Lyudmila Naidenova - Stowarzyszenie Vox Humana

Transkrypt

Lyudmila Naidenova - Stowarzyszenie Vox Humana
Ludmila Neidenova
Kazaszka Kazachstanka
24 lata
Dziennikarka, pedagożka
Asystentka kulturowa w szkole podstawowej
Skąd przyjechałaś?
Z Ałmaty, kazachskiego miasta oddalonego o 200 km od chińskiej granicy. Daleko, sześć dni
drogi pociągiem. Z przesiadkami.
Dlaczego przyjechałaś do Polski?
To skomplikowane. W przeszłość mojej rodziny od pokoleń są wpisane migracje. Tata –
Rosjanin z bułgarskim nazwiskiem i rodziną w Odessie. Mama - Polka z Ukrainy. W latach
30. część mojej rodziny wysiedlono do Kazachstanu i mama mając 17 lat przyjechała do nich
w poszukiwaniu pracy. Mimo, że wszyscy mieliśmy kazachskie obywatelstwo, to w rubryce
narodowość tata miał wpisane „Rosjanin”, mama „Ukrainka”, a ja „Polka”.
Kiedy miałam 12 lat zaczęłam chodzić do „polskiej klasy”, uczyć się języka. Uczyła nas
młoda, energiczna nauczycielka. Miała niekonwencjonalne pomysły, przełamywała rutynę
szkolnej codzienności. Śpiewaliśmy na występach „Wsiąść do pociągu byle jakiego”, a ona
zabiegała o sponsorów, którzy chcieliby dofinansować nasze wakacje. Dzięki niej w 2003
roku pierwszy raz przyjechałam do Polski. Bardzo się zaangażowałam. Pilnie uczyłam się
języka. Utrzymywałam listowny kontakt z koleżankami poznanymi na koloniach. Mąż naszej
nauczycielki założył drużynę harcerską. W Kazachstanie nie ma harcerstwa, to było coś
zupełnie nowego, nieznanego. Kiedy wyjechali, sami ciągnęliśmy drużynę przez trzy lata.
Byłam też przewodniczką i tłumaczką dla Polaków, którzy przyjeżdżali do Ałmaty. W sumie
pięć razy przyjechałam do Polski jako nastolatka.
Kiedy zdecydowałaś się na stałe wyjechać do Polski?
Kiedyś nauczycielka w czasie lekcji zabrała nas na dworzec, skąd jej uczniowie wyjeżdżali do
Polski na studia. Tulili się, mieli łzy w oczach, wtedy pomyślałam, że też tak chcę. W
Kazachstanie studia są płatne. Mojej rodziny nie byłoby stać na wysłanie mnie na wyższą
uczelnię w kraju. Dzięki temu, że miałam polskie korzenie miałam szansę na darmowe studia
w Polsce.
O wyjeździe do Polski zadecydowała też sytuacja w Kazachstanie. Po upadku Związku
Radzieckiego rozpoczął się wśród Kazachów proces odrodzenia narodowego. My, Słowianie,
chrześcijanie czuliśmy się tam obcy. Na ulicach, a potem w urzędach zaczęli przechodzić z
rosyjskiego na kazaski. Moja mama, która nie uczyła się w szkole kazaskiego, z dnia na dzień
stała się analfabetką. Chcąc złożyć pismo urzędowe musiała przepisywać ze wzoru wiszącego
na ścianie litera po literze nie rozumiejąc ani słowa. Nie czułam się tam „u siebie”. Poza tym
dzięki przyjazdom do Polski wiedziałam już, że można żyć inaczej.
Inaczej? Na czym polegają te różnice?
W Polsce, w Europie podchodzi się inaczej do życia. Emeryci zapisują się na Uniwersytet
Trzeciego Wieku i jeżdżą na wycieczki do Egiptu. W Warszawie codziennie odbywają się
darmowe wydarzenia kulturalne, spektakle, wernisaże. Jest dużo nowych idei, zwariowanych
pomysłów, gier miejskich, flashmobów, przejazdów na rolkach przez miasto. W Kazachstanie
wszystko jest bardzo seriozne, nie ma szans na Masę Krytyczną, czy Marsz Wyzwolenia
Konopi.
Panuje też większa swoboda wyrażania myśli. Miałam okazję zderzyć swoje poglądy z
punkiem, księdzem i metalem. Bywało, że te dyskusje były burzliwe. Ale możliwe. W
Kazachstanie są tematy, o których się nie rozmawia.
Czy przeprowadzka do Polski potwierdziła twoje wyobrażenia o „innym świecie”?
Ten obraz Polski, który miałam jako nastolatka był bardzo powierzchowny. Podczas krótkich
wakacyjnych wyjazdów świat wydaje się wspanialszy niż w rzeczywistości. Teraz pracuję w
szkole na Pradze. Codziennie widzę duże rozwarstwienie społeczne, mnóstwo biedy,
dysfunkcyjne rodziny.
Nie bałaś się wyjazdu?
Bałam. Miałam 18 lat i jechałam daleko, daleko od mamy.
Pamiętasz pierwsze wrażenia?
Pierwszy rok spędziłam w Lublinie w Centrum Języka i Kultury Polskiej dla cudzoziemców.
Uczyliśmy się w wielokulturowej grupie z Hiszpanami, Wietnamczykami, Bułgarami.
Byliśmy bardzo różni, ale wszyscy byliśmy daleko od domu i dzięki temu szybko zbudowała
się między nami rodzinna atmosfera. Mieszkaliśmy w akademiku, na „ruskim” piętrze.
Ostatnim. Tam byli zakwterowani wszyscy cudzoziemcy. Po 22 wyłączali windy i
musieliśmy wchodzić na piechotę na 10 piętro.
Miałaś kryzysy? Chciałaś wracać do Kazachstanu?
Po roku rozpoczęłam dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Znajomi z Lublina
rozjechali się po Polsce, byłam sama. I zewsząd pytania: Jak się żyje w Kazachstanie? A na
imprezach: Powiedz coś po kazasku. Po co? Czułam się dziwolągiem zapraszanym na
imprezy, bo jestem z Kazachstanu. „Jest Kazaszka jest światowo”. Na każde zajęcia
przychodziła inna grupa studentów. Akademik był pełen obcych ludzi. Poczułam się jak pyłek
w wielkim tłumie, na który nikt nie zwraca uwagi. Brakowało mi pieniędzy. Stypendium było
nie duże, z domu nie dostawałam żadnej pomocy. Czasami, pod koniec miesiąca, marzyłam o
tym, żeby znaleźć 3 złote na chleb. Pierwsze pieniądze zarobiłam „na czarno” pakując lampki
choinkowe do pudełek. Dostawałam 12 złotych za godzinę i uważałam, że to świetna praca.
Potem zaczęłam sprzątać mieszkania. Zarabiałam 100 złotych w dwie godziny. Moja matka
na takie pieniądze pracowała cały tydzień.
Czy studia w obcym języku były dla ciebie trudne?
Z językiem nie miałam trudności. Już wtedy byłam po egzaminie z polskiego na poziomie c2.
Większym problemem okazała się nieznajomość polskiego kontekstu. Miałam pisać o swoich
ulubionych polskich reporterach, a ja nie wiedziałam nawet kto to jest Kapuściński.
Ile potrzebowałaś czasu, żeby się odnaleźć w Polsce?
Wszystko zaczęło się układać mniej więcej w połowie studiów. Pracowałam jako niania. I
znowu! 12 złotych za godzinę zabawy z dzieckiem? Wymarzona sytuacja. Do tego chłopiec,
którym się opiekowałam przychodził do mnie i mówił „Ludu, kocham Cię! Czekałem na
Ciebie”. To mi dodawało siły. Wybrałam specjalizację „dokumentalistyka”, zrobiło się
ciekawie, polubiłam studia. Teraz jestem już magistrem dziennikarstwa. Dodatkowo podjęłam
studia na pedagogice. Wyniosłam się z akademika, zamieszkałam z przyjaciółką. Jej rodzice
traktują mnie jak członka rodziny, zapraszają na święta. Zaczęłam się koncentrować na tym
co robię i czerpać z tego satysfakcję. Do tego doszły praktyki w ośrodku dla uchodźców. Z
czasem znalazłam pracę w zawodzie. Okazało się, że moje doświadczenia, pochodzenie i
umiejętności językowe są moimi atutami.
W jaki sposób je wykorzystujesz?
Pracuję jako asystentka kulturowa w szkole podstawowej. W ramach praktyk na pedagogice
zaczęłam pracować z dziećmi uchodźców. Na początku byłam wolontariuszką, później
zaproponowano mi pracę. Pomagam dzieciom z ośrodka dla uchodźców funkcjonować w
szkole. Około jedna trzecia uczniów to cudzoziemcy. Są wysyłani do szkoły zaraz po
przyjeździe do Polski, bez żadnego przygotowania językowego. To tworzy niepotrzebną i
trudną do zburzenia barierę. Trudno im nawiązać kontakt z polskimi dziećmi. Trudno słuchać
nauczycielki, której nie rozumieją. Tłumaczę im polecenia, pomagam w odrabianiu lekcji, w
razie potrzeby kontaktuję się z rodzicami, rozwiązuję powstające wśród dzieci konflikty.
Większość z nich pochodzi z Federacji Rosyjskiej, lub, tak jak ja, z byłych republik
radzieckich. Znam rosyjski, angielski, kazachski. Mam odpowiednie wykształcenie, oraz
kompetencje kulturowe, które pomagają mi rozumieć ich zachowanie i, w razie potrzeby,
wytłumaczyć je nauczycielom, czy polskim uczniom.
Lubię tę pracę, bo czuję się potrzebna, mogę tym dzieciom pomóc. Poza tym praca z dziećmi
jest bardzo wdzięczna. Za ciepło dzieci płacą ciepłem. Czasem czuję się bezsilna wobec ich
problemów, ale sądzę, że jeżeli pomogę przynajmniej jednemu – będzie to ogromny sukces.
Jak twoje doświadczenia pomagają ci w tej pracy?
W Kazachstanie mieszka około 130 narodowości. W mojej klasie było co najmniej 10.
Byliśmy różnych wyznań, różnie wychowywani, a mimo to przyjaźniliśmy się, potrafiliśmy
współpracować. Jestem pewna, że integracja dzieci różnych narodowości w polskich szkołach
też jest możliwa.
Duża część dzieci z ośrodka, to muzułmanie. Wychowałam się w kraju muzułmańskim i
wiem, że nie wszyscy cudzoziemcy z czarną brodą to terroryści. Próbuję przekazać Polakom,
że nie muszą się bać muzułmanów. W Ałmaty w jednej dzielnicy znajdują się meczet,
cerkiew prawosławna, kościół katolicki, kilka protestanckich i synagoga. Gdy ze znajomym
księdzem ze Słowacji przechodziłam obok meczetu – z minaretu usłyszeliśmy modlitwę.
Ksiądz się zatrzymał i powiedział: „Poczekaj. Pomodlę się razem z nim”. Zawsze będę
pamiętała ten moment.
Co ci pomagało poradzić sobie z trudnościami podczas pobytu w Polsce?
Mam za sobą dużo trudnych doświadczeń. Bieda, alkohol, śmierć taty, wyobcowanie. Nigdy
mi nie mówiono, że jest święty Mikołaj, mówiono mi, że nie ma pieniędzy na prezenty. Po
takich doświadczeniach zostaje się optymistą, bo inaczej nie dałoby się rady. Kiedy jechałam
pociągiem do Polski, myślałam o wszystkich, których zostawiam i płakałam. Ktoś uśmiechnął
się do mnie i dał mi wierszyk napisany na karteczce. Takie małe gesty wszystko zmieniają.
Czy masz kontakt z ludźmi z Kazachstanu?
Nadal utrzymuje kontakt z przyjaciółmi, ale czuję, że bardzo oddaliły nas od siebie inne
doświadczenia. Przyjazd do Polski otworzył przede mną nowe możliwości. Mogę pojechać na
wakacje do Portugalii, albo na weekend do Rzymu, bo była okazja. Nie opowiadam im o tym.
Nie chcę im mówić, że można żyć inaczej, skoro oni nie mogą z tych możliwości korzystać.
Tak tworzą się między nami bariery.
A jak wyglądają Twoje kontakty z Polakami?
Będąc w Kazachstanie czułam się Polką, ale tutaj okazało się, że jestem obca. Ludzie
deklarują otwartość, ale w rozmowach i tak wychodzą stereotypy. Okazuje się, że „ruscy są
gorzej wykształceni”, albo, że „przyjeżdżają ciągnąć polskie pieniądze”, że ja dostaję
stypendium, a „wielu Polaków nie stać na studia”. Rozumiem, czemu tak mówią, ale bardzo
mnie to rani. Inny stereotyp, to, że ludzie z Kazachstanu są bardzo biedni, więc trzeba mi
pomagać, oddawać swoje stare swetry. Kiedy się okazuje, że nie potrzebuję ich starych ubrań,
to ludzie nie wiedzą jak się zachować.
Czy znalazłaś swoje miejsce?
A co to znaczy? Mówi się, że dom jest tam gdzie mama. Moja mama się przemieszcza, teraz
znowu mieszka na Ukrainie. Kazachowie tradycyjnie mieszkali w jurtach, byli w ciągłym
ruchu, przemieszczali się i przenosili ze sobą swoje domy. Ja też jestem takim koczownikiem.
Bywa, że jestem tym zmęczona. Wielodniowymi podróżami pociągiem, z przesiadkami w
nocy, kontrolami na granicy. Za oknem ciągnie się step, nic się nie zmienia, w pociągu jest 35
stopni. Śmierdzi skarpetkami sąsiada, a metalowe części łóżka parzą. Już się skończyła
książka, już znam biografie wszystkich współpasażerów, a do domu jeszcze trzy dni drogi.
Chciała bym się zatrzymać, ale nie jest możliwe, żebym zebrała ważnych dla mnie ludzi
wokół siebie bez przemieszczania się.

Podobne dokumenty