Przymierzalnia

Transkrypt

Przymierzalnia
N A Z W A
F I R M Y
ROK V, nr 1
NOWA ODSŁONA
20. października 2012 r.
AGNIESZKA MASNA
„Przymierzalnia” ma już pięć lat. Każdy rok to jej nowa odsłona. Kolejni
dziennikarze zdobywają szlify i wypływają na nowe, nieznane wody. Każdy nowy zespół redakcyjny to nowe pomysły i nowe zadania.
W tym roku chcemy śledzić życie naszej szkoły w cyklu mniej więcej
dwumiesięcznym.
Mamy nadzieję, że
nam się uda.
Dzisiejszy numer próbuje uchronić
od zapomnienia nasze
przeżycia z Wrocławia. Reporterskie impresje, relacje nieraz tylko w detalach odmienne, pokazują, że to samo można widzieć inaczej. Nie wahamy się mnożyć relacji. Warto zmieniać obrazek w kalejdoskopie. Zostanie wspomnienie feerii barw i kształtów. Mamy nadzieję, że któryś z obrazów do Was przemówi, jak przemówił do nas wszystkich Wrocław.
Wielu z nas mówiło, że tam wróci: na studia, na dorosłość, na chwilę.
Wielu wskazywało na magię miasta, w którym jak w tyglu mieszają się kultury
wschodu i zachodu, w którym mit miesza się z realnością. Dlatego nie od rzeczy
jest połączenie w tym samym numerze naszych mitologicznych poszukiwań z
dociekaniem historycznym widocznym na przykład we wspomnieniach konkretnych ludzi, których spotkaliśmy.
MAMY NOWY SAMORZĄD!
W poniedziałek 8.10. 2012 r. podczas wyborów bezpośrednich została wybrana
tegoroczna ekipa samorządu uczniowskiego.
Filip Zawartka z Zuzią Ciszewską – Koroną i Piotrkiem Pruszkowskim wygrali
większością głosów z ekipami Julii Zimińskiej i Emilii Bartosik. Nad
prawidłowym przebiegiem wyborów czuwała pani Kasia Murzyn.
Zwycięzcom gratulujemy!
szczegółach wyborów
nana
str.str….
2.
OO szczegółach
wyborówczytaj
czytaj
Ważne tematy:

CO NOWEGO W
SZKOLE?

RELACJE ZE SZKOŁY JESIENNEJ WE
WROCŁAWIU

MITY I LEGENDY
WIDZANE OCZAMI GIMNAZJALISTÓW I GOŚCI
NUMERU
Czytaj w numerze:
SAM SIĘ RZĄDŹ
2
PÓŁKA Z MITOLOGIĄ
3
COLDPLAY W WARSZAWIE
7
SZKOŁA JESIENNA
9
ZIEMIAŃSKI U GIMNA- 15
ZJALISTÓW
WSPOMNIENIA KRESOWIAKÓW
21
CO DALEJ, TRZECIA
KLASO?
27
Sam się rządź
W gimnazjum został wybrany samorząd uczniowski.
Po całkowitej ciszy wyborczej obejmującej nie tylko ostatni dzień przed wyborami, ale i
cały czas kampanii wyborczej, na korytarzu gimnazjum pojawiła się urna wyborcza.
Nauczycielka nadzorująca prawidłowość procedur przygotowała listy uczniów, karty do
głosowania, a co najważniejsze- listę kandydatów.
W wyborach samorządo-
wych naszego gimnazjum
obowiązuje system zbliżony do prezydenckiego.
Prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki jest jednocześnie szefem rządu,
nie posiada za to żadnej
władzy ustawodawczej.
„WŁADZA
TO MOŻLIWOŚĆ
SŁUŻENIA INNYM,
A NIE FANFARY
KU NASZEJ CZCI”
J. DONALD WALTERS
Przewodniczący samorządu szkolnego nie jest szefem rządu sensu stricto, a
z pewnością nie posiada
władzy ustawodawczej. W
toku kampanii wybiera
sobie jednak, podobnie jak
w Ameryce, wiceprzewodniczących, z którymi
chciałby współpracować,
a obywatele uprawnieni
do głosowania wybierają
całe ekipy. Co prawda my
nie potrzebujemy Kolegium Elektorów, bo stosujemy wybory bezpośrednie, ale, tak jak tam,
zwycięzca zgarnia wszystko.
Jeśli np. X dostanie 30
głosów, a Y 29, to Y nie
stanie się wiceprzewodniczącym. Będzie po prostu
wielkim przegranym.
Przewodniczącym zostaje
X, a zastępcami ci, których zaprosił do ekipy.
Poprzedni przewodniczący- Józek zrobił na facebooku stronę samorządu.
Na bieżąco wrzucał tam
informacje o tym, co dzieW naszej małej szkole
nigdy nie zdarzyło się, by je się w szkole. Teraz postartowało więcej niż dwie dobną stronę prowadzą
nauczyciele.
ekipy. W tym roku nie
tylko kampania była nieNie wiadomo co planuje
typowa. Okazało się, że w samorząd. Może coś fajszranki stanęły aż trzy
nego. Pierwsza próba już
ekipy. Wszyscy kandydaci podczas dnia nauczyciela.
są kolegami z klasy.
Może wreszcie uda się
Ekipa Julki to dziewczyny zorganizować jakieś dyskoteki. A może nic.
z III b, Emila chciała
stworzyć zespół łączony z
obu trzecich klas, Filip
zaprosił do współpracy
Zuzię i Piotrka ze swojej
klasy. Atmosfera zrobiła
się dziwna. Rozdrobienie
polityczne sprzyja napięciom.
Ale cukierki były pyszne.
Redakcja
Ponieważ nie było żadnej
kampanii, wybory były co
najwyżej rankingiem popularności. Wygrał Filip i
docenił ten fakt, rozdzielając po ogłoszeniu zwycięstwa, pyszne cukierki.
Niech wszyscy wiedzą,
kogo lubią.
Wywiad z Filipem Zawartką, nowym przewodniczącym
REDAKCJA: Co chcecie osiągnąć
będąc w samorządzie?
FILIP ZAWARTKA: Chcemy żeby
nasza szkoła była lepsza. Chcę żeby
nasza szkoła dawała uczniom więcej możliwości, żeby mogli rozwijać
swoje zainteresowania.
R. A jakie są twoje zainteresowania? I jak wyobrażasz sobie ich
Str. 2
rozwój na terenie szkoły?
F.Z.: Filmy, czasami też sport, przede wszystkim teatr, no i oczywiście
kino. Chciałbym rozpropagować
Klub Łazików Teatralnych wśród
uczniów. Planuję prowadzić stronę
samorządu na facebook’u i tam
informować o nadchodzących imprezach, zabawach etc. Może będziecie chcieli, żebym zorganizo-
wał dyskotekę? Może wyjścia do
Iluzjonu? Pewnie życie pokaże.
R. A z drugiej strony na co wy liczycie? Czego się za tę pracę spodziewacie?
F.Z. Na pewno punkty do liceum i z
zachowania, ale to nie jest dla mnie
najważniejsze, bo satysfakcja że robię coś dobrego na rzecz naszej szkoły jest tym czymś.
PÓŁKA Z MITOLOGIĄ
Baśń prawdę Ci powie
Z Michałem Malinowskim, założycielem Muzeum Opowiadaczy Historii,
rozmawia Marta Boj
Redaktor: Dzień dobry
Panie Michale. Czy mogłabym zadać Panu kilka pytań?
Michał Malinowski: Tak,
oczywiście!
R: Dziękuję. Co skłoniło
Pana do stworzenia
„Muzeum opowiadaczy
historii”?
MM: To długa historia.
Głównym powodem założenia muzeum była moja
obserwacja, że w Polsce
zanika zwyczaj ustnego
opowiadania historii. Postarałem się więc, aby te
opowieści zachować i
przybliżyć zwyczaj opowiadania wszystkim.
Przede wszystkim dzieciom i dzisiejszej młodzieży, żeby pokazać im
jak wspaniałe są wszelkie
baśnie. Dzisiaj rodzice
najwyżej czytają dzieciom
książeczki do snu. Opowiadaczy, gawędziarzy
jest mało. Trzeba ich na
nowo stworzyć.
W niektórych krajach ten
zwyczaj pozostaje nadal
bardzo żywy, szczególnie
w mniejszych miejscowościach. Dużo podróżowałem po świecie i poznałem
przeróżne sposoby opowiadania baśni i historii.
R: Jakie eksponaty pan
zgromadził w muzeum?
I na czym polega jego
działalność?
MM: W muzeum nie ma
za wiele eksponatów.
Głównie są to afrykańskie
maski, stroje oraz instrumenty. Instrumenty potrzebne są do opowiadania
historii. Podczas gdy opowiadacze dają występ, ich
towarzysze lub oni sami
dodają efekty dźwiękowe
do opowiadania.
A co do działalności to
głównie chodzi o edukację
dzieci i młodzieży. Szkoły
przyjeżdżają i mogą posłuchać opowiadań ze
wszystkich stron świata.
Przedstawienia są robione
tak, by dzieci bądź młodzież nie zanudziła się
tylko zakochała w baśniach i niezwykłej sztuce
ich opowiadania.
R: Co chciałby Pan, aby
najbardziej utkwiło w
pańskich słuchaczach, co
chciałby Pan im przekazać?
MM: Najbardziej zależy
mi, by słuchacze dostrzegli, że nie każdy może tak
po prostu opowiadać historie przed publicznością
i jest to trudna i wymagająca umiejętności sztuka.
Jednak każdy może opowiadać historie rodzinie,
znajomym lub komuś znajomemu, aby ten piękny
zwyczaj powrócił. Zależy
m i też na tym, by słuchacze poprzez opowiadania
poznali kulturę np. nieznanej Afryki.
R: Do czego przywiązuje
Pan największą
wagę podczas wymyślania warsztatów i doboru
przedstawień?
MM: Przede
wszystkim do wieku
słuchaczy. Nie będę
dawał 3 godzinnego
przedstawienia o
tematyce poważnej
dla dzieci 6-8 letnich.
R: Dlaczego uważa Pan,
że baśnie i historie mówione są ważne?
MM: Ponieważ pomagają
opanować się oraz poprawiają wyobraźnię. Można
powiedzieć, że mają też
skutki lecznicze. Kiedyś
wśród uczestników warsztatów, które też prowadzę,
był chłopiec z tikami nerwowymi. Gdy zaczął opowiadać, wszyscy się z niego śmiali. Pracowałem z
nim jeden dzień. Drugiego
dnia zaczął opowiadać…
bez tików. To było dla
niego i dla klasy niesamowite przeżycie. Ja też nie
zdawałem sobie sprawy,
że opowiadanie może
mieć taką moc przemiany!
INSTRUMENTY
POTRZEBNE SĄ
DO
OPOWIADANIA
HISTORII.
PODCZAS GDY
OPOWIADACZE
DAJĄ WYSTĘP,
ICH TOWARZYSZE
LUB ONI SAMI
DODAJĄ EFEKTY
DŹWIĘKOWE DO
OPOWIADANIA.
R: Dlaczego zajął się pan
baśniami i legendami, a
nie np. kryminałami?
Str. 3
Baśń prawdę Ci powie - c.d.
MM: Kryminały czy inne tego typu
historie są popularne, a baśnie i legendy już zanikają i nikt o nich nie pamięta. Dlatego postanowiłem pomóc je
zachować w ludzkiej pamięci.
R: Dziękuję. To był niesamowity wywiad, chyba teraz sama zacznę czytać
baśnie!
MM: Proszę i zapraszam do mojego muzeum.
R: Od kiedy kocha pan baśnie?
MM: Ooj.. Na to pytanie nie jestem w
stanie odpowiedzieć, bo nie pamiętam.
Wiem, że jako chłopiec już kochałem
czytać i słuchać baśni i legend. Chyba
zawsze.
R: Kto opowiadał panu baśnie kiedy
był pan młody?
MM: Moja mama i babcia. One zawsze
wymyślały niesamowite historie, ale
też znały mnóstwo polskich legend .
R: Jak może pan zachęcić do czytania baśni?
MM: Baśnie są dla każdego, a polecam
je, gdyż można się z nich wiele dowiedzieć . Można nauczyć się wielu rzeczy
np. o kulturze jakiegoś kraju.
R: Czy nie uważa pan, że jest pan za
stary na bajki?
MM: Baśnie są dla wszystkich od 1
roku do 111 lat. Wszyscy mogą się nimi zachwycać i się z nich wiele dowiedzieć . Wystarczy chcieć, mieć czas
chociaż 10 min i wziąć zbiór baśni i
zagłębić się w jego tajemnicach.
Niezwykłe przyczyny wojny trojańskiej
Obraz Paula Petera Rubensa „Sąd Parysa” przedstawia
mitologiczną
scenę wyboru najpiękniejszej bogini.
Na pierwszym
planie możemy zobaczyć trzy ładne
kobiety
starające
popisać się swoim
pulchnym i zgrabnym ciałem.
Pierwsza z lewej to Atena - bogini sprawiedliwej wojny i mądrości, którą poznajemy po atrybutach leżących u jej
stóp, czyli zbroi i tarczy. Atena, owiewająca się białą
Str. 4
JEREMI DEMIAŃCZUK
chustą, sprawia wrażenie tańczącej. Pośrodku stoi
Afrodyta - bogini piękności. W
jej nogę wtulony jest mały
Eros. Afrodyta jest spokojna, z
lekkim uśmieszkiem patrzy na
Parysa, zasłaniając purpurowobiałym materiałem swoje łono.
Na samym końcu stoi Hera opiekunka rodzin i ogniska
domowego. Przybierając pozycję modelki, próbuje ona wywrzeć jak największe wrażenie
na sędzim.
Obok nich siedzi czarnowłosy Parys ubrany w
prosty czarny strój. Chłopak patrzy na wszystkie
boginie z wielkim zainteresowaniem, choć jego
wzrok podąża w kierunku Afrodyty. Za nim stoi Hermes, który w mitologii jest bogiem złodziei i podróżników. W
jednej ręce trzyma kaduceusz, a drugą wręcza jabłko jednej z mieszkanek Olimpu. Ubrany jest jedynie w czerwoną
pelerynę spiętą przy szyi oraz swoje słynne skrzydlate sandały i czapkę.
Na drugim planie widzimy małego aniołka szybującego nad głowami kandydatek, drzewa, o które opiera się
Parys i, jak się dobrze przyjrzymy, zobaczymy czarno białego psa młodzieńca. Aniołek trzyma w ręce wieniec i
właśnie ma założyć go Afrodycie, której głowa ma leciutką poświatę, co daje nam wrażenie, że Parys wybrał właśnie ją.
Tło stanowi morze pokryte wysepkami z palmami. W oddali widzimy wschód lub zachód słońca.
Cały obraz przypomina mi sceny na dworach dawnych królów, kiedy to piękne niewolnice tańczyły nago
przed swoimi władcami. Jest to piękny obraz doskonale odzwierciedlający wierzenia. Ale trochę niesprawiedliwe
wydaje się, że o losie Ilionu miał decydować omamiony kobiecym wdziękiem chłopak wychowany wśród trzód.
Sąd Parysa z Pnia Dolnego
Do szkoły nr 1303 w Pniu Dolnym chodził
najprzystojniejszy chłopak z miasta.Nazywał się Parys.
Wysoki, dobrze zbudowany, miał średniej długości blond
włosy. Jednak nie wygląd, ale wrażliwość była cechą, która
ciągnęła do niego dziewczyny.
Pewnego dnia na korytarzu podczas przerwy
zobaczył trzy dziewczyny kłócące się o miano najpiękniejszej
dziewczyny w szkole.
Parys ze śmiechem się przyglądał tej sytuacji.
Dziewczyny słysząc go zwróciły się do niego z prośbą o to,
żeby zdecydował, która z nich jest najładniejsza.Chłopiec
długo się namyślał, ale ostatecznie podjął się sędziowania.
Najpierw zaczął się przyglądać trzem pieknościom. Wiedział,
że rozstrzygnięcie będzie trudne. Najpierw chciał poznać ich
imiona. Pierwsza z nich, wysoka brunetka o wielkich
niebieskich oczach,ciemnej cerze gładkiej wręcz lśniącej w
blasku słońca twarzy miała na imię Virginia. Jej uśmiech
zapierał dech w piersiach.
Druga z nich była blondynką z włosami,które sięgały do
ramion.Trochę niższa od Virgini. Miała duże zielone oczy,
piękne,pomalowane czerwoną szminką usta, lekko zadarty
nos i odstające uszy. Nazywała się Lena.
Trzecia z dziewcząt była według Parysa najbrzydsza
z całej trójki, a i tak miała coś w sobie.Rude kręcone włosy
sięgające jej do łokci, malutkie oczy koloru piwnego, duże
brwi, z dziurką na brodzie, orlim nosem.oraz z odrobiną
piegów. Miała na imię Viktoria.
Po zapoznaniu się z dziewczynami Parys spytał, co
dostanie w zamian od każdej dziewczyny jeśli ją wybierze.
Niewątpliwienie był przykładem nieskorumpowanego
sędziego, o jakim marzy każdy, kto potrzebuje
sprawiedliwego wyroku.
Pierwsza z propozycją przekupstwa wystąpiła
Viktoria, która zaproponowała, że chłopak będzie tak lubiany
przez nauczycieli, że nie będzie musiał odrabiać prac
domowych. Viktoria była córką dyrektora i wiedziała
jakimi słówkami wpłynąć na ojca, a przez niego na całe
grono.
Lena słysząc to obiecała,że Parys będzie mógł każdą
STANISŁAW BORAWSKI
cheerlederkę zapraszać na randki,a ona zrobi
wszystko,żeby nie dowiedziały się, że każda z nich jest
tylko jedną z wielu, które się umówiły z Parysem. To
była nęcąca propozycja. Już miał przystać na
propozycję, gdy odezwała się Virginia. Popatrzyła
przeciągle na Parysa i powiedziała, że chętnie zacznie
się z nim spotykać. Nieśmiało rzekła, że chciałaby być
jego sympatią. Chłopiec spojrzał na nią jeszce raz. Teraz
wiedział. To ona była jak prawdziwy boski cud.
Na apelu wystąpił przed całą szkołą i ogłosił
Virginię najpiękniejszą dziewczyną szkoły. Koledzy
mieli ubaw, ale Parys był zadowolony ze swojej decyzji.
Niestety, nie wiedział,że postąpił źle.
Po tygodniu wrócił do szkoły prawdziwy chłopak
Virginii Angus.Pochodził ze Szkocji. Przeprowadził się
do Polski, ponieważ jego matka jest Polką i nie
wytrzymywała już w Brytani z mężem, więc się
rozwiedli.Sam chłopakjest wysoki 1m 90cm waży ok. 90
kg i potrafi rozłupać orzech ściskając go w swojej ręce.
Kiedy się dowiedział o całej sytuacji rozpłakał się,
ale jednocześnie był tak zdenerwowany,ż e rozwalił
metalową szafkę na książki.
Na długiej przerwie obiadowej Angus spotkał
Parysa i chciał, żeby sam na sam się spotkali pod szkołą
o trzeciej.
Chłopiec potraktował to jako zaproszenie na normalną
rozmowę. Nie wiedział, co go czekało. Został brutalnie
pobity i musiał jechać do szpitala.Virginia od razu
przybyła do swojego ukochanego. Niestety diagnoza
była zła. Chłopak wylądował na wózku. Od razu
poinformowano o tym panią dyrektor. Angus na dwa
lata trafił do zakładu poprawczego.
Virginia nie wytrzymała napięcia i wyjechała
z Polski do Los Angles w Ameryce. Biedny Parys został
sam.
Chłopak już nie powrócił do szkoły i zaczął uczyć
się w domu. Ciężko mu było. Nadal w głębi serca
kochał Virginię.
Str. 5
Oszuści, elfy i smutne historie, czyli dlaczego nie
lubię mitów greckich
Z Katarzyną Maleszak rozmawiały Alicja Michałowska i Agata Kwiatusińska
PRZYMIERZALNIA: Jakie są Pani
ulubione mitologie? Mity greckie,
rzymskie?
wania, dla ludzi chcących zgłębiać
mity i tradycje świata, niewiele w
nich opowieści, przygód.
KATARZYNA MALESZAK: Nie
cierpię greckiej mitologii, bo jest oklepana.
P. Więc które książki poleciłaby
pani dla młodzieży?
P. To jakie pani lubi?
K.M. Inne. Skandynawskie, celtyckie,
afrykańskie.
P. Dlaczego akurat te?
K.M. Są ciekawsze. To znaczy greckie wszyscy znają. Uczymy się o nich
w szkole, są obecne w sztuce. A tych
innych mitów nigdy nawet nie mamy
szans przeczytać. Wiem, że mity greckie, grecka kultura starożytna to jest
dziedzictwo europejskie… Ale mity
greckie tyle razy są przerabiane w
szkole, powstają filmy na ich podstawie, słynne dzieła sztuki… Trochę mi
się to już znudziło.
Podobnie jak i mity rzymskie. Rzym
podbił pół świata i zaadaptował dla
siebie między innymi wierzenia, a co
za tym idzie – mity – podbitych krain.
P. Jak Pani wpadła na pomysł, żeby
czytać mity?
K.M. Dziadek mi je czytał do poduszki. Ale to były mity greckie.
P. A jak pani natrafiła na inne mity?
K.M. Kiedyś wychodziła bardzo interesująca seria książek o mitach świata.
Zaczęłam je zbierać i czytać... Były
one bardzo interesujące. Pokazały mi
inne obszary, którymi mogłam się
zainteresować.
P. To jakie są pani ulubione mity?
K.M. Irlandzkie, bo są smutne. W
mitach irlandzkich nie ma dobrych
wyborów dla bohaterów. Często ktoś
umiera, albo nieszczęśliwie się zakochuje i chcąc zdobyć ukochaną popełnia czyny, które prowadzą go do nieszczęśliwego końca.
Oczywiście, nie tylko te smutne lubię...
P. Czyli poleciłaby pani tę serię
książek?
K.M. Ta seria to nie są „czytadła”,
baśnie. To bardziej naukowe opracoStr. 6
K.M. Kiedyś wydawnictwo
„Książka i wiedza” wydawało znakomitą serię mitów i legend świata
w postaci właśnie opowieści. Tak się
zresztą nazywały kolejne tytuły:
„Opowieści ludu Joruba”, albo
„Opowieści z Wołoszy, Mołdawii i
Siedmiogdrodu”.
Ręka w górę, kto zna jakąś legendę
siedmiogrodzką!
P. Nikt nie zna.
K.M. No właśnie.
P. Czy w irlandzkich mitach też
występują bogowie?
K. M. We wszystkich mitach zwykle występują bogowie.
P. To jaki jest pani ulubiony bóg?
K.M. Irlandzcy bogowie są bardzo
dziwni. Nie są wszechobecni jak w
np. mitach greckich. Większość mitów irlandzkich skupia się na człowieku. To ludzie właśnie są głównymi bohaterami. Oczywiście- bogowie też są,
ale pojawiają się
rzadziej.
Na przykład bóg
Dagda,
który
stworzył
kocioł
zawsze
pełny jedzenia.
P. Czyli
mity choć
smutno się kończą, ale są dobre?
K.M. Tak, są dobre. Mity zawsze
wyjaśniają świat. Dlatego uważam,
że są wartościowe. Nasze mity europejskie kończą się dobrze. Mity irlandzkie są ciekawe i dość mroczne.
Nie zdajemy sobie sprawy, że wierzenia naszych przodków były
mroczne. Pokazywały z jakimi lękami musieli się mierzyć. Jak potrafili
te lęki przezwyciężać. Czasami potrzebowali do tego bogów.
P. No właśnie, a propos bogów, czy
bogowie irlandzcy wyglądają jak
rzymscy, czyli tak, jak ludzie?
K.M. Tak, choć zwykle są olbrzymami. Mogą mieć też cechy zwierzęce,
np. Cernunnos miał jelenie rogi na
głowie. I tak, jak już wspominałam,
rzadko pojawiają się osobiście. W
mitach irlandzkich pełno jest za to
magicznych, nadprzyrodzonych istot.
P. A jaka jest pani ulubiona istota
magiczna?
K.M. Praczka u brodu. To kobieta,
która w rzece pierze zakrwawioną
koszulę za każdym razem, kiedy ma
umrzeć bohater. Bardzo też lubię taki
lud, który nazywał się Aen Sidhe. Jest
on pierwowzorem ludzko wyglądających elfów w literaturze fantasy.
P. A czy w tych mitach jest też opisane powstanie świata?
K.M. Prawie każde społeczeństwo
miało swoje mity, dotyczące powstania świata. Mity kosmogoniczne to
podstawa większości wierzeń i kultów. Ludziom bardzo potrzebna jest
odpowiedź na pytanie :co było na
początku?”,
„skąd się
wzięli ludzie
i bogowie?”
P. A u Celtów?
K.M. No
właśnie, tak
naprawdę
mity irlandzkie nie pokazują takiego
powstania
świata, z
jakim mamy
do czynienia np. w mitologii greckiej
czy rzymskiej. Czyli, że najpierw był
Chaos, potem ziemia i niebo, pierwotni bogowie i oni dali wszystkiemu
początek. Irlandia istniała jakby od
początku, zamieszkiwał ją boski lud
Tuatha Te Dannan, którzy po przybyciu Celtów ukryli się w podziemnej
krainie.
P. I to byli źli bogowie?
ODYS SPĘTANY
K.M. Celtyccy bogowie są dość tajemniczy. Trudno o
nich jednoznacznie powiedzieć, czy są źli czy dobrzy.
Bardzo często są złośliwi, lubią żartować (czasem okrutnie) z człowieka. Ludzkie cechy – no i podział na złych
i dobrych – możemy śmiało przypisać na przykład bogom skandynawskim. W końcu to ludzie ich wymyślili.
Taki choćby Loki – oszust, łgarz, zdrajca. Niewierny
mąż najlepszej żony na świecie. Lubi żarty, które – co tu
dużo gadać – śmieszą tylko jego i czasem źle się kończą. Inni bogowie go nie lubią, choć często korzystają z
jego pomocy…Loki jest też jednym z najbardziej znanych postaci ze skandynawskiej mitologii.
Pojawia się on teraz w dużej ilości książek dla młodzieży. Ale też w komiksach dla dorosłych, powieściach.
Dzięki swoim jakże ludzkim cechom Loki jest po prostu
modnym bogiem.
P. Bardzo dziękujemy za wywiad.
Zofia Dymek
Spokój bez spokoju. Niby dom, a jednak nie. Wierna żona, ale czy na pewno? Odyseusz gładzi ręką miecz. Już niepotrzebny.
Troja zniszczona, morskie potwory przechytrzone, bogowie uspokojeni. Na horyzoncie
nie widać blasku hełmów, nie powiewają na
wietrze chorągwie. Cisza. Bynajmniej nie
przed burzą.
Bohater, zwycięzca, pogrążony w żalu.
Żalu powrotu. Już nie czuć odoru krwi, nie
słychać nacierających na siebie rydwanów.
A widmo śmierci nie wyciąga już macek po
kolejne ofiary...
K.M. Bardzo proszę.
DWUGŁOS
HERBERT - DYMEK
PRÓBA ROZWIĄZANIA MITOLOGII
Zbigniew Herbert
Bogowie zebrali się w baraku na przedmieściu. Zeus mówił jak zwykle długo i nudnie. Wniosek końcowy: organizację trzeba rozwiązać, dość bezsensownej konspiracji, należy
wejść w to racjonalne społeczeństwo i jakoś
przeżyć. Atena chlipała w kącie.
Uczciwie - trzeba to podkreślić - podzielono ostatnie dochody. Posejdon był nastawiony optymistycznie. Głośno ryczał, że da
sobie radę. Najgorzej czuli się opiekunowie
uregulowanych strumieni i wyciętych lasów.
Po cichu wszyscy liczyli na sny, ale nikt o tym
nie chciał mówić.
Żadnych wniosków nie było. Hermes
wstrzymał się od głosowania. Atena chlipała w
kącie.
Wracali do miasta późnym wieczorem,
z fałszywymi dokumentami w kieszeni i garścią miedziaków. Kiedy przechodzili przez
most, Hermes skoczył do rzeki. Widzieli jak
tonął, ale nikt go nie ratował.
Zdania były podzielone; czy był to zły,
czy, przeciwnie, dobry znak. W każdym razie
był to punkt wyjścia do czegoś nowego, niejasnego.
GÓRNA SZUFLADA
Coldplay w Warszawie
JERZY TRACZYŃSKI
Koncert brytyjskiego zespołu Coldplay, który odbył
się dziewiętnastego września bieżącego roku na
stadionie narodowym w Warszawie był niesamowity!
Na miejscu byliśmy pół godziny przed supportami, czyli
zespołami, które wspomagają główną kapelę grając swoje własne mini-koncerty na początku każdego wydarzenia muzycznego.
Pierwsze nuty zagrał zespół Charlie XCX. Nie była to
muzyka wybitna i zdaje się, że nie przypadła do gustu
jeszcze nie dość licznej publiczności. Pół godziny później na scenie pojawił się Marina and The Diamonds.
Utwory tej grupy znacznie bardziej spodobały się widowni – ludzie ożywili się i część zaczęła skakać. Na
trybunach i płycie cały czas przybywało gości, ale myślę, że można było przyjść po supportach, które nie były
zbyt dobre i wcale nie byłoby problemu z wejściem i
miejscami na płycie.
O godzinie dwudziestej pierwszej pięć na stadionie rozległa się muzyka tytułowa z filmu Powrót do przyszłości.
Na scenę wszedł Chris Martin – wokalista zespołu Coldplay – razem z resztą kapeli.
Tłum zaczął bić brawo i gwizdać. Zespół zaczął od piosenki Mylo Xyloto z najnowszej płyty.
Każdy z uczestników koncertu przy wejściu dostawał
Str. 7
Coldplay w Warszawie - c.d.
specjalne opaski na rękę. Przed koncertem na telebimach wyświetlono prośbę „Prosimy o założenie opasek – są one częścią koncertu”. Okazało się, że wszystkie są zsynchronizowane i diody w opaskach migają w
rytm piosenki światłem w jednym z paru dostępnych
kolorów. Widok był niesamowity – na całym stadionie
migały różne kolory. Oprócz tego po trybunach przesuwały się tradycyjne reflektory i kolorowe światła
punktowe. Nad zespołem rozbłysły fajerwerki, a przy
następnej piosence na publiczność zaczęło sypać się
konfetti w kształcie serc, kropelek wody, czy motyli.
Podczas piosenki The Scientist zostały wypuszczone w
publiczność wielkie, kolorowe, okrągłe balony. Większość z nich, albo może nawet wszystkie, miały wewnątrz świecące diody. Na balonach były różne wzory
i plamy, a na niektórych zostały wysprayowane napisy
„We love Poland”.
Zespół zagrał także The Princess of China, co prawda
bez rzeczywistego udziału amerykańskiej piosenkarki
Rihanny, która śpiewa w płytowej wersji; była ona
obecna jedynie na telebimach. Na koncert zainstalowano ich pięć i każdy był okrągły. Podczas koncertu wyświetlały się na nich zbliżenia grających członków zespołu na żywo lub też wcześniej przygotowane animacje.
Coldplay wykonał także słynny utwór Yellow, podczas
którego w publikę zostało wypuszczonych bardzo dużo zwykłych żółtych balonów, a także popularną pio-
senkę Paradise z najnowszego albumu, którą Chris
Martin zagrał na pianinie, a nie zgodnie z pierwotną
wersją na wiolonczeli. Wokalista kapeli biegał wcześniej po scenie tak, że aż pot z niego kapał na klawiaturę pianina.
Zespół, moim zdaniem, nie popisał się piosenką
Clocks. Wykonanie nie podobało mi się, ponieważ
była głośniejsza niż na płycie. W oryginale jako temat
muzyczny występuje czyste pianino. Bardzo je lubię i
brakowało mi go.
Widzowie bardzo czekali na Fix You i doczekali się
tego utworu dopiero pod koniec. Na koncercie nie
zabrakło oczywiście też Viva La Vida. Na trzy piosenki zespół bokiem trybun przemieścił się na drugą
stronę płyty. Ludzie, którzy byli dotąd najdalej, znaleźli się bardzo blisko zespołu.
Na zakończenie koncertu usłyszeliśmy Every Teardrop Is a Waterfall. Zespół w sumie zagrał na koncercie 21 utworów.
To był wspaniały koncert, który zapamiętam na długo.
I była to nie tylko moja opinia, bo dziewczyna, która
siedziała obok mnie w autobusie do Wrocławia w
dzień po koncercie rozmawiała przez telefon z trzema,
czy czterema koleżankami i za każdym razem powtarzała: „ Było za*******e, masakra. Chris Martin dał
taki popis, że normalnie pot z niego kapał. Warto było
dać te dwie stówy!”
KREACJE NA JESIEŃ
SZKOŁA JESIENNA WROCŁAW
Dla niezorientowanych
Jesienne szkoły w naszym gimnazjum nie mają charakteru standardowego zwiedzania miasta pod opieką
przewodnika. Nauczyciele przygotowują propozycje
tematycznego zwiedzania i proponują swoje grupy
uczniom. Wrocław zwiedzaliśmy w czterech grupach. Największą popularnością cieszył się projekt
W poszukiwaniu palca Fredry i innych niezwykłości.
Druga grupa Z Ziemiańskim na rowerze po Wrocławiu poznawała miasto przy pomocy literackich opisów miasta zawartych w prozie Ziemiańskiego. Grupy Wielokulturowy Wrocław w liczbach i Ślady Kresów we Wrocławiu zadaniami wyznaczanymi uczniom nawiązywały do ubiegłorocznego poznawania
Lwowa.
Detal z kolumny Katedry św. Jana Chrzciciela na Ostrowie Tumskim
Str. 8
I wydaje się, że chociaż nie wszyscy pracowali w
tych grupach, o których marzyli, w rezultacie i tak
byli zadowoleni.
Kraina ze snów
Tu się urodziłam. To miejsce będzie dla mnie
zawsze najważniejsze i zawsze będę do niego wracać
– powiedziała jedna z uczestniczek wycieczki, Basia
Czechowicz. Wrocław jest piękny, zadbany i warty
obejrzenia. Kamienice rynku hipnotyzują swoim urokiem. – Macie wybrać jedną najpiękniejszą kamieniczkę, a potem ją opisać – powiedziała prowadząca
grupę, pani Agnieszka.
– To niemożliwe – powiedziałam – tutaj
wszystkie kamieniczki posiadają swój charakter i
swoje piękno. Każda emanuje swoją historią i skrywaną tajemnicą we wnętrzu.
Aż trudno wyobrazić sobie, że podczas II
wojny światowej większość z nich została zburzona.
Może ta harmonia , przestrzenny ład i ogólny porządek bierze się stąd, że Wrocław przed wojną
był niemieckim miasteczkiem. W tym miejscu
Niemcy przychodzili na świat, dorastali, umierali
aż… przyszła II wojna światowa. Niemcy uciekali w popłochu ze swoich domostw pozostawiając
prawie wszystko (biorąc tylko zapasy jedzenia i
picia). -Kiedy wojska rosyjskie zaatakowały
Lwów, to my, lwowiacy uciekaliśmy do Wrocławia z którego parę tygodni wcześniej musieli
uciekać Niemcy. – wytłumaczył nam pan Jan ,
przedstawiciel Towarzystwa Miłośników Lwowa i
Kresów Południowo – Wschodnich
Przypominając sobie wypowiedź Basi myślę,
że historia lubi się powtarzać. Po II wojnie światowej
nastąpiły liczne przesiedlenia lwowiaków do Wrocławia. Pomimo tych prawie siedemdziesięciu latach oni
nadal pamiętają swój dom, zapach unoszący się w
powietrzu, każdą uliczkę (dla mnie najlepszym dowodem jest moja Babcia, która swoje dzieciństwo spędziła we Lwowie, wyjechała z niego mając 10 lat i do
tej pory pamięta gwarę lwowską).
Jednak nie możemy zapomnieć o Niemcach,
którzy także zostali przesiedleni, zapewne wielu z
nich tęskni do miasta swojego dzieciństwa czy młodości. Pamiętają poszczególne uliczki i przy nich kamienice, w których żyli, mieli swoich przyjaciół. Pomimo tego, że we Wrocławiu byłam zaledwie cztery
dni, to zdołałam zobaczyć około 10 grup niemieckich
turystów chcących zobaczyć swoje rodzinne miasto.
Odniosłam wrażenie, że są trochę zagubieni. Wcale
im się nie dziwię. Myślę, że też byłabym zagubiona,
kiedy po 70 latach wróciłabym do Warszawy i zobaczyłabym inny język, budynki, urzędy…
Wydaje mi się , że dla wszystkich przesiedleńców, każda nawet najdrobniejsza rzecz związana
z przeszłością, zabrana sprzed wojennego miejsca
zamieszkania po tylu latach stanowi najcenniejszą
rodzinną relikwię.
MAŁGORZATA ZAWADZKA
Jedną z nich (może nie rodzinną ale narodową) jest Panorama Racławicka. Jest ona bardzo związana ze Lwowem. Tam została namalowana przez
Jana Stykę przy pomocy Wojciecha Kossaka. We
Wrocławiu możemy podziwiać ją dopiero od 1980
roku, przed wojną była pokazywana we Lwowie.
Tam właśnie widziało ją wiele ważnych osobistości
ówczesnego świata, na przykład Karol Ludwik Habsburg czy Franciszek Józef I, którzy zachwycali się
dziełem, jego ekspresją i kunsztem wykonania.
Kolejną pamiątką lwowiaków jest Ossolineum, otwarte w 1827 roku we Lwowie Zakład Narodowy im. Ossolińskich założony przez Józefa Maksymiliana Ossolińskiego, w którym znajdowały się
zbiory rękopisów i
szkiców tak znanych
poetów jak Juliusz Słowacki czy Adam Mickiewicz. Wszyscy
mieszkańcy Lwowa
mogli korzystać z
ogromnego jak na ówczesne czasy zbioru
książek, większym
zbiorem mogła pochwalić się w Polsce tylko Biblioteka Jagiellońska w
Krakowie. Ossolineum powstało w miejscu dawnego
klasztoru a po wojnie zostało przeniesione do Wrocławia. Jednak Ukraińcy oddali tylko połowę zbiorów, resztę zostawiając sobie.
Ważną postacią jest Aleksander Fredro. Jego
pomnik stoi na wrocławskim Rynku od 1956 roku,
powstał w 1897 roku we Lwowie na zlecenie Lwowskiego Koła Literacko- Artystycznego przez Leonarda Marconiego. Ten pomnik nie jest jedyną pamiątką
Aleksandra Fredry we Wrocławiu, drugą pamiątką,
ciekawszą niż pomnik jest palec Aleksandra w kościele świętego Maurycego. Palec ten został przywieziony ze Lwowa przez fredrologa, Bogdana Zakrzewskiego w jelonkowej skórze w walizce. Profesor
chciał ofiarować palec którejś z wrocławskich parafii,
żaden proboszcz nie był chętny. Dopiero Jan Onufrów zgodził się, aby w jego kościele znajdował się
palec pisarza.
Myślę, że gdyby chciało się szczegółowo
opisać każdą pamiątkę ze Lwowa zajęłoby to kilkaset
stron, ale wiem, że każda pamiątka łącząca się ze
wspomnieniami przywiezionymi ze Lwowa pomaga
przesiedleńcom i ich dzieciom ukoić tęsknotę za
przedwojennym miejscem zamieszkania i życiem
jakie prowadzili w ukochanym przez nich Lwowie.
Str. 9
Krwawa historia
MICHAŁ MATYSIAK
Miała być to moja
pierwsza, gimnazjalna
zielona szkoła.
park z fontannami. Gdy
już dojechaliśmy do nich,
niestety dla mnie jechaliWcześnie rano wyjechali- śmy żwirową ścieżką. Zaśmy z Dworca Centralne- hamowałem na żwirku i
go w Warszawie do Wro- źle skręciłem kierownicą.
cławia. Byłem dodatkowo Dalej poszło jak w krótkometrażowym filmie.
podekscytowany z tego
powodu, że dostałem się
Poleciałem na ziedo wymarzonej grupy
mię. Na początku próborowerowej. Jeszcze w do- wałem wstać po nieszczęmu zarezerwowałem rosnym upadku, ale okazało
wer miejski i z ustalonym się, że hamulec ręczny
numerem PIN do odbioru tkwi w moim lewym
roweru we Wrocławiu
udzie. W panice wyciąprzygotowałem się na
gnąłem hamulec. Nie
Zieloną Szkołę.
wiem w jak,
ale podszedłem do ławW przedostatni
dzień wycieczki wyjecha- ki. Pomógł mi w tym Jeremi, kolega z klasy. Za
liśmy z naszą grupą do
Parku Szczytnickiego. Na chwilę znalazł się przy
mnie Pan Konrad z Emilpoczątku obejrzeliśmy
ogród japoński, następnie ką, koleżanką z trzeciej
klasy, która jednym rupojechaliśmy oglądać
chem rozerwała moje ulu-
bione dżinsy, następnie
wyciągnęła chusteczki,
żeby zatamować krwawienie.
W tym czasie pani
Kasia, nauczycielka matematyki, zadzwoniła po
karetkę pogotowia.
Po piętnastu minutach
bólu pomoc dotarła na
miejsce.
Później wszystko
potoczyło się jak w kalejdoskopie. Karetka, fragmenty usłyszanych rozmów telefonicznych Pani
Kasi i lekarzy z moimi
rodzicami. Nie pamiętam
kiedy dotarliśmy do podobno dobrego szpitala
klinicznego. Na miejscu w
szpitalu, pośród innych
biednych pacjentów, jeden
z lekarzy już bardziej zde-
My i wrocławskie nextbike
- Wreszcie dojechaliśmy. Podróż trwała 7 godzin. Na szczęście pociąg się nie spóźnił - opowiada
uczestnik wycieczki do
Wrocławia, wysiadając z
wagonu. Jest koło 14. Ruszamy w stronę hostelu.
Stoimy pod budynkiem, gdzie mamy mieszkać przez najbliższe 4 dni.
Po rynku przechadzają się
wrocławianie i turyści.
Dzień jest ciepły i słoneczny, więc zaraz po zakwaterowaniu grupa rowerowa
rusza na spacer.
W parku, do którego docieramy, dowiadujemy
się co nieco o historii miasta oraz czytamy opowiadania Andrzeja Ziemiańskiego - tutejszego pisarza.
Po obiedzie w pizzerii wracamy do hotelu,
gdzie czeka na nas kolejna, dłuższa dawka opowiadań,
które czytamy w grupkach.
Kaski
- Proszę pana, ale ja nie mam kasku!- infor-
Str. 10
cydowanym ruchem pozbawił mnie moich spodni
i wtedy zaczęło się. Ręcznie zbadał moją ranę. Ból
był straszny.
Po wyrażeniu zgody
przez moją mamę na znieczulenie ogólne mające
przygotować mnie do
operacji, zawieziono mnie
na salę operacyjną. Cały
czas towarzyszyła
mi Pani Kasia, która na
bieżąco informowała moją
mamę o przebiegu zdarzeń.
Wszystko zakończyło się dobrze na moje
szczęście, a ja przedłużyłem sobie pobyt w pięknym Wrocławiu o trzy
dni.
Tylko, że mogłem go oglądać przez okna szpitala.
MARIA MIRON
muje nauczyciela jeden z uczestników. Ruszamy w poszukiwaniu wypożyczalni, po drodze zwiedzając piękne
miasto i znajdując miejsca z opowiadań Ziemiańskiego.
Po próbie dostania się do dwóch wypożyczalni
rezygnujemy z poszukiwań, a zapominalski
trafia do grupy polonistycznej pani Agnieszki.
Reszta grupy rusza do stojaków i odbiera swoje rowery. Zakładamy kaski i jedziemy w ślad
za panem Konradem. Widzimy halę stulecia
oraz widoki zwykłego, wrocławskiego dnia.
Wieczorem dnia 19 września 2012 roku klasy
pierwsza i druga wybierają się na rejs statkiem. Podziwiamy Odrę nocą. Jest piękna.
Niektórym jest zimno, więc pani Masna zabiera
nas do kawiarni, żebyśmy się ogrzali. Następnie wracamy do hotelu, by wyspać się przed następną wycieczką.
Upadek
Ruszamy do zoo. Droga nas męczy. Jedziemy
koło godziny.
- Trzecia przerzutka mi nie działa! A na dwóch
pozostałych nie da się jechać!- mówię pani od fizyki. Nie
tylko ja mam problem z rowerem. Niektórzy nie mają hamulców lub koła im się blokują.
W zoo sami oglądamy zwierzęta. Możemy zobaczyć: żyrafy, słonie, tygrysy, wiele kolorowych ryb i ptaków,
ale także rzadziej spotykane zwierzęta takie, jak: rysie, renifery, nocne ssaki podobne do wiewiórek oraz leniwce, które
nie są zamknięte w klatce. Są zbyt powolne, by zagrażać
komukolwiek.
Po wyjściu jedziemy na obiad. Dołącza do nas kolejny młody rowerzysta, fan Coldplay, Jerzy.
Znów wsiadamy na rowery. Ruszamy do ogrodów
japońskich. Zajmuje nam to chwilę. Po skończeniu oglądania
roślin przejeżdżamy kilka metrów, żeby podziwiać fontannę,
za halą stulecia.
- Wołać pana Konrada!- krzyczy nagle pani Murzyn.
Jeremi przenosi Michała na ławkę. Z rany w udzie wystają
mu mięśnie. Wygląda to strasznie.
- Co się stało?- pyta pan, gdy wreszcie dobiega do
rannego, ale nie ma czasu na wyjaśnienia, trzeba dzwonić po
karetkę. Ta dojeżdża w parę minut i zabiera Michała do szpitala.
Dopiero teraz dowiadujemy się, co się
stało.
- Hamował i hamulec wbił mu się w nogę.- opowiada jeden z jego kolegów. Ranny został na noc w szpitalu. Miał operację.
Powrót
Dziś z samego rana odwiedzamy Michała
w szpitalu. Operacja się powiodła. Niedługo wróci z rodzicami do domu. My natomiast ruszamy
zwiedzać katedrę oraz ruchomą szopkę.
Przedpołudnie minęło szybko. Nim się
obejrzeliśmy, już rozpoczyna się droga powrotna.
W Warszawie powitała nas zimna noc.
Wycieczkę można zaliczyć do udanych, mimo
wypadku.
Przypadkowa ofiara
JEREMI DEMIAŃCZUK
Wycieczka
Jest rok 2012, wczesne wrześniowe popołudnie we Wrocławiu, słoneczne i ciepłe, choć to już przecież początek jesieni. Na
żwirowej drodze obiegającej fontannę przy parku japońskim jedzie spokojnie grupa kilkunastu rowerzystów, wśród nich Michał Matysiak. Choć na drodze nie pojawiła się żadna przeszkoda, Michał nagle hamuje, leci ponad kierownicą i spada na drogę. Cała sytuacja wygląda bardziej śmiesznie niż groźnie, ale
spodnie Michała szybko nasiąkają krwią.
O Wrocławiu, stolico zachodniej Polski!
Miejsce
Przez wszystkie jednostki,
Wrocław to jedno z najpiękniejszych miast Polski. Warto
tam pojechać obejrzeć zabytkowe centrum z prześlicznymi kamienicami, czy Panoramę Racławicką. Potem można odpocząć
po zwiedzaniu w ogrodzie japońskim, położonym z dala od dużych ulic. Jest to idealne miejsce na spacery, czy czytanie książki
w zacisznym miejscu. Można tam naprawdę odetchnąć z ulgą,
zagłębić się w ciszy - jedyne co tam słychać to szum fontanny i
rozmowy ludzi dochodzące z eleganckiego klubu naprzeciwko.
A jednak to właśnie tam polała się krew Michała.
Że kochamy Ciebie
Wypadek
Jak do tego doszło, że tak doświadczony rowerzysta jak Michał, jadąc z niewielką prędkością tak bardzo się zranił?
Największym zdziwieniem świadków wypadku, było to, że hamulec o zaokrąglonej końcówce, wcale przecież nie ostry, może
przebić spodnie, skórę i wbić się w ciało na głębokość ośmiu
centymetrów.
- Jaka to musiała być siła? -pytali się niektórzy.
Z CYKLU „WROCŁAWSKIE
ODY”
Podziwiam Ciebie,
Porzucając inne troski.
Zapisane jest na niebie
Jak czasopisma błahostki.
Twe budynki,
To perły polskie.
Warszawskie?
Krakowskie?
To nie te same.
Kiedy wezmę zdjęcie
I przypomnę sobie
wszystko,
To łezka się kręci...
Kocham Cię, Wrocławiu.
JAKUB STACHOWICZ
Str. 11
Przypadkowa ofiara– c.d.
Inni dziwili się:
- Jak to się w ogóle mogło stać?
Przyczyna wypadku wkrótce stała się jasna - inny system hamowania w rowerach z wypożyczalni, niż ten, do którego cykliści przywykli na swoich rowerach.
Gdy Michał mocniej stanął na pedałach i dodatkowo nacisnął hamulec ręczny, jego rower zamiast
lekko zahamować, „stanął dęba”, a „jeździec” został wyrzucony w powietrze jak z katapulty.
I choć trudno w takiej sytuacji mówić o szczęściu, to jednak Michał niewątpliwie je miał. Po pierwsze: hamulec wbił się w mięsień, ale nie uszkodził tętnicy, a było bardzo blisko. Po drugie: w grupie rowerzystów jedna osoba okazała się fanem medycyny - spokojnie przemyła ranę i pomagała
opiekunowi w zatamowaniu krwi. Gdy po kilku minutach przyjechała karetka, sytuacja była w
miarę opanowana. Zawodowi sanitariusze zrobili mu opatrunek i zabrali do szpitala.
Jeden z świadków wieczorem tamtego dnia powiedział:
- Nie rozumiem czemu oni aż tak rozpaczają? W końcu on chciał po prostu zrobić trik. Przecież nie wywalił
się przypadkowo.
Czy zatem nie zasługuje na współczucie?
Trwałość kontra wygoda
System wypożyczania rowerów miejskich na godziny jest bardzo praktyczny. W cenie biletu
komunikacji miejskiej możemy używać roweru przez godzinę, czyli dojechać tam gdzie chcemy.
Jest bardzo dużo punktów, gdzie można wziąć lub oddać z powrotem rower (nie musimy oddawać w tym samym punkcie, z którego go wzięliśmy).
O wypożyczony rower dba się pewnie mniej niż o własny, więc rowery te muszą być
„niezniszczalne”. Dlatego nie są one tak komfortowe. Hamulce umieszczone w pedałach trudniej
uszkodzić niż hamulce w manetkach. Jednak osoba nieprzyzwyczajona do takiego sposobu hamowania z łatwością w trakcie stromego podjazdu może mocniej oprzeć się na pedałach, a wtedy czeka ją gwałtowne hamowanie i nietrudno o jakiś wypadek.
Jeśli często jeździ się na rowerze, lepiej to robić jednak na własnym.
Szpital
Michał trafił do szpitala około 20.00, rana była poważna i musiał mieć zabieg. Kiedy obudził
się po narkozie, już czuwała przy nim mama, która przyjechała do Wrocławia o 4.00. W szpitalnym pokoju. Michał pozostał jeszcze kilka dni.
Miejmy nadzieję, że po wypadku pozostaną tylko wspomnienia.
Parasol
Wyspa Słodowa. Piękne
miejsce z mnóstwem ciekawych
rzeczy. Moją uwagę przykuły
murale. Są to malowidła zajmujące całą ścianę budynku. Łaziłam
od jednego do drugiego. Podziwiając sztukę, przyrodę i architekturę, zauważyłam czarny parasol.
Zwisał z oparcia jednej z ławek. Bardzo samotnie wyglądał.
Nie lubię kiedy ktoś przeżywa
Str. 12
trudności bytu. Jestem bardzo empatyczna.
Postanowiłam go rozweselić. Podobno nikt (ani nic) nie lubi
być bezużyteczne. Musiałam więc
biedaczka użyć.
Najpierw pani Kasia zrobiła mi parasolową sesję zdjęciową.
Później stwierdziłam, że skoro jest
bezpański, a ja go już polubiłam,
zabiorę go ze sobą. Może się przy-
ALICJA MICHAŁOWSKA
da? Chociaż zgodnie z prognozą
pogody miało być słonecznie do
końca wyjazdu.
Gdy wróciliśmy do hotelu,
odłożyłam parasol na wieszak w
moim pokoju. Stwierdziłam, że na
pewno go użyję. Bo co, miałby
znowu pozostać samotny? Nie myliłam się . Następnego dnia rano
było bardzo zimno i padało. Nie
była to mżawka, ale prawdziwy
deszcz.
Od razu pomyślałam o
moim parasolu. Tym
życzliwiej, że nie wzięłam
ze sobą żadnej kurtki
przeciwdeszczowej. W
całej grupie niewiele osób
było przygotowanych na
deszczową pogodę. A ja
miałam parasol.
Kiedy już przestało padać , zaczęłam myśleć nad tym, gdzie zostawić moją zdobycz. Podrzucono mi dużo pomysłów, niektóre były za-
bawne i przesadne, jak
ten, aby ,,oddać go rzece''.
Wiedziałam, że to nie to.
Chciałam zostawić go w
wyjątkowym miejscu. Z
troską o niego przyglądałam się upływającym godzinom. Każda chwila
zbliżała nas do końca wyjazdu. A ja ciągle nie wiedziałam. Już w drodze na
dworzec jeden z kolegów
zaproponował, żeby wsadzić parasol do innego
pociągu. Tak, to było to.
Pomysł bardzo mi się spodobał. Podróżny parasol
pojechał do Krakowa.
Może tam też komuś się przyda?
Kontuzje i konfuzje, czyli
podróże biedronek
EMILIA BARTOSIK
Jakiś czas temu uczniom mojego gimnazjum udało
się opuścić Dworzec Centralny w Warszawie. Jakimś cudem
pociąg nawet się nie spóźnił. Cel podróży: Wrocław, The One
Hostel. Jazda pociągiem przypomniała mi dawne czasy i lekko
mnie wzruszyła. Od zawsze kocham podróże i dziwię się, jak
ludzie mogą żyć bez doświadczenia na własnej skórze raz delikatnej bryzy, muskającej twarz wieczorem nad brzegiem morza, a raz silnego halnego wiatru owiewającego spoconą twarz.
Bez podróżowania dużo ciężej jest pojąć istotę świata. Jak
powiedziała kiedyś bardzo mądra osoba: „ktoś, kto w życiu nie
widział morza, nie zrozumie budowy ryby”.
Kiedy dotarliśmy do celu, najpierw przeszliśmy się
po wrocławskim rynku, by następnie dojść do parku przy rzece. Jedną z zauważalnych różnic pomiędzy Warszawą i Wrocławiem jest związek miasta i rzeki.
W przeciwieństwie do Wisły, która rozdziela Warszawę na
dwie wyraźne części, tutaj wszystko harmonijnie współgra ze
sobą. My też współgraliśmy z przyrodą…
Pierwszego wieczora nikt nie miał problemu z zaśnięciem, wszyscy padli.
Pobudka deszczowego ranka nigdy nie jest prosta,
zwłaszcza przed godziną dziesiątą, lecz pomimo ogólnej niechęci wyszliśmy na spacer, podczas którego szukaliśmy stojaków z rowerami.
Gdy zapoznaliśmy się z położeniem najbliższych stoisk, wypożyczyliśmy nasze jednoślady. Jak można się było spodziewać, ich stan nie był najlepszy, ale dało się jeździć. A to przecież było najważniejsze.
Nie ma sensu narzekać na drobne usterki, gdy otaczają nas
rzeczy ważne i piękne. W wyjazdach chodzi o dobrą zabawę, a
ja zakładam, że małe usterki techniczne lub jakościowe nikną
przy dobrym towarzystwie i zapierających dech w piersiach
widokach. Największym problemem okazały się hamulce w
pedałach. Nikt nie był przyzwyczajony do tego sposobu zatrzymywania pojazdu. I właśnie to stało się główną przyczyną
wypadków tego dnia. Kilka osób – w tym ja – popisowo przeleciało nad kierownicą. Całe szczęście, że nic się nikomu nie
stało (nie licząc kilu obtartych miejsc). Drugiego dnia udało
nam się objechać większość punktów, które zaznaczyliśmy
na mapkach, takich jak HP Park Plaża, Uniwersytet Wrocławski oraz Most Piaskowy.
Gdy wróciliśmy do hostelu dowiedzieliśmy się, że
Helena przewróciła się na chodniku i jest w szpitalu, gdzie
zszywają jej brodę. Była to pierwsza ofiara tej feralnej jesiennej szkoły… Tego samego wieczora, gdy klasa pierwsza i druga wybyła na podróż statkiem po Odrze, zebrał się
wiec klas trzecich. Narada miała dotyczyć otrzęsin.
- Możemy zrobić stację, przy której p*****ą się ze strachu
– powiedziałam. – Na początek powinni od przewodników
przejąć ich „żule”.
Następnie pojawiły się dalsze propozycje co do
stacji: Basia, Jula i Marta chciały mazać pierwszaków
ohydztwami, myśleliśmy też o szaleńcach, strasznych lalkach, ludzkiej stonodze...
- Ale ty jesteś w środku!- krzyknął Stasiek ze śmiechem.
W tej miłej atmosferze pierwsze zarysy planu zostały ustalone, zanim trzeba było iść na rejs zarezerwowany
dla nas. Oczywiście głównym tematem podczas płynięcia
był „chrzest pierwszaków”. Owej nocy miałam straszne
problemy z zaśnięciem. Nie spałam do godziny czwartej,
ale jak się potem okazało, nie byłam jedyna. Niektórzy
chłopcy z pierwszej klasy mieli podobny problem. Kumulujące się podekscytowanie jest zupełnie normalnym objawem. Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się zasnąć wcześniej,
niż inne osoby w pokoju, a i tak rozmowy zawsze toczyły
się po zgaszeniu świateł przez opiekunów. Trzeba się w
końcu wymienić wrażeniami, uczuciami i planami na nadchodzący dzień, dzięki czemu zbliżamy się do siebie.
Podróże są przecież przydatne nie tylko ze względów poznawczych, lecz także społecznych.
Pojechaliśmy rowerami do ZOO. Nie byłoby tak źle, lecz
pan Kobra obrał bardzo okrężną trasę, tak więc gdy dotarliśmy pod bramę, wszyscy (a przynajmniej żeńska część grupy) byli padnięci. Po odwiedzeniu paru wybiegów, razem z
dziewczynami usiadłyśmy w towarzystwie małpek. Po
upłynięciu czasu wyznaczonego na zwiedzanie okazało się,
Str. 13
że Olaf jakimś cudem zgubił swój kask. Nadzieja i szczęście
spowodowane perspektywą powrotu tramwajem nie trwały długo, gdyż hełm szybko odnaleziono. Mówiłam wcześniej o podekscytowaniu, które nie daje nam w nocy spać. Niestety, ilość
snu przekłada się na energię potrzebną na zwiedzanie, a co za
tym idzie, z każdym dniem stajemy się coraz bardziej zmęczeni; ale przecież każdy dobry podróżnik musi kiedyś wrócić do
domu.
Zamiast zmierzać prosto do hostelu, wpadliśmy po
drodze do pobliskiego Japońskiego Ogrodu. Po krótkim zwiedzaniu zobaczyliśmy, że w pobliżu odbywa się pokaz fontann.
Postanowiliśmy chwilę odpocząć i pooglądać. Młodzi mężczyźni, mający jak widać niewyczerpane pokłady energii, zaczęli się
wygłupiać na rowerach. Jeden z nich - Michał - za szybko
chciał zahamować i się wywalił. Młody doczłapał do ławki,
przy której stałam. Widząc dziurę w spodniach i sporą ilość
krwi, kazałam nieszczęśnikowi się położyć i rozerwałam bardziej spodnie, by zobaczyć, czy to coś poważnego. Okazało się,
że ofiara w ciele ma „przepiękną” dziurę. Kalina pobiegła po
panią, reszta rozeszła się, by nie zwymiotować. Zdezynfekowałam ranę i uspokajałam Michała, który był bardzo dzielny. Nie
uronił nawet jednej łzy. Wszyscy byli bardzo poruszeni. Przyjechało pogotowie i go zabrało. Dla trzeciaków oznaczało to
tylko jedno: brak otrzęsin. Tymczasem jednak wszyscy byli
zbyt zajęci, by o tym myśleć. Jakby było mało nieszczęść, tego
dnia wystąpiła generalna awaria stojaków na rowery miejskie i
nie można było ich oddać. Wieczorem nie było innego tematu
poza wypadkiem. O dziwo, tej nocy nie spałam tylko do drugiej.
I tak dotarliśmy do ostatniego dnia wycieczki. Sporo
osób się pochorowało, dwie doznały mocnego uszczerbku na
zdrowiu, ale i tak wszystkim się podobało. Mimo odniesionych
obrażeń nikt się nie żalił. I tylko otrzęsin nam brakowało. Ale jak widać i bez tego można było się dobrze bawić, a także poznać lepiej ludzi ze swojej szkoły, których widujemy na co dzień, a przecież tak mało o nich
wiemy.
Ostatniego dnia rano, zaraz po śniadaniu, spakowaliśmy się. Gdy wszystkie pokoje były ogarnięte,
moja grupa pojechała tramwajem do szpitala, w którym
leżał Michał. Z uśmiechem na ustach i drenem w udzie
pomachał nam z okna. Następnie wstąpiliśmy do paru
pobliskich kościołów. W jednym z nich była ruchoma
szopka. Tam też pewna pani opowiedziała nam, że w ich
kościele odbywają się msze święte dla niesłyszących.
Mówiła też, jak wygląda konfesjonał dla osób mających
problemy ze słyszeniem oraz o alfabecie Braille'a.
W podróż powrotną wyruszyliśmy po południu.
Może to brzmieć niewiarygodnie, lecz ja znowu całą
drogę gadałam i śmiałam się, co skutkowało tym, że po
przybyciu do domu od razu padłam na łóżko. Odpoczywanie do upadłego to mój ulubiony sposób spędzania
wolnego czasu. Ale dopiero po wysiłku.
Mimo odniesionych kontuzji, konfuzji i innych „-uzji”
można się wspaniale bawić. Najważniejsi są ludzie. I
miejsce. Wrocław zasłużył na specjalne miejsce w mojej
pamięci. Okazało się, że pierwsza klasa nie jest taka niewydarzona, jak zdawało mi się za pierwszym razem, gdy
ich ujrzałam, a przy okazji polepszyłam nieco relacje z
rówieśnikami. Zwiedziłam Wrocław i jestem pewna, że
będę chciała tam kiedyś wrócić, a wtedy wspomnienia
ożyją na nowo, jak zawsze, gdy powracam do miejsc, w
których niegdyś byłam.
Miasto małych ludzi
Zobaczyłem ich od razu po
wejściu na rynek. Jedna z kul ustawionych przy drodze wyraźnie różniła się od innych. Stało przy niej
dwóch. Jeden opierał się plecami, a
drugi nonszalancko jedną ręką.
Od momentu, w którym zobaczyłem ich po raz pierwszy, spotykałem ich i im podobnym w każdym
miejscu.
Doszliśmy do hostelu i zamieszkaliśmy w tubach. Owe tuby
okazały się małymi, wygodnymi,
Str. 14
niskimi pokoikami. Zajrzałem do
swojej, ale nikogo tam nie było.
Na szczęście. Zerknąłem jeszcze
w szparę za materacem. Nic, choć
tak mała postać mogła się tam
schować.
Następnego dnia rozpoczęliśmy zwiedzanie. Wrocław
bardzo przypominał Lwów, ale
pod jednym względem różnił się
bardzo. W Lwowie ich nie było .
Gdy szliśmy na uniwersytet zobaczyłem jednego. Pod
PIOTR PRUSZKOWSKI
drzwiami stał kolejny. Miał
czapkę i płaszcz. Wokół niego
stało dużo osób i robiło zdjęcia.
Minęliśmy go wchodząc do
środka. Obejrzeliśmy cztery
rzeźby na wieży i wielką, zdobioną salę. Przy wyjściu obejrzałem się i także zrobiłem zdjęcie
tej oryginalnej postaci.
Szliśmy ulicą Więzienną. Jeden z nich siedział na parapecie ze zwieszonym nosem za
kratami. Do nogi przykutą miał
kulę na łańcuchu. Po wejściu na
rynek zobaczyłem ich więcej.
Pierwszy wypłacał pieniądze z
bankomatu, drugi leżał obżarty
przy pustym talerzu, kolejni stali
we trzech przed ratuszem. Na wózku, z laską i z ręką przy uchu - niepełnosprawni. Następni nieśli w
czwórkę skrzynię pełną pieniędzy.
Idąc do zoo miałem nadzieję, że chociaż tam ich nie będzie. Może zwierzęta są dla nich
zbyt groźne? Ogród jest zresztą
trochę na uboczu, daleko od centrum miasta. Ale był. Czekał tam,
wesoło siedząc na grzbiecie hipopotama.
Byliśmy także w dzielnicy
tolerancji. Jest to miejsce we Wrocławiu, w którym obok siebie są
cerkiew, zbór luterański, kościół i
synagoga. Zarządzający świątyniami współpracują ze sobą i często się
spotykają. W dzielnicy tolerancji
paradoksalnie nie było dla nich
miejsca . Nie zauważyłem żadnego.
Wrocław słusznie nazywany jest miastem krasnoludków. Krasnoludek był symbolem Pomarańczowej Alternatywy działającej w
latach 80. Grupa zajmowała się
happeningami antyrządowymi w
czasach socjalizmu w Polsce. W
wyniku wpływu organizacji na społeczność Wrocławia, krasnoludki
stały się symbolem miasta.
Krasnale nie są duże. Większość ma długie czapki i brody. Są
wykonane z wielką starannością.
Nie ma takich samych krasnolud-
Ziemiański u gimnazjalistów
Na wyciecze szkolnej we Wrocławiu, jedna
z grup spotkała się z p. Andrzejem Ziemiańskim.
Jest to polski pisarz science fiction i fantasy. Z pochodzenia jest wrocławianinem. Akcje swoich
utworów osadza w miejscach związanych ze swoim rodzimym miastem.
Pan Andrzej jest bardzo wyluzowanym człowiekiem. Szybko nawiązał z nami kontakt.
-Żadna z postaci w moich książkach nie została
wymyślona. Oczywiście mogłem trochę od siebie
pododawać, ale zasadniczo każdą postać poznałem
w realnym życiu.
- Czy zakonnice, które znają sztuki walki i potrafią
jednym kopniakiem znokautować mężczyznę też
pan poznał?
-Niestety nie, ale z moich doświadczeń z osobami
duchownymi wiem, że są one, w większości, po
prostu fajne.- takie rozmowy prowadziliśmy podczas spotkania w hostelu.
ków. Każdy jest przedstawiony
w oprawie pasującej do otoczenia. Opisany wyżej krasnoludek
z ul. Więziennej siedzi sobie na
parapecie zakratowanego okna. Za nim już w średniowieczu znajdowało się pierwsze miejski więzienie.
Krasnoludek obżartuch leży w
talerzu przy restauracji, a lekarz
osłuchuje pacjenta przed apteką.
Krasnoludki to wspaniałe urozmaicenie miasta.
Uważam, że w każdym mieście
powinna być taka rzecz, która je
wyróżnia. Może dałoby się zrobić coś podobnego w Warszawie?
EMILIA BARTOSIK
O Ziemiańskim można na pewno powiedzieć
jeszcze jedno: jest zakochany we Wrocławiu. To miasto wciąga, jest trochę jak wampir, kiedy raz cię „ugryzie”, to znaczy kiedy raz do
niego przyjedziesz, będziesz nim „zarażony” i
zawsze będziesz chciał wracać.
Andrzej Ziemiański jest człowiekiem bujającym w obłokach. Można to było stwierdzić
czytając jego książki, słysząc w jaki sposób
mówi... zresztą sam się do tego przyznaje. Cała
rozmowa odbyła się w sali konferencyjnej hostelu, sali, która jednak bardziej przypominała
salę gimnastyczną.
Spotkanie z panem Ziemiańskim było bardzo
sympatyczne, swobodne, co nie przeszkodziło
nam w dowiedzeniu się wielu ciekawych rzeczy o historii Wrocławia i o autorze powieści,
które czytaliśmy przygotowując się do wycieczki.
Str. 15
WRAŻLIWOŚĆ + OCHOTA + SŁAWA = WROCŁAW
BARBARA CZECHOWICZ
Jest godzina 5.00 i trzeba wstawać, przecież dziś koło
7.15 mam pociąg do Wrocławia!
„Wrocław to piękne miasto, ja mieszkam tu od
urodzenia, ale moi dziadkowie pochodzą ze Lwowa” –
oto wypowiedź pierwszej ankietowanej osoby, zapytanej
o swoje pochodzenie. Wrocław jest miastem wielokulturowym, oprócz Polaków można tu spotkać też Niemców
czy lwowiaków.
Po wojnie Wrocław był zniszczony w ponad 70%,
ale mieszkańcy szybko doprowadzili miasto do dawnego
wyglądu. Dziś można tu obejrzeć wiele zabytków takich
jak Ossolineum czy kościół Św. Maurycego. My zaczęliśmy od panoramy Racławickiej, jest to rodzaj muzeum
sztuki – jak mówi nam Wikipedia – ale ja twierdzę, ze to
wspaniałe połączenie obrazu pt.: „Bitwa pod Racławicami” namalowanego przez Jana Stykę i Wojciecha Kossaka, z plastycznymi formami pod obrazem dającymi wrażenie przestrzeni. Pomysł „Panoramy Racławickiej” powstał w 1893 r. we Lwowie i dopiero potem w 1980 r.
panorama została przewieziona do Wrocławia.
Czym jest Muzeum Narodowe we Wrocławiu?
„Jest dumą miasta wszyscy turyści tam przychodzą”; „Dla mnie jest zwykłym budynkiem porośniętym
bluszczem, do którego chodzimy czasem ze szkołą”;
„Można tam pójść dowiedzieć się czegoś, każdy znajdzie
tam coś dla siebie, ja ostatnio byłam na wystawie Polskiej
sztuki współczesnej i bardzo mi się podobało” – to opinie
napotkanych po drodze do muzeum przechodniów.
Ja podpisuję się pod opinią trzecią, zobaczyłam dwie wystawy: „Sztukę Polską XVII-XIX
w.” oraz „Sztukę Śląską” obydwie mi się podobały, były obszerne więc można było dużo zobaczyć.
Jak już mówiłam we Wrocławiu można
spotkać nie tylko wrocławian. Stało się tak przez
powojenne przesiedlenia. Zainteresowało mnie to,
wiec udałam się na spotkanie z ludźmi, którzy zostali najpierw zesłani na Syberie a potem przyprowadzeni do tego miasta. Pierwsze spotkanie wywarło na mnie wielkie wrażenie, człowiek około
osiemdziesięciu lat wspominał swoje losy bardzo
uczuciowo. Na drugim spotkaniu poznałam Panią
Zofię która pomimo swojego wieku była bardzo
ruchliwa a jej wypowiedź dało się bardzo dobrze
zrozumieć. Z tych dwóch spotkań dowiedziałam się
jakie rzeczy działy się w czasie wojny jaki i po niej,
co przeżywali ludzie. Byłam wstrząśnięta. Obydwoje Ci ludzie zostali wygnani ze swojego domu,
żeby po długim czasie znaleźć się we Wrocławiu,
który jest teraz dla nich ich domem.
Po trzech dniach pobytu na Dolnym Śląsku
musiałam wracać do domu. Nigdy nie zapomnę tej
wycieczki, dała mi ona sporo do myślenia. Mam
nadzieję, że jeszcze tu wrócę.
Wodny taniec
AMELIA KUCIŃSKA
Na zielonej szkole we Wrocławiu najbardziej urzekła mnie fontanna. Znajduje się ona koło ogromnej pergoli przy Hali Stulecia. Niestety, nie ma jeszcze nazwy. Została wybudowana i oddana do użytku w 2009 roku.
Odbywają się tu cudowne pokazy. Dzielą się ona na grupy: specjalne weekendowe; dzienne i wieczorne.
Weekendowe pokazy są multimedialne: na tle wyświetlanych filmów, pod wpływem ciśnienia, wzbijają się wspaniałe
strumienie wody. Tworzą one piękne obrazy.
W dni powszednie pokazom towarzyszy podkład muzyczny. Woda tryska w takt melodii. Na takim spektaklu byłam
osobiście. Bardzo mnie zauroczył.
W pewnym momencie poczułam się tak, jakbym była w prawdziwym teatrze. Na seansie zobaczyłam głównego bohatera, przy którym tańczyły zwinne baletnice. Wyobraziłam sobie salę balową w wielkim pałacu, a na parkiecie księcia w otoczeniu smukłych, uroczych tancerek. Postaci przybierały różne wielkości. Główny bohater miał około 40 m wysokości.
W niektórych momentach moje oczy biegały po całej scenie, starając się nadążyć za obrazami.
Był to niesamowity widok. Muzyka i woda przenosiła mnie w niezwykły i nieznany mi świat.
Po jakimś czasie woda zaczęła tryskać z wyjątkową siłą i wówczas poczułam, że kończy się spektakl. Kurtyna opada,
podnosi się i znowu opada. Efekt był niesamowity.
Ochłonęłam w czasie krótkiej przerwy, gdy woda unosiła się tylko na kilka centymetrów i znów wypłynęły podświetlone strumienie. Niczym na oceanie powstały różnej wysokości fale. Widok ten nie wywarł na mnie tak ogromnego wrażenia,
jak poprzedni. W tym pokazie nie mogłam dopatrzeć się żadnej fabuły. Nikt, ani nic nie wyłoniło się z odmętów.
Str. 16
II wojna na kresach Rzeczypospolitej. Losy Polaków.
Grupa badająca ślady kresowiaków we Wrocławiu spotkała się z panami Henrykiem Jakubickim i
Czesławem Filipowskim ze Stowarzyszenia Upamiętnienia Ofiar Zbrodni Ukraińskich Nacjonalistów
we Wrocławiu. Wspomnienia spisały BARBARA JAGUSZTYN i JULIA ZIMIŃSKA
Wspomnienie pana Henryka Jakubickiego
- Będziemy mówić o czterech
województwach kresów: lwowskim,
tarnopolskim, stanisławowskim i wołyńskim, w którym niewielu było Polaków, więcej Ukraińców, Żydów, Niemców. W innych województwach Polaków było więcej. Ten stan rzeczy był
konsekwencją wydarzeń historycznych,
takich jak na przykład zabory. W zaborze rosyjskim Polacy byli najbardziej
prześladowani. Zaborca prowadził politykę wynarodowienia, a buntowników
zsyłano na Sybir. Prześladowano także
katolików a Polacy na kresach byli właśnie tego wyznania – można powiedzieć, że po wyznaniu rzymskokatolickim ich rozpoznawano. Jak ktoś
był wyznania prawosławnego czy greko
-katolickiego, to oznaczało, że jest
Ukraińcem lub Rosjaninem. Zaborcy
celowo utrudniali praktyki religijne
katolikom: zamykali klasztory, księży
wysyłali na Sybir. Jak chłop chciał
ochrzcić dziecko, a kościół miał 50 km
od domu, to chrzcił je w cerkwi. Takie
dziecko, ochrzczone w cerkwi, przez
społeczność kresów było uznawane nie
za Polaka, a za Ukraińca. Nie można
zapomnieć i o tym, że zabory trwały
przez wiele pokoleń, toteż Polaków w
województwie wołyńskim ostało się
rzeczywiście niewielu.
- Województwa: tarnopolskie,
lwowskie i stanisławowskie były pod
zaborem austriackimi. Austriacy nie
prześladowali Polaków tak, jak Rosjanie, w związku z tym na tych terenach
żyło ich więcej. Miasta wojewódzkie:
tarnopolskie, lwowskie i stanisławowskie były założone przez magnatów
polskich. Jedynie Lwów, miasto wojewódzkie Wołynia, zostało założone
przez książąt kijowskich. Jednak nie
długo sprawowali tam władzę. Jakie był
stosunki między mieszkającymi w tych
województwach narodami? Była to mieszanina wielu narodów, lecz nie było
miedzy nimi konfliktów, problemów.
Było bardzo dużo małżeństw miesza-
nych, narody żyły obok siebie, razem.
- Przed II wojna światową,
w okresie międzywojennym, na terenach kresów osiedliło się więcej Polaków. Piłsudski nagradzał swoich
zasłużonych żołnierzy, dając im gospodarstwa – 10 hektarów ziemi,
osiedlali się tam także oficerowie,
nauczyciele – polska inteligencja. To
mogło Ukraińców trochę kłuć w
oczy. Ok. 1929 roku zaczęły się tam
tworzyć organizacje typu faszystowskiego, wzorujących się na hitlerowskich. W Wiedniu została zwołana
konferencja tych właśnie organizacji
ukraińskich i utworzyła się organizacja ukraińskich nacjonalistów. Miała
ona na celu wyniszczenie ludności
innej, niż ukraińska. Uważali, że tylko Ukraińcy mieli prawo do tych terenów, a wszystkich innych należy
zgładzić. Od tej pory ta grupa zaczęła
działać, przekonywać innych do swojej teorii. W 1939 roku, gdy na tereny weszły wojska radzieckie, ukraińscy nacjonaliści zaczęli wykorzystywać okupanta, by pozbyć się Polaków. Zaczęto wywozić ich na Sybir.
Listy do wywózki były tworzone
przez nacjonalistów ukraińskich.
- Jeśli chodzi o moją rodzinę, to parę dni przed planowaną wywózką, na te tereny wkroczyli Niemcy. Można powiedzieć, że dzięki nim
uniknęliśmy zesłania. Gdy na Ukrainę
weszli Niemcy, zostali tam gorąco
powitani. Liczyli na to, że Hitler
pozwoli im utworzyć własne państwo, jednak Niemcy nie byli do tego
skorzy. Ponieważ wyznając teorię
nazistowską mordowali Żydów, tak
samo zaczęła działać policja ukraińska. Potem przyszła kolej na Polaków: zaczęto mordować polskie rodziny, w których zostali jedynie bezbronni: kobiety, dzieci i starsi ludzie.
Początkowo rzezie były pojedyncze,
potem zabijano całe wioski. Przychodzono zazwyczaj w nocy, a napastni-
cy mordowali, kogo zastali. Palono całe
polskie zabudowania, by nie zostało śladu. Wcześniej – rabowano domy i obejścia. Często palono domy razem z ich
mieszkańcami. Mordy były połączone z
okrutnymi torturami. Oczywiście, nie
można powiedzieć, iż zrobili to Ukraińcy
jako naród, lecz jedynie organizacja nacjonalistyczna. W ciągu tamtych lat zginęło około 200 tys. Polaków, ale również
około 80 tys. Ukraińców, którzy nie
chcieli się podporządkować, stawali w
obronie polskich sąsiadów czy krewnych.
Wówczas wymordowano również wielu
polskich żołnierzy, którzy po klęsce
wrześniowej próbowali się przedostać do
neutralnej Rumunii.
Bywało, że sprawdzano lojalność narodową bardzo brutalnie. W małżeństwach mieszanych, jeśli ojciec był
Ukraińcem, musiał zabić swoją żonę i
córki, syn bowiem był uważany również
za Ukraińca, bo ochrzczony był w cerkwi
zgodnie z tradycją. Jeżeli się temu rozkazowi nie podporządkował, on był zabijany. Z kolei wojsko, kiedy uciekało do
granicy rumuńskiej, w 39 roku, już wiele
polskich żołnierzy zostało, przez Ukraińców, zamordowanych, a broń zabrana.
- A jaki był los mojej rodziny?
W sierpniu 1943 roku zostali wymordowani mieszkańcy wsi, która znajdowała
się niedaleko naszego miejsca zamieszkania. Większość mieszkańców to byli Polacy, jedynie dwie rodziny były ukraińskie. Ocalały 2-3 osoby, udało im się
uciec. Od tego czasu Polacy nie spali w
domach, budowali jakieś bunkry albo
spali na polu, w zbożu. Mój ojciec był
organistą. Po wymordowaniu sąsiedniej
wioski nasz proboszcz wyjechał do Włodzimierza, a ojciec opiekował się kościołem. Nie uciekaliśmy gdzieś w pola,
tylko jak się ściemniało, ojciec nas brał
do kościoła. Za organami zrobił nam legowiska i tak trwaliśmy przez wiele nocy. Ja miałem wtedy 6 lat.
Str. 17
Pewnego dnia, pod wieczór, kiedy szliśmy do kościoła, nadjechał młody chłopak, Ukrainiec i krzyknął „Uciekajcie”. Usłyszeliśmy krzyki i parę wystrzałów, więc nie było na co czekać –
uciekliśmy przez okno, ja i moi rodzice. Jedną moją siostrę
Niemcy wywieźli na roboty, a druga siostra była u kuzynki i
opiekowała się małymi dziećmi. Gdy już wyszliśmy przez to
okno, przesiedzieliśmy trochę w ogrodzie, jak się już całkiem
ciemno zrobiło – uciekaliśmy dalej. Z daleka usłyszeliśmy
krzyki, wystrzały, lamenty, zaczęli już mordować naszych sąsiadów. Ojciec znał dobrze teren, bo jeździł z księdzem po kolędzie. Postanowiliśmy pójść do leśniczówki, gdy już tam dotarliśmy, ja i matka zostaliśmy za zewnątrz, a ojciec wszedł do
środka. Okazało się, że Ukraińcy już tam byli i wszystkich wymordowali. Przez całą noc uciekaliśmy, aż w końcu, gdy było
już widno, dotarliśmy do miejscowości, gdzie była grupa Polaków. Niektórzy gospodarze uciekli z bydłem. I w tym miejscu
byliśmy kilka dni. Następnej nocy kościół, w którym przedtem
nocowaliśmy, został wysadzony w powietrze. W grupie Polaków było kilku młodych chłopców, którzy mieli broń i postanowili przynajmniej część ludzi wyprowadzić do Włodzimierza,
bo tam była organizacja, która broniła przed Ukraińcami, Niemcy zgodzili się na jej powstanie. Trzeba było przejść na drugą
stronę lasu. Kiedy już tam doszliśmy, rozległy się strzały, więc
zawróciliśmy. Kiedy wszystko ucichło, znowu ruszyliśmy. W
tym czasie odłączyliśmy się od mojego ojca, ja z matką, siostrą
i jeszcze dwojgiem małych dzieci. Doszliśmy do Włodzimierza
– jakieś 100 osób – i czekaliśmy na ojca. Okazało się, że
nasz znajomy był w tej grupie razem z ojcem i widział,
jak go zamordowali. Doszliśmy na piechotę do Chełmna,
już się robiło zimno, a my nie mieliśmy nic. W Chełmnie
moja siostra chodziła po ludziach i śpiewała, żeby zebrać
pieniądze na podróż. Pojechaliśmy pociągiem z Chełmna
do Lublina. Tam moja siostra poszła dowiedzieć się, do
jak dojechać do miejscowości, która była celem naszej
podróży i kiedy będzie pociąg. W tym czasie na stację
wjechał pociąg z transportem Żydów, a siostra miała
czarne kręcone włosy, czyli wyglądała jak Żydówka.
Niemcy jak zobaczyli, że jakaś „Żydóweczka” się kręci
po peronie, to ją złapali ja i wsadzili do transportu. Konduktor polski widział tę sytuację, jakoś ją wywołał tak,
że wyskoczyła z tego pociągu. Dzięki temu przeżyła, bo
pociąg był kierowany do Majdanka. Udało nam się z
życiem ujść. Siostra dostała jeszcze burę od mamy, że
długo jej nie było…
I tak na zawsze wyjechałem ze stron rodzinnych.
W 1947 roku przyjechaliśmy na Dolny Śląsk i
tam moja mama pracowała w zakładach włókienniczych. Tam skończyłem szkołę podstawową i średnią.
Dostałem się na studia matematyczne, tutaj, we Wrocławiu.
Wspomnienie 2. Czesław Filipowski
- Opowiem, jak to było u mnie w miejscowości. Mieszkałem w gminie Mosty
Wielkie, a jest to taka miejscowość, w
której przed wojną była szkoła policyjna, z której co pół roku wychodziło 500
policjantów i pracowali w różnych
miejscowościach. Ja mieszkałem na wsi
polsko – ukraińskiej. Moi dziadkowie
mieszkali przez płot z Ukraińcami. Proszę sobie wyobrazić, jak to było przed
wojną: gdy były święta polskie, to
Ukraińcy, dla poszanowania, nie wychodzili ani do pola, ani nie rąbali drewna… Okazywaliśmy sobie wzajemny
szacunek, także dla wyznania. Ja z moją
rodziną, od listopada 1943 roku ani jednej nocy nie spaliśmy w domu, bo były
napady. Niektórzy Ukraińcy pozwalali
spać Polakom u siebie w stajni. 2 kwietnia 1944, to była Palmowa Niedziela,
moja mama była w kościele z babcią, ja
zostałem z dziadkiem. Zauważyliśmy,
że takie grupy 3-osobowe chodzą od
domu do domu ukraińskiego i zastanawialiśmy, co to może być. Wieczorem
przyszedł sąsiad i powiedział, żebyśmy
tej nocy przyszli do nich. Ja z dziadkiem poszliśmy do takiego starszego
małżeństwa ukraińskiego, a mama do
swojej babci. Około jedenastej wieczorem usłyszeliśmy krzyk, wrzask, kwik
świń, zobaczyliśmy płomienie. Coś
Str. 18
niesamowitego. To był napad. Kilkadziesiąt domów zostało spalonych.
Moja mama została zastrzelona.
Oprócz niej w mojej wsi zginęło 21
osób. W sąsiednich wioskach było
podobnie: wymordowali ponad 1150
mieszkańców, ocaleli tylko ci, którzy
chowali się w bunkrach. Taka jest
prawda o tej wojnie polsko- ukraińskiej: to były mordy, to było ludobójstwo, to nie była żadna wojna.
Po wojnie żadna instytucja w
Polsce nie zajęła się tymi sprawami.
Nasza organizacja właściwie jako
pierwsza zaczęła zbierać materiały i
dokumentować. Wydajemy czasopismo „ Na rubieży” , gdzie są relacje
świadków.
Powstało około 280 pomników upamiętniających czasy wojny i
tamte wydarzenia na kresach. Opracowaliśmy wystawę, gdzie na mapie
prezentowane są różne powiaty i ile
osób zostało tam zamordowanych, a
ile ocalało.
Ja, po wojnie, tułałem się po
różnych ośrodkach dla młodzieży,
ponieważ moja rodzina została wymordowana. Byłem przez 3 lata w
Koszalinie, w państwowym domu
młodzieży, gdzie uczyłem się zawodu.
Potem szukałem takiej szkoły, gdzie
można było i zamieszkać, i się uczyć.
Znalazłem taką szkołę w Gdańsku. To
było prawie jak szkoła morska. Tam zdałem maturę. Potem starałem się o wyjazd
do Związku Radzieckiego na studia.
Pojechałem do Warszawy, gdzie okazało
się, że nie mogę wyjechać, ponieważ
mieszkałem w 1940 roku na kresach,
czyli na terenach Związku Radzieckiego.
Nikomu, kto tam mieszkał przed wojną,
nie pozwolono wrócić w ojczyste strony,
nawet w charakterze studenta radzieckiej
uczelni. Zostałem na studia w Gdańsku.
Do Wrocławia przyjechałem pracować, w
tutejszej stoczni rzecznej.
Oda do Wrocławia
Marcin Białek, Piotr Pruszkowski
Wrocławiu! Odrzańska perło,
Dolnego Śląska kwiecie!
Historyczny grodzie imperia dzielące,
forcie przechodzący z rąk do rąk,
kości rzucona między psy walczące,
wystawiona na działanie niemieckich mąk!
O Ciebie się bito, o Ciebie walczono,
mieszkańcy w Twym imieniu tak licznie ginęli,
w obronie Twojej się jednoczono,
abyśmy Cię z powrotem ochroną objęli!
Lud w Twych tłumnie zamieszkuje progach,
po uliczkach przechadzając się w słońcu.
Inni do Ciebie przyjeżdżają i choć droga
daleka, nagroda ich czeka na końcu.
„Miasta nie tworzą kamienie, lecz ludzie”
BARBARA JAGUSZTYN
Stoję na wrocławskim rynku.
Przewijają się przez niego setki, tysiące
ludzi. Dzieci, nastolatki, dorośli, starcy.
Różnego pochodzenia. Mieszkańcy i
turyści. Jedni co dzień mijają te kamienice, inni po raz pierwszy widzą je na
oczy.
niale zachowane wiekowe kamienice.
Strzeliste wieże gotyckich kościołów,
rdzawa bryła Ossolineum. Brukowane uliczki i liczne mosty... - W głosie
napotkanej przypadkowo kobiety
słychać prawdziwe uczucie dla Wrocławia.
na zafascynowanego obrazem i zaangażowanego w triumf Kościuszki. No cóż,
choć styl malarski Panoramy może się
podobać lub nie, dziełu Kossaka nie można odmówić spektakularności. Jednak
oddać cesarzowi, co cesarskie najłatwiej
po obiedzie i odpoczynku.
Mnie bliżej do tych drugich, bo Wrocław poznaję dopiero od trzech dni.
Wśród przechodzących ludzi rozpoznać
można przedstawicieli każdej chyba
kultury, od Arabów spowitych w chusty, młodych Niemców aż po starszego
pana, mówiącego z charakterystycznym
dla Kresów zaśpiewem. Przyglądam się
im wszystkim. Można by tak godzinami
patrzeć, zastanawiając się kim są, skąd
pochodzą... Łączy ich tylko, a może aż,
to miasto. Miasto muzeów, Panoramy
Racławickiej, miasto o niemieckiej tradycji, miasto ponad 100 mostów.
W ujrzanym po raz pierwszy
mieście właśnie architektura najbardziej zachwyca. Barwne, wąziutkie
kamienice, szerokie deptaki. Ozdobne
płaskorzeźby, malunki, mozaiki. A
każdy z nich kompletnie inny niż ten
na budynku obok. To fascynujące w
tym mieście, niemieckie pochodzenie
i niesamowita różnorodność łączą się
w coś absolutnie wyjątkowego. Słoneczny dzień jeszcze bardziej podkreśla urodę miasta, pobłyski światła w
witrynach małych sklepików i ciepłe,
jeszcze jakby letnie popołudnie są
idealną scenerią dla pierwszego zetknięcia z Wrocławiem. Choć objuczeni torbami, jeszcze w płaszczach i
grubych swetrach po chłodnym warszawskim ranku, wyruszamy.
Z cyklu atrakcji absolutnie- koniecznie- bezdyskusyjnie- niezbędnych
do zobaczenia odwiedzamy jeszcze Muzeum Narodowe, dzielnicę 4 wyznań i
Ossolineum. Pozostały czas spędzony był
inaczej. Cała grupa, kilkanaście osób
zasiadało w niewielkich pomieszczeniach
niepozornych kamienic, by posłuchać o
tym, co sprowadziło nas do Wrocławia.
O śladach Lwowian w mieście, do którego przybyliśmy. Wysłuchane przez nas
opowieści były różne. Jedne bardziej
chaotyczne i emocjonalne, inne pełne
historycznych faktów. To jednak pozwala
nam spojrzeć na wszystko co związane z
tematem wycieczki - zarówno tragediami,
traumami i cierpieniem, jak i przywiązaniem do rodzinnych stron czy kulturą, nie
tylko jako coś, co wydarzyło się w jakimś
miejscu w jakimś czasie ale też jako zdarzenia które zmieniły życie tysięcy ludzi
i, choć nie bezpośrednio, również nas
dotyczą...
Tylu ludzi, co tutaj, tak różnych i licznych trudno spotkać gdzie
indziej. Dlaczego akurat to miasto,
Wrocław, mniejszy od stolicy i nie tak
zaludniony stał się tyglem, miejscem,
gdzie miesza się tyle kultur? Co unikatowego jest tutaj co przyciąga i fascynuje zarówno tutejszych jak i będących
tylko przejazdem?
- Wrocław jest wyjątkowy... Jego architektura jest zachwycająca. Rynek, wspa-
Pierwszego dnia jak wiadomo, zawsze trzeba obejrzeć najbardziej charakterystyczną atrakcję wycieczki. Tak było i tym razem. Panorama Racławicka. Choć półgodzinne
zwiedzanie nie było szczególnie długim, nikt z naszej grupy nie wyglądał
Str. 19
Te opowieści uświadomiły nam również coś innego. Historia to nie bitwy, konflikty, to nie miasta ani nie
kraje. Historia to nie daty. Historia to
ludzie. Historia to każdy dzień, każda rozmowa i każde zdarzenie, które
odciska w nas choćby niewidoczny
ślad. Historia to po prostu ludzkie
życie, tysiące małych wydarzeń, które łączą się w dzieje człowieka. I
identycznie jest z historią miasta,
tyle że ona jest splecionymi ze sobą
losami tak wielu ludzi...
Osoby z grupy zajmującej
się właśnie lwowiakami miały możliwość spojrzenia na Wrocław także z
innej strony. Ze strony leniwych spacerów, wizyty w Manufakturze Cukierków i własnoręcznego wytworzenia przeraźliwie słodkich lizaków,
ze strony ulicznych ankiet i... galerii
handlowych. Tak, galerii handlowych.
Bo jakby na to nie patrzeć, czy miasto to
tylko muzea?
Teraz, gdy ostatniego dnia stoję
w sercu miasta, na wspomnianym już
wcześniej rynku i obserwuję przetaczający się tłum, przypomina mi się chwila
parę dni wcześniej. Drobny, siwy starszy
pan, który ze łzami w oczach wspomina
Lwów a potem o Wrocławiu mówi:
,,Ale to miasto...To nie tylko budynki.
Bo przecież miasta nie tworzą kamienie,
lecz ludzie...''
mieszkaniec jest niewielką cegiełką a
razem tworzą wielki, mozaikowy
mur? Mur, w którym nie brak odrapań
czy zniszczeń, ale nie jest to nic, czego wrocławiacy się wstydzą. Bo historia, czyli ludzie, byli, są i pewnie zawsze będą tym, co najważniejsze i najbardziej fascynujące we Wrocławiu.
Choć zapewne, jest tu coś jeszcze, coś
czego nie można nazwać ani opisać, a
tym bardziej zrozumieć, co będzie tu
zawsze przyciągało. Lecz nawet próbując, nigdy nie dojdziesz, co to jest.
Ale to właśnie magia Wrocławia...
Czy to właśnie tajemnica Wrocławia? Miasta, w którym ludzie są od
siebie różni jak ogień i woda? Czy jego
wyjątkowość wynika właśnie z tego, że
choćby nieświadomie, każdy
Gdzie się chowają wrocławskie krasnoludki
Głośne przekleństwo. Po chwili jeszcze jedno, tym razem Agaty.
miejsca na spanie!
- Czy oni do jasnej cholery nie mogą
się zamknąć?!
Szkoła podzielona jest na kilka grup z
czego najlepszą opinią cieszy się grupa
‘’w poszukiwania palca Fredry”. Ja trafiłam do matematycznej, co było komiczne, bo matematyka to dla mnie jeden z
najgorszych przedmiotów. NDP – Niestety Dość Potrzebnych. Po czterech
dniach uznałam jednak, że zdolności
matematyczne nie były tu konieczne,
zdecydowanie bardziej przydała się historia, z którą na szczęście nie mam problemu. Z ulgą zrezygnowaliśmy z liczenia kafelków na rynku, za to z rozbawieniem udaliśmy się na poszukiwanie wrocławskich krasnoludków. Podzieliliśmy
się na kilkuosobowe zespoły i ruszyliśmy na podbój okolic rynku. W moim
zespole znajdowała się Agata oraz Angela. Razem znalazłyśmy trzydzieści
pięć krasnoludków, w tym jednego przy
Banku Zachodnim WBK, przy” Oddziale krasnoludzkim”. Chociaż nie, muszę
się poprawić. Były 34 i 1/3 krasnoludka.
Z tego ostatniego zostały tylko nogi –
cała reszta została oderwana i nieznane
jest obecne miejsce zamieszkania.
Dobiega północ. Pokój pogrążony
jest w ciemnościach, jeśli nie liczyć
kilku świateł latarek w telefonach.
Próbujemy skupić się na książkach,
ale nie jest to możliwe, bo co chwila
słychać wrzaski z podwórka, na które wychodzi nasze okno.
- Aga, zrozum… Tutaj jest śmietnik
McDonalda. Prawdziwy raj dla
wszystkich głodnych wrocławian!
Oczywiste jest, że nikt nie będzie
przychodzić tutaj za dnia, lecz w
nocy te wypełnione po brzegi kontenery przyciągają jak magnes! Do
tego nie ma lepszego miejsca na obgadanie kilku spraw przy piwku: jest
ciemno, pusto, do tego gratisowe
żarcie. Full wypas! – odzywam się
znad książki
Jesteśmy w „The One Hostel”. Jak
sama nazwa wskazuje, to najlepszy
tego typu nocleg we Wrocławiu.
Zapewnienie bardzo rozbawionego,
głośnego towarzystwa ze wszystkich
stron świata gwarantowane. Nasze
gimnazjum idealnie się więc tutaj
czuje, bo może gadać do późna w
nocy, a i tak nauczyciele będą przekonani, że to wina podpitych gości
hostelu. Co za wspaniały wybór
Str. 20
Trzydzieści cztery i jedna trzecia
Bliżej nieba
- Zośka, dasz długopis?
Staliśmy na tzw. Mostku Pokutnic między wieżami kościoła św. Marii
Magdaleny. Kilka dobrych pięter nad
ziemią zmusza do kilku rzeczy – po
pierwsze zrzucenia czegoś,
ZOFIA DYMEK
po drugie próby wyrzucenia kogoś , a
po trzecie podpisania się na barierce.
Dziesięciogroszówka wylądowała na
dachu, Filip jednak nie spadł. Nadszedł punkt trzeci.
- Dopisać „2012. Warszawa’’? – spytałam Angeli patrząc na mój piękny
podpis, w którym nawet ja z trudem
mogłam dopatrzeć się ć swojego
imienia.
- Dobry pomysł. A który dzisiaj jest?
- Eee, nie pamiętam. Na pewno wrzesień 2012 roku. Godzina 16:34.
Spoglądam w dół. Nie czuję mdłości,
tylko lekkie mrowienie w nogach.
Mimo tego uparcie gapię się na ulicę,
jakby sprawdzając, ile wytrzymam
zanim zwymiotuję. Patrzę na wielki
balkon, na którym stoją wiklinowe
fotele i chyba nadmuchiwany basen.
Mogłabym popływać…
Dobranoc parkietażu
Powoli pogrążam się we własnych
myślach. Głos mężczyzny tłumaczącego, czym jest parkietaż coraz bardziej się oddala… Twarde krzesło
wydaje się być jednak bardzo mięciutkie, a stoliczek na którym powinien
leżeć zeszyt z notatkami zamienia się
we wspaniałe oparcie na głowę…
Nagłe okrzyki ‘’Ja! Ja!’’ niszczą moją
szansę na wykorzystanie tej godziny
na coś pożytecznego, na przykład - na
sen.
Podczas snu w końcu się rośnie, a ja nie
mam zamiaru być mała jak wrocławski
krasnoludek! Po kilku minutach głowa
jednak z powrotem zajmuje dogodne
miejsce, głosy robią się cichsze, wszystko się rozmywa i ciemnieje. Zapadam w
sen.
- No, i jak się podobał wykład? – spytała
pani Basia
Moje rozczochrane włosy oraz nieustanne ziewanie świadczy tylko o jednym.
- Zosiu…
- Co?
- Odpowiedz na pytanie.
- Ee... aaa…
- Jak ci się podobał wykład?
- O to chodzi… Nie no, był strasznie
nudny i uważam że nie warto było tu
przychodzić…
Angela szturcha mnie w rękę i zaczyna
się cicho śmiać. Ten nowy dźwięk budzi
mnie do życia. Tłumię ziewnięcie.
- A o czym był? – naciska nauczycielka
Z trudem wyłapuję z myśli ostatnie zapamiętane obrazy.
- O parkietażu. – odpowiadam po chwili
namysłu
Przepytywanka się skończyła. I dobrze,
bo nic więcej z wykładu nie zapamiętałam…
Wodne szaleństwo
- Mamy pół godziny do rozpoczęcia pokazu. Musicie się czymś zająć.
Jesteśmy w Parku Fontann koło Hali
Stulecia i właśnie czekamy na pokaz,
podobno wart obejrzenia. OK, mi się nie
spieszy. Na drugim końcu parku dostrzegam miejsce również warte bliższego
poznania – fontanna wmurowana w
chodnik.
- Proszę pani, możemy iść? – spytałam z nadzieją
- O ile nie wrócicie całe mokre… odpowiedziała pani
Gosia
Zabawa
była przednia.
Strumienie wody tryskały
w górę i
opadały
rozchlapując się dookoła.
Pierwsze
przebiegnięcie sprintem należało do
Angeli, jednakże przejście spacerkiem było moją działką. Zaczęłam
tańczyć, robić slalomy…
- Będziesz chora. – stwierdziła pani
Gosia patrząc na mnie.
Jej wzrok wpierw spoczął na przemokniętych butach, potem poszedł w
górę zahaczając o obecnie ciemnozielone spodnie, następnie jeszcze wyżej
na przemokniętą bluzkę, aby zatrzymać się na wisience na torcie - kapiących z moich włosów kropelkach
wody. W tym wypadku mogłam tylko
uśmiechnąć się łobuzersko. Tak też
zrobiłam.
Oczywisty koszmar
Karta pracy musiała nadejść. Ale żeby już pierwszego dnia?! Niestety
trzymana w dłoni niepozorna kartka z
kilkunastoma pytaniami zdawała się
śmiać mi w twarz, mając wyraźną
radochę z mojej niechęci do niej samej. Znowu pracowaliśmy grupowo.
Ja, Piotrek i Mateusz. Ku naszemu
Wspomnienia kresowiaków
zdziwieniu bez problemu odpowiedzieliśmy od razu na większość
pytań, co bardzo skróciło nasze
poszukiwania. Wszystkie zagadnienia dotyczyły historii Wrocławia i
tak
dowiedzieliśmy się
m.in.
jaka
religia była
panująca, pod
czyimi rządami znajdowało się miasto
w
wiekach
bla bla bla i
skąd pochodzi sama nazwa
‘’Wrocław’’.
Pytać ludzi się nam zbytnio nie
chciało, więc mój pomysł z pójściem do księgarni okazał się strzałem w dziesiątkę. Elegancki przewodnik po Wrocławiu aż zdawał
się palić do tego, by do niego zajrzeć…
Było warto
Czy Wrocław czegoś nas nauczył?
Mnie z pewnością. Np. tego, że
mając za ścianą McDonalda trzeba
niezłej siły woli, by nie podbiec do
kasy z okrzykiem ‘’biorę wszystko!’’. Do tego przekonałam się jak
cudownie mieć własną domową
łazienkę, a nie tak jak w hostelu –
wspólną dla wszystkich. Spanie w
sześć osób w pokoju było nawet
znośne uwzględniając jednak, że od
9 do 22 byliśmy najczęściej na
mieście i widzieliśmy się tylko w
nocy.
Tak, to był naprawdę fajny wykład!
To znaczy wyjazd…
MAŁGORZATA ZAWADZKA
Jan Marian Słaby, czyli Janku Mańku Słaby
Jest najstarszym czynnym trenerem w Polsce. Od 1952 roku kształtuje polską młodzież na zdrowych, wysportowanych i pełnych życiowych doświadczeń ludzi. Imponuje wspaniałą formą psychiczną i fizyczną. Lwowiak, żołnierz
Armii Krajowej, żywa legenda wrocławskiego sportu. Dla młodszych kolegów, ze swoim wielkim doświadczeniem i
fachowością i co ważne ,z dużym poczuciem humoru, stanowi doskonały wzorzec do naśladowania, dla swoich podopiecznych. Aktualnie szkoli w Parasolu najmłodszych bramkarzy. Jest zarówno doskonałym trenerem jak i wychowawcą. Wielokrotny zwycięzca konkursów w opowiadaniu gwarą lwowską.
Str. 21
Urodziłem się we Lwowie w 1928
roku.
Do wojny Lwów był trzecim co
do wielkości miastem Polski. A
chociaż to była Polska uczono nas
w szkole po ukraińsku, rosyjsku,
niemiecku i oczywiście polsku.
Chodziłem do szkoły powszechnej (nie do podstawowej, wtedy
były powszechne) im. Adama
Mickiewicza. Tam chodziłem aż
do piątej klasy (był to rok 1939),
do wojny. 17 września 1939 roku
do naszego miasta weszli Rosjanie. Zaczęła się zwana przez nas
kresowiaków era „za pierwszego
Ruska”. Muszę najpierw opowiedzieć trochę historii Lwowa, żeby
można było zrozumieć moją historię. W Warszawie wojna zaczęła się 1 września 1939 roku.
Niemcy napadli na Polskę, wojska polskie zaczęły bronić zachodnich granic i zaatakowanych
ziem. Tymczasem na wschodzie
okazało się po przeszło dwóch
tygodniach, że jeszcze przed wojną Rosjanie podpisali układ z
Niemcami. Zgodnie z tym tajnym
protokołem
dodatkowym
do paktu Ribbentrop-Mołotow z
sierpnia 1939 po agresji III Rzeszy i ZSRR na Polskę. Mówili, że
weszli, żeby bronić nas przed
Niemcami, ale naprawdę zajęli
miasto dla siebie.. Broniło się
miasto jak mogło, ale 22 września
1939 dowódca obrony Lwowa
podpisał z dowództwem sowieckim kapitulację. Obiecano, że polscy żołnierze, oficerowie i policjanci, jeśli oddadzą broń, będą
mogli opuścić miasto i ruszyć do
Str. 22
granicy z Rumunią, żeby dotrzeć do
sojuszników Polski. To było jedno
wielkie kłamstwo. Umowę tę strona
sowiecka złamała. Po złożeniu broni
aresztowano wszystkich i wywieziono w głąb ZSRR.
Oficerowie uczestniczący w obronie
Lwowa byli przetrzymywani w obozie w Starobielsku, a następnie zastrzeleni. Dla nas zaczęła się pierwsza okupacja sowiecka.
Rosjanie przejęli szkoły i cofnęli
mnie w nauce o rok. Chociaż miałem
być w klasie szóstej znowu znalazłem się w piątej. Władze sowieckie
uważały, że mają lepszą edukację i
my jedenastoletni Polacy jesteśmy za
mało wykształceni, żeby iść do rosyjskiej szóstej. I chociaż nie repetowałem mam dwa razy ukończoną klasę
piątą. Za pierwszego Ruska skończyłem też szóstą klasę.
Po dwóch latach do Lwowa dotarli
Niemcy, którzy wypowiedzieli Rosjanom wojnę w 1941 r i przejęli miasto. Zacząłem chodzić do innej szkoły. Siódmą klasę kończyłem w szkole
zawodowej. To była szkoła z polskim nauczaniem, jedyna taka. Szkoły bardziej ogólnokształcące były
niemieckie, albo ukraińskie. Uczyłem się w klasie o specjalności na
elektrycznej- na elektrycznym oddziale.
Wtedy już pracowałem w państwowym zakładzie napraw samochodowych. Ale nie podobało mi się tam,
więc szybko postarałem się o pracę
u niemieckiego starosty powiatowego. Wcześniej pracowałem jako goniec. W okupowanym mieście nie
można było mieć niczego – radia,
broni – a ja miałem rower służbo-
Kiedy Rosjanie znowu przybyli i
zajęli miasto, to ja miałem broń. Za
posiadanie broni groziła kara
śmierci. Na szczęście uniknąłem
aresztowania na początku, kiedy
władze były najbardziej gorliwe w
łapaniu polskich żołnierzy. Dopiero w lutym na drodze
złapał
mnie major
NKWD ( to taka sowiecka organizacja odpowiedzialna za zbrodnie) i
każe oddać broń. Chodzę
wtedy do dziewiątej klasy. Jednak nie uniknąłem aresztowania. Tylko
dlatego, że jestem Polakiem. Wtedy Lwów zamieszkiwało ok. 15% Rusinów. Nie było problemu ze współżyciem różnych narodów w jednym
mieście. Lwów był do tego przyzwyczajony. My żyliśmy razem z
Rusinami, Ukraińcami i Żydami. I
wtedy do władzy doszli nacjonaliści ukraińscy, którzy głosili: Ukraina dla Ukraińców i mordowali
mieszkańców innych narodowości.
Wracając do mojego aresztowania.
Rosjanie zażądali, żebym oddał im
dwa pistolety. Wiedziałem, że
gdybym się przyznał do ich posiadania, to byłoby jednoznaczne z
uznaniem mnie za szpiega. . Nie
przyznałem się i pod koniec roku
1945 zostałem szczęśliwie uwolniony.
Mama i tata czekają w domu. Starszy brat jest w wojsku. To go uratowało od aresztowania. Bo chociaż wtedy tego nie wiedziałem,
on też był w AK. Dopiero niedawno znalazłem w gazecie artykuł „
CHŁOPCY Z ŁUCZAKOWA”. W
tekście był spis dwunastu mężczyzn walczących o Polskę we
Lwowie. I wśród tych nazwisk
znalazłem mojego brata. Okazało
się, że znaleziono tajne akta z tymi
12 nazwiskami przy okazji remontu mieszkania. Dokumenty wojskowe były chowane, żeby nie
narazić osób, których dotyczyły na
represje. Dużą część po prostu dowódcy oddziałów niszczyli. Te
były ukryte. Znalazcy przesłali to
do IPN.
Z gazety dowiedziałem się jaki mój
brat miał pseudonim.
Wracając do końcówki wojny. Ja
znowu zacząłem chodzić do szkoły,
ale wtedy zaczęło się zajmowanie
mieszkań Polaków. Musimy wyjeżdżać. My na Kresach wiedzieliśmy,
że z winy Sowietów zginęło 22 tysiące polskich oficerów. Jako żołnierze AK wiemy czego możemy się
spodziewać. Wszyscy mamy niedługo wyjechać, mamy już specjalne karty na wyjazd do Polski. Mamy zostawić nasze domy, nasze
ukochane miejsca i się wynieść, albo nie wiadomo co nas może czekać.
Kiedy byłem już poza aresztem
przyszła do mnie narzeczona i zapytała, czy nie mógłbym pomóc
jednemu oficerowi. Do tej pory nie
wiem jak to się stało, że dostałem
kartę repatriacyjną dla kogoś. Myślę, że to przez to, że moja narzeczona zdobyła dla niego lewe nazwisko. I tak mu pomogłem. Parę
lat temu zobaczyłem go w telewizji.
Był dyrektorem Teatru Starego w
Krakowie.
Potem i my uciekamy do Wrocła-
wia. Można było zabrać ze sobą
tylko jedną skrzynię.
Pociąg
podstawiony. Taki towarowy,
nie żadne przedziały. A i tak był
to wagon na tamte czasy ekskluzywny. Miał dziurę do celów
higienicznych, i nie był po węglu, był zabudowany. Miał dach
i zakratowane okienka. Wysiadamy. Zostawiają nas w Migrowie,
na Psim Polu. Stała tam jedna,
wielka stodoła, która do dnia
dzisiejszego istnieje i jest wykorzystywana do celów sportowych.
Można było przechować tam od
60 do 100 rodzin jednocześnie. W
tym czasie znajduje nas brat.
Zdobył adres zamieszkania cioci,
która pojechała z nami bez wujka. Ten musiał zostać, bo został
zatrzymany przed wyjazdem.
Brat przywiózł też list od drugiej
ciotki, która przyjechała do Polski z Francji. Na kopercie był
adres cioci. Nikt z nas nie wiedział, gdzie to jest. Zaczynamy
szukać. Wsiadamy do tramwaju.
Wysiadamy na Placu Strzeleckim. Wysiadając, zauważyłem
Wspomnienia kresowiaków - c.d.
tam młodego szczyla. Tak we Lwowie nazywaliśmy małych chłopaczków. Wydało mi się, że skądś go
znam. Zapytałem go czy nie był
może we Lwowie. A on krzyknął :
wujek!. Okazało się, że to mój kuzyn, Pierre., który mało mówił po
polsku, bo ze Lwowa jego rodzice
uciekli do Francji.
Pierre zaprowadził mnie do domu
mojej ciotki. Okazało się, że mieszkali niedaleko nas, już razem z
wujkiem, którego zatrzymano we
Lwowie.
We Wrocławiu mieszkam cały
czas. Jestem „magistrem od prysiudów”, jak ze śmiechem nazywała
mnie ciotka. W 1952 skończyłem
we Wrocławiu AWF i od tamtej
pory trenuje piłkarzy. Jeszcze teraz
jestem czynnym trenerem w MKS
Parasol, gdzie trenuję młodszych
bramkarzy.
A modlę się do Naszej Pani z katedry lwowskiej, co to przed nią Jan
Kazimierz ślubował.
MAŁGORZATA ZAWADZKA
Podczas spotkania w Sanktuarium Golgoty Wschodu gimnazjaliści spotkali się z panią ZOFIĄ HELWING
(pseud. ZOFIA TARKOCIŃSKA) ze Związku Sybiraków we Wrocławiu.
Urodziłam się w Kowlu na Wołyniu. To województwo położone na południowym wschodzie II Rzeczpospolitej.
Mój tata był legionistą, oficerem polskim uwięzionym przez
NKWD i ja z mamą byłyśmy pod stałym nadzorem Rosjan.
Nie byłyśmy, jak wielu więźniów Polaków, najpierw
zesłane do pracy do fabryk, tylko od razu na Sybir do miejsca
ściśle nadzorowanego przez NKWD. Było tam około 6000
więźniów takich jak my. 70% to kobiety i dzieci, a te pozostałe 30 % to ludzie starzy- babcie i dziadkowie.
Na Sybirze przeżyłam wiele. Głód, zimno, ciężką
pracę i zepsute baraki, w których mieszkałam i które pamiętały jeszcze czasy carskie i liczne powstania, o których świadczyły wyryte nazwiska i daty. W czasie mojej niewoli przeżyłam wiele tragedii . Jedną z nich był upadek drzewa piłowanego przez moją mamę- drwala (wtedy to właśnie nasze mamy
były drwalami). Tylko głęboki śnieg uchronił ją od śmierci.
Jednak do końca życia była wielkim inwalidą.
My, dzieci byliśmy pomocnikami naszych mam.
Ociosywaliśmy ścięte drzewa z gałęzi i z kory. Po skończonej pracy przy obróbce drzewa pracowałyśmy przy spławie.
Wiosną na rzece były zatrudniane dziewczynki w wieku od
14 do 19 lat, które ciosały to drewno. Na moich oczach utonęła, moja koleżanka przygnieciona przez taką spadającą
belkę. Były roztopy (koniec kwietnia, początek maja). Kiedy trzymając się za ręce ja i moje koleżanki zaczęłyśmy
wchodzić do wody i chciałyśmy ratować tonącą dziewczynkę. Niestety wyciągnęłyśmy na brzeg już trupa. Była biała,
jakby wymyta z zdziwionymi, dużymi, niebieskimi oczami
patrzącymi do nieba. Były to godziny naszej pracy. Do nas
pochylonych nad ciałem momentalnie przybiegł żołnierz
NKWD jak zwykle pod bronią i zapytał nas czemu nie pracujemy. Kiedy zobaczył zmarłą koleżankę leżącą na naszych rękach (chciałyśmy ją pochować) powiedział, że mamy zostawić ciało i nie zajmować się pochówkiem. Teraz
jest czas na pracę. I po raz pierwszy zastrajkowałyśmy
(wtedy to słowo było praktycznie nieznane). My, takie małe
dziewczynki odważyłyśmy się sprzeciwić uzbrojonemu
enkawudyście. Powiedziałyśmy, że nie pójdziemy do pracy,
póki nie pochowamy naszej koleżanki. I wygrałyśmy.
Str. 23
Pochowałyśmy ją. I to była druga, niesamowita tragedia rozegrana na oczach dziecka, którym mimo cierpień
przecież byłam .
Za to euforię przeżyliśmy na przełomie lipca i sierpnia 1941 roku, kiedy zaczęła się wojna niemiecko – rosyjska.
My o tej wojnie nie wiedziałyśmy. Pewnego dnia zostałyśmy
wezwane na apel na plac przed barakami. Na tym placu do tej
pory spotykały nas same niemiłe rzeczy. Albo byłą zmniejszona dzienna racja wody, albo racja żywnościowa. Dowódca
mógł nam zakomunikować, że nie wystarczy chleba, albo w
tym dniu nie mogą dowieźć prowiantu i wobec tego nie będzie posiłku. Na kolejny apel szłyśmy z takim samym nastawieniem. Pochylone plecy, i przeczucie, że stanie się coś złego. I wtedy na tak zwanej trybunie stanął kierownik NKWD i
jeszcze dwóch innych mundurowych. Kiedy wszyscy zgromadzili się już na placu to kierownik odezwał się następująco: „Witajcie przyjaciele Polacy!”. Nasze oczy zrobiły się
wielkie jak u sów. Co się za tym się kryje i w ogóle co te słowa mogą znaczyć. I Wtedy usłyszałyśmy, że jest wojna. Że
wrogiem jest Hitler, do tej pory był przyjacielem Rosji Sowieckiej, i, że teraz my, Polacy jesteśmy przyjaciółmi, którzy
to tej pory byli wrogami. Później dowódca powiedział, że
mamy prawo wyjechać z obozu i, że jesteśmy objęci amnestią. I po uzyskaniu tej amnestii wolno nam jechać w dowolnym kierunku po uzgodnieniu z NKWD. Kierownik powiedział też, że możemy wstąpić do armii i razem pokonać naszego wroga , czyli Hitlera. Zapytaliśmy dokąd możemy wyjechać. Kierownik powiedział , że to później u naczelnika. I
nagle zrobił się wielki szum i to 6000 osób będących na placu
ustąpiło miejsca chłopakom niosącym flagę Polski, którą
gdzieś w ukryciu trzymali. I wtedy zaczęliśmy śpiewać polskie piosenki. Kiedy 6000 osób zaczęło śpiewać, jestem pewna, że usłyszała nas połowa tajgi. Ku naszemu zdziwieniu
wszyscy oficerowie rosyjscy stanęli na baczność, czekając aż
sztandar dojdzie do trybuny. I to był taki wielki dzień dla
Polaków, którzy przestali się garbić i przyjęli pozycję wyprostowaną.
Naturalnie można było wyjechać ale trzeba było się
osobiście stawić w siedzibie NKWD, która była oddalona o
10 km, które trzeba było naturalnie przejść na piechotę.
Szczęście w nieszczęściu, że ja byłam jeszcze mała i nie miałam osobnych dokumentów. Zapisana byłam tylko w papierach mojej mamy, więc to ona sama musiała iść do NKWD.
Mała, słaba z głodu dziewczynka byłaby podczas tej drogi
dodatkowym ciężarem.
Więc mamy ruszyły i po 4 dniach wróciły. Było to stosunkowo niedługo. Wróciły z odpowiednimi dokumentami. Znajomy polecił nam miejscowość Kamiszyn, nazywając go krainą
mlekiem i chlebem płynącą. W tamtych czasach chleba
wiecznie brakowało. Postanowiłyśmy jechać do tego Kamiszyna, położonego na północ od Stalingradu. Większość mam
przywiozła dokumenty właśnie do tego miasta. Dojechaliśmy
do Kamiszyna, ale niedługo po naszym przyjeździe zaczęło
się oblężenie Stalingradu. Więc wyjechałyśmy z Kamiszyna
do pobliskiego kołchozu, gdzie albo jeszcze był chleb, albo
można było ukraść ziarna i zmielić na żarnach mąkę, z której
potem robiło się chleb samemu. Wtedy chleb był zawsze.
Musiałyśmy oczywiście pracować. Zapisano nas do kopania
Str. 24
rowów przeciwczołgowych. Byłam świadkiem, kiedy
Rosjanie byli już gotowi do strzałów, bo Niemcy byli
już blisko. Zawsze było tak, że kiedy oddano pierwszy
strzał, Niemcy odjeżdżali. Bali się nieznanej im broni.
Po paru minutach miejsce to było już ostrzelane.
Nadszedł rok 1942. Ja, kopiąc rowy, zostałam
tak przykryta gruzami, że w ostatniej chwili zostałam
wyciągnięta. My uciekaliśmy, bojąc się o własne zdrowie. Później dostało nam się, że nie walczymy zgodnie
z teorią generała Sikorskiego, czyli ramię w ramię i w
związku z tym jesteśmy aresztowani i deportowani do
Kazachstanu.
Kazachstan jest piękny, ale nieprzyjazny. Nie
ma tam nic, prócz biegających świstaków. To były ciężkie czasy. Budowaliśmy tamę na rzece, bo Kazachstan
nie miał wody, a ona była niezbędna. Po zbudowaniu
tej tamy nastała bardzo ciężka zima z ogromnymi epidemiami. Z kilkunastu ziemianek pozostały wolne trzy.
Tam znajdował się szpital. Szpital polegał na tym, że
nie chodziło się do pracy, leżało się i dostawało się 300
gramów chleba na cały dzień. Pielęgniarka chodziła od
pryczy do pryczy i sprawdzała czy dana osoba jeszcze
żyje czy już nie. Tak wyglądało leczenie. Epidemią był
tyfus brzuszny, tyfus plamisty i malaria. Miałam okazję
razem z mamą złapać wszystkie trzy choroby. Wyjechałyśmy z Kazachstanu w 1944 na odbudowę tzw. Ziem
Odzyskanych. Trafiłyśmy najpierw na Ukrainę. Tam
czekałyśmy na wyjazd do Polski. Jednak nie udało nam
się zbyt szybko. Najgorsze było to, że miejsca zajmowane przez nas, a potem zwalniane w obozach Syberii,
zajmowali znów jacyś Polacy aresztowani czasami
przez władze radzieckie a czasami przez władze polskie.
My do Polski wróciłyśmy w 1946 roku a oni
dopiero w 1957.
Wrocław-miasto ciekawych miejsc
Podczas tego wyjazdu, który trwał zaledwie cztery dni zobaczyliśmy wiele
miejsc. Nie czas jednak opowiadać o
wszystkich dokładnie. Omówię tylko
te, które najbardziej mnie zainteresowały.
Daleko jeszcze?
Stwierdzam, że podróż pociągiem była na pewno czymś ekscytującym i może trochę ciekawym, a zaczęła
się ona tak… Była godzina 7 rano dnia
18 września 2012 roku. Na twarzach
wszystkich zgromadzonych widać było
niewyspanie, ale jednocześnie podniecenie. Hala główna na Dworcu Centralnym była zapełniona uczniami i nauczycielami z Gimnazjum Przymierza
Rodzin nr. 2. Za 30 minut wszyscy
oczekujący odjadą do Wrocławia.
W trakcie podróży dużo osób
chodziło po całym wagonie; odwiedzając kolegów z innych przedziałów,
korzystając z luksusów pociągowej
łazienki. Niewielka część podróżujących siedziała cały czas w jednym
miejscu czytając jakąś książkę. Taką
właśnie osobą jestem ja. Co pewien
czas podnosiłam wzrok z nad książki
po to, by kupić coś od pan
„wózkowego”, lub też zamienić parę
słów z odwiedzającymi.
Podróż dłużyła się strasznie.
Wszyscy zjedli już to co mieli i powoli
zaczynali być głodni. Niestety mężczyzna sprzedający napoje i jedzenie dawno już zniknął z pociągu.
Kiedy
dojechaliśmy,
wbrew temu, że
była to już połowa września i w
prognozie pogody mówiono o
ochłodzeniu, upał
był niemiłosierny
(jak się później okazało oczekiwane
ochłodzenie nadeszło nieoczekiwanie następnego dnia).
ZUZANNA CISZEWSKA-KORONA
sklepu i w ustach było nam niesamowicie słodko i w ustach i w sercu.
Trzy piękne ogrody
Słodki czar
Równie jak podróż zajmującym wydarzeniem było odwiedzenie fabryki cukierków. Kiedy wchodziło się do tego cudownego miejsca od razu uderzał w nozdrza słodki zapach. Cukierniczka na naszych
oczach
produkowała
cukierki.
„Najpierw – mówiła – rozpuszczamy cukier i powstaje karmel. Jest on
bardzo gorący, ma temperaturę ponad 100°C. Wlewamy go do formy
na „zimny” blat, aby nieco zesztywniał i ostygł. Dodajemy barwników i
posypujemy kwaskiem cytrynowym.”
Wszystkie czynności oglądaliśmy z wielkim zainteresowaniem. Jak urzeczeni patrzyliśmy na
ręce cukierniczki, które zgrabnymi i
szybkimi ruchami przenosiły kawałki karmelu z zimnego na ciepły stół.
Potem kobieta zaczęła formować
walce, wałki i wałeczki, z których
później powstały pyszne smakołyki.
Kiedy
skomplikowany
sposób
otrzymywania cukierków dobiegł
końca pozwolono nam spróbować
wykonanych wyrobów. Były jeszcze
ciepłe, miały słodki, jagodowy
smak. Mogliśmy również „skręcić”
lizaka własnoręcznie.
Kiedy wychodziliśmy ze
Innym ciekawym miejscem
odwiedzonym przez nas było wrocławskie ZOO. Jest ono największe ze
wszystkich w Polsce. Spacerując po
ogrodzie zoologicznym spotkaliśmy
wiele ciekawych „osobistości”. Piękne
i kolorowe motyle, groźne krokodyle i
piranie, ospałe niedźwiedzie, obrzydliwe pająki, śmieszne i fikuśne foki,
leniwe lwy oraz zwinne małpy.
Wszystkie zwierzęta urzekły nas
czymś, a to swoim umaszczeniem,
niewinną minką czy też niezwykłymi
sztuczkami.
Następnie podążyliśmy do
ogrodu japońskiego, który był równie
zachwycający, ale bardziej spokojny i
dystyngowany. Tu zamiast dzikich
zwierząt podziwialiśmy przepiękne
rośliny. Również w tym miejscu odbył
się piękny pokaz fontann.
Odwiedziliśmy również trzeci
ogród, tym razem botaniczny. Tam
oglądaliśmy piękną florę. Wszyscy
byli już tak zmęczeni, że pamiętają ten
park jako wspaniały park odpoczynku.
Dzielnica pojednania
Zobaczyliśmy także dzielnicę
czterech świątyń. Tam to właśnie zbudowane zostały (dość blisko siebie)
świątynie 4 różnych wyznań: synagogę, cerkiew, kościół ewangelicko – reformowany
oraz kościół rzymsko –
katolicki. Miejsce ma
przybliżyć kulturową oraz
religijną
różnorodność
miasta.
Opisując te wszystkie zdarzenia zapragnęłam znowu
tam być. Zerknąć okiem na
piękne kamienice. Przejść
się wąskimi uliczkami.
Chcę jeszcze raz tam kiedyś pojechać.
W SŁODKIEJ MANUFAKTURZE
Str. 25
NA WIESZAKU
Festiwal (BEZ) Nauki
W ostatnim tygodniu września odbył się Festiwal Nauki
2012. Głównym jego hasłem było ''brak inwestycji w
naukę to inwestycja w ignorancję''. Oznacza to ni mniej,
ni więcej, że według organizatorów obowiązkiem rządu
i obywateli jest sponsoring nauki. A jednak, czy wydane
na festiwal pieniądze nie poszły na marne?
Pierwszy wykład, na którym byłam, odbył się we Wrocławiu. Młody naukowiec wyglądający na wielkiego
nudziarza opowiadał o parkietażu Eschera. Co kilka
minut starał się rozbawić publiczność, ale niezbyt mu to
wychodziło. Czy Festiwal nie może postarać się o lepszych mówców?
Po kilkunastu minutach moje myśli (tak jak
wszystkich innych słuchaczy) zaczęły odpływać... Jedni
postanowili wykorzystać godzinę wykładu na grę na
telefonach. Inni zwyczajnie złożyli głowę na biurkach,
zapadając w drzemkę. Tylko bardzo nieliczna grupa
notowała uważnie. Z takich właśnie osób wyrośnie
margines społeczny nie mający żadnych przyjaciół. Wyjęłam zeszyt z opowiadaniami mojego autorstwa. I pogrążyłam się w wymyślaniu nowej historii...
Drugi wykład okazał się równie nudny jak
pierwszy. O czym był? Zaraz... A tak! O teorii chaosu.
Chaosem mogę nazwać zachowanie młodzieży na wykładzie, ale sama prezentacja była poukładana i staran-
ZOFIA DYMEK
nie przemyślana. Nie pamiętam jaki był wykładowca. Mogę tylko zgadywać (nudne okulary,
przetłuszczone włosy, idealnie wyprasowana koszula). Nie pamiętam nic poza tytułem wykładu –
tak, jak pozostała część ''słuchaczy''.
Czy więc Festiwal Nauki należy sponsorować?
Uważam, że można dopuścić do siebie taką myśl, z
jednym wielkim ''ale''. Wykład ma być dla dzieci i
młodzieży, a nie dla nauczycieli (jedynych osób
dobrze czujących się na tych nudach). Zlikwidujmy nudne pogadanki, zastąpmy je wyłącznie eksperymentami. Bo tylko w taki festiwal może czegoś nauczyć. Bez tego sponsorzy tracą pieniądze
na głupoty. Chociaż czy tracenie lekcji na rzecz
wykładu na którym łatwiej pospać można nazwać
głupotą?
Dwa wykłady. Dwie stracone godziny życia. Może to nie do pomyślenia, ale jednak były
plusy. Po pierwsze - napisałam kilka stron nowej
powieści. Po drugie - dzięki drugiemu wykładowi
straciliśmy kilka lekcji. Nie wynieśliśmy więc nic z
wykładu, a do tego nie mieliśmy lekcji, z których
ewentualnie byśmy coś wynieśli.
W tym przypadku nazwę Festiwal Nauki
można nazwać zwykłym kpiarstwem.
Kabaczkowe jadło
JULIA ALEXANDROWICZ
Nasza redakcja przyjrzała się bliżej obiadom jedzonym przez naszych uczniów w barze Kabaczek.
A przed kotletem jajecznym znalazła się nawet wątróbka.
Od kilku lat właściciel oferuje dla nas obiady podczas dużej przerwy. Czasami słyszymy odgłosy
niezadowolenia, dlatego podjęliśmy się MISJI KABACZEK.
Wygląda na to, że jaja w postaci kotleta są po prostu
niejadalne. Nikt nie uznał tego dania za zjadliwe.
Wśród osób korzystających z oferty sąsiada, przeprowadziliśmy ankietę na temat najlepszego i najmniej smacznego obiadu zaserwowanego we wrześniu.
Okazuje się, że smakuje nam danie znane i uznane,
czyli frytki. Wszyscy ankietowani docenili kunszt
frytkownicy. Na drugim miejscu znalazł się równie
tradycyjny kotlet z ziemniaczkami i ryż z sosem
nieznanego smaku. Niżej uplasowały się naleśniki i
spagetti.
Str. 26
Redakcja przedstawi właścicielom Kabaczka nasz ranking, z postulatem o to, żeby kotlet z jaja nie pojawiał
się w menu.
A swoją drogą nadzieja w kółku Gary- Mary, że i nasz
zmysł smaku się rozwinie i zaczniemy doceniać nie
tylko fast foody.
CO DALEJ, TRZECIA KLASO?
VII LO im. Juliusza Słowackiego
Drodzy gimnazjaliści, niedługo niektórych z Was czeka trudna decyzja wyboru liceów. Ja na
szczęście mam już to z głowyJ
Ukończyłam naukę w Naszym gimnazjum w 2011 roku. Teraz jestem
uczennicą Słowaka.
Bardzo stresujący był dla mnie czas
wyboru nowej szkoły; te wszystkie
internetowe formularze, logowanie
się, podejmowanie decyzji w ostatniej chwili, ustawianie klas w odpowiedniej kolejności… horror – to
właśnie Was czeka moi drodzy. Jest
to właściwie jeszcze bardziej stresujące niż wszystkie egzaminy jakie
jeszcze w tym roku szkolnym napiszecie. Czy podejmę właściwą decyzję? Uda mi się pójść z przyjacielem?
Na pewno mogę Wam powiedzieć,
że lepiej iść samemu do nowej
szkoły, nie ma co dostosowywać się
do koleżanek i kolegów – będziecie
tego żałowali. Idąc sami wchodzicie
w nowe towarzystwo z „czystą kartą”, łatwiej Wam będzie nawiązać
nowe znajomości. Jeżeli chodzi o
profile klas to na serio nie warto iść
na łatwiznę i wybierać klasy humanistycznej – taka jest właśnie bolesna prawda („human-tuman” –
mówię to ja, a wybrałam właśnie
profil humanistyczny), no chyba że
jesteście rzeczywiście zainteresowani…
Już drugi rok uczęszczam
do liceum Słowackiego. Jest to duża
szkoła, mój rocznik to 6 klas po ok.
30 osób. Dodatkowo w szkole mamy też bursę, w której mieszka bodajże 70 osób. Szkoła ma bardzo
dobry dojazd – 2 przystanki autobusem od metra Politechnika. Znajduje się też bardzo blisko dworca
zachodniego, co również ułatwia
dojazd wielu uczniom z podwarszawskich miejscowości. Budynek
mieści się na ulicy Wawelskiej 46.
Po trzech latach w naszym
ANNA KRZYSZTOŃ
malutkim gimnazjum szkoła wydaje mi się ogromna! Słowak ma
2 sale gimnastyczne, dużą aulę i
boisko szkolne oraz siłownię i
pomieszczenia ze stołami do
ping-ponga. Na wuefy wychodzimy czasem z kijkami Nordic
Walking, lub idziemy na stadion
Skry, który znajduje się po drugiej stronie ulicy.
Jest oczywiście sala
komputerowa oraz telewizyjna,
w każdej klasie jest rzutnik, mamy też tablicę interaktywną. Dodatkowo od paru miesięcy każdy uczeń posiada swoją szafkę.
W tym roku w szkole był remont, mamy ładnie odnowioną
szatnię oraz korytarze. W szkole
mieści się stołówka i kuchnia.
Po ukończeniu naszego gimnazjum właściwie każdy absolwent
odczuwa ciężki szok jeśli chodzi
o zmianę nauczycieli i ich podejścia. Jednym się to podoba a innym nie – w każdym razie jest
INACZEJ. Teraz już nikt nie interesuje się tym, że nie było nas w
szkole, że mamy niezaliczony
sprawdzian – trzeba bardzo pilnować swoich spraw. Uważam,
że nauczyciele w Słowaku są
naprawdę super, oczywiście nie
jest to to samo co w Przymierzu,
ale nie narzekam. Zdziwi was
pewnie, że przez całe 3 lata niektórzy nauczyciele nie zapamiętają jak macie na imię.
Na przerwach nigdy nie jest
nudno, w szkole często organizowane są różnego rodzaju festiwale. W tym roku mogę Was
zaprosić na dziewięćdziesięciolecie szkoły oraz festiwal filmowy
„Słowacki Film Fest”. Generalnie
o Słowaku mówi się jako o szkole artystycznej, ale tak naprawdę
tylko klasy D i E są zaangażowane w tworzenie festiwali i różnych akcji. Jeżeli wybieracie so-
bie profil klasy ( np. klasa E to klasa medialna) to rzeczywiście będziecie realizowali program zajęć
związany z tym wybranym profilem klasy. Atutem szkoły są częste
wycieczki oraz zajęcia dodatkowe
w ramach lekcji. Dodatkowo, klasy
D, które są klasami artystycznymi
mają swój odrębny program. Jeżdżą na wyjazdy naukowe kilka
razy w roku – tam nagrywają filmy, bawią się i uczą. Jest to klasa
autorska, tak jak i klasa E, czyli
moja.
To, że o Słowaku mówi się jako o
szkole artystycznej nie znaczy, że
nie warto patrzeć na nią pod kontem przedmiotów ścisłych. Klasa B
na przykład jest klasą matematyczno-geograficzną, również realizują
bardzo ciekawy program.
W szkole mamy kilku naprawdę
wybitnych nauczycieli, od lat są
owiani legendą. Uczą świetnie.
W liceum na pewno trzeba zacząć
się uczyć. Dla wielu z was to będzie zaskoczenie i być może pierwszy raz zaczniecie siadać po lekcjach do książek. Nie mówię, że jest
tak tylko w Słowackim. W liceum
tak jest i już. Na wstępie na 100%
usłyszycie, że przesiedzieliście bezczynnie 3 lata w gimnazjum i była
to przerwa od nauki dla waszych
mózgów. Coś w tym jest, a przynajmniej z paru przedmiotów…
Liceum to fajny czas, warto wybrać
odpowiednią szkołę. Taką żebyście
się czegoś nauczyli ale i mogli wykorzystać te najlepsze lata na trochę zabawy. Życzę Wam trafnych
wyborów i dobrze przemyślanych
decyzji.
Str. 27
A może technikum?
ZOFIA MUNIK
Chodzę do Technikum Architektoniczno- Budowlanego
im. Stanisława Noakowskiego, do klasy technik urządzeń sanitarnych.
W tym technikum jest również klasa budowlana ale
dużo o niej nie wiem.
Moja klasa od tego roku została objęta patronatem firmy niemiecko- holenderskiej IMTECH.
Jest to klasa o rozszerzonej matematyce, fizyce i niemieckim, ale nie jest to za bardzo zauważalne, bo nauczyciele bardzo dobrze prowadzą lekcje.
Oprócz przedmiotów ogólnokształcących uczymy się
przedmiotów zawodowych np. dokumentacji technicznej. Oznacza to, że w pierwszej klasie ćwiczymy rysunek odręczny i techniczny, a w dalszych uczymy się
projektowania i jego zasad, budownictwa ogólnego,
ogrzewnictwa i wentylacji, wodociągów i kanalizacji.
Oprócz przedmiotów zawodowych teoretycznych są
również praktyki zawodowe. W ciągu czterech lat, bo
tyle trwa szkoła, na zajęciach praktycznych ćwiczymy
najpierw łączenie instalacji, spawanie itd. A potem
współpracujemy z biurem projektowym.
Teraz jest moda na licea, ale ja uważam, że nauczenie
się zawodu jest pożyteczne. Chciałam uczyć się w tej
szkole, mimo że gimnazjum skończyła z dobrą średnią i
zdanym dobrze egzaminem. Dostałam się zresztą
do liceum im. Reytana.
Technikum kończy się maturą i jeśli ktoś chce, może kontynuować naukę na studiach. Ale może też
pracować, bo ma zawód.
Projektowanie budowlane było moim marzeniem.
Ponieważ zdecydowałam się ostatecznie nie iść do
liceum już po skończonej rekrutacji, to zostałam
przyjęta do profilu mniej popularnego.
Wiele osób wyśmiewa tę klasę, mówiąc, że jedyne
co można po niej robić, to zostać szambo- nurkiem, ale dziś widzę, że jest to dużo bardziej opłacalny kierunek, niż ogólne budownictwo.
Zaprojektowanie wszystkich instalacji w budynkach jest bardzo ważne i trudniejsze niż postawienie "czterech ścian" budynku.
Po za tym w tej szkole są bardzo fajni ludzie i super nauczyciele, z którymi można sobie pogadać.
Bardzo polecam klasę o profilu sanitarnym, ponieważ ludzi zajmujących się instalacjami jest dużo
mniej niż zwykłych budowlańców, a mając dobre
oceny z przedmiotów technicznych
i z niemieckiego macie zapewnioną pracę w firmach budowlanych i instalacyjnych.
Naukowe przymiarki
Każdy z naszych gimnazjalistów musi poza lekcjami chodzić na tzw. warsztaty.
Próbujemy dostosować je do naszych zainteresowań,
a i napracować się nie za bardzo.
Przedstawimy krótko dwa z naszych obowiązkowych zajęć dodatkowych.
Warsztat matematyczny
Dziecięciu chłopa i jedna dziewczyna pod wodzą
pani Basi Mrzygłód – Labińskiej.
Same tęgie głowy rozmawiają sobie w miłej matematycznej atmosferze, choć pani Basia mówi, że rozwiązują zadania. Może.
My widzieliśmy ich grających w brydża. Żeby uwiarygodnić swoją pracowitość podyktowali nam zadania do rozwiązania. Sami podobno nie zdążyli. Kto
rozwiąże ma zapewnioną nagrodę. W tym numerze
podajemy pierwsze trzy zadania.
Zadanie 1
Wykaż, że różnica czwartych potęg dwóch kolejnych liczb całkowitych różniących się o 2 jest
podzielna przez 2.
Str. 28
REDAKCJA
Zadanie 2
Jak mu na imię? Imieniny pana Niewiadomskiego
obchodzono w licznym gronie. Prócz siostry gospodarza Katarzyny i jego brata Joachima był słynny podróżnik Pedantkiewicz i wielu przyjaciół pana Niewiadomskiego, którzy cenili sobie jego warszawską gościnność.
Ktoś zapytał pana Pedantkiewicza, co robił rok
temu. Zapytany wziął notes i z właściwą mu skrupulatnością odpowiedział: „Dokładnie rok temu
wyszedłem o wschodzie słońca z namiotu. Uszedłem prosto na południe milę lub trochę więcej,
zwróciłem się na zachód i po paru godzinach, nic
nie upolowawszy, skręciłem na północ. Swoich
własnych śladów już nie przeciąłem i ciągle idąc
na północ trafiłem do namiotu”.
Jak było na imię panu Niewiadomskiemu?
Rozwiązania do końca października można przynosić do
pani Basi.
Frankofonia
Zespół zdecydowanie kobiecy. Pani
Dorota Babled zaprasza w podróż
po kulturach krajów francuskojęzycznych. Szykują się do wyjazdu
do Francji, więc gadają, oglądają,
słuchają.
Na początek rozwiązywali quiz.
Nam dali do posmakowania trzy
pytania.
D. 5.
Warsztat zasupłani
2. Ile języków jest używa-
A raczej zasupłane, bo z panią
Ulą Sadkowską- Petryszyn
spotykają się tylko dziewczyny.
nych w Europie?
A. 100
B. 225
C. 260
D. 300
Które z języków są używane
na wszystkich kontynentach?
1. Którym pod względem liczby ludzi mówiących tym językiem, jest na świecie, język francuski?
A. hiszpański, angielski
A. 1.
C. angielski, francuski
B. 2.
D. hiszpański, francuski
C. 3.
angielski, niemiecki
B. niemiecki, hiszpański
Tu się dopiero dzieje. Robią
szydełkowe cudeńka, ale
zawsze przy
gorącej czekoladzie i
ciasteczkach. I nikogo nie częstują. Inni
tyrają, a one
się bawią.
Ale za to pożytecznie. Może
kiedyś wyposażą naszą redakcję w czapki podobne do
tej, którą Ala zrobiła dla kota,
(którego, jak każdy Polak
wie) ma.
REKORD ZBIÓRKI PAPIESKIEJ POBITY!
15. i 16.10 gimnazjaliści zarejestrowani jako wolontariusze zbiórki na rzecz Fundacji Dzieło Nowego
Tysiąclecia z identyfikatorami i puszkami kwestowali na ulicach Warszawy.
Dzieło działa od 2001 roku. Od początku istnienia idei gimnazjaliści działają
na rzecz zbierania środków na stypendia dla zdolnej młodzieży z ubogich rodzin.
W tym roku zebraliśmy rekordową sumę: 11111, 62zł
Pierwszoklasiści okazali się bezkonkurencyjni. W ich puszkach znalazło się
4252,96, czyli średni pierwszak zebrał ponad 350 zł.
Druga pod względem skuteczności okazała się klasa III bm. Niewątpliwie
rekord indywidualny należy do ucznia tej właśnie klasy. Mateusz Miedzianowski zebrał dziesiątą część całości, a nawet ciut więcej. Dokładnie
1126,31.
Tuż za nim uplasował się Piotrek Rzepecki z klasy I (1026 zł). Przodownikami pracy społecznej można
nazwać również Jeremiego Demiańczuka (z wynikiem 779, 56), Julkę Alexandrowicz (767,06) i Chrystiana Pulawskiego (646, 48)- wszyscy z kasy I. W nagrodę za skuteczność zwycięska klasa pójdzie w czasie
lekcji do kina.
W ramach kwesty podczas XII Dnia Papieskiego gimnazjalista z naszej szkoły zebrał średnio ponad 200 zł.
Str. 29
Zgadnij, jaki to mit?
JULIA ALEKSANDROWICZ
Konkursy przedmiotowe w gimnazjum
Jak co roku we wrześniu zostały ogłoszone kuratoryjne konkursy przedmiotowe. W tym roku uczestniczy w nich
rekordowa liczba gimnazjalistów, nie tylko trzecioklasistów, ale też uczniów młodszych klas, którzy chcą przekonać
się, jak wygląda taki konkurs i odpowiednio wcześnie rozpocząć olimpijski trening.
Poniżej—ranking popularności poszczególnych konkursów.
20
18
16
14
12
10
Klasa 1
8
Klasa 2
6
Klasa 3
4
2
i
og
ia
ol
bi
lsk
j.p
o
us
ki
ia
j.f
ra
nc
sto
r
hi
ge
og
ra
fia
gie
l
sk
i
OS
j.a
n
W
a
fiz
yk
ck
i
em
ie
j.n
i
ch
em
ia
m
at
em
at
yk
a
0
by MICHAŁ MATYSIAK
Str. 30
KONKURS
KONKURS FOTOGRAFICZNY
FOTOGRAFICZNY 2012
2012 „KONTRASTY”
„KONTRASTY”
ROZSTRZYGNIĘTY
ROZSTRZYGNIĘTY
Jak co roku w październiku odbył się konkurs fotograficzny. Tematem tegorocznego były Kontrasty. Można było przynieść zdjęcia pojedyncze i serie tematyczne.
Najwięcej zdjęć przynieśli w tym roku drugoklasiści.
Jury w składzie Maciej Belina- Brzozowski (fotograf), Bartosz Bremer (artysta malarz) i nasze gimnazjalne
nauczycielki- Barbara Mrzygłód- Labińska, Katarzyna Maleszak, Agnieszka Masna, zebrał się szkole 17.
10. 2012 r.
W kategorii zdjęcia pojedyncze nagrodzono:
I miejsce- Marta Boj kl. II – za zdjęcie Ręce
II miejsce Mateusz Miedzianowski kl. III bm- za zdjęcie Kapliczka
III miejsce ex equo
Marta Boj kl. II za zdjęcie Ziemia
Agata Starzec kl. III kk za zdjęcie Drzewo
Jury przyznało też dwa wyróżnienia
Julii Alexandrowicz kl. I i Weronice Olko kl. II
W kategorii seria nagrodzono:
I miejsce Łukasz Niemotko kl. II za serię Zamek na Mirowie w Książu Wielkim
II miejsce Julia Zimińska kl. IIIbm za serię Drzewa
W tej kategorii jury nie przyznało 3. miejsca.
Wyróżniono serię Karola Kapeckiego - Diody
Grad Prix konkursu otrzymało zdjęcie Mennica Karola Kapeckiego z kl. II
Gratulujemy!
Zamek na Mirowie w Książu Wielkim
ŁUKASZ NIEMOTKO
Redakcja: Julia Alexandrowicz, Emilia Bartosik, Stanisław Borawski, Zofia Dymek, Agata Kwiatusińska, Michał Matysiak,
Alicja Michałowska, Jerzy Traczyński
Opieka merytoryczna: Marzanna Rymsza- Leociak, Agnieszka Masna, Katarzyna Maleszak
Str. 31
NAGRODZONE FOTOGRAFIE
GRAND PRIX
Mennica
I. MIEJSCE w kategorii ZDJĘCIE POJEDYNCZE
KAROL KAPECKI
MARTA BOJ

Podobne dokumenty