To było coś, co wyniosłem z domu

Transkrypt

To było coś, co wyniosłem z domu
Rozdział pierwszy
„To było coś,
co wyniosłem z domu”
Jerzy Illg: Byłbym szczęśliwy, gdyby te nasze rozmowy mogły
przynajmniej przybliżyć nas do odpowiedzi na pytanie, które – jestem
tego pewien – zadaje sobie wielu twoich pacjentów, przyjaciół, czytelników twoich książek: skąd bierze się ktoś taki jak ty? Kluczowe jest
przecież pytanie: jak, dzięki czemu stajemy się tym, kim jesteśmy? Co
kształtuje naszą formację, osobowość – zwłaszcza jeśli jest to osobowość tak bogata jak twoja – co o niej stanowi? W jakim stopniu decyduje o tym dom, tradycja rodzinna, która sprawia, że wyznajemy określone wartości, dokonujemy takich a nie innych wyborów życiowych,
moralnych, estetycznych? Jak ciąży nad nami przeszłość rodzinna? Ile
z niej przejmujemy, a na ile się przeciwko niej buntujemy?
Chyba nie mamy innego wyjścia, jak tylko zacząć od korzeni twojej rodziny – związanej bodaj od XVI wieku z Pilznem – już wtedy
Szczeklikowie byli tam burmistrzami...
Andrzej Szczeklik: Nawet wcześniej! W tym maleńkim miasteczku, które otrzymało prawa miejskie od Kazimierza Wielkiego,
już w XV wieku pojawili się pierwsi Szczeklikowie, a w XVI
24
ROZDZIAŁ I
Na schodach domu w Pilznie z ojcem, prof. Edwardem Szczeklikiem,
i bratem Jerzym (1951)
wieku burmistrzem był Marcin Szczeklik. Ostatnim burmistrzem
przed wybuchem wojny był mój dziadek. Gdy idziesz przez
cmentarz pilzneński, ślicznie położony na pagórku – w dali widać Wisłokę i Beskid Niski, który oni tam nazywają górami – to
widzisz: Szczeklik koło Szczeklika leży! Rozpadająca się płyta:
Andrzej Szczeklik 1715... – tylko tyle. To troszeczkę cię cofa
w czasie. Osiadła tam rodzina ze strony ojca. Ojciec mój uważał,
że to jest najpiękniejsze miejsce na ziemi i cokolwiek zarobił, pakował w dom rodzinny, który wymagał niebywałych nakładów, bo
wszystko się rozpadało.
25
S ŁU C H A B S O LU T N Y
To jest gniazdo rodzinne, które istnieje do dzisiaj?
Tak, istnieje do dzisiaj! Tam siedzi więcej mój brat, bo ja jeżdżę
tutaj do Kościeliska, ale on bardzo się o nie troszczy. To domostwo rodzinne z kawałkiem sadu, w którym rosły głównie jabłonie. Pamiętam
doskonale, jak ojciec z mamą robili w domu wino – co było zgodne
z prawem. Nie wiem, czy mama początkowo robiła to bardzo chętnie, ale wciągnęła się. Ojciec był do tego bardzo zapalony, woził ten
jabłecznik do Wrocławia i tam z kolegami go wypijali. Mówił na to
cidre, a ja się z tego śmiałem. Spędzałem tam często wakacje jako młody
chłopak, grałem w piłkę, łowiłem ryby pod korzeniami – na rękę, jak
mówili miejscowi chłopcy, zresztą dużo sprytniejsi ode mnie.
Gołą ręką wyciągałeś rybę z wody?
Tak. Wyciągało się spod korzeni.
Jakie to były ryby, płocie?
Z tego, co pamiętam, to były przede wszystkim okonie, które
drzemały pod tymi korzeniami. Chłopcy wiejscy byli w tej sztuce
bardzo biegli. Poza tym założyliśmy klub piłkarski, graliśmy
w C-klasie z drużynami z Dębicy i z tamtych okolic – to były wielkie wydarzenia! Oczywiście żyło się strasznie tą piłką, ale ja nie miałem lekko jako znacznie młodszy od nich, no i grałem w ataku, na
prawym łączniku, trzeba się było przedzierać przez obronę, a tam
stały potężne chłopy – oni przede wszystkim patrzyli, jak cię kopnąć w kolano. To cię unieszkodliwiało na kilka tygodni. Takie tam
były zabawy... Do dzisiaj mam do Pilzna bardzo duży sentyment.
Czyli miałeś w dzieciństwie swoją arkadię.
Tak! Wtedy oczywiście nie zdawałem sobie z tego sprawy,
burmuszyłem się, że mnie to w ogóle nie dotyczy, ale tak nie było.
26
ROZDZIAŁ I
KS „Błyskawica” Pilzno (1953). Andrzej Szczeklik stoi drugi od prawej
Pamiętam tamte szalenie upalne lata, przychodziły takie gorące
fale znad Ukrainy, po południu wszystko drzemało i budziło się
znowu wieczorem. I tak żyło to miasteczko, w którym mieszkańcy byli jednak w jakiś sposób ze sobą związani – bo na przykład wydarzeniem, które mi się wtedy bardzo podobało, były pogrzeby. Szły od kościoła farnego, ulicą, przy której mieszkaliśmy,
wszyscy szli w kondukcie, nieśli na ramionach trumnę. Później
zresztą sam poniosłem tak z paroma kuzynami mojego ojca, na
ten sam cmentarzyk, tam na górce. Pamiętam dużo takich obyczajów. Gdy już byłem dorosłym człowiekiem, zaczęły do mnie
powracać pewne słowa – występowało tam trochę takich naleciałości, te wszystkie galicyzmy, które miały czasem jakiś rdzeń niemiecko-austriacki...
27
S ŁU C H A B S O LU T N Y
Pamiętasz jakieś z tych słów?
Stryj mój mówił po prostu fertig i uważał, że sprawa jest załatwiona.
Jak fertig to fertig! Mój dziadek też tak mówił! Był oficerem
Franciszka Józefa...
Albo sitko nazywało się durszlak! Było wiele takich słów, dopiero później zacząłem sobie uświadamiać, że to jest troszeczkę
inna polszczyzna. Pociąg, którym jechaliśmy na wakacje, wszyscy
nazywali Bummelzug. W latach osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych XIX wieku, kiedy Franciszek Józef budował koleje, mieszczanie tamtejsi nie zgodzili się, żeby kolej szła przez Pilzno, bo
huk by był, niebezpieczeństwo dla dzieci – wobec tego kolej puszczono przez lasy, około dwunastu kilometrów od Pilzna. Wtedy
się jechało na wakacje w ten sposób, że pociąg osobowy – właśnie
ten Bummelzug – stawał na najmniejszych przystankach. Lokomotywa dymiła, gwizdała, jak ruszał. Stało się w oknach. On jechał
kilka godzin z Krakowa, mimo że to żadna odległość – sto kilometrów. Stryj przysyłał na stacyjkę konie i myśmy jechali tymi końmi
przez lasy. Nasz dom to nie był żaden dwór ani nic podobnego, ale
takie – jak to powiedziałeś – gniazdo. Mama wiozła wszystko, cały
dobytek dla nas na dwa miesiące, które tam spędzaliśmy. Arkadia
to może wielkie słowo, ale w jakimś sensie to była arkadia – tak się
potem na to dzieciństwo patrzy.
Kraina szczęśliwego dzieciństwa, które się potem idealizuje, wspomina z nostalgią...
Oczywiście! Chodziliśmy na wycieczki z rodzicami, wyprawialiśmy się do lasu na grzyby, których oni umieli szukać dużo lepiej niż ja. A to nad rzekę, a to na okoliczne wzgórza. Oczywiście
28
ROZDZIAŁ I
Z ojcem i bratem w górach
urywałem się także z kolegami. W rynku, u znajomych, stało pianino, na którym musiałem grać całymi godzinami, czego dzieci nie
lubią. To było jedyne tam miejsce, gdzie mogłem grać. Byłem wtedy
w szkole średniej.
Nawet w czasie letnich wakacji katowali cię grą na fortepianie?
Oczywiście, wtedy się przeciwko temu buntowałem, choć
może nie tak strasznie otwarcie.
Musiałeś grać?
Tak. To była „zawodówka”, a nie granie dla przyjemności. Troszkę mnie to ciągnęło, chociaż nie aż tak, żeby w upalne
lato grać gdzieś tam w rynku, u kogoś na pianinie. Ale musiałem
to robić.
29
S ŁU C H A B S O LU T N Y
Rodzice w Paryżu
(1932)
Czyli to było właściwie tradycyjne wychowanie chłopca z tak
zwanego dobrego domu: lekcje francuskiego, gra na fortepianie, prywatne guwernantki?
Nie, prywatnych guwernantek nie miałem. Ale, rzeczywiście,
rodzice zapewniali mi takie wychowanie. Z tym francuskim to musi
brzmieć śmiesznie dzisiaj, ale rodzice moi...
To był wtedy język światowy – lingua franca.
To był jeszcze wciąż ten najważniejszy język obcy, którym w Polsce mówiono. Moi rodzice jako młodzi ludzie pojechali do Paryża,
30
ROZDZIAŁ I
ojciec dostał stypendium Funduszu Kultury Narodowej i pojechał
na dwa lata, zabierając matkę. Byli młodzi, Paryż był wtedy mekką
medycyny, więc mieli stamtąd najlepsze wspomnienia! Oczywiście
francuski znali biegle, więc nie wyobrażali sobie, że ja mógłbym nie
znać francuskiego. Wobec tego uczyliśmy się go razem z moim młodszym bratem. Tak się szczęśliwie złożyło, że w Krakowie żyła na Kazimierzu przeurocza pani, a ja jako ośmio- czy jedenastoletni chłopak
pozostawałem pod ogromnym wrażeniem jej wdzięku, bo miała taki
francuski charme. Trzeba powiedzieć, że miała w życiu pecha – tuż
przed wojną wyszła za przemiłego pana, który był prawnikiem, ale
prawnikiem wojskowym, w randze kapitana. Przeszedł przez wojnę,
nie wiem, jakie były jego losy, ale po wojnie był przez reżim straszliwie prześladowany. Oni klepali ogromną biedę, ludzie bardzo inteligentni. A ona równocześnie dostawała od swojej rodziny – co wtedy
było rzadkością – płyty, takie na siedemdziesiąt osiem obrotów, na
których śpiewała Edith Piaf, Georges Brassens, Jacques Brel i wszyscy
inni. Do mnie ten francuski trafiał głównie przez muzykę. Ci wielcy
piosenkarze francuscy w znacznym stopniu używali argot, czyli żargonu paryskiego, który dzięki niej znałem perfect, naprawdę! Pożyczała mi te płyty, słuchałem ich u niej. Ona nie mówiła ani słowa po
polsku. To była tego typu nauka.
Fantastyczna!
Fantastyczna! Dzisiaj mi dużo wyleciało z głowy, ale czuję się
swobodnie we francuskim.
I uczyłeś się tak od małego? Mówisz, że miałeś osiem lat?
Tak, może nawet zacząłem wcześniej, może miałem siedem?
Nie jestem pewien. Naturalnie, to była zasługa rodziców, ale francuski wszedł mi łatwo w krew i jeśli dzisiaj mam coś powiedzieć – nie
zawodowego, ale coś bardziej subtelnego, wyjątkowego – to wolę
31
S ŁU C H A B S O LU T N Y
to powiedzieć po francusku niż po angielsku, mimo że angielskim
gadam dziesiątki lat. Ale zacząłem się go uczyć trochę później, gdy
miałem jakieś czternaście, piętnaście lat – to robiło różnicę. Tak to
było... Oczywiście ogromnie dużo zawdzięczam tu rodzicom. Mimo
że stosunek do naszego wschodniego sąsiada był w domu jednoznaczny i odebrałem tu bardzo określone wychowanie, był taki
czas w moim życiu, kiedy zaczął mi się strasznie podobać rosyjski –
wtedy oczywiście znienawidzony. Do mojego liceum przyszła pani,
Biała Rosjanka. Już bardzo starsza dama, która przepięknie mówiła
w tym języku! To mi się tak podobało – myślę, że mnie to musiało
muzycznie łapać – iż poprosiłem mamę, żebym mógł do niej chodzić, rozmawiać. Mama zamówiła mi u niej po prostu lekcje, które
rzecz jasna w szkole nie były mi do niczego potrzebne. Pamiętam,
że z dobry rok albo półtora uczyłem się u tej pani i byłem zachwycony! Co więcej, ona gadała, a ja słuchałem. Tak było z tymi językami. Był taki czas, że pociągała mnie łacina, miałem trzy lata
prywatnych lekcji z łaciny.
Kiedy to było, w liceum?
W liceum. Tak że nauka bardzo mnie absorbowała. Na dodatek
była jeszcze szkoła muzyczna, no i te wszystkie lekcje dodatkowe,
które nie były mi absolutnie potrzebne do jakichś tam lepszych
stopni w szkole, zwłaszcza że to nie były przedmioty zasadnicze.
Teraz, kiedy rozmawiam z tobą, rzeczywiście uświadamiam sobie, że tych języków uczyłem się głównie dlatego, że mi się podobały. Nie chciałbym przesadzić, ale jakoś trafiała do mnie ich melodyka. Angielski nie był wtedy tak strasznie ważny – dzisiaj musi
to brzmieć, jakbym miał co najmniej sto dwadzieścia lat. Właściwie to zacząłem się go uczyć dopiero, gdy miałem czternaście, piętnaście lat, i gwałtownie uczyłem się, kiedy byłem już w Ameryce,
żeby móc się płynnie porozumieć z pokrojonymi przez brzytwiarzy ludźmi, których w nocy przywozili mi na dyżur. Oni mówili
32
ROZDZIAŁ I
w swoim narzeczu. Jeśli tylko nie pracowałem, to albo robiłem węzełki na klamce, żeby umieć zszyć rany, albo słuchałem byle jakiego
radia, w którym bez przerwy gadali w tym nowojorskim slangu.
W ten sposób dobrze się nauczyłem. To jest dzisiaj oczywiście niezbędne! Tak się rozgadałem o tych językach...
Ale to jest bardzo ważne!
Akurat tak się złożyło. Ale wracając do twojego wyjściowego,
dużo istotniejszego pytania, to wydaje mi się, że im starszy jestem,
tym bardziej dopiero zaczynam dostrzegać u siebie cechy rodzinne,
które zostały mi nadane nie przez wychowanie, nie przez wpływ
rodziców, ale – musiałbym chyba tak to nazwać – przez geny. Po
prostu widzę w różnych swoich zachowaniach, czasem drobnych,
a czasem mniej drobnych, że to jakby gdzieś z daleka, z daleka
szło i po prostu używało mnie w jakimś stopniu jako opakowania,
w którym moi przodkowie mają coś swojego zagrać, nie pytając
mnie o zdanie. Nieraz to dostrzegam, ale dopiero w ostatnich pięciu, dziesięciu latach...
Co masz na myśli? Mógłbyś podać jakieś przykłady, kiedy się na
tym przyłapywałeś, kiedy to odkrywałeś?
Właśnie bardzo późno. Wcześniej nigdy nie byłem w jakimś
otwartym sporze z rodzicami, może tylko przez jakiś czas. Ale miałem w stosunku do siebie jakąś niechęć, moje wyrzuty kierowałem
częściej do siebie niż do świata. Dość długo wyrzucałem sobie na
przykład – po cichu, nie mówiąc o tym specjalnie – że wylądowałem
na tej medycynie. Przecież tyle rzeczy mnie interesowało, a w sumie po prostu poszedłem, jak to mówią, in footsteps – w ślady ojca.
Dlaczego nie zdobyłem się na coś oryginalniejszego?
Dopiero przygotowując się do pisania Katharsis, zacząłem czytać
trochę dokładniej różne rzeczy, między innymi Hipokratesa – niestety
33
S ŁU C H A B S O LU T N Y
nie po grecku. Tata mówił po grecku przy stole, co mnie doprowadzało do szału; oni mieli osiem lat klasycznego gimnazjum, więc znali
tę grekę – pewnie tak jak twoi rodzice czy dziadkowie. I Hipokrates
napisał coś, co dla mnie miało zasadnicze znaczenie: „A jeślibyś miał
syna, to dopilnuj za wszelką cenę, żeby poszedł na medycynę, bo nic
piękniejszego w życiu nie będzie mógł robić”. Pomyślałem sobie, że
może to nie było takie głupie...
... że nie był to żaden przypadek.
Może to stało się samo przez się. Byłem już jakimś tam profesorem, coś tam robiłem, ale ciągle zdarzało mi się zadawać sobie
pytanie: „Boże, dlaczego dałem się odciągnąć od muzyki?”. Nikt
mnie oczywiście nie odciągał, do niczego nie zmuszał, to się po prostu nie dawało już połączyć. Myślę, iż dość wcześnie zdałem sobie
sprawę z tego, że gdy musiałem podejmować różne dosyć istotne
decyzje, przychodziły mi one dosyć łatwo. Może zacznę od przykładu. Po studiach byłem w Stanach na stypendium. Dobrze mi poszło, po półtora roku czy niecałych dwóch latach zaproponowano
mi asystenturę na University of Pennsylvania w Filadelfii, to było
dla mnie wtedy wyróżnienie, a nawet spełnienie jakiegoś marzenia. Wyjechało nas na te stypendia trzynastu, wróciło dwóch. Ten
drugi kolega zwiał po trzech miesiącach z powrotem do Ameryki,
a ja zostałem tutaj sam.
Wtedy, w latach sześćdziesiątych, taka decyzja miała inny wymiar
niż dzisiaj. Pozostanie na Zachodzie to był wybór wygodniejszego życia, pewnego komfortu, który był w zasięgu ręki. Oczywiście czynnikiem, którego nie można lekceważyć, były szanse kariery, rozwoju, doskonalenia się w swojej specjalności, dostępu do lepszych laboratoriów,
aparatury etc. Odrzucenie tego wszystkiego było opowiedzeniem się
po stronie jakichś wartości niewymiernych, imponderabiliów, wierności. Co determinowało ten wybór w twoim wypadku?
34
ROZDZIAŁ I
Moi koledzy mieli straszne rozterki: zostać, nie zostać. Ja – nie
dlatego, żebym był cokolwiek lepszy, w tym względzie byłem po
prostu inny – wiedziałem jedno: że jeślibym nie wrócił do Polski,
to mój tato by mnie po prostu wyklął, nigdy więcej by się w życiu
do mnie nie odezwał. Wtedy to miało dla mnie zasadnicze znaczenie. On nigdy o tym ze mną nie dyskutował, nigdy nie powiedział
mi: „Jedziesz tam, Andrzejku drogi, tylko niech cię Bóg broni...”.
Nie! Nic takiego nie mówił, ja to po prostu wiedziałem.
Miałeś to zakodowane.
Tak. Ja to wiedziałem i wobec tego nie przeżywałem żadnych
rozterek, mimo że przez krótką chwilę było mi żal, że nie biorę tej
asystentury. Na dodatek dali mi tam jakąś nagrodę niedużą, to było
wyróżnienie, że się dobrze sprawowałem. Widziałem, co przeżywali
moi koledzy. I zostali. Dobrze sobie dali radę, to nie była zresztą
wielka sztuka, gdy się miało nostryfikację i było po dwóch latach
pracy w Ameryce. Jeśli chodzi o mnie, to właściwie w jakimś sensie nie ja decydowałem. Oczywiście nazywało się, że to ja decyduję,
ale gdzieś w środku wiedziałem, jak ta sytuacja naprawdę wygląda.
To było coś, co wyniosłem z domu – nie chcę tu używać wielkich
słów, bo dzisiaj one nie są zbyt popularne – ale nie miałem żadnych
wahań. Drugi przykład podobnych zachowań i wyborów – znany ci
zresztą dobrze – to był spontaniczny akces do Solidarności.
Nie można było stać z boku, trzeba się było w to po prostu zaangażować.
Pojawia się szansa, trzeba się w to rzucić. Do 1989 roku to
była najważniejsza rzecz w moim życiu, mimo że pracowałem zawodowo, miałem inne zajęcia. Też wtedy nikt ze mną nie rozmawiał,
nie namawiał, nie przekonywał. Myślę, że był to olbrzymi wpływ
domu, bezpośrednio rodziców, tego, co by się ogólnie nazwało
35
S ŁU C H A B S O LU T N Y
wychowaniem, czymś, co wsiąkało w człowieka przez skórę. Kodeks wartości. Nie chciałbym, żeby to brzmiało – broń Boże – tak,
że ja wyznawałem jakieś lepsze wartości, a inni ich nie mieli – nie
o to chodzi. Kilka razy w życiu byłem w takich sytuacjach i uświadomiłem sobie, że gdy pojawiała się sprawa wyboru – podałem te
dwa przykłady – nie miałem specjalnych wątpliwości. Nie chcę przez
to powiedzieć, że droga, którą wybrałem, była przez to lepsza albo
bardziej szlachetna, broń Boże! Po prostu zostały mi oszczędzone
wielotygodniowe nocne rozterki, dylematy. Pod tym względem
byłem jakoś zaprogramowany – nazwijmy to tak.
Częściowo odpowiedziałeś na moje następne pytanie: co w tej
tradycji rodzinnej, w przeszłości – sięgając najdalej wstecz – jest dla
ciebie ważne? Z czym się utożsamiasz? Czy jest coś takiego?
To są rzeczy, które są dzisiaj niepopularne i brzmią może dęto –
ale i wtedy, i dzisiaj użyłbym sformułowania: to był po prostu patriotyzm, który wszczepiono mi w domu...
Wiedziałem, że to słowo padnie.
... nie przez rozmowy, które tam toczono. To wszystko po prostu się działo. Taka była moja rodzina – i było takich wiele. Mój ojciec był gimnazjalistą z Pilzna, chyba chodził do gimnazjum w Tarnowie, i w roku 1918, kiedy wybuchła wojna polsko-ukraińska,
on – będąc już na pierwszym roku studiów medycznych w Krakowie – nie pytając o zdanie swoich rodziców, zwiał z domu, był trzy
lata w wojsku i wziął udział w obronie Lwowa. Do dziś w domu
wisi pamiątkowy dyplom Obrońcom Kresów Wschodnich, co sobie cenimy nadzwyczajnie. Potem wybuchła wojna polsko-bolszewicka – i on znalazł się na froncie. Nie miał żadnego powołania ani
nakazu – to było oczywiste, elementarny odruch. Przed wojną rodzicom dobrze się powodziło – w „Zielonym Baloniku” śpiewano
36
ROZDZIAŁ I
przecież piosenkę napisaną przez Boya-Żeleńskiego: „Jak z historii tej wynika, lecz się tylko u Szczeklika” – ojciec miał chevroleta,
z kierowcą. Ale gdy przyszedł wrzesień 1939 roku, moja mama po
prostu z miejsca poszła i oddała to auto, a także całą biżuterię, która
była w domu, całą zastawę i srebro – a w takich domach było trochę
tego srebra – wszystko oddało się natychmiast Funduszowi Narodowemu. Mama się tym nie chwaliła, tak po prostu należało się zachować. Nie żeby to było jakieś wielkie poświęcenie, było oczywiste, że tego potrzebuje państwo, nasze państwo. Tak samo było
w powstaniach polskich przez całe wieki. Obaj bracia mojego ojca
37

Podobne dokumenty