Los 3 - Szczebressyn.pl
Transkrypt
Los 3 - Szczebressyn.pl
Jan Józef Lotz W naszym domu zwanym „Szlakówka”, jak w każdym domu przed wojną, paliło się w piecach drzewem. W nadleśnictwie Kosobudy ojciec kupował asygnatę na kilka „fesmetrów” drzewa różnych gatunków, w tym bukowego, które było bardzo wydajne, i najlepsze do ogrzewania pomieszczeń. Potem z gajowym z gajówki „Krzywe” Janem Józefem Lotzem, uzgadniał dzień i miejsce odbioru drzewa--stąd nawiązała się z nim znajomość, która pogłębiła się, gdy Lotz podczas wyjazdów do Szczebrzeszyna zostawiał u nas konia z furmanką, i dalej szedł pieszo. Z czasem wytworzyła się pomiędzy naszymi rodzinami przyjaźń. Przyjaźń utrwaliła się w roku 1939, kiedy przed wkroczeniem do Szczebrzeszyna Niemców, całą rodziną „przeprowadziliśmy” się na prawie dwa tygodnie do państwa Lotzów, do gajówki Krzywe. U drugiego gajowego mieszkającego w tejże gajówce, Kawki, przebywali w tym czasie państwo Waligórowie właściciele fabryki terpentyny i kalafonii w Brodach Małych. Później jeszcze kilkakrotnie tam „uciekaliśmy”. Podczas wysiedlania Szczebrzeszyna, walki stoczonej koło „Szlakówki” z własowcami przy odbijaniu więźniów prowadzonych ze stacji klejowej, podczas przechodzenia frontu w 1944 r. itp. Gajówka Krzywe po remoncie. Widok od strony drogi do Kosobud –zdjęcie autora. Po lewej stronie ganku mieszkał gajowy Jan Józef Lotz, po prawej gajowy Kawka. Ganek był wspólnym, głównym wejściem—nie widziałem jednak, aby ktoś kiedykolwiek z niego korzystał. Wchodziło się od strony podwórza. Do ganku przylegał wspólny przedpokój na wierzchnią odzież, używany przez gajowych, jako dodatkowe pomieszczenie na rzeczy rzadko używane. Po przeciwnej stronie domu każdy gajowy miał osobne wyjście na podwórze, do budynków gospodarczych. Gajówka Krzywe była najlepszym schronieniem--położona w głębi lasów ordynackich, dzisiaj w sercu Roztoczańskiego Parku Narodowego,. Składała się z budynku mieszkalnego dla dwu gajowych, stodoły podzielonej na pół wraz z dwoma osobnymi do niej wjazdami dla każdego z gajowych, podzielonej stajnio-obory, i chlewiku dla świń. Każdy gajowy posiadał położoną za stodołą tzw. osadę, czyli kilka morgów pola. Ze zbiorów autora Pośród dwu starych drzew (po prawej stronie gajówki) słynna studnia o smacznej wodzie, głęboka na kilkadziesiąt kręgów. Widać na kołowrocie potężne zwoje łańcucha, do którego przywiązane było wiadro. Po prawej stronie studni wyciosane z jednego drzewa duże koryto do pojenia krów i koni. W oddali widać stodołę z otwartymi drzwiami do części należącej do Lotza, oraz niższą szopę— drewutnię. Wszystkie służbowe budynki mieszkalne pracowników Ordynacji Zamojskiej, gajówki, szlakówki i dwory dla dzierżawców folwarków, były budowane wg jednego schematu. Różniły się tylko rozmiarami i materiałami, z których je wykonano. Każde miało wejście główne przez ganek, przyległy do niego przedpokój, jako garderobę na wierzchnią odzież, z tym, że dla dwu gajowych i dwu szlakowych były one wspólne. A także z tyłu wyjście na zaplecze gospodarskie. O ile jednak gajówka zbudowana była z drzewa, a jej metraż był niewielki, to szlakówka była murowana, i o wiele większej powierzchni użytkowej. Być może, dlatego, że do szlakowych, którzy sprawdzali legalność wywożonego z lasu drzewa, właściciele lasów musieli mieć bezwzględne zaufanie, i byli to często jacyś zubożali przedstawiciele „klasy wyższej”. Z zewnątrz różnica pomiędzy dworem a szlakówką była niewielka. Szlamówka do dworu była podobna architektonicznie, tylko krótsza 4 metry (po 2 z każdej strony). Dwór posiadał jeden komin, a szlakówka dwa kominy, Każda komnata dworu posiadała dwa okna—szlakówka tylko jedno. No i najważniejsza różnica: w dworze zamieszkiwała jedna rodzina w szlakówce dwie. Na terenie klucza Szczebrzeskiego, a później Zwierzynieckiego Istniały cztery szlakówki przy głównych szlakach wyjazdowych z lasów Ordynacji Zamojskiej: Brodach Dużych, Borku Bodaczowskim, Kawęczynie i na Białym Słupie. Ze zbiorów dr Andrzeja Jóźwiakowskiego. Dwór Brody Stare rok 1934. Początek ruiny po parcelacji folwarku. Dwór posiadał wejście przez ganek, dalej coś w rodzaju większego przedpokoju czy niewielkiego holu, za nim jeden piec położony w centralnym punkcie domu, który ogrzewał cztery pokoje, po dwa z każdej jego strony. Każdy pokój posiadał dwa pojedyncze okna. *** Gajowy Jan Józef Lotz używał, na co dzień, a nawet w stosunkach służbowych imienia Józef, aby nie mylić go z dwoma bratankami--jednym Janem, i drugim Janem Zdzisławem. I ja będę go nazywał: Józef Lotz. Pierwszy bratanek, ojciec pani Marii Loc-Oczkoś sekretarz gminy Szczebrzeszyn, zwany przez rodzinę Jankiem, mieszkał w Klemensowie i był przed wojną kierowcą hr. Zamoyskiego. Odbywał przed 1939 r. służbę wojskową w jedynej polskiej dywizji zmotoryzowanej wyposażonej w małe tankietki. Zapamiętałem go ubranego w czarne skórzane spodnie i taką kurtkęmundur czołgistów, i czarny beret ze srebrnym orzełkiem na głowie. Po wojnie, po upaństwowieniu Ordynacji i pałacu w Klemensowie był ogrodnikiem w parku Klemensowskim. Drugi zwany przez rodzinę Zdzisiem był leśniczym w Zwierzyńcu, a potem przez wiele lat nadleśniczym w Kosobudach. Józef Lotz był prawnukiem sprowadzonego prawdopodobnie przez Ordynację Zamojską z zagranicy) leśnika. Był gorącym patriotą, który pomimo szykan gestapo nie podpisał volkslisty. Nie podpisał jej żaden członek rodziny Lotzów, a jednego z braci Józefa, mieszkającego w Zamchu, zesłano za to na Majdanek. Widziałem go po powrocie z tego obozu--został cień człowieka. W gajówce Krzywe spotykali się i często stacjonowali dowódcy dywersji, a nieraz i całe oddziały partyzanckie. Kilometr od gajówki Krzywe w uroczysku „Mokra Debra” miał swą siedzibę oddział ppor. Stefana Poździka ps. „Wrzos”, który był stałym gościem gajowych, i przez których szło prawie całe zaopatrzenie oddziału. Józef Lotz przepracował w leśnictwie jako gajowy (gajowy odpowiadał rangą dzisiejszemu leśniczemu, gdyż wtedy leśniczych nie było) podporządkowany bezpośrednio nadleśniczemu, około 60 lat. Stanowczy, przez niektóre panie posądzany dlatego o despotyzm, ale grzeczny, uczynny, wzbudzający od razu sympatię. Atletycznie zbudowany, bez gama tłuszczu, od wczesnych lat zupełnie siwy. Niezmiernie pracowity i obowiązkowy. Bezwzględnie w stosunku do Ordynacji uczciwy, tak jak to dawniej bywało. Ale już za jego życia zaczęli się zdarzać, na szczęście rzadko, szczególnie podczas okupacji ludzie niezbyt uczciwi. Czasami tam nocowałem i pamiętam, że zawsze wszyscy byli przez Lotza budzeni wcześnie rano, latem około 4- tej godziny. Trzeba było oporządzić, nakarmić i napoić konia, krowy i inny inwentarz. Ugotować i zjeść śniadanie. A potem iść do lasu dla kontroli rewiru, rozdysponowania prac robotnikom leśnym, ich dozoru, i całego szeregu innych prac. Była jeszcze osada gdzie trzeba było zaorać, zasiać, zebrać i wymłócić--przygotować zapasy na cały rok dla rodziny i inwentarza. Nie widziałem Lotza odpoczywającego. Zapamiętałem jego charakterystyczny sposób podawania ręki na powitanie i pożegnanie. Cofał łokieć prawej ręki do tyłu tak, że dłoń była równo z bokiem, a potem po sekundzie czy dwu, lekko pochylony do przodu błyskawicznie wysuwał rękę do przywitania. Miał Lotz do pomocy w gospodarstwie człowieka na poły parobka, na poły domownika. Wszyscy znaliśmy go pod imieniem Leon, choć na prawdę miał na imię Pantelejmon, analfabeta, chyba bez rodziny, prawosławny gdzieś z pod Tarnogrodu. Nie wiem czy ktokolwiek znał jego nazwisko--zawsze Leon. Pracowita poczciwina słynął z powolności. Anegdotyczne były jego wyprawy w niedzielę do Szczebrzeszyna. Najpierw wyciągał świąteczne ubranie i czyścił go. Potem czyścił buty. Na tych czynnościach schodził mu czas do południa. Potem zaczynał się golić, myć, i robił to tak powoli, że był już prawie wieczór. Tenże Leon przechował aż do końca wojny rodzinę żydowską. Wykopał im w lesie ziemiankę, a potem prawie dwa lata zaopatrywał ich w żywność. Wiedziało o tym kilka osób, bo sam nie byłby w stanie zapewnić im pełnego zaopatrzenia. Rodzina ta po wojnie przeniosła się do Warszawy zabierając z sobą Leona. Tam dała mu mieszkanie, i zapewniła pracę stróża w Wedlu, a tym samym emeryturę. Józef Lotz był żonaty z Marią Luge (Luż). Nie wiem jak się ta francuska rodzina znalazła w Polsce. Maria urodziła się w Hrasiukach w 1882 r. jako córka Piotra i Kazimiery Radzikowskiej. Wg aktu urodzenia jej ojciec był podleśnym Ordynacji Zamojskiej. Było to stanowisko w ówczesnej hierarchii leśnej bardzo wysokie. Zawiadywał on wszystkimi lasami znajdującymi się w kluczu. Dobra Ordynacji Zamojskiej pod koniec XIX wieku, już po uwłaszczeniu chłopów, liczyły jeszcze ponad 180.000 ha.--w przeważającym procencie były to lasy. Ojciec Marii Luge, podleśny czy oficjalnie podleśniczy, mieszkając w Harasiukach, zarządzał być może kluczem Księżopolskim, który obejmował m. in. puszczę Solską, a więc obszarem obejmującym dzisiaj dwa czy trzy nadleśnictwa. Musiał mieć odpowiednie przygotowanie, być może nawet studia na jakimś zagranicznym uniwersytecie. Maria swoją młodość spędziła u hrabiów Łosiów w Narolu. W jakim charakterze nie wiem. Ale raczej panny do towarzystwa niż służącej. Wskazywał na to jej sposób bycia. Swobodna, biorąca udział w rozmowach i dyskusjach, mająca swoje zdanie, co w tym czasie nie było wśród kobiet powszechne. Jej zachowanie wskazywało na obycie w wielkim świecie. Nie wysoka, siwa, uczesana tak, że wszystkie włosy podniesione były do góry, ponad głowę, i tam spięte, jak to widzi się na XIX rycinach. Żywa, wesoła, towarzyska, bardzo przez wszystkich lubiana. Pulchna, ale nie gruba. Wszystkich intrygowało to małżeństwo. Nie tylko dlatego, że Maria była starsza od Lotza o 13 lat, ale też jak do niego doszło. Jak się poznali?. Myślę, że są dwie możliwości. W Harasiukach, w leśnictwie, pracował stryjek Józefa Edmund. Być może u niego poznali się, lub to on wyswatał tę parę. Druga, jej brat Leon był leśniczym w Markowiczyźnie--blisko domu rodzinnego Lotza w Borku Bodaczowskim. Wg tradycji rodzinnej rodzice Józefa nie byli zadowoleni z tego, że ożenił się ze starszą o 13 lat panną. Nie wiemy czy rodzina Marii też była zadowolona z tego, że wyszła ona za mąż za zwykłego gajowego. Był to w świetle ówczesnych stosunków mezalians. Otrzymała na pewno jakieś wykształcenie w domu lub na pensji, gdyż przywiozła do gajówki Krzywe sporo książek m.in. trylogię Dumasa w skórkowej oprawie, i roczniki różnych czasopism. Była już jednak w takim wieku, że być może nie mogła znaleźć lepszej partii. Józef ze swoim ujmującym sposobem bycia przy poznaniu, wrodzoną inteligencją, ciekawością świata, i szerokimi poglądami zawsze mierzył wyżej niż zwykły gajowy. Gdyby żył w czasach, w których działały szkoły (urodził się w roku 1895, miał 20 lat, gdy w 1915 r. utworzono pierwszą szkołę w Szczebrzeszynie) na pewno zaszedłby zawodowo wyżej. Małżeństwo było bezdzietne. Maria zachorowała, myślę na raka, i zmarła po kilku miesiącach 28.09.1943 r. W czasie choroby Marii przyjechała na Krzywe jej siostra „Pani Helenka”, aby opiekować się chorą. Też nie wysoka, siwa, zawsze ubrana w szare sukienki czy spódnice do samej ziemi. Jej wygląd, poglądy i zachowanie upodobniały ją do zakonnicy. Po śmierci Marii nie mając dokąd wracać została w Krzywym przejmując całą „gospodarkę kobiecą”. Pozostała tam przez kilkanaście lat, nawet po powtórnym małżeństwie Józefa Lotza. W roku 1947 Lotz oświadczył się mojej cioci Antoninie Głazowskiej nauczycielce Gimnazjum i Liceum w Szczebrzeszynie. Lecz ta nie chciała rezygnować ze swego wdowieństwa. Niedługo po tym ożenił się z Wandą Kowalską. Wanda i Józef Lotzowie w dniu ślubu—dzieci kuzynki Wandy. Wanda urodziła się w miejscowości Gorliczyna położonej 4 km od Przeworska jako córka Franciszka i Joanny Malinowskiej. Pracowała u Czyżewskich w majątku Tarnogóra koło Izbicy, w przepięknym, olbrzymim pałacu wybudowanym na miejscu dworu Tarnowskich z XVI wieku. Nie wiem, w jakim charakterze, lecz opowiadała, że do jej obowiązków należało czytanie na głos książek starszej pani. Była zamiłowaną czytelniczką książek--również podczas pobytu w gajówce Krzywe; posiadała np. komplet książek Kraszewskiego. Po wojnie i parcelacji majątków ziemskich ukończyła kurs pielęgniarski, i pracowała, jako pielęgniarka w Szczebrzeszynie. Piękną pamiątką jej pracy w Tarnogórze był przywieziony stamtąd na Krzywe inkrustowany sekretarzyk. Była o 12 lat młodsza od Lotza. Spokojna, pracowita lubiana przez ludzi, bardzo oddana gajówce i Lotzowi. Małżeństwo ich trwało ponad 25 lat aż do roku 1973, kiedy to Józef Lotz zmarł nagle prawdopodobnie na zawał serca. Wanda przeżyła męża o 15 lat. Mieszkała samotnie w gajówce Krzywe aż do swojej śmierci w roku 1988. Musiało to być ciężkie życie dla samotnej starej kobiety, Bez prądu elektrycznego, z głęboką studnią, z której trzeba było ciągnąć wodę dla siebie i inwentarza. Opalanie pomieszczeń porąbanym drzewem, oporządzanie i utrzymanie inwentarza itp. Miała śliczną srebrzystą klacz „Baśkę”, na której konno przyjeżdżała z Krzywego, na Szlakówkę, gdzie „Baśkę” zostawiała, a sama szła do Szczebrzeszyna po zakupy. Później, w miarę upływu lat, i pogarszaniu się zdrowia, przyjeżdżała już wozem wyposażonym w półkoszek, oczywiście zaprzężonym w „Baśkę”. W ostatnich latach zdana była na pomoc ludzi. Ogromnie dużo pracy i serca w opiekę nad Wandą, i zaopatrzenie we wszystko, co było jej potrzebne do życia włożyli bratankowie Janek i Józefa--Zdzisław Lotzowie. Zdzisław, który był w tym czasie nadleśniczym w Kosobudach, proponował, aby przeniosła się do niego, lecz Wanda wolała pozostać w gajówce Krzywe. Postać Lotza jest do dzisiaj popularna wśród mieszkańców najbliższych okolic pomimo tego, że wielu go nie zna, gdyż nie żyje on już od kilkudziesięciu lat. Do dzisiaj np. rozdzielając się w poszukiwaniu grzybów umawiają się na późniejsze spotkanie „koło Lotza”, lub „u Lotza”, a także przekazują sobie informacje terenowe: „w prawo od Lotza”, „za Lotzem”, „przed Lotzem” itp. Lotz nie mając dzieci traktował mnie nieraz jak syna. Zabierał na obchód lasu ucząc m.in. szukania, i rozpoznawania gatunków grzybów. Stawał w pewnym momencie, wyciągał z kieszeni scyzoryk i mówił: no to ciach. Znaczyło to, że w pobliżu jest grzyb, i musiałem go znaleźć. W połowie okupacji do Krzywego została przywieziona, i oddana w opiekę Lotzowi, pasieka Ordynacji liczącą około 150 uli. Była to dla niego dodatkowa bardzo absorbującą praca, do której o pomoc często mnie prosił. Szczególnie podczas rojenia się pszczół. Musiałem wychodzić na wysokie drzewa, aby zdjąć wyrojone pszczoły. Pomagałem mu również przy podbieraniu miodu, gdyż nie miał mu kto pomagać. Kobiety bały się pszczół, a Leon ze swą powolnością był złym pomocnikiem w pracy, która nieraz wymagała szybkości. Część uli znajdowała się w Nowinach za Michalowem, tam mógł liczyć tylko na moją pomoc. Kiedyś po „miodobraniu” w gajówce Krzywe mieliśmy przygodę. Miodem napełnione były dwie beczki, które trzeba było odwieść do nadleśnictwa w Kosobudach. Odjechaliśmy furmanką z beczkami zaledwie około 500 metrów od gajówki, kiedy wyskoczyło dwu uzbrojonych w pistolety, i zamaskowanych mężczyzn. Położyli nas na ziemi i pilnowali, konia zaś zdzielili batem, aby jechał. Po kilkudziesięciu metrach furmanka przewróciła się na jakimś korzeniu a miód z beczek się wylał. Uciechę miały przez kilka dni pszczoły, które wyzbierały miód do ostatniej kropli. Niezapomniana była dla mnie wizyta u Lotza z moją niedawno poślubioną żoną. Było to w połowie lat 50- tych ubiegłego wieku. W pewnym momencie Lotz przypomniał moją przygodę, kiedy w czasie akcji oswobadzanie więźniów prowadzonych ze stacji kolejowej byłem gońcem d- cy tej akcji „Kosy”. Dostałem się pod ostrzał atakujących własowców, ale czołgając się podrosłymi zbożami dotarłem do połowy Brodzkiej Góry, i tam doczekałem wieczora. Otóż Lotz mówił: mnie ktoś doniósł, że leżysz ranny, a może zabity w zbożu, Szukałem ciebie całe popołudnie i noc. I tutaj Lotz człowiek niezwykle twardy rozpłakał się jak dziecko. Drugi gajowy, Kawka, mieszkający w gajówce Krzywe, został w roku 1944 wywieziony na Sybir za współpracę z partyzantką. Powrócił po kilku latach, lecz już nie do gajówki Krzywe. Od lewej siwy Józef Lotz z moim ojcem Romanem—lata 60-te XX wieku *** W archiwum Jana Zdzisława Lotza, byłego nadleśniczego w Kosobudach, znajduje się 5 dokumentów wydanych przez kasy Ordynacji Zamojskiej wielmożnemu (dzisiaj mówiłoby się panu) Lots--na jednym z nich, wydaje się, napisano Lotz. Najprawdopodobniej był protoplastą rodu Lotsów, Lotzów i Loców, przynajmniej tej części, która mieszka w południowo-wschodniej Polsce, w Rzeszowskim, Biłgorajskim i Zamojskim---około 30 osób. Dokumenty te, to kwity kasowe wpłat pieniężnych dokonanych przez niego, bez podania jego imienia, wystawiane przez kasjerów Polaków--stąd zapewne forma Lots. Rozrzut czasowy tych dokumentów jest duży, pierwszy pochodzi z roku 1821—ostatni z 1842. Dokument z 1821 r. określa jego stanowisko: Dyrektor Administracji Lasowey. Od roku 1833 na kwitach jest wymieniany, jako dzierżawca folwarku w Starym Zamościu. Bardzo prawdopodobnym jest, że zatrudniono go do opracowania i wdrożenia struktury administracji leśnej Ordynacji, dotąd zapewne bardzo chaotycznej i staroświeckiej. Wg. instrukcji Ordynacji Zamojskiej z 1852 roku administracja lasów wyglądała następująco: naczelny wszystkich lasów nosił tytuł Leśniczego. Następnymi w hierarchii byli: Pomocnik Leśniczego i Inspektor Lasów W poszczególnych terenowych kluczach rządzili lasami Podleśniczowie zwani powszechnie podleśnymi. Poniżej byli gajowi szlakowi, gajowi zwyczajni, strażnicy ruchomi i strażnicy dzielnic, czyli przywiązani do pewnych kompleksów leśnych--dzielnic. Być może taka struktura administracji leśnej Ordynacji Zamojskiej to rezultat pracy Lotsa. Później, zapewne w nagrodę, dostał w dzierżawę folwark w Starym Zamościu. Ponieważ prawie nic o nim nie wiemy—jakie miał imię, kiedy się urodził, kiedy zmarł, czyim był synem, dlatego nazywam go: Lots bezimienny. Myślę, że urodził się najpóźniej około roku 1785 skoro w roku 1821 (data pierwszego dokumentu) był już wykształconym i doświadczonym człowiekiem, któremu Ordynacja zdecydowała się powierzyć odpowiedzialną funkcję. Pamiętam dokładnie słowa Jana Józefa, jego prawnuka, gajowego na Krzywym, powtarzane mi kilkukrotnie: mój pradziadek początkowo umiał tylko trzy słowa po polsku: ty polska palcionko. Jan Józef nie znał go osobiście—musiał być to rodzinny przekaz. Na pewno warto byłoby przejrzeć akta urodzin i zgonów parafii w Starym Zamościu z lat 1830 i następnych—mógł tam chrzcić swoje dzieci lub umrzeć. Imion jego dzieci nie znamy, ale miał przynajmniej jednego syna, którego będę nazywał Lotz X. Lotz X mieszkał we wsi Sulmice gm. Skierbieszów. Wiemy to stąd, że tam urodziło się przynajmniej dwóch jego synów —Józef i Edmund. Sulmice były też własnością Ordynacji Zamojskiej. Lotz X mógł tam znaleźć pracę zapewne dzięki pomocy swego ojca Lotsa bezimiennego. We wsi Sulmice znajdował się folwark o obszarze 231 ha, młyn, browar i gorzelnia. Możemy domniemywać, że Lotz X pracował w którymś z tych zakładów, nie wiemy jednak konkretnie, w którym. Niewykluczone, że był młynarzem, gdyż jego potomkowie pracowali w dwóch zawodach: część dalej w leśnictwie a część była młynarzami. Wg tradycji rodzinnej Lotz X został zamordowany przez kozaków za pomoc powstańcom 1863 r. W Sulmicach była parafia unicka w skład której wchodziły: Sulmice, Monastyr, Wiszenki, Zabytów, Huszczki, Majdan Sitaniecki i część Suchodębia. Liczyła ona wówczas ponad 800 parafian. W roku 1875 parafian zmuszono do przejścia na prawosławie, a cerkiew unicka została świątynią prawosławną, Jeden syn Lotza X, Edmund był „założycielem linii kraśnickiej”--pracował w leśnictwie w Tarnogrodzie, i Kraśniku, gdzie urodziły się jego dzieci: dwóch synów i córka. Zmarł w roku 1947. Drugi--Józef urodził się około 1850 r., i pracował jako gajowy szlakowy w Borku Bodaczowskim—parafia chyba w Wielączy. W roku 1911 przeszedł na emeryturę, a zmarł w czasie pierwszej wojny światowej. Miał pięciu synów i córkę: Aleksandra, Henryka, Kazimierza, Wacława, Jana Józefa i Marię: Aleksander zajmował się młynarstwem--do spółki z Kazimierzem posiadali w Bodaczowie wiatrak. Późnie tylko sam był jego właścicielem. Miał troje dzieci: Bolesława Jana Marię | | Elżbieta Maria Loc--Oczkoś | | Hanna Krzysztof | | Irena Maciek Henryk pracował w leśnictwie—ostatnio jako leśniczy w Zwierzyńcu. Dzieci: | Krystyna | Jan Zdzisław Nadleśniczy w Kosobudach | Henryk Kazimierz początkowo do spółki z Aleksandrem miał wiatrak w Bodaczowie, później samodzielnie młyn w Jatutowie. Jego dzieci: | | Zbigniew Józef Wacław gajowy w Zamchu, jego dzieci: | Władysława | Adam | Edmund | Zofia Danuta Jan Józef gajowy w Krzywym. Bezdzietny. Maria żona nadgajowego Kormańskiego. Ich dzieci: | Alina | Stefania | Janina | Antoni