Andrzej Pitrus Zobaczyć muzykę. O scenicznych spotkaniach rocka i
Transkrypt
Andrzej Pitrus Zobaczyć muzykę. O scenicznych spotkaniach rocka i
Andrzej Pitrus Zobaczyć muzykę. O scenicznych spotkaniach rocka i filmu Siła muzyki rockowej polega (zapewne między innymi) na jej wrodzonej prostocie. Gdy poddamy muzykologicznej rozbiórce piosenki The Beatles, dojedziemy zapewne do jedynie słusznego wniosku, że są one banalne, wręcz prostackie. Z drugiej strony słuchamy tych przebojów nie tylko dziś, w kilkadziesiąt lat po ich powstaniu, pozostaną więc one częścią kanonu na zawsze, podobnie jak muzyka Mozarta czy Beethovena. Stało się tak też dlatego, że muzycy rockowi szybko zaczęli szukać możliwości wzbogacenia swego przekazu, być może celem jego „uszlachetnienia”, być może przeczuwając, że sama publiczność wkrótce zażyczy sobie czegoś więcej niż tylko widoku czterech długowłosych młodzieńców oświetlonych kolorowymi scenicznymi światłami. W ten sposób narodziło się koncertowe show, bogate nie tylko w dźwiękowe, ale i akustyczne atrakcje. Rockowe show stało się spektaklem jeszcze w latach 60. XX wieku; wspomniani już Beatlesi szybko odkryli możliwości, jakie daje film: nie tylko zdolny udokumentować ich poczynania, ale także mogący stać się integralnym elementem przekazu – jak w zaskakująco świeżej do dzisiaj Żółtej łodzi podwodnej (1968, G. Dunning). Prawdziwymi pionierami rockowych spektakli stali się jednak muzycy związani z obszarem rocka progresywnego, który narodził się na przełomie lat 60. i 70. Artystowskie zapędy grup Genesis, King Crimson czy Yes szybko sprawiły, że rock przestał się kojarzyć z krótkimi piosenkami. Utwory trwały często po kilkanaście minut, a nierzadko układały się w koncepcyjne albumy, na których poszczególne kompozycje powiązane były z sobą tematycznie czy wręcz „fabularnie”. Surrealistyczne opowieści Petera Gabriela – związanego z Genesis w latach 70. – w sposób automatyczny domagały się wizualnej oprawy. Koncerty promujące albumy Foxtrot czy Nursery Cryme były w istocie spektaklami, podczas których Gabriel zmieniał fantazyjne kostiumy i odgrywał scenki nawiązujące do tekstów piosenek. Z czasem ambicje grupy objęły także film: cieszący się do dzisiaj kultowym statusem album The Lamb Lies Down on Broadway był w zamyśle „scenariuszem” filmu, który jednak nigdy nie powstał – przede wszystkim z przyczyn finansowych. Ambitny projekt okazał się także zbyt ambitny i w istocie pogrzebał pierwsze wcielenie zespołu. Gabriel zaczął karierę solową, nie rezygnując ze swych parateatralnych rozwiązań, natomiast pozostali muzycy wybrali dla Genesis nieco inną ścieżkę, zbliżając się do ambitnego popu. Pink Floyd Prawdziwymi rewolucjonistami w dziedzinie łączenia muzyki i elementów audiowizualnego spektaklu stali się jednak muzycy innej brytyjskiej grupy – Pink Floyd. Z zapałem poszukiwali oni niecodziennych scenerii, docierając między innymi do ruin Pompei zniszczonych przez eksplozję Wezuwiusza, ale także realizowali nowatorskie widowiska ilustrujące wydawane przez nich concept albumy. Nad głowami publiczności unosiły się na przykład dmuchane lalki (a ściślej: latające świnie), które uciekły zespołowi podczas koncertu prezentującego album Animals. Na scenie pojawiały się też niezwykłe rekwizyty i filmowe projekcje. Choć w szeregach Pink Floyd nie brakowało wizjonerów, audiowizualne gadżety były przede wszystkim konikiem Rogera Watersa, który po rozstaniu się grupy z Sydem Barrettem zaczął stopniowo „przejmować władzę” w zespole. Autobiograficzny album Watersa, sygnowany jednak jeszcze logo Pink Floydów, zatytułowany The Wall jest do dziś jedną z najlepiej sprzedających się i najbardziej rozpoznawalnych płyt w historii rocka. Fani wybaczają zespołowi nieco kiczowatą estetykę, przesadną emocjonalność, pamiętając przede wszystkim spójność wizji Watersa. Niesamowite widowisko nie dotarło oczywiście w wersji premierowej do naszego kraju. Byliśmy wtedy za murem, choć był to nieco inny mur niż ten, o którym śpiewali muzycy. Szczegóły inscenizacji znaliśmy najczęściej z drugiej ręki, na przykład z relacji nieocenionego Piotra Kaczkowskiego. Ja sam nieraz zamęczałem nieco starszego kuzyna, który miał szczęście na własne oczy zobaczyć spektakl w Londynie. Widowisko Watersa grane jest w różnych wariantach do dzisiaj. Kolejne wersje proponuje sam autor, a nawiązania do legendarnego show pojawiają się także podczas koncertów różnego rodzaju tribute-bands. Również pozostali muzycy Pink Floyd, kontynuujący działalność pod starą nazwą, długo wykorzystywali doświadczenia zdobyte podczas pracy nad Ścianą – ich spektakle, np. do płyty A Momentary Lapse of Reason, nie ustępowały w niczym pomysłom Watersa. Powodzenie The Wall wynikało też z sugestywności wizji Geralda Scarfe’a, którego rysunki stały się podstawą animacji wykorzystanych najpierw podczas koncertów, a potem w filmie Alana Parkera, będącym osobliwym „tłumaczeniem” spektaklu na język kina. Film późniejszego autora Ptaśka (1984) niemal natychmiast zyskał w Polsce status dzieła kultowego: w mojej prywatnej wideotece – złożonej w latach 80. wyłącznie z bootlegów kupowanych od pierwszych „dystrybutorów” filmowych na targach między marchewką i radzieckimi tosterami – kaseta z The Wall długo stała na honorowym miejscu. Nowe technologie Zainteresowanie filmem jako środkiem ekspresji wzbogacającym przekaz muzyczny nasiliło się w pierwszej połowie lat 80. Impuls pochodził oczywiście od Pink Floydów, ale dużą rolę odegrała także rozwijająca się stale technologia. Z jednej strony pojawiło się domowe wideo, z drugiej wystartowała telewizja MTV (Music Television), która wtedy – zgodnie ze swoją nazwą – prezentowała niemal wyłącznie muzykę. Narodził się nowy gatunek telewizyjny – wideoklip, zwany z angielska music video; on również zmienił oczekiwania koncertowej publiczności. Widzowie chcieli nie tylko oglądać i słuchać muzyków, ale oczekiwali też wizualizacji ulubionych utworów. Być może powodem tych oczekiwań była stale rosnąca skala rockowych koncertów, coraz częściej organizowanych w wielkich salach koncertowych czy wręcz na stadionach. Wymienienie wszystkich wykonawców, którzy sięgali po filmowe wizualizacje, wydaje się po prostu niemożliwe, ale wiele z tych czasem dość prymitywnych z dzisiejszej perspektywy realizacji przeszło do historii. Kiedy dzisiaj oglądam zapis koncertu Home of the Brave Laurie Anderson z udziałem legendarnego Williama S. Burroughsa, wcale nie mam wrażenia, że powstał on prawie 30 lat temu. Tego widowiska nie mogłem zresztą zobaczyć na żywo, artystka wystąpiła w Polsce po raz pierwszy 20 lat później w ramach Festiwalu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Udało mi się jednak być na wielu innych koncertach wzbogaconych o przekaz audiowizualny: pamiętam, jak ogromne wrażenie robiły proste projekcje wykorzystywane przez Klausa Schulzego – jednego z pionierów nieco „ambitniejszej” elektroniki, że nie wspomnę już o przełomowych jak na owe czasy projekcjach grupy Kraftwerk, próbującej przekładać na język rocka odkrycia artystów z kręgu minimal music i zdobycze twórców wykorzystujących komputery w sztukach plastycznych. Dziś Kraftwerk powraca triumfalnie na scenę z widowiskiem, w którym filmy ilustrujące ich robotyczne piosenki są już wyświetlane w formacie 3D. Projekcje na scenie Pierwsze audiowizualne spektakle wykorzystujące projekcje filmowe były związane z „ambitniejszymi” odmianami muzyki rockowej: art rockiem, rockiem progresywnym czy też muzyką elektroniczną. Z czasem jednak wykorzystanie ruchomych obrazów stało się niemal standardem. Często chodzi tu o względy praktyczne: wideo „na żywo” pozwala lepiej zobaczyć artystę tym, którzy kupili bilety w tańszych sektorach. Jednocześnie ciągle pojawiają się propozycje zaskakujące pod względem technologicznym, ale także artystycznym. Członkowie grupy U2, łączącej ciekawy przekaz z przystępną formą muzyczną, eksperymentują z samą sceną, jej kształtem i charakterem. Projekcja jest dla nich nie tylko ekstensją tego, co dzieje się na scenie, ale też integralnym elementem scenografii. Z nowymi pomysłami powracają klasycy. Peter Gabriel, zaliczany do grona pionierów rockowych przedstawień, podjął współpracę z jednym z najwybitniejszych reżyserów teatralnych świata. Robert Lepage, znany jako twórca porywających inscenizacji Wagnerowskich, a jednocześnie jako intrygujący reżyser filmowy, pomógł mu zbudować widowiska, o jakich mógł tylko marzyć, będąc jeszcze członkiem grupy Genesis. Secret World Tour, a także późniejsza Growing Up są niemal idealnym przykładem połączenia pełnego werwy rockowego koncertu, spektaklu teatralnego i widowiska audiowizualnego, wykorzystującego zarówno nagrane wcześniej sekwencje, jak i tzw. live feed, tworzony przez samego wokalistę podczas występu. W niczym nie ustępuje im stworzony po wieloletniej przerwie show New Blood zarejestrowany w technice trójwymiarowej, by dać możliwość pełnego przeżycia spektaklu również tym, którzy nie dotarli do sal koncertowych odwiedzonych przez Gabriela. Koncerty z pudełka To zresztą bardzo ważny aspekt przemian, jakim podlegają rockowe spektakle. Początkowo sięgały one po język ruchomych obrazów – najpierw film, a potem wideo – w sposób do pewnego stopnia pasożytniczy. Teraz zwracają zaciągniętą pożyczkę, bo same koncerty często organizowane są tak, by móc je w efektowny sposób zaprezentować publiczności kupującej płyty DVD i Blu-ray. Paradoksalnie to ona zwykle ma „zarezerwowane” najlepsze miejsca. Zmienia się także pozycja samego wideoklipu. Kiedy narodził się wraz z powstaniem MTV, pełnił rolę służebną wobec muzyki, będąc po prostu formą rozbudowanej, bo trwającej kilka minut, reklamy. Dziś teledysk autonomizuje się, stając się samodzielnym dziełem sztuki oferowanym na płytach, ale często również prezentowanym z wszelkimi należnymi honorami podczas koncertów rockowych wykonawców. Do „odkrycia” tego nowego wymiaru przyczynił się zapewne Thom Yorke i jego koledzy z grupy Radiohead. Film ilustrujący piosenkę Paranoid Android autorstwa Magnusa Carlssona jest właśnie… filmem fabularnym, a nie prostą, rytmicznie zmontowaną ilustracją piosenki. Może żyć własnym życiem: na koncertach, ale też na płytach kupowanych przez fanów. Nieprzypadkowo muzycy grupy Tool, samodzielnie tworzący niepokojące klipy nawiązujące do estetyki kina braci Quay, organizują „premiery” swoich dzieł podczas koncertów. Ich prace nie są przecież jedynie migającymi obrazkami, mającymi uprzyjemnić odbiór koncertu. Co więcej – zdarza się, że muzycy wręcz ukrywają się za audiowizualnym przekazem. Przykładem może być znakomity projekt Damona Albarna i jego okazjonalnej grupy Gorillaz zrealizowany na zamówienie festiwalu w Manchesterze. Widzowie ich show nie mieli okazji zobaczyć żadnego z członków zespołu reprezentowanego tu jedynie przez ich cienie. W rolach głównych wystąpiły animowane postaci i ponad dwustu zaproszonych gości... Dziś już chyba nie można mówić o spotkaniu muzyki i filmu. Kultura popularna jest bowiem przede wszystkim technologiczna, artyści zaś z coraz większą swobodą przekraczają granice między tym, co słychać, a tym, co widać. Cieszy zaś to, że w dobie postępującej dominacji korporacji nadal znajdują się tacy, którzy potrafią skłonić technologię do tego, by mówiła ich własnym głosem.