezentujący wyniki prac soleckich historyków-regionalistów. Biblioteka zorganizowała np. konkurs na legendę o tematyce soleckiej, a SCK w swojej działalności prezentuje m.in. lokalnych twórców. Ważną rolę
odgrywają stowarzyszenia, jak wspomniane wcześniej Towarzystwo Miłośników
Solca Kujawskiego, które poza wydawaniem „Zeszytów Historycznych” organizuje także wieczory historyczne, najczęściej związane z ważnymi wydarzeniami historycznymi. Z kolei Stowarzyszenie Rozwoju Solca Kujawskiego, zorganizowało
dla uczniów soleckich szkół projekt Tajemnice Puszczy Bydgoskiej, zakończony
wydaniem stworzonego przez młodzież albumu. Nie można nie doceniać lokalnej prasy. Dzięki „Soleckiemu Peryskopowi” i „Soleckim Wiadomościom z Ratusza” wiele wspomnień zostało nie tylko zachowanych, ale także udostępnionych
dla wszystkich zainteresowanych. Ważne jest też kultywowanie tradycji. Solecka
Ochotnicza Straż Pożarna posiada własne bogate w eksponaty Muzeum. Swoją
tradycję, odwołującą się do początku XX wieku, kultywuje też reaktywowane
Kurkowe Bractwo Strzeleckie. Niektóre organizacje przez samo swoje istnienie
128
wpływają na rozwój lokalnego patriotyzmu. Taka jest np. specyfika działającego
od prawie 90 lat Klubu Sportowego Unia. Trzeba też pamiętać o wsparciu lokalnych firm dla działalności wspomnianych wcześniej instytucji i stowarzyszeń.
Czyż nie jest specyficznym przejawem regionalizmu powszechne umieszczanie
w nazwach przedsiębiorstw członu „SOL”?
Czy te wszystkie działania przynoszą efekty? Myślę, że tak, choć nie są to rzeczy wymierne i spektakularne. To małe zdarzenia, które dają wiele radości. Posłużę się jednym przykładem. Istotny wkład w rozwój regionalizmu, o czym nie
wspomniałem wcześniej, mogą mieć nauczyciele historii. W zeszłym roku, przed
dniem Wszystkich Świętych pracownicy Muzeum, nauczycielki i uczniowie jednego z soleckich gimnazjów wspólnie sprzątali zapomniane, opuszczone i zdewastowane poniemieckie cmentarze. W tym roku, wiosną to uczniowie sami sprawdzili już, że cmentarze, które sprzątali jesienią są znowu zaśmiecone i dopytywali
kiedy znowu pójdziemy je sprzątać. To daje nadzieję, że w Solcu Kujawskim, gdzie
po żydowskim cmentarzu nie pozostał ślad, gdzie część poniemieckich cmentarzy
też zniknęła z powierzchni ziemi, a pozostałe zostały zdewastowane i ograbione,
może choć część z tego co ocalało, zostanie zachowane dla przyszłych pokoleń.
Nie można jednak popadać w „huraoptymizm”. Szacunek dla przeszłości
nie jest powszechnym odczuciem społecznym. Solec Kujawski jest dynamicznie
rozwijającym się miastem. Zmiany są nieuniknione i konieczne, ale nie muszą
oznaczać niszczenia reliktów minionych czasów. Próby przeciwstawienia się takim procesom, mogą skutkować przypięciem łatki przeciwnika rozwoju, co jest
oczywiście bzdurą. Dbanie o rozwój własnej miejscowości to też przejaw regionalizmu, ale nie może się to odbywać bez poszanowania dla pamiątek przeszłości.
Rozebranie każdego starego budynku, nawet mało efektownego i pozbawionego
wartości zabytkowych, powinno być poprzedzone stworzeniem dokumentacji fotograficznej. Każdym pracom budowlanym w historycznej części miasta powinien towarzyszyć nadzór archeologiczny. Takie z pozoru bardzo proste sprawy są
niestety bardzo trudne do wyegzekwowania. Tylko zmiana ogólnej świadomości
wśród lokalnej społeczności może przynieść tu oczekiwane efekty. To będzie raczej długotrwały proces i chyba niestety cały czas jesteśmy na początku drogi.
Zakończę jednak optymistycznie kilkoma refleksjami o zaletach regionalizmu.
Po pierwsze bardzo łatwo i niejako „samowystarczalnie” można zostać regionalistą. Wystarczy człowiek, miejsce oraz więź, czasami trudna do zdefiniowania,
która ich łączy. Troska o swoje miasto czy wieś, zainteresowanie, poznawanie i badanie przeszłości tego miejsca, dbałość o jego rozwój, to chyba właśnie jest regionalizm. Z pewnością nie wyczerpuje to definicji regionalisty. Im jest nas więcej,
im bardziej różnorodne jest nasze pojmowanie regionalizmu, tym bardziej ciekawe i przyjemniejsze może być nasze życie w naszym miejscu. Odkrywanie tajemnic z jego przeszłości, czy obserwowanie jego rozwoju może nam sprawić wiele
129
radości i satysfakcji. Kiedyś zastanawiałem się, czy gdyby okoliczności życiowe
zmusiły mnie do wyjazdu z rodzinnego miasta, to czy gdzieś „tam” też byłbym
„tamtejszym” regionalistą? Myślę, że raczej tak. Oczywiście nadal interesowałbym
się Solcem i sprawami z nim związanymi, ale starałbym się także stworzyć jakąś
więź z tym nowym miejscem. Tak więc ważny jest człowiek i ważne jest miejsce.
Solec Kujawski to idealne miejsce dla regionalisty.
Rafał Kubiak – (ur. 20.12.1973 r.), historyk, dyrektor Muzeum Solca im. księcia Przemysła w Solcu Kujawskim. Autor opracowania 75 lat KS Unia Solec Kujawski, TMSK,
Solec Kujawski 2000, ss. 120 oraz wystawy stałej „Dzieje Solca Kujawskiego i okolic”
a także wielu wystaw czasowych oraz artykułów popularyzujących historię Solca Kujawskiego. Członek Towarzystwa Miłośników Solca Kujawskiego.
130
Roman Nowoszewski
Towarzystwo Przyjaciół Ziemi Błońskiej
My – regionaliści
Rozmawiałem niedawno z dziewięćdziesięcioletnią panią, z urodzenia warszawianką, którą czas wojny zmusił do osiedlenia się w Błoniu, naszym podstołecznym mieście. Miał to być pobyt krótki, dla przetrwania okupacji niemieckiej, ale mieszka tu do dziś. Miejsce z konieczności stało się z czasem miejscem z
wyboru. Dla jej córek i wnuków jest to już miejsce rodzinne, ich mała ojczyzna.
W wielu wsiach, miastach, miasteczkach żyją bok siebie rdzenni mieszkańcy oraz
przybysze, osoby, które osiadły tu przed kilku czy kilkunastu laty. Pierwsi – urodzeni i wychowani w danej miejscowości – potrafią podkreślać, a bywa że wręcz
demonstrować swą rzekomą wyższość, wyrażającą się samym tylko faktem przyjścia na świat właśnie tu, w tym miejscu, i nieważne, czy chodzi o Warszawę, Łódź,
Pcim, Wieś Górną czy Błonie. Obowiązuje ta sama filozofia. Drudzy – przybysze,
osiedleńcy – czasem dość wolno wtapiają się w nowe środowisko. Chociaż oczywiście bywa także inaczej.
Gdy w naszym mieście w roku 1973 powstało Towarzystwo Przyjaciół Ziemi
Błońskiej1, wspomniana wyżej pani natychmiast zgłosiła swe członkostwo, a na
pytanie znajomych, dlaczego ona, warszawianka, chce należeć do tego grona, odrzekła z uśmiechem, że skoro z własnego wyboru związała się z Błoniem, to interesuje ją przeszłość, historia i wszystko, co dotyczy tego miasta, okolicy, regionu.
To przecież oczywiste – dodała. Jakże by mogło być inaczej.
Zatem dwa czynniki decydują o przywiązaniu do miejsca zamieszkania.
Pierwszy to związki, więzy rodzinne, świadomość przyjścia na świat właśnie
w tym miejscu. Drugi wyznacza postawa emocjonalna, chęć świadomego, czynnego włączenia się w otaczający świat, jego historię, kulturę. Można oczywiście
rozbudowywać te stwierdzenia, pozostańmy jednak przy pewnej ogólnikowości,
wystarczającej przecież dla naszych rozważań. Byłoby jednak trudno określić jedno nastawienie jako tylko rozumowe, a inne jako wyłącznie emocjonalne, gdyż
w każdej z zarysowanych postaw można przywołać oba elementy.
Wielu rdzennych mieszkańców danego miejsca, takich z dziada pradziada, nie
odczuwa wewnętrznej potrzeby zgłębiania historii i kultury swej ziemi. Wystar Zob.: Towarzystwo Przyjaciół Ziemi Błońskiej 1973-2008, przyg. do druku R. Nowoszewski, Błonie
2009 oraz R. Nowoszewski, Towarzystwo Przyjaciół Ziemi Błońskiej 2007-2011, Błonie 2011.
1
131
cza im wiedza powierzchowna, czasem dość bałamutna, wyniesiona z domu czy
z kontaktów sąsiedzkich, nie poparta własnym dociekaniem, fachowymi lekturami. Co innego, gdy już ktoś odkryje w sobie żyłkę regionalisty. Wtedy, prawem toczącej się kuli śniegowej, narasta potrzeba coraz głębszego i głębszego przybliżania, odkrywania nieznanego.
Według słownika języka polskiego regionalizm to „ruch społeczno-kulturalny dążący do zachowania swoistych cech kultury danego obszaru, do pogłębienia
wiedzy o tej kulturze, do jej rozwoju i odnowy”, zaś regionalista to: „a) zwolennik
regionalizmu, b) znawca i miłośnik jakiegoś regionu”2. Zatem u podstaw działań
regionalnych leży troska o dziedzictwo i rozwój kulturowy określonego obszaru,
zaś kultura obejmuje „całokształt materialnego i duchowego dorobku ludzkości”
– by przypomnieć fragment stosownej definicji z cytowanego wyżej słownika3.
Amatorskie poznawanie przeszłości miasta czy regionu prowadzi nieraz – jak
się już rzekło – do bałamutnych ustaleń. Szczególnie ważne stają się wówczas lokalne autorytety, zwłaszcza przy niedostatecznej liczbie opracowań naukowych,
całościowych lub choćby cząstkowych, zastępowanych z konieczności lokalną
„pieśnią gminną”, która potrafi wyolbrzymiać, a czasem wręcz wykreować nieistniejących bohaterów, opiewać wyssane z palca zdarzenia, tworzyć przeróżne
mity, trudne później do sprostowania. To prawda, że wiele ośrodków wciąż posiada zbyt mało publikacji dotyczących przeszłości miasta czy regionu, opracowanych na podstawie rzetelnych badań, z uwzględnieniem najnowszych ustaleń historycznych, kulturowych, folklorystycznych czy archeologicznych. W ostatnich
latach regionalna działalność wydawnicza staje się coraz trudniejsza z powodu
mizerii finansowej, przy wciąż rosnących kosztach przygotowania publikacji i jej
druku. Co prawda wzrasta łatwość publikacji tekstów na nośnikach elektronicznych, ale niesie to z kolei możliwość uprawiania amatorszczyzny, upowszechniania wszystkiego przez wszystkich, bez naukowych opinii, fachowej adiustacji językowej i opracowania redakcyjnego.
W działalności regionalnej, podobnie zresztą jak w wielu innych, ważne są autorytety, osoby cieszące się szacunkiem i uznaniem we własnym środowisku. Powołanie się na autorytet, a tym bardziej zyskanie wsparcia osoby cieszącej się taką
opinią, ułatwia wiele działań. Na pierwszym zebraniu Towarzystwa Przyjaciół
Ziemi Błońskiej funkcję przewodniczącego (później prezesa) powierzono Władysławowi Nowakowskiemu, ponawiając tę decyzję w każdych kolejnych wyborach.
Rzadki to przypadek w historii stowarzyszeń, a może nawet swoisty fenomen, by
jedna i ta sama osoba pełniła ze społecznego wyboru kierowniczą funkcję przez
34 lata, aż do śmierci. A tak się właśnie stało w Błoniu, gdyż nasz wieloletni pre Uniwersalny słownik języka polskiego, pod red. S. Dubisza, t. 4, Warszawa 2003, s. 50.
Tamże, t. 2, s. 561.
2
3
132
zes, urodzony społecznik, działający przez wiele lat dla dobra miasta i ziemi błońskiej, był niekwestionowanym autorytetem, co nie znaczy, by nie miał swych oponentów, przeciwników. W życiu nigdy nie bywa zbyt różowo.
Jako rodowity błoniak, mieszkający w tym mieście przez całe życie, znający
ludzi, stosunki i stosuneczki, interesujący się historią regionu, stanowił doskonały łącznik między dawnymi i nowymi laty. Miał też dar pokonywania barier pokoleniowych, zaś wielka to sztuka umieć rozmawiać i zjednywać do swoich idei
starych i młodych, równolatków i pokolenie wnuków. A przecież lokalną tożsamość społeczną powinno się kształtować z poparciem przedstawicieli wszystkich
pokoleń.
Główną troskę regionalisty stanowi materialny i duchowy dorobek lokalnej
społeczności, obejmujący piśmiennictwo, ikonografię, muzealia, zabytki architektury i przyrody. Wciąż niedoceniana jest rola lokalnych bibliografii, słowników
biograficznych, opisów zabytków, zwłaszcza niszczejących na naszych oczach,
zmieniających swą pierwotną funkcję, przeznaczenie. Oto konkretny przykład
z terenu Błonia, w którym przez kilkadziesiąt lat istniała Fabryka Zapałek, jedna
spośród kilku w Polsce. Zlikwidowano ją na początku lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, a w budynkach zapałkowni, jak ją potocznie nazywano, po niewielkich
zabiegach adaptacyjnych, uruchomiono fabrykę wyrobów precyzyjnych. Nikt nie
zadbał o zachowanie archiwum zapałkowni. Gdy więc w czterdzieści lat później
Towarzystwo Przyjaciół Ziemi Błońskiej przygotowywało monografię o fabryce,
okazało się, jak krótka jest pamięć ludzka, jak rozbieżne bywają przekazy, jak bardzo brakuje dokumentów, fotografii, planów. Nieistniejącą już fabrykę odnotowaliśmy najpierw w przygotowanym i wydanym przez Towarzystwo albumie Błonie na dawnej fotografii4, zamieszczając w nim, w rozdziale poświęconym zakładom, reprodukcje posiadanych fotografii i krótki rys historyczny przedsiębiorstwa. W kilka lat później udało się wydać niewielki tomik monograficzny5, zawierający wspomnienia okupacyjne osób związanych z zapałkownią.
Niezbadane bywają losy ludzi, zakładów i całych miast. Jak się rzekło, błońską fabrykę zapałek przemieniono z czasem w Zakłady Mechaniki Precyzyjnej,
lokując tu produkcję przystawek balansowych do zegarów, szybkościomierzy do
motocykli, tarcz telefonicznych, termostatów samochodowych i innych wyrobów
technicznych. Losem na loterii stała się jednak dla zakładów i całego miasta decyzja o rozpoczęciu właśnie w Błoniu produkcji zegarków naręcznych, które w krótkim czasie spopularyzowały nazwę miasta i fabryki. Najpierw miał miejsce tylko
montaż zegarków z części kupowanych w ZSRR, później uruchomiono produkcję
Błonie na dawnej fotografii, pod. red. R. Nowoszewskiego, przygotowali Władysław Nowakowski
i in., wyd. 3, Błonie 2005.
5
K. Degler, W. Degler, W Fabryce Zapałek w Błoniu, Błonie 2011.
4
133
większości tych detali w zakładzie. Niedługo trwały lata tłuste, gdyż decyzją najwyższych peerelowskich władz politycznych z dnia na dzień zlikwidowano produkcję zegarków, aby po jakimś czasie zacząć w tych samych halach produkcję
urządzeń peryferyjnych do maszyn cyfrowych.
I znów wielka produkcja (czytniki, drukarki, dziurkarki taśmy), nagłaśniana
przez ówczesną propagandę, z jednoczesnym puszczaniem w niepamięć całego
okresu związanego z zegarkami. Ostatnie lata ubiegłego stulecia przyniosły rewolucyjne przeobrażenia kraju. Euforii przemian ustrojowych towarzyszył upadek
wielu zakładów przemysłowych, pośród których znalazły się również zakłady Mera-Błonie. Likwidator fabryki (prawnik) wyrzucił na śmietnik zakładowe archiwum fotograficzne, księgę pamiątkową i inne dokumenty. Tylko dzięki ludziom
dobrej woli trafiły one do Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Błońskiej, które wkrótce
potem zainicjowało cykl spotkań byłych pracowników zlikwidowanego zakładu
i wydało monografię fabryki, ukazującą jej przeobrażenia produkcyjne od zapałek
po urządzenia peryferyjne do maszyn cyfrowych6.
Jak widać, wychodzimy z założenia, że przedmiotem troski regionalisty może
(powinno) być również to wszystko, co współczesne i oczywiste, co zdaje się nam
być nieistotne czy mało ważne a co przy obojętności lub zaniechaniu ginie na naszych oczach. Uratowane zaś, może po latach stanowić cenny dokument minionego czasu. Po tylekroć cytowane wołanie poety, by ocalić od zapomnienia, jest dziś
o tyle łatwiejsze w realizacji, że dysponujemy nowoczesnymi środkami dokumentacji i przekazu. Ale sama chęć – to sfera niepodlegająca nowinkom technicznym,
rozwojowi elektroniki.
W niektórych bibliotekach istnieją działy gromadzące dokumenty życia społecznego, czyli materiały niebędące dokumentami urzędowymi – druki, których
ze względu na ich specyficzny charakter nie gromadzą i nie przechowują archiwa. Są to przede wszystkim druki i druczki o krótkotrwałej wartości użytkowej,
stanowiące świadectwo współczesnego życia społeczeństwa: prospekty, reklamy,
programy imprez artystycznych, kulturalnych, naukowych, sportowych, plakaty,
ulotki, zaproszenia, katalogi, wydawnictwa propagandowe, klepsydry, dyplomy,
legitymacje i różne inne dokumenty. Po latach, owiane aurą przeszłości, nie tylko wywołują refleksję czy wspomnienie, wzruszają lub budzą zastanowienie, ale
stanowią też ważne uzupełnienie oficjalnych dokumentów. Przeszłość to nie tylko
wielkie traktaty, umowy międzypaństwowe, ale również zdjęcia dziadka w historycznym mundurze, fotografia babci w stroju jak z dawnego żurnala, a także ich
listy miłosne, metryki ślubu, przepustki wojskowe, legitymacje szkolne.
Dla wszystkich tych małych śladów przeszłości powinno się znaleźć miejsce
J. Bezpałko, Historia Zakładów Mechaniczno-Precyzyjnych „Mera-Błonie” 1953-2003, Błonie
2010.
6
134
w lokalnej izbie historycznej, szkolnym czy uczelnianym kąciku pamiątek, miejskim muzeum. Towarzystwo Przyjaciół Ziemi Błońskiej od lat gromadzi podobne
okruchy przeszłości z myślą o przyszłym muzeum, które dzięki zrozumieniu lokalnych władz, z burmistrzem na czele, ma już swą siedzibę, weszło w okres tworzenia placówki.
Trudno przecenić rolę władz lokalnych w działalności regionalistów. Postawa
wojewody, starosty, burmistrza, sołtysa, przewodniczącego rady i samych radnych
– decydują niejednokrotnie o powodzeniu lub plajcie podejmowanych działań.
I nie zawsze idzie tylko o wsparcie materialne (choć to też przecież nie bez znaczenia), ale ważniejsze bywa czasem wsparcie oficjalne i duchowe. Każda wartościowa akcja regionalistów zyskująca poparcie miejscowych władz, notabli, radnych
i osób powszechnie szanowanych ma większe szanse powodzenia. A przecież organizatorzy takich przedsięwzięć działają społecznie, z własnej nieprzymuszonej
woli, dla dobra ogółu, więc warto wyciągnąć do nich pomocną dłoń. Lokalny budżet zwykle nie spełnia oczekiwań, nieraz trudno związać w nim koniec z końcem, ale mimo to radni, świadomi wagi działań inicjowanych przez regionalistów,
powinni okazywać im wsparcie. Powinni – oby tylko nie kończyło się na tak pobożnym życzeniu…
Każde stowarzyszenie, organizacja to przede wszystkim ludzie. Oni tworzą
atmosferę, klimat, oni też są pomysłodawcami i realizatorami konkretnych działań. Do towarzystw regionalnych wstępują ludzie z różnych pobudek. O niektórych z nich już była mowa. Gdy stowarzyszenie zyska lokalne uznanie, prestiż,
bywa że wstępują do niego osoby chcące przynależeć do grona szacownego, poważanego. I to jedyny powód, dla którego wypełnili deklarację zgłoszeniową. Byli,
są i będą tacy członkowie. Nie wykażą najmniejszej ochoty do społecznych działań, nie przejawią inicjatywy – po prostu poprzestaną na biernym członkostwie.
Z dwojga złego lepsze to, niż nastawienie nieprzyjazne czy wręcz wrogie.
Dorobek stowarzyszenia zależy oczywiście od jego działaczy. Słówko to w minionej epoce wymawiano często z przekąsem, ironią (podobnie jak jego synonim
– aktywista), ale nie popadajmy w przesadę. Jeśli wynik czyjejś aktywnej działalności zasługuje na szacunek, uznanie, okażmy je tej osobie, nie bojąc się nazwać
ją działaczem.
Do stowarzyszeń wstępują specjaliści różnych dziedzin, profesjonaliści, osoby
utytułowane, często z pokaźnym dorobkiem naukowym, i to oni potrafią nadać
zamierzeniom i działaniom organizacji fachowy kierunek i merytoryczną wartość. Pozostawią po sobie dorobek wnoszący nowe ustalenia, badania. Ale oprócz
specjalistów, fachowców z różnych dziedzin, przynależą do towarzystw regionalnych również członkowie szeregowi, z amatorskim zacięciem i pasją. Pozwólmy
im działać, wspierajmy ich zapał, ułatwiajmy ich poczynania, wszak nie każdy
amator to profan, ignorant, by przypomnieć postać Thomasa Edisona, amatora
135
i samouka, a zarazem wielkiego uczonego, który zarejestrował ponad tysiąc patentów (m.in. na żarówkę elektryczną). Nie pozwólmy, by pod naszym bokiem
pozostawali niezauważeni lokalni Edisonowie.
Przyszło nam żyć w czasach wielkich przemian – społecznych, technicznych,
kulturowych. Bodajbyś żył w ciekawych czasach! Mając w pamięci to stare porzekadło, starajmy się iść ramię w ramię ze zmieniającym się światem, chociaż nie zawsze bywa to łatwe. Także w społecznych działaniach regionalistów.
Dworek „Poniatówka”, siedziba Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Błońskiej. Fot. Dariusz Lewiński
Roman Nowoszewski, filolog polonista; szaradzista, były redaktor naczelny czasopism szaradziarskich „Rozrywki”, aktywny emeryt; regionalista, od roku 2007 prezes
Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Błońskiej; autor lub współautor kilku publikacji wydanych przez TPZB, m.in. albumu Błonie na dawnej fotografii (trzy edycje) oraz dwóch
opracowań kronikarskich, Towarzystwo Przyjaciół Ziemi Błońskiej 1973-2008 i Towarzystwo Przyjaciół Ziemi Błońskiej 2007-2011; książkolub, wiceprezes Towarzystwa
Bibliofilów Polskich w Warszawie, autor kilkunastu druczków bibliofilskich, współredaktor rocznika „Akapit” wydawanego przez TBP; autor tomiku wierszy Papier jest
cierpliwy.
136
Grzegorz T. Śnieciński
Towarzystwa Miłośników i Badaczy Ziemi Krotoszyńskiej
Regionalista – to brzmi dumnie!
Zastanawiając się nad etosem regionalisty dochodzę do przekonania, że określając siebie takim mianem, mógłbym być z tego dumny. A jednak ciężko mi
powiedzieć o sobie w ten sposób: jestem regionalistą. Dla mnie określenie takie
jest zarezerwowane do szczególnego rodzaju autorytetów w danym środowisku
lokalnym, dla osób, które w istotny sposób poświęciły się utrwalaniu wszelkich
przejawów lokalnego patriotyzmu, które na co dzień swą postawą propagują wiele cennych społecznie wartości, które wzniecają ciągły płomień zainteresowania
swoim regionem, najbliższą okolicą. Regionalista to człowiek o uznanym dorobku
publikacyjnym, osoba powszechnie znana i szanowana. To także miłośnik swej
małej ojczyzny i wieczny badacz otwierający wrota przeszłości, zwracający także
uwagę na piękno otaczającej przyrody. To również wielki krajoznawca, przewodnik dla młodych pokoleń, wychowawca i siewca obywatelskiej postawy. To autorytet częstokroć wykraczający poza skalę swojego regionu, to jeden z filarów życia
kulturowego danej społeczności.
Patrząc na powyższą definicję, zdaję sobie sprawę jak wiele jeszcze brakuje
mi do tego, abym mógł się w ten sposób określić. Dlatego wolę tutaj używać dla
siebie określenia miłośnik, a czasami też i badacz. Choć jak podaje słownik języka
polskiego, regionalistą jest „znawca i miłośnik jakiegoś regionu, zwolennik regionalizmu”, to wydaje mi się, że na to miano zasługuje tak naprawdę wąskie grono
osób.
Moja życiowa droga ku regionalistycznemu umiłowaniu swej małej ojczyzny
zaczęła się w szkole podstawowej. Spotkałem tam wspaniałego nauczyciela, który
zaszczepił we mnie chęć poznawania otaczającego nas świata. Pan Roman Zybała był organizatorem szkolnych wycieczek podczas których, w sposób niezwykle
naturalny, przekazywał swoim uczniom określony system wartości moralnych,
determinujących w przyszłości rozwój postaw prospołecznych. Na swój użytek,
po latach, nazwałem go „Wielkim nauczycielem”, bo w dużej mierze ukształtował
mój sposób widzenia świata, a w jakiejś mierze także i charakter. To niezwykle
istotne, aby mieć to szczęście, by spotkać na swej drodze, w odpowiednim czasie,
tego typu ludzi.
Turystyczny bakcyl zaszczepiony w tamtym czasie okazał się zachętą do jak
najszerszego poznawania swej najbliższej okolicy i do zbierania różnego rodzaju
137
pamiątek dotyczących mojego miasta. Stąd już tylko krok do „umiłowania” swego
miejsca na ziemi, a to z kolei zachęca do dzielenia się z innymi tą swoistą fascynacją. I tu rodzi się potrzeba działania. Najpierw było to szkolne koło turystycznokrajoznawcze (szkoła średnia). Później, za czasów studenckich, odbicie w stronę
postaw proekologicznych.
Planując swoje dorosłe życie, nigdy nie brałem pod uwagę możliwości zmiany
miejsca zamieszkania. Coś takiego było u mnie nie do pomyślenia. Urodziłem się
w Krotoszynie i zawsze wiedziałem, że to jest moje miejsce na ziemi, moja mała
ojczyzna. Kiedy szukałem po studiach pracy, ówczesny burmistrz mego miasta
stwierdził, że nie ma tu dla mnie miejsca, że lepiej abym stąd wyemigrował. Byłem
oburzony tymi słowami, był to dla mnie swoisty policzek. Grunt zachwiał mi się
pod stopami, ale nadal wiedziałem, że „ojczyznę ma się tylko jedną”. To tu chcę
do końca żyć i działać. A ta potrzeba była coraz silniejsza.
Związałem się ze stowarzyszeniem Unia Wielkopolan, którego jednym z zasadniczych celów było propagowanie idei regionalizmu. To tutaj mogłem rozwinąć skrzydła i zaangażować się w sprawy swojej społeczności lokalnej. To tutaj
było miejsce na manifestowanie swego patriotyzmu pojmowanego na tym najniższym możliwym szczeblu. To wreszcie tutaj „umiłowanie” mego regionu przyjmowało wymiar praktyczny.
Szybko też okazało się, że przy okazji znalazłem doskonałe miejsce do rozwijania swego regionalistycznego „zacięcia”. Spotkałem na swej drodze d-ra Dionizego Kosińskiego, znanego krotoszyńskiego nauczyciela, historyka i archeologa,
twórcę Towarzystwa Miłośników i Badaczy Ziemi Krotoszyńskiej (TMiBZK).
To właśnie jego mógłbym określić mianem „regionalisty”, bowiem znacząco
kształtował obraz społecznikostwa na terenie miasta. Był dla wielu autorytetem.
To on uwypuklił potrzebę utrwalania historii i pielęgnowania określonych tradycji jako istotnych czynników podtrzymywania tożsamości regionu.
Dla mnie osobiście, był kolejnym mentorem, kształtującym moje prospołeczne nastawienie, zwracającym uwagę na szczególną rolę historii w rozwijaniu idei
regionalizmu. To dzięki niemu wstąpiłem do TMiBZK, które wkrótce okazało się
dla mnie spełnieniem wszelkich oczekiwań w działalności regionalistycznej. Niestety przedwczesna śmierć D. Kosińskiego zastopowała wiele ciekawych projektów, które miały duże szanse realizacji.
Na szczęście Towarzystwo znalazło szybko godnego następcę. Okazał się
nim dr Józef Zdunek, współzałożyciel TMiBZK i jego obecny prezes. To kolejny
z moich wielkich autorytetów, który – nie mam tutaj żadnych wątpliwości – najbardziej w naszym środowisku zasługuje na miano regionalisty. To swoisty wzór,
odpowiadający w pełni mojej wizji definicji tego typu działalności. To on znacząco rozwinął idee utrwalania przeszłości, jako czynnika determinującego utożsamianie się danej społeczności ze swoim regionem. To on na różne sposoby uka138
zuje piękno naszej małej ojczyzny, to on uczy jak należy ją „miłować”, wyznacza
kierunek badań, studiów z nią związanych, inspiruje do własnego odkrywania
tego najbliższego otoczenia. Jest osobą powszechnie znaną, autorem wielu publikacji regionalnych oraz historycznych. Osobiście jestem pod wielkim wrażeniem
i szanuję go za wielką bezinteresowność w działalności społecznej. Ta cecha jest
mi szczególnie bliska.
Częstokroć spotykam się ze zdziwieniem i niezrozumieniem, że można robić
coś za darmo, całkowicie społecznie, poświęcać się dla idei. Odpowiadam wówczas, że stać mnie na taką działalność i to zarówno w sensie mentalnym, jak i
czasem także finansowym. Bez wątpienia w dzisiejszym „zagonionym” świecie,
gdzie pełno jest postaw roszczeniowych, taka bezinteresowna działalność budzi
częstokroć uśmieszek politowania i reakcję „pukania w czoło”. Ale ważne jest, aby
tego typu postawy odsunąć od siebie, aby nie mąciły klarownego obrazu. To daje
wiele satysfakcji i zadowolenia, gdy zrobi się coś społecznie, nie zaprzątając sobie
głowy o koszta własne. Bo też i często bywa tak, że do interesu trzeba, niestety,
dokładać. I tylko przykro czasem, że tak niewielu potrafi to potem odpowiednio
docenić...
Niemniej przywiązanie mentalne do swojego regionu częstokroć jest wystarczającym czynnikiem, aby nie brać pod uwagę zniechęcających myśli typu „czy mi
się to w ogóle opłaca?” Myślę, że ten najszczerszy, lokalny patriotyzm zwycięża tego
typu obawy, będąc najlepszym paliwem do działania dla każdego regionalisty.
Oczywiście czasy się zmieniają i podejście ludzi do społecznikostwa także.
Wydaje mi się, że kiedyś (za czasów PRL) regionalista cieszył się większym uznaniem społecznym. Odnoszę także wrażenie, że tego typu autorytetów było więcej.
Z pewnością inne było też podejście do patriotyzmu (w tej szerszej skali), co sprzyjało prowadzeniu działalności regionalistycznej. Dziś niestety mamy do czynienia
ze smutnym zjawiskiem narastającej dezaprobaty wobec własnego państwa. Pojęcie patriotyzmu (także tego lokalnego) strasznie się zdewaluowało. Warunki, w jakich przychodzi działać regionalistom wydatnie się pogorszyły, także ze względu
na rosnące zbiurokratyzowanie wszelkiej działalności społecznej. Z jednej strony
wymusiła to dostępność środków (także unijnych) dla organizacji społecznych, a
z drugiej potrzeba uporządkowania tego sektora w związku z rosnącą liczbą (a co
za tym idzie – także konkurencyjnością) rozmaitych stowarzyszeń.
Wiele zależy tutaj od rzeczywistego wsparcia ze strony władz samorządowych.
Mądra władza z pewnością zrozumie, jak ważne jest wspieranie wszelkich inicjatyw regionalnych, które podtrzymują lokalną tradycję i decydują o rozwoju
tożsamości danej społeczności. Jest to istotny aspekt w zrównoważonym rozwoju
regionu, aby osiągnąć tutaj pełnię harmonii pomiędzy przeszłością a przyszłością.
I tu jest właśnie znacząca i poniekąd odpowiedzialna rola regionalistów, którzy w
zauważalnej mierze wpływają na wizerunek swych małych ojczyzn.
139
W Krotoszynie udało się przez lata wypracować bardzo udaną współpracę władz samorządowych z niektórymi organizacjami pozarządowymi, czego
TMiBZK jest najlepszym przykładem. Zarówno Burmistrz, jak i Starosta dzięki
swemu zaangażowaniu i wsparciu, bardzo pozytywnie świadczą tutaj o dalekowzrocznej polityce poszanowania historii i podtrzymywania ducha patriotyzmu
lokalnego. Mimo, iż często są krytykowani za to prokulturalne nastawienie oraz
mimo pogarszającej się kondycji finansowej samorządów, nie zrezygnowali ze
swej pomocy dla lokalnych miłośników i badaczy.
Ważne jest także i to, aby środowisko regionalistów wzajemnie się wspierało,
stąd istotna wydaje się tutaj potrzeba zrzeszania się. Z pewnością będąc w strukturach dobrze zorganizowanego stowarzyszenia można więcej zdziałać niż w pojedynkę.
Innym ważnym aspektem (w jakiejkolwiek zresztą działalności) jest problem
naturalnej różnicy pokoleń i wynikającej stąd niekiedy innej perspektywy w dążeniu do określonych celów przez „różnej daty” działaczy. Myślę, że dla ludzi ze
starszego pokolenia znaczącym problemem jest przystosowanie się do nowych
warunków funkcjonowania organizacji, a zwłaszcza kwestii nadmiernego zbiurokratyzowania codziennej pracy. Poza tym jest to także odwieczna rywalizacja
pomiędzy doświadczeniem, ale i pewnym nasyceniem, czy wręcz wypaleniem
z pełną energii młodzieńczą werwą i śmiałym stąpaniem po niepewnym niekiedy
gruncie.
Z pewnością zarówno dla młodych jak i dla starszych działaczy ważny jest
odbiór społeczny ich „misji”. W dzisiejszych czasach, mimo lepszych środków
technicznych, czasami jest trudniej dotrzeć ze swym przekazem do konkretnych
odbiorców. Z pewnością wpływ na to ma ogólnie szybsze tempo życia, większa
konkurencyjność oraz wciąż nienajlepsza kondycja finansowa naszego społeczeństwa. Szczególnie jest to widoczne chociażby w działalności wydawniczej, gdzie
sprzedaż książek, czy innych gadżetów związanych z regionem nie jest zbyt wysoka. Nie zmienia to jednak faktu, że dla regionalisty nie powinno to być żadnym
hamulcem rozwojowym. Dla wielu zajmujących się tego typu działalnością, jest
to wręcz wyzwanie i zachęta do wzmożonej aktywności na tym polu, bowiem szeroko rozumiana kultura nie powinna być nigdy stłamszona przez sprawy typowo
bytowe.
Regionaliści nie mają zatem wyjścia – ich działalność leży w interesie ogółu
społeczeństwa. Wychodząc z tego punktu widzenia można poczuć się dumnym ze
swej działalności. Wszak z bycia miłośnikiem danej krainy nigdy się nie wyrasta...
Krotoszyn, lipiec 2012
140
Grzegorz T. Śnieciński – mieszkaniec Krotoszyna, mgr gospodarki przestrzennej,
absolwent Uniwersytetu im. A. Mickiewicza w Poznaniu, współpracownik Instytutu
Rozwoju i Promocji Kolei w Poznaniu, Sekretarz Towarzystwa Miłośników i Badaczy
Ziemi Krotoszyńskiej.
141
Michał Suszczewicz
Koło Naukowe Studentów Geografii
im. Juliana Czyżewskiego
Uniwersytet Wrocławski
Regionalizm dla mnie
Nie można znaleźć uniwersalnej odpowiedzi na pytanie skąd biorą się regionaliści. Moja pasja regionalistyczna wiąże się z osobami, które mnie tą pasją
„zaraziły”. Poprzez zajęcia poświęcone regionowi, wyjazdy, wycieczki do różnych
miejsc, rodziły się zainteresowania, pojawiła się chęć badania tego co jest w okolicy, mieście czy przy własnej ulicy.
Regionalistę powinny kształtować tradycje regionu, powinien je znać i umieć
się do nich odnosić z szacunkiem i tolerancją. Regiony nie są jednolite, więc
i nie wszyscy regionaliści muszą należeć do jednej grupy etnicznej, wyznaniowej,
społecznej, podzielać te same przekonania polityczne etc. Stąd naturalnym elementem staje się tolerancja dla wszystkich kultur, tradycji i światopoglądów na
danym obszarze.
Regionalista to człowiek, który zna historię, tradycje, obyczaje i współczesne
problemy swojego regionu. Prócz tego stara się swoją wiedzę przekazywać innym,
wykorzystując rozmaite, obecnie dostępne metody (bezpośredni kontakt, media,
wydawnictwa itp.). Ponadto jest aktywnym animatorem działań lokalnych, wie na
czym polega nowoczesny rozwój regionu, ale też potrafi przekazać mieszkańcom
wiedzę na temat pozytywnych i negatywnych skutków szeroko pojętej nowoczesności.
W regionalizmie najbardziej ceni się wzory pewnych postaw i postacie-autorytety. W moim niewielkim mieście (Wschowa) są osoby, które aktywnie działają na niwie regionalizmu. Są to między innymi miejscowi przewodnicy, aktywiści opiekujący się cmentarzem ewangelickim, działacze sekcji krajoznawczej
w dawnym Domu Kultury, organizatorzy spotkań poświęconych historii regionu.
Również mój nauczyciel geografii w liceum – dr Bartłomiej Kopaczyński – wiele
czasu poświęcał okolicy, zgłębianiu jej krajobrazu, dziejów i kultury.
Moim zdaniem istnieją różnice między „nowymi” a „starymi” regionalistami. Są niewielkie ale zauważalne. Odnoszą się głównie do kwestii określania
celów działalności regionalistycznej. Dawniej myślano, że regionalizm wiąże się
głównie z pracami na temat historii. Jej upowszechnianie w postaci wydawnictw,
odczytów, wykładów stanowiło „chleb powszedni” regionalistów. Dziś jest to też
142
ważne, ale nie najważniejsze. Ważniejszą kwestią jest aktywne działanie w środowisku lokalnym i wykorzystywanie swoich umiejętności do działań pośredniczących pomiędzy społecznościami lokalnymi a władzą. Chodzi o wychodzenie
naprzeciw całościowym potrzebom. Rola regionalisty nie powinna się kończyć
– jak dawniej – tylko na popularyzacji wiedzy o dziejach regionu, ale powinna być
obecnie nacechowana działaniem na arenie ponadregionalnej, związanym z aktywną promocją rzeczywistego potencjału regionalnego dla inwestorów pragnących w regionie tym zainwestować, czy turystów chcących go odwiedzić. Regionalista powinien być również zorientowany w inwestycjach, które są realizowane
w danym terenie, aby mógł się wypowiedzieć na temat ich racjonalności i jakości. Dzisiejszych regionalistów powinna charakteryzować umiejętność obiektywnej oceny wszelkich działań mających powiązanie z regionem i miejscowością
w której mieszkają. Dziś sama znajomość dziejów to za mało. Dawniej tego typu
regionaliści byli szanowani, dziś są postrzegani jako „osoby bujające w chmurach”.
Osoby takie – zdaniem wielu postronnych – nie zajmują się niczym rozsądnym,
poza jakimiś dalekimi sprawami, nie dotyczącymi czasów współczesnych. Dziś
promocje ich książek i prelekcje są przez większość osób omijane. Zdarzają się
oczywiście wyjątki. Niektóre osoby przychodzą i włączają się w ten tradycyjny
nurt, jednak jest to rzadkość.
Obecnie społeczeństwo jest nastawione na życie wewnątrz swojego domu,
bez potrzeby przyłączania się do działań regionalnych czy lokalnych. Przykładem
mogą być stosunkowo zamożne osiedla podmiejskie w aglomeracjach, gdzie wielu nowych mieszkańców nie wie nic o lokalnej historii, czy tradycjach, nie mówiąc
o wspólnych potrzebach, działaniach czy inicjatywach. Każdy z mieszkańców żyje
swoim życiem – wielkomiejskim – którego również nie zna na tyle dobrze żeby
się z nim utożsamiać. Dla dzisiejszych regionalistów to bardzo duży problem, bo
dochodzi do wielu trudnych do rozwiązania konfliktów. Z kolei w miejscowościach, w których występuje duże bezrobocie regionaliści również spotykają się
z murem niechęci i z brakiem zainteresowania ich działaniami. Problemy materialne nie sprzyjają aktywności społecznej. W tych miejscowościach regionaliści
powinni przede wszystkim działać i angażować, pomagać bezrobotnym, aktywnie
działać na rzecz ożywiania miejscowej gospodarki. Dzisiejsi regionaliści powinni
być lekarzami swoich regionów. Dysponując odpowiednią wiedzą i narzędziami
powinni stale poprawiać ich kondycję.
Regionalistów powinny wspierać samorządy i podległe im instytucje kultury.
Ale to właśnie one (instytucje) powinny zwracać się do regionalistów z pomysłami
czy projektami, które można zrealizować w ramach inicjatyw lokalnych. Ponadto zatrudnianie takich osób na stanowiskach związanych z promocją regionów
byłoby w pełni uzasadnione. Regionaliści oczekują od instytucji współpracy na
uczciwych warunkach. Dobra współpraca z regionalistami może się przekładać
143
na jakość stosunków między władzą a obywatelami. Regionaliści to niejako reprezentanci społeczności lokalnych. Władza powinna o tym pamiętać.
Polityczne zaangażowanie i uzależnienie regionalisty raczej pogarsza jego
wizerunek. Inaczej ma się sprawa, gdy regionalista angażuje się w działania Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego, Lokalnej Grupy Działania,
towarzystwa miłośniczego. Takie zaangażowanie jest zdecydowanie korzystniej
odbierane przez społeczeństwo.
Michał Suszczewicz – geograf, przyrodnik i regionalista. Propagator aktywnej turystki rowerowej oraz industrialnej. Miłośnik Ziemi Wschowskiej, Śląska oraz pograniczy
kulturowych. Student Instytutu Geografii i Rozwoju Regionalnego Wydziału Nauk
o Ziemi i Kształtowania Środowiska Uniwersytetu Wrocławskiego. Działacz Koła Naukowego Studentów Geografii Uniwersytetu Wrocławskiego.
144
Katarzyna Najmrocka
Wyższa Szkoła Biznesu i Przedsiębiorczości
w Ostrowcu Świętokrzyskim
Perspektywa opowieści o regionie.
Głos w sprawie badań prowincjonalnego miasteczka
Nigdy nie czułam się regionalistką, natomiast od zawsze wiedziałam, że jestem pod wielkim wpływem narracji, które towarzyszyły mi od dziecka. To opowieści o wojnie, historie o wielokulturowym miasteczku oraz rodzinne wspomnienia ukształtowały mój sposób patrzenia na świat i co zasadnicze – pobudziły
ciekawość do poznawania miasteczka i regionu z perspektywy zwykłych opowieści. Niezaprzeczalnie największą rolę odegrał tu mój dziadek Marian, który przez
całe swoje życie opowiadał – wspominał przedwojennych sąsiadów, narracyjnie
przepracowywał traumę wojny czy dawał świadectwo o poległych w obozach koncentracyjnych współtowarzyszach.
Wyrosłam więc w kulcie opowieści powtarzanych szczególnie przy okazjach
rodzinnych spotkań. Po latach – już w perspektywie prowadzenia pracy badawczej dotyczącej prowincjonalności mojego rodzinnego Przedborza – zaowocowało to tezą o nierozerwalnym związku miasteczka z przeszłością. Ona wszak buduje tożsamość mieszkańców i w dużej mierze określa ich teraźniejsze życie, co podkreślał badacz narracji Paul Ricoeur. Nie chodziło tu jednak o życie przeszłością,
lecz o głęboką świadomość swych korzeni.
Moje zainteresowanie regionem budziło się stopniowo – było procesem, który w dużej mierze polegał na wyzwalaniu się z krępujących więzów małego miasteczka. Aby docenić jego uroki, należało je opuścić, co było naturalne dla wszystkich, którzy rozpoczynali studia. Sławomir Mrożek trafnie zauważył, że nienawidzi się swojej prowincji do czasu, kiedy się ją opuści. Nie byłam w tym odczuciu
odosobniona. Podzielali je wszyscy znajomi z mojego pokolenia, zatem niemal
każdy z nas po maturze wyjechał z Przedborza. Ta swoista ucieczka dawała jednak
pewien oddech, spojrzenie z innej perspektywy. Dzięki niej można było zatęsknić
za rodzinnymi stronami i powrócić do nich. Ten powrót mógł okazać się twórczy.
Tak też było w moim wypadku. Zbieranie opowieści dotyczących życia w małym
miasteczku ostatecznie uświadomiło mi, że (mimo mieszkania w innym mieście)
nigdy nie zerwałam więzi łączących mnie z tym miejscem. Nadal byłam tą samą
osobą, wyposażoną jednak w nowe idee i narzędzia, które pozwoliły mi na antropologiczną perspektywę badania swojego rodzinnego miasta. To jeszcze bardziej
145
uświadomiło mi, jak mocno jestem związana z miasteczkiem – nie tylko poprzez
pokolenia czy więzi sąsiedzkie, ale przede wszystkim poprzez uczestnictwo we
wspólnym kulturowym dyskursie dotyczącym miasteczka nad Pilicą.
Niezaprzeczalnie imponowała mi wiedza najstarszych mieszczan – obywateli
miasta Przedborza. To oni pamiętali o wszystkim, co było ważne dla tego miasta.
Doświadczenia, które z kolei nie były ich udziałem, przekazywali w opowieściach
zasłyszanych od swoich dziadków. W ten sposób kształtowały się historie rodzin,
często całych rodów, które stanowiły skarbnicę wiedzy o regionie. Czas jednak nie
zadziałał na korzyść. Dziś już coraz trudniej spotkać tych, którzy pamiętają wielokulturowe przedwojnie czy chociażby uprawiają tradycyjne rzemiosło – charakterystyczne dla tego regionu.
Kiedy przyjrzymy się działalności miejscowych liderów kultury, zauważymy
wyraźną różnicę między pokoleniem starszej daty i tymi, którzy dzisiaj próbują kontynuować działalność wspierającą promocję regionu. Co jest istotne, ludzie zaangażowani w sprawy miasteczka rzadko nazywają siebie regionalistami,
choć można pokusić się o tego typu określenie. Miejscowi liderzy kultury zdają
się być w tej materii skromni, wolą mówić o sobie, że są po prostu „Przedborzakami”.
Punktem wyjścia w rozważaniach na temat działalności ludzi związanych ze
swoim miejscem zamieszkania jest według mnie wątek dotyczący postaci „Obywatela Miasta Przedborza”. To zagadnienie wchodzi w skład szerszego dyskursu, który dotyczy miejscowych autorytetów. Obywatelami nazywało się tych, którzy byli od pokoleń związani ze swoim miasteczkiem. Byli to zarówno skromnie
żyjący rzemieślnicy, jak i ludzie wykształceni. Pierwsi z nich dbali o dobre imię
miasteczka, podkreślali swą pokoleniową przynależność do miejsca. Starali się
z dumą reprezentować Przedbórz – wiodąc uczciwe życie czy starannie wykonując swój zawód. Ich zadaniem było dbanie o dobrą sławę miejscowych rzemieślników. Utrzymywanie wysokiego poziomu wykonywanych usług pozwalało obywatelowi na podniesienie swojego statusu materialnego i tworzenie swoistej elity
wśród mieszkańców – obywateli miasteczka. Wśród tej części autorytetów miejskich mogli znaleźć się ludzie, którzy nie mieli wiele wspólnego z edukacją. Posiadali jednak doskonałą wiedzę na temat historii miasteczka, pielęgnowali opowieści zasłyszane od swych dziadów. Czuli się również w obowiązku do stania
na straży tutejszych obyczajów. Druga grupa obywateli miasteczka składała się
z ludzi wykształconych, którzy poświęcali się sprawie krzewienia kultury i oświaty. Byli to pasjonaci, którzy wierzyli w niemal pozytywistyczne przesłanie pracy
u podstaw oraz czuli potrzebę opisywania – utrwalania informacji na temat regionu. Szczególnie zasłużyli się tu nauczyciele, przedwojenny burmistrz oraz społecznicy, którzy często piastowali stanowiska urzędnicze.
Pielęgnowanie dziedzictwa regionu w środowisku małego miasteczka ma
146
również swój charakterystyczny rys. Wynika to w dużej mierze ze świadomości
ograniczeń, z jakimi wiąże się życie w małym mieście i z chęci przezwyciężania
związanych z tym stereotypów. Piętno tak zwanego „zadupia” – pejoratywny wymiar prowincji – podzielił mieszkańców miasteczka na tych, którzy opuścili rodzinne strony i zaprzestali prób identyfikowania się z miejscem oraz tych, którzy
pozostali – pielęgnując tendencję do apologii prowincjonalnego miasteczka. Podkreślano zatem wszystko to, co stanowiło o niezaprzeczalnym walorze Przedborza – jego historyczny rodowód, wielokulturową przeszłość, geograficzne położenie doliny rzeki Pilicy czy regionalny charakter miejscowych kulinariów. Ten pozytywny dyskurs jednak nie przysłaniał zasadniczych problemów, z którymi borykało się miasteczko. Bezrobocie, emigracja za granicę, stagnacja czy brak perspektyw dla młodego pokolenia to ciągle aktualne i obecne od dziesięcioleci przeszkody, które próbują przezwyciężyć ludzie poprzez działania promujące region. Ostatecznie obchody sześćsetlecia miasteczka czy Międzynarodowy Festiwal Marii
Konopnickiej stają się okazjami do tego, by choć przez chwilę poczuć, że uczestniczy się w wydarzeniu, które nie deprecjonuje prowincji, tylko pokazuje jej najznamienitszą stronę.
Czasy współczesne przyniosły zmiany i w tym aspekcie. Nie funkcjonuje już
tak pieczołowicie kiedyś pielęgnowany podział na obywateli miasteczka i ludzi
przyjezdnych. Migracje, głównie ludności wiejskiej, spowodowały zatarcie granic między rodami przedborskimi, a nawet ich powolne, jak podkreślali to sami
mieszkańcy miasteczka, wymieranie. Nie spowodowało to jednak zatracenia swej
„przedborskiej” tożsamości. Widać to wyraźnie w zainteresowaniu przeszłością
miasteczka – jego barwnym wielokulturowym urokiem, który niegdyś przyćmił
wybuch II wojny światowej. Nie brakuje więc publikacji poświęconych miejscowym partyzantom czy biografii zasłużonych obywateli miasteczka. Równie prężnie działają organizacje społeczne – Stowarzyszenie Przyjaciół Ziemi Przedborskiej, Stowarzyszenie Przyjaciół Przedborskiego Parku Krajobrazowego czy Towarzystwo Miłośników Przedborza, które zajmują się szeroko pojętą działalnością
kulturowo-społeczną, ekologiczno-przyrodniczą, historyczno-edukacyjną czy turystyczną.
Całkiem nowym zjawiskiem – swoistym signum temporis – okazała się zaskakująca popularność stron internetowych poświęconych miasteczku. W przestrzeni Internetu również (a może przede wszystkim) podkreśla się malowniczy urok
miejsca, jego historyczny i folklorystyczny walor, który tak mocno upodobali sobie mieszkańcy. Młode pokolenie zmieniło sposób prowadzenia dialogu na temat
regionu w sposób, jaki podsunął im duch czasów. „Pokolenie Internetu” zabrało głos głownie na łamach facebookowych fan page`ów, gdzie znajdujemy strony
poświęcone miasteczku, jego mieszkańcom, klubowi piłkarskiemu „MKS Pilica
Przedbórz” czy instytucjom porządku publicznego. To z pewnością nowy sposób
147
bycia regionalistą, który w pewnym sensie „wyszedł z muzeum” i obrał narzędzia
przynależne społeczeństwu informacyjnemu.
Różnice między regionalistami starszej daty i przedstawicielami młodego pokolenia polegają zazwyczaj na wykorzystaniu nowych możliwości środków przekazu masowego, jakie stworzył Internet. Eksplorowanie regionu nabrało również
nowych perspektyw badawczych, o które pokusili się historycy, antropologowie,
kulturoznawcy, socjologowie, poloniści czy biolodzy. Z pewnością jeszcze wielu
pominęłam. Swój głos w dyskusji udzielają również zwyczajni pasjonaci, którzy
pochwycili szczątki pokoleniowych opowieści i postanowili kontynuować tradycję przekazu ustnego.
Myślę, że moje narratywistyczne preferencje ukształtowały sposób patrzenia
na własne miejsce – na swój region. Opowieści obudziły we mnie ciekawość otaczającego mnie świata. W końcu tradycja opowiadania historii, godzinnego bajania na przeróżne tematy, przynależy człowiekowi od początków jego istnienia.
Bardzo bym chciała, żeby wielopokoleniowe rodziny pielęgnowały w sobie ten
niewątpliwy skarb, który nie pozwoli zapomnieć o swojej tożsamości.
Katarzyna Najmrocka – ur. w 1981 roku w Radomsku. Liceum Ogólnokształcące ukończyła w Przedborzu. Absolwentka etnologii (Uniwersytet Łódzki, 2005). Po
studiach pracowała m.in. jako referent w Miejskim Ośrodku Pomocy Społecznej
w Łodzi, plastyk i przewodnik w Muzeum Wsi Radomskiej oraz Muzeum Fabryki
w Łodzi, prowadziła także szkolenia w Regionalnej Organizacji Turystycznej Województwa Łódzkiego. W listopadzie 2011 r. uzyskała tytuł doktora nauk humanistycznych w zakresie etnologii na podstawie rozprawy Przedbórz. Antropologia prowincjonalnego miasteczka, obronionej na Wydziale Filozoficzno-Historycznym Uniwersytetu Łódzkiego. Wykładowca w Wyższej Szkole Biznesu i Przedsiębiorczości w Ostrowcu Świętokrzyskim.
148
Urszula Walburg
Muzeum w Lęborku
Refleksje nad tożsamością kaszubską
Zagłębiając się w historię swojej rodziny, swego miasta, w końcu regionu możemy dowiedzieć się wielu rzeczy o sobie. Możemy wyjaśnić, dlaczego nasze przemyślenia, działania i reakcje są takie, a nie inne. Każdy z nas jest niepowtarzalną
istotą, jednak możemy wskazać wiele cech wspólnych z innymi ludźmi. Mamy
poczucie więzi z jednymi, a mur różnic dzieli nas od drugich. Dlaczego tak się
dzieje? Będąc tak do siebie podobni, jesteśmy tak bardzo różni.
Piękno człowieka tkwi w jego różnorodności, jego niepowtarzalności. Każda pojedyncza historia człowieka buduje tak naprawdę wielką historię, tę, której
uczymy się z podręczników, którą często oceniamy, czasem krytykujemy, zazwyczaj gloryfikujemy. Kim byłby człowiek bez swojej historii, bez swojej kultury, bez
swojej tożsamości? Jednak, aby człowiek mógł siebie identyfikować, musi najpierw odróżnić siebie samego od innych i ustalić swoją tożsamość. Konsolidujemy i reprodukujemy swą tożsamość poprzez rytuały. Wspominamy i odnawiamy
znaczenie zamierzchłych wydarzeń, afirmujemy wydarzenia historyczne, które
wzbudzają w nas poczucie dumy.
Tożsamość człowieka jest pojęciem wieloznacznym i wciąż do końca niezbadanym. Z pewnością kolejne lata upłyną nad jego zgłębianiem w ramach badań
etnologicznych, antropologicznych i socjologicznych. Ciekawość ludzka nie pozwoli na pozostawienie tak ważnego zagadnienia bez chociażby próby uściślenia
i wyjaśnienia: czym jest ludzka tożsamość, co oznacza dla nas samych, a co dla
innych?
Żyjemy w czasie postmodernistycznego konsumpcjonizmu, który nie pozwala
nam patrzeć za siebie, każe wciąż patrzeć w przyszłość, czyniąc ją najważniejszą.
Ważne jest to, co się stanie, to, co nas czeka. Czy jednak bez przeszłości możemy śmiało spojrzeć w przyszłość? Czy nie wiedząc, kim jesteśmy, możemy mieć
świadomość samych siebie? Czy nie warto zadać sobie zasadniczych pytań: Kim
jestem? Skąd przychodzę? Dokąd dążę?
Zagadnienie tożsamości stało się dla mnie bardzo istotne, w momencie gdy
pytania te zadałam samej sobie. Czy jestem Polką, Pomorzanką, Kaszubką? Czy te
tożsamości się wykluczają, czy uzupełniają?
Podanie dokładnej definicji terminu tożsamość, sprawia wiele problemów,
nie tylko etymologom, ale i szeroko pojętej rzeszy badaczy kultury. Każdy z nich
149
zwraca uwagę na inne aspekty tego pojęcia, starając się jak najbardziej szczegółowo i dokładnie wyjaśnić wszelkie zawiłości związane z rozumieniem tego wiele
znaczącego słowa.
W „Słowniku języka polskiego,” słowo tożsamy, znaczy tyle, co „bycie tym
samym”1. Od razu przychodzi na myśl stwierdzenie, iż bycie tym samym, to bycie
tym samym, kim jest ktoś inny. Termin ten jest więc silnie związany z identyfikacją człowieka lub grupy na podstawie cech zbieżnych, ale jednocześnie na różnicach pomiędzy ludźmi bądź grupami. Gdy zajrzymy do jakiegokolwiek słownika
wyrazów bliskoznacznych, znajdziemy wiele synonimów słowa tożsamość, jak:
osobowość, indywidualność, unikatowość, identyczność, ale także odrębność.
Z. Bokszański w swych rozważaniach na temat tożsamości przedstawia stanowisko A. Jacobson–Widding, która wyraźnie podkreśla, iż: „słowo tożsamość ma
dwa zasadniczo różniące się znaczenia. Jedno odnosi się do kontynuacji bądź pozostawania tym samym (sameness). Drugie odnosi się do odrębności, odróżniania się (distinctiveness)”2. Tak, więc termin tożsamość oscyluje pomiędzy tym, co
indywidualne, a tym, co zbiorowe. Istnieje opozycja pomiędzy tożsamością rozumianą jako „Ja” i tożsamością rozumianą jako „My.”
Bez osiągnięcia odpowiedzi na najważniejsze pytanie, które jest wyznacznikiem naszego poczucia własnej wartości, czyli odpowiedzi na pytanie: „Kim jestem?”, nie można mówić o tożsamości rozumianej jako „My” – o tożsamości
społecznej. Uzyskanie odpowiedzi na pytanie: „Kim jestem?”, powoduje stabilizację, poczucie bezpieczeństwa, a jednocześnie daje szansę udziału w dalszym
etapie, etapie odnalezienia swej przynależności społecznej. A. Kłosowska, idąc za
E. Eriksonem, zaznacza, iż na całość tożsamości ludzkiej składa się: „świadomość,
w tym świadomość ciągłości siebie w sensie numerycznym, poczucie ciągłości
osobistego charakteru, milcząca realizacja syntezy ego i wewnętrzna solidarność
z ideałami i właściwościami grupy”3. M. Jarymowicz zaznacza, iż ten ostatni
składnik tożsamości wyraża się: „poznawczymi powiązaniami własnej osoby
z innymi ludźmi oraz identyfikowaniem się z ich celami, wartościami i zasadami
postępowania”4.
Badacze podkreślają, iż poczucie tożsamości osobistej silnie wiąże się z procesem indywidualizacji. Jest to proces uniezależniania się od innych polegający
Słownik języka polskiego, red. M. Szymczak, PWN, Warszawa 1983, s. 519.
Z. Bokszański, Tożsamości zbiorowe, PWN, Warszawa 2005, s. 36-37.
3
A. Piotrowski, Procesy akulturacji i asymilacji z punktu widzenia socjologii kultury, socjologicznej
analizy procesów biograficznych badań nad komunikacją międzykulturową,[w:] Procesy akulturacji/
asymilacji na pograniczu polsko–niemieckim w XIX i XX wieku, red. W. Molik, R. Traba, Instytut Historii UAM, Poznań 1998, s. 35.
4
M. Jarymowicz, Psychologia tożsamości, [w:] Psychologia. Podręcznik akademicki, t.III, red. J. Strelau, Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, Gdańsk 2000, s. 117.
1
2
150
na budowaniu i wzmacnianiu własnej odrębności. Ważne jest tu także poczucie
mocy sprawczej. Oprócz tożsamości społecznej, można mówić o tożsamości kulturowej. Tożsamość kulturową można uznać za najwyższy stopień tożsamości:
„historycznie uwarunkowany, kulturowy sposób zachowania się przez daną zbiorowość”5.
Można także rozpatrywać tożsamość z perspektywy przywiązania do jakiegoś terytorium. Związek taki, należy wyróżnić w znaczeniu obiektywnym i subiektywnym, jak proponuje J. Szczepański w Elementarnych pojęciach socjologii.
Obiektywnie, związek z terytorium polega na zależnościach życia społecznego
od właściwości terenu, natomiast w znaczeniu subiektywnym oznacza: „poczucie
emocjonalnego przywiązania do miejsca zamieszkania, przejawiający się w postawach, w patriotyzmie lokalnym, gotowości do pewnych działań altruistycznych
na rzecz własnej zbiorowości”6 .
Tożsamość osobistą i tożsamość społeczną można rozpatrywać z punktu widzenia aspektu wewnętrznego i zewnętrznego. Jeśli chodzi o tą pierwszą, kluczowe jest zadanie sobie pytania: jaki jestem we własnym przekonaniu a jaki w przekonaniu innych? Natomiast w drugim przypadku to zadanie sobie pytania: gdzie
przynależę i kim jestem w odbiorze innych? Jeśli spojrzeć na tożsamość człowieka
z jego osobistej perspektywy, badacze wyodrębnili kilka pojęć. Jednym z nich jest
„poczucie odrębności, które mówi, iż istnieje wyraźna granica pomiędzy mną
a drugim człowiekiem”7.
Aby zrozumieć sytuację jednostek, które są przedstawicielami mniejszości
społecznych, należy rozważyć ją w kontekście wielości znaczeń pojęcia tożsamość
jednostki. Tożsamością, w aspekcie zewnętrznym, możemy nazwać efekt przypisania jednostce określonych cech i przynależności przez jej otoczenie społeczne.
Natomiast tożsamość wewnętrzna, to osobiste doświadczenia i autorefleksja. Jest
ona wynikiem autokreacji, niepowtarzalnego sposobu przeżywania samego siebie
i otaczającego tę jednostkę świata. Można zadać pytanie o relacje, jakie zachodzą
pomiędzy tymi dwoma rodzajami tożsamości. Czy są one ze sobą sprzeczne? Czy
może się ze sobą pokrywają? Jeśli tak, to w jakim stopniu? Oczywiste jest, iż to,
kim jednostka wewnętrznie się czuje, ma wpływ również na to, jak inni ją postrzegają. Jednak, czy analogicznie, zewnętrzny sposób postrzegania jednostki przez
innych, przypisywana jej z zewnątrz tożsamość, ma także wpływ na jej poczucie
tożsamości?
Innym pojęciem jest poczucie identyczności, które umożliwia odczuwanie
A. Szyfer, Ludzie pogranicza. Kulturowe uwarunkowania osobowości, Wyższa Szkoła Nauk Humanistycznych i Dziennikarstwa, Poznań 2005, s. 44.
6
J. Szczepański, Elementarne pojęcia socjologii, Wydawnictwo PAN, Warszawa 1970, s. 337.
7
A. Brzezińska, A. Hulewska, J. Słomska, Edukacja regionalna, PWN, Warszawa 2006, s. 56.
5
151
własnego „Ja” niezależnie od sytuacji, w jakiej się znajdujemy oraz niezależnie od
tego, jaką rolę społeczną pełnimy w danej chwili. Poczucie integralności natomiast
sprawia, iż mamy poczucie, że wszystko, co robimy, wszelkie zadania, wszelkie
odgrywanie ról społecznych składa się na pewną określoną całość. Jednostka na
wszystkim co robi pozostawia swoje unikalne piętno, które zawsze będzie rozpoznawalne przez innych. Poczucie ciągłości to, według badaczy, świadomość upływającego czasu. Patrzymy na siebie poprzez pryzmat czasu minionego, patrzymy
na siebie jak na wciąż ewoluującą całość nie zapominając oczywiście o tym, co jest
stałe w charakterze naszych działań. Poczucie ciągłości jest szczególnie przydatne
w sytuacjach, gdy wykorzystujemy dawniej nabyte umiejętności do zrealizowania jakiegoś teraźniejszego planu. Nie zapominamy, kim byliśmy wcześniej, będąc
w danej chwili na zupełnie innym etapie życiowym.
Tożsamość, jak już wcześniej wspominałam, jest pojęciem bardzo złożonym
i wymagającym wieloetapowych badań specjalistów z różnych dziedzin nauki.
C. Obracht-Prondzyński dokonał próby zdefiniowania tożsamości kaszubskiej
w kilku twierdzeniach. Jedno z nich mówi, iż: „Kaszubi są kaszubscy”8. W poczuciu tożsamości język odgrywa dominującą zdawałoby się rolę. Jednak niekoniecznie. Autor twierdzi, iż można czuć się „Kaszubą” nie znając języka kaszubskiego9.
Posuwa się także dalej, twierdząc, że nie trzeba mieć korzeni kaszubskich, aby
przynależeć do tej społeczności etnicznej10. Notuje się przypadki, gdy osoby mające korzenie kaszubskie wcale się do nich nie przyznają. C. Obracht-Prondzyński
uznaje, zatem sprawę bycia Kaszubą za otwartą i ciągle dyskutowaną11.
Drugie twierdzenie, jakie stawia autor brzmi: Czy Kaszubi są niemieccy?
Z pewnością nie. Nie oznacza to jednak, iż nie ulegali germanizacji, co było wynikiem skomplikowanej historii całego Pomorza „(…) nacisk polityczny i atrakcyjność kultury niemieckiej, szczególnie w okresie zaborów, a na Pomorzu zachodnim także w okresie międzywojennym, powodowały, że wielu Kaszubów wybierało opcję narodową niemiecką”12. Jednak wybór takiej opcji powodował zupełną
utratę tożsamości kaszubskiej. Dla Niemców owa kultura od zawsze była czymś
niższym, często traktowanym z pogardą. Ostatnie lata jednak przyniosły ogromne zmiany. Mniejszości niemieckie w Polsce, które mają korzenie kaszubskie nie
wypierają się ich, a z drugiej strony, osoby, które kiedyś wyemigrowały z Pomorza
za niemiecką granicę, z chęcią przyznają się do swego kaszubskiego pochodzenia.
C. Obracht-Prondzyński, Kaszubska tożsamość i dylematy z nią związane, [w:] Kaszubi dzisiaj.
Kultura – język – tożsamość, Instytut Kaszubski, Gdańsk 2007, s. 13.
9
Tamże, s. 13–14.
10
Tamże.
11
Tamże, s. 13.
12
Tamże, s. 13–14.
8
152
Trzecie twierdzenie głosi, iż „tożsamość kaszubska i polska się nie wykluczają”13.
B. Synak twierdzi, że: „kaszubskość i polskość są tożsamościami, które zachodzą
na różnych poziomach identyfikacyjnych (…). Tożsamość kaszubska i tożsamość
polska nie są tożsamościami substytutywnymi, zatem umacnianie jednej może
się odbywać bez osłabiania i wyzbywania się drugiej”14. Ostatnie twierdzenie wynika ze wszystkich powyższych: „(…) kaszubska tożsamość ulega zmianom”15.
C. Obracht-Prondzyński uważa, iż tożsamość kaszubska może być przejmowana
bezwiednie w procesie socjalizacji, ale również może być czymś „odzyskanym”
– w przypadkach, gdy pochodzenie kaszubskie w jakiejś rodzinie było faktem
ukrywanym, bądź po prostu pomijanym. Może być także skutkiem świadomego
wyboru „mamy do czynienia z (…) poszukiwaniem i pogłębianiem tożsamości
indywidualnej i grupowej, czyli do tego, co nazywa się nową etnicznością”16.
Nieustannie toczą się ożywione dyskusje na temat Kaszubów i tożsamości kaszubskiej. Badacze, jak i członkowie oraz sympatycy Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego, zaznaczają, że: „…obecnie, gdy cała wspólnota kaszubska znalazła się
w obrębie jednego województwa, istnieje szansa, by Kaszubi wraz ze swoją bogatą kulturą i najdłuższą zasiedziałością na tej ziemi stanowili swoisty pierwiastek
w kształtowaniu tożsamości regionalnej…”17. B. Synak twierdzi także, że jeśli
Kaszubi nie będą chronić i rozwijać tego, co dla nich najważniejsze i najbliższe
(języka oraz innych elementów regionalno-etnicznej tożsamości), to nowe warunki – warunki wciąż postępującej globalizacji – mogą się okazać dla Kaszubów
bardzo niebezpieczne. Nie jest łatwo odnaleźć swoją tożsamość, kiedy została
przerwana ciągłość kulturowa. To ona określa, kim jesteśmy, jakie jest nasze miejsce w świecie, i w tym globalnym, i w tym lokalnym. Tożsamość pozwala budować
wspólnotę i poczucie więzi z innymi ludźmi, żyjącymi na jakimś obszarze. Pozwala nam odróżnić siebie od innych.
Można powiedzieć, iż na Kaszubach mamy do czynienia z niebywałym zjawiskiem, jakim jest pluralizm wewnętrzny. Tu doskonale funkcjonuje kultura grupy
etnicznej w powiązaniu z dominującą wspólnotą narodową. Wszystko to dzieje
się zarówno na poziomie grupy etnicznej, jak i jednostki. Znamienne jest to, iż
nie zostaje zburzona autonomia grupy etnicznej. Nie mamy tu do czynienia, jak
to często bywa na terenach pogranicza narodowego, z wysuwaniem świadomości
regionalnej przed świadomość narodową. Wynika z tego, iż te dwie tożsamości
występują na dwóch różnych poziomach, nie kolidują ze sobą, można powiedzieć
więcej, uzupełniają się w znacznym stopniu.
Tamże, s. 14.
B. Synak, Kaszubska tożsamość. Ciągłość i zmiana. Studium socjologiczne, Gdańsk 1998, s. 72-73.
15
C. Obracht-Prondzyński, Kaszubska tożsamość i dylematy z nią związane, dz. cyt., s. 15.
16
Tamże, s. 15.
17
B. Synak, Różnić się pięknie, „Pomerania”, 2000, nr 3, s. 9.
13
14
153
Warto zaznaczyć również, że odrębność Kaszubów na poziomie etnicznokulturowym jest ściśle związana także z poziomem kultury narodowej (kultury
polskiej oraz wspólnoty politycznej). Obecność Kaszubów w tych sferach życia
publicznego w Polsce, a więc w sferze kultury narodowej i instytucji państwa na
szczeblu krajowym i szczeblu regionalnym, powoduje, iż Kaszubi znają swoją wartość, są jej świadomi, co staje się zarazem bardzo ważną przyczyną ich integracji
jako zbiorowości etnicznej.
Powstanie narodu kulturowego jest bardzo długim i nie zawsze efektywnym
procesem kulturotwórczym. Jego wytwory powinny znaleźć także uznanie wśród
innych społeczeństw tego samego typu i zostać ocenione jako element w pewnym
stopniu oryginalny i należący do wartości uniwersalnych. Natomiast aktem woli
zbiorowej społeczności etnicznej, związanej z określonym terytorium, może być
przekształcanie się w podmiot polityczny, który ma cechy narodu politycznego.
Jednak nie zawsze skraca to proces tworzenia narodu kulturowego. Wszelkie badania etnograficzne doskonale pokazują jednak, iż nie można przesądzać niczego
z góry ponieważ procesy kulturowe są zjawiskiem o nieokreślonej dynamice i niczego tak naprawdę nie daje się przewidzieć.
Dla wielu osób pojęcie narodu odsłania obszerny zestaw rozmaitych wartości. Z pojęciem tym łączą się przede wszystkim uczucia, które są głęboko osadzone w naszych emocjach: tj. duma, miłość, czasem żal lub gniew. Jednak dziś
w mniejszym stopniu możemy czuć się zdeterminowani czynnikami zewnętrznymi w określaniu naszej przynależności narodowej czy etnicznej. Narodowa świadomość łączy się ze świadomym wyborem.
Należy także podkreślić, iż społeczność kaszubska przekroczyła pewien punkt
krytyczny w swych dążeniach do awansu społecznego. Kaszubi wraz z osiągnięciem wyższego szczebla społecznego znacznie się ożywili, zmobilizowali. Mają
większą otwartość na odrębność kulturową. Sadzę, iż wzrost świadomości etnicznej Kaszubów z pewnością wpłynie na rozwój ich kultury. Można by przypuszczać,
że będzie zupełnie inaczej, że przy podwójnej tożsamości jedna będzie wypierała
drugą. Wydaje mi się jednak, iż rozwój i wzbogacanie jednej kultury nie będzie się
odbywało kosztem drugiej. Co więcej, będą one ze sobą współgrały i uzupełniały
się wzajemnie tworząc koherentną, bardzo bogatą całość.
Kaszubi dziś aktywnie poszukują i pogłębiają swą tożsamość jednostkową
a następnie grupową. Kierują się świadomymi wyborami, nie przyjmują już swej
tożsamości bez refleksji nad nią.
Obserwując od kilku lat społeczność Ziemi Lęborskiej, poprzez pracę zawodową, stwierdzam, że mieszkańcy Błękitnej Krainy18 posiadają wtórną tożsamość
W. Budkowski, P. Mikusiński, Błękitna Kraina. Lębork, Łeba i Słowiński Park Narodowy, Region,
Gdynia 1998, s. 8.
18
154
kaszubską. Pod pojęciem „wtórna” rozumiem tym samym nie taką tożsamość,
która była przekazywana tradycyjnie, z pokolenia na pokolenie, lecz taką, która
jest w dużej mierze „wypracowywana od nowa”. Prym tu wiodą wszelkie instytucje kulturalne, szkoły, koła i zrzeszenia. Budują one w nas poczucie przynależności do określonej grupy etnicznej, zapoznają nas z jej kulturą, wierzeniami,
tradycjami, wzbudzając w nas poczucie lokalnego patriotyzmu, który powoduje,
że możemy się identyfikować z innymi ludźmi zamieszkującymi ten sam teren.
Tym samym stajemy się grupą spójną, integralną.
W dużej mierze taki obraz mieszkańców z pewnością wynika z zawiłej historii
okresu II wojny światowej. Po jej zakończeniu na tak zwane „ziemie odzyskane”,
przybywali ludzie z różnych regionów naszego kraju: z Polski centralnej, Kresów,
powiatów ościennych czy południa kraju. Autochtonów pozostało na tym terenie
zaledwie 3%.
Człowiek jako istota społeczna nieustannie dąży do zespolenia, do integralności, dlatego też tutejsze działania wydają się oczywiste. Szczególnie w ostatnich
latach można zaobserwować wzrost zainteresowania kulturą i tradycją kaszubską.
Naszą „małą ojczyznę” poznajemy już na początku naszej edukacji. Już w przedszkolu pojawiają się wzmianki o języku kaszubskim, strojach regionalnych oraz
wierzeniach. Poznajemy język, tradycje, kulturę i wierzenia, poprzez uczestnictwo
w mszach odprawianych w języku kaszubskim, festiwalach tańca i pieśni regionalnych oraz poprzez wszelkiego rodzaju inicjatywy społeczno–kulturalne, których
jest coraz więcej, i które już na stałe wpisały się w harmonogram imprez naszego
regionu.
We wciąż zmieniającej się rzeczywistości warto zastanowić się: Kim dziś jest
regionalista? Czy to tylko badacz, który zbiera materiały do opracowania, czy
może ktoś więcej? Według mnie, nie ma możliwości zawarcia w jednym zdaniu
definicji regionalisty. Wydaje mi się, że regionalista powinien wyróżniać się pewnymi cechami:
1. łatwością nawiązywania kontaktów interpersonalnych, która ułatwia
„wniknięcie” w często bardzo hermetyczne środowisko,
2. uporem i determinacją niezbędną do osiągnięcia zamierzonego celu,
3. łatwością interpretacji oraz stawiania założeń i hipotez badawczych,
4. spostrzegawczością, ułatwiającą wychwycenie interesujących treści,
5. rzetelnością, dokładnością oraz powściągliwością w opracowywaniu
wyników badań,
6. swobodą w przekazie zebranych informacji.
Istnieją oczywiście badacze, których śmiało można uznać za wzór regionalisty
ale dla każdego będą to inne osoby. Każdy w mniejszym lub większym stopniu
chce się zbliżyć do niedoścignionego ideału – jakiegoś znakomitego badacza-re155
gionalisty – który stawia sobie za przykład. Dla mnie takimi postaciami są osoby,
które miałam przyjemność poznać osobiście.
Pierwszą z tych postaci, która pojawiła się na mojej drodze i wywarła duży
wpływ na moje dalsze poczynania zawodowe, był prof. dr hab. Edward Breza, znakomity badacz języka, który ze szczególnym zamiłowaniem bada język kaszubski.
Dziś także kształci nauczycieli języka kaszubskiego. Za sprawą prof. Brezy zaczęłam się zastanawiać nad historią języka polskiego i kaszubskiego, ich pochodzeniem i wspólnymi cechami.
Drugą postacią jest znakomita uczona-regionalistka prof. dr hab. Anna Szyfer.
Pod jej opieką merytoryczną miałam przyjemność pisać pracę magisterską. Jest
ona przykładem wybitnego uczonego, pełnego entuzjazmu i ciekawości badawczej. Potrafi poświecić wiele lat na zebranie interesujących ją materiałów. Dzięki
niej dostrzegłam, że kulturę regionu można badać nie tylko poprzez język, ale
poprzez wszelkie przejawy aktywności ludzkiej. Wszystkie one łączą się ze sobą
dając jasny, klarowny obraz zastanej rzeczywistości.
Dzisiejszy regionalista z pewnością powinien być osobą elastyczną, gotową
do natychmiastowego działania, kreatywną. W szybko zmieniającej się rzeczywistości, tak zwanej „kulturze obrazkowej”, regionalista powinien bardzo szybko
i sprawnie poruszać się w badanym środowisku. Ponadto powinien w atrakcyjny
i przystępny sposób przekazywać swą wiedzę. Jednak przede wszystkim powinien
być gotów do poświęceń i z zamiłowaniem podchodzić do swych zadań.
Urszula Walburg – adiunkt muzealny w Muzeum w Lęborku, absolwentka studiów licencjackich z zakresu filologii polskiej (Uniwersytet Szczeciński 2006), magister kulturoznawstwa (Wyższa Szkoła Nauk Humanistycznych w Poznaniu 2008).
W Muzeum pracuje od 2006 roku jako etnograf. Współautorka kilkunastu historyczno-etnograficznych wystaw czasowych. Gromadzi materiały do publikacji dotyczącej
kapliczek w powiecie lęborskim. Badaczka sztuki ludowej Kaszub – w szczególności motywu łączenia wierzeń ludowych z religią chrześcijańską. Zgłębia zagadnienia
odbioru sztuki ludowej a także korelacji motywów etnograficznych z nowoczesnym
wzornictwem. Współrealizuje Program Kultura 2007 – 2013 – Childhood. Remains
and heritage, którego liderem jest Rumunia, współorganizatorami Polska (Muzeum
w Lęborku) i Francja. W projekcie udział pośredni bierze także Wielka Brytania,
Włochy, Hiszpania i Szwecja.
156
W STRONĘ AUTOBIOGRAFII
157
Stefania Buda
Nosówka
Regionalistyka, pasja i życie
Jestem nosowianką spod Rzeszowa, tak zwany „Pniok”. Moi przodkowie
w Nosówce żyli od kilku pokoleń. Tych co osiedlili się jako pierwsze pokolenie
(zapuścili korzenie) nazywa się „Krzoki”, ale z rozwojem przemysłu i poszukiwaniami ropy w naszej wsi coraz więcej pojawiło się nowych mieszkańców tak zwanych „Ptoków”, bo to nie wiadomo jeszcze, czy tu zostaną (uwiją gniazdo, zapuszczą korzenie), czy odlecą. Widziałam jak szybko zmienia się moje otoczenie. Znikają stare chaty, sprzęty, zmieniają się zwyczaje, odchodzą w zapomnienie razem
z naszymi starymi mieszkańcami.
Nie wiem czy potrafię napisać to, co chciałabym wyrazić? Wolałabym o tym
opowiedzieć – jak to się stało, że dziś jestem postrzegana jako regionalistka, bo
zajmuję się zbieraniem, odtwarzaniem i prezentowaniem dawnych zwyczajów,
pieśni i dawnej sztuki dekoracyjno-użytkowej mojego regionu. Jak stało się to
moją pasją, a teraz nawet sposobem życia na emeryturze.
Wychowałam się w tradycyjnej rodzinie wielopokoleniowej. Najważniejszą
osobą w rodzinie była babcia Agata (matka mojej mamy) nazywana we wsi „Wielgo Jaga Walkowo” (około 190 cm. wzrostu), żona Walentego. W naszym regionie
rzeszowskim nikt już nie mówi miejscową gwarą. Jeszcze babcia Agata mówiła
gwarą, ale rodzice już nie mówili poprawnie w gwarze, a nas w szkole wyśmiewano za każde gwarowe słowo i w mieście nikt z nas nie chciał uchodzić za „wsioka”,
„buroka”, czy „chama”… Śmieszyły mnie te epitety, bo najczęściej rzucali nimi ci,
których rodzice wychowali się na wsi i przenieśli się do miasta podejmując pracę w przemyśle. Wielka urbanizacja – marzenie młodych! Ja też, jak wszyscy marzyłam o wygodnym miejskim życiu, mieszkaniu z bieżącą wodą, światłem elektrycznym, wyjściem do kina, teatru. Pisane mi było inaczej, zostałam na wsi, a te
wymarzone wygody na wieś przyszły. Teraz wnuki moich rówieśników wracają na
wieś, budują domy na gruntach po dziadkach.
Babcia Agata mieszkała z nami i dożyła sędziwych lat sprawna umysłowo,
choć odkąd pamiętam siedziała na krześle dla niej zrobionym, bo miała niesprawne nogi. To babcia opiekowała się nami (mną i 4 lata młodszą siostrą), gdy rodzice
i starsza ode mnie o 8 lat siostra byli zajęci przy pracy w polu lub gospodarstwie.
Babcia służyła radą sąsiadkom, robiła dla nich i uczyła robić dekoracje: obrazów,
do izby, na mogiły, weselne, choinkowe, wielkanocne. Umiała zrobić wszystkie
158
ozdoby z dostępnych materiałów: ciasta, słomy, szuwaru, sitowia, łyka, papieru,
bibuły, piór itp. Pod jej nadzorem wypiekane były często ciasta okolicznościowe:
pierniki, precle na drzewko tj. choinkę, „scodrocki” dla dzieci chodzących po domach z życzeniami noworocznymi. Gdy w rodzinie lub po sąsiedzku było wesele, często babcia pomagała przygotować obrzędowe ciasta weselne (kołacz, rózgi,
szyszki). My też pomagałyśmy babci tak jak potrafiłyśmy, a babcia nam opowiadała „godki” (gawędy, legendy), deklamowała wiersze, śpiewała i nas uczyła, abyśmy się nie nudziły i były przy niej. Na babci polecenia trzeba było popaść gęsi,
pilnować kury żeby nie robiły szkody i co tam jeszcze babcia zadecydowała.
Byłam śmiałym dzieckiem. Śpiewałam i deklamowałam życzenia „na parona” (imieninowe), życzenia „na nowy” (rok), z okazji Wielkanocy i przy zabawie
z rówieśnikami. Nieraz wspominali starsi sąsiedzi, którzy często musieli nocować
u nas za okupacji, że nie mogli się wyspać, bo ja już o czwartej rano wchodziłam
do kołyski młodszej siostry, kołysałyśmy się obie i śpiewały, aż rodzice powstawali. Pasąc krowy na polnych drogach też trzeba było śpiewać, żeby się krowy dobrze
pasły. Tak wierzono, ale chyba pomagało to bardziej pastuchowi, bo się pasionka
nie dłużyła.
W zwyczajach społecznych, a tym bardziej rodzinnych, obowiązywała hierarchia starszeństwa. Autorytet ojca był niepodważalny, a nieposzanowanie starszego wg wierzeń zawsze mściło się na winnym. Natomiast starsi byli zobowiązani do
opieki nad młodszymi i byli za nich odpowiedzialni honorem własnym (ojciec za
synów, matka za córki, bracia starsi za siostry).
To za czasów PRL-u zniszczono autorytet rodzinny. Większy posłuch u władz
miał syn ZMP-owiec niż ojciec – szanowany we wsi gospodarz, kmieć tzw. „kułak”.
Czy my teraz nie żyjemy w czasach niszczenia ostatnich autorytetów? Dom
mój był ostoją całej rodziny. Każdy miał swoje miejsce, robił to co potrafił, spokojnie, bez kłótni. Był czas i miejsce na wspólną pracę i świętowanie, choć zawsze
był pełen ludzi. Tu, przy wigilijnym stole, z okazji świąt, odpustów gromadzili się
ze swoimi rodzinami bracia matki, jak mówiono „łu babki Jagaty”. Stwierdzam
z żalem: mnie się nie udało takiego domu stworzyć moim dzieciom.
W domu rodzinnym zbudowanym w 1929 r. z bali sosnowych, była jedna
wielka izba z trzema dużymi oknami i ogromnym piecem chlebowym z nalepą
i okapem, blachą (kuchnia), bobkom (słup z przewodami na dym z kuchni do komina) z suszarnią, piecykiem (piekarnikiem), w którym zawsze było coś ciepłego do zjedzenia, no i zapiecek (szeroka półka miedzy piecem i ścianą, na której
można było nawet spać, a pod którą był schowek). Pod dwoma oknami stały stoły,
a pod trzecim warsztat ojca. Poza tym łóżka, ślubanek (kanapa drewniana z przykrytym wiekiem posłaniem do spania), kredens, szafa, ławy, stołki i krzesła składane.
159
Ojciec był szewcem i tak zwaną „złotą rączką”, więc przychodzili do nas ludzie
ze wsi i okolicy obstalować, naprawić buty, ukręcić powrozy, zdrutować gliniaki,
zanitować dziury w żeliwiakach, założyć nowe dno do blaszaków, a w długie jesienno-zimowe wieczory pograć w karty, prząść, wyszywać, pogadać, pośpiewać...
Bo u Józka było jasno (u tragarza wisiała wielka lampa naftowa) i było dla wszystkich dość miejsca. Przy jednym stole grali w karty, przy drugim kobiety zasiadały
na ławie ze swoimi robótkami, a na zapiecku bawiły się dzieci.
Często te spotkania zmieniały się w zabawę, ze śpiewem i tańcami. Ojciec
potrafił grać na flecie i harmonii. Nie chodził do żadnej szkoły. Matka nauczyła
go (tyle ile sama umiała) czytać drukowane. Wszystkiego nauczył się w wojsku
w czasie I wojny światowej.
Babka Agata (córka fornala, żona poważanego kmiecia, w latach 1912-1914
wójta Gminy Nosówka, ale analfabety) wychowała się i pracowała we dworze.
Umiała czytać, pisać i rachować, zadbała by jej dzieci się uczyły. Matka i jej rodzeństwo chodzili do Szkoły Powszechnej im. Jana Kantego w Nosówce. Pamiętam jak matka leżąc chora w łóżku (było to częste, gdyż urodziła ośmioro dzieci: trzy córki do dziś żyjące i pięciu synów, którzy zmarli zaraz po urodzeniu,
a ponadto chorowała na odnawiający się zastrzał kości lewej nogi) pięknie czytała
nam na głos lub robiła koronki szydełkiem i igłą. Brat matki Andrzej biegle liczył
w pamięci i umiał robić guziki z nici. Tego nauczyli się w szkole.
Mimo, że nie byliśmy kmieciami nigdy nie byliśmy głodni i zawsze miałam
dobre skórzane buty, a moje dzieciństwo wspominam jak piękny kolorowy film:
wiejskie wesela, chrzciny, pogrzeby, święta, odpusty... Dzieci towarzyszyły rodzicom wszędzie. Mówią mi dziś: „to krępujące, niewychowawcze, stresujące”, ja odpowiem, że nam to na złe nie wyszło. Najlepiej się uczyć na przykładzie w codziennym życiu. Czy teraz dzieci zawsze mają dobry przykład? Czy są przygotowane na stratę bliskich? Zostawione same, czego się uczą?
Lubię żartować z życia i jak słyszę powiedzenie „animacja kultury regionalnej”, to mi się kojarzy z „reanimacją” i to bezskuteczną. To co było już nie wróci i trzeba wszystko robić, by jak najwięcej udokumentować i zachować dla potomnych. Dziś mamy techniczne możliwości dokumentacji, ale już nie żyją nasi
dziadkowie i nic już nam więcej nie przekażą. Zostają jeszcze szuflady notatek
i pamięć takich jak ja amatorów zbieraczy. W początkowych latach PRL-u jeszcze
żyło wielu autentycznych regionalistów, ale nie było takich jak dziś technicznych
możliwości, a te co były, dla takich amatorów jak ja okazywały się za drogie i niedostępne. Każda maszyna do pisania była w rejestrze milicji, papier, kalka, podlegały ścisłemu rozliczeniu w każdym biurze. W każdym działaniu dopatrywano
się wrogiej roboty i każdy mógł być oskarżony o szpiegostwo lub sabotaż, a tym
szybciej gdy miał kogoś z rodziny na emigracji w tych „zgniłych kapitalistycznych
państwach” na Zachodzie lub w Ameryce.
160
Chylę z szacunkiem głowę przed etnografami i pracownikami kultury z tamtych lat, którzy często narażając się na szykany tworzyli fonoteki i etnograficzne
zbiory muzealne. Drażni mnie tylko to pochodzące z tamtych lat umundurowanie
(urawniłowka), zespołów obrzędowych w kostiumy (piękne, świąteczne, haftowane i drogie), według opracowanych w tamtych latach katalogów strojów regionalnych. Na przykład widowisko przedstawiające prace codzienne (darcie pierza,
kiszenie kapusty) w tak bogatych i jednolitych strojach. Jak pamiętam, opisane
w katalogu stroje rzeszowskie w mojej wsi nazywane były krakowskimi (bo na
nich były wzorowane) i były tylko w bogatych rodzinach, przekazywane z pokolenia na pokolenie, ubierane tylko na największe uroczystości. Stroje świąteczne powszechnie noszone były z lnu, wełny, bawełny tak dla kobiet jak i mężczyzn. Miały
prosty, jednolity krój, ale różniły się materiałem, dekoracją. Mówiło się „dzie inno
wieś, tam inso pieśń” i dotyczyło to nie tylko śpiewu, ale ubiorów i gwary... Takie
stroje, przyniszczone były używane jako ubiór codzienny aż się zużyły. Może dlatego nie ma ich w katalogach.
Piękne hasła „ocalić od zapomnienia”, czy „małe ojczyzny” często w praktyce
sprowadzają się do jednorazowo organizowanych imprez. Na kiermaszach regionalnego rękodzieła prezentowane są nieraz łabondki z papieru (chińskie origami
lub kirigami) i cacka podpatrzone w Internecie. Kto ma uczyć sztuki regionalnej?
Nauczyciele nie są do tego przygotowani, a programy szkolne ciągle zmieniane na
modłę europejska, nawet nauczycielom entuzjastom regionalizmu zabierają resztki czasu przez coraz większą biurokrację. Gdy chodziłam do szkoły podstawowej
w Nosówce, moim wychowawcą był śp. Edward Wilk (do 1939 r. oficer Wojska
Polskiego, za okupacji AK-owiec), uczył nas matematyki, rysunku i śpiewu. Dla
mnie na zawsze zostanie wzorem nauczyciela i wychowawcy. Dzięki jego lekcjom
nigdy nie miałam kłopotów z matematyką, poznałam podstawy rysunku, a na
lekcjach śpiewu, pieśni ze wszystkich regionów Polski. Kończąc szkołę podstawową znałam regiony etnograficzne kraju i umiałam rozpoznać ich melodie. Teraz
w szkole dzieci uczą się podstaw muzyki, a do śpiewu nie przywiązuje się wagi.
Śpiewu uczy się na zajęciach pozalekcyjnych, gdy szkoła o to zadba. Gdy na spotkaniach rozmawiam z młodzieżą szkolną, dowiaduję się, że nie zna ona pieśni
swojego regionu, ale śpiewa hity anglojęzyczne, bo taka jest moda. Po ukończeniu szkoły podstawowej w 1952 r. byłam przekonana, że moim powołaniem jest
zawód nauczycielki, na wzór mojego wychowawcy. Moja babcia zawsze mówiła:
„Dobrym księdzem, doktorem i nauczycielem bedzie tylko tyn, co mo do tego powołanie”.
To były lata stalinowskie (doktryna materialistycznego wychowania młodzieży). W Państwowych Szkołach Pedagogicznych był obowiązek zakwaterowania
w internacie i tylko raz w miesiącu można było dostać przepustkę na spotkanie
z rodziną, a na wakacje trzeba było obowiązkowo wyjeżdżać na obozy i organi161
zowane akcje propagandowe. Zadecydowano w mojej rodzinie (bo „Bez Boga, na
krok od pogra”), jeśli już chcę iść do szkoły, to do „Handlówki”, gdzie była nauka
religii (najdłużej w Rzeszowie – do stycznia 1953 r.), nie było internatu, a za dobrą
naukę dawano stypendium. Zdałam egzamin wstępny w lipcu i zostałam przyjęta.
Od września podzielono Szkołę Handlową w Rzeszowie na Technika: Handlowe,
Pocztowe, Statystyczne i Gastronomiczne, ja zostałam przydzielona do Technikum Statystycznego. Można było przepisać się na inny kierunek, ale mnie nie zależało na zmianie. Jak nie mogłam zostać nauczycielką, to pomyślałam, że mogę
być nawet statystykiem. W Technikum Statystycznym nie było lekcji śpiewu, muzyki, rysunku, co sobie rekompensowałam udziałem w pozalekcyjnych kółkach;
plastycznym, recytatorskim, śpiewaczo-tanecznym oraz w harcerskich teatrzykach. Robiliśmy dekoracje na święta, pochody, program na apele szkolnego radiowęzła i szkolne akademie, a repertuar musiał sławić Generalissimusa Stalina,
rewolucję październikową i przyjaźń polsko-radziecką. Lubiłam prace artystyczne, zawsze coś się nowego nauczyłam, a w dodatku zdobywałam punkty do stypendium za prace społeczne i nie musiałam jechać na wykopki do PGR-u. Wolałam pomagać w wykopkach rodzinie.
Technikum ukończyłam w czerwcu 1956 r. z tytułem Technik Statystyk i nagrodą dla najlepszego absolwenta (bezpłatne studia w Wyższej Szkole Statystycznej GUS w Warszawie), z której zrezygnowałam ze względu na sytuację rodzinną.
Cztery miesiące wcześniej zmarł ojciec, siostra starsza mieszkała już oddzielnie
z mężem i dwójką małych dzieci, a w domu została schorowana matka i 14-letnia
siostra. Gdybym zdecydowała się wyjechać, wszystko ułożyłoby się inaczej.
Zostałam w mojej Nosówce, podjęłam pracę jako księgowa w Gminnej Spółdzielni „Samopomoc Chłopska” Niechobrz (sąsiednia wioska) i tak zostałam
księgową na całe 36 lat, bo w księgowości zawsze potrzebowano do pracy, choć
w porównaniu do innych stanowisk płace były niskie. Księgowość nigdy nie była
tym co chciałam robić. Realizowałam się jako nauczyciel (dawało mi to satysfakcję) przyuczając nowych adeptów księgowości do pracy i chyba nie byłam uciążliwa. Do dziś mnie rozpoznają i kłaniają mi się na ulicy. Dokształcałam się sama
na kursach zawodowych i powoli awansowałam. Byłam młoda, silna i uparta.
W 1958 r. wyszłam za mąż, w następnym roku urodziłam córkę. Trzeba było zacząć budować własny dom, a w domu rodzinnym zrobić miejsce młodszej siostrze na jej rodzinę. Dzień zaczynałam o świcie: poranne zajęcia domowe, następnie praca zawodowa łącznie z dotarciem do niej, potem praca w gospodarstwie
(1,65 h, krowa, drób, sezonowo 2 świnki) i zajęcia domowe często do północy.
W opiece nad dzieckiem i pracach polowych pomagała mi matka i młodsza siostra. Zawsze dla rozrywki znalazłam czas na współpracę z członkiniami Koła Gospodyń Wiejskich, narysowanie żartobliwej gazetki ściennej, napisanie zabawnego kupletu, szopki noworocznej. Mąż z trudem tolerował mój styl życia, ale na
162
szczęście nigdy nie byłam od niego zależna. Moi przełożeni „w dowód uznania”
dokładali mi obowiązków w zakresie pracy, argumentując: „Za mało ma roboty,
bo się głupstwami zajmuje”.
W maju 1975 r. pracowałam na stanowisku kierowniczym w księgowości
Z.S.G.D. „Zelmer” w Rzeszowie. Miałam już (z trudem wybudowany i niezupełnie wykończony) własny dom, dwie córki i męża na rencie chorobowej po resekcji płuc, gdy w naszej Nosówce został zorganizowany Zespół Ludowy z inicjatywy
Sołtysa wsi Edwarda Byjoś i działaczy K.R. i K.G.W. w Nosówce (byłych śpiewaków Chóru Parafialnego) Mieczysława i Heleny Pasierb. Na początek to była kapela Jakuba Sarny (przygrywała jeszcze w 1953 r. na weselu mojej siostry), z którą
śpiewało kilka członkiń KGW w Nosówce. Dołączyłam do śpiewaczek KGW i to
był początek mojej działalności. Zaprzyjaźniłam się z Kazimierą Miłek działaczką KGW w Nosówce, która wiła wieńce dożynkowe, wypiekała tradycyjne ciasta
i była niestrudzoną śpiewaczką, tancerką, autentyczną artystką ludową. Znała na
pamięć wiele wierszy i pieśni na każdą okazję. Kazimiera jeszcze poprawnie mówiła miejscową gwarą, a udział w Zespole był spełnieniem jej marzeń. Mówiła do
mnie: „Teroz spełniajo sie moje marzynia. Jak posałam krowy, to se przedstawiałam jak stoje na scynie, śpiwom, tańcuje, deklamuje, a ludzie mi klasco”. Przyjaźń
nasza przetrwała do jej śmierci w 1996 r. Miała 65 lat. Dla niej napisałam monolog
pt. Gdowa w potrzebie i rolę Ciotki Kaśki w widowisku Drepciny. Od niej, gdy już
była obłożnie chora, dostałam polecenie: „Dokond bedzies zyć, mo być wieniec
na Zielno, a jak bedzie trza musis dali wypikać ciasta weselne. Ty potrafis. Niech
to bedzie dlo mnie, jak pociż za moje duse”. Przekazała mi też wszystkie swoje zapiski pieśni weselnych i pątniczych.
Na próby i występy zabierałyśmy swoje dzieci. W każdym wolnym czasie opowiadałam dzieciom przy jakiej okazji śpiewane były wykonywane przez Zespół
pieśni, jak obchodzono zakończenie żniw i różne święta, jak chodzili kolędnicy,
jak byli poprzebierani, co przedstawiali, bo ja jeszcze oglądałam grupy kolędnicze
z Turoniem, Herodem, Gwiazdą i pamiętałam niektóre teksty
Dzieci moje i koleżanek nie umiały sobie tego wyobrazić. Postanowiłam zebrać i odtworzyć zwyczaj kolędowania, dla moich i innych dzieci. Żyli jeszcze
mieszkańcy, którzy jako młodzi chodzili po kolędzie grając role: Żyda, Dziada, Heroda, Żołnierzy (Jan Bosek, Bronisław Kocur, Franciszek Zacios). To od
nich zapisałam autentyczne teksty kolędnicze, a nawet na strychu domu śp. Tomasza Dziedzica jego córka Józefa Bartusik znalazła i przekazała nam rekwizyty kolędnicze: turonia, szopkę z lalkami, kosę śmierci, widły diabła. Potrzebne
rekwizyty trzeba było naprawić, a stroje, maski i brakujące elementy odtworzyć
wg wskazówek dawnych kolędników. Napisałam pierwszy scenariusz kolędniczy,
a cały Zespół (dzieci, młodzież i dorośli) włączył się w przygotowanie widowiska
i w styczniu 1976 r. pokazaliśmy pierwsze widowisko na scenie w Domu Ludo163
wym Nosówka pt. Idzie turoń od chaty do chaty, które przedstawiało zwyczaj składania życzeń noworocznych przez dzieci tzw. „scodroki”, i przyjęcie grup kolędniczych w domu bogatego kmiecia (obsada 27 osób). Sala dosłownie pękała
w szwach. Wielkie brawa, zainteresowanie. Posypały się zaproszenia do sąsiednich wsi. No i zainteresowały się władze. Dostaliśmy zakaz publicznej prezentacji, ze względu na brak zezwolenia cenzury. Nasze widowisko od tego czasu graliśmy w prywatnych domach, na zaproszenie gospodarzy, a Naczelnik naszej Gminy Boguchwała udawał, że nic o nas nie wie. W roku 1980 dostaliśmy zezwolenie cenzury i na Konkursie Obrzędy i Zwyczaje w Wojewódzkim Domu Kultury
w Rzeszowie wystartowaliśmy z sukcesem widowiskiem zatytułowanym Kolędnicy z Turoniem i Herodem, a nawet 19 lutego 1981 r. zaprezentowaliśmy to widowisko strajkującym chłopom w Domu Kolejarza. Gdy 13 grudnia 1981 r. został ogłoszony stan wojenny, byłam Przewodniczącą Komisji Rewizyjnej NSZZ „Solidarność” Regionu Rzeszowskiego. Nie byłam internowana, bo przebywałam na zwolnieniu chorobowym, ale nie minęły mnie przesłuchania na MO i szykany. ZUS
sprawdzał komisyjnie legalność pobytu na zwolnieniu, dostawałam zastraszające anonimy z pieczątką „skontrolowano”, a miejscowy zomowiec miał obowiązek
obserwacji spotkań Zespołu. Nie było mowy o publicznych występach.
Po zmianach w kraju i rejestracji wolnych związków zawodowych, ze względu
na sprawy rodzinne zmuszona byłam wycofać się z czynnej pracy w związku. Mąż
coraz bardziej podupadał na zdrowiu, a jego renta nie wystarczała na leczenie.
Musiałam szukać lepiej płatnej pracy. W 1981 r. wzięłam pożyczkę na instalację
w domu bieżącej wody (ze studni) i centralnego ogrzewania, ale gdyby nie galopująca inflacja nie byłabym w stanie spłacić zadłużenia, bo koszty utrzymania
wzrosły, a córki jeszcze były na moim utrzymaniu. Władze samorządowe zatrudniły dla zespołu instruktora, ale on zajmował się tylko nauką śpiewu. Widowiska
obrzędowe od zbierania materiałów po scenariusz i reżyserię robiłam sama korzystając z pomocy członków zespołu i doradztwa fachowego metodyków WDK
Rzeszów, szczególnie Lucji Szeliga i Marianny Halickiej. Zebrałam wiele materiałów, które do dziś prezentuję na konkursach i spotkaniach. Napisałam i opracowałam scenariusze w wielu wersjach obrzędów i zwyczajów związanych z porami
roku, świętami, życiem rodzinnym, pasterstwem i zabawami dzieci. Z zespołem
„Nosowiany” przez 37 lat działalności prezentowaliśmy wiele widowisk w moim
opracowaniu. O działalności Zespołu „Nosowiany” można przeczytać w Internecie1. Zespołem kierujemy we dwójkę: Aleksander Malak (zięć wspomnianego
śp. Jakuba Sarny) zajmuje się muzyką i śpiewem, a ja dbam o sprawy organizacyjno-programowe. Jesteśmy już emerytami i jedynymi członkami zespołu czynnie
działającymi od 1975 r. Pisząc scenariusze starałam się o foniczny zapis gwarowy,
http://www.boguchwala.pl/solectwa/nosowka/
1
164
a gwary miejscowej uczyłam się ponownie ze starych tekstów pieśni, gawęd, przysłów itp. Ciągle wzbogacam zbiór słownictwa regionalnego.
Jako gawędziarka po raz pierwszy wystąpiłam w 1992 r. na Festiwalu Dziecko
w folklorze w Baranowie Sandomierskim, konkurując ze znanymi góralami-gawędziarzami jak: Jan Jendrol, Stanisław Chowaniec, Józef Citok-Bojcur. Oni zaprosili mnie w 1993 r. na Sabałowe Bajania do Bukowiny Tatrzańskiej, gdzie poznałam
gawędziarki z Gór Świętokrzyskich (Celinę Słapek i Cecylę Korban), a z nimi trafiłam na Kaszubski Turniej Gawędziarzy do Wiela. Tak zostałam gawędziarką regionu rzeszowskiego, pozyskałam sympatyków, przyjaciół i znajomych z różnych
regionów, co sobie bardzo cenię.
W moim dzieciństwie społecznym uznaniem wsi cieszyli się: ksiądz, nauczyciel i bogaci gospodarze jeśli byli „godni szacunku” (oni i ich rodziny żyli zgodnie z przyjętymi normami). Nigdy nie zabiegałam o uznanie. Nieraz sąsiedzi podśmiewali się z tego co robię, na co odpowiadałam żartobliwie: „Przestają się śmiać
do mnie, niech się śmieją choć ze mnie”. Dziś jestem znana w środowisku i mam
dowody uznania za dotychczasowe osiągnięcia na konkursach i za całość mojej
działalności2. Dla mnie liczy się, że to co robię daje mi osobistą satysfakcję, a nawet pozwala zrealizować marzenia. Bardzo lubię spotkania z dziećmi, młodzieżą.
Na warsztatach, prelekcjach, pokazach jestem nauczycielką z moich młodzieńczych marzeń i cieszę się, że mogę coś przekazać, nauczyć. Może w pamięci tych
moich słuchaczy coś zostanie. Chcę by byli dumni ze swego pochodzenia. Jak słyszę od młodych, że Podkarpacie to „ciemnogród” ogarnia mnie jak Jezusa w świątyni „święty gniew” (wg. ewangelii). Jak można!? Ta kiedyś najbiedniejsza Galicja
(Polska B), mimo że tu średnie płace są niskie, nadrabia zaniedbania gospodarnością, oszczędnością i przywiązaniem do rodzinnych stron. Nawet Ci co zmuszeni
są wyjechać w poszukiwaniu pracy, budują tu domy i wracają. Podkarpackie wsie
mogą poszczycić się zabudową i organizacją społeczną. Stare powiedzenia mówią:
„Chcesz by cię szanowano, to się sam poszanuj”, a moja babka Agata tak by rzekła:
„Porzondny ptok na swoje gniozdo nie fajto”.
Często w moich wystąpieniach powołuję się na ludowe porzekadła. Porównanie mojej działalności w czasach PRL–u i obecnie zacznę porzekadłem: „Kazdy
kij mo dwa końce”. W czasach PRL-u działalność regionalistów była ograniczana cenzurą, propagandą polityczną i często trzeba było jak w przysłowiu „zapalić diabłu ogarek”, by można było „zapalić Bogu świeczkę”. Na akademiach trzeba
było zaśpiewać Międzynarodówkę itp., by przy okazji zaprezentować repertuar regionalny. Za te wszystkie ustępstwa można było pokryć koszty działalności z funduszy na propagandę. Zakłady pracy miały obowiązek patronatu nad zespołami
http://www.boguchwala.pl/zasluzeni-i-honorowi-obywatele/art5,stefania-buda-zasluzony-obywatel-gminy-boguchwala.html
2
165
i zabezpieczały potrzebny transport, stroje i wszelką pomoc. Zespół był zobowiązany uświetniać imprezy patronującego. Nie było problemu z naborem nowych
członków do zespołu i z udziałem w prezentacjach, bo zgodnie z obowiązującymi przepisami zakłady pracy miały obowiązek zwolnić (płacąc wynagrodzenie)
do prac społecznych. Który kierownik chciałby się narazić (nie tyle dyrektorowi
co sekretarzowi PZPR)? Chłoporobotnik brał urlop płatny, dwie godziny koncertował, a potem suszył siano. Uczelnie wymagały od studentów zaangażowania
w prace społeczne. Licealiści, studenci przychodzili do zespołów niektórzy tylko
na kilka prób (by dostać zaświadczenie), ale byli tacy co zostawali na kilka lat. Poza
tym można było zorganizować dochodowy festyn, zabawę taneczną na rzecz zespołu, nie ponosząc opłat za wynajem miejsca i zezwolenie oraz odpowiedzialności za bezpieczeństwo, bo każde zezwolenie musiało być potwierdzone przez Komendę MO i pełny nadzór (ze względów politycznych) był obowiązkiem Milicji.
W dzisiejszych realiach nie ma cenzury, organizacyjnych ograniczeń, ale rachunek gospodarczy obowiązuje wszystkich. Zespoły amatorskie zwykle są finansowane z budżetu samorządu i działają w ramach samorządowych ośrodków
kultury lub regionalnych stowarzyszeń. W naszej gminie przemysłowo-rolniczej
wraz z miasteczkiem Boguchwała (siedzibą gminy) jest dziesięć miejscowości,
w każdej dom kultury w których prowadzone są kółka zainteresowań (poza kółkami pozalekcyjnymi w szkołach), świetlice z bezpłatnym dostępem do Internetu. W gminie działają aktualnie cztery zespoły folklorystyczne, trzy chóry wokalne, zespoły młodzieżowe wokalno-muzyczne, tańca towarzyskiego oraz orkiestra
dęta.
Od 1992 do 2007 r. byłam Sołtysem wsi Nosówka, dwie kadencje Radną Gminy i wiem, że budżet w naszej gminie na działalność kulturalną jest wysoki, ale
ciągle niewystarczający. W mniejszych gminach budżety są mniejsze. Trudno się
dziwić, że Radzie Gminy zawsze będzie bardziej zależało na zabezpieczeniu finansowym rozpoczętych inwestycji niż na dotowaniu zespołów amatorskich.
Gdy jest konieczność zwracamy się o sponsoring do prowadzących na terenie
gminy działalność gospodarczą, ale często jest to upokarzająca żebranina. Nie ma
dziś możliwości pozyskania środków z organizacji festynów, zabaw publicznych,
bo koszty wynajęcia fachowej ochrony są wysokie, a nikt nie odważy się wziąć na
siebie wymaganej osobowo odpowiedzialności cywilno-karnej za bezpieczeństwo
uczestników. Finanse to ten przysłowiowy grubszy koniec kija, ale uderzenie cienkim końcem jest dla mnie boleśniejsze.
Nasz Zespół Obrzędowy „Nosowiany” był wielopokoleniowy, dzisiaj działa
tylko grupa seniorów i grupa dziecięca „Małe Nosowiany” przy Szkole Podstawowej w Nosówce (ze względów bezpieczeństwa dzieci). Opiekunem tej grupy jest
nasza rodaczka, nauczycielka Alina Pociask (Radna Gminy, była członkini zespołu). Młodzi rodzice (byli członkowie zespołu) są naszymi sympatykami i to ich
166
dzieci tworzą grupę dziecięcą, a oni muszą pracować. Pracodawca jak chce może
nieodpłatnie zwolnić pracownika na wyjazd z Zespołem, ale pracownik pracuje
nieraz w soboty i niedzielę, bo dostaje wyższe wynagrodzenie i nie narazi się pracodawcy przy tak wysokim bezrobociu. Uczący się nie muszą dziś zbierać punktów za prace społeczne, a regionalizmem interesują się, gdy trzeba napisać na ten
temat pracę. Dobre i to. Chętnie im pomagam, bo mnie nie stać na publikowanie moich zbiorów, na utrwalenie moich wiadomości z tego zakresu. Ostatnia reforma szkolnictwa też nas dotknęła. W grupie dziecięcej „Małe Nosowiany” były
dzieci od III do VIII kl., a teraz tylko kl. III do VI, bo w naszej szkole nie ma gimnazjum i gimnazjaliści dojeżdżają do Rzeszowa i innych wsi gminy. Już nie stanowią jednej grupy młodzieży. Wracają do domu o rożnych porach i nie zdąża na
zajęcia grupy w szkole w Nosówce. Na naszej „zielonej wyspie”, która zaraz po wyborach się rozpłynęła wszędzie widać kryzys, najlepiej tu na dole. Rosną koszty
utrzymania nie tylko rodzin, ale też wszelkiej działalności.
W 1995 r. z okazji XX-lecia powstania Zespołu „Nosowiany” w zabytkowym
budynku po szkole zorganizowaliśmy Izbę Tradycji z myślą, by służyła szkołom
w nauce o regionie3. Społecznie opiekuję się Izbą i pełnię rolę przewodnika. W latach poprzednich gościłam wycieczki autokarowe ze szkół, przedszkoli Rzeszowa
i okolicy, a w tym roku były tylko dwie wycieczki piesze i cztery wycieczki rowerowe z naszej gminy (Izba Tradycji jest przy turystycznej trasie rowerowej). Jak
to tłumaczyć? Brakiem zainteresowania, czy wyższymi cenami najmu autokaru?
Mamy wykształconych pracowników kultury, ale nie każdy jest regionalistą. Przy
ograniczonych możliwościach budżetowych wybiera się organizację imprezy popularnej, zaprasza za duże pieniądze znanych, popularnych artystów, a dla miejscowych amatorskich zespołów nie ma nawet na koszty dojazdu. Jak ja chcę sama
jechać na konkurs gawędziarzy, choćby na Kaszuby, nie ma problemu, ale gdyby
tak chciał na konkurs jechać dwudziesto-trzydziestoosobowy zespół, to już jest
poważny problem finansowy, bo delegujący pokrywa koszty dojazdu i płaci akredytację na noclegi i wyżywienie. Organizator konkursu też oszczędza, bo wzrosły
koszty i jeszcze rosną, co zmusza do ograniczeń organizacyjnych i przerzucania
kosztów na uczestników.
Oglądam program TV Rzeszów Teka folkloru i prezentuje się tam nagrania
sprzed lat. Czy już nie ma teraz nic nowego, ciekawego? Czy nie ma za co nagrywać? Kiedyś radio i telewizja poszukiwały ciekawych pozycji folklorystycznych,
a dziś trzeba się wprosić, poszukać poparcia i zapłacić za czas emisji. Nagrany
w 1987 r. u nas film (wg widowiska pt. Drepciny) przez TV PR 2 Kraków do cyklu
programu „Obrzędy i zwyczaje” ostatnio emituje TV Polonia. Tej pozycji programu już nie ma TV PR 2.
http://www.boguchwala.pl/solectwa/nosowka/
3
167
Może by się kto wybrał podobnie jak Cejrowski „Boso przez świat”, tak „W butach i z kamerą przez Polskę”, a okazałoby się, że mamy się jeszcze czym pochwalić
z tych minionych lat. Nie każdy, kto jest ciekawy jak żyli nasi dziadkowie ma czas
i możliwości podróżować po skansenach, jeździć na festiwale, konkursy folklorystyczne. A może ktoś z młodych, by się zaciekawił?
„Reklama dźwignią handlu”. Regionalizm też trzeba promować, to też jest nasze dobro narodowe. Nasz Zespół od 1 do 10 grudnia 1986 r. był w Hamburgu na
zaproszenie Towarzystwa Niemiecko-Polskiego. Na dziewięciu polskich wieczorkach (od 60 do 160 gości) prezentowaliśmy „Posnik” (tradycyjną wigilię z degustacją tradycyjnych potraw) i zwyczajami kolędniczymi. Po naszej polskiej szarzyźnie i pustych sklepach Hamburg olśnił nas oświetleniem, świątecznymi dekoracjami, supermarketami z hostessami przy stoiskach. Jednym słowem bogactwo. Na wieczorku w „Fundacji na rzecz emerytów” armatora statków morskich
Tannenbauma, ten sędziwy Niemiec dziękując Zespołowi powiedział: „My materialnie jesteśmy bogatsi, ale Polacy są od nas bogatsi duchem. Zachowali swoje
największe dobro jakim jest tradycja, a myśmy ją zatracili”. To jest prawda. Jedynie Bawaria bardzo dba o swoją regionalną tożsamość. Byłam tam w maju 1999 r.
na wycieczce szkoleniowej samorządu. Tam w każdym większym miasteczku są
sklepy „Moda Regionu”, w biurach i na ulicach na co dzień kobiety i mężczyźni
noszą stroje regionalne. Na piwiarniach wiszą hasła reklamowe: „Witamy w stroju regionalnym! Kufel piwa gratis”. W domostwach dba się o pamiątki rodzinne, stare sprzęty. Niektórzy stary domek po dziadkach urządzają jak rodzinne
muzeum, lub na ten cel przeznaczają jeden pokój w domu, a co najmniej kącik
w salonie. Bardzo zadbane są bawarskie cmentarze z nagrobkami (kamień i drewno) podobnymi jak u nas na Podhalu. Do kolacji w restauracji hotelu przygrywał
i śpiewał ćwiczący na tarasie męski zespół regionalny, który utrzymywał właściciel w ramach kosztów reklamy. Uczestnicy wycieczki zachwycali się „drzewkami
majowymi” na placach miasteczek bawarskich tak, że nie mogłam się powstrzymać przed recytacją strofy z wiersza Stanisława Jachowicza pt. Wieś „Cudze chwalicie, swego nie znacie. Sami nie wiecie co posiadacie”.
Nadszedł już ostatni czas, by zadbać o to co jeszcze mamy. Polska otwarta na
świat zmieniła się i zmienia, a zwłaszcza polska wieś, która była ostatnim bastionem regionalizmu. Moja wieś też się zmieniła. Położona na zachód Rzeszowa,
kiedyś 13 km od rynku, 11 km do rogatek, dziś do granicy z miastem jest 300 metrów. To już nie tradycyjna wieś, a osiedle domków jednorodzinnych pod Rzeszowem. Od 1982 r. dzień i noc świecą spalane gazy na szybach ropy naftowej.
Powstają coraz to nowe bazy sprzętu i materiałów budowlanych wyparte z terenów Rzeszowa. Jest parę średnich gospodarstw, małe działki warzyw i krzewów na
potrzeby własne. Pola na zboczach wzgórz i łąki są zalesiane lub stoją odłogiem.
We wsi trudno zobaczyć krowę, bo jak kto jeszcze chowa, to karmi w oborze. Ko168
nia dzieci widzą jak ktoś przejeżdża konno dla rekreacji. Przez wieś biegną drogi
powiatowe, bez chodników i dzieci trzeba do szkoły odwozić. Prawie w każdym
domu jest jeden lub kilka samochodów i młodzi wyjeżdżają szukając rozrywki
poza wsią. Wolny czas domownicy spędzają przed telewizorem, albo komputerem. Nie ma już jesienno-zimowych spotkań sąsiedzkich. Jeszcze zainteresowani
zbierają się na wiejskim stadionie kibicować kolegom na meczach, bo tu nie ma
„kiboli”… W rodzinach nie ma już dawnej wspólnoty, razem się nie pracuje, nie
gromadzi przy stole, każdy ma swój pokój. Już nawet kuzynostwo nie utrzymuje
ze sobą kontaktów, a szersza rodzina spotyka się na weselach i pogrzebach.
Trzeba powyższe przyjąć i się z tym pogodzić, bo „Kijem wody nie zawróci”,
a do takich pasjonatów jak ja kieruję słowa piosenki Jana Pietrzaka Róbmy swoje, bo nie wiemy ile nam sił i życia zostało. Dni nieraz nam się dłużą, a lata jakby
coraz krótsze. Moje córki (Wasze dzieci też) mają swoje rodziny, sprawy i troski.
Wnuki już nie potrzebują pomocy babci i gdyby nie ta pasja, od piętnastu lat (po
śmierci męża) byłabym samotną babcią przy rodzinie.
To jest mój sposób udanego życia na emeryturze.
Stefania Buda – (ur. 1938) ukończyła szkołę średnią uzyskując tytuł technika statystyka. Przepracowała 36 lat na stanowiskach statystyka, księgowego i głównego księgowego m.in. w Gminnej Spółdzielni w Niechobrzu i Zakładach Sprzętu Domowego
„Predom-Zelmer” w Rzeszowie. W 1975 roku rozpoczęła działalność artystyczną, organizacyjną i instruktorską w Zespole „Nosowiany” w Nosówce. W latach 1992-2007
była Sołtysem wsi Nosówka a dwie kadencje Radną Gminy Boguchwała. Wielokrotnie odznaczana za działalność kulturalną i popularyzację (w rozmaitej formie) tradycji regionalnych. Laureatka licznych nagród i wyróżnień konkursów śpiewaczych,
gawędziarskich i innych.
169
Tomasz Andrzej Nowak
Muzeum Regionalne im. Stanisława Sankowskiego w Radomsku
Polskie Towarzystwo Historyczne Oddział w Radomsku
W cieniu Góry Chełmo
Gdy otrzymałem propozycję wypowiedzenia się w pierwszej edycji (projekt
Ja – regionalista) zacząłem się zastanawiać, czy mogę określić sam siebie mianem
„regionalisty” i czym w moim przypadku jest region. Bo sfera mojej aktywności
ogranicza się do badań historycznych nad przeszłością powiatu radomszczańskiego i to trwających zaledwie od 11 lat (z różnym natężeniem naturalnie). Ze względu na brak pomysłu „jak to ugryźć” nie wziąłem udziału w pierwszej edycji. Jest
to zadanie bardzo trudne dla mnie. Kilka lat temu do mówienia o sobie „zmusił”
mnie kolega1. Wtedy była to jednak inna sytuacja, bo zadawał pytania, na które
tylko odpowiadałem. Przy drugiej postanowiłem przynajmniej spróbować. Opiszę więc zawodowo-pasjonacką sferę życia i czynniki, które zdecydowały, że zajmuję się historią lokalną.
Zastanawiałem się nad definicją regionalizmu i jego odniesieniem do mojej
okolicy. Nie lubię określenia „mała ojczyzna”. A właściwie nie rozumiem, co się
pod nim kryje. Miejsce mojego urodzenia, pochodzenia czy aktualnego zamieszkania? Uznaję, że podstawowym wyznacznikiem pojęcia regionalizm jest działalność na rzecz jakiejś społeczności. Bez względu na obszar owego regionu i charakter pracy. W moim przypadku region jest tworem sztucznym. Zakreślając sobie
terytorialnie obszar badawczy ograniczyłem go do granic powiatu radomszczańskiego w jego historycznych granicach, bo tak było dla mnie najprościej.
Przyszło mi działać na terenie, który niczym specjalnym się nie wyróżnia. Nie
ma regionalnej potrawy (przedborski kugiel jest znany w Polsce, choć pod innymi nazwami, lansowanej od jakiegoś czasu w Radomsku zalewajki też by się pewnie można dopatrzeć w innych częściach kraju), podobnie jest ze strojem i gwarą. Brakuje tej jednej cechy, która kojarzyłaby się właśnie z Radomskiem i okolicą.
Nie mogę więc powiedzieć, że zostałem wychowany w jakimś duchu, że miejscowa kultura ukształtowała mnie na całe życie. Przyszło mi żyć na pograniczu. Wychowywałem się najpierw w Chełmie, potem w Kraszewicach, wsiach oddalonych
Rozmowy na rozstaju (Z historykiem Tomaszem Nowakiem, autorem książki Chełmo. Zarys dziejów
do 1945 r., rozmawia antropolog kultury Przemysław Owczarek), „Prace i Materiały Muzeum Archeologicznego i Etnograficznego w Łodzi. Seria Etnograficzna”, nr 34, 2008, s. 115–132.
1
170
od rzeki Pilicy o kilka kilometrów. A ta była odwieczną granicą między Małopolską i Wielkopolską. W niczym zresztą nie umniejsza to mojego przywiązania do
rodzinnych stron. Nawet bez tej jakiejś wyjątkowej cechy jest to dla mnie piękna
okolica, z którą czuję się związany i którą uwielbiam się napawać.
Kilka lat temu w czasie seminarium doktorskiego ktoś zapytał, skąd wzięło się
u mnie zainteresowanie historią? Nie umiałem sobie odpowiedzieć na to zarówno
wtedy jak i dziś. Powiedziałem wówczas, bez głębszego przekonania, że być może
to kwestia wychowania. Dziadek Andrzej Nowak opowiadał mi o historii, w świadomości zawsze miałem jakiegoś króla, jakąś bitwę. Po sąsiedzku z naszym domem była biblioteka. Zaprowadził mnie do niej także dziadek. Pierwszymi książkami, jakie dla mnie wybierał, były baśnie, które mówiły o władcach, rycerzach
itp. Może dlatego właśnie historia, a może to tylko przypadek? Nie wiem. Potem
lektury się zmieniały, ale zawsze dominowały te historyczne.
W mojej okolicy nie miały miejsca bardzo istotne wydarzenia historyczne.
Ale, co wydaje mi się warte podkreślenia, okolica gościła na kartach literatury,
co było dla mnie ważne. Pisał o tych terenach Józef Ignacy Kraszewski (Bąkowa
Góra w Jelitach), opisy zawarte w Chłopach Reymonta (urodzonego w Kobielach
Wielkich) można odnieść i do naszych terenów. Natomiast jedna scena rozgrywająca się w lesie pod Przedborzem, w którejś z powieści Karola Bunscha, rozpaliła
swego czasu moją wyobraźnię do granic możliwości. Uczniowi szkoły podstawowej uzmysłowiło to, że i tu u mnie, być może w lesie, do którego często chodziłem,
mogły się rozgrywać wydarzenia historyczne.
Bo, co ważne, „od zawsze” historię rozpatrywałem w kontekście mojej najbliższej okolicy. Zadawałem sobie pytanie, jak dane wydarzenie przebiegało tutaj. Jak
żyli tacy ludzie jak ja, moja rodzina i sąsiedzi, w tym samym miejscu, tylko przed
wiekami (w badaniach historycznych interesuje mnie mikrohistoria, historia ludzi „nieważnych”). Dlatego tak ważne było dla mnie odnajdywanie mojej okolicy w literaturze. Fascynowały mnie tajemne dla mnie, bo zapisane po łacinie, inskrypcje w kościele. Jeden z napisów znajdował się przy dużym nagrobku (Jana
Leżańskiego). Z całości rozumiałem tylko datę (1573 r.) i domyślałem się nazw
miejscowości: Chełma i Przedborza. Długo nie udawało mi się uzyskiwać satysfakcjonujących odpowiedzi. Nauczyciele w szkole podstawowej i średniej przeważnie nie mieli tak szczegółowej wiedzy, a jeśli mieli to nie było okazji i czasu na
rozmowy. Znacznie lepiej było pod tym względem na studiach. Generalnie jednak
należało interesujących mnie informacji szukać samemu. Dlatego za temat pracy
magisterskiej wybrałem dzieje wsi Chełmo, skąd pochodziła moja mama, gdzie
wciąż mieszkał Edward Wilk, mój drugi dziadek, osoba bardzo dla mnie ważna.
Taki a nie inny wybór tematu magisterium położył podwaliny pod moje dalsze
losy. Gdyby nie ten temat, moje drogi zawodowe, a w konsekwencji i inne aspekty
mojego życia prezentowałyby się inaczej.
171
Dzięki opisaniu historii Chełma zaczął się dla mnie pierwszy, pomijając same
studia historyczne, etap pracy badacza-regionalisty. W lokalnej gazecie trafiłem
na bałamutny artykuł o Chełmie. Ponieważ kilka miesięcy wcześniej obroniłem
pracę magisterską, poszedłem do redakcji z pytaniem, czy mógłbym coś napisać o
historii. Zacząłem publikować ciekawostki o okolicy. Nieco ponad rok później zostałem współpracownikiem innej gazety, gdzie nadal piszę przeważenie na tematy
historyczne. Tak już 11 lat. Skalę oddziaływania tą drogą na ludzi poznałem już na
początku. Przeglądałem prace zgłoszone przez młodzież szkolną na konkurs historyczny ogłoszony przez radomszczańskie muzeum. Wielu autorów korzystało
z moich artykułów. Zwłaszcza ci pochodzący ze wsi. Okazało się, że w gazecie w
końcu ktoś zaczął opisywać historie związane z ich miejscowościami, a gazeta jest
jedynym źródłem (a dokładniej – jedynym dla nich dostępnym), w którym mogą
cokolwiek o rodzinnej miejscowości przeczytać. Często treści artykułów kłócą się
z powszechnie panującą wiedzą, utrwaloną w ustnej tradycji.
Na „szersze wody” wypłynąłem także dzięki Chełmu. Tym razem publikując
książkę powstałą na bazie pracy magisterskiej2. Zostałem zauważony w mieście.
Szczęście w nieszczęściu nieudana książka cieszyła się popularnością. Zwrócono
na nią uwagę w Łodzi i nominowano do „Złotego exlibrisu”. Poznałem nowych
ludzi, otrzymałem propozycję pracy w Radomsku. Cóż to był za awans, z pracownika fizycznego (pracowałem na stanowisku ślusarza) przemieniłem się w księgarza. Po 3 latach zacząłem pracę na stanowisku historyka w radomszczańskim
Muzeum.
Jeszcze w okresie „księgarskim” dawny nauczyciel akademicki, a wówczas już
kolega, dr Robert Szwed, zaproponował włączenie się w zakładane przez niego
Koło Polskiego Towarzystwa Historycznego w Radomsku. Od tego momentu zaczęło się prawdziwe popularyzowanie historii lokalnej. Bo takie przede wszystkim
zadanie postawiłem przed sobą kierując Kołem a potem samodzielnym Oddziałem. Organizowaliśmy odczyty o tematyce historycznej, ale ciągle miałem niedosyt. Brakowało mi miejsca, gdzie można by publikować prace naukowe o historii
Radomska, gdzie kumulowałaby się wiedza o tych terenach. Stosunkowo szybko
się to zmieniło i powstały „Zeszyty Radomszczańskie”, w dużej części rozdawane za darmo zainteresowanym. W tym roku ukażą się 2 tomy, łącznie będzie ich
więc 7. W 2011 r. zainicjowaliśmy Radomszczańską Biblioteczkę Regionalną, w
ramach której mamy zamiar publikować prace związane z przeszłością powiatu
radomszczańskiego. Do tego momentu mamy już dwie pozycje na koncie3. Chcia T. A. Nowak, Chełmo. Zarys dziejów do 1945 roku, Radomsko 2005.
S. M. Żukiewicz, Matka Boska Gidelska, wyd. II, Radomsko 2011; Księga protokołów Chrześcijańskiego Cechu Stolarzy i Rzemiosł Drzewnych w Radomsku z lat 1937-1948, Radomsko 2012. Jeszcze
nim powstał pomysł Biblioteczki wydaliśmy książkę A. Zagajowskiego, Skarb wielki Wojewodztwa
Sieradzkiego na Roli Gidelskiey znaleziony, każdemu potrzebującemu wspomożenia otwarty, to iest:
2
3
172
łem, aby „Zeszyty” miały jak najwyższy poziom merytoryczny, co nie jest zadaniem łatwym w środowisku pozbawionym zaplecza naukowego. Trzeba skłonić
historyków z doświadczeniem, by zechcieli u nas publikować. A tym mniej wyrobionym (często świeżym absolwentom historii i amatorom) pomóc napisać dobry tekst. Nawet ostatnio w archiwum nawiązałem kontakt z młodym naukowcem, którego znałem z publikacji. Dzięki temu grono znajomych powiększyło się
o dwóch historyków sztuki, bo wymierną korzyścią z nawiązanej rozmowy był
kontakt do jeszcze jednej osoby. Będę obu panów namawiał do popełnienia jakiegoś artykułu o tematyce radomszczańskiej.
Działamy jako organizacja pozarządowa, ale na każdym kroku spotykamy się
z przedstawicielami władzy różnych szczebli. Od nich bardzo wiele zależy, zwłaszcza przyznanie dotacji. Niekiedy kontakty te zakrawają o absurd i pokazują, jak
bardzo bywamy osamotnieni w naszej pracy. Oto dwa przykłady, które na przestrzeni lat zbulwersowały mnie najbardziej. Samorząd gminny uznał, że ufundowanie na nowo (pierwotna się nie zachowała) tablicy z 1917 r. na Górze Chełmo
zawieszonej tam w 190. rocznicę śmierci Tadeusza Kościuszki jest niewłaściwe,
lepiej będzie to zrobić w 200. rocznicę. Z kolei starostwo powiatowe w Radomsku chce nam zabrać cały nakład „Zeszytów” do swoich celów, dofinansowując je
kwotą wystarczającą na 1/5 kosztów.
Z drugiej strony samorządy nas doceniają proponując wygłaszanie referatów
podczas uroczystych sesji Rady Miasta w Radomsku przez naszych członków,
lub prosząc o polecenie kogoś. Osobiście miałem już przyjemność wygłosić taki
referat kilka lat temu, a obecnie otrzymałem propozycję kolejnego wystąpienia
– 3 maja 2012 roku. Zdarzało się, że byliśmy proszeni o opinię w kwestii zmiany herbu Radomska, nadania imienia Miejskiemu Domowi Kultury. Staliśmy się
więc elementem życia społeczno-kulturalnego miasta i regionu. Na prośbę wójta
gminy Dobryszyce włączyliśmy się do projektu – najpierw sesji popularno-naukowej o przeszłości miejscowości z terenu gminy, a teraz przygotowujemy wydawnictwo (będzie to właśnie drugi w tym roku tom „Zeszytów Radomszczańskich”) z zebranymi materiałami. Osobiście liczę, że wzorem Dobryszyc pójdą kolejne gminy.
Zaczynając pracę w PTH, zajmując się organizacja odczytów historycznych,
podchodziłem do tego z ogromną ekscytacją. Sądziłem, że wszyscy zainteresowani przeszłością miasta i regionu tak do tego podchodzą. Bardzo często się myliłem, co bywało powodem frustracji i zwątpienia. Ileż to razy wydawało mi się,
Obrazu Gidelskiego, Nayświętszey Panny Maryi w Woiewództwie Sieradzkim na roli Gidelskiey znalezionego, cuda wielkie y łaski, przez podanie do druku ogłoszone przez Xiędza Ambrożego Zagaiowskiego, Zakonu Kaznodzieyskiego, Pisma Świętego Doktora, na zachęcenie każdego w iakieykolwiek
potrzebie będącego do zebrania ratunku od Panny Nayświętszey, Roku Pańskiego 1724 (reprint Gidle 2011).
173
że odczyt czy książka będą rewelacją, spotkają się z powszechnym zainteresowaniem. Nic podobnego, zamiast tłumów garstka osób. Nie wiadomo, czy przyszli
kierowani pragnieniem wiedzy czy może z poczucia obowiązku lub sympatii. Teraz podchodzę do tego inaczej, uważając, że nic na siłę, że tę wiedzę nie zawsze
da się przekazywać wprost. Często trzeba ją przemycać, przechować, np. w postaci opublikowanych artykułów. Książki mają trafić do bibliotek i czekać na swoich
czytelników, nawet gdyby miało to trwać wiele lat. Tłumaczę sobie też, że gdyby
zainteresowanie historią lokalną było powszechne, nasza działalność byłaby zbędna. Całą energię poświęcam działalności w PTH. Kiedyś wstąpiłem do Towarzystwa Miłośników Przedborza, ale po krótkim czasie wystąpiłem z niego, bo szkoda było mi czasu na kłótnie. Działam w jednym towarzystwie, ale za to „na całego”.
W taki sposób przedstawia się mój regionalizm, takie przybiera formy moja
aktywność na tym polu, tak się potoczyły moje losy. Dziecinne zainteresowanie
Chełmem zaowocowały tym, że obecnie łączę pożyteczne z przyjemnym, pracę
zawodową z pasją. Ostatnio podjąłem zamiar opisania dziejów całego powiatu
radomszczańskiego do końca XVIII w. Praca wymaga przede wszystkim dokładnego opracowania ksiąg metrykalnych, więc czeka mnie trud żmudny i wieloletni.
Tym pełnym nadziei akcentem pragnę zakończyć swoją wypowiedź regionalisty.
Tomasz Andrzej Nowak – (ur. 04.05.1977 r.), historyk zafascynowany dziejami regionu radomszczańskiego, kończy pracę doktorską. Współtwórca i aktualny prezes Oddziału Polskiego Towarzystwa Historycznego w Radomsku. Twórca i redaktor naczelny „Zeszytów Radomszczańskich”. Aktualnie pracuje w Muzeum Regionalnym im.
Stanisława Sankowskiego w Radomsku. Autor prac naukowych i popularnonaukowych z dziedziny historii. Od ponad 10 lat publikuje na łamach „Gazety Radomszczańskiej” artykuły o tematyce historycznej. Ponadto publikował m. in. w „Roczniku Łódzkim”, „Ziemi Częstochowskiej”, „Częstochowskich Studiach Teologicznych”,
„Roczniku Wieluńskim”, „Zeszytach Radomszczańskich”, „Zeszytach Wiejskich”.
174
Patrycja Kuczyńska
Czarnia
Przeglądać się w lustrze swoich doświadczeń z przeszłości
Przeglądam się w lustrze moich doświadczeń z przeszłości – ma to w pewnym
sensie wymiar terapeutyczny. Bardzo ważna jest przestrzeń. To w niej zawarte były
kiedyś i nadal są, wszystkie sensy, wartości i znaczenia mojego świata.
Lokalność jest szczególnym wymiarem wspólnoty. Ma ścisły związek z czymś,
co Stanisław Ossowski nazwał ojczyzną prywatną. Ten wybitny socjolog zaznaczył, że jest to obszar szczególny i bliski jednostce, bo znany z własnego doświadczenia. To obszar, do którego jednostka ma osobisty i bezpośredni stosunek. Przejawia się on przywiązaniem do środowiska, w którym człowiek spędza znaczną
część życia – zwłaszcza dzieciństwo, a zatem okres szczególny dla tworzenia się
trwałych więzi emocjonalnych1. Nie wystarczy więc być tylko urodzonym w jakimś miejscu lub mieszkać tam dłużej, aby stało się ono automatycznie bliższą
ojczyzną. Najistotniejsze jest przekonanie, że właśnie z tym środowiskiem jest się
związanym w sposób szczególny, dlatego że jest ono miejscem urodzenia i warunkuje zakorzenienie dzięki przodkom, którzy w danym miejscu żyli i umierali. Obszar ten, który Ossowski precyzuje później jako region, może stać się dla
jego mieszkańców ojczyzną ideologiczną. W jednym ze swoich artykułów pisze:
„Ojczyzna istnieje tylko w rzeczywistości subiektywnej grup społecznych, które
są wyposażone w pewne elementy kulturowe. Cechy jakiegoś terytorium nie zależą od tego, co kto o nich myśli. Cechy ojczyzny są zawsze funkcją obrazów, które z jej istnieniem łączą członkowie pewnej zbiorowości”2. Ojczyzna zatem, zdaniem tego autora, nie istnieje obiektywnie, zależy ona od subiektywnych pobudek
zbiorowości ludzi i co warto zaznaczyć – tylko dzięki owej zbiorowości może ona
istnieć. Wprowadzone przez Ossowskiego pojęcie prywatnej ojczyzny zostało zespolone z zaproponowanym przez filozofa kultury Stanisława Vincenza pojęciem
„małej ojczyzny”.
Niezbędna do trwania tej formy wyobrażeniowo-emocjonalnej jest pamięć.
Pozwala ona ludziom zachować małą ojczyznę we wspomnieniu, nawet jeżeli utracą z nią bezpośredni kontakt. Niezależnie od miejsca w którym człowiek
S. Ossowski, Analiza socjologiczna pojęcia ojczyzny, [w:] O ojczyźnie i narodzie. Warszawa 1984,
s. 26.
2
Tamże, s. 18.
1
175
jest, mała ojczyzna pozostaje cząstką tożsamości, znakiem identyfikacyjnym. Pamięć lub świadomość małej ojczyzny może więc być osią, wokół której buduje się
model rozumienia świata. Z pojęciem małej ojczyzny wiąże się region – termin
zawierający wiele znaczeń. Region jest obszarem, w obrębie którego formują się
wszelakie postawy. Warunkuje i kształtuje osobowość, a co za tym idzie, wpływa
na tożsamość jednostki. Region jest „przestrzenią dla życia i działania – terenem
kształtowania postaw, charakteru, decyzji o społecznym funkcjonowaniu jednostki, wreszcie jest zasobem do trenowania strategii przetrwania i rozwoju jednostki,
kształtowania jej osobistego systemu wartości”3. Kontynuując myśl Doroty Misiejuk – w regionie wykształca się metody działania, realizuje potrzeby, opracowuje
własne sposoby funkcjonowania.
Kurpiowszczyzna odpłaca się pięknym za nadobne
Elementy, z którymi ja mogę się identyfikować, które ukształtowały mój system wartości i które rozpoznaję jako własne, wiążą się z regionem Kurpiowszczyzny. Dla mnie właśnie to miejsce jest źródłem poszukiwania własnej, etnicznej tożsamości, zaspokaja też moje estetyczne tęsknoty i nostalgie za minionymi kształtami kultury. Jako pamięć swojskości, zaspokaja moje społeczne potrzeby. Region kurpiowski kształtował i nadal kształtuje moje preferencje artystyczne,
ludyczne oraz estetyczne. Noszę w sobie głębokie przeświadczenie o szczególnej
godności tej kultury.
Moja rodzinna miejscowość – Czarnia, w której się wychowałam, pełni rolę
identyfikatora i łącznika. Uświadamiając sobie własne pochodzenie – wiedząc,
że wychowałam się na Kurpiowszczyźnie i jestem Kurpianką, wiem tym samym,
skąd pochodzi moja wrażliwość moralna i estetyczna. Stanowi ona punkt wyjścia
dla formowania się moich postaw4. Utożsamianie się z tym regionem daje mi poczucie stałości i bezpieczeństwa. Buduje świadomość orientowania się w rzeczywistości i stwarza poczucie stabilizacji.
Odźwierny
Wiele czynników ma wpływ na formowanie tożsamości młodego człowieka.
Niewątpliwie ważną rolę odgrywają rodzice. Są tymi, którzy jako pierwsi kształtują
percepcję dziecka. Poprzez sposób, w jaki przeżywają świat, dają swojemu dziecku
matrycę do odbierania i przeżywania rzeczywistości. Dziecko tworzy swoją osobowość, określa swoją tożsamość korzystając z przykładowych wzorów zachowań,
D. Misiejuk, Kwestia kompetencji kulturowych a tożsamość. Edukacja regionalna, [w:] Region,
Tożsamość, Edukacja, red. J. Nikitorowicz, D. Misiejuk, M. Sobecki, Trans Humana, Białystok 2005,
s. 280.
4
Cz. Robotyki, Historia – folklor – tradycja a kwestia małej ojczyzny, [w:] Nie wszystko jest oczywiste, Kraków 1999, s. 17.
3
176
poddawanych przez rodziców. Dziecko „>zaraża się< ogólnym klimatem przeżywania, siłą i amplitudą akceptowanych emocji oraz ich kolorytem”5. Rodzice
umożliwiają transmisję pokoleniową, ale jednocześnie są tymi, którzy kontrolują
i selekcjonują przekazywane treści kulturowe. Pełnią funkcję odźwiernych6, pokazują wszystko dookoła, uczą interpretacji świata od samego początku.
W moim domu rodzinnym rzecz, na którą szczególnie zwracano uwagę
w trakcie wychowania, była rola tradycji i kultury ludowej naszego regionu. Dziedzictwo kulturowe Kurpiowszczyzny i jej folklor był zawsze nadzwyczaj istotny
w procesie mojego wychowania. Wcześnie doceniłam treści tej kultury, uznając je
za własne. Chcę w tym miejscu podkreślić, że osobą, która ma szczególny wpływ
na kształtowanie mojej tożsamości jest mój ojciec, Witold Kuczyński. To wyjątkowa postać na naszym terenie. Jest etnografem-amatorem, społecznikiem, budzicielem tożsamości lokalnej, animatorem kultury, zapalonym pasjonatem folkloru
głęboko zakorzenionym w kulturze naszego regionu.
„Jest na Kurpiach kilku osób, którzy swoją pasją potrafią zarazić innych. Właściwie takich pasjonatów nawiedzonych jak twój tata, to można policzyć na palcach jednej ręki” – zdradziła mi kiedyś Laura Bziukiewicz, właścicielka prywatnego Muzeum Kurpiowskiego w Wachu. Doktor Stanisław Pajka w jednej ze swoich
książek pisze o moim ojcu w ten sposób: „Jego przywiązanie do gniazda rodzinnego, to nie tylko tkliwy sentyment, ale uparta konsekwentna działalność na polu
budzenia życia kulturalnego i społecznego swojej małej ojczyzny”7. Aktywność
ojca i ciężka praca włożona w krzewienie folkloru kurpiowskiego spotkały się
z aprobatą wielu wpływowych ludzi na terenie naszego regionu jak i poza jego
granicami. Gdyby tata nie zajmował się tym, czym się zajmuje, gdyby nie wszczepił we mnie zamiłowania do tradycji kurpiowskiej, gdyby nie był tym kim jest
i takim jakim jest, ja też byłabym teraz zupełnie innym człowiekiem.
Zajęciem, które najbardziej go absorbuje i z którym najbardziej identyfikuje
się biorąc pod uwagę swoje osiągnięcia, jest społeczne prowadzenie Kurpiowskiego Zespołu Folklorystycznego „Carniacy”, którego ja również byłam członkiem.
Razem z zespołem możemy cieszyć się wieloma osiągnięciami. Występowaliśmy
w różnych częściach Polski. Były to występy w małych miejscowościach, a nierzadko też duże festiwale na skalę ogólnopolską, czy wyjazdy za granicę. Braliśmy
udział w różnorodnych widowiskach związanych z obrzędami ludowymi. Wystę E. Dryll, A. Cierpka, Narracje rodzinne w procesie kształtowania się tożsamości człowieka, [w:]
Narracja, koncepcje i badania psychologiczne, red. E. Dryll, A. Cierpka, Wydawnictwo Instytutu Psychologii PAN, Warszawa 2004, s. 37.
6
A. Kłoskowska, Kulturologiczna analiza biograficzna, „Kultura i Społeczeństwo”, 2002, nr 2,
s. 128.
7
S. Pajka, Wpisani w Kurpiowszczyznę i w życie moje, Zarząd Główny Związku Kurpiów, Ostrołęka 2003, s. 259.
5
177
powaliśmy w Teatrze Polskim w Warszawie i w wielu innych prestiżowych miejscach.
Niewątpliwie czas mojego dzieciństwa, taki sposób wychowywania, a więc
uczestnictwo w zespole ludowym, edukacja regionalna, czy najogólniej mówiąc
nieobojętny stosunek do tradycji zachowywany przez moją rodzinę, miał duży
wpływ na ukształtowanie mojej tożsamości. Peter Berger i Thomas Luckmann
podkreślają, że okres dzieciństwa ma moc przywracania jednostce pełni jej istnienia, dając poczucie bezpieczeństwa i realnej świadomości „bycia u siebie”8. Rzeczywiście wspomnienie lat młodości i świadomość tego skąd pochodzę, przydaje
mi pewności siebie, daje poczucie swojskości. To przykład znaczącej roli wspomnień, kreujących symboliczną przestrzeń formowania się, a zarazem podtrzymywania tożsamości.
Moje doświadczenia z przeszłości, to Kurpie. Moje lata dzieciństwa, to przestrzeń i czas w obrębie Kurpiowszczyzny. To długie, męczące próby taneczne. Stres
podczas występów. To przejmujący dźwięk skrzypiec, ligawki9 i harmonii pedałowej. Dreszcze podczas synchronicznego przytupywania w tańcu. To zawrót głowy
po zatańczeniu olędra, satysfakcjonujące zmęczenie po powolniaku. To szwadron
ciarek na plecach przy słuchaniu donośnego śpiewu białym głosem. To pasiaste
kolory spódnic ludowych, intensywna czerwień haftów na twardej, mocno wykrochmalonej koszuli. Podmuch jaskrawo-kolorowych wstążek. Dyskomfort ciasnego czółka10 na głowie. Niechęć mówienia gwarą. Zachwyt nad dwudziestometrową palmą i precyzyjnie ulepionym nowym latkiem11.
Dzieciństwo „uwzniośla” przestrzeń, nadając jej specjalnego znaczenia. Tak
było i w moim przypadku. Semantyzacja przestrzeni była intensywna szczególnie wtedy, kiedy byłam dzieckiem, gdy miałam bujniejszą wyobraźnię. Przestrzeń
mojego dzieciństwa właściwie wciąż się zmienia. Dopiero kiedy wracam myślami
do tamtych, dziecięcych lat, jestem w stanie podpisać się pod słowami P. Bergera:
„Sama przestrzeń nie jest niewzruszalna, ustalona, niezmienna. (…) Jest kowalna, plastyczna, i ciągle się zmienia w miarę, jak nasza pamięć reinterpretuje oraz
na nowo objaśnia to, co się zdarzyło”12. Przestrzeń tych wszystkich, nierzadko tajemniczych miejsc z przeszłości, ciągle się zmienia. Jest często metaforyczna, niewymowna, czasem bardziej, czasem mniej uderzająca. Moje odczucia przestrzeni odzwierciedla – w pewnym sensie – obraz mnie samej. Tworzy moje odbicie.
P. L. Berger, T. Luckmann, Społeczne tworzenie rzeczywistości, przeł. J. Niżnik, Warszawa 1983,
s. 212.
9
Instrument dęty w formie wygiętej łukowato trąby.
10
Okrycie głowy, które nosiły panny.
11
Pieczywo obrzędowe, wypiekane w Nowy Rok.
12
P. L. Berger, Zaproszenie do socjologii, PWN, Warszawa 1995, s. 59–63.
8
178
Wspomnienie jest jak spoglądanie w lustro przeszłości – odzwierciedla się w nim
wizerunek sprzed lat. Ten obraz, pomimo upływu czasu, nieodłącznie mi towarzyszy, pozwala stopniowo wyodrębniać poszczególne rysy mojej wewnętrznej fizjonomii13. Odbicie tego obrazu pozwala wykazać swoistość mojej osoby. Daje
możliwość odkrycia i ukazania moich i tylko moich specyficznych cech. Teraz,
kiedy przeglądam się w lustrze sensorycznych doświadczeń z dzieciństwa, czuję
sentyment.
Z małej ojczyzny do małej obczyzny
„Zakorzenienie jest być może najważniejszą i najbardziej zapoznaną potrzebą
duszy ludzkiej. Zarazem jest potrzebą, którą trudno określić”14. Zaskakujące było
dla mnie uzmysłowienie sobie tego, jak bardzo moja przeszłość odciska się na teraźniejszości. Jak zmysły w dzieciństwie, zbombardowane ogromną ilością różnorodnych bodźców, determinują moją teraźniejszą percepcję. Jak te sensoryczne doświadczenia przestrzeni z przeszłości, nadają ton obecnej rzeczywistości. To
ciągle zastanawiające jak kolory i dźwięki tradycji kurpiowskiej są we mnie głęboko zakorzenione.
Sześć lat temu wyjechałam z tej mojej „małej ojczyzny” do Łodzi. Zmieniłam
przestrzeń, zamieszkałam w nowym mieszkaniu. Zaczęłam studia. Sposobem na
przedstawienie się i tym samym identyfikację, było oznajmianie nowo poznanym
ludziom, że jestem Kurpianką. Zawsze wydawało mi się, że to jest najprostszym
wytłumaczeniem dla innych, jednak okazało się tylko złudzeniem dla mnie. Jeszcze nie zdarzyło mi się, żeby ktokolwiek wiedział gdzie znaleźć ten region na mapie. Przycięto mi skrzydła nożycami faktów. Na domiar złego moja mapa przestrzeni mentalnej stosunkowo różni się od tej mapy w atlasie. Łódź ku zaskoczeniu wielu, wcale nie jest ulokowana w środku Polski. W tym miejscu jest Czarnia. Maria Wieruszewska zauważa, że: „»subiektywne« przyswajanie tożsamości
i »obiektywne« przyswajanie społecznego świata, są tylko różnymi aspektami tego
samego procesu”15. Stopniowo docierało do mnie, że Kurpie, to tylko moje, subiektywne centrum świata. Inni wcale nie muszą o tym wiedzieć. Nie muszą nawet być świadomi jak zlokalizować je na mapie fizycznej, czy wiedzieć, że coś o tak
dziwnej nazwie w ogóle istnieje.
Zainspirowana myślą socjologów P. Bergera i T. Luckmanna, wiem dzisiaj, że
świadomość potrafi poruszać się w różnych sferach rzeczywistości. Mówiąc inaczej, jestem świadoma świata, jako składającego się z wielu rzeczywistości. Jeże E. Liedo, cyt. za D. Duccio, Autobiografia, terapeutyczny wymiar pisania o sobie, przeł. A. Skolimowska, Oficyna Wydawnicza „Impuls”, Kraków 2000, s. 53.
14
S. Weil, Wybór pism, cz.3 Zakorzenienie, Warszawa 1993, s. 206.
15
M. Wieruszewska, Wieś w poszukiwaniu całości społeczno-kulturowej, Warszawa 1991, s. 78.
13
179
li jednak przenoszę się z jednego świata do innego, doświadczam takiego przejścia w postaci swego rodzaju szoku16. Po przyjeździe do Łodzi, bądź co bądź nieznanego mi miasta, wiele rzeczy dziwiło. Musiałam szukać sposobów aby złagodzić przeżyty szok zmiany w różnych obszarach codzienności. Po przeprowadzce
do Łodzi – wówczas drugiego pod względem wielkości miasta Polski – szczególnie na początku, bywały chwile, kiedy sama dla siebie stawałam się cudzoziemką. Łódź, centralna Polska – mała obczyzna. Doznawałam tam uczuć, które „mieszały się” lub raczej „mieszały w” mojej tożsamości. Im jednak dłużej mieszkam
w tym mieście, tym bardziej wszystko wydaje mi się swojskie i oczywiste. Stopniowo dopasowuję się do odmiennych warunków na zasadzie wolniejszego lub szybszego przywyknięcia do nich, przyjęcia do wiadomości tego „co jest” (oczywiście
nie jest to równoznaczne z akceptacją). To dostosowywanie się do danej sytuacji
odbywa się na poły automatycznie17, niezależnie od chęci poddania się lub sprzeciwu.
Identyfikacja z poprzednim, utożsamianie się z nowym
Przyjeżdżając do Łodzi, spotkałam się z czymś innym. Uświadamia mi ten
fakt Damian Kasprzyk, który w artykule traktującym o determinantach zakorzenienia dzieli się własnymi refleksjami związanymi ze zmianą miejsca zamieszkania 18. Przeprowadzenie się z Płocka do Łodzi, zmusiło autora do namysłu nad tym
co ten przyjazd poprzedzało. Uświadomiłam sobie, że ja, podobnie jak On, po
zmianie miejscowości, zaczęłam subiektywnie selekcjonować i pielęgnować pewne wcześniejsze, kurpiowskie wspomnienia. Nabrały one zupełnie nowej, wyższej
wartości, co było skutkiem doświadczenia nowej przestrzeni i upływu czasu.
W gruncie rzeczy, dopiero kiedy zamieszkałam w Łodzi, poczułam większą
przynależność do swojego regionu. Zaczęłam bardziej identyfikować się z Kurpiami. Zauważyłam swoją odrębność, niepowtarzalność i tym samym wyjątkowość. Im dłużej przebywałam w Łodzi, tym więcej mnie zaskakiwało. Na przykład ludzie coraz częściej zwracali mi uwagę, że inaczej mówię, w inny sposób niż
łodzianie intonuję głos. To były pozytywne uwagi, znajomi określali to, jako taki
dźwięczny, śpiewny akcent. Ja tego, rzecz jasna, wcześniej nie zauważałam; dopiero po usłyszeniu tej uwagi, zaczęłam to w sobie obserwować. To ciekawe, jak poczucie odrębności i silniejszej przynależności do pierwotnej grupy uwidacznia się
właśnie poprzez kontakt z innymi. Takie spotkanie pozwoliło mi dostrzec swoiste
rzeczy których na co dzień nie zauważałam. Teraz dopiero – po przeprowadzce
P. L. Berger, T. Luckmann, Społeczne tworzenie…, s. 52.
P. Łukaszewicz, Życie codzienne, system społeczny a poczucie normalności, „Kultura i Społeczeństwo”, 1985, nr 2, s. 121.
18
D. Kasprzyk, Płocczanin w Łodzi. O determinantach zakorzenienia, [w:] Ja – regionalista. Refleksje, stanowiska, komentarze, red. D. Kasprzyk, Łódź 2010, s. 119-125.
16
17
180
do Łodzi – zaczęłam zauważać, jak wielki wpływ wywarły na mnie moje doświadczenia z przeszłości. Dopiero teraz uświadomiłam sobie również, jak bardzo tę
przeszłość doceniam. Wcześniej nie miałam pełnej świadomości aksjologii tego
środowiska.
Wychowując się niemal w centrum Kurpiowszczyzny, byłam ulokowana w
dobrym punkcie obserwacyjnym, który obejmował nie tylko moją rodzinną wieś
Czarnię, ale też cały region. Z racji tego właśnie, że wychowałam się w miejscu
gdzie istotny był folklor, stał się on ogólnym wyznacznikiem mojej tożsamości.
Przebywanie w świecie, którego główną treścią był folklor kurpiowski, było dla
mnie naturalne, dlatego jestem do niego emocjonalnie przywiązana. Pozwala mi
to czuć się pewniej, osadza w kontekście, daje podwaliny tożsamości.
Ciekawe swoją drogą jest to, że będąc w Łodzi jednocześnie mam w głowie
swój dom rodzinny, taki jaki był kiedyś, dawno temu. To mój wyidealizowany, stały punkt odniesienia. To taka pamięć „najpierwsza”, do której zawsze będę wracać.
Choć wydawałoby się, że tamtej Czarni z lat dzieciństwa już nie ma, zmieniła się,
dla mnie jednak ona cały czas istnieje niezmienna. Często uprzytamniam sobie
koincydencję tych dwóch światów. Jednego, który jest łódzki, teraźniejszy, rzeczywisty, namacalny, w którym żyję i tego w mojej głowie, minionego, z przeszłości,
który rozpamiętuję. Sytuuję samą siebie jakby w nawiasie pomiędzy nimi dwoma,
stając się niejako mediatorem. Wojciech Burszta twierdzi, że dzisiejsze realia zmuszają nas do bycia w przestrzeni bliżej nieokreślonej. Mając tendencję do bilokacji,
jesteśmy prowadzeni donikąd. Twierdzi on, że ruina wsi i ruchomość naszego życia oznaczają rozkład ludzkiej przestrzeni, która kiedyś tworzyła system odniesienia. „Same pojęcia domu rodzinnego, rodzinnego miasta czy wsi, raptownie znikają, a razem z nimi samo pojęcie dzieciństwa, ponieważ jesteśmy wszędzie, nie
jesteśmy nigdzie, przestrzeń nasza jest czysto kartezjańska, niezróżnicowana i nieskończona, bez uprzywilejowanych punktów”19. W dzisiejszych czasach człowiek
nie ma stałego, wyznaczonego punktu w którym jest osadzony na stałe.
Dobrze jest mieć coś w zanadrzu20
Na szczęście mam w posiadaniu wielki plecak. Kiedyś go odkryłam, jest teraz
mój. Dużo się do niego zmieści. Wkładam tam wszystko, co ma dla mnie jakąś
wartość – to co znajduję. Ten plecak nazywa się Zanadrze Tożsamości. Kiedy jestem w jakimś nowym, obcym mi miejscu, zawsze mam go ze sobą, noszę na plecach. Czuje się wtedy bezpieczniej. W każdej chwili mogę z niego wyjąć potrzebne
W. J. Burszta, Miasto i wieś – opozycja mitycznych nostalgii, [w:] Pisanie miasta – czytanie miasta,
Poznań 1997, s. 96.
20
Refleksja z eseju mojego autorstwa, Potrzeba kategorii piękna w kulturze współczesnej. http://www.
historia.kurpie.com.pl/index_pliki/page0008.htm 2009.
19
181
mi rzeczy. W razie kryzysu zawsze dobrze jest mieć coś w Zanadrzu! Z nim, mimo
dźwigania, czuję się lekko. Zdarza się jednak, że bywa ciężko. Właśnie wtedy, kiedy współczesna strywializowana mentalność, nieograniczoność wyborów; wielość sytuacji i miejsc; bezmiar kontekstów, przestrzeni i niewiadomo co jeszcze
próbują mi go ukradkiem zdjąć. Niekiedy nawet nie jestem świadoma tego ciosu
w plecy. Po jakimś czasie, kiedy dochodzi do mnie, że nie dźwigam tego bagażu
– mimo, że teoretycznie powinno być mi lżej – przeżywam kryzys, jest naprawdę ciężko. Zdarza się to na szczęście już coraz rzadziej, bo coraz częściej oglądam
się za siebie i sprawdzam czy go mam. Zawsze jednak kiedy go zgubię, wierzę, że
szybko znajdę – bo wiem gdzie go szukać…
Patrycja Kuczyńska – urodzona w 1987 roku na Kurpiach, w miejscowości Czarnia. Wychowała się w rodzinie pielęgnującej folklor i tradycje ludowe. Od dzieciństwa udzielała się w regionalnym zespole folklorystycznym „Carniacy”. Przynależność do tego zespołu owocowała osiągnięciami w dziedzinie tańca i śpiewu na arenie
ogólnopolskiej. Występowała na różnego rodzaju przeglądach i festiwalach ludowych
reprezentując region kurpiowski. Uczestniczyła w wielu przedstawieniach o tematyce obrzędowej, m.in.: w widowisku teatralnym o zwyczajach na Kurpiowszczyźnie
prezentowanym w Teatrze Polskim w Warszawie. Absolwentka Uniwersytetu Łódzkiego, magister etnologii. Studia skończyła z wyróżnieniem. Była członkinią Zarządu Studenckiego Koła Naukowego Etnologów UŁ. Odbyła stypendium w Portugalii
na wydziale Językowym i Sztuk Pięknych Uniwersytetu w Porto (Faculdade de Letras
e Belas Artes da Universidade do Porto). Śpiewała w grupie studenckiej „Wieczernica” przy UŁ. Jest członkinią łódzkiego ogniska międzynarodowego stowarzyszenia
YMCA. Angażowała się w projekty Młodzież w Działaniu – „Youth in Action”, była
reprezentantką Polski na warsztatach artystycznych w kilku krajach Europy. Pasjonatka tańca, uczestniczka wielu międzynarodowych warsztatów muzyczno-ruchowych
i kursu kwalifikacyjnego na instruktora tańca ludowego w Mazowieckim Centrum
Kultury i Sztuki w Warszawie.
182
Franciszek Rzążewski
Towarzystwo Przyjaciół Stoczka Łukowskiego
Wynurzenia stoczkowskiego „nastańca”
Po zapoznaniu się z apelem wystosowanym przez inicjatorów projektu pomyślałem, że jestem regionalistą jak każdy człowiek, który znalazł swoje miejsce na
świecie, swoją małą ojczyznę.
Refleksja przyszła później. Stwierdziłem, że jednak moje życie jest nieco inne
i wykracza poza prosty schemat nakreślony wyżej. Coś chyba we mnie jest
z „prawdziwego” regionalisty.
Już jako uczeń szkoły podstawowej wykazywałem większą więź i sympatię do
swojej wsi. Leszczanka – wieś szlachecka – wydawała mi się piękniejsza od innych, chociaż jednakowo nędzna. Zauważyłem jej ładne położenie. Od południa
pagórkowaty las, od północy jeszcze nieuregulowana, meandryczna Krzna. I ludzie jacyś milsi dla siebie a co istotne inaczej mówiący. Zwracają się do siebie „per
pan” lub „sam” – „niech zrobi”, „niech powie”, a w sąsiedniej wsi używali „źwa”
– „zrobiliźwa”.
Jednak moim małym światem, moją ojczyzną stał się Stoczek Łukowski. To
miejsce pokochałem, tu znalazłem pracę, miłość, rodzinę, przyjaciół i stabilizację.
Tu przeżyłem najpiękniejsze chwile, tu doznawałem rozczarowań i zawodu. Ale tu
mi jest najlepiej i tu chcę spocząć w należnych mi 2 m² ziemi.
O Stoczku Łukowskim wiedziałem tylko tyle z historii, że w czasie powstania
listopadowego zwycięską bitwę z Moskalami stoczył tu w 1831 r. gen. Józef Dwernicki. Na przyjazd do Stoczka namówił mnie szkolny kolega i dozgonny przyjaciel
Mieczysław Izdebski – nauczyciel z wykształcenia, ale wtedy już Przewodniczący
Prezydium Miejskiej Rady Narodowej. Przyjechałem tu w 1958 roku.
Samo miasteczko położone jest na wzniesieniu. Ładnie tu. Od południowegowschodu komunalny las sosnowy (dziś mieszany) zamieniony na park. Od strony
północno-wschodniej dolina rzeki Świder z widokiem na stok z wsią Zabiele. Centrum miasta zrobiło na mnie ponure i przygnębiające wrażenie – same drewniane
budy, szopy i inne klity. W całym mieście cztery murowane budynki użyteczności
publicznej – dom społeczny z siedziba straży i kina, internat, Gminna Spółdzielnia
i dworzec PKP (dziś zamknięty) z zapleczem i małym blokiem mieszkalnym, oraz
pięć murowanych budynków prywatnych. Nad wszystkim góruje potężna bryła
kościoła z czerwonej cegły. Dowiedziałem się, że ten stan, to następstwo wojny.
W 1939 roku przyjechał oddział SS, wypędził mieszkańców z domów i całe cen183
trum spalono nie pozwalając nic ratować. Do dziś pełnego wyjaśnienia przyczyn
tak brutalnego zachowania Niemców nie ustalono. Jest tylko kila hipotez.
Druga rzecz to ludność. W momencie mojego przyjazdu Stoczek liczył 1600
mieszkańców – spora wieś, ale w 1939 było ich ponad 5000 w tym 2/3 to ludność
żydowska. Los jej podobny jak wszędzie w Polsce – Treblinka.
Bardzo ciekaw byłem ludzi i tu zostałem mile zaskoczony. Miasto dumne ze
swej przeszłości – pełne patriotyzmu, czego dowodem nazwy ulic i liczne pomniki. W miejscu historycznej bitwy z Moskalami stoi pomnik z patetyczną i ciekawą inskrypcją „Ofiara ich czynów i krwi zarzewiem miłości ojczyzny na dalsze
stulecia”. Są pomniki poświęcone T. Kościuszce, ofiarom II wojny światowej, powstańcowi 1864 r., a w miejscu szubienicy ustawionej w trakcie powstania styczniowego stoi dziś krzyż1. Dowiedziałem się, że młodzież – zarówno mężczyźni
jak i kobiety – bardzo licznie zasilała szeregi AK. Uczczono ich pamięć nazwą
ulicy Partyzantów. Wielu z nich ochotniczo lub z poboru wstępowało do II Armii
Wojska Polskiego (stąd nazwa ulicy II Armii WP). Jest Plac Stanisława Wielgoska
– wielce zasłużonego dla miasta w okresie II Rzeczypospolitej nauczyciela, zamordowanego na „Pawiaku”. Jest ulica B. Tynelskiego – twórcy tajnych kompletów
a także wybitnych postaci urodzonych w Stoczku jak A. Świętochowski – współtwórca pozytywizmu czy J. Hempel – działacz lewicowy i spółdzielczy. Oczywiście są ulice poświęcone zasłużonym postaciom z historii kraju: J. Piłsudskiemu,
gen. W. Sikorskiemu, W. Witosowi a także poetom i pisarzom.
Zacząłem poznawać ludzi – okazało się, że są ciekawi i pełni zapału. W środowisku fermentowało, dużo się działo ale efekty były mało widoczne. Dzięki
Izdebskiemu poznałem miejscowe „elity” i zostałem życzliwie zaakceptowany.
Tak poznałem St. Budzyńskiego, dyrektora miejscowej szkoły sprowadzonego do
Stoczka. Okazał się być miłośnikiem miasta, autorem pierwszej pracy naukowej
na jego temat.
W miejscowej społeczności istniał podział na rodowitych mieszkańców
– „koziarów” – trzymających się swoich „półćwirtków” (działek na terenie miasta) i drobnego handlu, zaś przybyszów dzielono na „nastańców”, którzy się wżenili i na „włóczy” gotowych opuścić miasto w dogodnej chwili. Przypomina mi się
podział znany z kilku innych stron kraju na „pnioków”, „krzoków” i „ptoków”.
W każdym razie, gdy przybyłem do Stoczka, miasto zdawało się być bez perspektyw rozwojowych – brak pracy, mieszkań, ubóstwo. Energia ludzi czynu, ich
pomysłowość, przyniosły zdumiewające efekty. Zaczęły powstawać różne komitety i grupy zainteresowane rozmaitymi sprawami. Wśród tego „aktywu” funkcjonowałem ja – wolny i ciekawy życia. Pierwsze skrzypce grał Przewodniczący
W ostatnim 50-leciu powstały nowe pomniki: popiersie gen. Dwernickiego, pomnik Papieża-Polaka, kpt. Ostoi – dowódcy okręgu AK i pomnik ofiar NKWD i UB.
1
184
Izdebski, pełen pomysłów, otwarty na innych, życzliwy, umiejący słuchać i pozyskiwać ludzi. To był prawdziwy gospodarz miasta, jak dotychczas najbardziej
zasłużony w okresie powojennym.
Zaczęto od budowy ulic i chodników dzięki rozbudowie miejscowej betoniarni, która zaczęła produkować trelinkę, obrzeża i płyty chodnikowe. Sadzono
drzewa, krzewy, tworzono klomby, kwietniki i trawniki. Przede wszystkim zlikwidowano największy śmietnik w centrum miasta – targowicę, którą przeniesiono.
Bruk zrywaliśmy wszyscy. Dziś w tym miejscu jest skwer. Zaczęto budowę boiska
sportowego. Powstał projekt budowy wodociągu, potem kanalizacji, wszystko pod
patronatem mieszkańców, którzy wnieśli wkład pieniężny i robociznę. Ogromną
ilość przedsięwzięć realizowano społecznie. Wystarczy wspomnieć, że pierwsza
w mieście stacja benzynowa powstała w ten właśnie sposób – ze środków finansowych i wysiłkiem fizycznym właścicieli pierwszych aut i motocykli oraz pasjonatów motoryzacji, przy wsparciu miasta, które przeznaczyło teren.
Takie działania stwarzały podstawy do ubiegania się o dofinansowanie z powiatu i innych źródeł. Na szczeblu wojewódzkim w Lublinie zrodził się pomysł
rozpisania konkursu „rozwoju i aktywizacji” miast nie będących powiatami. Stoczek odnosił tu sukcesy zyskując uznanie, poparcie i środki na dalszy rozwój.
Między miastami, oprócz rywalizacji, były też konsultacje i wymiana doświadczeń. Jeździłem w delegacje do Annopola, Małaszewicz i innych miasteczek.
Z tego konkursu Stoczek przeszedł do ogólnokrajowego „mistrza gospodarności”
i tu również liczyliśmy się, będąc w czołówce. W sali kolumnowej Sejmu odbieraliśmy nagrody i wyróżnienia. Zaczęły powstawać nowe miejsca pracy, zakłady,
filie. Wreszcie ruszyło budownictwo.
Wkrótce po moim przyjeździe dobudowano do Domu Społecznego świetlicę
z pomieszczeniami. Obok biblioteki i kina, była to kolejna placówka umożliwiająca spotkania i wypełnianie czasu wolnego przez młodzież. Atrakcją był jeden
z trzech w mieście telewizorów „Belweder”. Atrakcyjności dodawał fakt, że się
często psuł. To mnie powierzono tę placówkę. W ten sposób powstały też dogodne warunki do odbywania prób zespołu teatralnego. Nazwa „Koło Żywego
Słowa” to pozostałość po pobycie w Stoczku małżeństwa aktorów Ireny i Tadeusza
Byrskich. W zespole uczestniczyłem i ja. Prawdopodobnie nieźle mi szło. Wystawialiśmy w sali kina sztuki Fredry, Perzyńskiego, Bałuckiego i innych a także
składanki okolicznościowe. Reżyserowali A. Nowosielski, P. Marciniak i K. Piatczyc. Uczestniczyło w różnych imprezach od kilkunastu do kilkudziesięciu osób.
Wszyscy mieli wyśmienitą zabawę. Prace w świetlicy umożliwiły mi szkolenia
i kontakty z Powiatowym i Wojewódzkim Domem Kultury, na czym korzystało
tutejsze środowisko.
Na początku lat 60-tych powstały plany budowy betonowego mostu na miejscu dwóch starych, drewnianych na trasie do Siedlec. Równocześnie spółki wod185
ne rozpoczęły regulację koryta rzeki Świder. Zrodził się pomysł urządzenia prawdziwego kąpieliska i miejsca rekreacji dla stoczkowian. Było to „oczko w głowie”
Przewodniczącego. Na pięknie położonym uroczysku Izydory, w dolince otoczonej lasem, przy wykorzystaniu koparek i spychaczy zaczął powstawać ośrodek.
Obdarzono mnie zadaniem kierowania tym projektem. W bezpośrednim sąsiedztwie rzeki odbudowano dawne stawy rybne, a bardziej na północ, w zagłębieniu
z licznymi drobnymi źródełkami, wykopano głęboką na ok. 2 m. nieckę z przeznaczeniem na kąpielisko. Nieco wyżej – bliżej wsi Zabiele – wykonano dodatkowy
zbiornik wody. Znalazło się też miejsce na brodzik dla dzieci. Początkowo tylko
część obrzeży kąpieliska wybetonowano. Wycięcie drzew umożliwiło urządzenie
trawiastej plaży. Do budowy ulicy dojazdowej i parkingu wykorzystano ziemię
z wykopów pod budynki w mieście. Następnie trzeba było wykupić teren na alejkę
spacerową ułatwiającą, a przede wszystkim skracającą drogę do ośrodka zwanego
potocznie „basenem”. Wiele problemów nastręczało utwardzenie bagnistego terenu. W końcu postawiono sezonowy bar GS i namówiono łukowskie zakłady pracy
by ustawiły domki campingowe dla pracowników i gości ośrodka. Podciągnięto
linię energetyczną i telefoniczną. Uruchomienie ośrodka wiązało się z utworzeniem własnego budżetu i zatrudnieniem etatowych pracowników.
W obrębie terenów ośrodka znalazł się opuszczony i zdewastowany „dwór”
byłych właścicieli, którym ziemię rozparcelowano po wojnie. Przez dłuższy czas
mieściła się w nim lecznica weterynaryjna. Powstała koncepcja utworzenia tam
hoteliku związanego z ośrodkiem. Tak też zrobiliśmy. Po kapitalnym remoncie,
pierwszymi gośćmi byli realizatorzy filmu „Noce i dnie”. Mieszkały tu służby techniczne, kaskaderzy, dublerzy i in. Reżyser J. Antczak i odtwórczyni głównej roli
B. Barańska mieszkali w mieście u państwa Gaców. W związku z realizacją filmu
przypadło mi sporo różnych obowiązków. Uważałem to za przyjemne i zaszczytne, tym bardziej, że i niektórzy stoczkowianie statystowali lub wykonywali rozmaite inne prace przy ekipie filmowej. W tym czasie poznałem osobiście wielu aktorów, miałem także możliwość zaznajomienia się z tajnikami prac zakulisowych.
Filmowcy odcisnęli swoiste piętno na Stoczku i jego mieszkańcach2.
Ośrodkowi nadano nazwę Miejski Ośrodek Sportu i Rekreacji, a więc trzeba
było zająć się i sportem. Z okolicznych miast, a szczególnie z Lublina przyjeżdżały
grupy sportowe na obozy i treningi w różnych dyscyplinach: piłka nożna, boks,
siatkówka. Wykorzystywano boisko przy szkole i salę gimnastyczną. Na terenie
ośrodka wybudowaliśmy trawiaste boisko do siatkówki, kosza i badmintona. Dla
dzieci urządzono plac zabaw. W latach siedemdziesiątych powstało w pobliżu
ośrodka prawdziwe boisko piłkarskie dla LKS „Dwernicki”. Początkowo było to
tylko Koło LZS. Aby zamienić je w klub, musiały powstać przynajmniej 3 sekcje
Stoczek odegrał także minimalną rolę w trakcie realizacji filmu „Gniewko, syn rybaka” (1969).
2
186
sportowe. Współdziałając z Radą Powiatową LZS i Wydziałem Kultury Fizycznej
otrzymywaliśmy sprzęt a nawet środki pieniężne. Przez kilka lat byłem członkiem
Zarządu Klubu. Stopniowo przy ośrodku utworzono pole namiotowe umożliwiające gromadzenie większej ilości uczestników różnych imprez sportowych w tym
rajdów rowerowych i motocyklowych. Mieliśmy własną coroczną imprezę – Turniej Siatkarski Drużyn Żeńskich im. Gen. J. Dwernickiego. Przyjeżdżały drużyny
z sąsiednich miast, nawet Lublina i Warszawy.
W porozumieniu z Zarządem Związków Zawodowych w Lublinie przez kilka lat mieliśmy turnusy rodzinne wczasowiczów. Dla nich urządzano imprezy
kulturalne w plenerze. Uczestniczył w tym m.in. Teatr im. Osterwy w Lublinie.
W pogodne dni letnie na ośrodku czasem gromadziło się i kilkaset osób dorosłych i dzieci, którzy korzystali nie tylko z wody i słońca ale także różnego sprzętu sportowo-wodnego. Łuków jeszcze nie miał swojej „Zimnej Wody” więc jego
mieszkańcy przyjeżdżali do Stoczka. Korzystaliśmy z poparcia i pomocy władz
powiatowych. W potrzebie zawsze mogłem liczyć na dodatkowe środki za sprawą
T. Ptaszyńskiego – stoczkowianina pracującego w Wydziale Finansowym.
Praca w MOSiR to był najpiękniejszy okres w moim życiu. W organizacji pracy i planowaniu miałem wolną rękę, a do pomocy zaufanych ludzi. Praca i wyniki
zostały docenione. Otrzymałem za nią pierwsze wyróżnienia i odznaki, kolejno
brązową, srebrną i złotą Zasłużonego Działacza LZS.
Po skończonych studiach namówiono mnie na podjęcie innych odpowiedzialnych prac, ale zawsze dla Stoczka. Współpracowałem ze wszystkimi działającymi
tu organizacjami, instytutami i zakładami. Przez wiele lat byłem Radnym Miejsko-Gminnej Rady Narodowej, nawet przez 3 kadencje, społecznie, Przewodniczącym Prezydium Rady Narodowej Miasta i Gminy (w tym czasie zawodowo
I Sekretarzem Komitetu Miejsko-Gminnego PZPR). Mocno angażowałem się
w prace samorządu spółdzielczego, zwłaszcza na linii Gminnych Spółdzielni Samopomocy Chłopskiej. Byłem nawet przez dwie kadencje członkiem Prezydium
Rady Wojewódzkiego Związku Gminnych Spółdzielni w Siedlcach. Potem przeniosłem swoje zainteresowanie na banki spółdzielcze.
Nigdy nie byłem czynnym członkiem Ochotniczej Straży Pożarnej, ale przez
kilkanaście lat byłem członkiem wspierającym. Płaciłem składki i uczestniczyłem w ważnych przedsięwzięciach miejscowej jednostki. Przypisuję sobie pomoc
p. H. Błaszczykowi – Prezesowi OSP – w tworzeniu Strażackiej Orkiestry Dętej.
Miałem szczęście do współpracy z ciekawymi ludźmi, którzy swoje zainteresowania lokowali w różnych dziedzinach, bo być regionalistą, to być patriotą. Cenię sobie bardzo słowa Prezydenta USA J. F. Kennedy’ego: „nie pytaj co Ci może
dać ojczyzna; pytaj, co Ty możesz zrobić dla niej”. Taką postacią był Henryk Nowosielski – partyzant, żołnierz WP, doskonały mechanik, artysta ślusarz, miłośnik
teatru, zbieracz pamiątek i materiałów o Stoczku, inicjator licznych pomysłów na
187
tworzenie i odbudowę. Wśród licznych jego zasług wymienię tylko utworzenie
kwatery wojskowo-partyzanckiej „memoriał” na tutejszym cmentarzu, pomników, dekoracji itp. Swoją postawę zaszczepił synom, zwłaszcza Zbigniewowi, który, choć nie mieszka w Stoczku, wiele dla niego robi. Drugi syn – Michał, otworzył
zakład „Flui-Drut”, dając miejsca pracy.
Pragnę przypomnieć też dyrektora szkoły p. Kazimierza Błażejczyka. Oaza
spokoju i konsekwentnego działania. On rozbudował Internat szkoły, z jego inicjatywy powstały wszystkie budynki Zespołu Szkół Zawodowych a także drugi
blok mieszkalny dla nauczycieli. Wykazywał wielki upór, determinację a nawet
spryt aby zapewnić ciągłość tych inwestycji, co w tamtych czasach nie było łatwe.
Wspomniany już Stanisław Budzyński – także dyrektor szkoły – swoją pasję
i miłość do Stoczka zaszczepił synom. Adam jest autorem licznych publikacji na
temat Stoczka. Obaj z Wiesławem, choć mieszkają w Warszawie, chętnie tu powracają. Dużo można pisać o St. Budzyńskim i jego wkładzie w rozwój placówek
oświatowych i kulturalnych. Podam jeden przykład. Mieszkający w ruderze Budzyński – główny inicjator i przewodniczący komitetu budowy szkoły-pomnika
„1000-latki” – poprosił o zmianę w dokumentacji budynku, gdzie przewidziano
mieszkanie dla dyrektora. Pomieszczenia przeznaczono na bibliotekę szkolną,
która do dziś funkcjonuje, choć Budzyński dawno nie żyje.
Z młodszego pokolenia Barbara Kosil – rodowita stoczkowianka. Gdy w latach 60. XX w. powstał pomysł organizacji w Stoczku Sejmiku Wiejskich Zespołów Teatralnych (pierwszy w kraju z wojewódzkiego stał się międzywojewódzkim) byliśmy wspólnie z jej matką – J. Błaszczyk – w gronie organizatorów. Jednak
wkrótce to B. Kosil jako dyrektor Miejsko-Gminnego Ośrodka Kultury, na długie
lata przejęła ster cyklicznej imprezy. Ona też była inicjatorką Ogniska Muzycznego przy świetlicy.
W czerwcu 2012 r. odbył się już 39. Sejmik. Jedynie stan wojenny przerwał ich
ciągłość. Sejmiki to ważne wydarzenia dla mieszkańców Stoczka i samych uczestników, którzy mogą zaprezentować swój dorobek artystyczny. Zespoły mają możliwość wzajemnego poznania się a także uczestniczenia w forach dyskusyjnych
z udziałem aktorów, reżyserów i etnologów. Przyjeżdżali wielokrotnie ze swoim
repertuarem: Magda Teresa Wójcik, Wojciech Siemion, Henryk Boukołowski.
Jurorzy nie klasyfikują i nie wystawiają zespołom ocen, ale prowadzą z nimi
seminaria. Corocznie przyjeżdża od kilkunastu do 20 zespołów. Sejmikom
– szczególnie tym jubileuszowym – towarzyszą okolicznościowe publikacje3. Mój
udział w Sejmikach i ich organizacji już dawno się skończył. Ograniczam się do
roli biernego obserwatora.
M.in.: Na początku był Stoczek… Publikacja jubileuszowa XXXV Sejmiku Wiejskich Zespołów Teatralnych w Stoczku Łukowskim, pod red. L. Śliwonika, WOK w Lublinie, Lublin 2008, ss. 43.
3
188
W okresie mojego szefowania MOSiR-owi, wspólnie z B. Kosil organizowaliśmy plenery malarskie i fotograficzne z udziałem studentów starszych roczników
uczelni artystycznych. Tematyka zależała od artysty. Plenery kończyły się wystawami. Kilkanaście obrazów zostało w Stoczku, w instytucjach i u osób prywatnych. Pokłosiem plenerów było i to, że miejscowi zaczęli malować, np. T. Szwedziuk – szczególnie konie, Z. Kaczor – obiekty architektoniczne, T. Koczorowski – kwiaty, J. Butkiewiczowa – pejzaże. Dziś kontynuują to młodzi – A. Pięta
i A. Kołodziej. Jest też dwóch rzeźbiarzy-amatorów w drewnie – M. Sałasiński
i J. Rosa.
Na jednym ze zjazdów absolwentów miejscowego Liceum w 1971 r., padła inicjatywa utworzenia Towarzystwa Przyjaciół Stoczka Łukowskiego (TPS). W jego
władzach znalazło się również miejsce dla B. Kosil i mojej skromnej osoby. Do
dziś jestem w zarządzie, ale od przerwania działalności stanem wojennym aktywność statutowa nieco kuleje. Ogólne efekty pracy stowarzyszenia są jednak imponujące. Przez szereg lat, z inicjatywy B. Kosil, St. Budzyńskiego, J. Filipczuka i innych wychodziły „Zeszyty Stoczkowskie”, cieszące się sporym zainteresowaniem.
W latach 2008-2010 młodzi – Ł. Szczepańczyk, P. Rosa i in. – wydawali gazetkę
„Puls Stoczka”. Ograniczenia finansowe torpedują wiele cennych inicjatyw. Dziś
parafia wydaje swój „Tygodnik Parafialny” pod red. ks. K. Chacińskiego, który też
zebrał prężną grupę młodzieży uzdolnionej teatralnie.
Wracając do TPS, popularyzuje ono wydawnictwa, samo publikuje rozmaite
materiały wspomnieniowe, organizuje sesje wspomnieniowo-szkoleniowe, spotkania z ludźmi związanymi z historią miasta, np. z potomkiem gen. J. Dwernickiego. Zorganizowano także spotkanie z synem I. i T. Byrskich – byłym ambasadorem RP w Indiach – prof. Marią Krzysztofem Byrskim, a to z tej przyczyny, że
udało się w archiwach odnaleźć film dokumentalny „Gdzie jest nasz dom” nakręcony w 1944 roku, poświęcony pobytowi dzieci warszawskich w Stoczku. Dzieciom tym pod opieką Byrskich zorganizowano w lipcu 1944 kolonie. Powstanie
warszawskie i gehenna stolicy zmusiły kolonistów do pobytu w Stoczku aż do
wyzwolenia kraju4. Byrscy wystawiali w Stoczku różne, do dziś wspomniane przez
widzów sztuki, w których aktorami byli koloniści i stoczkowianie. Kopia filmu jest
w posiadaniu TPS. Zdarzają się też spotkania z potomkami byłych żydowskich
mieszkańców miasta.
Organizatorką prac jest prezes Towarzystwa Hanna Stosio, ale wielkim wkładem w działalność może się także poszczycić wiceprezes Józef Filipczuk, który
Stoczkowi poświęcił wiele artykułów i książek.
O Stoczku już wcześniej pisali M. Konopnicka, W. Pol, W. Przyborowski,
H. Dudowa, pisali wiersze stoczkowianie Irena Butkiewicz i Józef Wróbel. Powsta Por. E. Winnicka, Wyjście sierot, „Polityka”, 2010, nr 31, s. 89–91.
4
189
ło kilkanaście prac magisterskich pisanych nie tylko przez stoczkowian. Wśród
nich i ja popełniłem taką pracę poświęconą tutejszej młodzieży.
W środowisku jestem najczęściej zwany „Franiem”, tyko w pewnym okresie
młodzież szkolna mówiła na mnie „Kasperek” (to chyba skutek roli „Kacpra”
w jednej ze sztuk). To, iż mogę pisać o pewnych sukcesach zawdzięczam ludziom,
z którymi się zetknąłem i mogłem współpracować. Wyżej wspomniałem o kilku
osobach, niech mi wolno będzie choć w przypisie wymienić pozostałe nazwiska5.
Na początku wspomniałem, że w Stoczku przeżywałem także chwile trudne.
Tak było w latach 60. ub. wieku, gdy Stoczek dotknęła klęska pożarów. W ciągu 3 lat wybuchło ich 68. Płonęły budynki drewniane, przeważnie gospodarcze.
Mieszkańców ogarnęła panika. Atmosferę pogarszały wzajemne oskarżenia, podejrzenia, donosy. Władze, prokuratura, milicja łącznie z Komendą Główną były
bezsilne. Spontanicznie powstawały grupy samoobrony. W takiej grupie patrolowej uczestniczyłem i ja. Naszym zadaniem było chronienie budynków w trójkącie
ulic Szkolna – Partyzantów – Stodolna, o obwodzie ok. 400 metrów. Krążyliśmy
w koło, jednak ok. godz. 22, przy jednej z ulic wybuchł pożar. Paliła się stodoła.
Czarna rozpacz. Wśród posądzanych były też i władze miasta. Ostatecznie złapano piromana. Skazany odsiedział 7 lat. Po jego aresztowaniu pożary ustały, ale
zapewne nie tylko on był ich sprawcą.
Drugą tragedią dla mnie i mieszkańców było okrutne morderstwo dla celów
rabunkowych, którego dopuścili się młodociani bandyci ze Stoczka na dwójce staruszków Sudykowskich.
W latach 1958-1990 stoczek podwoił liczbę ludności. Dziś znów obumiera.
Padły zakłady i spółdzielnie, ubyło kilkaset stanowisk pracy a nowych przybyło
niewiele. Młodzi wyjeżdżają. Jest regres. Brak czynników miastotwórczych. Od
lat mówi się, że szansą Stoczka jest turystyka i rekreacja, ale na razie nic w tym
kierunku się nie dzieje. Przez Stoczek otwarto drogę krajową. Ulice nieprzystosowane, „tiry” rozjeżdżają miasto i jego mieszkańców.
W ostatnim dwudziestoleciu, nie licząc rozwijającego się budownictwa jednorodzinnego powstały: budynek Liceum Ogólnokształcącego, hala sportowa
i gazociąg. Ja już w tym udziału nie miałem. Jednak mimo moich ponad 80 lat
uczestniczę w życiu miasta. Jestem członkiem zarządu Rodzinnych Ogrodów
Działkowych Polskiego Związku Działkowców, którego byłem w Stoczku założycielem i przez 20 lat prezesem. Jestem członkiem miejscowego koła „Pokolenia”.
Najwięcej przysparza mi satysfakcji i najwięcej czasu poświęcam pracy w Ra W okresie mojej aktywności, w pracach dla dobra miasta wyróżniali się szczególnie żyjący i nieżyjący już stoczkowianie: T. Baka, W. Bojanek, Z. Budzyński, B. Czub, J. Dziurdziak, S. Dyrka, Z.
Izdebski, Z. Kaczor, T. Kleszczewski, E. Luty, K. Madej, F. Mazurek, S. Mikołajczyk, Z. Mikos, K.
Oleszczuk, J. Pudło, P. Serżysko, T. i A. Skwierczyńscy, T. Szwedziuk, M. Świątek, K. Wiertak, W. Zawadzki, Z. Żak i wielu innych.
5
190
dzie Nadzorczej Banku Spółdzielczego. Pozwala mi ona na wspieranie finansowe
(z wypracowanych zysków) działalności statutowej organizacji społecznych, sportowych, oświatowych, kulturalnych, czasem osób fizycznych pokrzywdzonych
przez los.
Poza tutejszym środowiskiem, na szczeblu byłego województwa siedleckiego,
byłem członkiem Rady Społecznej przy Wyższej Szkole Rolniczo-Pedagogicznej
a także Komisji do Spraw Rodziny przy wojewodzie siedleckim. Za swą pracę
otrzymałem – oprócz odznaczeń państwowych – m.in. odznakę „Zasłużonego dla
województwa siedleckiego”.
I taki to ze mnie regionalista.
Franciszek Rzążewski – ur. w 1931 r. w Kurowie (pow. łukowski) w rodzinie chłopskiej. Dzieciństwo spędził w Leszczance. Absolwent Liceum Ogólnokształcącego
w Międzyrzecu Podlaskim oraz szkoły felczerskiej (w okresie konfliktu w Korei).
W 1964 ukończył socjologię w Wyższej Szkole Nauk Społecznych w Warszawie,
pisząc pracę magisterską pod kierunkiem socjologa wsi Franciszka Mleczki. Od
1958 r. związany ze Stoczkiem Łukowskim. Pracował tu jako felczer (pełnił obowiązki
lekarza szkolnego), kierownik placówek kulturalno-oświatowych i ośrodka sportoworekreacyjnego. Zasiadał we władzach miasta i gminy.
191
Józef Filipczuk
Towarzystwo Przyjaciół Stoczka Łukowskiego
Społecznik i regionalista
Kiedy otrzymałem propozycję napisania czegoś o sobie, o moich zainteresowaniach, pracy społecznej, działalności regionalnej, w pierwszej chwili pomyślałem, że to nie ma sensu, że to, czym się zajmuję poza pracą zawodową to za
mało by o tym pisać. Kogo to zainteresuje poza naszym małym Stoczkiem, gminą
i może powiatem? Po namyśle doszedłem do wniosku, że należy spróbować, że
nic nie tracę.
Urodziłem się w 1935 roku w rodzinie chłopskiej na południowym Podlasiu.
Moja rodzina mieszkała w dużej wsi Stara Kornica koło Łosic. Tu w 1950 roku
ukończyłem szkołę podstawową. W latach 1950-1954 uczęszczałem do Liceum
Pedagogicznego w Leśnej Podlaskiej. Bardzo przyjemnie wspominam te lata. Razem z kolegą z ławki szkolnej, Henrykiem Maziejukiem, później znanym dziennikarzem, przez dwa lata pracowałem w bibliotece szkolnej jako tak zwany aktyw
biblioteczny. Zaowocowało to zamiłowaniem do książki, głównie historycznej.
Miałem wspaniałego nauczyciela historii. Był nim już nieżyjący Stanisław Kępka,
późniejszy dyrektor Liceum. Zaszczepił we mnie zamiłowanie do historii, także
regionalnej. Pochodził spod Stoczka Łukowskiego. Później się dowiedziałem, że
był aktywnym uczestnikiem ruchu oporu w szeregach Armii Krajowej, za co jesienią 1944 roku został aresztowany przez NKWD i wraz z innymi wywieziony do
ZSRR. Przebywał w obozie w Borowiczach na Białorusi.
Po ukończeniu Liceum Pedagogicznego otrzymałem nakaz pracy w powiecie
łukowskim. Decyzją inspektora szkolnego zostałem skierowany do Szkoły Podstawowej w Kępkach (szlachecki zaścianek na Podlasiu). W latach 1955-1957 odbywałem zasadniczą służbę wojskową. Po powrocie nadal pracowałem w szkole jako nauczyciel, ale już w innym rejonie powiatu łukowskiego, w Starej Prawdzie koło Stoczka Łukowskiego, na pograniczu Podlasia i Mazowsza. Otrzymałem propozycję zorganizowania punktu bibliotecznego w szkole w Prawdzie. Prowadziłem go przez trzy lata. Była to praca społeczna. Później punkt przekształcił
się w bibliotekę wiejską w ramach Miejsko-Gminnego Ośrodka Kultury w Stoczku Łukowskim.
W latach 1960-1963 studiowałem historię w Zaocznym Studium Nauczycielskim nr 2 w Warszawie. Wykładowca historii – dr Józef Więcławek – zachęcał
nas do pisania prac dyplomowych w oparciu o badania własne. Ja wybrałem te192
mat regionalny, do którego materiał był na miejscu i w Archiwum Powiatowym
w Łukowie. Pisałem o powstaniu i działalności Kasy Stefczyka w Stoczku Łukowskim. Dlaczego go wybrałem? Otóż często dyskutowaliśmy o różnych wydarzeniach, które miały miejsce przed wojną, w czasie okupacji i po wojnie w Stoczku
Łukowskim i na terenie gminy Stoczek Łukowski (dawnej gmina Prawda z siedzibą w Stoczku). Moi dyskutanci, starsi ode mnie, pamiętali tamte czasy, byli świadkami i uczestnikami wielu wydarzeń. To m.in. kierownik szkoły Tadeusz Baka
oraz jego ojciec Wiktor Baka.
Wiktor Baka z zawodu nauczyciel, aktywny działacz POW w Stoczku, ochotnik 35 p.p. w wojnie polsko-sowieckiej (podczas której był ranny), obrońca ojczyzny we wrześniu 1939 roku. Społecznie pełnił dyżury w Bibliotece Ogniska Nauczycielskiego w Stoczku, członek Kasy Stefczyka, znający cały jej zarząd. Jego
syn, Tadeusz Baka w 1936 roku ukończył szkołę podstawową w Stoczku. Znał bardzo dobrze to miasto, jego mieszkańców (wspominał także Żydów licznie mieszkających tu przed wojną), pamiętał wygląd ulic, sklepów itp. W latach okupacji
aktywnie uczestniczył w ruchu oporu w szeregach AK. Jesienią 1944 roku, został aresztowany przez NKWD i wywieziony do ZSRR, do obozu w Borowiczach.
Wówczas były to tematy tabu – tym bardziej mnie interesujące. Konsekwentnie
gromadziłem zdobywane materiały.
W 1972 roku podjąłem pracę w Szkole Podstawowej w Stoczku Łukowskim
a od 1977 roku w Zespole Szkół w Stoczku Łukowskim jako wicedyrektor. Łącznie przepracowałem tu 20 lat.
Stoczek Łukowski, to małe, urocze miasteczko z tradycjami historycznymi.
Jest pięknie położony na wzgórzach nad szeroką doliną Świdra. Znane jest ze zwycięskiej bitwy, stoczonej 14 lutego 1831 roku przez gen. Józefa Dwernickiego nad
wojskiem rosyjskim gen. Fiodora Geismara. Mieszkańcy dumni są ze swojego
miasta, pielęgnują tradycje historyczne i lokalne. Szczególnie uwidoczniło się to w
latach 70. i 80. XX wieku. Podejmowane były szeroko rozumiane czyny społeczne.
Zaangażowane były zakłady pracy, młodzież szkolna wraz z gronem pedagogicznym. Uporządkowano w ten sposób miasto, park miejski, ogromny plac szkolny,
przeniesiono „targowicę” z centrum miasta (obszerny dawny rynek) i założono
w tym miejscu skwer. W ramach tak zwanej aktywizacji małych miast i miasteczek
Stoczek Łukowski przystąpił do ogólnokrajowej edycji konkursu „Mistrz Gospodarności”. Stoczek zdobył tytuł mistrza powiatu łukowskiego, województwa lubelskiego i ośmiokrotnie został krajowym mistrzem gospodarności. O Stoczku mówiono, pisano, podając jako wzór dla innych. A jaka jest moja w tym rola? Otóż
jako wicedyrektor Zespołu Szkół nadzorowałem proces dydaktyczno-wychowawczy szkoły. To ja organizowałem młodzież do prac społecznych na rzecz szkoły,
miasta, także dla osób potrzebujących. Z młodzieżą byli wychowawcy i byłem też
ja. Dzięki tym pracom miasto wypiękniało.
193
Nawiązałem współpracę z Miejsko-Gminnym Ośrodkiem Kultury w Stoczku
Łukowskim, kierowanym przez Barbarę Kosil. Współpraca układała się na różnych płaszczyznach, głównie wokół aktywizacji kulturalnej młodzieży. Organizowane były spotkania z ludźmi nauki, kultury, artystami, dziennikarzami itp. Przy
kinie „Echo” został zorganizowany Dyskusyjny Klub Filmowy. Młodzież brała
udział w konkursach. Został zorganizowany także Klub „Gluś”, w którym pod kierunkiem nauczyciela Janusza Króla dyskutowano o teatrze.
Stoczek posiada doskonałe walory turystyczne i wypoczynkowe. Organizowane były tu kolonie letnie dla dzieci i młodzieży z różnych miast Polski: Warszawy,
Lublina, Łodzi, Jarosławia, Łukowa i in. Ja pełniłem role społecznego przewodnika. Spotykałem się z młodzieżą, uczestniczyłem w wycieczkach do Lublina, Woli
Okrzejskiej (Muzeum H. Sienkiewicza), a także po samym Stoczku i okolicy. Brałem udział w spotkaniach młodzieży kolonijnej z młodzieżą stoczkowską jako historyk regionalista. Moja współpraca z Miejskim Ośrodkiem Kultury trwa nadal.
W latach 1973-1977 kontynuowałem studia historyczne na UMCS w Lublinie
systemem zaocznym. W ramach pracy ćwiczeniowej miałem opracować rys historyczny Stoczka Łukowskiego. Zacząłem szukać materiałów dotyczących Stoczka w bibliotekach i archiwach. Opracowań i publikacji na temat Stoczka nie było.
W Archiwum Wojewódzkim w Lublinie, w bibliotekach UMCS i KUL oraz w Bibliotece im. H. Łopacińskiego materiałów było niewiele. Jedynie w prasie przedwojennej natrafiłem na pewne informacje. Po przejrzeniu już uporządkowanego
materiału dr Adam Andrzej Witusik stwierdził, że może to być temat pracy magisterskiej. Tak też się stało. W 1977 roku napisałem pracę pt. Stoczek Łukowski
z dziejów miasta. Była to pierwsza praca magisterska o Stoczku. Wykorzystywałem swoje opracowanie podczas zajęć z młodzieżą. Tak się zaczęła moja działalność historyka regionalisty. Z mojej pracy magisterskiej korzystali studenci historii na różnych uczelniach.
W 1979 roku powstało Towarzystwo Przyjaciół Stoczka Łukowskiego. Mnie
powierzono funkcję prezesa tego Towarzystwa. Pełniłem ją przez 12 lat. Zadaniem Towarzystwa było inicjowanie poczynań kulturalnych, naukowych, społecznych w Stoczku Łukowskim. Towarzystwo organizowało bądź współorganizowało akademie, spotkania rocznicowe, sesje popularnonaukowe i naukowe etc. Dużo
miejsca zajmowała promocja miasta oraz poznawanie własnej przeszłości i pielęgnowanie tradycji.
Jak już wspomniałem, żadnych publikacji o Stoczku nie było, a ich brak odczuwano. To zadecydowało, że postanowiłem w oparciu o wiedzę i materiały jakie
posiadałem podjąć publikację „Zeszytów Stoczkowskich”. Było to chronologiczne przedstawienie dziejów Stoczka aż do czasów współczesnych. Takich zeszytów
drukiem wydano 9. Ich adresatem miała być głównie młodzież szkolna.
Zeszyty ukazywały się pod patronatem Towarzystwa Przyjaciół Stoczka Łu194
kowskiego i Miejsko-Gminnego Ośrodka Kultury, który wziął na siebie ciężar finansowania przedsięwzięcia. Moja praca autorska była społeczna. Nakłady szybko się wyczerpały.
W 1980 roku w Stoczku została zorganizowana sesja naukowa w 150. rocznicę powstania listopadowego. Organizatorem był prof. Marian Marek Drozdowski
z Polskiej Akademii Nauk. Współorganizatorem Towarzystwo Przyjaciół Stoczka, Ośrodek Kultury, Liceum Ogólnokształcące i władze miasta. Prof. Drozdowski zaapelował do władz miasta i szkół, o bliższe poznanie osoby swojego bohatera
i patrona gen. J. Dwernickiego. Apel doczekał się odzewu. Gromadzono pamiątki po generale i podjęto starania o budowę pomnika, wzniesionego ostatecznie
w 1992 r. Do mnie, jako dysponenta pamiątek po gen. Dwernickim, posiadacza
materiałów o Stoczku, autora „Zeszytów Stoczkowskich”, zgłaszali się studenci historii o pomoc w pisaniu prac magisterskich i dyplomowych.
W 1996 roku miasto Stoczek Łukowski obchodziło jubileusz 450-lecia nadania praw miejskich. Z tej okazji lokalne władze oraz Towarzystwo Przyjaciół Stoczka Łukowskiego postanowiły zorganizować sesję Rady Miejskiej, sesję naukową
i inne okolicznościowe uroczystości.
Towarzystwo Przyjaciół Stoczka postanowiło wydać publikację o Stoczku
w formie książki. Opracowanie autorskie powierzono Adamowi Budzyńskiemu
oraz mojej skromnej osobie. Tytuł publikacji zapożyczono z mojej pracy magisterskiej: Stoczek Łukowski – z dziejów miasta. Wydano ją w 1996 roku w ilości
2.000 egzemplarzy. Nakład został wyczerpany, co świadczyło o potrzebie takiego
wydawnictwa. W 2010 roku ci sami autorzy opracowali i wydali pracę pt. Żydzi
w Stoczku Łukowskim.
Mnie osobiście interesuje okres drugiej wojny światowej i lata po jej zakończeniu. Wypływa to częściowo z przyczyn osobistych. Moja rodzina i rodzina mojej
żony przechodziła różne tragedie wojenne. Nie o wszystkich faktach i okolicznościach mieliśmy wiedzę, dlatego jej poszukiwałem. Członkowie rodziny, w latach
okupacji niemieckiej i radzieckiej, byli więzieni (także w Majdanku), wysyłani na
przymusowe roboty do III Rzeszy, deportowani z Nowogródczyzny do Archangielska z rozdzieleniem rodziny, dzielili losy żołnierzy tułaczy w Brygadzie Karpackiej (Syria, Palestyna, Egipt i Libia) oraz w 2 Korpusie Polskim gen. Władysława Andersa. W 1944 r. w rodzinie miały miejsce aresztowania i wywóz do ZSRR
(do Borowicz).
Pod kątem zsyłek i deportacji zainteresowałem się zwłaszcza regionem Stoczka Łukowskiego. Przy pomocy młodzieży, osób zesłanych i wydawnictwa Ośrodek Karta ustaliłem nazwiska mieszkańców miasta i gminy Stoczek Łuk., które
zostały wywiezione do ZSRR. Takich osób jest 47.
W oparciu o publikacje i relacje uczestników odtworzyłem także przebieg
tzw. Akcji Burza w rejonie Stoczka Łukowskiego. Te opracowania są udostępnia195
ne zainteresowanym. Współpracuję również z kombatantami zrzeszonymi w Kole
Światowego Związku Żołnierzy AK w Stoczku, które jest bardzo aktywne.
Pracując z młodzieżą szkolną, zwłaszcza licealną, wiedziałem o jej potrzebach
w zakresie historii regionalnej – dziejów tak zwanej małej ojczyzny. Nauczyciel
ma dużo swobody w doborze materiału do realizacji nauki historii regionalnej.
Problem polegał na braku opracowań i publikacji, co utrudniało realizację tej części programu. Historię tworzą ludzie. Są jednostki, które więcej z siebie dają od innych dla lokalnej społeczności. Trzeba je tylko poznać. Dlatego opracowałem dla
potrzeb młodzieży nowe „Zeszyty Stoczkowskie”, które udostępniłem szkołom na
terenie miasta i gminy Stoczek Łukowski. Są to opracowania:
1. Ludność Stoczka Łukowskiego
2. Postacie miastotwórcze Stoczka Łukowskiego
3. Ruch oporu w Stoczku Łukowskim i okolicy w okresie II wojny światowej
4. Aleksander Świętochowski
5. Kresy
Wiem, że materiały te są wykorzystywane. Dotychczas ukazało się kilkanaście prac magisterskich przy moim większym lub mniejszym udziale. Dotyczą one
głównie postaci gen. Józefa Dwernickiego, bitwy pod Stoczkiem, historii tutejszego Liceum Ogólnokształcącego oraz jedna – co mnie bardzo cieszy – na temat Towarzystwa Przyjaciół Stoczka Łukowskiego. Jedna z prac dyplomowych poświęcona była analizie „Zeszytów Stoczkowskich”.
Trochę refleksji
W całym okresie mojej pracy zawodowej angażowałem się w działania na
rzecz społeczeństwa. Dyplomy, odznaczenia, nagrody otrzymywane w różnym
czasie świadczą, że doceniono moją pracę. Na ogół były sprzyjające okoliczności do jej podejmowania. W większości przypadków istniał dobry klimat do pracy społecznej, ale to raczej dawniej. Społeczników było wielu, dzisiaj są nieliczni.
Inaczej jest jeśli chodzi o wydawnictwa. Tych jest wiele ale nie wszystko można
robić za darmo. Są sponsorzy, ale to sam autor musi o nich zabiegać, zresztą z różnym skutkiem. W ostatnich dekadach warunki się pogorszyły. Społeczników się
nie ceni. Często można odnieść wrażenie w rozmowie z władzami miejskimi, że
się jest intruzem, że się im przeszkadza. Do 1998 roku bazą dla działalności wydawniczej był Miejski Ośrodek Kultury – dyr. Barbara Kosil, szkoła podstawowa
w Stoczku – dyr. Hanna Stosio. Po ich odejściu na emerytury, te możliwości się
skończyły. Obecnie Miejski Ośrodek Kultury to placówka jednoosobowa. Chętni
do pracy są, ale możliwości znikome.
W 2010 i 2011 roku wyłoniła się grupa młodych animatorów kultury, która
rozpoczęła współpracę z działaczami „starej daty”. Grupie tej przewodzi Łukasz
Szczepańczyk, pracownik Urzędu Miasta w Stoczku i aktualnie radny powiato196
wy. Jest bratankiem Hanny Stosio, wieloletniej dyrektorki szkoły, prezesa Towarzystwa Przyjaciół Stoczka Łukowskiego, przewodniczącej Komitetu Obchodów
450-lecia Stoczka. Spośród „starych działaczy”, którzy podjęli współpracę można wymienić: Barbarę Kosil, Barbarę Rosę, Waldemara Kędzierskiego, Franciszka Rzążewskiego.
W 1998 roku ówczesne województwo siedleckie wizytowała minister kultury i sztuki pani Joanna Wnuk-Nazarowa. Odwiedziła też Stoczek Łukowski, zapoznała się z dorobkiem kulturalnym miasta i gminy, z wydawnictwami, z planami
na przyszłość. Spotkała się z „twórcami” lokalnej kultury. Wyraziła swoje uznanie, że tak małe miasto mogło tak wiele osiągnąć. Uważam, że jest to ocena między innymi mojej pracy.
Stoczek Łukowski, styczeń 2012
Józef Filipczuk – (ur. 1935) emerytowany nauczyciel, historyk-regionalista, wieloletni prezes Towarzystwa Przyjaciół Stoczka. Absolwent historii (Lublin UMCS, 1977),
autor 9 tomów „Zeszytów Stoczkowskich” poświęconych dziejom miejscowości oraz
(wspólnie z Adamem Budzyńskim) 2 książek: Stoczek Łukowski – z dziejów miasta,
Stoczek Łukowski 1996, ss. 217; Żydzi w Stoczku Łukowskim, Stoczek Łukowski –
Warszawa 2010, ss. 127.
197
Alicja Kłaptocz
Kostrzyn nad Odrą
Kostrzyn nad Odrą. Moje miasto i ja
Jesienią 1945 roku Ojciec mój zgłosił w Dyrekcji Ceł w Poznaniu chęć kontynuowania pracy w celnictwie (przed wojną pracował w Urzędzie Celnym w Zbąszyniu). Odpowiedź nadeszła szybko. Otrzymał skierowanie do Kostrzyna nad
Odrą, gdzie na nowej granicy miał współorganizować placówkę Urzędu Celnego. Chociaż słyszał o ciężkich walkach toczących się pod koniec II wojny światowej nad Odrą, rzeczywistość jaką zastał w Kostrzynie, przeszła wszelkie najgorsze wyobrażenia. Miasto było do tego stopnia zniszczone, że właściwie był to już
tylko punkt na mapie. Jednak ze strategicznego punktu widzenia pozostało tu coś
bardzo ważnego – węzeł kolejowy. Dlatego, choć do października 1945 roku Kostrzynem, a ściślej – tym co z niego pozostało, zarządzała radziecka komendantura wojenna, już w czerwcu 1945 roku pojawili się tu pierwsi kolejarze, skierowani do naprawy łączności, sprzętu i obsługi komunikacji kolejowej. W pierwszym
powojennym okresie przebywali w Kostrzynie prawie wyłącznie mężczyźni. Obok
kolejarzy – znaleźli się tu także organizatorzy służb pocztowych i celnych. O sprowadzeniu rodzin do Kostrzyna, nie mogło być mowy z uwagi na brak mieszkań
i jakiejkolwiek infrastruktury. Wśród ruin czyhały miny i niewybuchy, a na ulicach walała się amunicja i wraki wojennego sprzętu. Przed wojną liczba ludności tego miasta wynosiła około 25 tysięcy, a w 1946 roku, według spisu na dzień
14 lutego, wegetowały w Kostrzynie 634 osoby. Liczbę samych tylko kolejarzy pracujących wtedy w Kostrzynie, określa się na 700 – 900 osób, jednak część z nich
dojeżdżała do pracy pociągami z pobliskich miejscowości.
Kiedy w roku 1947 na koszt Dyrekcji Ceł w Poznaniu wyremontowano kilka domów dla rodzin celników, Ojciec sprowadził nas do siebie. Do Kostrzyna
przyjechałam nocą, 16 sierpnia 1947 roku. Mimo, że Tatuś wcześniej opowiedział
nam dużo o stopniu zniszczenia tego miasta (według szacunku ponad 92%), po
zetknięciu się z rzeczywistością, byłam wstrząśnięta. Ruiny, pustka, beznadzieja. Można było przejść dwie – trzy otoczone ruinami ulice i nie spotkać żywej
istoty. Początkowo nie mieliśmy w domu światła elektrycznego, a wodę nosiliśmy
z pompy usytuowanej wśród chaszczy przy sąsiedniej uliczce. Chodniki i znaczne części jezdni ulic zasypane były gruzem, naprzeciwko naszego domu wznosiły
się wypalone ruiny kościoła bez dachu z na wpół zwaloną wieżą, a na najbliższym
skrzyżowaniu ulic stały zapory przeciwczołgowe. W mieście funkcjonował jeden,
198
kiepsko zaopatrzony sklep i sześcioklasowa szkoła podstawowa, urządzona w jednym z budynków ocalałych koszar, do której zapisano najmłodszą latorośl naszej
rodziny – moją ośmioletnią siostrę. Funkcję kościoła pełniła kaplica poluterańska, wyremontowana przez kolejarzy i żołnierzy WOP w roku 1946, ale stałego
księdza nie było jeszcze w Kostrzynie. Posługę duszpasterską sprawował ksiądz ze
Słońska, dojeżdżający do Kostrzyna motocyklem albo przywożony parowozem,
wysyłanym przez kolejarzy. Kostrzyn nazywano wtedy „polską Hiroszimą”. Choć
minęło tyle lat, obraz tamtego, powojennego Kostrzyna mam wciąż wyraźnie
w pamięci.
Czy miejsce takie można było zaakceptować? Czy można było je polubić? Na
pewno nie! Toteż wielu wyjeżdżało stąd, by poszukać dla siebie lepszego miejsca
na ziemi, wielu czekało tylko na okazję, by stąd uciec.
W momencie przyjazdu do Kostrzyna byłam absolwentką szkoły podstawowej, mój brat miał ukończoną szóstą klasę. Wobec braku możliwości kontynuowania nauki na miejscu, byliśmy skazani na codzienne dojazdy pociągiem do
szkół poza Kostrzynem. Było to bardzo uciążliwe, lecz paradoksalnie – miało też
dobrą stronę. Stanowiło odskocznią od kostrzyńskiej rzeczywistości. I tak – dojeżdżaliśmy najpierw do Witnicy (20 km), następnie do Gorzowa Wlkp. (50 km).
Codzienne dojazdy (z sobotą włącznie), po powrocie do domu i obiedzie – odrabianie zadań (początkowo przy lampie naftowej lub karbidowej), pozostawiało
mało czasu na kontakty ze zdruzgotanym miastem. Za to w niedziele i podczas
wakacji, chodziliśmy z rodzicami lub w gronie rówieśników na długie spacery
i zapoznawaliśmy się z poszczególnymi ulicami i żałosnymi resztkami ich dawnej zabudowy. Czasem, by poznać najbliższą okolicę, wybieraliśmy się do Warnik,
Drzewic czy Szumiłowa (wszystkie trzy wymienione wioski są dziś dzielnicami
Kostrzyna). Przy okazji można było kupić od rolników jakieś artykuły spożywcze.
Okoliczne wioski były stosunkowo mało zniszczone i zamieszkane głównie przez
ludność z dawnych polskich kresów wschodnich.
Jak tylko sięgam pamięcią, mój Ojciec pasjonował się historią. Posiadał między innymi dużą wiedzę na temat przeszłości Kostrzyna – od słowiańskich korzeni, po dalsze losy tego miasta. Dzieje tego miasta są burzliwe i ciekawe, a wiele epizodów wplata się w wielką historię Europy. To chyba Ojciec, który nie tylko przeze
mnie, ale przez wiele osób uważany był za autorytet w dziedzinie historii, obudził
moje pierwsze zainteresowanie dziejami tego grodu.
Na przełomie czwartej i piątej dekady minionego stulecia, Kostrzyn zaczął
się zmieniać. Rozebrano ruiny, zniwelowano hałdy gruzów. Kołem napędowym
zmian stała się odbudowa i rozbudowa zniszczonej wojną i zdewastowanej przez
zwycięzców, fabryki celulozy. Dzięki fabryce, która finansowała kapitalny remont
niektórych nadających się do odbudowy domów mieszkalnych i budowę nowych
bloków dla swoich pracowników, liczba mieszkańców Kostrzyna wzrastała z roku
199
na rok. Był to interesujący, ożywczy czas. Mogę powiedzieć, że okres mojego dorastania przebiegał w atmosferze zmian i tworzenia nowego Kostrzyna. Choć mieszkańcy miasta pochodzili z różnych stron kraju, zaangażowanie w dążenie do osiągania celów i czerpanie satysfakcji z dokonań, jednoczyło ludzi. Nie było żadnych
uprzedzeń dzielnicowych. Kostrzynianie integrowali się szybko. Rosła też więź
z miejscem zamieszkania.
Moją pierwszą pracę podjęłam oczywiście w Kostrzynie. Wtedy nie myślałam
już, by stąd uciec. Odwrotnie. Chciałam współuczestniczyć w dalszych kostrzyńskich przemianach. Czułam, że Kostrzyn to moje miejsce na ziemi. Moim pierwszym zakładem pracy było Prezydium Miejskiej Rady Narodowej, a to dało mi
okazję do zapoznawania się z wieloma problemami miasta i jego mieszkańców.
Po jakimś czasie podjęłam pracę w innym zakładzie, a następnym pracodawcą,
z którym związałam się na długie lata, aż do emerytury, była Fabryka Celulozy
i Papieru, późniejsze Kostrzyńskie Zakłady Papiernicze, dziś Arctic Paper Kostrzyn S.A. Pod koniec lat 60. zaczęłam pisać coś w rodzaju pamiętnika. Dla siebie,
do szuflady. Zapiski dotyczyły głównie Kostrzyna i zachodzących w nim zmian.
Nie myślałam wówczas, że są to pierwsze kroki regionalistki.
W latach 70. zupełnie niespodziewanie otrzymałam propozycję współpracy
z gazetą zakładową „Celuloza”. Było to jedyne czasopismo w Kostrzynie, więc obok
zagadnień fabrycznych, poruszało także tematykę miejską i było chętnie czytane
tak przez pracowników fabryki, jak i ludzi spoza KZP. Przeżyłam duże zaskoczenie i radość, kiedy mój debiutancki artykuł ukazał się na tytułowej stronie gazety. Zachęciło mnie to do dalszego pisania. Wkrótce powołano mnie na członka
kolegium redakcyjnego. Współpraca z gazetą dawała mi dużo satysfakcji i stała
się moim hobby. Za wkład w pracę dziennikarską otrzymywałam listy pochwalne i podziękowania od kierownictwa fabryki, zostałam też uhonorowana odznaką
„Zasłużony dla KZP”. Spotykałam się z licznymi dowodami na to, że moje artykuły były chętnie czytane. Była to dla mnie najwyższa nagroda, stanowiąca zachętę
do dalszej pracy redakcyjnej.
Wydawanie „Celulozy” przerwane zostało nagle, wraz z ogłoszeniem stanu
wojennego. W Kostrzynie nastały lata prasowej ciszy.
Gdy jesienią 1989 roku grono młodych kostrzynian związanych z „Solidarnością” powołało do istnienia „Gazetę Kostrzyńską”, dołączyłam do zespołu redakcyjnego. Moje dzieci były już po studiach, miały własne rodziny, a ja więcej czasu na zajęcie się pisaniem, które stało się moją pasją. Działalność w tej dziedzinie
rozwinęłam szczególnie po przejściu na emeryturę. Pracę dziennikarza-amatora
traktowałam jako przyjemność, a jednocześnie jako pewnego rodzaju powinność
wobec „mojego” miasta.
Po współpracy z „Gazetą Kostrzyńską” przyszedł czas na współtworzenie
„Dwutygodnika Kostrzyńskiego”, „Tygodnika Kostrzyńskiego” i „Tygodnika Zie200
mi Kostrzyńskiej”. Przez dłuższy czas współpracowałam z regionalną „Ziemią Gorzowską” prowadzącą wkładkę kostrzyńską, przez kilka miesięcy redagowałam samodzielnie „Serwis samorządowy”, stanowiący wkładkę do jednego z czasopism
lokalnych. W związku z dużą aktywnością, stałam się rozpoznawalna w środowisku. Poza regularnym pisaniem do kostrzyńskiej prasy, kilka razy wystąpiłam także w ponadlokalnych pismach, dwa razy wzięłam udział w konkursach na wspomnienia pionierów ogłoszonych w Kostrzynie i w Gorzowie, na których otrzymałam odpowiednio – I miejsce i wyróżnienie. Dwukrotnie artykuły moje opublikowane zostały w biuletynach niemieckojęzycznych.
Sama nie wiem od kiedy stałam się regionalistką. Za zaangażowanie i wkład
pracy w rozwój kulturalny Kostrzyna, otrzymywałam podziękowania, wyróżnienia i dyplomy także ze struktur administracji i od władz miejskich. W czerwcu
2008 roku Rada Miasta uchwałą nr XX/163/08 przyznała mi Medal Pamiątkowy
„Za zasługi dla miasta Kostrzyn nad Odrą” jako wyraz uznania za wieloletnią aktywność społeczną oraz pracę na rzecz miasta i jego społeczności.
Odrębnym zagadnieniem były sprawy techniczne związane z moim hobby.
I może warto poświęcić temu kilka zdań. Na pierwszą mechaniczną maszynę do
pisania przeznaczyłam pełną kwotę stosunkowo dużej nagrody, jaką otrzymałam
za 25-lecie pracy zawodowej. Przez szereg lat wystukiwałam na niej moje teksty. Potem zastąpiłam ją elektryczną maszyną do pisania. W międzyczasie zaczęły upowszechniać się komputery, a maszyny do pisania przechodziły do lamusa.
W związku z tym miałam duże trudności z kupnem osprzętu do mojej elektrycznej maszyny. Pewna życzliwa, znajoma właścicielka sklepu, sprowadzała go specjalnie na moje zamówienie. Był też inny problem. Teksty pisane na maszynie,
wpisywano w redakcji do komputera i przy tej okazji były one często kaleczone i zniekształcane. Mąż mój namawiał mnie do kupna komputera w celu uniknięcia – jak mówił – „nerwówki” z mojej strony, po ukazaniu się prawie każdego kolejnego numeru gazety. Jednak z uwagi na mały metraż naszego mieszkania, nie chciałam „ubogacać” go tak dużym sprzętem, jakim był wtedy komputer i dalej uparcie posługiwałam się maszyną, licząc wciąż na większą solidność
przepisujących teksty. Kiedy jednak upowszechniać zaczęły się laptopy, decyzja
zapadła szybko. Po pewnym przystosowaniu się do klawiatury komputera (różniącej się jednak trochę od klawiatury maszyny), odetchnęłam z ulgą. Moje teksty przekazywałam odtąd na dyskietkach i nie zagrażało im już żadne zniekształcanie. Założyliśmy Internet. Też miałam duże opory, ale zwyciężyło moje hobby, które, aby mogło dalej funkcjonować, wymogło na mnie podporządkowanie
się postępowi. Skończyły się dyskietki, płytki i bieganie do redakcji. Komputer i
poczta internetowa dały mi możliwość kontynuowania i rozwijania mojej pasji
pisarskiej. Doceniam to w pełni. Ale obie moje maszyny do pisania – tę mechaniczną i tę elektryczną – przechowuję do dziś. Może kiedyś moje prawnuki, które
201
w przyszłości się pojawią, przekażą je jako eksponaty do jakiegoś muzeum czy izby
pamięci.
Od czasu transformacji, a szczególnie po otwarciu drogowego przejścia granicznego w Kostrzynie, co nastąpiło w listopadzie 1992 roku, pojawiła się niespotykana dotąd możliwość pozyskiwania niemieckojęzycznych materiałów historycznych. Do przeszłości odszedł czas, kiedy jakiekolwiek materiały tego rodzaju zdobywałam z niemałym trudem. Być może, iż właśnie łatwa dostępność
do tych źródeł sprawiła, że od tego czasu mamy w naszym mieście i okolicy sporą grupę regionalistów starszego i młodszego pokolenia, interesujących się historią Kostrzyna. Ukazują się różne nowe publikacje. Dużą, różnorodną aktywność
rozwija zatrudniające kilka osób Muzeum Twierdzy Kostrzyn, powołane kilka lat
temu przez władze miasta.
Gdy zauważyłam, że w centrum zainteresowania naszych regionalistów jest
Kostrzyn z czasów minionych stuleci – nota bene czasów starannie udokumentowanych przez niemieckich historyków, czego obecnie znajdujemy liczne dowody – odeszłam od tego tematu, przenosząc moje zainteresowania na trochę inne,
mniej „uczęszczane” szlaki. Otwarcie granicy w Kostrzynie sprawiło, że po wielu dziesięcioleciach całkowitej izolacji, mogliśmy wreszcie poznać zaodrzańską
część starówki Kostrzyna i przyległy do niej obszar o nazwie „Oderbruch”, kiedyś
ściśle związany z Kostrzynem. Dlatego uznałam, że zakres mojej – jako regionalistki – penetracji, winien objąć również ten rejon. „Oderbruch” – w wolnym tłumaczeniu – niecka odrzańska, powstała kiedyś za sprawą wielkiej akcji melioracyjnej na obszarze starorzecza Warty i Odry. W ramach przeprowadzania wielkiej
inwestycji osuszania rozlewisk tych rzek, przemieszczono też w rejonie Kostrzyna
ujście rzeki Warty do Odry. Warta, wpływająca pierwotnie do Odry po południowej stronie miasta, poprzez budowę dużego kanału, wpływa odtąd do Odry po zachodniej stronie Kostrzyna.
A wracając do „Oderbruch”, od momentu otwarcia granicy, wielu mieszkańców sąsiadującego z nami „Zaodrza”, bardzo często odwiedza Kostrzyn, czy to dla
zrobienia zakupów w naszym mieście, odwiedzenia fryzjera czy wizyty u stomatologa. Pomiędzy mieszkańcami „Oderbruch” i Kostrzyna nawiązało się też szereg znajomości, a nawet przyjaźni. Niemcy chętnie uczestniczą w organizowanych
w Kostrzynie „Dniach Twierdzy” i innych imprezach. Dawna więź „Oderbruch”
z Kostrzynem stała się w pewnym stopniu znowu aktualna.
Chcąc bliżej poznać zaodrzańskie tereny, wraz z mężem objechaliśmy tę malowniczą krainę wzdłuż i wszerz. Historycznie jest to ciekawe miejsce. Po osuszeniu rozlewisk i mokradeł, powstały tam dzięki pracy pierwszych osadników żyzne pola uprawne, nazywane kiedyś „spiżarnią Berlina”. Osadnikami tego regionu
byli nie tylko Niemcy, ale także ludzie innych narodowości, wśród nich – także
Holendrzy i Polacy. Los osadników nie był usłany różami. W wielkim trudzie za202
mieniali tereny zarośnięte chaszczami w pola uprawne i budowali swoje siedliska, walcząc niejednokrotnie z rzeką, która buntowała się przeciwko ujarzmieniu
i ograniczeniu wałami. Osadnicy musieli jednoczyć się w działaniach, stąd nastąpiła szybka ich integracja. Pola „Oderbruch” są po dziś dzień dobrze zagospodarowane. Uprawia się tam między innymi ogórki i inne warzywa oraz „łany” słonecznika. Zagrody wiejskie są nowoczesne i zadbane, a drogi, nawet te mało uczęszczane, utrzymane w należytym stanie. Na bieżąco monitorowane wały przeciwpowodziowe wzdłuż Odry, stanowią wzorzec dla tego typu zabezpieczeń. W niedużej odległości od granicy, znajduje się w pełni zachowany Fort Gorgast – jeden
z pięciu starych fortów kostrzyńskiej twierdzy, a także pozostałości umocnień tejże twierdzy w postaci tak zwanych lunet. Krótko mówiąc, „Oderbruch” – to także
część historii naszego miasta, którą mogliśmy ze szczegółami „odkryć” dopiero
po transformacji i otwarciu granicy. Po zapoznaniu się z tym rejonem, tak bliskim
Kostrzynowi, poświęciłam mu niejeden artykuł w naszej prasie, a po podpisaniu
przez władze Kostrzyna partnerskiej współpracy naszego miasta z miastem Peitz
na Dolnych Łużycach, gdzie znajdują się pozostałości zabytkowej twierdzy historycznie związanej z Kostrzynem, w moich tekstach przybliżałam czytelnikom także tamten region. Ułatwiły mi to biuletyny, które dzięki uprzejmości władz administracyjnych Peitz i zaodrzańskiego rejonu Golzow, otrzymuję regularnie pocztą
od kilkunastu już lat. Czerpię z nich wiele bieżących i historycznych informacji.
Wielokrotnie tłumaczyłam wybrane teksty na język polski i za zgodą wydawców,
publikowałam je w kostrzyńskiej prasie, by przybliżyć czytelnikom rejony naszych
zachodnich sąsiadów i partnerów.
Jako długoletnią mieszkankę Kostrzyna, należącą do powojennych pionierów tego miasta, niepokoiło mnie jednak coraz bardziej to, że nasi regionaliści
zbyt mało uwagi poświęcają dokumentowaniu dziejów Kostrzyna od roku 1945
po kolejne dekady. Wprawdzie przez wiele lat starałam się poświęcać temu tematowi dużą część moich tekstów prasowych, ale – jak wiadomo – gazety i czasopisma stanowią formę raczej „ulotną”, jak jesienne liście na wietrze. A moim pragnieniem było, by wspomnienia o trudach bytowania pierwszych powojennych
mieszkańców wśród ruin Kostrzyna i powstawaniu na gruzach nowego miasta,
a także pamięć o ludziach którzy to miasto współtworzyli, zyskała odbicie w bardziej trwałej formie – dla ocalenia od zapomnienia i przekazania następnym pokoleniom najnowszych dziejów naszego miasta.
Biorąc powyższe pod uwagę, w roku 2009 wycofałam się ze współpracy
z prasą i zajęłam się przygotowaniem samoistnego opracowania, w celu wypełnienia „białej karty” dziejów Kostrzyna od roku 1945 po następne lata. Do pisania
pierwszej książki podchodziłam z wielką niepewnością. Trudno było przewidzieć,
czy otrzymam wsparcie w postaci poniesienia kosztów jej wydania. Gdybym nie
otrzymała takiej szansy, moja praca poszłaby na marne. By koszty wydania były
203
jak najmniejsze, starałam się pominąć lub skrócić wiele epizodów i maksymalnie
zmniejszyć objętość książki. Opisałam w wielkim skrócie tylko lata 1945-1950.
Gotowy tekst przedstawiłam w Urzędzie Miasta i z niepokojem czekałam na werdykt. Okazało się, że książeczka przyjęta została z dużą życzliwością i akceptacją
przez pana Burmistrza Kostrzyna d-ra Andrzeja Kunta. Książka została wkrótce
wydana przez Urząd Miasta i Muzeum Twierdzy, a koordynacją projektu zajęła się osobiście pani Sekretarz Miasta Anna Suska. Podobnie było z moją drugą,
obszerniejszą już książką, wydaną przez Urząd Miasta przy udziale Miejskiej Biblioteki Publicznej. Wieczór autorski, zorganizowany przez panią Sekretarz Miasta Annę Suską i panią Dyrektor MBP Annę Denczew, zaszczycili swą obecnością Burmistrz dr Andrzej Kunt i Przewodniczący Rady Miasta Tadeusz Łysiak,
Wicestarosta Grzegorz Tomczak, grono radnych miasta i duża liczba zaproszonych gości. Oprawę muzyczno-wokalną zapewnił występ zespołu „Drzewiczanie”.
Dużą życzliwością obdarzani są przez nasz samorząd także inni lokalni regionaliści. Wszystko to stanowi dowód, że władze naszego, dziś 18-tysięcznego Kostrzyna, stwarzają bardzo dobry klimat dla działalności regionalistów. Klimat, mogący
być wzorem dla innych gmin.
Ze swej strony przy każdej okazji zachęcam młodych mieszkańców miasta, by
zapatrzeni w niewątpliwie interesujące dzieje czasów brandenburskich i pruskich
Kostrzyna, nie tracili z pola widzenia dnia wczorajszego i dzisiejszego naszego
polskiego Kostrzyna. Czas biegnie szybko i jeśli nie będziemy na bieżąco dokumentować wydarzeń które mają miejsce tu i teraz, po latach wszystkie te sprawy
pójdą w zapomnienie. A przecież nikt z nas tego nie chce.
Kostrzyn nad Odrą, luty 2012 rok
Alicja Urszula Maria Kłaptocz – mieszkanka Kostrzyna nad Odrą od 1947 roku. Od
lat 70. minionego wieku aktywny współpracownik lokalnej i regionalnej prasy. Ma na
swym koncie setki tekstów o tematyce kulturalnej i społecznej, ale przede wszystkim
wspomnieniowej i historycznej. Jest współautorką dwóch zeszytów: Nasza Kręgielnia
(wyd. 2006) oraz Amfiteatr wczoraj i dziś (wyd. 2011) i autorką książek: Kostrzyńskie
Pejzaże (2009) oraz Kostrzyńskie Klimaty (2010). Za pracę regionalistki odznaczona wieloma dyplomami, odznaką „Zasłużony dla Kostrzyńskich Zakładów Papierniczych” i medalem pamiątkowym „Za Zasługi dla Miasta Kostrzyn nad Odrą”. Obecnie
pracuje nad kolejną książką, która ma nosić tytuł „Kostrzyńskie Dekady 1960-2010”.
Przygotowuje też kolejny zeszyt na uroczystość oficjalnego otwarcia całkowicie przebudowanego Placu Wojska Polskiego i zrewitalizowanego Parku Miejskiego w Kostrzynie nad Odrą.
204
Beata Krystyna Chomicz
Toruń
Kresowianka w Toruniu
Dzieciństwo spędziłam na Kresach Wschodnich wśród „tych pól malowanych zbożem rozmaitem”, a w pierwszych latach młodości poznawałam „Polesia czar”. Mimo, że w Toruniu mieszkam od ponad 60. lat, coraz częściej uświadamiam sobie, że właśnie tam jest moja ziemia rodzinna za którą – im jestem starsza – coraz bardziej tęsknię.
Moje związki z Toruniem były początkowo dość incydentalne. W 1929 roku
zamieszkała tu moja babcia i ciocia, której mąż, mjr Zdzisław Wilanowicz, był wykładowcą w toruńskiej Oficerskiej Szkole Artylerii. W czasie wojny wujek dostał
się do sowieckiej niewoli (do Starobielska) i w kwietniu 1940 roku został zamordowany w Charkowie.
Pierwszy raz do Torunia przyjechałam chyba w 1931 roku, gdy wujostwo
mieszkali w bloku oficerskim przy ul. Prądzyńskiego. Za blokami były łąki, a dalej dworzec kolejowy Toruń Mokre1. Po niedługim czasie wujek otrzymał nowe,
większe mieszkanie przy ul. Kazimierza Jagiellończyka. Dom ładny, secesyjny,
mieszkanie na pierwszym piętrze w amfiladzie, z oknami od strony południowej wychodzącymi na ulicę Warszawską, obsadzoną wtedy lipami, których kwiaty
można było zrywać z okien. Wiosennymi wieczorami z bujnie zarośniętego wzgórza zamku krzyżackiego dochodziło nas kląskanie słowików. Pamiętam jak z babcią przechodziłam mostem kolejowym na drugą stronę Wisły do znajomych wujostwa, aby pobawić się z ich córką, która była moją rówieśnicą.
W 1935 roku przyjechaliśmy do Torunia na Boże Narodzenie. Pamiętam, że
na saneczki chodziliśmy na górki za dworcem Toruń Miasto (jeszcze nie było ul.
Traugutta). Ostatnie przedwojenne święta również spędziłam w pięknie ośnieżonym Toruniu. Wujostwo byli ludźmi bardzo towarzyskimi i mieli sporo przyjaciół, których często gościli u siebie w domu. Spotykali się „na brydżach”, a święta
były okazjami do licznych i hucznych zgromadzeń. Były też i obowiązkowe, czy
raczej zwyczajowe spotkania z elewami Szkoły Artylerii, których wyżsi oficerowie
zapraszali do swych domów ze względów wychowawczych. Chodziło o to, by nabrali oni towarzyskiego obycia i żeby w przyszłości, gdy sami będą już oficerami,
nie przynieśli „mundurowi” wstydu.
Obecnie dworzec kolejowy Toruń Wschodni.
1
205
Babcia i ciocia wojnę przetrwały szczęśliwie w Toruniu. Niestety, jako Polki,
zostały przez władze niemieckie usunięte ze śródmieścia na peryferyjne Mokre.
Potem obie działały w Armii Krajowej. Na początku 1945 roku, gdy trwała jeszcze wojna, najpierw ja, a po kilku miesiącach moja mama – jako tzw. „repatriantki” – przyjechałyśmy do Torunia, do najbliższej rodziny. Mego ojca w 1940 roku
Niemcy aresztowali w Warszawie, osadzili na Pawiaku i rozstrzelali w Palmirach,
a 15-letni brat utonął w 1944 roku w Niemnie (w latach okupacji mieszkaliśmy
w Grodnie).
Moja podróż z obcymi ludźmi, w towarowych wagonach, trwała kilka dni.
Gdy przejeżdżaliśmy przez zburzoną Warszawę, stałam w drzwiach i płakałam.
Na Pradze zniszczenia były stosunkowo niewielkie, ale po drugiej stronie Wisły
nic – tylko gruzy, kikuty domów i wież..
Toruń, wprost przeciwnie, czysty, spokojny, zadbany. Po radości powitania
nastąpił czas jedzenia. Rzuciłam się na świeży chleb z piekarni Raniszewskiego oraz różne puszki z konserwami. Nie z głodu, którego w czasie wojny nie zaznałam, ale z powodu monotonii „kartoflanego”, okupacyjnego menu. Niemcy odchodząc z Torunia, zostawili całkiem dobrze zaopatrzony magazyn wojskowy, który mieszkańcy Mokrego opróżnili przed wkroczeniem wojsk sowieckich. Ani babcia, ani ciocia nie poszły na „szaber”, ale że wzbudzały sympatie sąsiadów z ulicy Czarnieckiego, na parapecie okna często znajdowały puszki konserw. Bardzo mi smakowało takie jedzenie i potrafiłam na śniadanie
i kolację jeść po dziesięć pajd chleba. Ciocia – lekko przerażona – mówiła: „ja
ci nie żałuję, ale to nie jest normalne...”. Po miesiącu miałam trudności z zapinaniem odzieży. Wkrótce jednak zaczęłam jeść mniej i wszystko wróciło do
normy.
Gdy wojsko sowieckie opuściło dawne mieszkanie wujostwa, ciocia wróciła tam by czekać na powrót męża. Mieszkanie było rozgrabione i zupełnie puste.
Ściśle mówiąc to nie zupełnie, bo „przyjaciele” zostawili trochę słomy w pokojach, gdzie chyba spali, zatkaną i zabrudzoną łazienkę oraz pokój zamieniony na
ubikację. Znajoma rodzina z Wilna w sąsiednim domu zastała prawie identyczne warunki.
Koniec wojny. Smutne zwycięstwo. Ale przecież trzeba było jakoś żyć w tej
namiastce wolności. My z Kresów łatwiej radziliśmy sobie w „znajomym” bałaganie. Z maksymą: „prawo jest po to, aby je omijać”, prowadziliśmy handel wymienny i załatwialiśmy interesy. Pomorzacy przyzwyczajeni do „ordnungu” Wilusia i Bismarcka mieli olbrzymie kłopoty w znalezieniu się w tej „nowej rzeczywistości”. Nie mogli pogodzić się z faktem, że to, co mówi lub nakazuje władza, dla
nas nie jest „święte”. Czyści, porządni i uładzeni torunianie traktowali nas – przybyszów jak Hunów. My z kolei, wyrzuceni przez nową władzę z naszej rodzinnej
ziemi, mieliśmy ich za sprzedawczyków, którzy za kawałek kiełbasy albo za „szne206
ka z glancem” wpisywali się „na trzecią grupę”. Nie. To nie były dobre, miłe czasy
i serdeczne stosunki.
Na Rynek Nowomiejski w dni targowe z okolicznych wsi zjeżdżały się furmanki, schodzili się ludzie. Było pełno straganów, albo zwykłych stołków, a dostać
można było prawie wszystko, nawet „piiijawyyy!” głośno reklamowane i sprzedawane ze słoików, albo parsiuczka. Śpiewna mowa wschodnia mieszała się z miejscową, twardą i ostrą. Na rynku, od strony ul. Prostej, stał stragan, który obsługiwała „królowa rynku”. Nazywano tak kobietę o niebywałej tuszy, którą oglądano
i fotografowano jako jedną z osobliwości Torunia.
Mimo oficjalnego zakończenia działalności Armii Krajowej, na terenach Pomorza działały jeszcze jednostki konspiracyjne, w tym Wojskowa Służba Kobiet.
Służyła w niej moja ciocia, która do tej pracy wciągnęła i mnie. Zostałam łączniczką i skończyłam kurs na sanitariuszkę. W Toruniu rodzina zadecydowała
też, że muszę przynajmniej zdać maturę. W okresie okupacji niemieckiej miałam
przerwę w nauce, bo obowiązek pracy zaczynał się od 14 roku życia. Pracowałam
w fabryce 10 godzin dziennie, nie było więc warunków do nauki na tajnych kompletach. Uczyłam się więc w Gimnazjum i Liceum im. S. Żeromskiego dla dorosłych. Nowe środowisko, nowe problemy i nowe przyjaźnie, a przy tym docieranie się charakterów. Byliśmy młodzi, ale niejednokrotnie z bagażem bardzo ciężkich przeżyć.
W klasie byłam lubiana, miałam też kilka serdecznych przyjaciółek i to torunianek. W bliskich kontaktach czasem je zaskakiwałam. Kiedyś przyszłam niespodziewanie do Danusi, która właśnie w kuchni myła naczynia. Zaprosiła mnie
do swego pokoju, ale ja poszłam za nią do kuchni prosząc o ściereczkę do wytarcia
talerzy. Zdziwienie i zaskoczenie. Innym razem załatwiając coś w mieście wstąpiłam do koleżanki uzgodnić jakiś temat lekcji, a że byłam głodna, poprosiłam
o kawałek chleba. Znów ogromne zdumienie. Przyjaciółka przyznała, że bardzo
jej się taka szczerość podoba, przy czym wyznała, że sama, gdyby ją nawet „z głodu skręcało”, nigdy by się na takie zachowanie nie zdobyła.
Jeszcze długie lata różnice w naszych zachowaniach, obyczajach i charakterach, zadziwiały nas i często dzieliły. Otwartość, szczerość, impulsywność, bezpośredniość i gościnność, przy pewnym niedbalstwie, a czasem i cwaniactwie ludzi
ze wschodu, zderzała się z dyskretnym zamknięciem się w sobie i własnym domu,
rozsądkiem i zamiłowaniem do porządku torunian. U wielu ludzi starszych często
słychać było westchnienia za minionymi czasami Cesarstwa.
Okres powojenny to bujny rozkwit spokojnego dotąd miasta Torunia, do czego w pierwszym rzędzie przyczyniło się przeniesienie z Wilna Uniwersytetu, któremu nadano imię Mikołaja Kopernika. Toruń odmłodniał, a częste spotkania
z luminarzami nauki przyciągały spragnionych wiedzy i kultury mieszkańców.
Najgłośniejsze były „Czwartki Literackie”, na których można było wysłuchać wie207
lu znakomitych prelegentów. Najwięcej słuchaczy miał jednak prof. Konrad Górski.
Drugim ważnym miejscem był teatr. Niewiele miast w Polsce miało wtedy
nie tylko tak piękny gmach teatru, ale i przydziałowe mieszkania dla aktorów.
Do Torunia przybyli zatem repatrianci, a także niewielka grupa aktorów warszawskich. Pamiętam doskonale jedno z pierwszych powojennych przedstawień
pt. „S.O.S.” ze Skarżanką i Surzyńskim, a gdy pojawił się w Toruniu Wiliam Horzyca, każde przedstawienie było wielkim wydarzeniem. „Sen nocy letniej”,
„Orfeusz”, „Król włóczęgów”, „Dwa teatry”... wszystko we wspaniałej obsadzie aktorskiej: Salaburski, Maślińska, Fijewski, Brusikiewicz, Gołębiewski. Wszyscy oni
byli potem ozdobami teatrów w Warszawie, Lublinie, Poznaniu.
Od dziecka lubiłam czytać książki, ale zainteresowanie literaturą i teatrem zawdzięczam głównie poloniście Stanisławowi Stapfowi, późniejszemu długoletniemu dyrektorowi „Baja Pomorskiego”. Jego wykłady o literaturze, wspólne oglądanie, a potem omawianie sztuk teatralnych, bardzo nas wzbogacały, tym bardziej,
że uczyliśmy się jeszcze bez podręczników.
Jednym z nielicznych osiągnięć władzy ludowej był program upowszechniania kultury. Z bezpłatnych biletów umożliwiających wstęp na różne imprezy kulturalne, korzystali „ludzie pracy”, robotnicy i rolnicy. Przypuszczam, że wielu
z nich „połknęło przynętę” i na dobre zainteresowało się teatrem czy kinem.
W późniejszych latach cieszyliśmy się z przyjazdów różnych zespołów muzycznych oraz solistów. Mieliśmy możliwość oglądania i słuchania największych
sław śpiewu, tańca i aktorstwa, znanych nie tylko w Polsce, ale i za granicą: Ewę
Bandrowską-Turską, Lucynę Szczepańską, Irenę Bittnerówną, Witolda Grucę,
Ludwika Sempolińskiego i wielu innych.
Staraliśmy się jak najszybciej zapomnieć o wojnie, ale władza w tym nam nie
pomagała. Aresztowania, więzienia ludzi, którzy byli dla nas wzorami patriotyzmu, coraz silniejsze wpajanie socjalistycznych idei i ateizmu wywoływało chęć
protestu. 3 Maja 1947 r. władze nie udzieliły pozwolenia na defiladę. Po nabożeństwie w kościele garnizonowym utworzyliśmy pochód, ale milicja zabroniła przejścia ulicą Szeroką, stąd manifestanci, głównie studenci, bocznymi ulicami doszli
do Domu Akademickiego nr 1.
Mieszkając w Toruniu nie sposób było obojętnie przechodzić obok wspaniałych zabytków architektury i sztuki. Szkoły, zakłady pracy i różne organizacje
urządzały wycieczki krajoznawcze. Była grupka miłośników i znawców miasta,
z których część pracowała w Wydziale Kultury i Kuratorium Oświaty. W 1951
roku znajoma przewodniczka namówiła mnie do zapoznania się z dziejami Torunia i jego zabytkami, potem sprawdziła moją wiedzę i zaprowadziła do „Orbisu”,
gdzie zgłaszały się wycieczki. Tak zaczął się mój staż przewodnicki, który trwał
ponad 50 lat. Zimą odbywałam kilkumiesięczne kursy. Wykładali na nich najlepsi
208
specjaliści z prof. prof. Karolem Górskim i Jerzym Remerem na czele. Zachwycałam się ich ogromną wiedzą, detalami zabytków i szczegółami historii, o których
mówili. Połknęłam turystyczny „haczyk” i zostałam przewodnikiem z uprawnieniami na woj. bydgoskie, Szlak Piastowski i Szlak Kopernika. Jako przewodnik
zwiedziłam całą Polskę i sąsiednie państwa.
Wieloletnia praca w Muzeum Etnograficznym przybliżyła mi wieś, jej życie
i kulturę. Poznałam wiele ciekawych ludzi na czele z wielką osobowością – dyrektorką Muzeum Etnograficznego w Toruniu, prof. Marią Znamierowską-Prüfferową.
Teraz z radością patrzę jak Toruń pięknieje. Cieszy mnie każdy odrestaurowany dom, każdy nowy eksponat w muzeum, a smucą objawy wandalizmu, niedbalstwa. Kiedyś przez parę lat mieliśmy tytuł najczystszego miasta Polski. Z radością
słuchałam wielu słów uznania turystów pod adresem Grodu Kopernika.
I tak, choć nie jestem z urodzenia torunianką z Toruniem się zżyłam. Toruń wciąż mnie zachwyca swym pięknem, tworzonym od średniowiecza po czasy
współczesne. Dumna jestem z każdego osiągnięcia jego mieszkańców.
Toruń, 23 kwietnia 2009 r.
Beata Krystyna Chomicz – urodzona w 1924 r. w Wołożynie, powiatowym miasteczku województwa nowogródzkiego. W 1935 r. przeprowadziła się wraz z rodzicami do
Pińska na Polesie, gdzie po skończeniu szkoły powszechnej rozpoczęła naukę w gimnazjum i wstąpiła do harcerstwa. Wojnę spędziła w Grodnie. Pracowała jako robotnica w fabryce, zaangażowała się także w działalność konspiracyjną (należała do AK).
Wiosną 1945 r. przyjechała jako repatriantka do Torunia, gdzie zdała maturę i podjęła
studia polonistyczne. W Toruniu pracowała w różnych instytucjach, m.in. w Muzeum
Etnograficznym. Była przewodnikiem turystycznym, kontynuowała działalność harcerską.
209
Jędrzej Julianowski
Łódź
Moja pierwsza mała ojczyzna
Gdy piszę te słowa – już jesień. Opadające liście skłaniają do refleksji nad minionym życiem regionalisty. Wywołany do odpowiedzi na pytanie „kim jesteś,
regionalisto?” pragnę odwołać się, jak to określił ks. Henryk Skorowski, do osobistego odkrycia „(…) wartości własnego środowiska regionalnego (…)”. Z tym,
że ja nie miałem tylko jednej małej ojczyzny. Wraz z wiekiem, zmianami adresów
zamieszkania i dynamiką czasu w którym uczestniczyłem, miejsce w moim życiu
zajmowały kolejne prywatne ojczyzny. Czerpałem z ich przestrzeni i miejsc wartości istotne do swoistego ukonstytuowania się jako regionalisty, także badacza
i dydaktyka upowszechniającego wiedzę o regionalizmie i regionach etnograficznych.
Zasadnicze miejsce, wśród moich małych, prywatnych jednocześnie ojczyzn,
zajęła, co wydaje się naturalnym, kraina dzieciństwa i wczesnej przedmaturalnej młodości. Za jej pośrednictwem mogę, w ramach bardzo osobistej refleksji,
„wkroczyć w obszar własnej pamięci”.
Moja pierwsza mała ojczyzna mieściła się w określonej przestrzeni północno-zachodniej części Łodzi, na pograniczu wsi i miasta, zajmując centralne miejsce w postaci osiedla „Berlinek”, także przylegających doń miejsc w postaci łąk
i gospodarstw chłopskich oraz ogrodniczych, parku, cmentarza i funkcjonujących
nieopodal szkół.
Centralnym miejscem mojej pierwszej małej i jednocześnie prywatnej ojczyzny, wypełniającym zasadniczo całą jej przestrzeń, był „Berlinek”, swoista pamiątka architektoniczna po okupacji niemieckiej z czasów II wojny światowej. Osiedle
to powstało na początku lat 40. XX w. na wówczas podmiejskich terenach Łodzi,
w północno-zachodniej części dzielnicy bałuckiej. Podobne osiedle Niemcy wybudowali na Stokach. „Berlinek” do stycznia 1945 r. funkcjonował jako siedliszcze dla rodzin osadników niemieckich, sprowadzonych głównie z Litwy, Estonii,
Danii, Finlandii i Szwecji, także z terenów Wołynia. Mieszkańcy osiedla, wybudowanego głównie dzięki wykorzystaniu niewolniczej pracy Polaków, byli urzędnikami, oficerami, ale także znajdowali, głównie kobiety, zatrudnienie w położonym opodal dużym gospodarstwie rolniczym, nastawionym na produkcję mleka.
Wtrącę jeszcze, że po wojnie w tym miejscu, zamykającym ul. Kalinową od południa, mieściło się Państwowe Gospodarstwo Rolne. Mogłem więc od dzieciństwa
210
podziwiać krowy przeganiane moją ulicą na pobliskie łąki. Po likwidacji PGR-u,
tutaj właśnie Władysław Gomułka wmurował kamień węgielny pod pierwszą
w Polsce „tysiąclatkę”. Obecnie mieści się tu zespół średnich szkół mechanicznych
(przedtem było jeszcze XXII. liceum ogólnokształcące, które skończyła moja siostra).
Wróćmy jednak do rzeczy. Do czasu wybudowania „Berlinka” w Łodzi nie
było tego typu architektury, mimo niewątpliwych wpływów niemieckich na historię i rozwój miasta. Podobny styl budownictwa mieszkaniowego można spotkać
na Dolnym Śląsku. Moje osiedle składa się z osobno stojących domów, mniejszych, pierwotnie dwurodzinnych i większych, cztero- lub ośmiorodzinnych.
Zbudowano je na planie prostokąta, z solidnym podpiwniczeniem; piętrowe
z mieszkaniem na poddaszu i strychem-suszarnią; w postaci bryły z dachem dwuspadowym, pokrytym czerwoną dachówką. Właśnie dachy nadają osiedlu urokliwy wygląd. Określają także swoisty klimat, a nawet magiczność miejsca z czasem
coraz bardziej „skąpanego w zieleni”. „Berlinek” był nawet w 2009 r., ze względu na unikalną architekturę i „klimat” oraz atmosferę jaką tworzy, nominowany
przez grupę dziennikarzy do udziału w plebiscycie „7 cudów Łodzi”.
Wbrew pewnym opiniom „Berlinek” nie został zbudowany na planie swastyki. Z lotu ptaka układ ulic osiedla bardziej kojarzy się z literą „B”, obserwując od zachodu. W układzie, który przetrwał do dzisiaj, trzon zabudowy skupia
się wzdłuż ul. Kalinowej, zamykającej całość od północy i zachodu. Od wschodu
w Kalinową wkracza ul. Morwowa i za nią równoległe, w kierunku Zachodnim,
ul. Osinowa.
Wszystkie domy mojego osiedla wyposażone były w tzw. wygody w postaci
wody bieżącej, gazu i pieców kaflowych. Określały wzrost poziomu cywilizacyjnego rodzin, które zasiedliły „Berlinek” w 1945 r., przeważnie nieosiągalny dla nich
dotychczas. Dotyczyło to również moich rodziców, którzy latem 1945 r. uzyskali
tutaj osobne, trzypokojowe, z osobną kuchnią, z osobną łazienką i przestronnym
przedpokojem, mieszkanie na parterze, do którego przypisany był całkiem spory
ogród.
Przydział na to znakomite dla rozwoju rodziny miejsce, w sytuacji zgromadzenia wówczas w Łodzi mas ludzkich, potrzebujących dachu nad głową wobec
zniszczenia stolicy i w ogóle całego kraju, okazało się niemal cudem. Jednakowoż
decyzję o objęciu mieszkania zasiedleniem udało się uzyskać dzięki wpływom
wuja, wysoko postawionego urzędnika w polityczno-administracyjnych władzach
dzielnicy. Także, może nawet w poważniejszym stopniu, dzięki ojcu, który pełnił
kierownicze funkcje w przedsiębiorstwach handlu zagranicznego.
Większość rodzin osiedlonych otrzymała „oszczędniejsze” przydziały mieszkaniowe, zajmując w dwie rodziny, często trzypokojowe, jedno mieszkanie. Najpierw stadła te żyły harmonijnie, ale z czasem wspólne korzystanie z łazienki,
211
przedpokoju i początkowo kuchni, niejednokrotnie doprowadzało do waśni, które nie kończyły się wraz z wyrokiem sądu lub kolegium.
Ze względu na obowiązki zawodowe ojca, szefa największych w Europie magazynów bawełny, organizujących i składujących podstawowy dla łódzkiego przemysłu surowiec, nasze mieszkanie zostało wyposażone w telefon. To stanowiło
okoliczność, wpływającą na moją pozycję osiedlową, tym bardziej, iż ów nowoczesny wówczas środek kontaktów międzyludzkich i międzyinstytucjonalnych, aż
do początków lat 60. był jedynym dla dużej części osiedla. Ja natomiast, wyrobiony w bieganiu, w miarę szybko zawiadamiałem nawet oddalonych sąsiadów o pilnych do nich telefonach.
Tutaj się urodziłem, na ul. Kalinowej w pierwszym od strony ul. Teresy (aktualnie Św. Teresy od Dzieciątka Jezus) bloku, który latem 1945 r. zasiedlili moi
rodzice wraz z dwoma, urodzonymi tuż przed wojną, w odstępstwie dwuletnim,
synami. Przyszedłem na świat w sypialni nowego mieszkania, przy niewielkim
udziale akuszerki i podobno z umiarkowanie głośnym krzykiem zdziwienia na
ustach. Była to niedziela. Następnego dnia, lekarz rodzinny, dr Zawadzki, zbadał
mnie dokładnie i nawet z uznaniem ocenił stan mojego zdrowia.
Byłem trzecim chłopcem w rodzinie. Tuż po wojnie, mimo poprawy zaopatrzenia w żywność, zmarł na białaczkę młodszy z braci. Był dzieckiem czułym dla
rodziców i bardzo zdolnym. Przy okazji tajnej edukacji starszego brata, jako czterolatek, nauczył się czytać i pisać. Po tej tragedii, która pozbawiła Mamę okazywania radości z życia i naznaczyła smutkiem Jej twarz, rodzice pragnąc towarzystwa
dla jedynaka, postanowili powiększyć rodzinę. I tak, najpierw latem 1946 r. pojawiłem się ja, zaś półtora roku później moja siostra, wyczekiwana córeczka. Moja
rodzina w tym momencie została skompletowana.
Porządek w rodzinie ustalała Mama. Była osobą może nazbyt asertywną. Zapewne dlatego wewnętrzne życie naszej tzw. podstawowej komórki społecznej nie
zawsze było pełne serdeczności, co szczególnie dotyczyło wzajemnych relacji rodziców. Czułość matczyna była swoiście reglamentowana i w dzieciństwie dotyczyła głównie siostry, która miała realizować marzenia rodzicielki jako pianistka.
Przypuszczam, że Mama nie należała do osób w pełni szczęśliwych. Pewnego
razu próbowała odejść w samotności. Związane z tym traumatyczne przeżycie do
dzisiaj kładzie się cieniem na wspomnieniach z dzieciństwa.
Związek naszych rodziców nie był najbardziej udany. Gdyby nie zdolności pojednawczo-negocjacyjne brata, który wzywał do realizacji obowiązku wychowania swojego, znacznie młodszego rodzeństwa, zapewne dzieciństwo siostry i moje
nie mogłoby w sumie być udane. Dodam jeszcze, że Tata zachowywał dla swej
żony zawsze dużo czułości, a nawet zrozumienia. Po latach, gdy uzyskałem wiedzę o ciężkim, naznaczonym nawet głodem, życiu Matki, jedenastego i najmłodszego dziecka w rodzinie osiedlonego w Łodzi w końcu XIX w. stolarza, zrozu212
miałem, iż moje i siostry wymagania wobec Niej były zbyt wygórowane. Tym bardziej, że zapewniała nam w miarę dostatnie, wprawdzie oszczędne i z wyrzeczeniami, dzieciństwo; czyste i schludne, choć niemodne ubiory, porządek w mieszkaniu. Ideą Mamy było wykształcenie dzieci. Sama po ukończeniu czterech klas
przedwojennej szkoły powszechnej, mimo chęci nie mogła się dalej uczyć. Pracę
zarobkową rozpoczęła w trzynastym roku życia. Ucząc się „w terminie”, uzyskała
zawód „chemiczarki”, czyli praczki. Była także damską fryzjerką. Dzięki nabytym
specjalnościom mogła prowadzić działalność usługową dla lepiej sytuowanych
pań z sąsiedztwa. Nie tylko prała chemicznie odzienia wierzchnie, piekła i stroiła torty, ale także na zamówienie robiła swetry na drutach. Efekty finansowe tych
prac wspomagały budżet domowy, ale i powodowały brak czasu na serdeczności
dla dzieci, którym ta sytuacja wyznaczała również zestaw najprostszych czynności
w gospodarstwie domowym. Dlatego szybko, wspólnie z siostrą, nauczyliśmy się
zmywania naczyń. Ponieważ wzrost nie pozwalał jeszcze w pełni sięgnąć do zlewu, czynność tą wykonywaliśmy ze specjalnie dostawionych stołków. Natomiast
ziemniaki na obiad obierałem już sam, od czasu jak siostra rozpoczęła naukę gry
na pianinie.
Jak już wspomniałem, Mama rygorystycznie pilnowała postępów w nauce
swoich dzieci. Od połowy podstawówki obarczała tym obowiązkiem „chlubę rodziny” czyli starszego brata. Cała nasza trójka ukończyła szkoły wyższe, co było
czymś wyjątkowym i niespotykanym w innych wielodzietnych rodzinach naszych
krewnych i bliskich. Tutaj drobna dygresja… Gdy poinformowałem rodziców, że
chcę zdawać na studia humanistyczne, Mama nie kryła rozczarowania (w tym
czasie brat był już inżynierem po ukończeniu włókiennictwa na politechnice, prestiżowego i dającego możliwości atrakcyjnego zatrudnienia, kierunku). Wyraziła zgodę, bez entuzjazmu, ale jednocześnie poinformowała, iż załatwi mi roczny
„termin” u dalekiego wuja, szewca: „abyś uzyskał jakiś fach w życiu”.
O ile Mama wywodziła swój rodowód z Kujaw, z rodziny szlacheckiej, zubożałej zupełnie, to Tata nie wstydził się tego, że Jego ojciec przybył do Łodzi ze wsi
spod Burzenina (pow. sieradzki). Zachowując szacunek do pracy rolnika, lubił
sam uprawiać ziemię w ogrodzie przydomowym i na działce, którą nabył jako bagienny nieużytek w okolicach ul. J. Bema i którą dzięki mozolnym zabiegom, doprowadził do rozkwitu, pielęgnując na niej niewielką plantację róż. To Go pochłaniało bez reszty i zapewne dawało wiele satysfakcji.
Życie w ramach przydzielonych „od małego” obowiązków, wymagające wyrzeczeń i ograniczenia czasu na zabawy, zintegrowało wszystkie dzieci przebywające w naszym domu. Brat, sporo starszy, opiekuńczy, dawał pewność i ochronę
psychiczną w chwilach kryzysów. Siostra, tylko nieco młodsza, rozczulała Tatę,
gdy grała na pianinie, specjalnie dla niego, Nad pięknym modrym Dunajem. Ponieważ byłem grubaskiem, na dodatek nieco „ciapowatym”, to właśnie energiczna
213
siostra, opiekująca się mną na spacerach, chroniła przed szyderstwem i rękoczynami ze strony łobuziaków z dalekiego sąsiedztwa osiedlowego.
Gdy atmosfera wokół mnie robiła się pochmurna, szczególnie po powrocie
Mamy z okresowych wywiadówek szkolnych, mogłem uciekać do miejsc, które
swoim szczególnym do ukojenia klimatem, dawała moja pierwsza mała ojczyzna.
W domu rodzinnym pojawiło się nowe uczucie, nieznane mi dotychczas.
Przyczyną tego stanu stał się mój jedyny bratanek. Przyszedł na świat pewnej wigilijnej nocy. Miałem ukończone szesnaście lat. Towarzyszyłem bratu w drodze
do szpitala na ul. Przyrodniczej, skąd dotarła do rodziny, zgromadzonej przy stole wigilijnym, przy końcu wieczerzy wiadomość, że przyszedł na świat wcześniak:
syn, wnuk i bratanek. Jego pośpiech i jednocześnie moment pojawienia się w doczesności, zapewne wpłynęły na charakter drogi życiowej Tomaszka. Pozostał
w świecie głębokiej wiary i wynikających stąd konsekwencji etycznych. Pokochałem Małego, od chwili gdy zobaczyłem Go po raz pierwszy, jeszcze, delikatnie
oceniając, niezbyt pięknego po pierwszym ciężkim przejściu.
Później uczucie, określające ten nieznany mi dotychczas stan psychiczny, występowało intensywnie wraz z urodzinami mojej córeczki, siostrzeniczek, brataniczek i wreszcie wnusi Weronusi. Gdy mieszkałem poza „Berlinkiem”, poza domem rodzinnym, ów rodzaj najgłębszego uczucia wywodziłem właśnie stamtąd,
z mojej pierwszej małej ojczyzny. Przenosił się ze mną w nowe przestrzenie dorosłego życia.
Pewnego dnia, przeżywając świeże niepowodzenia szkolne, odnalazłem swoje
Niebo, jako medium uspokajająco-inspirujące. Okna naszego mieszkania skierowane były także na północ. Otworzyłem jedno z nich. Odkrywało w dolinie śpiącą wieś oraz w górze przestrzeń, która za filozofem z Królewca mógłbym określić
jako „niebo gwiaździste nade mną”. W konstelacji gwiazd uspakajał mnie „Duży
Wóz”, wprawdzie ze złamanym dyszlem, ale unoszący wyobraźnię do świata marzeń. Zapewne od tej pory, mając nadzieję na czynne odnalezienie się w otaczającej mnie rzeczywistości, zacząłem pisać wiersze. Te wytwory afektowanego licealisty były nieco egzaltowane, niewysokich lotów, przy tym bardzo osobiste
– o postrzeganiu przyrody (drzewa, łąka, rzeczka), o ciągle nieodwzajemnionych
miłościach, o bólu po utracie bliskich, ale zapewniały mi swoistą zgodę z własnym
jestestwem. Dawały zręby wrażliwości estetycznej i społecznej.
Intuicyjnie, ale i w oparciu o doświadczenia i lektury, zacząłem wczuwać się
także racjonalniej w porządek rzeczy, nazywany absolutem czy może boskim ładem. Uczęszczałem na religię w szkole lub do sal katechetycznych kościoła parafialnego, służyłem do mszy w pobliskim kościółku Karmelitanek Bosych, dużo
czytałem, głównie wprawdzie powieści przygodowe, ale też J. Parandowskiego
(m.in. Niebo w płomieniach) czy J. Iwaszkiewicza (m.in. Czerwone tarcze). Jedno214
cześnie mój światopogląd budowany był w harmonii z tradycją rodzinną, wzbogacony o wymienione lektury a nawet o kontakty z duchownymi. Gdy okazało się, że nie wszyscy katecheci byli wzorami cnót, wówczas moje wyobrażenie
o świętości Kościoła nieco ostygło. Już nie planowałem być księdzem, co zasmuciło Mamę, marzącą o objęciu na starość funkcji gospodyni w plebani swojego syna.
Jednocześnie wzbogacałem refleksyjnie stosunek do religii, kierując się w stronę tych filozofii społecznych i kierunków, które w pewnym stopniu były wobec
siebie solidarne, głoszące wartości egalitaryzmu społecznego. Nie dostrzegałem
więc sprzeczności między chrześcijaństwem czy ideami socjaldemokratycznymi
i szczególnie agrarystycznymi, jako kierunkami określającymi tożsamość społeczno-kulturową regionalisty, który realizując swoją misję wobec ojczyzny i regionu,
może być wyznawcą różnych opcji światopoglądowych. Co do mnie, zdając sobie sprawę z tego, że – jak to określił Siergiej Jesienin – „Na tym świecie jam tylko
przechodzień (…)”, mogłem pozostawać zwolennikiem egalitaryzmu społecznego i jednocześnie zachowywać empatyczny stosunek do świata i ludzi z którymi
wchodziłem w różnego rodzaju kontakty.
Wzrastałem w rodzinie raczej apolitycznej. Po wojnie rodzice radośnie przeżywali wyzwolenie spod okupacji niemieckiej. Często odbywały się w naszym
mieszkaniu, także u sąsiadów z ul. Morwowej, zaliczanych do „rodziny blokowej”,
wesołe przyjęcia. Wtedy wszyscy śpiewali. Podziwiałem Tatę, gdy będąc w stanie
pogody ducha, wyśpiewywał arię z opery „Carmen” Georgesa Bizeta, rozpoczynając ją zupełnie oryginalnie od słów „zarżnąłem byka, cóż to dla mnie byk”. Mimo
ciemnych stron stalinizmu „Berlinek” pogodnie biesiadował w domach i ogródkach. Nie dotyczyło to jednak wszystkich. Pojawiały się tragiczne rysy.
Współczucie i pomoc okazywano bliskim sąsiadom, których syn był więziony przez UB za udział w młodzieżowej grupie antykomunistycznej. Jego matka
wybłagała dla dziecka u Bolesława Bieruta ułaskawienie. Po powrocie do domu
wkrótce zmogła go gruźlica. Żałoba matki po stracie syna budziła solidarność
i szacunek sąsiadów z całego osiedla.
Byłem akurat w pierwszej klasie szkoły podstawowej, gdy na lekcji „nasza
pani” zapłakana obwieściła, że zmarł „towarzysz Stalin”. Przypuszczałem w tamtej chwili, że świat wkrótce się zawali. Dlatego niepomiernie się zdziwiłem, gdy po
powrocie do domu zastałem rodziców i brata w bardzo pogodnych nastrojach.
Wychowałem się w kręgu rodzinnym, ale też spontanicznie poszerzałem
krąg osób mi bliskich, przybywając często, szczególnie każdego pogodnego dnia,
o każdej porze roku, z innymi dziećmi mieszkającymi w najbliższym sąsiedztwie.
Przywódcą naszego dziecinnego „stada” był Władyś, najstarszy, najsilniejszy i najszybszy w biegach. Przewodził naszym zabawom, wygrywał wszystkie konkurencje sportowe, oprócz gier „w cymbergaja” i „o stalówki”. Także był „naczelnym
lekarzem” zabaw w „doktora”. Młodsi – Mariolka, Cinuś, moja siostra, Zbyszek
215
i Danusia i jeszcze inni, brali udział w tym swoistym życiu towarzyskim, ale nie
do wszystkiego byli dopuszczani. Moją uwagę skupiała jedyna równolatka w tym
gronie. Chodziliśmy do szkoły, od pierwszej klasy podstawówki. Może nie nosiłem Jej tornistra, ale po drodze na lekcje, zachodziłem do Jej domu i cierpliwie
czekałem, aż zje ranne jajeczko na miękko. I później już biegliśmy razem i ledwie
udało się zdążyć na pierwszą lekcję. Wprawdzie zdarzało nam się pokłócić, a nawet oberwałem od Niej kamykiem w czoło, to jakoś naturalnym wówczas wydawało mi się, że stan naszego koleżeństwa będzie trwał i trwał…
Do altanek w naszych ogródkach często przychodzili nieco starsi koledzy,
równolatkowie Władysia: Jerzol z ul. Morwowej i Heniu, syn ogrodnika z wiejskiej części ul. Teresy. Dopuszczali mnie do swoich zajęć uprawianych po kryjomu. W czwórkę, wstyd się przyznać, graliśmy w karty lub tzw. bąka i to na pieniądze (grosze). Zdarzyło się też zapalić papierosa, pozyskanego z obficie zaopatrzonego kuferka tytoniowego Władysiowego dziadka. Papierosy, które wówczas
podpalałem, były prawie ostatnimi w moim życiu. Nie zawsze więc należałem
do grzecznie ułożonych dzieci. Karty i hazard „bąkowy” nie zajmowały mi tyle
czasu, żeby mogły zabrać godziny przeznaczone na pochłanianie książek. Ostatecznie przecież można było, wbrew zakazom rodziców, czytać także w nocy pod
kołdrą, wykorzystując światło z latarki. Później, może i dzięki doświadczeniom
z lat wczesnych, przeważnie bowiem przegrywałem, niespecjalnie przepadałem za
udziałem w różnych grach. Nie grałem nawet w „totolotka”. Spośród „zdrowych”
sportów intensywnie uprawialiśmy biegi, zaś na placu przed blokiem, przy trzepaku, także siatkówkę no i oczywiście piłkę nożną. Niepowodzeniem natomiast zakończyła się próba nauczenia dzieci osiedlowych gry w hokeja na trawie. Niezbyt
wpływowym instruktorem tej dyscypliny był starszy kolega Jacek z ul. Osinowej,
aktualnie profesor antropologii kultury na Uniwersytecie w Quebeku (Kanada).
Jeszcze wrócę do roli Władysia w mojej pierwszej prywatnej ojczyźnie. Wspólnie przeżywaliśmy psotne dzieciństwo, ale też serdecznie wspomagaliśmy się. Tak
się złożyło, że i później był autorytetem koleżeńskim, ojcem chrzestnym córeczki
i zaznaczył swoją obecność nie tylko jako przyjaciel, ale także szef w życiu zawodowym, aż do przejścia na emeryturę. I ten czas, w którego tle mieściły się wspomnienia, mam nadzieję okazał się dla nas czasem pożytecznie i radośnie wypełnionym; jestem przekonany, że dzięki mojej, a może naszej, pierwszej małej ojczyźnie.
Zasadniczą rolę w wyborze przeze mnie takiej, a nie innej drogi życiowej
odegrały zintegrowane z sobą okoliczności, coś co wynikało z przestrzeni i miejsc
konstytuujących przestrzeń i miejsca mojej pierwszej małej ojczyzny, w tym atmosfera – swoisty klimat urokliwego „Berlinka”. W kontekście tego wszystkiego
odnalazłem Autorytet, który określił kierunki moich zainteresowań intelektualnych i zawodowych jednocześnie. Tym człowiekiem, jako autorytetem z wybo216
ru, okazał się Profesor, późniejszy dla mnie Mistrz, którego od czasów dzieciństwa miałem okazję podziwiać. Mieszkał wraz z rodziną: żoną, synami i teściami
w sąsiednim bloku. Okna parterowego mieszkania rodziców spoglądały z dołu
na pokoje: dziecinny i gabinet, mieszkania profesora, zlokalizowanego na piętrze.
Z Jego synami, Władysiem i Cinusiem, zżyłem się już od wczesnego dzieciństwa.
Obaj bracia swoje zainteresowania i pasje niejako odziedziczyli po ojcu. Ja zaś
nabyłem je, będąc zafascynowany Jego charyzmą. Był uosobieniem grzeczności.
Mimo natłoku obowiązków zawsze znalazł chwilę by zagadnąć o sprawy dla Niego zapewne nieistotne, a ważne dla nieśmiałego dzieciaka. Bardzo więc lubiłem
biegać po Profesora, gdy był do Niego telefon, m.in. z uczelni gdy pełnił funkcję
dziekana.
Profesor pracował przy biurku do późnych godzin wieczornych, właściwie aż
do nocy. Nie zasłonięte w gabinecie okna, pozwalały niekiedy podziwiać czułość
Profesora wobec żony, kobiety pięknej, która zresztą była kochającą matką dla
swoich synów, zaś uwielbianą opiekunką dla dzieci z sąsiedztwa. Potrafiła przytulić, zabrać na wycieczki, zaprosić na podwieczorek… Ubarwiała i ocieplała moje
dzieciństwo.
Gdy w czwartej klasie podstawówki objęły mnie lekcje z historii i gdy ustaliłem, że Profesor jest współautorem podręcznika do tego przedmiotu, mój dla
niego szacunek znacznie wzrósł. W jakiś czas potem przejąłem od przyszłego Mistrza zasadnicze kierunki zainteresowań w obrębie historii wsi, chłopów, rolnictwa i kultury ludowej w jej chłopskim i regionalnym układzie.
Na moje wybory życiowe miały wpływ, jak już wspomniałem, różne miejsca
mieszczące się w przestrzeni pierwszej małej ojczyzny, zakreślając jednocześnie
jej zasięg i granice. Jestem przekonany, iż usytuowanie „Berlinka”, graniczącego
z wsią od strony północnej, też wpłynęło na tendencje owych wyborów, zupełnie świadomych jeszcze przed maturą. Z okien mieszkania miałem bliski widok
na wieś i ostatnie w niej gospodarstwo rolnicze „pana Bednarka”. Obserwowałem
znój Jego prac z zastosowaniem sprzężaju końskiego, przy nawożeniu, oraz sianiu lub sadzeniu i wreszcie zbiórce. Przez podwórze Jego „gospodarstwa” wiodła
jedyna droga na łąki. Przechodziliśmy tamtędy z Władysiem aby nazbierać świeżego krowiego nawozu do użyźnienia ziemi pod ogrodowiznę, głównie na pomidory. Niekiedy godzinami, wobec konkurencyjności ze strony silniejszych chłopaków, czekaliśmy na osobliwy rodzaj aktywności kilku krów „pana Bednarka”.
Wcale się przy tym nie nudziliśmy, kąpiąc się i łowiąc ryby w strumyku, zbierając
pieczarki i szczaw na piątkową zupę z jajkiem gotowanym na twardo. Gdy leżeliśmy na ukwieconej i pachnącej sianem łące, zapatrzeni w figury podniebnych obłoków, to zdawało się, że urealniamy nasze marzenia.
Od zachodu, wzdłuż biegu strumyka wypływającego z parku, za łąkami wyrastał niewielki lasek. Potocznie nazywany był „Lasem Kajzebrichta”. Zapewne mia217
no to zawdzięczał przedwojennemu właścicielowi tych terenów, które w zalesionej części, nad stawem, zabudowane były niewielkim dworkiem. W tym miejscu
dochodzę do pewnej wstydliwej części wspomnień z lat szkolnych. Otóż zdarzało się, że wraz z kolegami podglądaliśmy ludzi, którzy wobec zakłamania obyczajowego tamtych czasów i zapewne braku dostępów do hoteli, czy innych miejsc
pozwalających na intymne spotkania, w okresie lata spacerowali do „Kajzebrichta”, aby zrealizować w scenerii krzaków i drzew swoją miłość. Obserwowaliśmy
z ukrycia te romantycznie nastawione pary, aż do czasu gdy pewien rozdrażniony mężczyzna solidnie nas pogonił. Niemniej jednak zainteresowanie płcią piękną przybierało wówczas inny charakter, choć nie pozbawiło chyba przyrodzonej
mi nieśmiałości w kontaktach z koleżankami. Już wtedy życzliwi koledzy dokonali tzw. uświadomienia mnie. W drugiej klasie podstawówki Władyś i Jerzol, starsi
o dwa lata, w scenerii przyblokowych kubłów śmietnikowych, rozwiali moje wątpliwości co do okoliczności pojawiania się na świecie dzieci. Pozbawili tym samym bociany tradycyjnej funkcji prorodzinnej.
Park Julianowski w przestrzeni mojej pierwszej małej ojczyzny zajął miejsce szczególne. To jeden z pięciu najstarszych w Łodzi parków. Od lat 80. XIX w.
jego teren należał do fabrykanta Juliusza Heinzla, od którego nazwiska uzyskał
potoczne określenie. Po II wojnie światowej Adam Mickiewicz został ogłoszony
patronem tego urokliwego przybytku, usytuowanego początkowo na obrzeżach
rozrastającego się dynamicznie miasta. Park z czasem zajął obszar 46,5 ha w obrębie ulic Zgierskiej, Sowińskiego, Jaworowej, Folwarcznej, Alei Róż i J. Karłowicza. Znalazł się w obniżeniu terenu, rozciągając bujną zieleń wzdłuż doliny rzeczki Sokołówki. Po wojnie mur dotychczas otaczający park został zburzony. Wraz
z nim runęła pewna elitarność społeczna i narodowościowa tego przybytku. Został od tej pory udostępniony szerokim rzeszom łodzian. Na szczęście, dla tej krainy spokoju, cieszył się większą frekwencją publiczności tylko w dni świąteczne.
Przymykam oczy i widzę jak w centrum parku, na dwóch poziomach, rozlewają
się lustra stawów, w których odbijają się stare i młode drzewa, łabędzie i kaczki,
a pod ich powierzchnią w słoneczne dni opalają się złote, królewskie karpie, budząc pożądanie kłusowniczo nastawionych chłopaków. Podczas pierwszych niedzielno-rodzinnych spacerów do oazy zieleni i spokoju, rodził się mój zachwyt
nad tą częścią miasta, która właściwie do głośnego i brudnego miasta nie pasowała i należała tylko administracyjnie.
Wejście do parku mieściło się zaledwie kilkaset metrów od mojego domu.
Już jako sześciolatek miałem okazję by zapoznać się z użytecznościami i urokami miejsca budującego tak istotnie wyobraźnię i wrażliwość. Zaglądałem do parku niejako z obowiązku. Mama wyprawiała mnie do źródełka, wyposażonego
w ujęcie z którego ciurkała woda, cienką strużką zmierzając do stawu. Urokliwe
to miejsce usytuowane było w dolince otoczonej iglakami. Pozwalało pozyskać
218
miękką wodę, która jako jedyna, mogła dobrze opłukać, umyte w szarym mydle,
włosy rodzicielki. W upalne dni, gdy nie stać mnie było na lemoniadę, znakomicie zaspokajała pragnienie – zimna i krystaliczna. Czuję jej cudowny smak do dzisiaj, mimo iż po drodze życia miałem okazję do posmakowania innych zimnych
napojów.
Mniej więcej w połowie lat 50. minionego, wieku nad jednym ze stawów
parkowych na dużej polanie, w związku z inicjatywą ówczesnych władz miasta
(Wydział Kultury Prezydium Rady Narodowej) wybudowano muszlę koncertową, utrzymaną w stylu neoklasycystycznym. Cotygodniowe, niedzielne występy
artystyczne, organizowane tutaj w okresie letnim, zapewniały pierwsze kontakty
z kulturą popularną; może nie zawsze najwyższych lotów, ale dawały pewną wiedzę z zakresu muzyki i tańca, przy tym wzruszały. Budziły żywe zainteresowanie
folklorem w wykonaniu zespołów pieśni i tańca, występujących w strojach ludowych.
Jeszcze jedna okoliczność decydowała o atrakcyjności tej części parku i udostępnianej w niej kultury. Otóż niedzielnym festynom towarzyszyły samochody
– bufety, zazwyczaj zaopatrzone w reglamentowane na co dzień artykuły żywnościowe. Można było z nich, po odczekaniu w długim „ogonku”, za kilka złotych
nabyć suchą bułkę, serdelka i oranżadę. Nie zawsze stać mnie było na zakup tych
rarytasów, a zawsze, od rana do nocy, chodziłem głodny jako posiadacz, obfitszej
niż normalna, figury cielesnej. Często więc posiłki fundował Władyś, zasobniejszy finansowo towarzysz wszelkich wypraw, także grubasek, ale nie tak gruby jak
ja.
Zdarzało się, że samotnie uciekałem do parku, który fascynował mnie wysokimi drzewami. Zalegałem pod jednym magicznym dębem, który swoją koroną
rozgarniał błękitne lub zachmurzone niebo, gdy powierzałem mu sekrety o rozsadzającym mnie szczęściu lub trapiącym niepowodzeniu.
Tutaj też nabierały konkretnych kształtów moje pierwsze chłopięce, a raczej
młodzieńcze, uczucia do przedstawicielek ładniejszej części ludzkości. Spacery,
w scenerii zagubionych na odludziu alejek, tonowały znacznie przypisaną mi nieśmiałość. Mimo tego nie udawało się długo jej przezwyciężyć. Pierwsza bowiem,
po kilku spacerach z trzymaniem się za ręce, pocałowała mnie Elżbietka, cudna
jak cherubinek, młodsza siostra koleżanki ze szkoły. Stwierdziła, że musiała tak
zrobić, albowiem zwątpiła już zupełnie w moje całuśne umiejętności.
Cmentarz św. Rocha na Radogoszczu. Park Julianowski sąsiadował z tym
miejscem od strony zachodu. Nekropolia radogoska należy do jednego z najważniejszych miejsc pochówków w Łodzi. Została założona w dwudziestoleciu międzywojennym w północnej części miasta, na Bałutach. Najpierw była niewielkim
cmentarzem ewangelickim, do którego została dołączona część katolicka. W czasie okupacji niemieckiej i po wojnie, część katolicka rozrosła się tak bardzo, że
219
całkowicie wchłonęła cmentarz ewangelicki. Tutaj zostały pochowane zwęglone zwłoki ofiar więzienia Radogoszcza (Zgierska 147) po masakrze w styczniu
1945 r.
Oba obiekty oddzielone były od siebie solidnym murem cmentarnym. W pewnym okresie, mniej więcej w połowie lat 60. XX w. przebito ten mur i od tej pory
na cmentarz można było wejść także od strony parku. Nim przejście to zostało zamurowane, często z Elżbietką zachodziliśmy prosto z parku na refleksyjne randki,
związane również z realizacją mojej ówczesnej pasji, mianowicie zbierania napisów nagrobnych. Gdy zaczęła mnie na dobre fascynować poezja, pewne inspiracje, zwłaszcza przy zapisywaniu trenów, czerpałem z epitafiów. Dziewczyna pomagała je spisywać. Pewnie już wtedy zaczęła się nudzić w moim towarzystwie.
Od wczesnego dzieciństwa zachodziłem na cmentarz na pogrzeby bliskich, na
święto 1 listopada, czy też z Mamą, aby pielęgnować groby bliskich, wtedy jeszcze usypane z ziemi i pokryte bratkami. A bliskich ciągle u św. Rocha przybywało. Jeszcze przed wojną znaleźli tutaj odpoczynek obaj dziadkowie, tuż po wojnie
braciszek, później babcie i rodzice, żona Grażyna, szwagier Krzysztof, Basia i Jadzia; coraz częściej koleżanki, koledzy, przyjaciele. Szczególnie po odejściu Taty,
gdy byłem na kolejnym zakręcie życiowym, zaglądałem tutaj często. Cisza panująca w tym miejscu, albo szum drzew, może wspomnienia pogodnych chwil dzieciństwa z dobrym człowiekiem, koiły mój żal. Mogłem do miasta wracać spokojniejszy, po swoistym wypożyczeniu kilku nostalgicznych chwil z mojej pierwszej
małej ojczyzny.
Szkoły. Usytuowane były na obrzeżach przestrzeni mojej pierwszej małej
ojczyzny. Najpierw objęła mnie szkoła podstawowa (nr XIII i nr 65 z ul. Pojezierskiej) a później liceum (XIII LO im Marii Piotrowiczowej ul. Mackiewicza).
W zasadzie nie wspominam zbyt dobrze lat nauki, aż do matury. Swoboda wyniesiona z łąk i parku, z przydomowych ogrodów, nie bardzo dawała się wtłoczyć
w zorganizowane życie społeczne, poranne apele, sztywne akademie i w ogóle rygor szkolny.
Jaśniejsze punkty moich zmagań oświatowo-szkolnych zawdzięczam wychowawczyni Pani Genowefie, która za zrozumieniem opiekowała się klasą do której
chodziłem przez siedem lat podstawówki. Również pani od fizyki i chemii, traktowała mnie z wyczuwalną serdecznością. Zapewne dlatego, że była wraz z dwiema siostrami, wszystkie po przedwojennych seminariach nauczycielskich, sąsiadką z „Berlinka”. Mieszkała naprzeciwko, nad mieszkaniem Profesora, na poddaszu. Ponieważ często kontaktowała się z Mamą, nie pozostało mi nic innego jak
nauczyć się przedmiotów, za którymi nie przepadałem wówczas, a także później.
Dzięki temu „piątki”, jedyne poza oceną ze sprawowania, jakie uzyskałem na świadectwie ukończenia szkoły podstawowej, dotyczyły przedmiotów, które prowadziła Pani Stasia.
220
Z czasów podstawówki miłe chwile kojarzą się z pojawieniem się w czwartej
klasie nowego kolegi. Zaimponował od razu, fundując lody w pobliskiej cukierni. Wprawdzie środki na owe zimne smakołyki, zapewne o tym nie wiedząc, zapewniła ciocia Tomka, ale to właśnie On okazał szeroki gest wobec dzieci, często
z ubogich rodzin bałuckich. W Jego domu rodzinnym odnalazłem dużo ciepła i
serdeczności ze strony mamy Tomka, a także opiekuńczych starszych sióstr, Miry
i dozgonnej przyjaciółki Jadzi. Tomek posiadał olbrzymi wpływ na moje młodzieńcze zachowania. Dlatego Mama obdarzyła Go mianem „mojego profesora”.
Zdobywanie wiedzy ogólnej na poziomie licealnym wpływało na mnie nadzwyczaj stresująco. Podobnie i na Tomka, który przesiedział ze mną w jednej ławce, aż do matury. Zapewne przygoda z uczeniem się zakończyłaby się na klasie
dziewiątej, gdyby „języka polskiego” nie objęła w klasie dziesiątej nowa nauczycielka, profesor „Maurerka”, jak ją poufale nazywaliśmy. Była od swoich uczniów
niewiele starsza, tuż po studiach. Już wtedy przebywałem w kręgu lektur, które nie
mieściły się w kanonie szkolnym. Mój styl pisania, naznaczony manierą wynikającą z książek pisarzy amerykańskich (szczególnie Ernesta Hemingway’a i Johna
Steinbecka) nie budził pozytywnych ocen u poprzedniej, „starej daty”, nauczycielki, ale za to duże uznanie u „Maurerki”. Jedno z moich wypracowań przeczytała
w pokoju nauczycielskim. Słuchali tego tekstu także nauczyciele dotychczas raczej nie doceniających moich talentów, szczególnie matematycznych. Od tej pory
skończyły się swoiste, choć zrozumiałe „prześladowania” ze strony nauczycieli
tzw. ścisłych przedmiotów. Wpływ na sytuację, która pozwoliła mi intensywniej
zdobywać wiedzę filologiczną i historyczną, miała też koleżanka z ławki za plecami, Małgosia, prymuska naszej klasy, którą miałem okazję podziwiać od pierwszej klasy podstawówki. Też mieszkała na „Berlinku”. Przesyłała mi ściągi z matematyki. Zaś moja bratowa, która była już magistrem biologii, pomagała z chemii
i botaniki-biologii. Kosztowało ją to zapewne dużo cierpliwości.
Mimo różnych preferencji co do kierunków, intensywności i poziomu wchłaniania wiedzy, uzyskałem świadectwo maturalne – ku swojemu zaskoczeniu, nawet z wyróżnieniem. W tym momencie mogłem wreszcie jeszcze pełniej rozwijać realizację swoich planów życiowych. Na egzamin wstępny na studia udał się
ze mną kolega z „Berlinka” Jerzol, który już studiował w instytucie, w którym odbywały się egzaminy. Dzięki wsparciu przyjaciela byłem mniej rozdygotany i zdenerwowany. Napisałem pracę, która dała mi symboliczną przepustkę na wymarzony kierunek studiów.
Jednocześnie żegnałem się z moją pierwszą najwcześniejszą ojczyzną. Może
nie była w pełni dla mnie Arkadią, ale przestrzeń, atmosfera i ludzie, którzy ją
wypełniali – to wszystko dało względnie dużo radości życiowych. Region dzieciństwa i wczesnej młodości wpłynął na ukształtowanie mojego systemu wartości, stosunek do przyrody, fascynację historią i poezją, niewygórowane potrzeby
221
materialne, przyjaźnie, które trwają, pielęgnowanie więzów rodzinnych… Wobec
powyższego następne środowisko w którym żyłem, uczyłem się i pracowałem,
nie miało szans na związanie mnie emocjonalnie z sobą. Natomiast kolejne moje
małe ojczyzny sytuowały się przestrzennie poza miastem, które nie wytrzymywało porównań z krainą dzieciństwa i młodości. Później uczuciowo i estetycznie,
w sensie odbierania kolorytu krajobrazu, mogłem znaleźć przestrzeń następnych
prywatnych ojczyzn w regionie kaszubskim (okolice Koczały, Miastka, Bytowa,
Chojnic, Człuchowa), podhalańskim (okolice Bukowiny Tatrzańskiej) także następnie na terenie gminy Dobroń (Morgi, Kolonia Ldzań, Zimne Wody) nad rzeką
Grabią. Miasto, mimo że się w nim urodziłem, uczyłem i pracowałem zawodowo,
nie mogło spełniać kryteriów przynależności do mojej kolejnej małej ojczyzny.
Jego zorganizowane życie społeczne, tłum i hałas, brud ulic i szarość architektury,
raczej mnie przytłaczały, niż dawały możliwość takiej ekspresji jak kraina pierwszych osiemnastu lat życia; kraina określająca, ogólnie konstatując za Margaret
Mead, warunki, kształt i treść mojego dojrzewania społecznego. Dlatego mogę
odpowiedzieć na pytanie: „Kim jestem jako regionalista?” Jestem kimś kto kształtował swoją tożsamość w przestrzeni i miejscach swojej prywatnej pierwszej małej ojczyzny.
Jędrzej Julianowski – (ur. 1946) historyk, emeryt, nauczyciel akademicki.
222
Włodzimierz Rogowski
Gubińskie Towarzystwo Kultury
Regionalizm – moja pasja
Zaczęło się w szkole, w Gubinie, w miejscu mojej pierwszej pracy zawodowej.
Pracowałem jako nauczyciel w Zespole Szkół Zawodowych. Uczyłem fizyki, matematyki i elektrotechniki. Od samego początku prowadziłem różne koła zainteresowań. Największym powodzeniem w tym czasie cieszyły się koła fotograficzne
i fizyczne. Koło fotograficzne zrzeszało początkujących i bardziej zaawansowanych w fotografowaniu uczniów. Zajmowaliśmy się fotografią czarno-białą. Kolorowa dopiero się przebijała. Dokumentowaliśmy życie klasy, szkoły i miasta. Niektóre z tych zdjęć znalazły się w Kronice miasta Gubina.
Byłem i jestem aktywnym członkiem Gubińskiego Towarzystwa Kultury. Staraliśmy się dokumentować historię Ziemi Gubińskiej wydając „Echo Gubińskie’ i „Zeszyty Gubińskie’’. Z wydawnictwami nie było tak prosto jak obecnie. Należało mieć zezwolenie z Urzędu Kontroli. O takie zezwolenie zwróciliśmy się do prezesa Głównego Urzędu Kontroli Publikacji i Widowisk w Warszawie. Wydano je 15 listopada 1988 roku. Chciałbym zwrócić uwagę, że było
ono ważne do dnia 1.09.1989 roku i było ostatnim zezwoleniem o jakie zabiegaliśmy. Dziś o taki dokument nikt nie pyta, dlatego ma on wartość historycznego dokumentu-ciekawostki. Aby materiał wydać, trzeba było przygotować dwa
egzemplarze i przekazać je do Okręgowego Urzędu Kontroli Publikacji i Widowisk, który to urząd wyraził zgodę na wykonanie i rozpowszechnienie „Echa Gubińskiego” – jednodniówki Gubińskiego Towarzystwa Kultury. Zespół Redakcyjny pracował w składzie: Włodzimierz Rogowski – przewodniczący, Józef Bartkowiak, Grażyna Daćko, Tadeusz Firlej, Stanisław Komar, Stanisław Kościesza, Małgorzata Niparko – sekretarz, Roman Niparko, Stefan Pilaczyński – kierownik techniczny, Jan Piszczek, Zygmunt Traczyk – zastępca przewodniczącego.
Od początku samodzielnego życia interesowało mnie szersze otoczenie społeczne. W latach 1974-1977 byłem wicedyrektorem w Zespole Szkół Ogólnokształcących w Gubinie. Zauważyłem większe możliwości inspirowania i oceniania, a także wspierania zajęć pozalekcyjnych. Moje zaangażowanie zostało dostrzeżone przez władze miejskie.
W latach 1974-1985 byłem inspektorem oświaty i wychowania. Wydawało mi
się, że dojrzałem do brania na siebie większej odpowiedzialności. W tym okresie
223
w mieście powstało Przedszkole nr 3, zakończony został remont Ratusza Miejskiego, obchodziliśmy 750-lecie nadania praw miejskich Gubinowi. Urzędowałem blisko spraw kulturalnych, artystycznych. Przekonałem się, jak duży wpływ
na życie umysłowe miasta ma oświata. Bez wielkich oporów wewnętrznych zdecydowałem się przyjąć nowe obowiązki. W latach 1985-92 pracowałem na stanowisku dyrektora Zespołu Szkół Ogólnokształcących w Gubinie. Zrozumiałem, iż dla
skuteczności wysiłku dydaktycznego ogromne znaczenie ma baza, stosowne warunki lokalowe i sprzętowe. Wtedy przebudowaliśmy salę gimnastyczną (podwoiła się jej powierzchnia) i uruchomiliśmy miejsko-szkolne obserwatorium astronomiczne (za sprawą Aleksandra Durniata, nauczyciela fizyki). W różnych zakresach polepszyły się warunki do pracy wychowawczo-dydaktycznej, do prowadzenia działalności pozalekcyjnej. Nie bałem się podejmować decyzji pożytecznych
dla środowiska lokalnego.
W latach 1998-2000 byłem burmistrzem Gubina. Czułem wielką odpowiedzialność i świadomość, że prawie wszystko w mieście zależy ode mnie. Nie zapomniałem o szkolnictwie i nauczycielach. Zawsze wspierałem nowatorstwo w działalności wychowawczej i dydaktycznej. Nauczycieli inspirowałem do aktywnego
udziału w sesjach postępu pedagogicznego, do prezentowania tam własnych, oryginalnych materiałów. Sam również jestem autorem opracowań pedagogicznych,
dokumentacyjnych. Otrzymałem powołanie na stanowisko nauczyciela dyplomowanego i powołanie na stanowisko profesora szkoły średniej.
Działalność w rozległym środowisku nie przeszkadzała mi, a raczej pomagała w pracy czysto nauczycielskiej. Moi uczniowie osiągali wysokie lokaty w konkursach przedmiotowych na szczeblu wojewódzkim. Sporo wysiłku wkładałem
w organizowanie aktywności na polu kultury fizycznej. Od 4 lutego 1976 roku do
końca 1985 roku byłem przewodniczącym Zarządu Miejsko-Gminnego Szkolnego Związku Sportowego. Wówczas Zbiorcza Szkoła Gminna (Szkoła Podstawowa
nr 2) wygrała sztafetę olimpijską „Moskwa 80”. Szkoła otrzymała nagrodę, a nauczyciel wychowania fizycznego Jerzy Gąsior i dyrektor szkoły Franciszek Kotapski zostali wyróżnieni wyjazdem na Letnią Olimpiadę do Moskwy w 1980 roku.
Zarząd Miejsko-Gminnego Szkolnego Związku Sportowego tworzyli nauczyciele
wychowania fizycznego jako przedstawiciele placówek oświatowych (Leszek Banaszczyk, Jerzy Gąsior, Andrzej Gornow, Włodzimierz Karolak, Ireneusz Szmit).
W roku 1983, z okazji 30-lecia Szkolnego Związku Sportowego otrzymałem dyplom za owocną pracę społeczną na niwie krzewienia kultury fizycznej wśród
młodzieży szkolnej.
W 1985 roku przez Kuratorium Oświaty i Wychowania oraz Wojewódzką
Radę Postępu Pedagogicznego zostałem wyróżniony Honorowym Medalem „Zasłużony dla Postępu Pedagogicznego”. W roku 2006 przyznano mi Lubuski Laur
Oświaty.
224
Angażowałem się, z satysfakcją, w wielorako pojmowaną działalność społeczną i kulturalną na rzecz miasta i powiatu. Pełniąc funkcję przewodniczącego Rady Powiatu Krośnieńskiego byłem współinicjatorem utworzenia, ze składek radnych, funduszu stypendialnego i nagrodowego. Jako radny Powiatu Krośnieńskiego, jestem fundatorem corocznej nagrody dla najlepszego absolwenta Liceum Ogólnokształcącego im. Bolesława Chrobrego w Gubinie. Mam swój skromny udział w inicjowaniu i rozwijaniu współpracy, także kulturalnej, gubińskiej oświaty ze szkołami niemieckimi w Guben
i w Cottbus.
Prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Gubinie wyróżniło mnie medalem
„Zasłużony dla Rozwoju Miasta Gubina”. Aktywnie włączałem się w organizację wyborów. Mam stosowne podziękowania od Wojewódzkiego Komisarza Wyborczego w Zielonej Górze i od Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” za pracę
w Miejskiej Komisji Wyborczej (1990 rok). Uzyskałem nominację i wpis do Złotej
Księgi Polskiego Samorządu 2002–2006.
Przez czternaście lat byłem i jestem jurorem Konkursu Literackiego im. Tadeusza Firleja O „Złote Pióro”. Byłem prezesem Gubińskiego Towarzystwa Kultury
w latach 1978–1994. Od roku 1994. do chwili obecnej (rok 2012) pracuję społecznie jako wiceprezes GTK. Przez dwie kadencje byłem przewodniczącym Społecznej Rady Programowej Gubińskiego Domu Kultury.
Od wielu lat aktywnie działam w Związku Nauczycielstwa Polskiego, w środowisku miasta Gubina i gminy wiejskiej Gubin. Uhonorowany zostałem medalem z okazji 100-lecia ZNP.
Zależało mi, żeby do władz wszystkich szczebli wybierani byli ludzie, którym
bliskie są sprawy kultury. Byłem współorganizatorem redaktorem naczelnym pisma Gubińskiego Towarzystwa Kultury „Echo Gubińskie”, współautorem książki
o charakterze monograficznym, z serii „Zeszyty Lubuskie”, nr 22 – Gubin. Zarys
historii miasta, pod red. Czesława Osękowskiego, Lubuskie Towarzystwo Kultury, 1987. Przygotowałem i opublikowałem książkę Z historii Banku Spółdzielczego w Rzepinie i jego oddziałów (1947–2009), Uniwersytet Zielonogórski, Zielona Góra 2010. Jestem przewodniczącym Rady Nadzorczej Banku Spółdzielczego
w Rzepinie. Wchodzę w skład Zespołu Redakcyjnego „Kalendarium Gubina 1945–2009” (2010). Moje społecznikostwo, naznaczone regionalizmem, jest
odnotowane w książce Stanisława Turowskiego Gubinianie 775, przedstawiającej sylwetki najbardziej aktywnych mieszkańców naszego miasta (rzecz wydana
w 2010 r. z okazji 775-lecia Gubina).
Wyróżniony zostałem Złotym Krzyżem Zasługi, Odznaką Honorową za Zasługi w Rozwoju Województwa Zielonogórskiego (1987), medalem Opiekuna Miejsc Pamięci Narodowej, Lubuską Nagrodą Kulturalną (1990), Dyplomem
Honorowym i Medalem z okazji XX–lecia Lubuskiego Towarzystwa Muzyczne225
go im. Henryka Wieniawskiego w Zielonej Górze, Zasłużony Działacz Kultury
(1997).
Po latach pracy społeczno-kulturalnej na rzecz regionu oceniam, iż było
warto…
Włodzimierz Rogowski – pedagog, społecznik, samorządowiec, działacz oświatowy, animator kultury. Wieloletni dyrektor Zespołu Szkół Ogólnokształcących w Gubinie. W latach 1998-2000 burmistrz Gubina. Wiceprezes Gubińskiego Towarzystwa
Kultury. Autor książki Z historii Banku Spółdzielczego w Rzepinie i jego oddziałów
(1947–2009), Uniwersytet Zielonogórski, Zielona Góra 2010, redaktor licznych wydawnictw poświęconych Gubinowi i Ziemi Lubuskiej.
226
W STRONĘ DOBRYCH PRAKTYK
227
Adam Dariusz Kotkiewicz
Towarzystwo Naukowe Płockie
Stowarzyszenie Przyjaciół Muzeum Mazowieckiego
Stowarzyszenie Tradytor
Wśród płockich regionalistów – spostrzeżenia i refleksje osobiste
„Aby mierzyć drogę przyszłą,
trzeba wiedzieć skąd się wyszło”
Cyprian Kamil Norwid
Zastanawiając się, jak ma wyglądać tekst o pojmowaniu regionalizmu i roli
regionalisty stwierdziłem, że nie da się tego zrobić bez refleksji osobistych. Czytelnik musi mi zatem wybaczyć, że tak dużo napiszę o sobie, a także sprawach i ludziach, z mojego najbliższego otoczenia. Nie lubię pisać „suchych”, teoretycznych
rozważań, stąd takie a nie inne podejście do tematu.
Mam 37 lat, mieszkam w Płocku i czuję się regionalistą. Myślę tak o sobie,
ponieważ zajmuję się historią Płocka i Mazowsza Północnego, którą staram się
odkrywać, a także upowszechniać m.in. na łamach lokalnej prasy. Szczególnie
interesuje mnie historia Żydów na tym terenie, w nadziei, że kiedyś napiszę na
ten temat jakąś większą publikację. Pod tym kątem studiuję podyplomowo na
Uniwersytecie Warszawskim Historię i Kulturę Żydów w Polsce. Obecnie jestem
na początku drogi badacza historii regionu i nie mam jakiegoś dużego dorobku
z tym związanego, ale wiem, że poznawanie i upowszechnianie historii mojej
„małej ojczyzny” to ważna część mojego życia, która daje mi wiele radości i osobistej satysfakcji.
Wychowałem się w małej wsi Gutkowo (gmina Siemiątkowo, powiat Żuromin, województwo mazowieckie). Ta miejscowość, położona daleko od głównych
szlaków, ze swoimi polami, łąkami i lasami jest „mityczną krainą mojego dzieciństwa”, do której wracam w każdej wolej chwili. Te tereny nigdy nie miały swojego
historyka, więc mam ambicję, żeby to nadrobić. Moim marzeniem i najbliższym
wyzwaniem jest napisanie historii swojej rodziny od połowy XIX wieku, aż po
współczesność, którą wplotę w wydarzenia historyczne, jakie rozegrały się w tym
czasie na moim Mazowszu i w Polsce. A jest o czym pisać, choćby o pradziadku,
który był hallerczykiem; dziadku działającym w Batalionach Chłopskich; drugim
pradziadku, walczącym z bolszewikami w 1920 roku. Poza tym brakuje publikacji
o polskich chłopach, którzy szczególnie związani są z mazowiecką ziemią.
228
W Szkole Podstawowej im. Adama Bojanowskiego w Kodłutowie miałem to
szczęście, że trafiłem na świetnych nauczycieli, wśród których chciałbym wymienić historyka – mgr. Wiesława Oleksiaka i polonistkę – mgr Teresę Koszelę. Gdy
patrzę wstecz, to myślę, że tu zaczęły się moje zainteresowania regionalne. Ci pedagodzy potrafili zaszczepić we mnie zainteresowanie moją „małą ojczyzną” poprzez lekcje, które ciekawie prowadzili, podsuwane lektury, czy zachętę do brania
udziału w olimpiadach przedmiotowych, które często dotyczyły także regionu,
w którym przyszło mi żyć. W szkole średniej trafiłem na kolejnego wspaniałego
pedagoga, a przy tym regionalistę – historyka d-ra Mariana Chudzyńskiego. Nasz
nauczyciel potrafił pięknie prowadzić lekcje historii, zabierał nas do Towarzystwa
Naukowego Płockiego – którego jest wiceprezesem – na odczyty historyczne, organizował rajdy po ziemi płockiej. Pod jego wpływem zacząłem interesować się
historią Płocka, czytać literaturę na ten temat napisaną przez miejscowych regionalistów, brać udział w spotkaniach, odczytach, prelekcjach dotyczących Płocka
i ziemi płockiej.
Zainteresowania, które niewątpliwie rozwinęli wymienieni pedagodzy sprawiły, że wybrałem studia humanistyczne. Co prawda nie pracuję w wyuczonym
zawodzie bibliotekarza i historyka, ale każdą wolną chwilę staram się poświęcać
mojemu hobby. W 2002 roku na stałe zamieszkałem w Płocku i w naturalny sposób zacząłem poszukiwać towarzystwa ludzi mających podobne zainteresowania i potrzeby duchowe. Nawiązałem kontakty z płockimi regionalistami, wśród
których są płoccy naukowcy, ale także hobbyści zainteresowani swoją „małą ojczyzną” i zrzeszeni w płockich stowarzyszeniach. Żeby móc działać, edukować
się, pisać do regionalnej prasy, brać udział w projektach przygotowywanych
przez płockich regionalistów trafiłem do Towarzystwa Naukowego Płockiego, Stowarzyszenia Przyjaciół Muzeum Mazowieckiego, a także Stowarzyszenia
Tradytor.
Towarzystwo Naukowe Płockie to instytucja z pięknymi tradycjami, która stanowi na pewno „trzon” naszego płockiego regionalizmu. Ludzie, którzy w przeszłości tworzyli TNP i działali w nim są niewątpliwie wielkimi autorytetami dla
mnie i innych płockich regionalistów. W tym miejscu muszę wymienić chociaż
kilka nazwisk, które są ważne dla kolejnych pokoleń płocczan np. Aleksander
Maciesza – lekarz, zasłużony prezes TNP, Maria Macieszyna – publicystka, autorka pięknych pamiętników, Franciszek Tarczyński – archeolog, ks. Władysław
Skierkowski – etnograf, muzykolog, badacz kultury kurpiowskiej, ks. Władysław
Mąkowski – historyk, druh Wacław Milke – twórca i wieloletni szef Harcerskiego
Zespołu Pieśni i Tańca „Dzieci Płocka”. Druha Milke poznałem w czasach szkoły
średniej i te kilka spotkań, które zapamiętałem wywarły na mnie wielkie wrażenie. Myślę, że będę się chwalił swoim dzieciom i wnukom, że było mi dane poznać
osobiście tego wybitnego płocczanina. Prelekcje, odczyty, sympozja naukowe,
229
wystawy organizowane przez TNP są oczywiście przedsięwzięciami, w których
bardzo chętnie uczestniczę. Myślę, że płocczanie, którzy przychodzą na te spotkania niewątpliwie są edukowani i zarażani ideami regionalizmu. Wielką rolę
pełnią według mnie „Notatki Płockie”, kwartalnik redagowany przez d-ra Wiesława Końskiego, gdzie płoccy naukowcy i ludzie związani z regionem mogą od
1956 roku prezentować wyniki swych badań dotyczących m.in. historii, dziedzictwa kulturowego i przyrodniczego regionu. TNP cieszy się w Płocku wielkim szacunkiem. Podkreśla to fakt, że wielu mieszkańców potrafiło stanąć w obronie Biblioteki TNP im. Zielińskich, na której działalność w budżecie państwa zabrakło
w 2012 roku pieniędzy. Jednak dzięki uporowi płockich polityków, dziennikarzy,
organizacji, stowarzyszeń i pojedynczych obywateli, bibliotekę udało się ocalić
od marginalizacji i wywalczyć fundusze na jej funkcjonowanie. Dzięki temu, największa biblioteka naukowa w tej części Mazowsza może istnieć i być dumą dla
kolejnych pokoleń płocczan.
Drugim ważnym miejscem, gdzie spełniam się jako regionalista jest Stowarzyszenie Przyjaciół Muzeum Mazowieckiego. Sztandarowym przykładem działalności SPMM jest Jarmark Tumski, którego IV edycja odbyła się w maju 2012
roku. Jarmark przyciąga kolekcjonerów, wystawców i zwiedzających z całej Polski, a nawet Europy. Pomysłodawcą jarmarku i szefem stowarzyszenia jest Paweł
Mieszkowicz. Dzięki imprezie, przez kilka dni ulica Tumska staje się tętniącą
życiem kulturalnym wielkomiejską arterią, a mieszkańcy Płocka i goście mogą
podziwiać i kupować ciekawe rzeczy, wziąć udział w wielu przedsięwzięciach kulturalnych i regionalistycznych. Poza jarmarkiem, który odbywa się tylko przez
kilka dni w roku, ludzie związani ze stowarzyszeniem spotykają się ze sobą, omawiają bieżące wydarzenia, organizują prelekcje, starają się pozyskiwać eksponaty
dla Muzeum Mazowieckiego. Przy okazji Jarmarku Tumskiego zawsze wydawana
jest jakaś publikacja dotycząca regionu, a także gazeta „Ekspres Tumski”. Jarmark
Tumski to dla mnie i innych płockich regionalistów doroczne, barwne święto,
które z roku na rok zyskuje coraz większe uznanie w oczach mieszkańców i gości,
a regionalistów łączy i integruje.
W tym momencie muszę napisać kilka słów o stowarzyszeniu Tradytor, które
powstało niedawno i które jest mi szczególnie bliskie, a jego działalność na pewno została już dostrzeżona w regionie. Tradytor to przykład inicjatywy oddolnej.
Po prostu zebrało się kilkanaście osób wykonujących na co dzień najróżniejsze
zawody, którym sprawia przyjemność spotykanie się ze sobą, wymiana myśli na
forum internetowym, wspólne wyjazdy w teren, w celu poznawania historii swojej
„małej ojczyzny”. Wspólnie zwiedzaliśmy mazowieckie miejscowości, uczestniczyliśmy w różnych obchodach rocznicowych, odwiedzaliśmy cmentarze, które są
wspaniałym źródłem wiedzy o przeszłości. Pod nadzorem archeologów braliśmy
udział w pracach na wzgórzu Krasino w Smorzewie koło Sierpca, gdzie znajduje
230
się wczesnośredniowieczne cmentarzysko, na którym pochówków dokonywano
w obudowach kamiennych. Tradytor organizował prelekcje, na które zapraszano interesujących gości: Paweł Mieszkowicz opowiadał o historii płockiej poczty,
Elżbieta Ciesielska-Zając opowiadała o znanych uczniach Małachowianki (płockie liceum o bogatych tradycjach), Jan Waluś o tatarskim pułku ułanów im. Mustafy Achmatowicza i jego pamiątkowych odznakach, Tomasz Kowalski o historii
i współczesności Sierpca1.
Staram się współpracować z prasą regionalną: „Nasze Korzenie”, „Notatki
Płockie”. Szczególnie kibicuję pismu „Nasze Korzenie”. Wydawane ono jest przez
Muzeum Mazowieckie w Płocku, pierwszy numer ukazał się w grudniu 2011
roku, a w obecnej chwili oczekujemy na nr 2. Redaktorem głównym popularnonaukowego periodyku jest dr Tomasz Kordala. Pismo jest nawiązaniem do redagowanego kilka lat temu m.in. przez Sławomira Gajewskiego pisma „Korzenie”.
Obejmuje ono teren Płocka i ościennych powiatów a zamieszczane artykuły dotyczą dziedzictwa historycznego, kulturalnego i przyrodniczego regionu. Pismo
w szczególny sposób łączy i integruje miłośników regionu i mamy nadzieję, że
będzie się rozwijać i znajdzie na stałe swoje miejsce wśród mieszkańców tej części
Mazowsza.
Mieszkam w Płocku ale z wielkim zainteresowaniem śledzę to co dzieje się
w okolicznych miastach i miasteczkach. Z uwagą obserwuję działalność Muzeum
Małego Miasta w Bieżuniu, które obecnie jest oddziałem Muzeum Wsi Mazowieckiej w Sierpcu. Od prawie 20 lat muzeum wydaje „Bieżuńskie Zeszyty Historyczne”, będące kopalnią wiedzy o regionie a także interesujące publikacje takie jak
Wspomnienia wojenne mieszkańców powiatu żuromińskiego2, czy Księga pamięci
Żydów bieżuńskich3. Wielkie zasługi w tworzeniu muzeum położyli, nieżyjący już
Marian Przedpełski i Stanisław Gołębiewski, którzy są dla mnie wielkimi autorytetami. Regionalizm bieżuński istnieje dzięki nim.
Wiele ciekawych inicjatyw regionalistycznych realizowanych jest również
w Sierpcu, tu na pewno regionalistów integruje Muzeum Wsi Mazowieckiej, piękny skansen jest chlubą regionu. W Sierpcu wychodzi już od 20 lat pismo „Sierpeckie Rozmaitości”, którego głównym redaktorem jest Ryszard Suty, niedawno
ukazał się także pierwszy numer „Dziejopisa Sierpeckiego” wydawany przez Pracownię Dokumentacji Dziejów Miasta Sierpca.
W innej mazowieckiej miejscowości – Mławie, ukazuje się rocznik „Ziemia
Zawkrzeńska” pod redakcją wybitnego mławskiego historyka i regionalisty prof.
Zaprezentowałem tylko niewielką część działalności stowarzyszenia Tradytor. Wszystkich zainteresowanych zapraszam na stronę www.tradytor.pl
2
Wspomnienia wojenne mieszkańców powiatu żuromińskiego 1939-1954, Bieżuń-Żuromin 2005.
3
Księga pamięci Żydów bieżuńskich, Bieżuń 2009. Taką samą pięknie wydaną księgą może się pochwalić również pobliski Żuromin, Księga pamięci Żydów żuromińskich, Bieżuń-Żuromin 2009.
1
231
Ryszarda Juszkiewicza. Cieszę się, że regionalizm bieżuński, sierpecki, mławski
stoi na tak wysokim poziomie. Widzę, że inne osady i wsie również zaczynają
dbać o swoją przeszłość, wydając na jej temat różne publikacje. Pozytywnie zaskoczyła mnie ostatnio np. osada Strzegowo, gdzie zaczynają się ukazywać „Strzegowskie Zeszyty Historyczne”.
W ostatnich latach nabrały wielkiego rozpędu badania nad mniejszościami narodowymi, których istnieniu kres przyniosła II wojna światowa,
mam tu na myśli Niemców i Żydów. Wydaje mi się, że sprawy te powróciły z tak wielkim nasileniem, ponieważ przed 1989 rokiem starano się wyprzeć z ludzkiej pamięci znaczenie tych mniejszości. Nie bardzo wpisywały się one w koncepcję państwa tworzonego po 1945 roku. Obecnie Żydów
i Niemców z ich całym „bagażem odmienności” wpisujemy w naszą pamięć historyczną. Kolega z Sierpca wspomniany już Tomasz Kowalski razem z młodzieżą
i społecznikami z Nieformalnej Grupy Historycznej Ultima Thule i Stowarzyszenia Przyjaciół Ziemi Sierpeckiej zajął się cmentarzami pozostałymi po niemieckich osadnikach w Białasach, Osówce, Czartowni. Cmentarze zostały uprzątnięte,
oznakowane, a przede wszystkim została przywrócona miejscowej społeczności
pamięć o nich.
Obecnie powstaje Muzeum Żydów Płockich, które zapewne będzie miejscem
zarówno upamiętniania jak i badań nad historią mazowieckich Żydów. Mam nadzieję, że w końcu znajdą się pieniądze na przetłumaczenie na język polski i wydanie kilku książek, które są bardzo ważnymi źródłami do dziejów Żydów płockich.
Mam tu na myśli chociażby żydowskie Księgi Pamięci tzw. pinkasy, które wydają
kolejne polskie miasta i miasteczka, a Płocka niestety nie ma wśród nich.
W 2011 roku na leśnej drodze koło Gostynina zostały odnalezione kawałki
potłuczonych macew z cmentarza żydowskiego w Gostyninie, którymi została
wyłożona przez Niemców leśna droga. Miejscowi społecznicy zebrali się w pewien weekend powykopywali i pozbierali ich fragmenty. Został utworzony komitet społeczny „macewy gostynińskie” i mam nadzieję, że uda się zebrać fundusze
na budowę lapidarium poświęconego pomordowanym Żydom gostynińskim.
Myślę, że jak zwykle wszystko zależy od ludzi. W Płocku spotkałem wielu
społeczników, dla których wielką pasją jest poznawanie historii swojego regionu.
Tak samo mogę powiedzieć o Bieżuniu, Sierpcu, Mławie, a także wsi Zglenice
Duże, gdzie przy okazji renowacji figury św. Jana Nepomucena wydano broszurę o krzyżach i kapliczkach parafii Kurowo4 i zorganizowano w remizie piękną
imprezę integrującą mieszkańców, na której wystąpił min. miejscowy zespół lu R. Warczachowska, T. Kowalski, Milczący świadkowie mijających lat… Przewodnik po kapliczkach
i figurach przydrożnych parafii Kurowo. Z dziejów parafii śś. Apostołów Piotra i Pawła w Kurowie,
b.r.w.
4
232
dowy i chór. Właśnie tak rozumiem regionalizm w małych, wiejskich społecznościach.
Czy regionalista musi być zrzeszony? Na pewno nie, ale wydaje mi się, że ludzie chętnie się zrzeszają. Będąc razem możemy więcej. Uczymy się od siebie, jesteśmy brani pod uwagę w rozmowach z urzędnikami, inspirujemy się nawzajem
i wspomagamy. Wielką rolę spełnia także Internet jak w przypadku Tradytora.
Kim był, jest i będzie regionalista? Myślę, że cele i zadania nie zmieniają się od
pokoleń i w przyszłości będą podobne. Odkrywanie historii swoich terenów, żeby
wiedzieć skąd się pochodzi, poznawanie piękna przyrody, inicjowanie przedsięwzięć, żeby to piękno przekazać w nienaruszonym stanie przyszłym pokoleniom,
tworzenie i wspomaganie instytucji, które działają na rzecz dziedzictwa historycznego, kulturowego i przyrodniczego naszego regionu. Pewnie inaczej pracowało
się regionalistom w latach 1945-1989, kiedy na ich działalność wielki wpływ miała
polityka i o wielu rzeczach nie należało mówić lub należało mówić w określony
sposób. Inaczej jest dziś, kiedy żyjemy w wolnym kraju. Tematy takie jak np. podziemie zbrojne po 1945 roku (bardzo silne na Północnym Mazowszu), czy mniejszości niemiecka lub żydowska były spychane w zapomnienie, lub nie pozwalano o nich pisać. Dziś, po latach świadomego przekłamywania bądź odsuwania
w niepamięć tych tematów, próbujemy bardzo energicznie nadrobić stracone lata.
Powracają sprawy kontrowersyjne, nie „przepracowane” przed 1989 rokiem, chodzi mi np. o stosunki polsko-żydowskie. Współczesny historyk musi się zmierzyć
z tym, co piękne, ale także i z tym, co niewygodne i przez lata wypaczane.
Myślę, że w czasach globalizacji regionaliści są niezbędni. Jestem Polakiem
i Europejczykiem, ale moja „osobista ojczyzna” jest tu, gdzie na co dzień żyję.
Znam historię swojego regionu, bo bez tego żyłbym w próżni. Chciałbym, żeby
inni kiedy będą chcieli się o niej coś dowiedzieć mieli dostęp do odpowiednich
opracowań, które zawdzięczamy regionalistom. „Historia magistra vitae est” to
znana sentencja, ale myślę, że warto ją przypominać bo bez znajomości historii
trudno jest zrozumieć teraźniejszość i budować przyszłość. Regionaliści są po to
by lokalną historię badać i jak najczęściej o niej przypominać.
Czasami tylko żal, że jest tyle miejsc do zobaczenia, tyle ciekawych historii
do opisania i udokumentowania a na to wszystko tak mało czasu. Wszyscy coraz
bardziej gdzieś pędzimy, bo praca, bo ważne sprawy a czasu na głębszą refleksję
i choćby nasycenie oczu pięknem mazowieckiej przyrody coraz mniej.
Adam Dariusz Kotkiewicz – urodzony 3.05.1975 w Sierpcu. Z wykształcenia bibliotekarz i historyk. Studiuje podyplomowo Historię i Kulturę Żydów w Polsce na
Uniwersytecie Warszawskim. Współpracownik półrocznika popularno-naukowego
233
„Nasze Korzenie” wydawanego przez Muzeum Mazowieckie w Płocku. Autor artykułów dotyczących historii Mazowsza i historii Żydów polskich w „Notatkach Płockich”,
„Expresie Tumskim” a także na stronach internetowych Stowarzyszenia Tradytor.
234
Karolina Wanda Rutkowska
Muzeum Guzików w Łowiczu
Najmniejsze Muzeum w Europie
Może trudno w to uwierzyć, ale kreśląc na kopercie: Muzeum Guzików w Łowiczu, można mieć pewność, iż korespondencja trafi do adresata. Jest to prywatna
placówka muzealna, która za pomocą tych niepozornych, ale jakże pożytecznych
przedmiotów stara się zapisywać małą, a czasem wielką historię.
Swoją przygodę z Muzeum Guzików (dalej: MG) zaczęłam piętnaście lat temu,
kiedy to w lipcu 1997 r. wspólnie powołaliśmy tę placówkę do życia. Miałam wtedy dziesięć lat. Słysząc nazwę naszego muzeum do tej pory wiele osób puka palcem w czoło, dzieje się tak pewnie dlatego, że nie wszyscy ufają w nasze poważne
intencje. Wszystko zaczęło się od niewinnego żartu, który szybko przerósł oczekiwania jego autorów i sprawił, że dzisiaj Łowicz może się poszczycić istnieniem
tak niekonwencjonalnej instytucji, posiadającej zbiory których nie powstydziłyby
się duże muzea.
Moim pierwszym wkładem w budowę MG było przetłumaczenie nazwy
muzeum na język angielski. Od początku pracy było wiele, zajęłam się przygotowywaniem korespondencji do osób, których guziki chcieliśmy mieć w swoich
zbiorach. To było niesamowite uczucie, kiedy listonosz przynosił kilka listów tygodniowo zaadresowanych do mnie. W większości były to oczekiwane eksponaty.
Szybko awansowałam, zostałam jednym z pierwszych dyrektorów MG, szefem
działu guzików z dwoma i czterema dziurkami. Wspólnie ze mną nominacje dyrektorskie przyjęli dwaj zaprzyjaźnieni łowiccy kominiarze Mirosław Czubik i Jan
Więckowski. Obecnie łowickie Muzeum Guzików „zatrudnia” ponad trzydziestu pięciu dyrektorów reprezentujących różne profesje i dziedziny nauki. Dwoje
z nich już niestety przyszło nam pożegnać, dlatego poświęcę im kilka słow.
Po guziki św. Piotra udał się najpierw ks. kanonik Zbigniew Skiełczyński
(1942-2004), dyrektor Muzeum Guzików – szef działu guzików papieskich, historyk, proboszcz parafii w Górkach Kampinoskich i Kocierzewie, kapelan internowanych w łowickim więzieniu działaczy „Solidarności” w okresie stanu wojennego, wieloletni wykładowca w Łowickim Seminarium Duchownym oraz Mazowieckiej Wyższej Szkoły Humanistyczno-Pedagogicznej i Honorowy Obywatel
Łowicza. W tym samym roku odeszła od nas Teresa Szałowska (1921-2004), dyrektor Muzeum Guzików – szef działu guzików ceramicznych, malarka, etnografka, muzealniczka, kierowniczka manufaktury majoliki artystycznej przy Muzeum
235
w Nieborowie, siostrzenica Józefa Becka – Ministra Spraw Zagranicznych II RP,
który w 1939 r. powiedział że „nie oddamy nawet guzika”, co błędnie przypisywane jest marszałkowi Edwardowi Rydzowi-Śmigłemu.
Wiele osób kolekcjonuje guziki, mieliśmy przyjemności poznać kilku kolekcjonerów specjalizujących się w tej dziedzinie, m.in. Wojciecha Boczkowskiego.
Za jego właśnie namową postanowiliśmy, że niezbędne jest sprecyzowanie profilu
naszych zbiorów. Odcięcie w naszym domu guzika od koszuli Wojciechowi Olejniczakowi ostatniemu historycznemu Wojewodzie Skierniewickiemu, zapoczątkowało dział guzików personalnych. I tak poleciało, a właściwie tak potoczyła się
nasza rodzinna pasja. Muszę w tym miejscu dodać, iż zamiłowanie do guzików to
nasza tradycja. Moja prababka Czesława ze Srzednickich Majewska przez wiele
lat prowadziła przy ul. Zduńskiej w Łowiczu niewielki sklep pasmanteryjny. Przetrwał on całą okupację i został zamknięty dopiero w połowie 1945 r. Moja babka
Wanda z Majewskich Rutkowska i jej syn, a mój ojciec Jacek byli pracownikami
Muzeum Narodowego w Warszawie Oddział w Łowiczu, w którym prawdę powiedziawszy się wychowałam. Nic więc dziwnego, że rodzinne zainteresowania
historyczno-pasmanteryjne zaważyły na profilu naszego muzeum.
Ważnym wydarzeniem było pozyskanie do zbiorów guzika papieża Jana Pawła II. Pomógł nam w tym nasz przyjaciel ks. prałat Marian Rola, ówczesny Rektor
Kolegium Papieskiego w Rzymie, obecnie kapłan archidiecezji warszawskiej, od
ubiegłego roku pełniący funkcję dyrektora MG – szefa działu guzików świętych
i błogosławionych, dzięki któremu posiadamy m.in. guziki Stefana Kardynała
Wyszyńskiego oraz bł. ks. Jerzego Popiełuszki.
Kamieniem milowym w mojej pracy na rzecz Muzeum Guzików było sympozjum naukowe organizowane przez Muzeum w Łowiczu w 2009 r., na którym miałam poprowadzić odczyt o naszym muzeum. Gdyby nie zapalenie płuc,
które złapało wtedy mojego ojca, nie miałabym odwagi sama przemawiać do
tak licznie przybyłych, utytułowanych zgromadzonych. Moje wystąpienie dało
mi siłę i motywację do dalszej pracy. Po raz pierwszy też zostałam potraktowana poważnie jako rasowy muzealnik. Dlatego też mocniej zaangażowałam się
w guzikowe przedsięwzięcia, jak Dzień Guzika (przypadający 12 grudnia), czy
majową Noc Muzeów, którą przygotowujemy już od 5 lat wspólnie z Muzeum
w Łowiczu.
W 2012 r. z okazji obchodów 100-lecia łowickiego kina zorganizowaliśmy filmową Noc Muzeów; do współpracy zaprosiliśmy Łowicki Ośrodek Kultury, który
prowadzi kino Fenix. Gwoździem programu była projekcja filmu archiwalnego
z czasów pierwszej wojny światowej, który niemal ćwierć wieku temu znalazł mój
ojciec. ŁOK zajął się konserwacją i digitalizacją zabytkowego filmu. Mieliśmy spore problemy ze zidentyfikowaniem niektórych elementów dokumentu filmowego,
dlatego o pomoc poprosiliśmy Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie, którego
236
ekspertyza dotycząca całości nagrania pozwoliła nam przygotować widzów do
premiery tego unikalnego dokumentu. Sala, w której nastąpiła projekcja filmu
była zapełniona, nie było już nawet miejsc stojących. Podczas Nocy Muzeów prezentowaliśmy także filmy dokumentalne o tematyce etnograficznej, które cieszyły się równie wielką popularnością. Muzeum Guzików zaprezentowało wówczas
wystawę guzików znanych aktorów oraz reżyserów filmowych. Tym razem tylko
pomogłam w montażu wystawy; otwierał ją mój ojciec. Ja zaś obsługiwałam „kino
domowe”. Przy pomocy prostego diaskopu wyświetlane były na ekranie bajki dla
dzieci. Dzięki pomocy mojej przyjaciółki, która była moim kinooperatorem, mogłam czytać dzieciom dialogi bajek. Pośród kilkudziesięciu tytułów nie zabrakło
klasyki gatunku. Niegdyś była to bardzo popularna forma domowej rozrywki.
Przez kilka godzin znakomicie bawili się najmłodsi i starsi widzowie. Muzycznym
daniem tego wieczoru były dwa koncerty muzyki filmowej w wykonaniu Orkiestry Dętej OSP w Poddębicach oraz Łowickiej Orkiestry Kameralnej.
Muzeum Guzików w Łowiczu od wielu lat prowadzi także działalność edukacyjną. Bardzo często zapraszani jesteśmy do szkół, żeby opowiadać uczniom
o naszej kolekcji. W czerwcu 2012 r. przeprowadziliśmy ostatnie przed wakacjami
lekcje muzealne w Szkole Podstawowej w Bobrownikach (we wszystkich klasach
tej placówki). Wykorzystując swoje wykształcenie pedagogiczne, przygotowałam zajęcia z uwzględnieniem możliwości poznawczych słuchaczy w zależności
od grupy wiekowej. Dlatego też nie prowadziłam typowego wykładu, treści które
miałam przekazać łączyłam z aktywizowaniem uczniów do wypowiadania swojego zdania, przez co dzieci miały możliwość przyswojenia wiedzy w sposób przyjemny i bardziej efektowny. Zajęcia te dotyczyły historii muzealnictwa na ziemi
łowickiej oraz szczegółowych informacji na temat Muzeum Guzików w Łowiczu,
powstania placówki, poszczególnych działów muzeum. Spotkaliśmy się z wieloma
pytaniami ze strony uczniów klas starszych. Jak się okazało wśród nich znajduje
się wielu początkujących kolekcjonerów, co bardzo nas ucieszyło. Dużo satysfakcji daje mi organizacja lekcji muzealnych. Jest to zupełnie inna forma kontaktu
niż podczas typowych wystaw ze zbiorów MG. Zawsze pokazując nasze eksponaty
staramy się opowiedzieć coś o losach ich właścicieli.
Czy praca przy tworzeniu Muzeum Guzików daje mi zadowolenie? Oczywiście! Nie jest to działalność dochodowa, niemniej ranga zbiorów i całokształt
aktywności sprawiły, że moje muzeum zostało wielokrotnie docenione. Otrzymaliśmy honorową odznakę „Zasłużony dla Kultury Polskiej”, Nagrodę im. Władysława Grabskiego, a niedawno działalność MG została wyróżniona w V edycji
Nagrody Fundacji Rozwoju Demokracji Lokalnej.
Tak naprawdę nie jestem do końca pewna czy mogłabym siebie określić mianem regionalisty. Jest to dla mnie osoba dysponująca dużą wiedzą i doświadczeniem. Myślę, że być może jestem na początku tej drogi; interesuję się historią mia237
sta, przekładam tę wiedzę na swoje poczynania: chętnie angażuję się w działania
promujące moją małą ojczyznę, fotografuję moje miasto i udostępniam zdjęcia
do wielu publikacji. Chętnie także nawiązuję kontakty, które pozwolą mi na pełniejsze realizowanie mojej pasji. Kocham to co robię, sprawia mi to wiele frajdy
i satysfakcji.
Najważniejszymi autorytetami w dziedzinie regionalistyki są dla mnie niewątpliwie Aniela Chmielińska i Władysław Tarczyński. Gdyby nie oni, nie powstałoby znane współczesnym Muzeum w Łowiczu. Co prawda wiele zmieniło się od czasu Muzeum Starożytności i Pamiątek Historycznych założonego
w 1905 r. przez „dziadka” Tarczyńskiego, ale wiele eksponatów zebranych przez
niego nadal można podziwiać w łowickim muzeum. Może dziwne się wydawać
to, że nazwałam Władysława Tarczyńskiego „dziadkiem”. Nie jest on moim prawdziwym dziadkiem, jednak wychowałam się w muzeum, mój tata pracował tam
wiele lat i to on, pokazując mi portret pomysłodawcy łowickiej placówki wyeksponowany na pierwszym piętrze muzeum, nazwał go „dziadkiem”. Tak już zostanie. Aniela Chmielińska przyczyniła się do powstania zbioru etnograficznego
– mojego ukochanego. Znam każdy zakamarek i każdy eksponat tej ekspozycji,
a pomimo to każdorazowo będąc w Muzeum w Łowiczu odkrywam coś nowego,
coś fascynującego. Kolejne odkrycia sprawiają, że sięgam do fachowej literatury
i staram się dowiedzieć jak najwięcej. Zdobytą wiedzę analizuję i wykorzystuję
w swojej działalności na polu Muzeum Guzików oraz przy współpracy z innymi
placówkami, stowarzyszeniami czy osobami prywatnymi.
Kolejnym autorytetem dla mnie, jako początkującego regionalisty jest mój ojciec, Jacek Rutkowski. To on „zaraził” mnie muzealnym bakcylem. Zawsze mogę
liczyć na jego pomoc w rozwiązaniu problemu, czy zagadki historycznej. Nasza
współpraca owocuje zrealizowanymi dotychczas pomysłami; nad wieloma nadal
pracujemy. On służy mi swoim wieloletnim doświadczeniem uzyskanym podczas
pracy w łowickim muzeum, ja służę mu znajomością literatury dotyczącej danego
tematu. Uzupełniamy się, co daje nam możliwość dopięcia każdego przedsięwzięcia na ostatni guzik. Najważniejsza dla nas jest współpraca i twórcza dyskusja.
Być może są różnice pokoleniowe pomiędzy innymi regionalistami. Normalne
jest to, że „młodsze” pokolenie będzie chciało wprowadzać innowacje, oparte na
ich wyobrażeniach czy na zdobytym doświadczeniu. „Starsze” pokolenie ma już
wypracowane i sprawdzone schematy. Myślę jednak, że każdemu regionaliście, bez
względu na staż działalności, przyświecają pewne wartości, które wspólną pracą
i w pełnym porozumieniu powinny doprowadzić do jak najlepszego rezultatu.
Praca pomiędzy regionalistami powinna być kompromisem i próbą wykorzystania umiejętności obu stron. Podobnie powinno się rozkładać zaangażowanie we
wspólne projekty. Tak się dzieje w przypadku organizacji przedsięwzięć pod egidą
Muzeum Guzików w Łowiczu. Przykładem może być zorganizowanie Dnia Gu238
zika w Konstantynowie Łódzkim. Bodźcem do tego przedsięwzięcia były zajęcia
z muzeologii prowadzone w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UŁ.
Gdyby nie to, że razem z koleżanką Anną Rogalską wpadłyśmy na pomysł połączenia naszych pasji i pracy, pierwszy zamiejscowy Dzień Guzika nie miałby miejsca. Skoro zaliczeniem zajęć z muzeologii miało być stworzenie scenariusza wystawy, postanowiłyśmy wykorzystać zaistniałą możliwość i zorganizować prawdziwą
wystawę opartą na stworzonym przez nas scenariuszu. Wystawa oraz wiele innych
atrakcji towarzyszących obchodom Dnia Guzika, były ciekawym, odnotowanym
przez media, wydarzeniem na skalę województwa łódzkiego i świetną zabawą nie
tylko dla nas jako osób związanych Muzeum Guzików w Łowiczu, ale także dla
licznie odwiedzających Miejski Ośrodek Kultury mieszkańców Konstantynowa
Łódzkiego i okolic1. Do atrakcji towarzyszących wystawie należał recital gitarowy Adama Raczkowskiego, projekcja filmu dokumentalnego zrealizowanego
w fabryce guzików, kurs przyszywania guzików oraz mecz piłki guzikowej rozegrany przez członków Towarzystwa Miłośników Gier Guzikowych. Mój ojciec dał
mi wolną rękę w organizacji całości przedsięwzięcia i jego pomoc nie była potrzebna. Nasze umiejętności, pomysły i doświadczenie sprawiły, że zorganizowana impreza z okazji Dnia Guzika cieszyła się dużym zainteresowaniem.
Wspomniane przeze mnie wcześniej Towarzystwo Miłośników Gier Guzikowych powstało w Poznaniu w 1977 r. Od dawna TMGG ściśle współpracuje
z Muzeum Guzików. Kiedy oni organizują Mistrzostwa Świata w Piłce Guzikowej,
połączone z bardzo poważnym sympozjum naukowym, niemal rokrocznie MG
przyjeżdża ze swoim wykładem i eksponatami. Z kolei przyjaciele z Poznania biorą czynny udział w naszych guzikowych imprezach.
Muzeum Guzików w Łowiczu jest placówką prywatną, nie korzystamy z niczyjej pomocy finansowej. Każde organizowane przez nas przedsięwzięcie realizujemy samodzielnie. Chętnie wspieramy inicjatywy lokalnych animatorów kultury, czy po prostu osób chcących zrobić coś dla miasta. Pomagamy m.in. twórcom ludowym, których wzory stają się niestety coraz częściej obiektem kradzieży.
Dlatego też pod koniec 2011 r. zainicjowaliśmy akcję „Łapta złodzieja”. Ma ona
na celu wspieranie twórców ludowych, których dzieła zostały skradzione. Pomagamy im zebrać materiał dowodowy, wspieramy radą do kogo mogą się udać ze
swoim problemem. Ściśle też współpracujemy ze Stowarzyszeniem Historycznym
im. 10 Pułku Piechoty w Łowiczu, którego jesteśmy współzałożycielami.
Jestem łowiczanką, osobą świadomą wyjątkowości przestrzeni, w której przyszło mi żyć i dopóki tylko będę mogła spróbuję, chociaż w niewielkim stopniu
wpływać na jej rozwój w dziedzinie kultury. I chyba taką osobą powinien być re Impreza odbyła się w grudniu 2011 roku.
1
239
gionalista z krwi i kości: zaangażowany, gotowy do działania, posiadający pewne
umiejętności, wiedzę i potrafiący wszelkie swoje atuty wykorzystać w pracy dla
dobra swojej małej ojczyzny.
Karolina Wanda Rutkowska – ur. w 1987 r. Pedagog, etnolog, współtwórczyni i dyrektor Muzeum Guzików w Łowiczu. Autorka kilkunastu wystaw ze zbiorów Muzeum
Guzików, z jego ramienia współorganizatorka Nocy Muzeów w Łowiczu w latach
2007-2012 oraz Dnia Guzika (12 XII). Współpracowała przy realizacji wydawnictw:
Łowickie – twórcy ludowi; 100 lat kina w Łowiczu; Z dziejów wsi Retki 1351-2011;
Ukłony z Skierniewic; Moje łowickie...; Gmina Łowicz. Kraina nad Bzurą. Prowadzi
lekcje muzealne z elementami buttonoterapii. Współpracuje z firmą Folkstar.pl.
240
Jerzy Drzymała
Wohyń
Wypełnić białe plamy
Kiedyś usłyszałem zabawną rozmowę.
– Gdzie mieszkasz ?
– W kołobrzeskim.
– Ale takiego województwa nie ma.
– To prawda, ale ja mieszkam koło Brześcia, a takie województwo kiedyś było,
dokładniej mówiąc brześciańskie (brzesko-litewskie).
Dawniej byliśmy w Wielkim Księstwie Litewskim i podlegali jeszcze kilku innym zarządcom, dyktatorom, administratorom czy jakby ich nie nazwać. Możemy nawet śmiało powiedzieć, że nasi przodkowie odbywali wielką wędrówkę po
Europie nie ruszając się z miejsca. Stosując terminologię dzisiejszą byliśmy kilkoma potęgami europejskimi – Wielkim Księstwem Litewskim, Szwecją, Austrią,
Francją, Niemcami, Rosją – niewiele mając do powiedzenia. Odwiedzali nas także
Rusini i Jadźwingowie, i nie były to wizyty towarzyskie. Obecnie jesteśmy w Unii
Europejskiej, ale to wcale nie oznacza, że wędrówki nadszedł kres.
Bardziej znający historię mogą się orientować o jakich terenach mówimy, bo
nie ma drugiego takiego miejsca spełniającego wymienione warunki. A takim jest
WOHYŃ, dawne miasto królewskie z czasów Zygmunta Starego. Jednak zanim
Jego Wysokość nadał nam prawa miejskie, to ponad dwieście lat wcześniej przybył tutaj Leszek Czarny i zajął „wieś o imieniu Woin” co bardzo nie spodobało
się Rusinom. Ten sam Leszek, jak głosi miejscowa legenda, zatrzymał się tutaj
w pogoni za Jadźwingami, by ostatecznie pokonać ich 13 października 1282 roku
w bitwie między Narwią a Bugiem.
I jak tu nie zainteresować się tak wspaniałą i ciekawą historią ?
Do Wohynia przyjechałem w czasie kiedy cała Europa słowo „Czarnobyl” odmieniała we wszystkich przypadkach, w 1986 roku. Po jakimś czasie chcąc poznać
bliżej historię swojej miejscowości zajrzałem do biblioteki gminnej i jakież było
moje zdziwienie kiedy na półkach znalazłem kilka kartek maszynopisu, wielokrotnie już powielanego, opracowanego przez byłego prezesa ZBOWiD-u.
Po chwili zapadła decyzja „te białe plamy muszę wypełnić”. Odwiedzałem
szkoły, parafie, instytucje, sołtysów, strażaków. Rozmawiałem z najstarszymi
mieszkańcami gminy, szukałem w Internecie (bez powodzenia), aż po latach
241
stwierdziłem, że było warto. Dzisiaj mam dość okazały zbiór tekstów, szkiców,
nagrań, zdjęć z których korzystają zainteresowani, przede wszystkim dzieci ze
szkół, którym nauczyciel zadaje pracę o historii swojej miejscowości. Zabawnie
spotkać prace uczniów na różnego rodzaju wystawach, gdzie dostrzegam skopiowane swoje opracowania.
Nauka historii w szkołach powinna być uzupełniana o zagadnienia regionalne. Nie można zapominać o historii naszej rodziny, miejscowości, regionu. Nie
można zapominać o swych korzeniach. Z zazdrością spoglądam na drzewo genealogiczne serdecznego kolegi Witka, który dotarł do czasów kiedy Jan III Sobieski
walczył pod Wiedniem, a dziadek zakładał szyby naftowe z Ignacym Łukaszewiczem. Ja mam zaledwie dane o swoim pradziadku. Do kogo mam mieć pretensję,
jeżeli dotychczas nie gromadziłem materiałów i nie zwracałem na to większej uwagi. Powoli jednak odbudowuję przeszłość i mam z tego wielką satysfakcję. Wiele
osób dałoby dużo by mieć rozrysowane na kartce papieru drzewo genealogiczne
rodziny. Szukając przodków możemy przy okazji dowiedzieć się czym się zajmowali, jak wyglądało życie w ich czasach. W ostatnich latach dzięki powszechnemu
dostępowi do komputerów znalezienie swego nazwiska w Internecie to zabawa.
Dzięki takim osiągnięciom „zwołanie” rodziny i uzupełnienie drzewa genealogicznego to o wiele łatwiejsza praca niż pisanie historii regionalnej. Według mojej oceny wszelkie istotne fakty powinny być dokumentowane w pamiętnikach,
dziennikach, kronikach – w dowolnej formie, pod warunkiem przedstawiania
rzeczywistych wydarzeń. Jest to ogrom pracy, przecież każdy dzień wnosi coś nowego i ciągle rozbudowuje historię. Taka forma pracy da w przyszłości wszystkim
więcej korzyści i powinna być prowadzona nie tylko przez pasjonatów, kronikarzy, stowarzyszenia, ale powinna być na stałe przypisana określonym jednostkom.
Zamiast uczyć i oceniać ucznia na postawie rogów czy skrzydeł greckiego bożka,
czy mówić o iluś tam wojnach punickich, to można w ramach planowanych zajęć
systematycznie zbierać i opracowywać materiały także w szkołach. Sporadyczne
zaangażowanie w ramach różnych projektów, podnoszenia kwalifikacji, dokształcania nie rozwiązuje problemu. Często temat po osiągnięciu założonego celu odchodzi w zapomnienie. Nie można tego zostawić tylko miłośnikom regionu. Jeżeli
chcemy znać swą przeszłość i zostawić coś po sobie to rozwiązanie może być tylko
jedno, historia regionalna musi być nauczana.
Dotychczas współpracowałem z ludźmi, którzy równie jak ja czuli potrzebę
dokumentowanie wszystkiego co możemy zapisać pod wspólnym mianownikiem
– „ocalić od zapomnienia”. Wierzę, że już wkrótce nastąpi zmiana.
W małej miejscowości jaką jest Wohyń ok. 2200 mieszkańców – północna Lubelszczyzna – (i nie jest to oderwane spostrzeżenie) przeciętny mieszkaniec może
powiedzieć dosłownie dwa, trzy zdania na temat miejsc, zabytków, ciekawych wydarzeń ze swojej miejscowości. Może wiedzieć kiedy zbudowany był kościół, do
242
którego każdej niedzieli uczęszcza, lub kto znany pochowany jest na miejscowym
cmentarzu. Problem może jednak już przysporzyć refleksja – dlaczego ulica ma
akurat taką nazwę. Na postawione pytanie, ile czasu trwała wojna stuletnia odpowie jak przysłowiowa „blondynka” – 100 lat, a nazwa Wyspy Kanaryjskie wywodzi
się od kanarków.
W 2010 roku opracowałem i wydałem Wohyń i okolice. Przewodnik historyczno-turystyczny na przekór osobom, które mocno stały na stanowisku, że w takiej
miejscowości jak Wohyń nie ma nic do zwiedzania i nigdy nie będzie tutaj żadnej turystyki. Wielkiej turystyki nie, ale znać historię z podręcznika napisanego
w czasach Polski Ludowej to trochę za mało. Trzeba zrozumieć, że prawda może
wyglądać inaczej. Powinniśmy wszyscy wiedzieć, że na naszych terenach były wydarzenia związane z tą „wielką” historią, a opracowane materiały mogą stanowić
podstawę wspaniałych scenariuszy filmowych. To tutaj Niemcy przed napaścią na
Związek Radziecki gromadzili w lesie bezwolskim (od wsi Bezwola) zapasy paliw
i amunicji. Do dnia dzisiejszego zachowały się wyraźne ślady tamtych dni. Tutaj
również Niemcy zorganizowali obóz dla jeńców radzieckich wziętych do niewoli.
Natomiast zbrodnicza działalność folksdojcza o imieniu Adolf Dykow mogłaby
stanowić scenariusz do serialu „Kat Południowego Podlasia”. Takich i jeszcze co
najmniej 40 opisów najciekawszych miejsc wartych poznania zawiera wspomniany przewodnik turystyczny, bo miejsca te możemy poznać najlepiej jeżdżąc rowerem. Są w nim opisane trasy dostosowane do każdego wieku – od spaceru wokół
rynku do tras wynoszących 40 kilometrów.
Przez kilka lat, praktycznie w każdą wakacyjną niedzielę, wsiadamy na rowery
i zwiedzamy najbliższą okolicę, by zobaczyć ciekawe miejsca związane z historią
czy przyrodą. Bo chociaż utożsamiamy się z gminą Wohyń, to tak naprawdę niewiele ją znamy. Powiedzenie „cudze chwalicie swego nie znacie”, w tym przypadku
jest jak najbardziej uzasadnione. Przejeżdżając dziesiątki kilometrów rowerami
dostrzegamy miejsca, których nie jesteśmy w stanie zauważyć z okien samochodu.
Spotykamy ludzi, których dzieje nierozerwalnie splecione są z tą Ziemią i tworzą
historię naszej miejscowości. Ten przewodnik jest pomocny każdemu, kto w niedzielne letnie popołudnie zdecyduje się wsiąść na rower i samemu czy w gronie
rodzinnym zechce poznać miejsca związane z historią regionu. Opracowanie to
jest również skierowane do tych, których aktywność w niedzielny dzień ogranicza
się do oglądania telewizji.
Ostatniego lata, kiedy kolega Tomek wpadł na pomysł by zwiedzać powiat
radzyński rowerem, byłem uskrzydlony. Przecież to wspaniała okazja by zaprosić
rowerzystów z okolicy i przynajmniej zapoznać ich z ciekawostkami na trasie. Tak
też się stało. Grupa miłośników dwóch kółek z Radzynia i Parczewa, pojedynczo
i rodzinami, zjechała na Ziemię Wohyńską (w liczbie 80 osób), do dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Można tam było przebywać za okazaniem specjalne243
go glejtu wydanego okazjonalnie przez miejscowych dla uczestników wycieczki.
Pozwolenie pobytu wręczał „Rak” – herb Wohynia (w przebraniu raka wystąpiła
dziewczynka o imieniu Asia). Od tego czasu wielokrotnie niedzielni rowerzyści
przyjeżdżali na dawną Litwę, by chętnie przemierzać dziesiątki kilometrów. Każde spotkanie obowiązkowo musiało być podsumowane przy ognisku, najlepiej
w pasiece „Pszczółka” u pana Kazia we wsi Planta. To są niepowtarzalne lekcje
historii!
Gromadzona wiedza o naszej przeszłości powinna być wzbogacana o doświadczenia życiowe i wiedzę ludzi starszego pokolenia. Wiele osób czuje potrzebę wyjścia z domu i chęć aktywnego uczestnictwa w społeczeństwie. Dobrą formą
działalności są Uniwersytety Trzeciego Wieku, które stwarzają możliwości ciągłego poszerzania wiedzy, wymiany poglądów i wielu innych pozytywnych wartości.
Wśród seniorów są tacy, którzy chętnie dzielą się informacjami o tym jak wyglądało życie codzienne przed kilkudziesięcioma laty. Wnoszą nieocenione materiały
do miejscowych archiwów. Przedstawiane przez nich informacje są niezmiernie
ciekawe. Po analizie i weryfikacji dają często odmieniony obraz minionej epoki.
Opowieści spisywane na kartkach papieru, nagrywane dyktafonami, po opracowaniu, stanowią gotowe materiały do nauki historii regionalnej. Dodając do tego
nieprzebrane zbiory fotografii rodzinnych możemy być pewni, że to wszystko da
nam obraz dawnych czasów.
Czy za kilka lat wszyscy będą wiedzieli czym posługiwali się nasi dziadkowie?
Filmy, słowniki, Internet – jestem za, ale zobaczyć na własne oczy krosno, dotknąć
żelazka z duszą, spróbować zgadnąć do czego służyła suszka, jak wyglądała łapka
na muchy, to dopiero frajda. Większość materiałów jest zgromadzona i zabezpieczona przed zniszczeniem w różnych izbach regionalnych. Mijający wiek opisał
encyklopedycznie Władysław Kopaliński w Słowniku wydarzeń, pojęć i legend
XX wieku. My tę wiedzę uzupełniamy tylko o zagadnienia regionalne. Wniosek
nasuwa się sam i rozwiązanie może być tylko jedno, historia regionalna musi być
nauczana.
Nie tylko wydarzenia sprzed lat ustawione chronologicznie, opowieści, legendy, stare przedmioty warte są zainteresowania. Równie piękne i bardziej dopracowane przez różnorakie koła, stowarzyszenia, pasjonatów, strażaków są tradycje, obrzędy, święta owocowe i warzywne... To wszystko nie powstało w ramach
odgórnych programów, wytycznych, dyrektyw tylko spontanicznie, od potrzeby
serca, znalezienia swych korzeni, od zamiłowania do regionalizmu – to jest nasza
„Mała Ojczyzna”.
Zbieranie i opracowywanie informacji nie jest sprawą prostą. Każdy dzień
tworzy swoją historię. Chcąc zostawić po sobie dokument musimy podejść do
tego bez emocji, komentarzy, oceny wydarzeń – nie możemy bezgranicznie polegać na głosie osoby urodzonej w latach 20-tych ubiegłego wieku, interpretującej
244
wydarzenia po swojemu, bo zaczniemy tworzyć „swoją” błędną historię. Bo wszyscy wiemy, że historię tworzą ludzie, a nie fakty. Nie bójmy się powiedzieć, że to
my regionaliści uzupełniamy historię, to na podstawie naszych zapisków następne
pokolenia będą znały historię regionu. W pracy historyka-regionalisty pomocne
są osiągnięcia techniczne, które pozwalają mam dokładnie wszystko rejestrować.
Sprzęt typu telefon komórkowy, dyktafon, aparat cyfrowy, komputer – to wszystko ułatwia nam pracę.
Źródłem wiedzy o historii naszego regionu mogą być także krzyże i kapliczki
przydrożne. Są tak pospolite i jest ich tak wiele, że właściwie ich nie dostrzegamy.
Wrosły na stałe w polski krajobraz. Kryją w sobie wiele tajemnic, były stawiane
zawsze w sytuacjach wyjątkowych – na pamiątkę, w podziękowaniu, z prośbą, ku
czci, na rogatkach i w centrum, witające podróżnych i żegnające zmarłych. Skatalogowanie ich wymaga czasu, ale nagrodą może być jedyny w swoim rodzaju
materiał dokumentujący dziedzictwo kultury regionu. Przy nich, po dziś dzień
spotykają się okoliczni mieszkańcy, by śpiewać majówki czy odmawiać litanie.
Miejsca warte poznania są wszędzie. Nie musimy jeździć w dalekie kraje
i zachwycać się tym co znane jest od dawna. Wystarczy tylko inaczej spojrzeć na
najbliższą okolicę, na to co mamy pod ręką, za miedzą. Każdy dostrzeże coś innego, trzeba tylko chcieć spojrzeć, mieć chęci i trochę czasu. Praca nasza nie musi
być bezinteresowna, możemy otrzymać za to najwyższą formę podziękowania
– będzie to nazwisko na książce zachowane dla potomnych.
Z obawą spoglądamy w przyszłość – czy uciekający czas pozwoli nam wszystko zapisać? Czy wiedza o minionych czasach, o historii naszej „Małej Ojczyzny”
ma bezpowrotnie przepaść? Dobrze, by więcej nas rozumiało potrzebę dokumentowania historii.
Jerzy Drzymała – inżynier mechanik, pracownik Zakładu Komunalnego „Pryzmat”
w Wohyniu. Z zamiłowania historyk-regionalista, przewodnik i propagator turystyki rowerowej. Autor publikacji Wohyń i okolice. Przewodnik historyczno-turystyczny,
Wohyń 2010, która ukazała się nakładem własnym autora.
245
Maria Sieprawska
Rudnik nad Sanem
Moje spojrzenie na regionalizm
Jak zostałam regionalistką? Zawsze mimo, że mieszkałam w różnych miejscach kraju, czułam silny związek z rodziną i swoim miejscem urodzenia jakim
jest Rudnik nad Sanem.
Okolica jest piękna. Wspominam czas, kiedy uprawiano jeszcze pola, zarówno nad Sanem jak i w pobliżu lasów. W wielu gospodarstwach były konie, bydło, nierogacizna i drób, więc regularnie koszono łąki na siano. Życie toczyło się
spokojnym, sielskim trybem. Podstawowym środkiem transportu były furmanki,
a zamiast wszechobecnych teraz aut koń był napędem dla wozów drabiniastych
i sprzętu polowego typu pług, brona, siewnik. Rudnik słynie od lat z wyrobów
koszykarskich wyplatanych artystycznie z wikliny rosnącej nad Sanem przez lokalnych mistrzów. Miasto nie posiada do dziś dużych zakładów przemysłowych.
Głównym miejscem pracy jest Mostostal oraz firmy koszykarskie skupujące wyroby od rzemieślników i zajmujące się ich zbytem na cały świat.
Walorem naszej okolicy są przepiękne lasy sosnowe i mieszane, bogate w runo
leśne i zwierzynę. Nadleśnictwo Państwowe administrujące nimi dba starannie
o stan drzewostanu i zwierzyny. Jest tu bowiem teren łowiecki.
Posiadamy też miejsca, które warto poznać: pałac dawnych właścicieli
– Tarnowskich, zabytkowy cmentarz, młyn, kościół z końca XIX w., Centrum
Wikliniarstwa z galerią wystawienniczą i działem muzealnym. Jest to nowoczesny obiekt, w siedzibie odrestaurowanej starej szkoły powszechnej. Przez liczne
wystawy dzieł sztuki, fotografii, rzeźby, spotkania z pisarzami, podróżnikami czy
artystami ludowymi daje możliwość zetknięcia się w małym mieście ze sztuką
przez duże „S”. Nie sposób wyliczyć inicjatyw kulturalnych na rzecz promocji
miasta i wikliniarstwa. Pod patronatem Burmistrza Miasta i Gminy są organizowane Dni Rudnika połączone z targami wyrobów koszykarskich, pięknie aranżowanymi w hali sportowej Miejskiego Ośrodka Spotu i Rekreacji. Towarzyszą
im imprezy rozrywkowe, zabawy, wystawy i stoiska lokalnych artystów. Przy
tej okazji organizowane są plenery wikliny artystycznej, w których udział
biorą artyści z kraju i zagranicy. Latem pływa po stawie rudnicki smok wiklinowy z podświetlonymi na czerwono oczami, a na brzegu przez cały sezon stoi
rudnicka wiklinowa syrenka. Aby oddać hołd rudnickim artystom rzemieślnikom Towarzystwo Miłośników Ziemi Rudnickiej ufundowało rzeźbę „Wiklinowy
246
Powiew” autorstwa pani Anny Wszyndybył z Warszawy, usytuowaną na rynku
miasta.
Centrum Wikliniarstwa istnieje od 5 lat, cały czas pod dyrekcją pani mgr Krystyny Wójcik i jej prężnej młodej załogi. Część budynku Centrum zajmuje Biblioteka Publiczna z wypożyczalnią i czytelnią. Niespotykaną atrakcją są pokazy wiklinowej mody organizowane podczas występów w Domu Kultury oraz podczas
Dni Rudnika. Projekty sukien są zachwycające a do każdej kreacji przygotowany
jest komplet biżuterii wykonanej z naturalnych materiałów.
W mieście działa również Dom Kultury z kinem „Rusałka” i salą widowiskową. Oprócz seansów filmowych odbywają się tam imprezy kulturalne, występy
artystów zarówno lokalnych jak i zapraszanych, zajęcia taneczne dla dzieci i młodzieży, Światowe Obchody Dnia Seniora, wieczorki poetyckie. Dostępna jest też
galeria malarstwa i fotografii mieszcząca się w holu budynku.
Młyn w Rudniku nad Sanem położony jest obok drogi Sandomierz – Przemyśl. Z jednej strony jest widok na staw, jaz z przepływem pod jezdnią i dalszym
ciągiem Rudnej (dopływem Sanu), a z drugiej strony zachowany do dziś dom
pierwszego młynarza obok pięknego architektonicznie budynku młyna. Lubię
przechodzić obok młyna, zwłaszcza wiosną, latem i jesienią.
Gospodarz pan Leszek Tutka, miłośnik piękna i kwiatów starannie dba o wygląd każdego możliwego skrawka ziemi. Wszędzie, z wyjątkiem obszernego parkingu, coś uprawia. Bajecznie kolorowe rabaty kwitną wzdłuż chodnika, drogi dojazdowej, pod ścianą bielonego na biało domku młynarza i na skarpie. Jest tu nawet
dość obszerny warzywnik z winoroślą, malinami, jeżynami pnącymi, a w zakątku
pod murem młyna rosną cukinie i dynie. Wytrwałość gospodarza w upiększaniu
tego i tak pięknego obiektu sprawiła, że nie odnosi już strat. Znam historię młyna
z relacji gospodarza, obchodzącego w tym roku 50-lecie pracy zawodowej, który
był w swoim czasie najmłodszym dyplomowanym po szkole młynarskiej mistrzem
w swoim fachu. Łatwo się domyślać, że sam pan Tutka jest już w wieku emerytalnym, ale ciągle w dobrej formie zdrowotnej, kieruje jeszcze młynem wraz z pracownikami, produkując szeroki asortyment mąki i kaszy wszelkiego rodzaju. Można je na co dzień nabyć w sklepie na terenie młyna. Oferta w sklepie wzbogacona
jest o makarony, miody, fasolę, grochy. Należy też wspomnieć o produkcji pasz
dla zwierząt domowych. Właściciel dokarmia stado ponad 400 kaczek krzyżówek
pomagając wraz z mieszkańcami przetrzymać im sezon zimowy. Gdy staw zamarza, gdy jest wysoka woda na Rudnej kaczki przenoszą się na drugą stronę jezdni,
gdzie na skraju parkingu mają swoją suto zaopatrzoną stołówkę. Otoczenie tego
zakątka jest piękne. Nad brzegami stawu zachowały się jeszcze stare drzewa liściaste, umocnione brzegi porasta roślinność wodna (żółte irysy, tataraki, lilie wodne,
trawy). Na platformie latem pływa rudnicki wiklinowy smok z podświetlonymi na
czerwono oczami, a na brzegu przez cały sezon stoi rudnicka wiklinowa syrenka.
247
Kościół i młyn w Rudniku (fot. Adam Krzykwa, ze zbiorów Centrum Wikliniarstwa w Rudniku nad Sanem)
Historia młyna związana jest ściśle z Rudnikiem i okolicą, podobnie jak wikliniarstwo. Wybudowany w 1905 roku, na ówczesne czasy był jednym z nowocześniejszych na terenie Galicji. Napędzany był w pierwszym okresie kołem wodnym,
a następnie w 1929 roku do napędu zainstalowano turbinę wodną. Jedna turbina
o mocy 50 kwh napędzała młyn, druga turbina o mocy 25 kwh napędzała prądnicę wytwarzającą prąd do oświetlenia dworu Tarnowskich, kościoła i rynku. Pozostały czas pracy turbiny wykorzystywany był do napędu maszyn stolarskich, na
których produkowano np. denka do koszyków oraz inną galanterię drewnianą wykorzystywaną do produkcji koszykarskiej. Młyn przemielał zboże na mąkę, śrutę,
kaszę jęczmienną i jaglaną. Obsługiwał też okoliczne wioski. Chłopi przyjeżdżali
z odległych miejscowości czekając niejednokrotnie po kilka dni na swoją kolej do
przemiału. Była to znaczna wyprawa, trzeba było zabezpieczyć pożywienie dla
siebie i zwierząt. Było to miejsce spotkań okolicznych chłopów w celu wymiany
wiadomości, polityki, nowinek dotyczących hodowli i ludowego lecznictwa. Młyn
był dla chłopów miejscem tajemniczym, gdzie stosowano nowinki techniczne,
a młynarz był autorytetem w sprawach technicznych (znał się na stolarce, mechanice, budowie umocnień wodnych jak jazy, zastawki, melioracja). Produkty przemiału zabezpieczały podstawowe potrzeby żywieniowe ludzi i zwierząt. Po wojnie
młyn był własności gminy i powoli podupadał, popadał w ruinę. Od 1982 roku
w ciągu 30 lat młyn przeszedł wiele przeobrażeń zgodnych z wymogami współczesności, ponieważ obecny standard to nie tylko ilość ale konieczność produkcji
ekologicznej. Coraz więcej ludzi odchodzi od żywności produkowanej w dużych
zakładach metodami wielkoprzemysłowymi. Cechą obecnej produkcji jest dba248
łość o produkt zdrowy i oryginalny, smaczny a nie ulepszany chemicznie. Już weszła do tradycji Rudnika, okolic i jeszcze dalej, dobra, smaczna kasza gryczana
produkowana w młynie-kaszarni. Coraz więcej klientów zaopatruje się w różne
mąki do wypieku chleba we własnym zakresie. Dzięki prostym metodom produkcji oraz ekologicznemu przemiałowi i – co nie jest bez znaczenia – przystępnej
cenie, przybywa kupujących. Rocznie sklep w młynie odwiedza 8000 klientów.
W ciągu roku młyn odwiedza także młodzież szkolna w celach edukacyjnych.
Młynarz oprowadza uczniów i chętnie dzieli się z nimi swoją fachową wiedzą.
Troską młynarza są przyszłe losy młyna jako zabytku. Przecież młyn nie jest tylko
młynarza, ale również rudniczan i jego losy nie powinny być obojętne jego mieszkańcom.
Skąd u mnie sentyment do młyna. Otóż w naszej rodzinie też był młyn tylko
drewniany, położony w Giedlarowej, w okolicy Leżajska. Właścicielem był brat
mojej babci ze strony ojca – Aleksander Nalepa. Jeździliśmy tam jako dzieci z babcią. Olbrzymie koło młyńskie wzbudzało we mnie lęk. Wyobrażałam sobie jakieś
baśniowe stwory grasujące tam nocami. Dom właścicieli był tuż obok, a ja bałam
się nawet wejść do niezbyt głębokiej rzeczki w obawie przed tymi stworami. Śniły
mi się potem długo po nocach.
Dwór Tarnowskich pamiętają do dziś najstarsi Rudniczanie, chętnie wspominający tamte czasy. Dwór-pałac wraz z otoczeniem wrócił do dawnych właścicieli
i jest terenem prywatnym. Właściciele pracują w Krakowie lub stolicy, odwiedzają
jednak pałac, rodzinne groby na cmentarzu i bywają w miejscowym kościele. Nie
wiem czy utrzymują jeszcze kontakty z mieszkańcami, ale ktoś przecież w czasie
ich nieobecności musi czuwać nad otaczającym go parkiem-ogrodem.
Chciałabym też wspomnieć o kilku postaciach wywodzących się z naszego
miasta, upowszechniających jego historię, dawne zwyczaje, gwarę, tradycyjne
zajęcia. Tutaj wymieniłabym rodzinę profesora Jana Syrowatki (syna pierwszego
młynarza) polonistę, znakomitego pedagoga i gawędziarza. Jego córka Krystyna
Lachowicz wraz z synową Marią były w gronie założycieli Towarzystwa Miłośników Ziemi Rudnickiej. Pomysłodawcami Towarzystwa byli pan doktor Zdzisław
Chmiel, wieloletni lekarz i kierownik Ośrodka Zdrowia z żoną Zofią, nauczycielką.
Z tamtego grona do dziś działają czynnie w Towarzystwie Miłośników Ziemi
Rudnickiej pani Zofia Chmiel, jej siostra pani Stanisława Ptak, pani Maria Lachowicz i pan Edward Sekulski, przedostatni prezes Towarzystwa Miłośników Ziemi
Rudnickiej. Towarzystwo od ponad 20 lat wydaje kwartalnik „Przegląd Rudnicki”
i podejmuje inicjatywy na rzecz promocji Ziemi Rudnickiej.
W Rudniku nad Sanem od 5 lat prężnie działa Klub Seniora. Prezesem Klubu
jest pani Kazimiera Socha wywodząca się z Zarządu Towarzystwa Miłośników
Ziemi Rudnickiej. Jako członek redakcji „Przeglądu Rudnickiego” wraz z jego re249
daktor naczelną Panią Dorotą Kondysar brałyśmy udział w obradach Kongresu
Kultury Regionalnej w Kielcach w 2010 r. Odtąd na trwałe zagościła w „Przeglądzie” moja skromna rubryka, w której staram się przybliżyć czytelnikom w różnym
wieku i na różnym poziomie odbioru pojęcia regionalizmu i ”małej ojczyzny”.
Ponieważ regionalizm jest prawie wyłącznie domeną ludzi starszych, w swoich wypowiedziach pisemnych, czy na spotkaniach z młodzieżą staram się zachęcać młodych do działania na rzecz swojej małej ojczyzny. W dobie powszechnej globalizacji nasza odrębność kulturowa, dbałość o zachowanie tradycji, więzi
z krajem, językiem ojczystym, miejscem z którego wyrośliśmy, ma szczególne
znaczenie dla przyszłych pokoleń.
Jednak regionalista to musi być pasjonat oddający darmowo swój czas na rzecz
swojego miasta czy wioski. Dlatego być może nie jest on zbyt poważnie postrzegany w dobie, gdy „czas to pieniądz”. W dobie globalizmu i unifikacji, gdzie jesteśmy
częścią Unii Europejskiej powiązanej z nią gospodarczo, finansowo i politycznie
musimy szczególnie zadbać o to aby nie zatracić własnej tożsamości narodowej,
tradycji, języka (nie zapożyczać nagminnie obcych słów lub nie mówić językiem
Internetu). Historia zna już wzloty i upadki wielu idei naprawiania świata. Widzimy, że w bogatych krajach Unii korzystających z tańszej siły roboczej imigrantów,
budzą się ruchy nacjonalistyczne. Jeśli więc Unia pożycza nam fundusze na rozwój w różnych dziedzinach życia wydawajmy je mądrze na rzeczy, które będzie
można zostawić następnym pokoleniom.
Dbajmy o własną kulturą poczynając od siebie, swojego domu, miejsca przebywania, swojej małej ojczyzny. Uczmy szacunku dla ludzi, przyrody, architektury. Nie zaśmiecajmy uroczych zakątków naszego kraju dziwolągami wprost
rodem z Disneylandu. W ogóle niczego nie zaśmiecajmy. Pozwoli nam to w końcu dostrzec to piękno, obok którego przechodziliśmy całe życie w ogóle go nie
widząc. Starajmy się o pozytywny wizerunek swojej miejscowości, dobry klimat
w stosunkach międzyludzkich w swoich środowiskach. Zawsze wracajmy do swoich korzeni. Bowiem jak mówił nasz wielki rodak papież Jan Paweł II „Naród,
który zapomina o swej przeszłości nie ma przyszłości”. Dbajmy o kulturę naszej
mowy ojczystej.
Na pytanie jakie mamy warunki do rozwoju regionalizmu u nas odpowiem
– bardzo skromne. Region nasz nie jest regionem bogatym. Wszelka działalność
może opierać się jedynie na darmowym zaangażowaniu działaczy i określonych
instytucji przy ograniczonym wsparciu finansowym samorządów. Pozostaje więc
wytrwale pisanie projektów o dofinansowanie z funduszy unijnych dla lokalnych
grup działania. Staramy się to czynić tak, aby pozyskać fundusze na imprezy kulturalne polegające na przekazywaniu tradycji młodym.
Przedmiotem troski regionalisty, w moim rozumieniu, powinno być przekonanie do zaangażowania w działalność regionalistyczna młodych. Martwi mnie,
250
Autorka na tle Targów Wiklinowych (fot. Dorota Kondysar)
że młodzież zbyt łatwo ulega modom zachodnim. Media wtłaczają do naszej
kultury zwyczaje zupełnie obce tradycji, z której wyrośliśmy i w której żyli nasi
przodkowie. Obawiam się, że wraz z odejściem naszego pokolenia, niewiele osób
zajmie się działalnością regionalną w miastach bowiem na wsiach te tradycją
tkwią silniej.
Wielu młodych ludzi kiedyś wyjedzie z naszego regionu, ale jeśli zaszczepimy
im pewne wartości, będą je pielęgnować tam, gdzie ich los pokieruje. Może kiedyś
oni lub ich dzieci wrócą tutaj. Regionalizm bowiem, to nie tylko przekazywanie
pewnych informacji, wartości, ale i promowanie swojego regionu na zewnątrz.
Maria Sieprawska – (ur. 15.01.1941 roku w Rudniku nad Sanem), po maturze w 1958
roku wybrała zawód pielęgniarki i rozpoczęła naukę w Pomaturalnej Szkole Pielęgniarek w Warszawie. Dodatkowo w latach 1962–63 uzyskała specjalizację Pielęgniarki Rejonowej. Mieszkała w wielu miejscowościach w Polsce. W 1994 roku osiadła na
stałe z mężem (emerytowanym kapitanem Żeglugi Wielkiej Rybołówstwa Dalekomorskiego) we własnym domu w Rudniku nad Sanem. Tutaj zaangażowała się w życie
miasteczka w Klubie Seniora i Miejskim Ośrodku Kultury. Członek Redakcji lokalnego czasopisma „Przegląd Rudnicki”, na łamach którego publikuje m.in. własną poezję
oraz artykuły z dziedziny regionalizmu.
251
Urszula Urbaniak
Towarzystwo Przyjaciół Uniejowa
Regionalizm – idee a rzeczywistość
„Dziś szansa na sukces leży nade wszystko w zgodnej symbiozie i współpracy
samorządów z towarzystwami społeczno-kulturalnymi. Szansa na sukces może
być wzmocniona przez przychylne nam grupy nacisku tkwiące w parlamencie,
urzędach centralnych oraz terenowej władzy państwowej. O kształcie kultury
decydują ludzie, którzy wyznają określone wartości, wiedzą jak je przekazywać
i wierzą w zwycięstwo”1.
Powyższą wypowiedź Jerzego Damrosza odbieram jako tylko piękną ideę, bo
regionaliści pozostawiani są sami sobie. Ich stowarzyszenia, w których działalność
jest wyłącznie pracą społeczną, to ten „mały”, któremu zza biurka można odrzucić
kolejny projekt, bo kwota o dofinansowanie była zbyt niska, bo nie warto wspierać
małych lokalnych przedsięwzięć itp.
Jesteśmy „mali”, bo działamy bez pieniędzy, pchani do przodu poprzez swoje pasje, wspierani sporadycznie przez biedne samorządy lokalne. Nie potrafimy
sobie powiedzieć „stop – wystarczy”, kiedy przegrywamy z upartyjnioną polityką
w zakresie kultury, kiedy nasze starania o pozyskiwanie funduszów kończą się
fiaskiem, kiedy przegrywamy z tym „wielkim”, mającym sztab ludzi do pisania
rozległych projektów z budżetami na przerwy kawowe, kiedy najczęściej działamy
bez nagłośnienia w mediach, a przyczyną pustki medialnej wokół nas są bardziej
chwytliwe tematy, sensacyjne wydarzenia.
Czy coś się zmieni, kiedy wejdzie w życie tworzona obecnie Strategia Rozwoju
Województwa Łódzkiego 2020? Czy znajdą się w niej zapisy, wspierające działania
stowarzyszeń społeczno-kulturalnych? Czy bardziej docenią nas samorządy lokalne? Czy dysponując dużym potencjałem twórczym, szeroką inicjatywą i energią społeczną staniemy się partnerami w ich projektach?
Ile stowarzyszeń społeczno-kulturalnych działa w województwie łódzkim? To
kolejne pytanie, na które szukam odpowiedzi, odczuwając głęboką potrzebę wzajemnego komunikowania się między sobą, wymiany doświadczeń, współuczestniczenia w organizowanych imprezach. Brakuje mi spotkań regionalnych i zazdroszczę w tym miejscu „Posiadów w cieniu Bartka”, jakie od kilku lat organizuje
J. Damrosz, Rola kulturotwórcza polskiego regionalizmu, „Informator Krajowego Ośrodka Dokumentacji Regionalnych Towarzystw Kultury w Ciechanowie”, nr 11, 1997, s. 48-49.
1
252
Świętokrzyskie Towarzystwo Regionalne. A może, za ich przykładem, powinno
się odbyć integrujące regionalistów województwa łódzkiego „Spotkanie Regionalistów u Gorących Źródeł w Uniejowie”? Czy Towarzystwo Przyjaciół Uniejowa
można obdarzyć zaufaniem jako organizatora i gospodarza takiego spotkania?
Myślę, że tak.
Nasze Stowarzyszenie zostało zarejestrowane 3 maja 1991 roku, a w 2010 roku
uzyskało status Organizacji Pożytku Publicznego. W centrum działalności Towarzystwa Przyjaciół Uniejowa nieustannie pozostaje promocja miasta i gminy
Uniejów, odkrywanie i dokumentowanie jej historii, wzbogacanie życia kulturalnego mieszkańców poprzez organizowane imprezy kulturalne i patriotyczno-religijne, skupiające nierzadko duże grono mieszkańców oraz gości. Nasze działania
skierowane są również do młodzieży szkolnej. Zatem troska o przeszłość, smakowanie teraźniejszości – ale także przyszłość naszej małej ojczyzny to trzon tego,
czym Towarzystwo Przyjaciół Uniejowa zajmuje się od 20 lat, a jego konkretny
dorobek pokazują dokonania Zarządów poszczególnych kadencji.
Lata 1991-1995
Z chwilą powołania Zarząd z wielką werwą zaczął realizować podstawowe
cele statutowe Towarzystwa. Z bogatą historią miasta zapoznano szerokie grono
odbiorców, zaś niewątpliwie największym na tym polu osiągnięciem było wydanie w 1995 r. monumentalnej monografii Uniejów. Dzieje miasta, pod redakcją
prof. Jana Szymczaka. Dzieło to powstało nie tylko dzięki rzetelnej pracy wielu
naukowców czy niezliczonym pracom badawczym prowadzonym w muzeach,
archiwach, ale także dzięki pomocy mieszkańców, którzy chętnie udostępniali
swoje, nierzadko unikalne, prywatne zbiory oraz wsparli przedsięwzięcie finansowo.
W 1992 roku z inicjatywy TPU przygotowano, wspólnie z Urzędem Miasta
w Uniejowie, I Dni Uniejowa. W ich programie znalazły się m.in. loty samolotowe
nad miastem, pokazy skoków spadochronowych, wystawa malarska Zbigniewa
Marjanowskiego, program kabaretowy, imprezy sportowe. W ramach II edycji
imprezy wydano okolicznościowy, specjalny numer gazety „W Uniejowie”. Przygotowano wystawę pamiątek po płk. Szczepanie Ścibiorze, wystawę rzeźb prof.
Jana Grodka, wystawę twórców nieprofesjonalnych z Uniejowa i okolicy, pokazy
ratownictwa drogowo-pożarniczego i inne. Kolejnym Dniom Uniejowa towarzyszyła m.in. wystawa twórczości dzieci i młodzieży oraz sympozjum pod tytułem
„Renowacja Kolegiaty Uniejowskiej”. Podczas IV Dni Uniejowa na zamku otwarto
wystawę Zbigniewa Ryszarda Wierzbowskiego „Uniejów w fotografii”, odbyła się
uroczysta promocja monografii Uniejów. Dzieje miasta. Przed licznie zgromadzoną publicznością przeprowadzono konkurs wiedzy o Uniejowie, a jego zwycięzca
otrzymał w nagrodę nowo wydaną książkę. Ważnym akcentem V Dni Uniejo253
wa były obchody 5-lecia działalności Towarzystwa. Z tej okazji wydano komplet
21 widokówek w etui, przygotowano okolicznościowy stempel.
W okresie I kadencji regularnie organizowano też spotkania członków Towarzystwa, nie tylko w ramach zebrań o charakterze formalnym, ale także pod
hasłami „Andrzejki”, „Ostatki” czy „Spotkanie noworoczne”.
Ważną, sięgającą w przyszłość inicjatywą TPU, było powołanie w listopadzie
1991 roku Fundacji Wykorzystania Wód Geotermalnych. W chwili obecnej Fundacja nie prowadzi działalności, ale jej zasługi w zakresie promocji wód do celów
leczniczych są niezaprzeczalne.
Kolejną inicjatywą było powołanie na posiedzeniu Zarządu w dniu 5 stycznia
1993 roku grupy inicjatywnej w celu utworzenia Społecznego Komitetu Telefonizacji Gminy Uniejów.
Lata 1995-1999
W drugiej kadencji, dzięki ofiarności swoich członków i sympatyków, Towarzystwo Przyjaciół Uniejowa mogło ufundować nagrody w Przeglądach Orkiestr
Strażackich, sfinansować część lamp oświetleniowych na Rynku w Uniejowie,
udzieliło wsparcia finansowego na remont kolegiaty, organizację imprez szkolnych, kulturalnych i sportowych w tym: 20 lat nadania SP w Uniejowie imienia
i sztandaru, 20 lat powstania M-GOK w Uniejowie, 120 lat powstania OSP
w Uniejowie, międzywojewódzkie turnieje piłki nożnej, sympozja naukowe
i wystawy plastyczne.
Nieodpłatnie, w celach promocyjnych, przekazaliśmy do Urzędu Miasta wiele monografii, kompletów widokówek i okolicznościowych medali. Corocznie
nagradzaliśmy najlepszych absolwentów oraz laureatów i finalistów konkursów
przedmiotowych w SP w Uniejowie (podtrzymujemy tę tradycję w odniesieniu
do najlepszych absolwentów wszystkich szkół na terenie gminy), pozostaliśmy
współorganizatorem (do dziś) kolejnych Dni Uniejowa. Kontynuowaliśmy też organizowanie imprez wewnętrznych dla członków TPU i ich przyjaciół (bale karnawałowe, spotkania opłatkowe, wyjazdy do kina, teatru i inne). W roku 1996 za
całokształt działalności kulturalnej Towarzystwo Przyjaciół Uniejowa otrzymało
nagrodę Wojewody Konińskiego.
Lata 1999-2003
Na uwagę w tym okresie zasługuje wzmożona działalność wydawnicza Towarzystwa. Od 2000 roku systematycznie wydawano kwartalnik „W Uniejowie”.
W oparciu o suplement do monografii (autor ks. Lucjan Cerski) ukazały się dwie
pozycje biograficzne: Ksiądz Władysław Góra – w 20. rocznicę śmierci (2001) oraz
Ksiądz Stanisław Smolarski – w 10. rocznicę śmierci (2003). Z okazji 10-lecia Towarzystwa wydano kolorowy folder pt. Uniejów oraz Kalendarium Towarzystwa
254
Przyjaciół Uniejowa. W maju 2003 roku do rąk uniejowian trafił kolorowy album
fotograficzny pt. W stronę Uniejowa.
TPU było inicjatorem powitania Nowego Roku na Rynku w Uniejowie
(do dziś pozostaje jego współorganizatorem) i przez kilka lat z rzędu umieszczało
iluminację świetlną na dzwonnicy oznajmującą wejście w kolejny rok.
Nasz członek – architekt – nieodpłatnie wykonał inwentaryzację i kosztorys
inwestorski dzwonnicy. Dzięki takiej dokumentacji Społeczny Komitet Renowacji
Dzwonnicy, powołany z inicjatywy TPU, otrzymał pozwolenie na prace remontowe na tym zabytkowym obiekcie.
Rok 2000 stał pod znakiem bardzo dobrej współpracy z mediami. W lutym
tego roku oglądaliśmy program z cyklu „Tu i tam” nadany na żywo z Uniejowa
przez Łódzki Ośrodek Telewizyjny. Zaś w marcu tego samego roku nagrano kolejny film (komentarz i scenariusz członka TPU), pokazujący dorzecze Warty na
odcinku naszej gminy, możliwości i oferty wypoczynku, Muzeum Etnograficzne
w Wilamowie, zamek i park, odwiert wód termalnych. Kamera gościła też na posiedzeniu zarządu TPU. W kwietniu natomiast Ośrodek TV w Łodzi filmował
imprezy w ramach Dni Uniejowa. Przedstawiciele Zarządu i inni członkowie brali
udział w audycjach radiowych i telewizyjnych.
Przy dużym zaangażowaniu członków TPU zorganizowano: Podwieczorek
w Uniejowie z udziałem m.in. Jolanty Kubickiej, Wojciecha Siemiona, Janiny Jaroszyńskiej, Andrzeja Bychowskiego; Wieczór literacko-muzyczny z udziałem
młodych muzyków z Akademii Muzycznej w Łodzi, koncert kolęd w kolegiacie
i na zamku w wykonaniu artystów scen łódzkich oraz koncert Krystyny Giżowskiej
z okazji Jubileuszu 10-lecia Towarzystwa. W dniu jubileuszu TPU zostało uhonorowane Medalem Senatu RP.
Na uwagę zasługują również następujące wystawy: malarstwo Wandy Wyrzykowskiej-Wierzbowskiej, grafika Zdzisławy Janczak-Wyrobek, fotografia Witolda
Kasprzaka, impresje Magdaleny Serafińskiej połączone z wystawą fotograficzną
Ryszarda Troczyńskiego oraz z muzyczną niespodzianką Pawła Serafińskiego, wystawę „Uniejów w starej fotografii” połączoną z występem chóru „Kantylena” oraz
wystawę fotograficzną Małgorzaty Charuby, Ryszarda Troczyńskiego i Mariusza
Walochy z okazji I Ogólnopolskiego Święta Wody.
Był też wieczór literacki z poetką Ziemi Uniejowskiej Marią Pastwińską oraz
uroczysta promocja albumu fotograficznego W stronę Uniejowa.
Zarząd przygotowywał także imprezy towarzyskie dla członków i sympatyków: „Wielkie grillowanie”, wieczór andrzejkowy, spotkania noworoczne, spotkania ostatkowe, zabawy karnawałowe. Wielu spotkaniom towarzyszyły występy
uzdolnionych muzycznie młodych uniejowian.
Kontynuując tradycje poprzedniego Zarządu, corocznie przekazywano nagrody specjalne dla najlepszych absolwentów szkół na terenie całej gminy.
255
Lata 2003-2006
Podobnie, jak w poprzedniej kadencji, Zarząd może pochwalić się działalnością wydawniczą. Nieprzerwanie ukazuje się nasz kwartalnik „W Uniejowie”. Numer 20. był numerem jubileuszowym. Na spotkaniu z okazji 5-lecia wydawania
gazety, spotkało się szerokie grono osób współpracujących z redakcją. Usłyszeliśmy wówczas, że pismo to jest oczekiwaną przez wielu lekturą, źródłem informacji o ludziach i wydarzeniach na terenie gminy, zapisem teraźniejszości, archiwum lokalnej historii, pomostem między pokoleniami, promocją miasta i gminy
Uniejów. Promocji miasta służyły też wydane dwie serie widokówek (2005 i 2006)
dostępne w punktach sprzedaży na terenie miasta.
W maju 2004 roku, w roku wejścia Polski do Unii Europejskiej, dzięki dofinansowaniu Polsko-Amerykańskiej Fundacji Rozwoju Filantropii w Polsce, wydaliśmy album pt. Uniejów. Dotyk Czasu z płytą CD. Uroczysta promocja książki
odbyła się w Sali Rycerskiej Zamku w dniu 30 maja 2004 roku z udziałem licznie
zgromadzonych darczyńców, gości i członków Towarzystwa.
W maju 2005 roku współorganizowaliśmy wystawę pt. „80 lat kultu bł. Bogumiła”. Wspieraliśmy również finansowo imprezy kulturalne. Nasi członkowie
aktywnie pracowali w Społecznym Komitecie Renowacji Dzwonnicy.
W czerwcu 2006 roku, przy wsparciu finansowym Urzędu Miasta i środkom
własnym, wydaliśmy Opowieść o błogosławionym Bogumile, której autorem jest
uniejowianin, Zdzisław Józefowicz. Promocja opowieści odbyła się w miejscowej
Kolegiacie.
Rozpoczęto przygotowania do wydania następnej książki o patronie miasta
o roboczym tytule Pamiątka Świętego Bogumiła.
Wyremontowano budynek przy ul. Szkolnej z przeznaczeniem na siedzibę
TPU i Izbę Regionalną Ziemi Uniejowskiej. Przedsięwzięcie to, wymagające sporego nakładu środków finansowych, stało się możliwe do realizacji dzięki akceptacji i pomocy finansowej samorządu oraz wkładu pracy miejscowych przedsiębiorców, rzemieślników.
Ze środków pochodzących z Urzędu Miasta wymieniono okna i drzwi, przeprowadzono remont dachu, założono nowe rynny, ocieplono strych. Dzięki pomocy naszych członków (w formie finansowej, rzeczowej i w formie robocizny)
udało się zainstalować ogrzewanie, rozprowadzić instalację elektryczną, przygotować wstępną dokumentację wystroju wnętrza, wykonać niezbędne prace porządkowe, murarskie i inne.
W nowych pomieszczeniach przygotowano wystawę dokumentów i fotografii, ukazującą dorobek Społecznego Komitetu Obchodów 700-lecia Uniejowa
i 15-letni dorobek działalności Towarzystwa, zorganizowano spotkanie jubileuszowe.
256
Lata 2007-2011
Z dniem 26 maja 2007 roku na mapie turystycznej naszego miasta pojawiła się
Izba Regionalna Ziemi Uniejowskiej, prowadzona przez Towarzystwo Przyjaciół
Uniejowa. Powstała ona z potrzeby odkrywania, dokumentowania i upowszechniania historii Ziemi Uniejowskiej oraz pielęgnowania pamięci o odeszłych pokoleniach.
Do Izby trafiają stare fotografie, dokumenty, spisane wspomnienia i różne pamiątki rodzinne, uratowane nierzadko przed wyrzuceniem do śmietnika. Znajduje się też tam pokaźny zbiór wydawnictw, poświęconych Uniejowowi, od starych
druków i monografii Uniejów. Dzieje miasta poprzez wydawnictwa albumowe,
broszury, foldery, widokówki do czasopism lokalnych – „W Uniejowie” i „Uniejowskie Strony”.
Zgromadzone tu zbiory nie tylko pokazują odległą przeszłość, ale stanowią
też materiał do historii najnowszej. Idąc śladami listów, pożółkłych fotografii
czy innych dokumentów udaje się ustalić daty, osoby, fakty historyczne. W ten
sposób, dzięki współpracy wielu rodzin, zebrano materiał dotyczący cechów rzemieślniczych, zlikwidowanych zakładów pracy, materiał dotyczący ofiar zbrodni katyńskiej wykorzystany w publikacji książkowej pt. Tam zostali (wydano
w 70. rocznicę zbrodni katyńskiej).
Izba jest też miejscem żywych lekcji historii, lekcji regionalnych, spotkań ze
świadkami odległych wydarzeń historycznych i społecznych, wystaw okolicznościowych i imprez kulturalnych. Do kalendarza imprez gminnych wprowadziliśmy organizowane tu spotkania z ciekawymi ludźmi z cyklu: „Zwyczajni
a Niezwykli”, „Ludzie z pasją”, „Młodzi zdolni stąd”, „Moje podróże małe i duże”
i inne.
Izbę Regionalną odwiedzają grupy zorganizowane, studenci w poszukiwaniu
materiałów źródłowych i inne osoby indywidualne, a wpisy w kronice są najlepszym dowodem na to, że takie miejsce jest potrzebne.
W roku 2008 wydaliśmy kolejną książkę o bł. Bogumile pt. Rozśpiewały się
dzwony i serca ludzi, w której pokazaliśmy m.in. wszystkie dostępne w kraju
przedmioty kultu (relikwiarze, rzeźby, obrazy), dotyczące patrona naszego miasta.
Przy okazji pracy nad tą książką udało się zgromadzić obszerne archiwum z materiałami o bł. Bogumile. Ukazała się też kolejna seria widokówek, systematycznie
drukowany jest kwartalnik „W Uniejowie”.
Wśród imprez kulturalnych, organizowanych poza Izbą Regionalną, na uwagę zasługują coroczne koncerty organowe. W roku 2010 byliśmy też współorganizatorami I Festiwalu „Muzyka dawna u gorących źródeł”.
W kwietniu 2008 roku Towarzystwo Przyjaciół Uniejowa zainicjowało na terenie gminy Ogólnopolską akcję „Katyń...ocalić od zapomnienia”. W ramach tej
akcji posadzono Dąb Pamięci w Wilamowie, a w Izbie wyświetlono dwa filmy
257
o tematyce katyńskiej. Przygotowano nowe Miejsce Pamięci na starym cmentarzu
przy ul. Kilińskiego w Uniejowie, gdzie 17 września 2008 roku posadzono Dęby
Pamięci, a w 70. rocznicę Zbrodni Katyńskiej, podczas uroczystości patriotycznoreligijnej odsłonięto pomnik-mogiłę ku czci Ofiar Katyńskich.
W okresie od września 2009 do sierpnia 2010 Towarzystwo, w partnerstwie
z Gminą Uniejów i we współpracy z Zespołem Szkół w Uniejowie, zrealizowało
projekt „Katyń-pamięć ocalona”, na który pozyskało środki z Unii Europejskiej.
Efektem końcowym Projektu była wymieniona w/w uroczystość, pamiątkowa tablica na pomniku i promocja książki Tam zostali, zawierająca biogramy ofiar katyńskich związanych z gminami powiatu poddębickiego. Poprzez takie działania
dajemy świadectwo pamięci i uświadamiamy młodemu pokoleniu, że kultywowanie jej to obowiązek nas wszystkich. Między innymi za te dokonania w roku 2011
Towarzystwo zostało odznaczone złotą honorową odznaką „Za zasługi dla Miasta
i Gminy Uniejów” oraz złotym medalem „Opiekuna Miejsc Pamięci Narodowej”.
Działania Towarzystwa Przyjaciół Uniejowa nie mają charakteru akcyjnego.
Są to systematyczne działania skierowane na obronę ginących śladów przeszłości, na edukację regionalną i historyczną młodego pokolenia, na szerzenie wiedzy
o regionie, utrwalanie jego tożsamości i kultywowanie tradycji kulturowych.
Przez pryzmat dokonań Towarzystwa maluje się portret regionalisty. To niewątpliwie człowiek z pasją, który potrafi rozbudzić troskę o dziedzictwo własnej
miejscowości, który działa na rzecz umacniania poczucia tożsamości społeczności lokalnych. Odzywa się jednak w nim obawa o przyszłość regionalizmu.
Z programów szkolnych zginęły ścieżki edukacyjne, a gimnazjaliści kończą edukację historyczną na I wojnie światowej. Stąd konieczność wychodzenia do młodego pokolenia, któremu można zaszczepić swoje idee, przekazać bogaty dorobek.
Regionaliści to ogromna rzesza patriotów lokalnych, których nie zniechęcają bariery ekonomiczne. Ich praca to wyłącznie praca społeczna, a koniecznością staje się często uszczuplanie ich emeryckich portfeli (telefony, paliwo i inne).
Angażują się w działalność wydawniczą. Owoce tej działalności, choć widać
w nich amatorstwo, pokazują wielki wysiłek w ocalaniu od zapomnienia, pozostają cennym materiałem dokumentującym życie społeczne i wydarzenia historyczne. Do tego typu działań potrafią też zapalić innych. Taka bezinteresowna
współpraca różnych grup społecznych integruje mieszkańców, a przez to zwiększa
się też zakres informacyjno-edukacyjny czasopism regionalnych i innych wydawnictw.
Regionaliści wyróżniają się emocjonalnym zaangażowaniem w pracę społeczną na rzecz swojej miejscowości. I choć słyszymy czasem, że praca społeczna to przeżytek, my działamy nieustannie, stawiamy sobie kolejne wyzwania w
258
przekonaniu, że tylko regionalizm, jak pisał Jerzy Damrosz, „(…) może zapewnić
ciągłość międzypokoleniową, równowagę między wartościami a interesami, między tradycją a nowoczesnością”2.
Urszula Urbaniak (ur. w 1949 roku) – wykształcenie wyższe pedagogiczne, absolwentka Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie, nauczycielka dyplomowana Szkoły Podstawowej i Gimnazjum w Uniejowie, emerytka od 2008 roku. Za osiągnięcia w pracy zawodowej, a w szczególności nowatorskie rozwiązania oraz szeroką
działalność społeczną na rzecz rozwoju sportu masowego wśród dzieci i młodzieży
została odznaczona Złotym Krzyżem Zasługi (1991), Medalem Komisji Edukacji
Narodowej (1998), licznymi odznaczeniami przyznawanymi przez Zarząd Główny
Szkolnego Związku Sportowego, Odznaką Honorową za Zasługi dla Województwa
Konińskiego (1987). Jest członkiem Towarzystwa Przyjaciół Uniejowa od momentu
jego powstania (1991), a od 1999 pełni funkcję prezesa. Za całokształt działań na
rzecz środowiska lokalnego, w tym ochronę dziedzictwa kulturalnego i wiele cennych
inicjatyw, w roku 2010 wyróżniona Złotą Honorową Odznaką „Za zasługi dla Miasta
i Gminy Uniejów”.
Tamże, s. 48.
2
259
Mira Walczykowska
Towarzystwo Przyjaciół Zalesia Dolnego
Zalesie Dolne – moje miejsce na Ziemi
Od kilkunastu lat jestem zaangażowana w działalność lokalnego stowarzyszenia działającego na rzecz ochrony i promocji tożsamości Zalesia Dolnego. Zalesie Dolne, niegdyś samodzielna miejscowość, w latach 50-tych została włączona
do miasta Piaseczna. Przez wiele lat status osiedla nie był określony. Mieszkańcy
posługiwali się adresem Zalesie Dolne, gdyż nadal tak identyfikowali swoje miejsce zamieszkania. W ciągu ostatnich 20 lat wiele się jednak zmieniło. Rozwijające
się ciągle Piaseczno wchłonęło bez reszty Zalesie Dolne. Towarzystwo Przyjaciół
Zalesia Dolnego, w którym od 13 lat pełnię funkcję Przewodniczącej Rady, podjęło więc kroki w kierunku zachowania charakteru i podtrzymywania tożsamości
miasta-lasu i miasta-ogrodu.
Historia powstania miejscowości rozpoczęła się w latach dwudziestych XX
wieku, kiedy to właściciele dóbr wilanowskich i dóbr Wólki Kozodawskiej rozpoczęli parcelację i wyprzedaż swoich gruntów. Opracowano wówczas modną
koncepcję utworzenia miasta-lasu i miasta-ogrodu. Pod koniec 1925 roku z księgi dóbr wilanowskich wydzielono część nieruchomości usytuowanej po prawej
stronie drogi z Piaseczna do Grójca o nazwie Zalesie Miasto-Las. Układ urbanistyczny zaprojektowano uwzględniając charakter miejscowości i jej walory krajobrazowe. Trzy lata później, w 1928 roku, po lewej stronie drogi z Piaseczna do
Grójca z księgi dóbr wilanowskich wydzielono kolejny teren o powierzchni ponad
116 ha, zwany Zalesiem-Adamów, a na wiosnę 1929 roku rozpoczęto parcelację
dóbr Wólki Kozodawskiej i utworzono Miasto-Ogród Zalesie. Po wojnie 3 nieruchomości ziemskie: Zalesie Miasto-Las, Zalesie-Adamów i Miasto-Ogród Zalesie
złożyły się na utworzenie osiedla zwanego Zalesiem Dolnym.
Towarzystwo Przyjaciół Zalesia powstało w 1927 r. Wielokrotnie przekształcane działało do wybuchu II wojny światowej. W 1991 roku zostało reaktywowane przez grupę aktywnych społeczników. Początkowo działania miały charakter
interwencyjny i kulturalny. Stopniowo jednak zdaliśmy sobie sprawę, że mieszkańcy nie identyfikują się już z Zalesiem, nie rozumieją potrzeby ochrony dziedzictwa kulturowego, ani ochrony tego, co warte pamięci potomnych. Przed kilku
laty podjęliśmy decyzję o zbieraniu materiałów, pamiątek o mieszkańcach i historii Zalesia. Podjęliśmy próbę opracowania monografii naszej miejscowości. Zdecydowaliśmy się na formę zeszytów o charakterze tematycznym. Pierwszy zeszyt
260
poświęcony był głównie historii powstania miejscowości, kolejny przeznaczyliśmy na historię lat okupacji, historię znanych ludzi i rodzin zalesiańskich, trzeci zeszyt to zbiór ciekawostek z życia lokalnej społeczności. Aktualnie przygotowywana jest historia szkoły podstawowej. Zbiory informacji źródłowych stale się
powiększają. Planujemy za kilka lat zebrać je wszystkie i wydać w postaci pełnej
monografii miejscowości.
Jestem autorką i redaktorem większości z tych opracowań. Z wykształcenia jestem historykiem sztuki i początkowo bardziej koncentrowałam się na sprawach
dotyczących architektury czy bliskiej mi tematyki artystów Zalesia. Stopniowo
jednak w miarę powiększania się zbioru informacji i materiałów zainteresowała
mnie także historia czasów okupacji w Zalesiu Dolnym. Zalesie dla jednych było
oazą i miejscem schronienia, szczególnie po Powstaniu Warszawskim. Dla innych było miejscem konspiracji. To tutaj w domu rodziny Zawadzkich odbywały
się spotkania konspiracyjne kolegów Tadeusza Zawadzkiego „Zośki”. Tu w domu
rodziny Radwanów odbywały się tajne komplety. Większość osób, które brały
w nich udział już nie żyje. Postanowiłam jednak dotrzeć do żyjących, aby spisać
ich losy z czasów okupacji.
W Zalesiu mieszkało i mieszka wiele znamienitych postaci, m.in. profesorostwo Wanda i Wacław Dąbrowscy, prof. Józef Radwan, prof. Józef Zawadzki, prof.
Wacław Radwan, prof. Wacław Borowy. Tutaj przebywali czasowo prof. Maria
Grzegorzewska, prof. Witold Doroszewski czy Maria Dąbrowska. Są to największe autorytety i ludzie godni naśladowania. Dla mnie niewątpliwie najciekawszą
osobą okazał się prof. Władysław Radwan. To on po wprowadzeniu się do Zalesia
Dolnego, w pierwszych latach po parcelacji, był inicjatorem zawiązania Towarzystwa Przyjaciół Zalesia (1927). Jako naczelnik Wydziału Kształcenia Nauczycieli
w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego i pedagog działał nie tylko na rzecz rozwoju szkolnictwa. Intensywnie angażował się w pracach
na rzecz lokalnej społeczności aktywizując ich do przeróżnych form działania jak
np. Koło Miłośników Róż. Im bardziej poznajemy historię tych ludzi, tym bardziej mobilizuje nas ona do działania na rzecz zachowania tego, co najcenniejsze.
Zagłębiając się w ich życie odtwarzaliśmy historię naszej miejscowości.
Po zebraniu wielu cennych informacji i dokumentów złożyliśmy wniosek
do Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków o wpisanie dwóch najcenniejszych
obiektów i przedwojennego układu urbanistycznego Zalesia Dolnego do Rejestru
Zabytków. Początkowo mieszkańcy Zalesia nie rozumieli naszych działań i byli do
nich nastawieni wręcz nieprzychylnie. Z czasem, kiedy ukazały się pierwsze publikacje, kiedy zorientowali się, że mieszkają w wyjątkowym miejscu, zaczęło się
to zmieniać. Duży wpływ na zmianę mentalności mieszkańców miało przystąpienie naszego stowarzyszenia do udziału w Festiwalu Otwarte Ogrody realizowanego w miastach-ogrodach od 2005 roku. Festiwal wpisał się doskonale w charakter
261
naszych miejscowości. Daje możliwość „poznania niezwykłej atmosfery miejsc,
które ocaliły najlepsze tradycje. Daje możliwość poznania historii i architektury
początków XX wieku. Miasta-ogrody są bowiem żyjącym muzeum architektury
i sztuki ogrodowej”. Festiwal Otwarte Ogrody to nie tylko udostępnienie szerokiej
publiczności zabytkowej przestrzeni, często prywatnej i ukazanie dziedzictwa narodowego, ale i piękny przykład bezinteresownego zaangażowania w życie lokalnej społeczności. Ludzie otwierając zamknięte na co dzień furtki swoich ogrodów
otwierają swoje serca. Pokazują jak ich życie i działania związane są z klimatem
miejscowości. Otwarte Ogrody to także możliwość spotkania po latach, odwiedzenia starych miejsc i dawnych znajomych.
To dzięki festiwalowi mieszkańcy Zalesia, ci, którzy mieszkają tu od urodzenia i ci nowi zaangażowali się w życie i historię swojej miejscowości. Współpraca
z młodzieżą szkolną i harcerzami zaowocowała powstaniem programu pisania historii zalesiańskiej szkoły. Początkowo młodzież uczestniczyła w konkursach literackich i plastycznych na temat swojej miejscowości. Potem przygotowywała wycieczki turystyczno-krajoznawcze po Zalesiu. Nasze stowarzyszenie przygotowało multimedialną prezentację o historii szkoły w Zalesiu. Była ona przedstawiana
na lekcjach uczniom poszczególnych klas i kończyła się konkursami, w ramach
których uczniowie sami przeprowadzali wywiady, zbierali informacje i w końcu zaangażowali się do pisania historii swojej szkoły. Wydanie monografii szkoły
uwieńczy wystawa zebranych materiałów w Muzeum Regionalnym w Piasecznie.
Odczuwamy ogromną satysfakcję z podjętych działań. W ciągu 5 lat udało
nam się zbudować podstawy historii naszej miejscowości. Wcześniej, poza niewieloma publikacjami prasowymi nikt nie pisał o Zalesiu, choć jak się okazało
w wielu książkach i biografiach ta miejscowość się pojawiała np. w Dziennikach
Marii Dąbrowskiej, wspomnieniach rodziny Rodowiczów, powieściach Marii
Gunter i innych. Dzisiaj, poza 3 zeszytami, wydajemy kwartalnik ściśle związany
z Zalesiem Dolnym, promujący miejscowość i mieszkańców, mamy rozbudowaną
stronę internetową. Choć faktycznie Zalesia Dolnego jako miejscowości już nie
ma od 50 lat, mieszkańcy wiedzą więcej na jej temat niż przed kilku laty. W wielu
miejscach podobnych do Zalesia Dolnego, które nie mają już statusu oddzielnych
miejscowości, zachowanie ich charakteru, dążenie do zachowania pamięci o ich
założycielach, kultywowanie lokalnej tradycji jest szczególnie ważne.
Mira Walczykowska – absolwentka Wydziału Historii Sztuki Uniwersytetu Warszawskiego i Studium Podyplomowego „Ochrona dziedzictwa kulturowego miast” na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej; od 13 lat Przewodnicząca Rady Towarzystwa Przyjaciół Zalesia Dolnego; od 3 lat Wiceprezes Stowarzyszenia „Ład na
262
Mazowszu”. Autorka kilku publikacji na temat historii Zalesia Dolnego, wielu artykułów historycznych i z dziedziny historii sztuki. Redaktor prowadzący lokalnej gazety
„Zalesie Dolne”. Główny organizator pięciu edycji Festiwalu Otwarte Ogrody w Zalesiu Dolnym. Nagrodzona przez Starostę Powiatu Piaseczyńskiego za wybitne osiągnięcia w dziedzinie kultury i ochrony dziedzictwa kulturowego oraz przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego złotą odznaką „Zasłużony dla Zabytków”.
263
Krystyna Kacprzak
Towarzystwo Miłośników Ziemi Zalewskiej
Towarzystwo Miłośników Ziemi Zalewskiej
w świetle pytań skierowanych do regionalistów
O moim zaangażowaniu regionalistycznym zadecydował… czysty przypadek.
W 2002 roku ówczesny prezes Towarzystwa Miłośników Ziemi Zalewskiej organizował II Walne Zgromadzenie organizacji i zaprosił mnie do uczestnictwa. Ja,
z braku lepszych zajęć, (po leczeniu, na rencie chorobowej) poszłam posłuchać co
tam takiego robią. Spodobało mi się to, że planuje się zorganizowanie obchodów
700–lecia mojej miejscowości (nie miałam pojęcia wcześniej, że moje Zalewo jest
takie wiekowe!), że zbierają kopie starych rycin, pocztówek, tłumaczą stare legendy. Zaimponowali mi swoją wiedzą o regionie. Zapisałam się do organizacji
i po roku sama awansowałam na prezesa. Wywalczyłam od Urzędu Miejskiego
pomieszczenie na naszą siedzibę, od tego czasu spotykamy się co tydzień, gromadzimy książki o naszym regionie (mamy już ich ponad 500), wydajemy biuletyn
regionalny. Jest nas nieduże grono pasjonatów miejscowych, do tego dochodzą
kontakty mailowe z tymi, którzy mieszkają i pracują poza regionem.
W naszej organizacji wszyscy jesteśmy amatorami, nie ma wśród nas historyka
czy nawet polonisty. W ten sposób nikt się nie wyróżnia i wszyscy mamy podobne
szanse własnego rozwoju. Każdy stara się coś ciekawego „odkryć”, przeprowadzić
wywiad z interesującym mieszkańcem, coś odszukać w Internecie. Mamy już sporą wiedzę o regionie, piszemy projekty na organizowanie letnich wycieczek, sami
też możemy oprowadzać naszych gości. Ciekawie spędzamy wolny czas na spotkaniach, poza tym każdy z nas nauczył się obsługi komputera i Internetu, pisania
artykułów do biuletynu, pisania projektów o dofinansowanie naszej działalności.
A mowa o członkach w większości w wieku 50+.
Myślę, że regionalistą jest pasjonat, hobbysta, który:
– lubi i szanuje region swojego zamieszkania lub miejsca pracy
– ciekawi go, w szerokim zakresie, jego historia, prahistoria, zwyczaje, folklor,
podania i mity, krajoznawstwo, przyroda, zabytki, interesujący ludzie
– stara się swoją pasję i wiedzę o regionie pogłębiać i upowszechniać.
Nie ma jednej osoby, która byłaby dla mnie wzorem regionalisty. W każdym
członku organizacji mogę znaleźć pewne cechy, które go wyróżniają i stanowią
dla innych wzór do naśladowania. U jednego jest to chłodny analityczny umysł,
u innego żywiołowa pasja. Jedni są kolekcjonerami i znawcami starych pocztówek,
264
inni żmudnie tłumaczą teksty źródłowe z niemieckiego, jeszcze inni – kochają
zwiedzanie, poznawanie pięknej krainy i sporządzają dokumentację fotograficzną
każdego zakątka regionu.
W naszej organizacji są osoby trzydziestoparo i pięćdziesięcioparoletnie.
Wszyscy czujemy się młodzi duchem, myślę, że relacje między pokoleniami są
poprawne. Łączą nas wspólne cele, szanujemy się wzajemnie, konflikty międzypokoleniowe nie występują.
Region działania naszej organizacji jest specyficzny. Jest to teren dawnych
Prus Wschodnich, kraina Oberland (nie ma polskiej nazwy) w województwie
warmińsko–mazurskim. Myślę, że zmiany, które nastąpiły w kraju ponad 20 lat
temu znacząco wpłynęły na uprawianie regionalizmu na naszym terenie. Choć
doświadczenia sprzed 2 dekad nie mam, ale już wtedy byłam mieszkanką ziemi
zalewskiej od 10 lat. Z obserwacji wiem, że regionalizm wtedy u nas był dziwnym
tworem: połączeniem stereotypu powrotu ziem odzyskanych do macierzy i poszukiwania na siłę polskości w zamierzchłych dziejach.
Wiedza o przedwojennej historii regionu była u większości mieszkańców
przybyłych na te tereny po 1945 r. wręcz zerowa. Dla nich historia, mówiąc trywialnie, rozpoczęła się po tej dacie. W jeszcze wcześniejszym, powojennym okresie występował strach i brak ukorzenienia: „bo Niemcy wrócą i wszystko zabiorą”.
Myślę, że duże znaczenie dla rozwoju regionalizmu miało przystąpienie Polski
do Unii Europejskiej, powstały wtedy pierwsze projekty łączące regiony różnych
państw Unii, popularyzujące kulturę, turystykę właśnie regionów, a nie powiatów
czy województw. Wyjeżdżający do pracy czy szkół młodzi Polacy mogli poznać
inne regiony Europy, ale też mogli pozbyć się uprzedzeń w stosunku do swoich
stron. Regionalista dziś jest otwarty na świat, dociekliwy, ma możliwość sprawdzenia faktów w bibliotekach, muzeach, Internecie. Regionalista z naszych terenów dociera do źródeł niemieckich, chcąc dowiedzieć się o przedwojennych dziejach regionu. Nie jest już postrzegany jako proniemiecki, „na pewno finansowany
przez ziomkowskie, rewizjonistyczne organizacje” (autentyczna opinia).
Jeśli chodzi o warunki uprawiania regionalizmu w środowisku małego miasteczka, przy nienajlepszej kondycji gospodarczej, to można powiedzieć, że „tak
krawiec kraje, jak materii staje”. Generalnie kondycja gospodarcza ma wpływ ilościowy, a nie jakościowy na uprawianie regionalizmu. Wszystko zależy od pomysłu, dobrych chęci i pasji. Czasami można wiele osiągnąć dysponując niewielkimi
środkami finansowymi.
Powinna istnieć współpraca między samorządem a regionalistami. Zrzeszanie się regionalistów w organizacjach ułatwia wiele spraw, również związanych ze
współpracą z samorządem, choć nie jest to warunek konieczny. Na współpracy
regionalistów z władzami lokalnymi czy miejscowymi szkołami korzystają obie
strony. Często korzysta się z pomocy regionalistów przy promocji regionu (wy265
dawanie albumów, folderów), rozwoju turystyki, w szkołach – do lekcji o regionie. Z drugiej strony regionaliści często oczekują od władz np. użyczenia lokalu
na siedzibę. Z doświadczenia mojej organizacji mogę powiedzieć, że współpraca
z samorządem często była traumatyczna, poszczególni członkowie lub organizacja jako całość byli wręcz zwalczani przez poprzednich burmistrzów, choćby
przez kolejne przydzielanie i zabieranie siedziby (8 razy w okresie 10 lat istnienia
organizacji).
Zagrożeniem dla regionalisty byłby całkowity brak zainteresowania regionem
przez innych, „rozmycie się” regionu na tle kraju. Czegoś takiego nie widzimy
w przypadku regionu północno-wschodniego Polski. Wręcz przeciwnie: jest całkiem spore grono młodych, wykształconych regionalistów (historyków, archeologów, polonistów), poszukiwaczy miejscowych „skarbów” wykrywaczem metali,
kolekcjonerów starych pocztówek, pasjonatów starych map, znawców lokalnej
przyrody. Powstają lokalne internetowe fora, na których miłośnicy regionu dzielą
się swoimi osiągnięciami a często toczą się tam naprawdę bardzo gorące dyskusje.
Takim lokalnym forum jest np. marienburg.pl; sercemazur.pl; forum.e-kwidzyn.
pl; forum.eksplaracja.pl. Powstają blogi młodych lokalnych regionalistów np.
fabryka-historii.pl lub Warmia, Mazury, Prusy Wschodnie na facebooku.
Krystyna Kacprzak, od 2003 r. prezes Towarzystwa Miłośników Ziemi Zalewskiej
i redaktor naczelny wydawanego od 2002 r. biuletynu „Zapiski Zalewskie”. Animator przedsięwzięć organizowanych przez Towarzystwo Miłośników Ziemi Zalewskiej.
Posiada Odznakę Honorową „Za Zasługi dla Województwa Warmińsko-Mazurskiego” (2010 r.) oraz tytuł „Działacz Kultury Gminy Zalewo”.
266
ANEKS
267
Uniwersytet Łódzki
Interdyscyplinarny Zespół Badania Wsi
Szanowni Państwo
W dyskusji poświęconej znaczeniu regionalizmu w kształtowaniu
tożsamości społeczno-kulturowej naszego społeczeństwa, brakuje refleksji związanej z etosem regionalisty, rozumianym jako zbiór wartości, postaw i wzorów zachowań. Uzasadnione wydają się zatem działania, zmierzające do ukazania autowizerunku tej specyficznej grupy
społeczników, cieszących się uznaniem środowiska. Jest to szczególnie istotne w kontekście płynności, zmienności i sieciowości zjawisk
współczesnego świata.
Starając się uzupełnić tę lukę, działający w strukturach Uniwersytetu Łódzkiego Interdyscyplinarny Zespół Badania Wsi, opublikował
zbiór Ja – regionalista. Refleksje, stanowiska, komentarze, pod redakcją
Damiana Kasprzyka, Łódź 2010, ss. 136. Po ukazaniu się książki wielu regionalistów, do których nie dotarły informacje na temat projektu realizowanego w 2010 roku, zadeklarowało chęć wzięcia udziału
w podobnym przedsięwzięciu w przyszłości. W związku z tym otwieramy drugą edycję projektu, nadając jej roboczy tytuł: Kim jesteś, regionalisto?
Zwracamy się zatem do animatorów działań społecznych (w sensie kulturowym, edukacyjnym, polityczno-administracyjnym i ekonomicznym), miłośników miejscowości i regionów, badaczy, folklorystów, innymi słowy wszystkich tych, którzy czują się regionalistami
z prośbą o wypowiedź. Może ona posiadać charakter refleksji bardzo
osobistej lub także naukowej, określającej związek ze społecznością
lokalną lub regionalną oraz z przestrzenią rozumianą jako region
– mała ojczyzna – ojczyzna prywatna.
268
Interesującym byłoby uwzględnienie następujących kwestii:
– jakie czynniki, okoliczności, wydarzenia zadecydowały w Pani/
Pana przypadku o emocjonalnym i praktycznym zaangażowaniu
w działalność regionalistyczną? Co determinuje postawę i tożsamość regionalisty? Kim jest regionalista?;
– jak kształtuje się zagadnienie autorytetów w środowisku regionalistycznym? Kto dla Pani/Pana był lub jest postacią archetypiczną,
wzorem, mentorem, godnym naśladowania autorytetem?
– czy można mówić o różnicach pokoleniowych? Jak wyglądają relacje między działaczami „starej daty” a młodymi regionalistami
(zachęcamy do wypowiedzi zarówno jednych jak i drugich);
– jak zmiany społeczno-kulturowe, polityczne i gospodarcze ostatnich 2 dekad, wpłynęły na kształt i warunki uprawiania regionalizmu? Kim był regionalista dawniej, a kim jest obecnie?;
– jakie istnieją warunki uprawiania regionalizmu w określonych
środowiskach – miejskim, małomiasteczkowym, wiejskim – oraz
okolicznościach podyktowanych kondycją gospodarczą, specyfiką
kulturową i dziejami danego regionu?;
– jakie instytucje i w jaki sposób wspierają lub powinny wspierać regionalizm? Czego regionaliści od nich oczekują? Czy regionalista
musi być zaangażowany instytucjonalnie (zrzeszony)?
– co stanowi szczególny przedmiot troski regionalisty? Z czym wiążą
się obawy? Co stanowi potencjalne lub rzeczywiste zagrożenie?
Licząc na podjęcie powyższych kwestii, nie narzucamy określonego porządku, charakteru ani schematu wypowiedzi. Nie wymagamy także konieczności bezwzględnego odniesienia się do wszystkich
wspomnianych wyżej zagadnień.
[W dalszej części apelu umieszczono wytyczne edytorskie, termin
realizacji projektu, adres IZBW UŁ oraz prośbę o nadsyłanie wyłącznie tekstów niepublikowanych]
269
WHO ARE YOU, REGIONALIST?
In 2010, the Rural Interdisciplinary Research Team at the University of Lodz published
the book titled Me - regionalist. Reflections, posts, comments. It was a collection of
statements regionalists who were urged a special appeal, tried to answer the questions who
they are, why such a feel for how they perceive their role, what is important for them, what
are the sources of inspiration for a variety of activities for the immediate environment.
Many people and institutions were interested in acquiring the book, many regionalists
were willing to participate in a similar project in the future.
Therefore, it was decided to continue the project, and ask the regionalists again.
This time, more than 100 traditional mails and approximately 700 e-mails were sent.
The recipients were cultural centers, museums and associations, which were asked to
disseminate it among potentially interested. Individuals, known as regionalists were also
contacted, as well as local media, so the project was on the websites of a number of local
magazines.
More than 30 texts were received in response. They were divided into 3 parts: towards a
diagnosis; in the direction of autobiography; in the direction of good practice. The authors
tried to answer the following questions:
– what factors, circumstances, events decided in the case of emotional and practical
involvement in the regionalist? What determines the identity of regionalists? Who
is the regionalist?;
– what about authorities in the regionalists environment of? Who was or is the
archetypal figure, model, mentor, and leading authority?;
– can we talk about generational differences? What are the relationships between
experienced and young regionalists;
– how socio-cultural, political and economic changes over past 2 decades, influenced
on the shape and conditions of practicing regionalism? Who was a regionalist in the
past, and who is now?;
– what are the conditions of practicing regionalism in certain environments - urban,
small-town, rural - and the circumstances dictated by the condition of the economic,
cultural specificity and the history of the region?;
– what institutions and how support and should promote regionalism? What
regionalists expect from them?;
– which is a particular concern regionalist? What the concerns are related to? What is
a potential or real threat?
Translated by Agnieszka Dworek, Grzegorz Kasprzyk
270
WER BIS DU, EIN REGIONALIST?
Im Jahr 2012 erschien das Buch „Ich – Ein Regionalist. Reflexionen, Beiträge, Kommentare” von einem interdisziplinären Team aus dem ländlichen Studienbereich, welches
die Universität Lodz herausgegeben hat. Es ist Sammlung von Aussagen der Regionalisten, die zu einem Apell aufrufen sollen und versucht Antworten auf die Fragen zu finden:
Wer sie sind?, Warum sie sich für solche halten?, Wie sie ihre Rolle wahrnehmen?, Was
für sie wichtig ist?, Welche Quellen der Inspiration es für eine Vielzahl von Aktionen für
die nächste Umgebung gibt. Das Buch wartet auf die Rezension von Universitäten, Institutionen und weiteren Interessenten. Die zahlreichen Regionalisten äußerten den Wunsch,
künftig in ähnlichen Unternehmungen zu partizipieren.
In diesem Betreff wurde beschlossen, das Projekt fortzusetzen und nochmal richtete es
sich an die Regionalisten. Dieses Mal waren es mehr als 100 traditionelle Briefumschläge,
die abgesendet wurden und E-mails an etwa 700 Adressaten. Das Zentrum für Kultur,
Museen und Verbände bat sie, es inmitten potenziell Interessierter zu fördern. Es steht
in Kontakt mit individuellen Personen, bekannt aus regionalen Interessenverbänden. Die
Empfänger waren auch die lokalen Medien, dank dem Vorschlag es im Internet zu veröffentlich und somit das Leserspektrum zu erweitern.
Man sendete über 30 Texte. Sie wurden in 3 Teile gegliedert: Diagnosen, Autobiographie, Praxis. Die Autoren versuchten die folgenden Fragen beantworten:
– Welche Faktoren, Umstände, Demonstrationen, Ereignisse haben in Ihrem Fall die
emotionalen und praktischen Umstände auf Ihr Engagmet in der regionalen Tatigkeit? Was determiniert die Identitat des Regionalisten? Wer ist ein Regionalist?
– Wie formte das Problem die Autoritat in dem regionallen Kreis? Wer war oder ist
einer archetypische Peron, Modell, Mentor , wurdig zu folgen?
– Kann man über unterschiedliche Generationen sprechen? Wie sieht die Beziehung
zwischen den Erfahrenen und Jungen Personen aus?
– Wie haben die Änderungen in den Sozio- Kulturellen, politischen und wirtschaftlichen Beireiche in den letzten 2 Jahrzehnten die Form und die Umstände des Regionalismus beeinflusst? Wer war ein Regionalist früher und wer ist es jetzt ?
– Welche Umstände gibt es in der Auseinandersetzung im Regionalismus in bestimmten Umgebungen (kleinstädtischen, wirtschaftlichen und ländlichen) die von wirtschaftlichen Bedingungen diktiert werden?
– Welche Institutionen gibt es und auf welche Art und Weise unterstützen sie den Regionalismus oder fördern ihn? Was wird von Regionalisten erwartet?
– Was bildet den besonderen Gegenstand des sorgenden Regionalisten? Womit werden
Ängste verbunden? Was zeichnet eine potentielle oder wirkliche Bedrohung aus?
Übersetzt von Joanna Deredas
271
QUI ES – TU RÉGIONALISTE?
En 2010 il y a eu un nouveau livre avec un titre «Moi – régionaliste. Réflexions,
partes, commentaires» publié par Interdyscyplinarny Zespół Badania Wsi Uniwersytetu
Łódzkiego (Groupe des recherches rurales de l’Université de Lodz). C’était un ensemble
des déclarations des régionalistes, qui étaient inspirés par un appel spécial et ont essayé
répondre aux questions: qui ils sont, pourquoi ils se prennent pour cela, comment ils
trouvent leur rôle, qu’est ce qui est importent pour eux, quelles sont les sources d’inspiration
pour les différentes actions pour le plus proche entourage. Le livre a attendu les critiques
scientifiques, beaucoup de gens et institutions étaient intéressés son acquisition, les
régionaliste nombreux ont voulu participer dans une entreprise pareille dans le futur.
Dans ce cas-là on a décidé de continuer le projet et s’adresser de nouveau aux
régionalistes. Cette fois on a envoyé 100 enveloppes de correspondance traditionnelle
et une information par e-mail avec pièce-jointe chez 700 destinataires - des centres de
culture, musées et associations. Ils étaient demandés à le propager parmi les intéressés. On
a contacté aussi des personnes individuelles connues à cause de leurs intérêts régionalistes.
Les destinataires c’étaient aussi les medias locaux grâce auxquels le projet s’est retrouvé sur
les plusieurs sites internet locaux.
On a envoyé plus de 30 textes. Ces textes étaient divisés en 3 parties: le côté de diagnose,
le côté d’autobiographie et le côté de bonnes pratiques. Les auteurs ont essayé à répondre
aux questions suivantes:
– Quels facteurs, circonstances et événements ont décidé dans leur cas l’implication
émotionnelle et pratique dans l’activité régionaliste? Qu’est-ce qui détermine l’identité
du régionaliste? Qui-est le régionaliste?
– Comment la question de l’autorité dans l’environnement régionaliste? Qui était ou
est l’archétype, le modèle qui est digne d’être suivi?
– Est-ce qu’on peut parler des différences générationnelles? Quelle est la relation entre
les régionalistes confirmés et jeunes?
– Quels changements sociaux-culturels, politiques et économiques des deux dernières
décennies ont affecté la forme et les conditions des activités régionalistes? Qui était
le régionaliste autrefois et maintenant?
– Quelles sont les conditions pour la pratique du régionalisme dans certains
environnements – urbains, petites villes, rurales et dans circonstances dictées par
l’état de l’économie, la spécificité culturelle et l’histoire de la région?
– Quelles institutions et comment favorisent ou doivent favoriser le régionalisme?
Qu’est-ce que les régionalistes attendent d’eux?
– Quelle est la préoccupation particulière du régionaliste? Les préoccupations portent
sur quoi? Quelle est la menace potentielle et réelle?
Tomasz Kasprzyk a traduit ce texte
272

Podobne dokumenty