Machu Picchu dla Brayana
Transkrypt
Machu Picchu dla Brayana
Machu Picchu dla Brayana Wszystko co chciałbyś wiedzieć o tajemniczym mieście Inków i przy okazji pomóc niesłyszącemu chłopcu z peruwiańskich slumsów Ebook przygotowany przez autora i czytelników bloga Operuję w Peru http://operujewperu.bloog.pl Wydawnictwo dostępne na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne 2.5 Polska Peru – Polska 2010 Inkowie i zagadka serc Machu Picchu to najsłynniejsze miasto Inków w Peru. Byłem w nim w 2008 roku. Ale nie wiedziałem po co. To znaczy wiedziałem – rok wcześniej miejsce to uznano za jeden z siedmiu Cudów Świata. Chciałem ten cud zobaczyć. Jednak kiedy już do tego Machu Picchu dotarłem, nie wiedziałem dlaczego w nim jestem. Czasami człowiek ma takie chwile. Mnie dopadły one właśnie tam. W zagadkowym mieście w Andach. Musiało się wiele wydarzyć w moim życiu, bym dowiedział się, z jakiego powodu do Machu Picchu pojechałem. Teraz wiem, że znalazłem się w nim przez jednego człowieka. To BRAYAN FLORES RAMOS. Ma osiem lat i mieszka w slumsach w Limie, stolicy Peru, pięćset kilometrów od Machu Picchu. Brayan nigdy Machu Picchu nie widział. Ani też o nim nie słyszał. Jest głuchoniemy. Nie słyszy i nie mówi. Poza tym nie potrafi czytać i pisać. Ale jest. Istnieje. Tak jak Machu Picchu. O co w tym wszystkim chodzi? O pomoc. Brayanowi można pomóc. Jeśli nie odzyska słuchu, można nauczyć go języka migowego i wysłać do szkoły, gdzie zobaczy, że świat jest inny niż ten, w którym żyje teraz. Po co mu to pokazywać? Po co go tego wszystkiego uczyć? Przecież nie stanie się nic złego, jeśli tak jak inni biedacy przeżyje całe życie w slumsach, otoczony raz uśmiechem, raz smutkiem mamy, babci i siostry. Jasne, nie stanie się nic złego. Ale może stać się coś dobrego. Chodzi o to, że Brayan ma prawo słyszeć. Ma prawo nauczyć się mówić, czytać i pisać. Po to, by móc wyrażać siebie. By poczuć piękno istoty, którą jest. To piękno ukryte jest w każdym człowieku. My potrafimy je wyrażać. W talentach, które posiadamy. W słowach, które potrafimy z siebie wydobyć do innych. Z Brayanem jest inaczej. Wszystko robi w swej ciszy. Tak naprawdę chodzi więc o to, żeby dać mu szansę stania się jednym z nas. Można mu pomóc czytając tę elektroniczną książkę. Jest o Machu Picchu. Przygotowałem ją z kilkoma osobami, które również odwiedziły to miejsce i teraz do powodów tej wyprawy mogą dołączyć także tego chłopca. Ebook kosztuje jedno euro. To dużo. Za równowartość jednego euro można przecież kupić ukochanej piękną różę. Można też przy piwie spędzić czas z przyjacielem. To bardzo cenne momenty w życiu. Jedno euro może także zmienić na chwilę życie Brayana. A gdy będzie ich więcej, może zmienić je całkowicie. Cały dochód ze sprzedaży tej książki przeznaczony jest na leczenie oraz edukację chłopca. Choć tak naprawdę nie jest to sprzedaż, bo chodzi o dobrowolne wpłaty. Książkę można czytać, kopiować i rozpowszechniać w internecie za darmo. Nie będę tego sprawdzał. Nie mam takich możliwości, ani też ochoty. Mam za to wiarę w człowieka. Wierzę, że każdy, kto będzie w stanie przekazać równowartość jednego symbolicznego euro, po przeczytaniu tego ebooka zrobi to. Zrobi to dla Brayana. Tej wiary może nie być w drugą stronę. Wiem, że trudno mi wierzyć, bo świat, w którym żyjemy, pełen jest oszustw. Ale nie mam na to wpływu. Mam za to wpływ na swoje działania. Przygotowując tę książkę zrobiłem to, co czułem. Jeśli nie uda się i Brayanowi nie będzie można pomóc w ten sposób, nie będę ani smutny, ani nieszczęśliwy. A to dlatego, że zrobiłem wszystko, co uważałem za potrzebne. Zrobiłem po prostu swoje. Równowartość jednego euro na leczenie i edukację Brayana można wpłacać na konto w systemie PayPal. To wygodna i bezpieczna forma płatności w Internecie, z której korzysta prawie milion Polaków. Kontem do wpłat dla Brayana jest adres emailowy: [email protected]. Na ten sam adres można do mnie napisać. Odpowiem na wszystkie pytania dotyczące Brayana. Zachęcam także do przeczytania tekstów o nim na moim blogu: www.operujewperu.bloog.pl To na razie tyle co chciałem przekazać o małym Peruwiańczyku, sprawcy mego pobytu w Machu Picchu. Teraz życzę miłej lektury o tym jednym z najbardziej zaskakujących miejsc na świecie. Piotr Maciej Małachowski www.paypal.pl Konto do wpłat dla Brayana: [email protected] Tajemnicza historia tajemniczego miasta Czym właściwie jest Machu Picchu? Jednym zdaniem, to miasto pełne ludzi, w którym nikt nie mieszka. Ale o Machu Picchu nie da się opowiedzieć jednym zdaniem. Trzeba zacząć od Cusco. To miasto wielkości Lublina. Położone jest w peruwiańskich Andach, 3310 metrów nad poziomem morza, czyli prawie kilometr wyżej niż polskie Rysy w Tatrach. W czasach imperium Inków było jego stolicą, a do tego najbogatszym i najnowocześniejszym miastem w całej Ameryce Południowej. Dawne Cusco swym przepychem w niczym nie ustępowało europejskim stolicom, a nawet je przewyższało. Cusco od Machu Picchu dzieli sto kilometrów. W inkaskim języku keczua nazwa ta oznacza Stary Szczyt. Machu Picchu rozciąga się na niewielkiej przełęczy między 2090 a 2400 metrem nad poziomem morza. Zostało zbudowane w XV wieku w czasach największej świetności Cusco i całego imperium. Panował wówczas Pachacutec. Był on dla Inków mniej więcej tym, kim dla nas, Polaków, Kazimierz Wielki. Znamy coraz więcej informacji o Inkach, ale wątpliwe, aby kiedykolwiek udało się poznać wszystkie ich tajemnice. Po pierwsze, dawni mieszkańcy dzisiejszego Peru oraz części Boliwii, Ekwadoru, Chile i Argentyny nie znali pisma. Poza tym fałszowali swoją historię. Inkascy inżynierowie umysłów potrafili wymazać z pamięci niewygodne fakty. Nawet istnienie władcy, który w czasie panowania okazywał się osobą niegodną tej roli. Podobny los spotkał Machu Picchu. Nie zachował się o nim żaden wiarygodny przekaz. Nie ma również legend, które mogłyby naprowadzić na prawdę o tym miejscu. Wiadomo tylko, że pewnego dnia około 1537 roku, niecałe sto lat po powstaniu, Machu Picchu z niewyjaśnionych przyczyn zostało nagle opuszczone przez wszystkich jego mieszkańców. I na kilka stuleci zapadły nad nim ciemności niewiedzy. To jeden z najbardziej zagadkowych momentów w historii Machu Picchu. Nieczęsto się bowiem zdarza, aby miasta przepadały jak kamień w wodę, a słuch o nich nie trafiał nawet Biorąc do pod mitów. uwagę okoliczności, wydaje się to tym bardziej niemożliwe. Wówczas wszystko imperium Inków w było odkrywane przez żądnych złota, ziemi Europejczyków. byli jak psy i informacji Najeźdźcy gończe na wielkim polowaniu nieznanej kultury. Zajęli Cusco i kilka fortec w pobliżu Machu Picchu. Już byli w ogródku, już witali się z gąską... a jednak do Machu Picchu nigdy nie dotarli. Choć mieli na to prawie trzysta lat, bo tyle okupowali inkaskie krainy. To prawie tak, jakby mieszkając w Krakowie całe życie, ani razu nie trafić na Wawel. Machu Picchu odkrył ktoś inny. Ta opowieść jest równie niesamowita. Odkrycie Machu profesorowi Picchu Hiramowi przypisuje się Bingamowi z amerykańskiego Uniwersytetu Yale. Mówią o tym wszystkie encyklopedie świata i przewodniki po Peru. Profesor Bingham stał na czele ekspedycji w peruwiańskie Andy finansowej przez National Geographic Society i swoją uczelnię. W lipcu 1911 roku jego wyprawa dotarła do zaginionego w górach Machu Picchu, a on sam został uznany jego odkrywcą. Trzeba było prawie wieku, żeby na światło dzienne wyszły fakty zmieniające to przekonanie. Okazuje się bowiem, że przed Binghamem w Machu Picchu byli inni. Pierwszym z nich jest Peruwiańczyk Agustín Lizárraga Ruíz, właściciel ziemski z Cusco. Dotarł on do Machu Picchu dziewięć lat przed wyprawą Amerykanina. Wskazuje na to napis, który zostawił na jednej z budowli w Machu Picchu: Agustín Lizárraga 14 lipca 1902 - dla potomnych Co ciekawe, hołd prawdziwemu odkrywcy składa również sam Bingham. Jeden z jego synów w biografii ojca cytuje fragment jego pamiętników: Agustín Lizárraga jest odkrywcą Machu Picchu. Dlaczego świat nie wiedział o tym przez prawie sto lat? Stało się tak, bo Lizárraga nie miał wsparcia ówczesnych mediów oraz związków z kręgami naukowymi i akademickimi. Swoją wyprawę sfinansował z własnych pieniędzy. Wraz z przyjaciółmi Enrique Palmą i Gabino Sanchezem przeprawiał się z maczetami przez gęste zarośla, wielokrotnie mijając przepaście. Ich wielki wysiłek opłacił się i miasto, które zbudowano tak, by nie dostrzec go z zewnątrz, zostało w końcu odkryte. Niedługo potem Lizárraga zorganizował nową wyprawę, aby potwierdzić, że to on dotarł do Machu Picchu. Tym razem nie miał jednak szczęścia. Wpadł do rzeki Urubamba, która wije się u stóp miasta. Nigdy nie odnaleziono jego ciała. W 1904 roku Enrique Palma zebrał kolejnych chętnych. Ekspedycja złożona z dziewięciu Peruwiańczyków (sześciu mężczyzn i trzy kobiety) dotarła do historycznych ruin. Można ich uważać za pierwszych turystów w Machu Picchu, gdyż ich podróż miała charakter wycieczkowy, a nie naukowy. Zatem uważany za odkrywcę Hiram Bingham w Machu Picchu był dopiero trzeci. A gdy wziąć pod uwagę jeszcze jedną osobę, czwarty... Osobą tą jest niemiecki przedsiębiorca Augusto Berns. Jego nazwisko pojawia się w badaniach amerykańskiego badacza Paolo Greera. Zdaniem naukowca, z listów i map Niemca wynika, że w 1867 roku u podnóża góry, na której znajduje się Machu Picchu, zbudował on tartak i prawdopodobnie w tym samym roku dotarł do opuszczonego miasta. Opisy z listów Bernsa doskonale pasują do wyglądu Machu Picchu, a na jednej z map jest ono wręcz zaznaczone. Naukowcy nie chcą jednak uznać Bernsa za tego, który jako pierwszy wyjawił światu istnienie inkaskiego miasta. Powodem jest jego profesja. Wszystko wskazuje na to, że jego spółka, poza produkcją tartaczną, zajmowała się szukaniem grobowców i handlowaniem ich zawartością. Bardziej można go więc uznać pierwszym rabusiem Machu Picchu, a nie jego odkrywcą. Jakkolwiek wygląda prawda, pewne jest, że dzisiejsze Machu Picchu nie wygląda tak, jak zostawili je Inkowie. Przede wszystkim zostało ogołocone z przedmiotów, które mogłyby pomóc odkryć tajemnice tego miasta. Większość artefaktów Hiram Bingham wywiózł do Stanów Zjednoczonych. Do Peru powrócą one dopiero w 2011 roku. Z drugiej strony to właśnie tajemniczość tego miejsca jest magnesem przyciągającym ludzi z całego świata. Stopę na Machu Picchu postawiło już miliony turystów. Każdy z nich znajduje w nim coś dla siebie. Przed niektórymi w tym zagadkowym mieście Inków otwierają się niewidzialne bramy kosmosu, a energia stamtąd dotyka dusz i serc. Inni widzą w nim niespotykany nigdzie indziej geniusz budowniczych. W tym sensie każdy, kto do Machu Picchu dociera, może uważać się za jego odkrywcę. Miejsce gotowe na życie i zagładę Machu Picchu składa się z około dwustu budynków. Zbudowane je na kilku poziomach, co sugeruje, że mogło je zamieszkiwać tysiąc mieszkańców. Do budowy użyto jasnego granitu idealnie wykorzystując rzeźbę terenu. Niektóre budynki sprawiają wrażenie, jakby wychodziły ze skał. Miasto miało system kanałów doprowadzających wodę zbieraną wcześniej w zbiornikach wykutych w skałach. System ten działa do tej pory. Poza tym niemal nietknięte pozostały wszechobecne schody, które służyły jako chodniki między poziomami. Na teren ruin wchodzi się przez Dom Strażników, który według dzisiejszej terminologii był portiernią. To z tego miejsca obserwowano ruch do i z miasta. Obok rozpościerają się tarasy uprawne, które dostarczały miastu żywności. Uprawiano na nich głównie ziemniaki wykazały, i kukurydzę. że produkcja Badania rolna przewyższała potrzeby mieszkańców. Oznacza to, że ktoś, kto w Machu Picchu urodził się, nie musiał go opuszczać w poszukiwaniu żywności. Na szczycie tarasów, niedaleko Domu Strażników, stoi opuszczona chata, a tuż za nią znajduje się łagodnie opadające zbocze. Mieszkańcy Machu Picchu prawdopodobnie zlokalizowali na nim cmentarz. Przemawiają za tym liczne kości i mumie, które znaleziono w tym miejscu. Obok chaty stoi Głaz Pogrzebowy. Pełnił on rolę stołu, na którym zmarłym usuwano wnętrzności, a ich ciała przygotowywano do mumifikacji. W pobliżu tarasów znajdują się również kamieniołomy, skąd wybierano materiał potrzebny do budowy miasta. Zaczyna się ono za tarasami. Na pierwszy plan wysuwa się Świątynia Słońca – najdoskonalsza budowla Machu Picchu. Ma kształt okrągłej, zwężającej się ku górze wieży. Mogła służyć jako miejsce przechowywania bożków lub ofiar składanych bogom. Panuje również przekonanie, że Świątynia Słońca była obserwatorium astronomicznym Inków. Drugim ważnym budynkiem jest dwupoziomowy Pałac Księżniczki. Nie wiadomo, czy żyła w nim jakakolwiek księżniczka, ale badacze uważają, że ta i inne budowle wokół niej należały do dostojników. Bardzo ciekawe pod względem architektonicznym są budowle o charakterze religijnym. Składają się na nie: Świątynia Trzech Okien (to na niej Agustín Lizárraga zostawił wiadomość dla potomnych), Główna Świątynia oraz Zakrystia. W tym ostatnim budynku jeden z użytych do budowy kamieni ma na poszczególnych płaszczyznach aż 32 kąty. Droga za świątyniami prowadzi do sanktuarium Intihuatana, co można przetłumaczyć jako kamień, o który zaczepia się słońce. I tak w istocie jest. Do dziś cień rzucany przez ten kamień wyznacza pory roku. Poza tym przypisuje się mu niezwykłą moc. Inkowie wykorzystywali go w obserwacjach nieba i przy obliczeniach związanych ze zmianami pogody. Na tej podstawie uważali, że są w stanie określać przyszłość. Nie jest wykluczone, że ten tajemniczy kamień pozostawał w astronomicznej zależności z podobnymi głazami w imperium Inków. Przetrwał jednak tylko on, bo konkwistadorzy zniszczyli pozostałe jako objaw pogaństwa. Równie tajemniczą rolę pełniła Święta Skała. To olbrzymi płaski głaz, który został ukształtowany w nieprawdopodobny sposób – naśladuje zarys górskich szczytów widocznych w oddali. Niestety, nie zachował się on w idealnym stanie do współczesnych czasów. Kilka lat temu podczas kręcenia reklamy piwa ekipa realizatorska zahaczyła o niego wysięgnikiem z kamerą. W ten sposób wierzchołek zagadkowego kamienia został na zawsze nadłamany. Innym ciekawym miejscem jest Dom Moździerzy. podłoga tego Kamienna budynku nie przestaje zadziwiać. Chodzi o wycięte w niej dwa kształty. Oba są płaskie, centymetrów mają około średnicy 30 i przypominają dyski. Sądzono, że były to elementy moździerzy (stąd nazwa tego miejsca), ale zreflektowano się, że inkaskie żarna, stosowane zresztą do tej pory, są zupełnie inne. Znaczenie wgłębień w podłodze do tej pory pozostaje tajemnicą. Podobnie jak Grupa Kondora. Ten zespół podpiwniczonych budynków przypomina zabudowania więzienne. Problem w tym, że w społeczeństwie inkaskim więzienia Przestępców przywilejów cierpienia nie karano oraz fizyczne istniały. utratą skazywano lub śmierć. na Nikogo nie przetrzymywano w niewoli, prawdopodobnie ze względu na koszty. Skazańca lepiej i taniej było wygnać, wrzucić do jamy z wężami lub od razu zabić. Dlatego budynki Grupy Kondora tym bardziej zastanawiają. Być może pełniły funkcję świątyni, ale nie wiadomo dlaczego zaprojektowano ją i wykonano tak, by wyglądała jak miejsce przebywania więźniów. Zastanawia również jaskinia Intimachay. Znajdowało się w niej obserwatorium astronomiczne, w którym ustalano dzień przesilenia zimowego. Do tej pory do jaskini poranne słońce wpada dziesięć dni przed i dziesięć dni po przesileniu. Puzzle, które można układać na różne sposoby Dziwnych i niezwykłych miejsc na terenie Machu Picchu jest więcej. Tworzą układankę, której znaczenia nikt nie jest w stanie odgadnąć jednoznacznie. Jedna z najbardziej prawdopodobnych hipotez mówi, że ukryte w Andach miasto było sanktuarium Dziewic Słońca. U Inków była to wspólnota religijna, którą tworzyły żyjące w celibacie mniszki. Ich zadaniem było pełnienie służby w miejscach kultu religijnego, opieka nad świętym ogniem, a także świadczenie posług na rzecz świątyni i króla. Wbrew pozorom nie były to zadania łatwe. Samo szycie szat dla władcy zabierało mnóstwo czasu, bo żaden z nich nigdy nie zakładał jednego ubrania dwa razy. Jeśli panował długo, mniszki musiały zapewnić mu kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt tysięcy strojów. O tym, że Machu Picchu było miejscem ich życia i pracy, świadczy zawartość odnalezionych grobów. Większość z nich to szkielety kobiet. Obok nich odnaleziono także szczątki wymarłych przed setkami lat zwierząt, które prawdopodobnie były zostawiane w grobowcach jako pożywienie dla zmarłych. Ale teorii jest więcej. Wedle kolejnej z nich Machu Picchu mogło być miejscem rytuałów. Wskazuje na to duże nagromadzenie świątyń. Inna z hipotez zakłada, że w mieście przebywali generałowie, czasowo inkascy którzy tworzyli plany podbojów innych ludów. Kilku badaczy wysunęło również tezę, że z Machu Picchu dostarczano najwyższej klasy liści koki dla kapłanów i rodziny królewskiej w Cusco. Jeszcze inni uważają, że Machu Picchu stworzono, aby uchronić cywilizację Inków przed zagładą. Jak było naprawdę? Nie ma i nie będzie jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Ale każdy może spróbować odpowiedzieć sobie na nie samemu. Przybywając w to miejsce i czując na własnej skórze to, co Machu Picchu ma do powiedzenia. Wszystkie drogi prowadzą do Machu Picchu Perypetie pierwszych odkrywców z dotarciem do Machu Picchu są już przeszłością. Dostać się tam nie jest trudno, choć, paradoksalnie, jest niemal niemożliwością dokonać tego w pojedynkę. Najłatwiejsza droga prowadzi po wąskich torach kolejowych. Z Cusco do podnóża Machu Picchu kursują regularne pociągi. Część z nich to luksusowe składy z posiłkami i drinkami w wagonie restauracyjnym. Większość turystów korzysta jednak z tańszych połączeń. Wagony z nimi doczepiane są do wagonów, którymi jadą mieszkańcy miasteczek i wsi położonych na trasie między Cusco a Machu Picchu. Nie można przechodzić z wagonu do wagonu. Chodzi o to, żeby turyści nie mieli możliwości podróżowania razem z Peruwiańczykami, którzy za swoją podróż płacą kilka razy mniej. Zaraz po wyjeździe z Cusco pociąg kilka razy manewry. wykonuje Jedzie do dziwne przodu, zatrzymuje się i... zawraca. Takie odnosi się wrażenie. W istocie pociąg nie cofa, tylko po przestawieniu zwrotnic zygzakiem wznosi się coraz wyżej. Gdy w dole widać zostawia ją w tyle i jedzie już cały czas prosto. dawną stolicę Inków, Trasa biegnie malowniczymi terenami zajmowanymi przez gospodarstwa wiejskie, pastwiska, rzekę i andyjskie wierzchołki. Podróż trwa około trzech godzin i kończy się w Aguas Calientes – tętniącego turystycznym życiem miasteczka u stóp Machu Picchu. Po przybyciu niewielkiej kolejowej, na odległości na miejsce, od turystów w stacji czekają mikrobusy. To w nich pokonuje się ostatni etap w drodze na szczyt. W ten sam sposób, w jaki pociąg wyjeżdża z Cusco – zygzakiem. Oczywiście mikrobusy nie jadą na wstecznym, tylko po dotarciu do końca odcinka nieutwardzonej drogi wykonują skręt o niemal 180 stopni i wspinają się do następnego zakrętu. Jedzie się w ten sposób około kwadransa, tuż pod bramę, za którą czeka Machu Picchu. Trasę ze stacji kolejowej na szczyt można pokonać też na piechotę. Z uwagi na częstotliwość kursowania mikrobusów jest to jednak niebezpieczne. Pociąg to jedyny środek transportu, którym podnóża można Machu dostać się Picchu. do W przyszłości będzie to można zrobić także samochodem. Władzę Peru podjęły decyzję o budowie szosy do Aguas Calientes. Ma być gotowa w 2012 roku, choć pewnie termin wydłuży się. Do tego czasu każdy, kto nie chce korzystać z pociągu, może iść do Machu Picchu... wzdłuż torów. To niecałe 30 kilometrów. Wędrówkę warto rozpocząć w miasteczku Ollantaytambo, do którego dojeżdżają tanie lokalne autobusy. Z tego sposobu korzysta spora grupa turystów, którzy chcą zaoszczędzić na bilecie kolejowym. Jest to zarazem jedyny sposób na samotną wędrówkę do Machu Picchu. Pozostają jeszcze dawne szlaki. Ten, kto słyszał, że na Machu Picchu można dotrzeć nimi w pojedynkę, źle słyszał. Wszystkie trasy przez góry, także te, którymi szli pierwsi odkrywcy, nie są dostępne dla samotnych wędrowców. Wybrać się na nie można jedynie w grupie i tylko z wykwalifikowanym przewodnikiem. Podróż na nogach przez góry nazywa się Camino Inca (Inca Trail) – Drogą Inków. W rzeczywistości nie chodzi o jedną drogę. Pieszych szlaków turystycznych do Machu Picchu jest wiele. Najkrótszymi idzie się trzy dni, ale można też i dwa tygodnie. Wszystko zależy od kondycji wędrowca, także finansowej. Im dłuższa trasa, tym wyższa cena. Pieniądze trafiają do koncesjonowanych firm turystycznych, które płacą pensje przewodnikom i tragarzom. Każdego dnia na Inca Trail wpuszczanych jest około 400 osób. Miejsce trzeba rezerwować nawet na pół roku wcześniej. Pierwszym odkrywcom Machu Picchu pewnie do głowy nie przyszło, że kiedyś nastąpią czasy tak skomercjalizowane. Żyjemy w nich, co nie znaczy, że idąc Drogą Inków nie można poczuć się jak oni. Można. Można też na własnej skórze odczuć magię własnych możliwości i piękna świata. To połączenie daje człowiekowi nie tylko radość, ale również nieobliczalne zapasy sił. Fizycznych i duchowych. Daje satysfakcję i przynosi spokój ducha. Inca Trail – krok po kroku Z pamiętnika Julii Tyszko W Ollantaytambo ostatnie zakupy na drogę. Dobrze jest kupić kijki do trekkingu (lub mieć swoje). Para drewnianych kijków kosztuje trzy sole. To około trzech złotych. Przydać się też może peleryna przeciwdeszczowa za pięć soli. Autobus dowozi nas do Piscacucho, na 82 kilometr od Cusco. Stąd wyruszamy. Ale najpierw garść informacji. Każda grupa ma swoich tragarzy. Pracują dla różnych firm. To festiwal nazw i kolorów. Nasza nazywa się X-Treme Tourbulencia Expeditions i ma żółte stroje. Na naszą 18-osobową grupę przypada 22 tragarzy, dwóch przewodników i jeden kucharz. Przewodników jest dwóch, bo ze względu na różne tempo marszu grupa rozdziela się. Aby nie pogubić się, pierwszy przewodnik idzie z pierwszym turystą na trasie, a drugi z ostatnim. Tragarz może przekraczający nieść 25 ciężar nie kilogramów. Sprawdza się to przed wyruszeniem i na trasie. Każdy z nas może oddać im do niesienia do pięciu kilogramów własnego ekwipunku. Zabraliśmy tylko małe plecaki, duże zostały w hotelu w Cusco. Trzeba było mądrze spakować się. Na upał, deszcz i zimne noce. Spodziewamy się spadku temperatury do zera stopni Celsjusza. Nie wszyscy mają własne śpiwory. Część grupy pożyczyła je od agencji organizującej wyprawę. Są całkiem porządne i ciepłe. Konieczne będą także latarki, bo na trasie nie ma prądu. Najwygodniejsze są czołowe. Każda grupa ma własne butle z gazem, zapasy jedzenia, namioty, dmuchane maty, duży namiot – stołówkę (śpią w nim tragarze), plastikowe stoły i krzesła, zastawę, obrusy, serwetki, a nawet miseczki do mycia, ręczniczki i mydło. Woda do rąk jest podgrzewana. Prosimy tragarzy, żeby nie przygotowywali dla nas tego kramu z miseczkami, bo przecież wszystko to wędruje cały czas na ich plecach. I to w biegu, bo tragarze nie chodzą, tylko poruszają się biegiem. Po wyjściu grupy szybko zwijają bazę, pędzą, żeby wyprzedzić turystów i rozłożyć nową bazę w kolejnym miejscu przed ich przybyciem. Jest nawet niepisany kodeks drogowy na tę okazję. Aby ułatwić tragarzom szybkie poruszanie się, zalecane jest poruszanie się lewą stroną ścieżki. Tragarze wyprzedzają prawą. Kiedy turyści docierają do kolejnej bazy, namioty są już rozłożone, a posiłek prawie gotowy. Jawi się to jak niesamowity wyczyn. Niestety, marnie opłacany. Agencja organizująca wyprawę pobiera opłatę w wysokości 80 dolarów za dzień pracy jednego tragarza. Jak się dowiedzieliśmy, trafia do niego tylko jedna szósta tej kwoty. Dzień pierwszy Wyruszamy z wysokości 2600 metrów nad poziomem morza około godziny 11.00, po obowiązkowej kontroli paszportowej, pamiątkowym zdjęciu pod tablicą z napisem Camino Inca – Inca Trail i przejściu wiszącego mostu. Idzie się bardzo łatwo. Pogoda przepiękna, pejzaże bajkowe. Droga wiedzie doliną, wzdłuż rzeki Urubamba, wśród osad i pól uprawnych – głównie kukurydzy i ziemniaków – oraz pastwisk z końmi, mułami, lamami, krowami i drobiem. Co jakiś czas słyszymy pociągi jadące z Cusco do Machu Picchu. Czasem widzimy je w oddali. W wielu domach przy drodze można kupić napoje (wodę, colę, piwo) schładzane w wiaderkach z zimną wodą. Pragnienie świetnie gasi chicha – napój alkoholowy ze sfermentowanej kukurydzy, smakiem przypominający trochę kwas chlebowy. Pierwszy postój już po godzinie. Jeszcze nie zdążyliśmy się zmęczyć. Ale widzimy za to, jak Inca Trail wygląda od strony organizacyjnej. Spodziewaliśmy się surowych warunków, większej dziczy, jedzenia przy ognisku prostych rzeczy. Tymczasem mamy swój namiot – stołówkę, krzesła, zastawę i serwetki. Posiłek jest bardzo urozmaicony, świetnie przyrządzony, smaczny, kolorowy i obfity. Na obiad dostajemy zupę jarzynową z pieczywem czosnkowym i spaghetti. O 14.00 ruszamy dalej. Do bazy noclegowej w Huayllabamba położonej 3100 metrów nad poziomem morza docieramy po trzech godzinach. Wszystko czeka na nas gotowe: namioty, kawa, herbata, a nawet czekolada! Do tego popcorn i ciasteczka… Są też toalety (drewniana wygódka ze spłuczką). Można kupić napoje, ale ceny zaporowe (np. piwo po 10 soli). Myjemy się w strumieniu albo w kamiennym zlewie z górską wodą. Przydają się latarki, bo nie ma prądu. O 19.00 kolacja. Zupa, smażone ziemniaki, ryż, warzywa oraz smażony pstrąg lub wegetariański smażony bakłażan. Pyszności! Do tego niesamowity widok nad nami. Dopiero tutaj Droga Mleczna zasługuje na swą nazwę. Całe niebo usiane jest gwiazdami, które gdy nie zakłóca ich sztuczne światło, pokazują swój bezmiar. Są też zupełnie inne konstelacje niż na naszym kontynencie. Najłatwiejszy do rozpoznania jest Krzyż Południa. Widać go bardzo wyraźnie. Dzień drugi Podobno ma być najtrudniejszy. Wyruszamy z wysokości 3100 metrów nad poziomem morza, mamy przejść przez przełęcz, która rozciąga się 900 metrów wyżej, by na koniec zejść ponad tysiąc metrów w dół! Zaraz po przebudzeniu każdy dostaje do namiotu kubek gorącego naparu z liści koki. Na śniadanie tosty z dżemem, owsianka i owoce. Po śniadaniu wszyscy – turyści, tragarze, przewodnicy i kucharz – stajemy w kręgu. Każdy przedstawia się mówiąc ile ma lat, czy ma żonę/męża, dzieci. Staramy się mówić po hiszpańsku. Pomaga nam nasz tłumacz i przewodnik. Teraz widać dokładnie jak ciężką pracę wykonują tragarze. Wyglądają na dużo więcej lat niż mają w rzeczywistości. Z bazy wychodzimy około 7.30. Po kilkuset metrach punkt kontrolny. Sprawdzają bagaże tragarzy, czy nie przekraczają dopuszczonej normy. Trasa przepiękna, przyroda oszałamiająca. Cały czas dookoła niebosiężne zbocza, przepiękny i tajemniczy las deszczowy, który przynosi ulgę przed palącym słońcem. Niesamowite bogactwo barw, zapachów i dźwięków. I to wchodzenie, wchodzenie, wchodzenie... Najtrudniejsze jest ostatnie 500 metrów przed przełęczą Warmiwañusqu na wysokości 4200 metrów nad poziomem morza. Ten odcinek to wysokie kamienne stopnie. Płuca walczą o każdy oddech, pokonanie następnego stopnia wydaje się wysiłkiem ponad możliwości. Mam wrażenie, że zamiast zbliżać się do przełęczy, z każdym krokiem oddalam się od niej. Wreszcie udaje się! Na przełęczy, której nazwa oznacza Przełęcz Martwych Kobiet, nie zabawiam zbyt długo, bo zimny wiatr wiejący z każdej strony popędza dalej. Kolejne strome i wysokie stopnie, tym razem w dół, sprawdzają wytrzymałość moich kolan. Kijki bardzo się przydają. Często zatrzymujemy się, żeby zrobić zdjęcia pięknych kwiatów lub zwierząt. Udaje mi się uchwycić kolibra. Po drodze mijamy wodospady na Rio Pacaymayo przepływającej obok naszej kolejnej bazy nazwanej tak jak ta rzeka. Mam nadzieję, że stroma ścieżka na pobliskie zbocze, którą widzieliśmy schodząc, nie będzie początkiem kolejnego dnia. Niestety, okazuje się, że właśnie tamtędy udamy się jutro. Ale teraz czas na zasłużony odpoczynek. Do bazy dochodzimy około 14.30. Czeka na nas pyszny obiadek: zupa z amarantusem, kasza quinua, puree ziemniaczane i pulpet mięsny. Koło bazy stoją sanitariaty – prysznice, zlewy z zimną wodą i toalety. Nie ma prądu, więc znów latarki okazują się niezbędne. Przewodnicy mówili wcześniej, że temperatura w tej dolinie może spaść do około zera stopni. Zakładamy więc wszystkie ciepłe rzeczy na siebie (szczególnie kilka par skarpet) i skok do śpiwora. Dzień trzeci Pobudka o 5.00. Wyjście na szlak pół godziny później. Bardzo wcześnie, ale zostaje to nagrodzone niesamowitymi wrażeniami. Idziemy z Michałem pierwsi w przyjemnym chłodzie poranka, w pierwszych promieniach wschodzącego słońca, delektując się odgłosami przyrody. I nagle przed nami ukazuje się... niedźwiedź okularowy. Jakby nigdy nic posila się jakimiś owocami na ścieżce. Nie mogę w to uwierzyć. Miś chyba też. Zerka na nas, odwraca się i zaczyna schodzić zboczem. Co za spotkanie! Potem przewodnik mówi, że chodzi tędy z grupami od pięciu lat, ale tylko dwa razy widział niedźwiedzia. Mieliśmy szczęście. Po około dwóch godzinach docieramy na przełęcz Runkurakay. Jesteśmy na wysokości 4000 metrów nad poziomem morza. Przed nami piękny widok na ośnieżone szczyty wynurzające się z dywanu chmur, ponad którym byliśmy. W ogóle cały dzień pełen jest niesamowitych i niezapomnianych krajobrazów. Za przełęczą czeka las mglisty – drzewa porośnięte mchem i paprociami, bambusami i pnączami. Bez przerwy towarzyszą nam widoki gór i zapierające dech w piersi przepaście. Mijamy położone na zboczu ruiny Saycamarca, a kawałek dalej kolejne – niewielkie Conchamarca. Droga wiedzie lasem, wzgórzami, tunelami w skałach. Potem przełęcz Puyapatamarca na wysokości 3300 metrów nad poziomem morza, a za nią, niestety, mgła. Utonęły w niej pozostałości kolejnej twierdzy Inków. Po pół godzinie pogoda zaczyna się poprawiać. Mgła opada, a my widzimy kolejne kwitnące tunele w begonie, skałach, paprocie drzewiaste. W jednym miejscu przechodzimy jakby z wiosny w lato – po wyjściu z lasu na słoneczne zbocze temperatura wyraźnie się podniosła. Nagle zrobił się upał. W Wiñay Wayna jesteśmy o 12.30. To największa baza na trasie. W języku keczua nazwa ta oznacza „Zawsze młody”. W bazie jest schronisko, w którym można wynająć pokój i wziąć ciepły prysznic za pięć soli. Są toalety. Baza jest wielopoziomowa i ma wiele pól namiotowych. Jest też muzeum, w którym można podziwiać gatunki miejscowych zwierząt. Kilkaset metrów od bazy w lesie znajdują się malownicze pozostałości inkaskiej osady. Przepiękne miejsce. Przewodnik mówi, że kryje jeszcze wiele nie odkrytych pozostałości dawnych kultur. Wieczorem podziękowania mała dla uroczystość tragarzy i - oficjalne przewodników. Wręczamy im zwyczajowe napiwki, po dziesięć dolarów dla każdego. Potem wskakujemy w śpiwory, bo rano czeka nas wczesna pobudka. Dzień czwarty W nocy padało. Pobudka o 4.30, żeby jak najszybciej stawić się na punkcie kontroli paszportów przed wejściem na ostatni odcinek Inca Trail. Przydają się peleryny przeciwdeszczowe. Czekamy w wielonarodowym tłumie. O 5.30 otwierają punkt kontrolny. Kolejka idzie szybko i wszystkim udaje się wejść na Intipunku przed wschodem słońca. Przed nami upragnione Machu Picchu, ale... nie widzimy go. Przez deszcz i mgłę. Zaczynamy więc schodzić do celu naszej miejscu wędrówki. jesteśmy o Na 8.30. Niestety, wszystko spowite jest we mgle. Może jednak się przejaśni? Tak! Już o 10.00 wychodzi słońce. Przewodnik mówi o możliwości wejścia na Wayna Picchu. To szczyt górujący nad Machu Picchu. Ale odradza ze względu na strome, niebezpieczne wejście i złe warunki pogodowe. Po godzinie kończymy zwiedzanie, a ja stoję akurat przy... wejściu na Wayna Picchu. Kusi mnie. Ciekawe, czy mogę wejść? Okazuje się, że codziennie między 10.00 a 11.00 wpuszcza się na szczyt tylko 200 osób. Ja jestem 192! Jest stromo i ciężko, ale nie tak bardzo, jak się spodziewałam. Wejść na szczyt może każdy przeciętnie sprawny człowiek. Jedynie osoby z lękiem przestrzeni mogłyby mieć kłopot, szczególnie podczas zejścia. Najniebezpieczniejsze miejsca zabezpieczone są poręczami ze stalowych lin. Do Świątyni Księżyca docieram w 40 minut. Ostatni odcinek dostarcza mocnych wrażeń – trzeba się przeciskać na czworaka, a końcówka to wejście po drewnianej drabinie. Potem chwila na szczycie - 2634 metrów nad poziomem morza. Można na nim być tylko dziesięć minut, żeby zrobić miejsce dla następnych. Zejście równie ciekawe. Jedyna możliwość to zjazd na pupie dziesięciometrowym odcinkiem ściany skalnej. Potem zapiera dech – bardzo strome i wąskie stopnie bez żadnych barierek, które miejscami zmuszają do schodzenia tyłem. A z boku przepaść, której dno jest... no właśnie, gdzie? Bardzo, bardzo daleko. Ale tutaj na szczęście nie ma ograniczenia czasowego. Można siedzieć i podziwiać ile dusza zapragnie. Panorama Machu Picchu z Wayna Picchu to widok, którego nie zapomnę do końca życia. W Machu Picchu jestem ponownie o 13.00. Bez przewodnika odkrywam zakamarki tego magicznego miejsca. Kładę się na trawie. Chłonę wszystko. Czuję jeden z ziemskich czakramów, czyli miejsce mocy. Widzę i czuję Intihuantanę - kamień mocy. Niesamowite uczucie. Po wejściu na strażnicę i pożegnalnym zdjęciu około 14.30 schodzimy do autobusu opuszczając wspaniałe miejsce. z żalem to Super mocne w środku niczego Z bloga Joanny Bąkowskiej Było prawie jak w starym dowcipie: w knajpie przy piwie w Cusco spotykają się Rusek, Niemiec i trzy Polki. Rusek w porfirycznie podejrzany sposób sączy kawę. Polki zastanawiają się głośno, czy nie ruszyć biegiem na spotkanie organizacyjne rozpoczynającej się nazajutrz wyprawy trekkingowej na Machu Picchu. Na co Niemiec mówi: - Macie w grupie Niemców i Amerykanów, prawda? - Prawda - odpowiadamy zgodnie my, czyli Joanna, Jo i Gosa, wszystkie rodem z Wrocławia. - Niemcy przyszli pewnie na kwadrans przed umówioną godziną, stoją pod drzwiami organizatora, nerwowo obgryzają zaciśnięte dłonie i rzucają soczyste scheise w stronę wiecznie spóźnionych Latinos. Prawda? - Prawda. - Amerykanie, jak zakładam, krążą taksówką wokół placu, nie mogąc się zdecydować, co to znaczy prosto i na lewo, prawda? - Najświętsza prawda. - A wy, Polki? Po piwie i chichoczące jak podlotki wpadniecie na spotkanie z piętnastominutowym poślizgiem... - Też prawda - dodajemy i choć szkoda kończyć te sąsiedzkie pogaduchy, gnamy do siedziby organizatora naszej wyprawy na wielkie rozpoznanie. W biurze Llama Path czekają na nas współtowarzysze wyprawy. Poza Niemcami w liczbie dwóch jest ośmiu Amerykanów (wśród nich m.in. 60-letni pół Cheeroki cowboy), dwie Francuzki oraz surfingowiec Szwed. Atrakcją okazuje się jeden z naszych przewodników, ciemnooki Elisban, celujący do każdego soczystym chico (chłopcze), chica (dziewczyno), chicos (chłopaki) lub chicas (dziewczyny). - Ok, chicos. - Poczęstujcie się herbatką z koki, chicos. - Jutro od 4.30 zaczynamy was odbierać z hosteli, chicos. - Z czego się tak śmiejecie, chicas? - Bądźcie gotowe, chicas. Jutro zacznie się coś, czego nie zapomnicie do końca waszych dni, chicas! Zatem vamos! Idziemy! Dzień 1, czyli o życiu i żuciu koki Piękny, mroźny poranek w Hospedaje Inka. - Łup, łup, łup - wstawać, chicas! Plecaki, worki z ekwipunkiem i w drogę. Ku przygodzie i pięciotysięcznym Andom. W autobusie poznajemy drugiego przewodnika. Freedie - znawca gwiezdnych konstelacji i układów cumbii, który przed każdym drinkiem ofiarowuje Matce Ziemi łyk cennego napoju. I który nie tylko przepłynął Amazonkę wpław, ale jest nawet zdolny na środku pustyni Andów zorganizować potańcówkę z zainstalowanym w stajni zestawem kina domowego marki Urubamba. - Hey girls, where are you from? - Poland. - Holland, niiice. Hoe gaat ie? Po godzinie docieramy do wioski na start naszego trekku. Wioska nazywa się Pamahuanca i położona jest na wysokości 2840 metrów nad poziomem morza w Świętej Dolinie Inków. Jesteśmy w komplecie: piękne peruwiańskie słońce, nasza odważna ekipa, Elisban zwany Chico, mistrz ceremonii Freddie, dwunastu tragarzy, kucharzy i namiotowych oraz konie, które będą dźwigać nasze plecaki. Wypada więc rozpocząć... biesiadę. Po tym jak indiańscy przyjaciele dla każdego przygotowują stanowiska z miseczką wody, mydłem i ręcznikiem, montują polową kuchnię i stołówkę, serwują śniadanie prosto od Tiffany'ego (naleśniki z syropem toffi, sałatka z owoców, kawa, herbata, owsianka) nam, Gringos, szczęki opadają do samej ziemi. Po śniadanku czas na prezentacje osobiste. Każdy słówko o sobie. Freddie słówko o chłopcach. Brawa, wiwaty. I wyruszamy! Wedle zapowiedzi przewodników to dzień umiarkowanej trudności. Wspinamy się skalistą ścieżką po zboczach gór, schodzimy w dolinę, przed nami wyrasta fantastyczny las elfów - plątanina dziwacznych drzew porośniętych roślinnością. A potem znów wspinaczka. Mijamy stado lam pędzonych przez kolorowo ubraną Indiankę. Ciekawe kto kogo bał się bardziej? W samo południe odpoczynek w ruinach starej świątyni Inków. Freddie i Chico pokazują nam jak prawidłowo żuć energetyzujące liście koki - świętość i zbawienie dla ludzi żyjących na wysokościach. Liście okazują się gorzkim paskudztwem obklejającym zęby. Przewodnicy snują opowieści o mądrości, potędze i tajemnicach imperium Inków. Słuchamy w napięciu, choć upalne słońce powoli nas roztapia. A potem znów w drogę. Maszerujemy dziarsko. My trzy, okrzyknięte przez Chico jako superpoderosas (super mocne), niemal na czele ekipy. Nasza wątpliwa kondycja okazuje się niezła. W każdym razie w sam raz na dotarcie do miejsca pierwszego noclegu. To rozciągająca się na wysokości 4100 metrów dolina Puyoc. W równym tempie docieramy na miejsce, słońce powoli zachodzi za widnokrąg, a temperatura z ponad 20 stopni Celsjusza zaczyna nieubłaganie zmierzać do zera... Tragarze rozbijają obóz: dwuosobowe namioty, stołówkę, kuchnię i... dwie romantyczne toalety. Oprócz przepysznej kolacji i rozgrzewającego wina czeka nas noc towarzyskich anegdot i historii o duchach. Kto wie co czai się na tych odludziach? Groźne masywy Andów, oświetlone księżycem pustkowie, minus dziesięć i świadomość przebywania na końcu świata. W środku... niczego. Dzień 2, czyli umacnianie przyjaźni polsko-peruwiańskiej Pobudka pogańską godziną. Herbatka koki na rozgrzewkę. - Dziś dostaniecie po dupach - słyszymy od przewodników i ruszamy w stronę stromej ściany: mrożącego krew w żyłach pasażu Sicllakasa na wysokości 4600 metrów. No, nie było łatwo... Wciąż zastanawiam się, jakim cudem udało nam się tam... dosapać. Po kilku godzinach zaciskania zębów (nie mogłyśmy sobie pozwolić, by ktoś odebrał nam chwalebną drugą pozycję) alleluja! Bez płuc, bez nóg, z białymi plamami przed oczyma duszy stoimy na szczycie. Widok z niego nieziemski... Jezioro Pachacutec, śnieżne szczyty Pitusiray i widniejący w oddali, sięgający 6271 metrów Salcantay najwyższy szczyt Cordillery Vilcabamby, czyli peruwiańskiej części Andów. Dalsza cześć szlaku wiedzie między polodowcowymi jeziorkami w dół doliny. Poety trzeba, by to wszystko opisać. Tetmajerowskie cykle o Tatrach? Hmmm... mało, mało! Po godzinnym ruszamy dalej lunchu przez rozległe pola. My, góry, zabłąkane indiańskie wyczekujące owieczki i dzieci Gringos, którzy na pewno mają dla nich jakieś prezenty. Jasne, że mają. I dają. Wszyscy są szczęśliwi. Docieramy do wioski Cunkani. To 3800 metrów nad poziomem morza. Na szkolnym boisku rozbijamy obozowisko i jemy obiad. Jak boisko, to i mecz piłki nożnej. A potem kolacja, karciane rozgrywki, dyskusje i... cóż, kolejne dobranoc, podróżnicy! Dla kogo dobranoc, dla tego dobranoc. Inni Gringos grzecznie śpią, a my, świadome ciążących na nas obowiązków umocnienia polsko-peruwiańskiej przyjaźni, staramy się godnie pełnić rolę emisariuszek słowiańskiego ducha. W namiocie kuchennym, gdzie trwają lekcje tańca, bruderszafty, śpiewy, gitary... Pełna konspiracja. Chyba znudziła Freddiego, bo krzyknął: - Idziemy na prawdziwą imprezę! Jak? Gdzie? To przecież mroźna noc, środek Andów, tysiąc pięćset sto gwiazd na niebie - spojrzałyśmy po sobie pełne niewiary. Ale co tam! Vamos! Bo przecież gdzieś wśród tych pól i szczytów Kordyliery, z dala od cywilizacji, w miejscach zapomnianych przez bogów żyją ludzie. I mimo że 365 dni w roku chodzą w sandałach, mimo że mieszkają w jednej izbie z kurami i krową, to posiadają telewizor, odtwarzacz dvd i pokaźną kolekcję płyt z najgorszym popem na świecie, czyli latynoską cumbią. Nie ma rzeczy niemożliwych. Dzień 3, czyli w stronę przygody Pobudka z tajemniczym uśmiechem na ustach. Wyruszamy w stronę wioski Lares. Czekają w niej na nas aguas calientes, czyli gorące jeziorka, w których zanurzamy nasze boskie ciała. Potem znów sportowe rozgrywki, a po lunchu sentymentalne pożegnanie z tragarzami. Wspólne fotki, podziękowania, oklaski, napiwki, jedność, łzy wzruszenia. Ich praca w tym miejscu się kończy. Dla nas, Gringos, to jednak początek kolejnej przygody. Jutro mistyczne spotkanie z Machu Picchu... Krótka opowieść o uczuciach Jutro mistyczne spotkanie z Machu Picchu, którego życzę, a dziś... Dziś krótka historia o uczuciach. Po przeczytaniu tej elektronicznej książeczki mogą być różne. Może też ich nie być wcale, ale to również będzie jakaś forma uczucia. Jest to zatem opowieść dla każdego. Zwłaszcza dla kogoś, kto wierzy w istnienie energii, dzięki której w życiu zdarzają się dziwne rzeczy. Nieprzerwany splot okoliczności, którego ani nie widzimy, ani nie rozumiemy. W tym przypadku też trudno to zrozumieć. Najpierw wizyta w Peru i zwiedzanie Machu Picchu, potem odkrycie w wielkim mieście małego Tarzana, którym jest głuchoniemy Brayan, a na koniec miejsce, w którym spotykamy się teraz. Ty i ja. Czytelnik i pomysłodawca tego ebooka. Jesteśmy tylko my dwoje. Nie znamy się. Nic nas tu nie trzyma, a mimo to spędzimy ze sobą jeszcze chwilę. Nie będę Cię w niej prosił o pomoc dla Brayana oraz wpłacenie równowartości jednego euro na jego leczenie i edukację. To nie w tym rzecz. Będę Cię prosił o pomoc, której udzielić możesz sobie samemu. W każdym z nas jest małe dziecko. Nawet w osobie, która wypiera się tego rękami i nogami. W każdym z nas jest dziecko, bo byliśmy nim, by poznać i zapamiętać prawdę o nas. To prawda jest prosta i niezmienna. Jesteśmy miłością. Nie dostrzegamy tego na co dzień, bo jesteśmy miłością przygniecioną dorosłymi sprawami. Czasami te ludzkie sprawy są tak pogmatwane i ciężkie, że niezauważalnie powstaje z nich klatka, w której zamykamy siebie. Do bólu. Na amen. Moja prośba nie polega na tym, żeby zachęcać Cię do kochania innych. Nie chodzi mi też o to, żebyś używając empatii znalazł się w skórze Brayana i pożałował go. Ulitował się nad nim. On poradzi sobie bez tego i nawet gdy nie otrzyma żadnej pomocy, będzie żył. Być może będzie żył inaczej niż inni, ale na pewno umrze kiedyś tak samo jak inni. Jak my wszyscy. Moja prośba polega na tym, żeby zachęcić Cię do kochania siebie. A jeśli już to robisz, jeśli kochasz siebie takim, jakim jesteś, moja prośba rozciąga się dalej – korzystaj z tej miłości każdego dnia. Także po to, by znaleźć swojego Brayana. Wielu Brayanów, którzy są wśród nas. Zacznij jednak od siebie. Kochaj istotę, którą jesteś. A potem nie wahaj się robić w życiu piękne rzeczy. To, na co masz ochotę. Jeśli jedną z nich będzie pomoc Brayanowi z Peru, chwila, w której będziemy tylko my – Ty i ja – potrwa dłużej. Spokojna głowa, nie będę w niej tyle gadał. Powiem tylko jedno słowo: Dziękuję. I zamilknę z wdzięcznością w sercu. Piotr Maciej Małachowski www.operujewperu.bloog.pl Wpłat dla Brayana można dokonywać w systemie przelewów internetowych Adres internetowy: www.paypal.pl Kontem do wpłat jest adres emailowy: [email protected] Autorzy Teksty: Joanna Bąkowska, Julia Tyszko, Piotr Maciej Małachowski Fotografie: Agnieszka Sitko, Joanna Bąkowska, Jorge Garay, Julia Tyszko, Izabela Gubiec, Piotr Maciej Małachowski Korekta: Ewa Wodecka Wydawnictwo dostępne jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne 2.5 Polska