Potworne poglady cynicznych krasnoludkow – A

Transkrypt

Potworne poglady cynicznych krasnoludkow – A
ANATOL ULMAN
Potworne poglądy cynicznych krasnoludków
Absence of evidence
is not evidence of absence.
I
My, racjonalny Europejczyk Jakub Zatraceński oraz Europejczyk
emocjonalny Zatraceński Andrzej, stoimy właśnie w kolejce do kasy,
by zapłacić za dwie butelki mleka, a w zasadzie dwa litry kultury
bakterii salmonella, oraz za pół bochenka odświeżanego
wielokrotnie chleba, kiedy rozlega się wibrujący krzyk ekspedientki
w dziale mącznym. Sześćset czterdzieści dwie osoby znajdujące się
akurat w megasamie spożywczym przy ulicy Królowej Jadwigi, gdyż
pora jest poobiednia i sprzedaje się drugi rzut podrobów dla
pracujących, raczej nie reagują, co jest oczywiste, gdy trzyma się
miejsca w kolejkach.
Jednak w dziale mącznym rzeczy przedstawiają się raczej niedobrze,
gdyż wrzeszcząca sprzedawczyni wskakuje na ladę, konkretnie
między wagę służącą do przeważania porcji cukru z kilogramowych
torebek a stalową masę potężnego arytmometru. Solidnie
zbudowana blondynka, ze złotym sianem w stosownym miejscu
podbrzusza, mogłaby w innych okolicznościach być żywą reklamą
odżywiania się produktami zbożowymi, gdyby nie fakt, że
w systemie reglamentacyjnym, kiedy obywatel może spożyć
miesięcznie najwyżej kilogram mąki i pół kilograma płatków
owsianych, ewentualnie ryżu, reklama taka jest zbędna. Owe włosy
oraz bardziej gorszące szczegóły pod dużą raczej misą, albo mówiąc
śliczniej: czaszą jej brzucha, dojrzeć można łatwo, gdyż sklepowy
kitel kobiety zostaje przez nią samą raptownie zdarty w momencie,
kiedy stwierdza w jego kieszeni obecność zupełnie żywego
krasnoludka o wzroście mniej więcej dwudziestu centymetrów.
Karzełek spożywa wówczas spokojnie na sucho makaron o nazwie
„Krajanka żuławska”.
Jeśli chodzi natomiast o interesujący szczegół, jakim jest
nieobecność seledynowych majtek kobiety na ich zwykłym miejscu,
to winę ponosi konwojent z magazynu WSS Społem, który na dwie
godziny przed wydarzeniami w megasamie zdjął je kwalifikowanej
sprzedawczyni w zamian za piętnaście kilogramów cukru, których
miał tego dnia nie otrzymać sklep spożywczy nr 28 przy ulicy
Wolności.
Trudno ocenić czy taka wymiana jest dużym interesem, w każdym
razie może ona doprowadzić do prawie katastrofalnych skutków,
jeśli pracownica uspołecznionego handlu musi w nieprzewidzianym
dla siebie momencie wskoczyć na ladę bez chroniącego wstydliwość
fartucha. Żaden powód nie jest w stanie usprawiedliwić kobiety,
która w porze natężonego ruchu demonstruje dzieciom,
mężczyznom, a także obyczajnym niewiastom potężne uda,
balansujące nad nimi obfite pośladki, a wszystko gołe, choć dobrze
wymyte mydłem „Mefisto”. Tak sprawę ocenia on, Jakub. On,
Andrzej, kiedy w kilka minut później siedzimy na wysokich półkach,
by uniknąć zadeptania przez wirujący tłum, z przyjemnością zerka
na potężne kształty ekspedientki, która niby różowobiały posąg stoi
na ladzie do końca zajść.
My, Zatraceński, dochodzimy już do kasy, gdy zaraza, która zaczęła
się w dziale mącznym, dotyka nagle stoiska jajczanego.
Wymienionego nabiału zgromadzono tam w liczbie co najmniej
dziesięciu tysięcy sztuk, oczywiście w trzech gatunkach różniących
się ceną, chociaż na stoisko dotarł wyłącznie gatunek pierwszy po
złotych piętnaście za sztukę, gdyż krajowe kury zwariowały pod
wpływem czerwcowych upałów, produkując niszczące gospodarkę
ilości jajek, mimo iż przewidywano niedobory tego białka. W tym
wypadku starsza sprzedawczyni, słynąca z powolności na całym
Zatorzu, z ogromną szybkością naciera na jajka, by schwytać
i udusić, jak potem zeznaje, szczura podobnego do, wstyd
powiedzieć, krasnoludka, bez typowej jednak brody, który jakoby
wypijał jajko, uczyniwszy przedtem w skorupce stosowny otwór.
Czyn taki w świetle przepisów stanowi kradzież produktu
znajdującego się w obrocie spożywczym i winowajca podlega karze.
Należy go jednak przedtem złapać i taka jest intencja ekspedientki
pracującej w tym dziale. Problem polega na tym, iż wzdłuż stosów
jajek w tekturowych pojemnikach utworzyła się długa kolejka,
złożona z osób pragnących nabyć śmietanę, gdyż tak uprzejmie
nazywa się pełnotłuste, skwaśniałe mleko w małych butelkach.
Sprzedawczyni rusza na krasnoludka z tą energią, z jaką
prześladujemy wszystko, co jest małe i wstrętne, a przyśpieszenie
uzyskuje na rozbitym rano jajku, nieco już przyschłym na posadzce,
lecz nadal dobrze niwelującym tarcie. Masa starszej pani jest
niewielka, ale pęd dosyć duży, więc uderza w kartony z jajami z siłą
wystarczającą na zburzenie całej budowli.
Białka oraz żółtka z tysięcy rozbitych jaj spływają pod nogi
zaskoczonych tą akcją ludzi w kolejce, których część biegnie
w kierunku stoiska z cukierkami, gdzie rozpoczęto właśnie sprzedaż
kociołków do prania bielizny, a reszta ładuje się w jajecznicę
i pozostałe kartony z drobiowym produktem. Śliska zawartość
oblewa nie tylko nieszczęśników tak nagle wrzuconych
w egzystencjalność jaj, ale także cieknie żółtoprzezroczystą rzeczką
pod nogi uciekających z sąsiedniego działu mącznego, gdyż nie
każdy człowiek jest w stanie spokojnie przypatrywać się gołej,
ogromnej kobiecie tkwiącej na ladzie.
My, Zatraceński, mimo oporu Jakuba, biegniemy nacieszyć się
widokiem prawie dwustu kupujących upapranych w jajecznicy, kiedy
w dziale mięsnym mdleją dwie otyłe panie pod wpływem wrażeń,
jakich dostarcza im krasnoludek smakujący ze spokojem ziarna
kaszki za grubą szybą rzeźniczej chłodziarki. Jednocześnie w stoisku
z alkoholem, którego półlitrówkę ma prawo wypić każdy dorosły
obywatel, jakiś mały człowieczek, trochę niższy od butelki, próbuje
odkręcić nakrętkę flaszki zawierającej cherry brandy, czyli rzadko
pojawiającą się w sprzedaży wiśniówkę. Młoda, wysoka
sprzedawczyni nieprzyjemnie odpyskowuje mężczyznom, którzy
starania człowieczka obserwują z kolejki i którzy z zawiści
denuncjują krasnoludka, co powoduje, iż ekspedientka stuka się
w wysokie czoło, by ująć godności obywatelom nabywającym
przydziałową wódkę. Krasnoludek robi mały spacer po półce do
miejsca, gdzie leżą papierosy „Popularne”, i chwyta w dłonie dwie
paczki, aby zanieść je przed butelkę wiśniówki. Następnie wspina
się po nich jak po schodach i w tej pozycji, obejmując butelkę
nogami, ponownie dobiera się do zakrętki, która puszcza. Potem,
pomyślawszy, z trudem przewraca flaszkę i krwisty płyn rozlewa się
między inne, a także poczyna ściekać na włosy ekspedientki, nadal
urągającej klientom. Skrzat kładzie się na półce i w tej pozycji
poczyna z zadowoleniem chłeptać alkohol. Wódka szybko przenika
fryzurę sprzedawczyni i dociera do jej handlowego mózgu, więc
odwraca się, by westchnąć cicho i paść jak ścięta na pojemniki
z extra żywnością.
W tym samym czasie olbrzymi tłum kobiet spod stoiska mięsnego,
który naocznie stwierdza wśród wołowiny z kością oraz kaszanki
obecność zwierzęcia podobnego do małego człowieczka, powiedzmy
krasnoludka, z tym że krasnoludki chodzą w specjalnych ubrankach
z kapturami, a ten ubrany jest w elegancki garnitur z elanobawełny
i koszulę bardzo modnego kroju, więc zbiór pań wyje z przerażenia
i biegnie ku wyjściu, gdzie już tłoczą się klienci oblepieni nie tylko
jajecznicą, ale także rozlazłymi pyzami. Pyzy wyrzucane są na
kupujących z chłodziarki zawierającej mrożonki. Do chłodziarki
odważnie zagląda emerytowany pułkownik, a za nim kilku bojowych
mężczyzn w dżinsach. Wszyscy, wstyd przyznać, odbiegają od niej
takimi skokami, jakie stosuje się podczas nawały artyleryjskiej, co
porywa resztę klientów z działu z wyjątkiem rosłego Cygana, który
jakimś cudem zawędrował na Zatorze z odrapanych domów
dzielnicy staromiejskiej. Cygan spokojnie otwiera w całym tym
bałaganie najpierw kasę, a następnie drugą, i wybiera cały utarg
drugiej zmiany w kwocie stu osiemdziesięciu tysięcy dwustu
jedenastu złotych i dziesięciu groszy.
Wejścio-wyjściowe drzwi megasamu blokują się natychmiast
krzyczącymi ludźmi jak żywym korkiem i w olbrzymiej hali nastaje
koniec świata.
My, Zatraceński, skierowani chłodnym rozumem jego, Jakuba,
lokujemy się na najwyższym pięterku dziesięciometrowej półki
zastawionej na całej długości wyłącznie konserwową marchwią,
której każdy słoiczek wart jest czterdzieści pięć złotych. Z wysokości
tej obserwujemy nie tylko kotłujący się oraz wyjący tłum kobiet,
dzieci i innych osobników, ile jednostki racjonalne, które ładują do
blaszanych kociołków już to cukier, już to alkohol, a zwłaszcza kawę,
papierosy i kiełbasę zwyczajną, gdyż innej nie ma.
Jest zastanawiające, że zaledwie pięć krasnoludków, nie mających
łącznie więcej niż metr wysokości, w ciągu zaledwie dziesięciu
minut zamieniło setki ludzi, w tym naukowych pracowników
Najwyższej Szkoły, lekarzy, urzędników z Wojewódzkiego Urzędu
oraz nie wierzące w nie prostytutki z kawiarni
„Franciszkańska” w oszalałe stado, pomazane surową jajecznicą
i rozmiękłymi pyzami, półnagie z powodu niepotrzebnego łapania
się za ubrania i latające z wrzaskiem po hali nowoczesnego sklepu.
Zanim porządek zrobią władze, wezwane przez kierownika sklepu,
ktoś, rzuciwszy w przeszkloną, ścianę butelką z kwaśnym mlekiem,
tłucze ją i tamtędy obywatele kupujący tego popołudnia
w megasamie wylewają się w słoneczną uliczkę.
On, Jakub, absolutnie nie dopuszcza myśli o istnieniu krasnoludków.
W mniemaniu tym jest zgodny z ponad pięciuset klientami
magasamu, którzy szesnastego czerwca około godziny szesnastej
dokonują w sklepie niezbędnych zakupów. Piekielny upał
panujący tego dnia, smród płynący ze stoiska mięsnego oraz ze
stłuczonych siarkowodorowych jajek, a także pot setek dosyć
tłustych obywateli daje w efekcie owo narkotyczne powietrze, po
zażyciu którego niezmiernie łatwo o zbiorowe halucynacje. Zjawisko
mógł także wywołać Cygan, by obrabować kasę.
Człowiek ów, znaleziony zresztą, choć bez pieniędzy, nazywa się
Skrzatek, co pozwala wiele zrozumieć. Jedynie znajdująca się wśród
klienteli ponad setka dzieci jeszcze dzisiaj twierdzi, że
w poszczególnych stoiskach megasamu rozrabiały krasnoludki.
Takie jest racjonalne wyjaśnienie całej sprawy. Problem polega
jedynie na tym, iż my, Zatraceński, a konsekwentnie on, Andrzej
w swojej czarnej torbie ze sztucznego tworzywa wynosimy ze sklepu
te pięć krasnoludków, gdyż tam się dla osobistego bezpieczeństwa
umieszczają.
My, Zatraceński, przeczytaliśmy pięć tysięcy najważniejszych
w kulturze książek.
W ten sposób przejmujemy od ludzkości wszystko, co ludzkie,
i posiadamy mnóstwo niepotrzebnych informacji o czymkolwiek.
Oczywiście, licząc się z człowieczą właściwością zapominania,
gromadzimy te książki w naszym pokoju, by co pewien czas
odświeżać szczegóły zawarte w licznych dziełach.
Książki poczynamy nabywać i czytać w odległym momencie
przeszłości, kiedy po radościach dzieciństwa, jakich dostarcza nam
wojna, i przyjemnościach młodości związanych z odkryciem
pewnych właściwości dziewcząt i kobiet, zadajemy sobie odwieczne
pytanie: Skąd przyszliśmy, kim jesteśmy i dokąd idziemy? Próbując
w sposób pewny rozwiązać tak ważne zagadnienie, zdajemy się na
autorytet mędrców oraz wybitnych pisarzy. Upływa sporo lat, zanim
odkrywamy najważniejsze pożytki z posiadania znacznej liczby
książek, w tym dużego formatu i w solidnych oprawach z płótna,
skóry oraz tworzyw sztucznych. Stanowią bowiem one najbardziej
praktyczny materiał do tworzenia potrzebnych w codziennym
bytowaniu sprzętów, takich jak stół do spożywania posiłków, taboret
lub tapczan.
Odpowiednio układane pozwalają składać z siebie prawie
nieskończoną rozmaitość fantazyjnych mebli. Na zgrabnym filarze
z książek poświęconych zdobyczom archeologii, z uwagi na ich duże
formaty, stoi właśnie nasza maszyna do pisania, dzięki której
możemy zakomunikować ludziom, do jakich wrednych poglądów
dochodzi cywilizacja krasnoludków, których przedstawiciele tak
nieoczekiwanie wtargnęli do naszego domu, burząc te artykuły
wiary we wspaniałość człowieka, jakie się jeszcze w nas ostają po
nazbyt obfitej lekturze.
On, Jakub Zatraceński, który tkwi w nas, tak jak on, Zatraceński
Andrzej, wypełnia nasze biologiczne jestestwo, w szczególny sposób
reaguje na obecność krasnoludków w naszym mieszkaniu, gdyż ich
po prostu nie widzi. Jego racjonalny umysł, wykształcony przez te
dyscypliny naukowe, których początek zawdzięczamy
przypuszczeniom Demokryta, rachunkom Descartes’a i geniuszom
XIX wieku, do ostatka wierny pozostanie empirii i logicznym z niej
uogólnieniom. Stąd mity oraz bajki ludowe nie stanowią dlań
żadnego dowodu na istnienie kiedykolwiek ludzi o wysokości
dwudziestu centymetrów, gdyż nawet Pigmeje i karły cyrkowe mają
wzrost znacznie większy. Racjonalizm natomiast, dzięki konieczności
pogodzenia się z praktycznymi wynikami nauk psychologicznych,
w tym psychiatrii, nie wyklucza halucynacji oraz innych aberracji
umysłu i stąd on, Jakub, godzi się, iż ludzie ze zdezelowanym
rozumem widzieć mogą, mocą zepsutej wyobraźni, zjawiska oraz
istoty przeczące rozsądkowi.
Z tego jedynie powodu Jakub nie wdaje się w jałowe spory na temat
gromadki skrzatów w naszym otoczeniu, a nawet bez protestu
uczestniczy we wszelkich pracach, jakich wymaga zapewnienie
krasnoludkom podstawowych warunków bytowania.
Z serii książek in octavo poświęconych prezentacji
najwybitniejszych dramatów europejskich, uzupełnionych
książeczkami zawierającymi najlepsze nowele świata, którym
patronuje „Jednorożec”, budujemy wspólnie małe stoły, kanapy oraz
inne sprzęty wedle życzeń gości.
On, Jakub, obserwując z konieczności razem z nim, Andrzejem, życie
krasnoludków, w tym sytuacje w jego przekonaniu bezwstydne,
gdyż umysły racjonalne dziwnym trafem bez wahania aprobują
teologiczne normy moralne w zakresie zjawisk płciowych, wielokroć
zmuszany jest do dyskusji z zaskakującymi tezami gnomów, ale
i wówczas nie tyle mówi do małych adwersarzy, ile do Andrzeja,
jakby to on, Andrzej, był krasnoludkiem przedstawiającym
bezczelnie cyniczne poglądy lub ich elementy.
On, Jakub, ma rację – kwestionując fizyczny byt skrzatów, nie musi
wdawać się w wynikające z tego faktu implikacje. Kto odrzuca
aksjomat punku, ma z głowy całą geometrię.
Podczas naszej wspólnej pierwszej kolacji z małymi istotami, posiłku
złożonego z rzodkiewki oraz żółtego sera, Jakub, patrząc na
spokojne zaspokajanie głodu przez gnomy i nie widząc, jak
odgryzają małe kęsy z błyszczących plasterków tylżyckiego
zauważył: – Nie było nigdy i nie ma żadnych dowodów na istnienie
krasnoludków czy innych kurdupelków wielkości dziecięcych
zabawek, tedy niewątpliwie nie istnieją.
Nie bierze jednak pod uwagę, iż dobrze jest się w cokolwiek uwikłać.
Głębokie wplątanie się w sprawę tak beznadziejną, jak byt skrzatów,
pozwoliłoby nam uniknąć kłopotliwych pytań o dalszy sens naszego
życia. Dotąd decyduje o nim panna Nu-Nu, która czas swego
istnienia uzależnia od naszego i w ten sposób wiąże nam ręce.
Pewne twierdzenia panny Nu-Nu stają się jednak trochę wątpliwe.
Cały nasz problem polega na niepoważnym stosunku do życia.
Zdaje się, że cały nasz problem polega właśnie na tym.
Ściślej biorąc nie potrafimy przyjąć na długo żadnej
z funkcjonujących, zarówno starych jak i obecnie tworzonych
konwencji: Po trwającym krótki czas entuzjazmie dostrzegamy
w różnych teoriach chwilowość, przemijanie. Sposób na życie może
być wiekowy, jak taoizm i chrystianizm, lub zupełnie nowy,
stworzony przez guru z rzadką brodą. Obowiązujący pod karą
dużych dolegliwości, ewentualnie całkowicie dobrowolny jak
uprawianie sportu. On, Jakub, dostrzega w nim prędzej czy później
podstawowy błąd logiczny, tkwiący w aksjomatach budujących całą
konwencję, tak jak on, Andrzej, pozbawiony jest wiary, by w pełni
zaufać jednej, skoro równie dobrze są tysiące.
Wśród mnóstwa książek, rozsianych raczej bezładnie po naszym
mieszkaniu, łatwo znaleźć najnowsze wykłady współczesnych
kombinacji etycznych, psychologicznych i filozoficznych. Wystarczy
kopnąć piętą, by przeczytać: „Ludzie tkwiący w głównym nurcie
społeczeństwa technokratycznego podporządkowują się, ponieważ
zostali schwytani w pułapkę ograniczonej rzeczywistości, która nie
tylko uniemożliwia im dostrzeżenie realnych alternatyw, lecz także
utrzymuje ich w przeświadczeniu, że niezadowolenie z czegokolwiek
prócz drobnych niewygód jest niedopuszczalne i stanowi oznakę
fatalnego nieprzystosowania albo zaburzenia umysłowego”. On,
Andrzej, bywa podekscytowany krótko trafnością takiego
twierdzenia i próbuje dostrzec realne alternatywy, by wydrzeć się
z piekła alienacji i zintegrować swoją psychikę, to znaczy,
porozumieć się z nim Jakubem.
Lecz on, gdy szukamy właśnie dłuta, które zapodziało się pod
warstwą wolumenów, bo potrzebne jest do wyprofilowania
toczonego z drewna przedmiotu, podnosi inną książkę, w której
dowodzi się niezbicie, że technokracja oraz ograniczanie wybujałego
indywidualizmu jednostek za pomocą prymitywnej siły, w tym
brutalnego terroru, jest jedyną metodą zapewnienia powszechnego
szczęścia zbiorowości, a na szczęściu nam raczej zależy. Jest ono,
w zasadzie, prowadzeniem przez mądrego przewodnika.
– Zdaje się – mruczy on, Jakub, w szumie silnika tokarki – że
najlepszym rozwiązaniem dla większości jest porządne przeczytanie
wyłącznie jednej książki i przyjęcie zawartych w niej prawd na całe
istnienie.
Panna Nu-Nu zna jedną taką książkę i niezachwianie wierzy
w wyłożoną w niej teorię. Nie znaczy to, że przeczytała ją. To my
zapoznaliśmy się z każdym słowem tego dzieła. Panna Nu-Nu jest
mądrzejsza od nas – nie czytając nie zaznaje wątpliwości, nie trwoży
jej ani jedna sprzeczność. Przyjmuje cytaty z niej oraz zasady
głoszone przez przykład rodziny. W sferze światopoglądu życie
panny Nu-Nu jest od dzieciństwa jasne i proste. To my, Jakub
Andrzej Zatraceński, wnosimy konflikty w porządek jej bytu.
Wplątywanie krasnoludków w rozważania tak poważne, jak sens
istnienia oraz śmierć człowieka, jest przykładem braku powagi
w naszej, dokładniej mówiąc w osobowości jego, Andrzeja.
Śmieszne ludziki z małą obojętnością mózgu już przez sam wygląd,
a szczególnie dziecięce wyobrażenia o skrzatach, czynią całą
sprawę wyłącznie komiczną. Nie od rzeczy będzie więc uwaga, iż
humor wywodzi się z agresji. Tak sądził już Arystoteles
i współcześnie absolutnie dowiódł, do czasu powstania nowej teorii,
Leonard Feinberg.
Agresja jawna lub nieuświadomiona jest objawem popędu, który
w ludzkiej podświadomości wykrył Zygmunt Freud: popęd
niszczenia. Seksualizm żeńskiej odmiany krasnoludków byłby zatem
w nim, Andrzeju Zatraceńskim, wyrazem podświadomych dążeń
erotycznych, czyli libido. Niemniej odkrywczy tak niedawno Freud
został już tylko naiwnym ojcem psychologii. Prawie wykończyła go
nowa koncepcja organizacji osobowości stworzona przez C.G. Junga.
Libido stało się tylko popędem życiowym, energią psychiczną. Erich
Neumann i Abraham Maslow, tworząc psychologię humanistyczną
oraz etykę integrującą człowieka, znaleźli w nieświadomości raczej
źródło wartości pozytywnych. Wszystko to można przeczytać
w książkach, na których leżą nasze stolarskie narzędzia, i niezbyt
wiadomo, czym jest agresja a także komizm oraz co w istocie
wyrażają gnomy.
Starzeje się już antropologia strukturalna i diabli wiedzą, jak
objaśnić pobyt duszków w naszym mieszkaniu i w mieście. Tylko on,
Jakub, nie wątpi, iż znajdą się najwłaściwsze narzędzia naukowe już
wkrótce, by rzecz wyjaśnić. Aby znacznie utrudnić ewentualnym
badaczom wystawienie uproszczonej diagnozy stanów naszej duszy
i umysłu, poddajemy się z woli Jakuba szczegółowym badaniom na
Oddziale Psychosomatycznym Wojewódzkiego Szpitala
Zespolonego. Posiadamy zatem wiarygodne zaświadczenie, iż
cierpimy wyłącznie na zespół depresyjny pod wpływem okoliczności,
natomiast obce jest naszej psychice rozszczepienie jaźni, a także
halucynacje, urojenia oraz inne objawy charakterystyczne dla
schizofrenii.
Niejako przy okazji dowiadujemy się, iż przyczyny tej choroby nie są
dokładnie poznane, chociaż istnieje sporo teorii, a każda prawdziwa.
Trochę niepokoi nas związane z tą psychozą pojęcie autyzmu, czyli
utrata realnego pojmowania rzeczywistości. Otóż niezbyt wiemy, co
to jest realna rzeczywistość. On, Jakub, twierdzi, iż taka, w której
niemożliwe jest występowanie krasnoludków.
Dostrzeganie natomiast morderców i wysłuchiwanie obłąkańczych
teorii dowodzi dobrego kontaktu z prawdziwą rzeczywistością.
Prawie zaraz po wyładowaniu krasnoludków z torby i przegotowaniu
pachnącego kałem mleka on, Andrzej, wydaje się gnomem, który
przedstawia się jako Pleton, w poważną dyskusję o podstawach
bytu.
– To bardzo proste – mówi Pleton. – Wszechświat jest drzewem,
a Ziemia jego małym owocem, dojrzałym już, oderwanym
i spadającym w niebyt. Nie zawsze tak było. W wielkiej pustce, ani
ciepłej, ani zimnej, w ramionach lekkiego wiatru kołysało się ziarnko
zwykłego prosa. Jak długo, nie wiadomo, nie istniały bowiem dni
i noce pomocne w mierzeniu czasu.
Przecież w końcu wpadło ono w tę bruzdę, która dzieli początek od
końca świata, w ciepłą, wilgotną żywność, w jakiej z ziarna wyrasta
roślina. Zakiełkowało, poszło w pęd, wypuściło pierwszy liść i rosło,
by stać się drzewem wszechświata.
Stąd właśnie jego korzenie sięgają w nicość. Kiedyś obrodziło
plonem. Dało trzy rodzaje owoców: srebrne, żółte oraz czarne. Te
pierwsze nazywamy gwiazdami, widoczne one są jedynie w nocy,
w dzień bowiem odbijają, jak lustro wody, żółte światło słońca. Tedy
słońce jest właśnie żółtym owocem tego drzewa.
Ziemia jest czarna. Jedni są zdania, że i takie owoce rodzi drzewo,
drudzy, że była również srebrną gwiazdą, ale zepsuła się, dlatego
odpadła od gałęzi i leci w ostatniej podróży. Kiedy spadnie, drzewo
wszechświata obróci się w proch i przewali na stronę niebytu. Stąd
należy hodować proso, w każdym jego ziarnku, w każdej jagle
zawarta została możliwość nowego drzewa kosmosu. Jedna jedyna
jagła ma szansę pozostania po stronie istnienia. Wykołysze ją wiatr
pustki, aż znajdzie życiodajną bruzdę, tak jak mężczyzna znajduje ją
w kobiecie, i wyrośnie nowe drzewo, gdyż wszystko się powtarza,
nic więcej. Różnie mówią o Księżycu.
Najpewniej jest to gwiazda niedojrzała, strząśnięta przez lecącą
Ziemię, co nie ma znaczenia.
I tak przecież drzewo przestanie trwać.
– Co za nonsens wymyślasz! – karci Andrzeja on, Jakub, i ze złością
wydobywa ze stosu wiórów zmieszanych z trocinami pięknie
ilustrowaną książkę, z której czyta, iż kosmos powstał w drodze
gigantycznego wybuchu dziesięć, może dwadzieścia miliardów lat
temu.
– Być może piętnaście miliardów – przypuszcza Pleton.
– To nie ma znaczenia. Nadzwyczaj gwałtowna ekspansja materii
nastąpiła z punku, w którym była skupiona w niesamowitej wprost
gęstości. Na jeden metr sześcienny przypadało jej tyle kilogramów,
że trzeba wyrazić je jedynką z dziewięćdziesięcioma siedmioma
zerami!
– To się nie zgadza – oponuje Pleton. – Ja mam przy sobie drugie
takie skupienie, które stanie się kiedyś nowym Wszechświatem.
Mówiąc to, grzebie w górnej kieszeni marynarki i wydobywa
stamtąd żółtą, maleńką jagłę. Na jego dłoni wielkości chomiczej
łapki spoczywa kosmos.
– Wiedza jest powodem nędzy świadomości – zauważa on, Andrzej,
i pyta Pletona, skąd się wzięli ludzie.
– Z drzewa. Oni tam krążą od korzeni po koronę jak mrówki.
W istocie bowiem z ludzkością było tak: przyszła na owoc po gałęzi.
Pochodzicie od nieszczęśników, którzy łazili po owocu w momencie,
kiedy oderwał się od drzewa.
Byli to ludzie wieczni i zdrowi, dopiero potem poczęli karleć
duchowo i fizycznie. Bo Ziemia nie jest źródłem naszej wielkości,
lecz klęski.
Mówi: naszej. Gada bez zająknienia wysokim głosem.
– Proces ewolucji ma charakter odwrotny, niż ustaliliście – wszelkie
życie na planecie pochodzi od przybyszów na owoc. Potem, pod
wpływem warunków tu panujących ludzie tracili swe właściwości.
Jedni stoczyli się do kształtu oraz inteligencji małp, inni jeszcze
niżej, i tak aż do pierwotniaków i dalej.
Podstawowym nieszczęściem stał się zapoczątkowany kiedyś
podział komórek.
Człowiek był organizmem jednolitym, póki nie zechciał się
rozmnażać. Pierwszy podział spowodował następne, aż do
powstania bakcyli.
One również się upraszczają przechodząc w wirusy. Wirusy są
rzeczywiście formą przejściową między światem żywym
a nieorganicznym, gdyż kamienieją. Nie martwcie się jednak. To
jeszcze potrwa, nim Ziemia spadnie na dno nicości jak zgniła,
wysuszona gruszka.
Hodujcie proso!
My, Zatraceński, jesteśmy teraz stolarzem, a nie rolnikiem. Choć
w nim, Andrzeju, tkwi sentyment do woni warzyw, szumu zbóż
i mięsistości ziemi odkładanej wilgotną jesienią przez pług, on,
Jakub, nie zgodziłby się na ponowną zmianę zawodu. Nie chodzi
o to, że musiałby zaaprobować w jakimś sensie opowiedziany przed
chwilą mit Pletona, który dla racjonalisty jest tylko baśnią z wieków
ciemnoty. Przy absolutnej niezgodności poglądów na prawie
wszystko, w jednej idei on, Jakub, oraz on, Andrzej, są zgodni.
Chłodny umysł Jakuba, obroniony przez europejską cywilizację oraz
kulturę, a także miękka uczuciowość Andrzeja już dawno
wyznaczyły dobrowolny kres naszego istnienia z przyczyn, które
może się objawią. W pierwszych dniach zimy, która nadejdzie po
gorącym lecie, kończymy pięćdziesiąt lat życia, a nie zamierzamy
więcej.
Pięć lat temu wzięliśmy się do obróbki drewna, by z pracy tej
czerpać środki na pozbawione wymagań istnienie. W dziesiątkach
godzin rozmyślań podczas strugania desek lub wytaczania kształtów
na małej tokarce on, Jakub, próbuje zrozumieć siebie, a on, Andrzej,
pojąć swój świat, uważamy bowiem, że jeśli tylko nie wyrokować
zbyt pochopnie, to można dojść do pewnych, względnie
prawdziwych wniosków. Tak na przykład uzgadniamy zerwanie
z ostatnią pracą, by skończyć z racjonalnym oraz zmysłowym
uwielbieniem dla przedmiotów, które wypieszczaliśmy przez
poprzednie dwadzieścia lat.
Osobliwa czułość wobec czekanów nabijanych srebrem (on, Andrzej,
lubił wodzić palcami po scenach wojennych rytych na siekierce oraz
obuszku i nie myśleć o głowach łupanych tą bronią). Miłość do
rohatyn z rogiem jak u żuka jelonka, wysmukłych sztyletów, szpad
jak igły oraz czarnych szabel do cięcia, ozdobne karabele bowiem
nie wzbudzają żadnych wzruszeń, chociaż równie solennie
przywracamy je do stanu pierwotnego, jeśli czas uszkodził
brzeszczot czy rękojeść. Jest to stara, używana broń, wielokrotnie
zanurzana w mięśniach , kościach lub jelitach. Nieprzyswajalność
krwi przez żelazo powoduje, iż pozostaje czysta po otwarciu jej
z flaków czy płynu mózgowordzeniowego ludzi, tych szlachetnych
cząstek i elementów ciał, które tak bardzo śmierdzą po upuszczeniu
ich z organizmu.
Więc często uczucie rodzi się z przyzwyczajenia. Przez wiele lat po
prostu sumiennie konserwujemy te przedmioty zgodnie z zawodową
specjalnością, a potem, najbardziej z winy jego, Andrzeja, łączymy
je ze sobą głębokim uczuciem. On, Andrzej, znajduje przyjemność
w obcowaniu ze stalą o specjalnym przeznaczeniu i drżymy
zmysłowo podczas gładzenia giętkich, zakrzywionych głowni,
a nawet paluchów przy zastawie. Tak, są to piękne przedmioty
i zaczynamy je przetrzymywać w pracowni, odsuwając terminy
odesłania ich do muzealnych zbiorów, a przede wszystkim
poszukiwać i kupować, aby posiadać na własność.
Jest w tym chęć długiego obcowania z ukochanymi, które w istocie
nie mogą do nas należeć w pełni. On, Jakub, nie zdaje sobie sprawy
z tego stanu, gdyż on, Andrzej, przewyższa go miłością bardzo
platoniczną, jako że znana jest nam obojętność rzeczy i nie liczymy
na odwzajemnienie miłości.
Prawdopodobnie na krótko przed tym, nim rzucamy posadę
konserwatora i wielkie miasto razem z jego muzeum, on, Andrzej,
myśli w inny sposób o pewnej szabli będącej właśnie w konserwacji,
z małymi szczerbami na sztychu. Jest to twarda zygmuntówka,
giętka niby tanecznica. A on, Andrzej, rozmyśla, choć myślenie
stanowi raczej domenę Jakuba, o wykonywanej przez nią pracy.
O głowach uciętych lub rozpłatanych, o rąbanych przez nią
ramionach i nogach, otworzonych piersiach oraz brzuchach ludzi,
a także koni. On, Andrzej, dochodzi do wniosku, że kobiety są także
ludźmi, a kobiety nieprzyjaciół wrogami rodzącymi wrogów, więc
szabla stosowana jest również do rozcinania niewiast i małych
kandydatów na nieprzyjaciół. Wtedy, w chwili sentymentalnej,
niegodnej mężczyzny, boimy się siebie, skoro jesteśmy zdolni do
pokochania szabli, i postanawiamy uciec od takich uczuć.
Podejmujemy nowy zamiar: tworzenia potrzebnych i zbędnych
przedmiotów z drewna. Miasto niedaleko morza oferuje nam
mieszkanie za kwoty, duże kwoty, uzyskane ze sprzedaży rzadkiego
zbioru białej broni. Do nowego lokalu przywozimy jedynie ptaki
zawierające pięć tysięcy książek.
Przecież i nie to jest przyczyną. Po prostu przestajemy się zgadzać
na wszystko.
Na co: wszystko. On, Andrzej, uważa, że nadszedł czas naiwnych.
Naiwnych, dla których nic nie jest oczywiste. Dla niego, Andrzeja,
oczywiste jest wątpliwe.
Wątpliwość jest oczywista. Z jakiegoś powodu ludzie uważają, iż
zastane rzeczy, sądy i sprawy muszą być takie, jakie są.
Dlaczego? On, Andrzej Zatraceński, jest naiwny. On, Jakub, nie.
Drugi gnom, nazywamy Mechiavellim, wówczas, kiedy on, Andrzej,
opowiada o kawałku naszego życia, chichocze ironicznie.
– Stary głupcze – mówi, choć możemy go zdusić jednym zwarciem
dłoni stwardniałej od struga. – Jesteś durniem strugającym ręcznie
drewno, bo brzydzisz się cywilizacji.
– Sprawa jest złożona – odpowiada, on Andrzej, złośliwemu
kurduplowi – albowiem jeden z nas, to znaczy Jakub, akceptuje
cywilizację. Wcale nie chce być szczęśliwym Neandertalczykiem czy
człowiekiem z Cro-Magnon.
– Te wąskie specjalności hodują wąskich kretynów – ciągnie
Mechiavelli.
– Może zacząłem brzydzić się tą bronią. Bronią, nie cywilizacją.
– Zasrani humaniści – mówi skrzat z pogardą. – Broń jest do
bronienia waszych obfajdanych tyłków. Bez broni wyrżnięto by
bronią najlepszych ludzi. Nie wymyślono lepszego sposobu przeciw
przemocy.
– To jest zamknięte koło – szepczemy. – Kiedyś i gdzieś trzeba
przerwać zamknięte koło.
– Upiliście się wiśniówką – krzyczy, choć to właśnie on rozrabiał
w stoisku alkoholowym megasamu. – Kiedy ci w imię czegokolwiek,
albo i bez imienia, wytną twoje humanistyczne jaja, to i ty
poszukasz nożyka, aby im sprawić tę samą przyjemność. Nie
wygłupiajcie się, z tego gówna nie ma wyjścia.
Jest mniejszy i młodszy od nas, ale mądrzejszy. Rozumiejąc to
wdrapuje się po nas aż na ramię i głaszcze po głowie jak dziecko,
które ma prawo wierzyć w baśnie, w zwycięstwo królików nad
wilkami, w szlachetność gatunku, do którego należy, w początek
złotej ery, którą właśnie ono rozpocznie.
– A kim ty jesteś? – pyta on, Andrzej
Skrzat wyjaśnia, że jest poetą wśród krasnoludków. Nie takim od
bzów pachnących ani piewcą raju, nawet tego w kobiecych
majtkach. Jest poetą, który wie, że szlachetne toruje sobie drogę
przez przemoc za pomocą siły. On, Andrzej, pyta go, czy nazywa się
może Mickiewicz albo Słowacki, a on stwierdza, iż posiadamy
poczucie humoru. To dobrze.
– A czy ty, maluch taki, wyciąłbyś komuś jajeczka dla idei, w którą
wierzysz?
– Jasne – odpowiada.
Przechodzi nas dreszcz, gdyż wydaje nam się, że męskie jajeczka
mogą się jeszcze przydać w ostatnich miesiącach.
– Natura ludzka jest niezmienna, stary pierdoło. A żądza władzy
i posiadania stanowi o wrogości i walce. Szabla i postęp, przemoc
i armata, obłuda i bomba to wszystko środki do realizacji wszelkich
zamierzeń. Studiuj prakseologię!
I dodaje litościwie:
– Biała, historyczna broń stanowi mało wydajne przedmioty do
eliminacji ludzi z konkurencji życia i znaczenia. Niewiele za ich
pomocą zdziałało. Znacznie korzystniejsze stały się wynalazki
drugiej wojny światowej. Dla pistoletów maszynowych, dział,
czołgów i samolotów powołano już muzea, jak wcześniej dla dawnej
broni palnej i siecznej. Pora wystąpić z projektem założenia
muzeów, w których na ścianach w gablotach wisieć będą lub stać te
różne słoje z zarazkami dżumy, lasery, bomby wodorowe
i neutronowe pociski. Bo jeśli rohatyny, miecze, sztylety i szable
dobrze świadczą o kulturze materialnej, sztuce wojennej oraz innej
zapobiegliwości poprzednich wieków, tedy o wieku naszym,
zaznaczając niebywały postęp cywilizacyjny, powiedzą bardzo
wydajnie współczesne środki. Oczywiście należałoby wykształcić
konserwatorów o bardziej złożonych specjalnościach. Wróćcie do
zawodu i zajmijcie się tu sprawą!
On, Andrzej, podnosi rękę w morderczym geście chwytania.
Mechiavelli uskakuje w sosnowe strużyny, wyrywa leżącą między
nimi książkę Dialoghi dell’arte della guerra i osłania się nią niezbyt
serio.
– Nie chcę takich krasnoludków! – krzyczy on, Andrzej.
– No widzisz – potakuje on, Jakub. – Po cholerę nam krasnoludki?
Do drzwi puka mała dziewczynka. Przyszła po strużyny, gdyż ojciec
zafundował jej chomika. Prosimy ją do pokoju, by mogła
zaświadczyć jemu, Jakubowi, o realnej obecności skrzatów. Ale one
pochowały się w wiórach, książkach, deskach i wśród stolarskich
narzędzi.
– Ładnie jest u pana – mówi dziewczynka. – Jak nigdzie.
– Mam kilka krasnoludków – gada on, Andrzej, do dziewczynki. –
Tylko że gdzieś się porozłaziły.
– Ja chodzę do trzeciej klasy – zauważa. – Nie uczę się dobrze, nie
lubię polskiego. Ale nie jestem ciemna masa.
– No tak – bąka on, Andrzej.
Dziewczynka całuje nas w policzek za woreczek wiórów, w których
lubią siedzieć chomiki. Znika. On, Jakub, nie ukrywa satysfakcji.
Mieszkamy w domu przy ulicy Jana Kazimierza numer 20 mieszkania
55. Oznacza to, że w budynku, poza nimi, osobą zewnętrznie
pojedynczą, żyje ponad pięćdziesiąt rodzin posiadających około stu
dzieci. Bawią się one właśnie, ale nie na placu przed oknami
naszego mieszkania, gdzie wybudowano niedawno huśtawki,
zjeżdżalnie, piaskownicę oraz inne urządzenia. Przebywają
wewnątrz budynku, ryjąc ostrymi, stalowymi narzędziami w tynku
ścian na korytarzach i klatkach schodowych. Jest to nowe zajęcie po
wytłuczeniu na klatkach szyb i wyrwaniu z zawiasami wszystkich
drzwi nie prowadzących do prywatnych mieszkań.
Część dzieciarni pracowicie obrzuca błotem elewację na nowym, bo
liczącym zaledwie rok budynku. On, Andrzej , myśli, że gdyby dzieci
teraz zawołać i wpuścić do mieszkania, z pewnością odnalazłyby
pięć krasnoludków, gdziekolwiek się one ukryły. Pewne jest jednak
i to, że zniszczyłyby wszystkie nasze książki, tak jak uczyniły ruinę
z domu i klombu róż przed jego frontem.
Mechiavelli przeczekuje wizytę dziewczynki pod warsztatem
stolarskim, jedynym prawdziwym meblem, jaki posiadamy, oprócz
stołu stanowiącego podstawę tokarki.
Otrzepuje się z drzazg i trocin, a potem zwraca uwagę, że pora na
kolację.
Męczący upał nieco lżeje. Od morza idzie zimna, fioletowa chmura,
którą dostrzegamy wyglądając przez okno. Jeszcze przed późnym
zachodem słońca uderza w szyby przykry, chłodny deszcz. Skrzaty
śpią jak chomiki na usłanych wiórami książkach. My, Zatraceński,
czytamy do późna po raz drugi Tajną historię Mongołów. Taka
właśnie książka objawia się pod naszą głową jako przypadkowa
poduszka. Jest ona dobra na sen, gdyż opowiada o nie znanych
nikomu ludziach z XIII wieku, zarzynających się z uporem dla władzy
i potęgi.
Wymordowanie jednych wymaga bohaterskiej współpracy drugich,
dlatego jest to jednocześnie kronika dzielnych bohaterów,
sprzymierzających się solidarnie w narodowym wysiłku.
Przez szum ulewy w pierwszym śnie słyszymy niezbyt donośne, ale
uporczywe, skrobania, pukania i nikłe kopnięcia w drzwi wiodące
z korytarza do naszego mieszkania. Budzimy się również dlatego, że
w mokre dni odczuwamy nieprzyjemne reumatyczne bóle
w kościach, błogosławieństwo Pomorza.
– Ty draniu – mówi coś do niego, Andrzeja, gdy otwieramy drzwi. –
Ile mamy czekać?
On, Jakub, uważa, że na korytarzu nie ma nikogo. Do przedpokoju
wchodzi jednak sześć małych osób dźwigających na miniaturowych
noszach siwowłosego starca o azjatyckich rysach twarzyczki. Zalane
wodą, utytłane w błocie podobne są do pięknych szczurów.
Rozkazują, by natychmiast nalać do wanny ciepłej wody oraz
przygotować gorącą herbatę po kąpieli. W kwadrans później, jak
w erotycznym śnie, wychodzą z łazienki małe, nagie nimfy.
Tylko umyty starzec przybrany jest w suchy strój o kształcie
chińskiego kimona.
– Normalne kobiety – mówi on, Andrzej, do niego, Jakuba – tyle że
malutkie.
– Dureń – mruczy on, Jakub. Nie dostrzegając ich, nie musi
reagować na widok ich dojrzałych piersi i włosów pod brzuszkami,
w których błyszczą ładnie kropelki wilgoci.
II
W deszczową, czerwcową środę zapakowane w torbę krasnoludki
płci męskiej zostają przez nas zawiezione do budynków tutejszej
Wyższej Szkoły . Takie wyrażają życzenie. On, Jakub, jest przeciwny
wyprawie. Uważa, że torba, mocno uwierająca nas w ramię
skórzanym paskiem, jest pusta. Niemniej ulega przewadze emocji
jego, Andrzeja, i jedziemy miejskim autobusem linii nr 1, co ma
przynieść opłakane skutki przedstawicielom kadry naukowej oraz
niektórym studentom. Trafiamy na letnią sesję egzaminacyjną.
Krasnoludki wdają się w skomplikowane procesy zaliczania różnych
przedmiotów na kilku wydziałach. Rozpuszczone przez nas
w budynku głównym, gdzie mieści się rektorat, samodzielnie
znajdują drogi do sal egzaminacyjnych.
Krasnoludek Pitigoras lokuje się na przykład w tekturowej walizce
wśród szesnastu półlitrówek soplicy, ponieważ docent mianowany
Józef Hindus uznaje jedynie ów gatunek alkoholu. Przyczyna tkwi
chyba w szlachetnej nazwie trunku, kojarzącej się patriotycznie
z narodowym eposem. Według osądu Pitigorasa, co potwierdzają
pozostałe skrzaty, tak młodzi jak i starsi pracownicy naukowi in
gremium uznają wyłącznie czystą żytniówkę. Przed miesiącami,
kiedy jeszcze sprowadzano do kraju francuskie koniaki, studenci
sprawiali kadrze uczelni mnóstwo kłopotów, gdyż z jakiegoś powodu
zakupywali dla profesorów, docentów, adiunktów, starszych
i zwykłych wykładowców, a także asystentów wyłącznie szlachetne
winiaki. Nikt z obdarowywanych nie lubi owych specjałów i każdy
cichaczem wymienia w „Delikatesach”, ze stratą oczywiście, na
wódki zwykłe. Na szczęście aktualna sytuacja w przemyśle
spirytusowym oraz konieczność zakupywania trunków na kartki
usuwa tę trudność. Oto dobra strona niektórych problemów
gospodarczych. Sprawa staje się prosta, niemniej wszyscy wiedzą,
że docent Hindus może pijać tylko soplicę, więc jego upodobaniom
czynione jest zadość. Szesnaście butelek płynu nie obarcza
trzydziestu dwóch studentów egzaminowanej grupy nazbyt
wysokimi wydatkami. Każdy świadczy na rzecz naukowca jedynie
ponad dwieście złotych. Jeśli przeliczyć tę kwotę na liczbę nocy,
jakie należy zmarnować przy chęci opanowania całości wykładu
docenta Hindusa z rachunku różniczkowego (którego podręcznik
zawierz sześćset czternaście stron i z którego docent Hindus sam
jest w stanie rozwiązać wiele zadań dzięki latom praktyki), to
korzyści wynikające z wpłaty dwustu złotych są praktycznie
ogromne. Nie istnieje bowiem pewność, że szalony student, który
opanował rachunek różniczkowy w tę i z powrotem, zda egzamin.
Natomiast każdy partycypujący w kosztach połowy butelki zalicza
egzamin na dostatecznie.
Wyższe oceny, jeśli ktoś ma do nich motywacje, wymagają pewnego
rozeznania w kwestiach wykładanych przez docenta. Oczywiście
chodzi o te partie materiału, które Hindus rozumie.
Krasnoludek Pitigoras wnika do walizki z alkoholem już w gabinecie
naukowca, na pół godziny przed egzaminem. Obowiązuje w tej
dziedzinie jeden ze zwyczajów (z których narastania tak bardzo
słyną po latach szacowne uczelnie), że grupa składająca egzamin
wypożycza w portierni, za drobną raczej opłatą, klucz od
pomieszczenia docenta i zostawia w utrwalonym przez tradycję
miejscu walizeczkę z taką liczbą butelek soplicy, jaka wynika
z pomniejszonej o połowę liczby przystępujących do zaliczeń. Jeśli
liczba ta jest przypadkiem nieparzysta, jedna z flaszek winna
zawierać tylko połowę możliwej ilości płynu, gdyż docent nie znosi
przesady, a ponadto biegły jest w ułamkach. Według Pitigorasa
dowodzi to, iż uczony orientuje się nieźle w innych gałęziach
matematyki poza swoją wąską specjalnością.
Docent mianowany doktor Hindus nie przychodzi w tę środę
zupełnie trzeźwy, gdyż nie czyni wyjątków dla żadnych dni tygodnia.
Obecność walizki obok biurka nie tyle się spodziewa, ile jest pewien.
Skrupulatnie jednak, jak zawsze, porównuje jej zawartość z liczbą
składających egzamin w tym dniu i natychmiast traci humor, gdy
dolicza się jednej butelki więcej. Za owe dodatkowe naczynie bierze
przez omyłkę wyprężonego sztywno krasnoludka.
Jest jasne, iż go zauważa, gdyż Pitigoras w niczym nie przypomina
butelki soplicy, ale trzeba wiedzieć, iż racjonalnemu umysłowi
matematyka w żadnym przypadku nie może przyjść do głowy
istnienie krasnoludków i wobec tego nie tylko może, ale musi
potraktować skrzata jako flaszkę. Rzecz skończyłaby się jedynie
nieprzyjemnościami dla studentów, z których dwu uzyskałoby
poprawkę za nadmiar wiedzy, gdyby docent nie zechciał wychylić
szklaneczki alkoholu dla uspokojenia się i gdyby nie usiłował w tym
celu odkręcić główki krasnoludka, by go otworzyć, gdyż Pitigoras
jest pierwszą butelką z rzędu. Skrzat krzyczy w języku dzieł
Kartezjusza: „Cogito ergo sum” i docent rozumie, że jest trochę
pijany, skoro butelka soplicy próbuje z nim w nieznanym języku
dyskutować, a także przemocą wyrywa się z matematycznej dłoni.
Aby oprzytomnieć, puszcza protestującą flaszkę i bierze inną,
bardziej spokojną, którą bez kłopotu otwiera. Opróżnia ją z takim
łakomstwem, z jakim w upalny dzień pije się wodę z sokiem
z ulicznego saturatora.
Następnie Hindus siada na krześle, wsłuchuje się w szum
padającego gęsto deszczu i zasypia. Punktualnie o dziesiątej
pierwsza trójka studentów puka do drzwi gabinetu egzaminatora.
Siedzący teraz na biurku, tuż przy głowie docenta, co stanowiło
naturalną zasłonę, Pitigoras wrzeszczy:
– Wejść!
Niewidoczny za naukowcem krasnoludek każe delikwentom spocząć
na krzesłach pod ścianą, wyjąć notatki i szybko dyktuje trzy
zadania, jako że rachunek różniczkowy nie stanowi dlań tajemnic.
Fakt, że docent leży częściowo na biurku i nie raczy na nich
spojrzeć, specjalnie studentów nie dziwi, gdyż znają jego
nieposkromioną fantazję. Nie zastanawia ich także wysoki głos
egzaminatora, brzmiący tak, jakby na starość Hindus przechodził
mutację.
Zaskakują natomiast zadania, których poziom przekracza zwykłą
wiedzę docenta, ale mógł je przecież skądś odpisać. Składająca
egzamin dziewczyna oraz dwóch chłopaków szybko notują na
kartkach zwyczajne jakieś nonsensy, soplica bowiem jest przyjęta,
więc i wyniki zaliczeń jasne. Kiedy są gotowi, otrzymują polecenie
złożenia kartek oraz indeksów na rogu biurka z tej strony, która
zabezpiecza Pitigorasa przed oglądem.
– Wyjść – mówi krasnoludek. – Kazać zgłosić się następnym. Indeksy
całej grupy odbierze starosta.
W podobny sposób Pitigoras odpytuje resztę młodzieży, co trwa
nieco ponad godzinę, a po indeksy każe zgłosić się po upływie
kwadransa. Piętnaście minut skrzat wykorzystuje na pracowite
wypisanie ocen, w sumie identycznych, gdyż brzmią one: „Bardzo
dobry niedostateczny”. W rubryce „podpis egzaminatora”
krasnoludek długopisem docenta starannie maże swoje nazwisko:
Pitigoras, po czym zmachany siada na stosie indeksów.
Starosta grupy, Adam Mętlik, młody racjonalista oraz ateista, po
wejściu do gabinetu po raz drugi i ujrzeniu kiwającego nogami
krasnoludka, który rzekł uprzejmie: „Proszę, gotowe”, żegna się
w jakimś nagłym, niezależnym odruchu, a potem wycofuje tyłem na
korytarz, gdzie zwyczajnie mdleje.
Na stłoczoną przed drzwiami gromadę studentów pada strach i od
razu zostaje wysunięte, na podstawie logiki matematycznej,
przypuszczenie, że docent mianowany doktor Hindus nagle zmienił
gatunek pijanego dotychczas alkoholu, co katastrofalnie wpływa na
wyniki egzaminu.
Zanim świadomość starosty zostaje przywrócona do bytu, znudzony
Pitigoras dokładnie moczy pieczątkę docenta w poduszce z tuszem
i odbija ją na czole śpiącego naukowca tak, że nawet osoby nie
obznajmione z akademicką hierarchią mogą natychmiast pojąć, iż
mają do czynienia z kierownikiem zakładu matematyki doc.dr.
Józefem Hindusem. – Rzecz, gdyby się przyjęła, byłaby znacznie
praktyczniejsza od plakietek, jakie na zagranicznych uczelniach
noszą w klapach marynarek pracownicy naukowi – twierdzi potem
Pitigoras.
Kiedy student Mętlik przytomnieje i wyjawia koleżankom i kolegom,
co był ujrzał, cała grupa odważnie wbiega do gabinetu docenta
i przede wszystkim zgarnia indeksy, a dopiero potem wyślepia
stojącego na biurku Pitigorasa, który kłania się elegancko,
szczególnie studiującym matematykę dziewczynom, a następnie
złazi po docencie na podłogę i opuszcza gabinet.
My, Zatraceński, w pół godziny później stykamy się z docentem
Hindusem, gdy idzie przez ogromny hall do rektoratu, by osobiście
poskarżyć się jego magnificencji na karygodne wybryki studentów.
Zielona pieczątka nad oczyma uczonego nie pozostawia
wątpliwości, z kim mamy do czynienia, gdy mija nas ten wysoki,
starszy pan. W pewnej odległości za nim kroczą studenci
matematyki rozgorączkowani, przestraszeni i pukający się w czoła.
Zdrowa kobylasta dziewucha podtyka nam pod nos swój indeks,
w którym możemy zobaczyć dziwną ocenę oraz wyraźny podpis
Pitigorasa.
– Niech pan zobaczy – mówi, szukając współczucia, więc wyrażamy
je, ale ona już biegnie za kolegami wlokąc swój ogromny,
opakowany w spodnie tyłek.
Dla niego, Jakuba, nie jest to jednak żaden dowód na istnienie
skrzatów, tylko studencki wybryk.
Gnom Mechiavelli bierze natomiast pewien udział w egzaminie
z psychologii, który składają studenci drugiego roku historii.
Obowiązują tu zupełnie inne reguły, gdyż na wódkę dla doktora
Miaszlińskiego składają się wyłącznie chłopcy, i to dopiero po
pozytywnym zaliczeniu. Najpierw bowiem cała grupa wypełnia test
złożony z trzydziestu pytań. Doktor, człowiek niski, tłusty
i nietrzeźwy, wystawia później w samotności oceny przy
nazwiskach, nie wnikając w treść odpowiedzi. Jest więc rasowym
psychologiem, znającym studentów jak matka swe dzieci (jest to
opinia Mechiavallego) i widzącym, co mogą umieć. Z późniejszych
działań doktora krasnoludek dedukuje, iż egzamin zalicza
sześćdziesiąt procent studentów płci męskiej oraz wszystkie
brzydkie, pozbawione biustu dziewczyny.
Studentki bez niewieścich uroków z reguły uczą się dobrze, gdyż
mają wiele czasu oraz ambicji.
Inteligencja kobiet z obfitymi piersiami, czego dowodzą
amerykańskie badania na licznej populacji, jest niska i Mechiavelli
podziwia za znajomość bieżących dokonań w dyscyplinie.
Po ogłoszeniu wyników testu zaliczeni chłopcy składają się
w ubikacji męskiej na alkohol, a piersiaste dziewczyny przyjmowane
są przez doktora indywidualnie.
Krasnoludek śledzi egzamin ze starej szafki na książki stojącej po
prawej stronie, nieco za plecami doktora. Leżą tam dwa dzieła:
Melancholia Kępińskiego oraz Erotyzm Imielińskiego, które
Mechiavelli starannie odkurza, by móc na nich usiąść. Maskuje się
też nieco zepsutym wentylatorem oraz zeschniętym półbochenkiem
chleba.
Studentki składają egzamin w milczeniu. Wchodzą, zamykają drzwi
na zasuwkę, siadają na krześle naprzeciw egzaminatora i rozpinają
bluzki. Niektóre są w sweterkach, gdyż dzień jest chłodny, więc
podciągają je dotąd póki nie wychylą nagie piersi. Przygotowanie do
egzaminu należy uznać za znakomite, studentki bowiem już
wcześniej usuwają biustonosze, jeśli je w ogóle noszą tego roku.
Tylko jedna, cała okrągła i pyzata, jeszcze na sali egzaminacyjnej
mocuje się długo ze szczelnie wypełnionym stanikiem. Krasnoludek
uważa, iż dziewczyna słusznie więzi piersi w koronkowym nosidle,
gdyż uwolnione spływają na jej wypukły brzuch jak dwa śnieżne,
długie kabaczki. Doktor psyka niezadowolony.
Każdy egzamin trwa około piętnastu minut. Adiunkt Miaszliński
uważnie patrzy przez ten czas wyłącznie na piersi kobiet, na
siniejące od zimna ich duże i małe zakończenia. Piękna, świątynna
cisza rozdzwania się w sali. Studentki albo mają oczy zamknięte,
albo patrzą w dal tak bezkresną, jakby mogły widzieć historyczne
wydarzenia epoki kamiennej. W końcu doktor wymienia ocenę,
stawia trójkę, czwórkę lub piątkę, według wielkości piersi. Trzy
dziewczyny, znając braki swych biustów, próbują ukazać coś
ponadto, umiejętnie manewrując udami w zadartych spódniczkach.
W jednym wypadku Mechiavelli stwierdza nieobecność majtek na
ich właściwym miejscu. Egzaminator jednak uczciwie tam nie zerka,
gdyż, jak się wydaje, hołduje zasadzie jednego dla wszystkich
prawa.
Mijają prawie trzy godziny, kiedy zjawia się dwunasta panienka,
okazując egzaminatorowi duże, białe piersi z różowymi, delikatnymi
sutkami. Według krasnoludka jest to, biorąc pod uwagę poprzednie
stopnie, bezsprzecznie wielkość piątkowa. Ale adiunkt mówi
martwo: – Cztery minus.
I prosi o indeks, który studentka winna podać przed zapięciem
bluzki.
– Panie doktorze – prosi dziewczyna – ta ocena zepsuje mi
przeciętną. Ubiegam się w tej sesji o nagrodę rektora. Bardzo
proszę.
– Cztery minus – powtarza niechętnie Miaszliński.
– Ale tak się starałam. Są duże i nie wiszą tak jak innym.
Prawdę tej opinii potwierdza gwałtownym ruchem ciała. Jej biust nie
opada nawet o milimetr.
– Powiedziałem – zamyka sprawę adiunkt.
Oburzony Mechiavelli składa dłonie w trąbkę i krzyczy: – Pięć! Moim
zdaniem pięć!
Zszokowana dziewczyna traci nagle panowanie nad swymi
mięśniami i piersi jej opadają, tracąc wiele na objętości.
Krasnoludek może się przekonać, iż doktor jest wielkim znawcą
problemu oraz sprawiedliwym egzaminatorem. Adiunkt powoli
odwraca głowę w kierunku niespodziewanego głosu i poci się
niezmiernie. Wygląda, jakby go zrosił nagły wytrysk wielkiej
fontanny. Studentka powstaje i zamiera w tej pozycji niby biała
statua.
– Panie doktorze – mówi pojednawczo Mechiavelli – przepraszam.
Dostrzegają go obydwoje w tej zakurzonej szafce i dziewczyna
wrzeszczy przeciągle, opanowuje chwilowy paraliż, a następnie
z rykiem dąży ku drzwiom.
Prawie je wyrywa gnąc zasuwkę. Z nagimi piersiami biegnie przez
korytarze i wydostaje się na dziedziniec przed szkołą.
Widzimy ją, my, Zatraceński. Stoimy wówczas w drzwiach głównego
budynku, by stwierdzić stan pogody. Studentka gna w zimnej, gęstej
ulewie chybocząc w prawo i lewo swymi fałszywymi cyckami.
Zostaje wkrótce schwytana i okryta przed wstydem. Doktor
Miaszliński nie czyni natomiast żadnego ruchu, siedzi bezwolnie
ciężko oddychając.
Mechiavelli, chcąc go ocucić i w ten sposób zmazać swą przewinę,
wdrapuje się na sam wierzch szafki, gdzie stoi, jak mniemał, karafka
z wodą. Huśta nią i wylewa na głowę doktora pełną ćwiartkę extra
żytniej.
Natomiast Pleton, zaraz po naszym przybyciu na uczelnię,
wysłuchuje na zapleczu pracowni fizyki interesującej dyskusji
o elektryczności. Wślizguje się tam za brodatym młodym
człowiekiem, który zbyt się ogląda, czy nikt go nie widzi
wchodzącego do pracowni, aby nie zaciekawiło to krasnoludka.
Brodacz zamyka drzwi na wszystkie możliwe zamki od wewnątrz,
a następnie wchodzi do magazynu pracowni i również przekręca
klucz w zamku.
Zaplecze nie ma okien, panuje tam ciepły zaduch i ciemność
rozświetlona jedynie nikłym pełganiem płomyka dużej świecy.
Pleton po jakimś statywie wdrapuje się na jeden z regałów i,
obejmując dłońmi elektrostatyczną maszynę, przypatruje się
sytuacji.
Dwóch asystentów, siedzących na taboretach, co skrzat stwierdza
w krótkim rozbłysku lampy, gdyż brodacz zapala ją, aby odnaleźć
swoje naczynie, pije z menzurek ostro pachnącą wódkę. Na długim
stole wyłożonym gazetami leży studentka imieniem Amelia. Nie jest
pewne, czy składa jakiś egzamin. Spoczywa blada, lniane włosy
spadają wodospadem z głowy, mały płomyk drga w rudym łonie
i maluje nagie ciało w złote odblaski. Pleton podaje dwie wersje
zdarzenia: jedną piękną dla emocji jego, Andrzeja, a drugą,
racjonalną, dla niego, Jakuba.
W tej pierwszej asystenci malują ikonę na szerokim brzuchu Amelii,
posiadającym ponoć spękania charakterystyczne dla
siedemnastowiecznej faktury: Święty Jerzy, łagodny młodzieniec,
wbija włócznię w owłosiony pysk smoka. Rzecz dzieje się
w strzelistej katedrze, na sakralnym obrusie pokrywającym czczony
kamień. Gnom wisi pod stropem owej katedry, drżąc z zachwytu
nad łagodnymi liniami żywego lichtarza. W wersji drugiej asystenci
sprowadzają Amelię już poprzedniego wieczoru i kiedy kończą się
zabawy, schlaną, nagą i nieprzytomną kładą na stole.
Rankiem posyłają brodatego kolegę po ogórki, kwaśne, śmierdzące
gnojem mleko i rozjaśniają sobie rzeczywistość, wraziwszy Amelii
świecę między rozłożone nogi.
Rozmawiają o łatwości zrobienia szybkiego doktoratu. Zawiszczą
pani doktor Danucie Pokuckiej, która załatwiła rzecz w siedem
miesięcy od momentu poczucia potrzeby posiadania naukowego
stopnia. Asystenci wątpią, czy mądra pani sama opracowała
zmyślone materiały od gminnych dyrektorów szkół. W ogóle
terenowa oświata wydaje się najlepszym źródłem naukowej kariery.
Wystarczy opisać nie mające nigdy miejsca pedagogiczne
eksperymenty (dyskutujący nazywają je ekskrementami), a komu
i to sprawiłoby trudność, może wzbogacić pierwszą lepszą kronikę
prowincjonalnego liceum w dane statystyczne i przedstawić
budujące dysertację. Nawet policzenie uczniów uczestniczących
w przymusowych przedstawieniach lichego, objazdowego cyrku,
ujęte zręcznie w możliwie wiele tabel i wykresów, daje w efekcie
piękny dyplom doktora. Pisane są rozprawy o rodzaju błędów
ortograficznych w wypracowaniach pierwszoklasistów
i wynikających stąd postulatach, o kształcących zasadach używania
epidiaskopu na lekcjach chemii nieorganicznej, o kajakowej
turystyce na Pojezierzu Kaszubskim teraz, przed wielką wojną, i na
wieki wieków amen. Umiejętnie wykazany pożytek śpiewania
piosenek na zajęciach z języków obcych, oczywiście a cappella,
również prowadzi do akademickich tytułów i godności.
– Należy opisać cokolwiek – mówi chudy, upiorny, wysoki asystent –
by uzyskać doktorat i postęp do przodu czynić. Zrobię dziś spis
inwentarza w tej pracowni i zaniosę promotorowi.
– To jednak za mało – wtrąca się jego młodziutki kolega. – Musisz
wykazać się ponadto ubóstwem posiadanego słownika,
nieumiejętnością łączenie wyrazów w zdania oraz brakiem pojęcia
o zasadach pisowni.
– O, naiwni – twierdzi brodacz pogryzający ogórka i popijający tę
żywność przyniesionym przez siebie mlekiem. – Kariera akademicka
zależy wyłącznie od posiadanego kapitału naukowego. Są dwa
rodzaje takiego funduszu: zasób posiadanej gotówki oraz miejsce
w układzie, z którego się startuje. Najlepsze jest połączenie obydwu
uwarunkowań. Doktora Ościckiego, sam to przyznaje, upragniony
stopień naukowy kosztował dwieście tysięcy pięć lat temu.
Najwięcej dupy dla motorniczego dysertacji. A przecież Ościcki tkwił
w solidnym układzie podobnych mu analfabetów. Doktor Dąpień
pisał, bo w rzeczywistości jest piśmienny, rozprawę w swym
modrzewiowym domku na wydmach. Przez ramię do pisaniny
wykonywanej przez szofera zaglądał profesor, kiedy schodził
z którejś z podwładnych Dąpnia, wówczas cara naszej małej
północy.
Racje wykładane przez wściekłego asystenta denerwują Pletona.
Żwawo więc kręci korbą maszyny elektrostatycznej, sucho trzaskają
iskry między konduktorami.
Krótka, błękitna błyskawica rozświetla magazyn i zamyka
mówiącemu usta. Teraz ze złością przemawia krasnoludek:
– Posiadanie doktoratu nie jest jeszcze przewagą samą przez siebie!
Doktorat w ręku głupca stanowi narzędzie zniszcz jego posiadacza.
Deprawuje go i doprowadza do upadku, gdyż nie kieruje jego
inteligencji ku jakiemuś rozleglejszemu celowi. Ale też, jeśli człowiek
płytki i zły pójdzie innych uczyć, czym jest cnota, zmuszony
zostanie przez sytuacje do poznania wszystkiego, co moralne
i piękne. Spokrewni się wówczas z prawdą o dobru i złu.
Tedy doktorat oraz inne godności jednym zamykają, a innym
otwierają drogę do dóbr idealnych. Zaprawdę lepiej doznać
krzywdy, niż komuś ją wyrządzić niesprawiedliwym sądem,
egoizmem i zawiścią!
– Dobry numer - ocenia przemówienie Pletona wysoki asystent. –
Sam nagrałeś? – pyta brodacza. – Głosik piskliwy, jakby twoja cipa
mówiła.
– To nie ja – niepokoi się brodaty. – Ktoś nas podsłuchuje!
– Może docent? – przypuszcza najmłodszy z rozmówców.
– Docent nie jest w stanie zmontować żadnego urządzenia
elektronicznego, gdyż zagadnień tych naucza. Podsłuch założyli
studenci. Niech słuchają i uczą się!
Pleton ponownie kręci maszyną, ale nadmiernie. Nikogo to nie
interesuje.
W trzasku elektrycznych iskierek budzi się jedynie studentka
Amelia. Unosi nieco głowę i stwierdza: – Burza. Piorun trafił mnie
w pipcię.
Zrezygnowany skrzat w świetle wywołanych przez siebie błyskawic
dostrzega nie zabezpieczony niczym prostokątny otwór
wywietrznika. Podchodzi doń po omacku i wsuwa się w siedlisko
tłustego kurzu. Może teraz kanałem wentylacyjnym podążyć ku
wyżynom, ale decyduje się opuścić piętro niżej. Dzięki temu bierze
pośredni udział w egzaminie z literatury na kierunku filologii
polskiej.
Uczepiony swymi małymi dłońmi plastikowej kratki otworu
wentylacyjnego, Pleton ogarnia tym razem wzrokiem przestrzeń
zacisznego gabinetu, w tym wiszące na ścianach portrety wielkich
mistrzów polskiej prozy dziewiętnastowiecznej. Za wielkim biurkiem,
do którego podchodzi właśnie dwójka studentów, siedzi doktor
Sowokińska, starsza kobieta, podobna z jakiegoś powodu do
owłosionej siekiery.
Egzaminatorka grzecznie każe usiąść młodemu mężczyźnie
i kobiecie, a potem formułuje dwa pytania: – Pan scharakteryzuje
bohatera wybranego dzieła realizmu krytycznego i naturalizmu. Pani
natomiast powie o perspektywach powieści współczesnej na tle
wspaniałej polskiej prozy ubiegłego wieku. Zanim państwo się
przygotują, ja pójdę zrobić sobie filiżankę kawy.
Podnosi się i dostojnie opuszcza gabinet.
– Zaraza – wzdycha studentka. – Tylko chłopaki nie mają u niej
problemów. Ty powiesz na przykład o jej ulubionym zającu
i realistycznym pięknie zajęczych bobków i z głowy. A ja już jestem
zarżnięta!
– Wy, dziewczyny, kupicie jej na poprawkę obrus haftowany
w błękitne, kaszubskie kwiatki – zauważa lekko student. – Zając –
zastanawia się – chyba słyszałem o zającu.
– Chodzi z pewnością o szaraka – wtrąca się z wywietrznika
krasnoludek. – Po łacinie Lepus europaeus. Pospolity w Polsce.
Czterosiekaczowiec. Roślinożerny.
Ubarwienie szaro-rudo-brązowe, na brzusznej stronie ciała białe.
Końce długich uszu, zwanych słuchami, i wierzch ogona czarne.
Przerażony lub ranny kniazi, czyli wydaje osobliwy głos. Jeśli trzeba
by o rozmnażaniu…
– Koleś – mówi studentka. – Gdzie ty jesteś?
– Nieważne! – odkrzykuje Pleton.
– Masz dziwny głos. Lepiej mnie byś pomógł.
– Owszem – zgadza się gnom. – Pisz!
Przez dwadzieścia minut w proroczym skupieniu dyktuje
dziewczynie jedyną, jak się może wydawać, rozsądną odpowiedź na
temat. Kończy zasadniczy wywód, gdy wraca doktor Sowokińska.
– Najpierw pani – zwraca się egzaminatorka do studentki. – Proszę.
Dziewczyna przełyka ślinę i najpierw stękając, a potem z większą,
rosnącą odwagą czyta odpowiedź z zapisanej gęsto kratki:
– Zadane mi pytanie zawiera dwie sugestie: pierwszą, że
realistyczna proza była wspaniała, i drugą, iż powieść ma przed
sobą jakieś perspektywy. Już to przesądza o rzetelności odpowiedzi.
Tymczasem realizm, jakkolwiek go rozumieć, jest podstawowym
nieszczęściem sztuki w ogóle, a literatury przede wszystkim.
Ten ukształtowany około roku tysiąc osiemset pięćdziesiątego
kierunek literacki, choć rodowód jego jest wcześniejszy,
respektujący wyłącznie naukowe prawa rządzące rzeczywistością
ludzką, popełnia błąd główny, gdy ulega, a czyni to, teoriom
zwanym naukowymi. Teorie te, jak wiadomo, bez przerwy zmieniają
się.
I tak realizm psychologiczny, bazujący długo na poglądach Freuda,
okazuje się dziś nieprawdziwy, podobnie jak jutro stanie się fałszem
modna współcześnie teoria w tej czy innej dziedzinie. Tematyczną
pożywką realizmu są zawsze reguły przyjmowanej w konkretnym
czasie moralności i zasady tak zwanego zdrowego rozsądku. Co to
jest zdrowy rozsądek, diabli wiedzą, a normy moralne płynne jak
woda w brudnej rzece etyki. Dziś na przykład Emma Bovary
mogłaby spokojnie mieć swego idiotycznego kochanka, a Izabela
Łącka poszłaby z rozkoszą do wyłożonego pieniędzmi łóżka
Wokulskiego. I co z tego? Poza tym realizm ślizga się wyłącznie po
nudnych, wielokroć przedstawianych (można tu jedynie mówić
o zmianie dekoracji) zewnętrznościach życia, niewiele przyczyniając
się do przekazania wielkości i nędzy wewnętrznych, wielorakich jego
zjawisk. Idiotyczna sztuka zapisywania pozorów. Realizm jest
wytworem cywilizacji, przypisaniem człowiekowi zbiorowych reakcji
charakterystycznych raczej dla skomplikowanych maszyn
i niewątpliwie zjawiskiem ideologicznym, mającym na celu
wmówienie społeczeństwu, jakie działania są pożyteczne, a jakie
niedobre. Dobre, niedobre dla kogo? Powieść realistyczna stanowi
artystyczne oszukaństwo, tym większe, im piękniejsza wydaje się jej
estetyka. Eliminuje ona tę najprawdziwszą świadomość, z jakiej
wyłącznie składa się dusza człowieka, świadomość oderwaną od
nietrwałych rzeczy…
Doktor Sowokińska, bębniąca od pewnego momentu kościstymi
palcami po blacie biurka, wrzeszczy nagle jak kogut w pełni swych
męskich sił: – Dość! Dość tych bredni!
– To nie są brednie – odkrzykuje nad jej głową rozzłoszczony
krasnoludek. – To są indywidualne poglądy!
– Kto to? Co to? – odwrzaskuje egzaminatorka.
– Tam, w lufciku – mówi student – siedzi jakaś małpa.
– To jest papuga albo kruk – twierdzi studentka.
– Precz z tym – żąda doktor Sowokińska. I energicznie otwiera
szufladkę biurka, skąd wydobywa blaszany pojemnik zawierający
nieosiągalny na rynku naturalny dezodorant miętowy firmy „Uroda”.
– Ja poleję tę wiewiórkę – ofiarowuje się student.
– Samaś wiewiórka, ty obfajdana zajęcza kito – mówi spokojnie
skrzat. – Oto cały nasz realizm.
Widząc jednak, że student wchodzi na biurko, a doktor Sowokińska
nerwowo wydłuża składaną parasolkę, poczyna opuszczać się w dół
brudnego kanału wentylacyjnego jak alpinista w skalnym kominie.
Podróż tę kończy dopiero w piwnicy uczelnianego gmachu.
Kiedy pojawia się przy nim, Andrzeju Zatraceńskim, który powoduje,
że cierpliwie czekamy na wszystkie pięć gnomów, Pleton podobny
jest rzeczywiście do małej, czarnej małpki.
Natomiast Didirot cały swój pobyt na uczelni poświęca pewnemu
problemowi, który rozwiązać muszą studentki w pokoju numer
dwanaście domu akademickiego. Pięć dziewczyn z drugiego roku
nauczania początkowego żarliwie przekonuje tam szóstą, aby
zrobiła to, co jest w interesie całej grupy. Krasnoludek siedzi pod
łóżkiem, wśród niedopałków bardzo drogich i niemożliwych do
kupienia papierosów „Carmen”, zawiniętych w gazetę brudnych
majtek i kilku par zabłoconych butów. Czasem kicha pod wpływem
lecącego obficie kurzu, gdyż studentki są ruchliwe i siadają na łóżku
z wielkim rozmachem.
Przedmiotem zbiorowego ataku, a raczej próśb, namów, błagań oraz
perswazji jest potężna blondyna z biodrami jak autobus,
kolumnowymi nogami, potężną piersią i jasną twarzyczką
barokowego aniołka.
– Nie mogę – z uporem powtarza blondyna. – Ona mnie śmieszy.
Zrozumcie, dziewczyny.
Ona jest wielkości starego wróbla, wróbel ma po mnie skakać?
– Takie chucherka są namiętne – twierdzi jedna ze studentek.
– A my ci załatwimy egzaminy z pedagogiki – kusi druga.
– Zobaczysz, sama do niej potem polecisz – namawia trzecia.
– O rany – mówi pulchna dziewczyna z jasnymi włosami. – Bez
przerwy wam tłumaczę, że grozi mi pęknięcie ze śmiechu, gdy stara
położy ptasią łapkę tu i tam. Chciałabym mieć przyjemniejsze
wrażenia.
– To już nie jest w porządku – zauważa piąta z jej koleżanek. – Kiedy
się załatwia sprawę, i to dla dobra wszystkich, można się obyć bez
własnych przyjemności. Czy sądzisz, że to cholerna radość dla mnie
chociażby z tym filozofem? Śmierdzi żoną, dziećmi i wódą. Ślini się
i kończy, nim zacznie. A ja wtedy myślę: trzeba. Solidarnie dla
koleżanek.
– Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego – mruczy
z zadowoleniem Didirot.
– Zalej się, Bacha – radzi któraś.
– To jest myśl.
– Czy ty, Bacha, przypatrzyłaś się starej, kiedy ona na ciebie
z katedry ukradkiem spogląda? Ona wówczas delikatnie drży. Jest
jak źdźbło trawy pod mocnym tchnieniem pragnienia. Gada te swoje
bzdury naukowe, a dłońmi wykonuje ruchy, jakby cię rzeźbiła
z powietrza, muzyki i deszczu. Ona chyba cię… kocha?!
Śmieją się wszystkie długo, serdecznie, czysto i głośno.
Pięć koleżanek łamie studentkę Bachę pełne dwie godziny.
Dziewczyny używają szacownych argumentów o funkcji jednostki
w grupie i społeczeństwie. Twierdzą o subtelnych doznaniach, jakich
dostarcza poświęcenie się za innych.
– Smak poświęcenia – powtarza studentka Bacha. – I wy go
poznacie. Dobra, pójdę do starej. Ale teraz chcę jedną z was!
Jej koleżanki natychmiast deklarują, że uznają w tych sprawach
wyłącznie chłopców i mężczyzn.
– Ja też – twierdzi studentka Bacha.
– Cholera z tobą – mówi któraś i rzuca pod łóżko tlącego się
papierosa, którego Didirot gasi siknięciem. – Losujemy.
W losowaniu jest szansa, że człowiek zostanie pominięty. Zgadzają
się niechętnie na udział przeznaczenia.
– Entliczek pentliczek szigi szai. Repete petete knot. Alicja.
– Trudno – cicho szepce studentka Alicja. – Upiję się kiedyś i …
– Nie rób ze mnie wała – warczy studentka Bacha. – Zaraz.
– Mam okres – nieśmiało broni się Alicja.
– Mów nieśmiałym chłopakom – śmieje się Bacha.
– Lecę po połówkę – krzyczy któraś. – Szklaneczka dla dzielnej Alicji
i nam po kielonku.
Dacie popatrzeć?
– Coś ty – mówi studentka Bacha. – Na prywatne, intymne życie?
Kiedy idąca po alkohol otwiera drzwi, Didirot wybiega spod łóżka,
prostuje się, otrzepuje i z zachwytem patrząc na potężne nogi
studentki Bachy zauważa: – Stworzone dla dobra powszechnego.
Potem szybko smryga w drzwi i gubi się wśród śmieci na korytarzu
domu akademickiego.
Na zbiórkę przed zbiorowym naszym powrotem zgłasza się razem
z piątym gnomem, którego spotyka przed sekretariatem rektora.
Ainstein opuszcza właśnie gabinet jego magnificencji, kiedy wpada
tam raptownie docent mianowany doktor Hindus z zieloną pieczątką
na pomarszczonym czole.
– Jego magnificencja – relacjonuje znacznie później Ainstein pełen
nieudanego współczucia wobec tego nauczyciela akademickiego –
wydaje się trochę zagubiony w swoim wielkim gabinecie. Wygląda,
jakby go nikt nigdy nie kochał. Przerażające i głębokie uczucie
naukowej samotności wśród ponad tysiąca ludzi. Chociaż to
człowiek energiczny, inteligentny i nadmuchany do odpowiedniej
wielkości, niknie jakoś w urzędowym zaciszu.
Może przytłaczają go dębowe boazerie, może baterie nie czytanych
nigdy dzieł naukowych.
Albo i ta zwyczajowo niezbyt duża plama. Nie jest dobrze, jeśli
rektor na swoim wygodnym fotelu, za swoim wygodnym biurkiem
wydaje się petentom, a nawet krasnoludkom, tak mizerny i malutki,
choć słusznej postury oraz barwy. Kto wie, czy przełożony całej
uczelni nie powinien nie tylko na uroczystościach, ale
i w powszednim urzędowaniu, występować w gronostajach,
w łańcuchu na szyi i w ogóle we wszystkich insygniach władzy oraz
dostojeństwa.
Ainstein pomaga nieco jego magnificencji w wyprodukowaniu
sprawozdania z odbywającej się letniej sesji egzaminacyjnej. Gnom
uważa, że już to, że rektor pisze rzecz osobiście zamiast ją zlecić
zastępcom, odbiega od dobrego tonu.
Ainstein wdrapuje się na ogromne biurko i, stojąc od strony serca
magnificencji, zerka w początek sprawozdania.
Piszący tylko trochę pachnie żytniówką.
Dokument informuje odpowiednie władze, że ostatnia sesja
egzaminacyjna dla wydziałów stacjonarnych w roku akademickim
tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt jeden łamane na osiemdziesiąt
dwa przebiega bez zakłóceń. Zaostrzony regulamin studiów, mimo
pewnych obaw, powoduje wyłącznie zjawiska pozytywne. Zwrot
„mimo pewnych obaw” zostaje nagle przez rektora skreślony.
Piszący tworzy kolejne zdanie informujące, że według
dotychczasowych danych, dostarczonych przez dziekanaty, studenci
uzyskują lepsze przeciętnie wyniki w kończącej się sesji niż
kiedykolwiek. W tym miejscu magnificencja staje i bardzo martwym
wzrokiem wpatruje się w papier.
Ainstein najciszej jak może, głosem podobnym jedynie do szelestu
myśli, delikatnie podpowiada rektorowi dalszy ciąg sprawozdania.
Wysoki urzędnik uczelni jakby się budzi, ożywia i nie analizując
sytuacji podejmuje pisanie.
– Na wszystkich wydziałach oraz kierunkach – dyktuje krasnoludek –
egzaminowani dają nie tylko wyraz właściwej postawie, pełnej
dyscyplinie oraz rzetelności w traktowaniu obowiązków, ale także
dowód, iż ćwiczenia, konserwatoria, seminaria, wykłady oraz inne
formy akademickiego nauczania wyposażyły ich w niezbędną
wiedzę.
W ciszy, której nie mąci nawet pluskanie deszczu o szyby,
magnificencja kończy zapełniać już dwie strony brudnopisu, kiedy
karzełek strzela głupstwo.
Ainstein używa mianowicie w jednym ze sformułowań pojęcia
„akceleracja”. Rektor przypadkowo nie zna wyrazu, aczkolwiek poza
tym rozumie wszystkie inne w języku polskim, w tym ich synonimy
oraz homonimy. Oczywiście nawet wybitny uczony może przez swe
całe pracowite życie nie zetknąć się z jakimś pojęciem i to go wcale
nie kompromituje.
Gnom powinien był powiedzieć „przyśpieszenie” i nic by się nie
stało.
Akceleracja zgrzyta swoją niejasnością, nijakością znaczenia
i magnificencja zwraca uwagę na fakt, iż słyszy jakiś obcy głos,
jakby był nawiedzoną Joanną d’Arc. Ogląda się i spostrzega
pomagającego mu Ainsteina.
Rektor, tak twierdzi duszek, jest pragmatycznym racjonalistą
i powinien znać wszystkie sposoby wykańczania ludzi na małych
uczelniach. Z tego powodu nie ma prawa przypuszczać, iż Ainstein
pełni jakąś rolę w zmowie nieprzychylnych.
Patrzy na jasną, niewinną twarz skrzata, który stara się
sympatycznie mrugać, i konstatuje twardo: – Zepsuję wam tę
zabawkę!
I magnificencja dłonią zaciśniętą w pięść uderza w karzełka. Wali
jedynie w masywny blat biurka. Ainstein bowiem jak mała panterka
skacze mu na rękaw.
Następnie wdrapuje się na ramię dostojnika, zjeżdża po jego
plecach na oparcie fotela i wykonuje salto w kierunku palmy. Docent
Hindus, który otwiera właśnie drzwi gabinetu z przeciwnej strony,
daje chochlikowi szansę uniknięcia dalszych prześladowań.
Do domu wracamy zmoczeni i przemarznięci. Przykra pogoda na
zewnątrz powoduje, iż wszystkie dzieci naszych sąsiadów pracują na
korytarzach przy zrywaniu płytek podłogowych, które następnie
wyrzucają przez okna klatki schodowej.
On, Jakub, nie może pojąć sensu bezprzyczynowej, jak uważa,
wycieczki na uczelnię.
Chyba że chcieliśmy obejrzeć studentkę z nagimi piersiami
w chłodnym deszczu oraz docenta z pieczątką na czole. Tylko po co?
Po co w ogóle gdziekolwiek chodzimy i przypatrujemy się obojętnym
nam rzeczom oraz zjawiskom?
Skrawkiem gazety wycieramy nosy z leguminy pozostałych
smarków. Jest ostatni deszczowy, zimny dzień w czerwcu.
Krasnoludki twierdzą, iż nadchodzą niesamowite, nieznane na
Pomorzu upały, mające trzymać bez kropli wilgoci całe lato i zmienić
w rude siano intensywną zieleń kończącej się wiosny.
Zaraz po naszym powrocie krasnoludki, konsekwentnie ignorowane
przez niego, Jakuba, jakby ich nie było, budują z leżących w
wiórkach książek niewielkie podium i dosyć zręcznie, relacjonując
ustnie, a także inscenizując niektóre sytuacje, przedstawiają jemu
Andrzejowi, wszystkie wydarzenia, w jakich tego dnia uczestniczyły.
On, Andrzej, patrzy na działające skrzaty z trzymetrowej odległości
i odnosi wrażenie, że wreszcie pojawił się w naszym mieszkaniu
telewizor. Otóż nigdy nie wpadło nam na myśl, by kiedykolwiek
nabyć taki aparat i spędzić przed nim czas programu, słusznie ucząc
się takiej wizji świata zewnętrznego, jaką w elektrycznym pudle
proponują.
III
Pierwsze dni lata wyprowadzają nas, Zatraceńskiego, w niesłabnące
rozdrażnienie.
W dzień i w noc ptaki wysładzają pogranicze miasta nieustannymi
wrzaskami. Nie dość, że od rana do zmierzchu jedne zamęczają nas
nużącym dzwonieniem, od którego boli mózg, to nocami podrywają
nas melodie innych. W dodatku ptakom co chwila zmieniają się
nastroje: od lekkomyślnej wesołości po kobiecą rzewność, jakby
bolały je dupki jeszcze przed złożeniem jajek. Na domiar złego do
pstrokacizny dźwięków dodają się tłuste, lepkie wonie wydzielane
przez większość kwiatów na działkach oraz łąkach za naszym
domem. Zapachy te leżą na ogół na dnie przestrzeni, lecz upał
podrywa je i niesie przez otwarte okno do mieszkania, gdzie lgną do
wiórów i książek oraz mącą umysł poprzez informacje powonienia.
Aby dopełnić nieszczęścia, do kuchni i pokoju wlatują chmarami
motyle oraz inne owady kierowane obłędnym nastrojem, jaki je
ogarnia przed oraz po spółkowaniu.
Ludzie, stwierdza on, Jakub, umieją przynajmniej tę czynność
urozmaicić, aczkolwiek owady potrafią za to wykonywać ją dłużej.
Wiele z nich dosiada się w obrębie naszego wzroku, nużąc
jednostajnością idiotycznego wnikania w siebie.
Jedynie nimfa Madame Jeanne Antoinette de Pampadour, rusałka
o bezwstydnej figurze i poglądach, obserwuje miłość robaków
z pełną aprobatą. Nam, Zatraceńskiemu, wszystko wokół wydaje się
gęstą, ciepłą zupą z płatków i kielichów różnych kwiatów, w których
nurkują kolorowe owady oraz rozkrzyczane ptaki, zupą żółtofioletową. Pod wpływem gorącego powietrza, śmierdzącego jak
gęsty olej, on, Jakub, wyraża swą tęsknotę za wonią chłodnej stali,
zimnych szabel, mieczy i sztyletów. W tłustej, wstrętnej atmosferze
objawia się złośliwość Jakuba.
– Gdzie twój zwykły humor? – atakuje jego, Andrzeja. – Gdzie ten
płytki, prymitywny sposób chronienia się przed rzeczywistością?
W pytaniu zawarte jest niewygasłe niezadowolenie jego, Jakuba,
z wymyślenia, jak sądzi, krasnoludków przez niego, Andrzeja, ich
pobytu w naszym domu, jednostronnych działań na uczelni przed
kilku dniami oraz w ogóle z ich nieokreślonej funkcji. W każdym
razie nie wydają mu się komiczne, gdyż są nieracjonalne.
Klniemy ostro, gdyż dłuto wyrywa z toczonej właśnie podstawy
stojącej lampy dużą drzazgę niszczącą całą robotę. Pracujemy mimo
upału, by zarobić na chleb.
– Jest prawdopodobne – śmieje się on, Andrzej, co jeszcze bardziej
złości jego, Jakuba – że obydwaj nie posiadamy poczucia humoru,
jak większość ludzi.
Przysłuchuje nam się mokry po chłodzącej kąpieli w łazience Didirot.
Skrzat siedzi wśród trocin na pokaźnym tomie Encyklopedii wiedzy
o książce i niegrzecznie wtrąca się w dyskusję między ludźmi.
– Humor – mówi – to licha właściwość posiadacza. Ktoś z poczuciem
humoru przypomina człowieka lekko ślizgającego się po powierzchni
zamarzniętego jeziora, o którym nie wie nic.
Nie zna głębi pod lodową powierzchnią, nie domyśla się istnienia
ogromnych i małych zwierząt pod spodem sennych roślin, muszli
i zmiennych kształtów dna.
Dostrzega jedynie gładką płaszczyznę, na której można fikać
zabawne kozły.
Humorysta przywodzi również na myśl muchę, która usiadła na
pięknej, marmurowej rzeźbie człowieka. Ograniczony zasięg
widzenia takiej muchy pozwala wyrokować jej o całości posągu.
Spostrzega wargę obrzmiałą od bólu istnienia i twierdzi, że jest inna
niż zwykle, brzydka, więc śmieszna. Obsrywa ją i raduje się
spaskudzeniem. Malutkie musze gówno zaczyna uważać za
najważniejszą właściwość rzeźby. Sam śmierdzi, dlatego jest zdania,
że cały świat zbudowano z brzydkich woni, i dziwi się, że nikt, prócz
niego, nie odkrył smrodu. Humorysta pstrzy rzeczywistość,
albowiem nic innego nie potrafi wytworzyć. Na szczęście bardzo
łatwo jest obmyć rzeczy oraz zjawiska z muszego łajna i pod
niewielkim gnojem zobaczyć trudny los człowieka w groźnym,
głębokim świecie.
Didirot patrzy na nas z powagą. On, Jakub, zachowuje się dziwnie:
jakby słyszał
kurdupla, lecz absolutnie nie stwierdzał jego istnienia. Skrzat
kontynuuje rozważania z niesłychaną żarliwością:
– To przecież proste: krótkotrwałość ludzkiego życia, nieszczęścia,
jakich jest ono pełne, wielokroć niepojętego wszechświata, śmiałość
człowieczego umysłu, urok zjawisk i przedmiotów, wszystko to
wyklucza możliwość upatrywania komizmu w przejawach istnienia.
Humor bowiem stanowi wulgarne uproszczenie najpoważniejszych
rzeczy, jest cechą umysłów płytkich i lekceważących podstawowe
świętości. Humor przede wszystkim nie rodzi wzruszeń, tego
właściwego jedynie ludziom oraz krasnoludkom sposobu
przeżywania powodzeń i klęsk, sposobu bogacącego życie duchowe.
Śmiech jest niestosowny w każdej okoliczności, gdyż każda ma
jakieś głębokie znaczenie. Jest on tylko mechanicznym ruchem
mięśni, fizycznym rozprężeniem zostawiającym zresztą przykre
ślady żłobiące skórę na twarzy. Najstraszniejsza jest geneza
śmiechu, gdyż to nic innego jak radość z cudzych niepowodzeń,
usterek fizycznych i zachowań. Ktoś posiada nieforemny nos, a ty
się śmiejesz i nie zastanawiasz się, że nie on zawinił temu kształtowi
swego organu powonienia, że cierpi z tego powodu, że z tej
przyczyny nie udaje mu się osiągnąć wielu rzeczy, na przykład
zdobyć kogoś, kogo kocha, lub wysłużyć sobie odznaczenia. Drwisz,
bo przypadek dał ci normalny nos.
Nawet on, Jakub, jest pod wrażeniem, gdyż przypadek naszego
życia nie wszystko dał nam normalne. Niemniej wcale nie sądzi, że
obcuje ze spostrzeżeniami krasnoludka.
Kończąc rozważania Didirot krótko uzasadnia konieczność powagi
w życiu: – Jedynie powaga mocno wiąże się z szacunkiem dla innych
ludzi oraz krasnoludków i umożliwia przenikanie w najgłębsze rejony
duszy w poszukiwaniu wartościowego materiału dla tkania wielkości
człowieka. Żaden z historycznie znanych humorystów nie stworzył
chociażby najpłytszej teorii życia, systemu filozoficznego, nie odkrył
najprostszego prawa przyrody. Natomiast wielu żerowało na
głębokich, poważnych umysłach, próbując drobinkami łajna
ośmieszyć mędrców oraz ich dokonania. Komizm lekceważy
człowieka, jest chorobą niedojrzałych do istnienia. Głębokiej,
wrażliwej naturze przystoi tylko powaga.
My, Zatraceński, czujemy się obydwaj zawstydzeni, gdyż jeszcze
niedawno naśmiewaliśmy się z niedużego ptaka
o pastelowoceglastej barwie upierzenia na brzuszku.
Ptak, siedząc na krzaku wyrwanej przez dzieci z korzeniami róży,
nadymał się mocno i podobny był do ważnego kardynała. Zwłaszcza
te jakby mechaniczne ruchy jego głowy niesłychanie nas rozbawiły:
ważny, kolorowy ptaszek przed zrujnowanym, nowym budynkiem.
A przecież mógł wiedzieć coś, czego my się nigdy nie dowiemy
mimo przeczytania pięciu tysięcy książek, i nie był odpowiedzialny
za to, że ptaki tak właśnie obracają głowami i że miał jaskrawe
barwy upierzenia oraz kształt tłustego duchownego.
Nagle obok Didirota zjawia się z ironicznym uśmieszkiem
Mechiavelli, energicznie odrzuca kolegę w stos trocin i, jakby się nic
nie stało, ostro oraz przekonująco wyraża swój pogląd na problemy
powagi i humoru:
– Powaga stanowi liche odzienie dla człowieka czy krasnoludka.
Owszem, jest pod nią jakaś podstawowa prawda, ale najczęściej
okrywa głupstwo i chroni je przed zdemaskowaniem. Wiadomo, że
humor nie objaśnia świata, nie jest bowiem istotą, tylko metodą
zdzierania powagi z tego, co jest nicością albo bzdurą. Humor to
sposób sprawdzania prawdy. Można nawozem muszym pokryć
wspaniały posąg, lecz łajno szybko zeschnie się i odpadnie albo
deszcz zmyje ślady owadziego malowania. Natomiast w wypadku
kiczu gówienko nada dziełu jedyną wartość lub zespoli się z nim. To,
co nie wytrzymuje próby komizmu, nie istnieje. Kto widział starczą
twarz Woltera wyrzeźbioną przez Houdona, podobną od wyłysiałego
worka, z policzkami wciśniętymi w bezzębną jamę ustną i z tymi
licznymi obwisami skóry, mógłby znaleźć w nim ohydną i bardzo
śmieszną ropuchę, która udaje głowę mędrca. Ale ta twarz, może
zanadto szydercza, prezentująca istotę ironii, nie była nigdy miarą
wartości tego człowieka, gdyż miarą był jego wszechstronny umysł.
Jeżeli twój nos, przypadkowo zdeformowany, stanowi wszystko, co
posiadasz, to będą patrzeć na twój organ i śmiać się. Ale mogłeś
przecież ten twój komiczny nos uczynić swoją wartością i przerobić ,
jeśli już nie możesz zmienić nosa, siebie na człowieka, którego nos
nie jest śmieszny, sam bowiem nie jesteś śmieszny, tak jak to zrobił
Cyrano de Bergerac. Śmiech sam w sobie nie jest śmieszny ani
płytki, płytkie jest to, co go wzbudza. Tyle że nie wiadomo, co jest
płytkie, a co nie. Zastanów się, kto najbardziej nienawidzi śmiechu.
– Odpieprz się, smarku – mówi on, Andrzej, do krasnoludka, gdyż
dość ma racji tych, którzy mówią, i tych, którzy piszą.
– Dobrze jest – kończy niezrażony Mechiavelli – ślizgać się po
zamarzniętej powierzchni jeziora powagi i przewróciwszy się wybić
dupą przerębel do głębiny, aby ryby oraz rośliny mogły pooddychać
potrzebnym im powietrzem.
Nasze rozdrażnienie wzrasta. Chytre kurduple koniecznie chcą nas
zainteresować jakimkolwiek pozorem istnienia. Oto rusałka zwana
Pampadour pokazuje nam zrobiony przez siebie rysunek na
obwolucie Historii kultury francuskiej Georges’a Duby i Roberta
Mandrou.
Obrazek, niesłychanie realistyczny, ma charakter obsceniczny:
wyobraża nagą kobietę gimnastykującą się radośnie na niezwykle
długim, wyprężonym w dal męskim członku.
Postać stanowi jakąś alegorię, gdyż na jej wypukłym brzuchu
wytatuowany został
napis „powaga”, a trzymając oburącz ów swoisty gimnastyczny
drążek, okręcała się na nim z bezwstydną godnością. Nie
pojmujemy pełnego sensu rysunku, nie znajdujemy bowiem
w przedstawionej sytuacji ani powagi, ani komizmu. Ale scenka
przywraca nam duchowy spokój, bo jeśli dobrze jest jednocześnie
mieć poczucie humoru i brać życie bardzo serio, albo niedobrze
odczuwać śmieszność istnienia i niedobrze być poważnym, to
najlepiej zawisnąć pośrodku, między jednym a drugim.
Krasnoludki nie uznają jednak problemu za wyczerpany.
– Idziemy – nakazuje Pleton.
– Gdzie? – niepokoi się on, Andrzej. Skwar zamienia woń kwiatów
w zapach smażonej gumy i Andrzej podziela niechęć jego, Jakuba,
do ruszania się gdziekolwiek.
– Ot, do tego bloku za ulicą Wazów – ściśle objaśnia Ainstein. –
Mieszka w nim tysiąc ludzi. Jeden z nich ma sprawę ostateczną. Nie
wiadomo jednak, czy jest ona poważna, czy komiczna.
Posiadanie jednego ciała przez dwóch ludzi jest niewątpliwie
najlepszą szkołą tolerancji.
Wystarczy, że jeden chce zrobić cokolwiek, by drugi musiał w tym
uczestniczyć.
Albo jest to przykład absolutnej nietolerancji. On, Andrzej, ulega
każdemu kaprysowi skrzatów.
– Dureń – szepce do niego on, Jakub, kiedy wywleka się na
rozpaloną przestrzeń przed naszym domem z tą czarną torbą,
w której niezmiennie podróżują gnomy. Od wskazanego bloku dzieli
nas odległość około dwustu metrów rozpalonej Sahary.
Przekraczamy płonącą asfaltem ulicę, mijamy budujące się
przedszkole i stajemy w holu największego w mieście budynku. Dom
przesycony jest ciężką wonią gnijących odpadków: rozkładających
się resztek ryb, wołowych kości, zżeranych przez drobnoustroje
skrawków jarzyn, fermentujących, nie zjedzonych zup. Sygnały
zapachowe ślą także wykorzystane przez kobiety opaski
higieniczne, psie oraz kocie odchody, szmaty od pastowania podłóg,
puszki po olejnych emaliach, zdarte do cna skarpety oraz inne
śmierdzące rzeczy. Pełnymi więc piersiami czerpiemy swojski,
cywilizacyjny zapach, który w najbardziej stężone postaci wypełnia
windę sąsiadującą ze zsypem śmieci.
– Dziesiąte piętro – steruje Pleton, wychyliwszy z torby spoconą
główkę.
– Mieszkanie numer sześćset.
Mimo sprzeciwu jego, Jakuba, któremu racjonalistyczne wychowanie
zabrania odwiedzania bez powodu nieznanych ludzi, chwytamy za
klamkę drzwi wiodących do lokalu.
Otwierają się bez oporu.
Mieszkanie wydaje się puste. W małym korytarzyku ślady po jakimś
wieszaku, lustrze i obrazie. Kłębki zwełnionego kurzu i ciężka woń
gnicia. Skrzaty wysypują się z torby.
– Tędy – mówi Mechiavelli, wskazując oszklone drzwi wiodące do
jednego z dwu pokojów.
My, Zatraceński, nigdy dotychczas nie widzieliśmy pustelnika.
Wiedzieliśmy o takich ludziach z pięciu tysięcy przeczytanych
książek. Istnieli kiedyś poszukując w samotności Boga. Ten
pustelnik, obrośnięty jak chudy żubr, siedzi na fotelu w fałszywym
stylu Chippendale z wygiętymi, cienkimi oparciami. Obok fotela
stolik, falsyfikat w stylu Ludwika XVI, z eleganckimi, czarnymi
nóżkami, nakryty białym obrusikiem, wydaje się bardziej czysty od
śniegu. Są to jedyne meble w całkowicie ogołoconym ze sprzętów
oraz wszelkich innych rzeczy pokoju.
Tylko jasne plamy na pociemniałych tapetach udają, bez skutku,
blade obrazy.
Szeroko otwarte okno, przez które wnika do wnętrza upał i smród
suszonych traw oraz kwiatów nie tłumi bijącego od pustelnika
odoru.
Skrzaty zbijają się w gromadkę i stają tak, by siedzący w fotelu
mógł je widzieć.
– Witaj – mówi głośno Pleton. – Wkrótce umrzesz.
Nic żywego nie ma w tym starcu, przez cały czas, do końca, nie
drgają jego kościste dłonie spoczywające nago na poręczach fotela.
– Krasnoludki – szepce. – To dobrze, że są krasnoludki. I może jest
jeszcze coś.
– Patrz, racjonalisto – zwraca się, on, Andrzej, do Jakuba. – Są.
– Po zamarciu ośrodków logicznych w mózgu – zauważa kwaśno on,
Jakub.
– Przynieśliście dobrą wiadomość – cicho mówi starzec. – Śmierć
spowoduje, że wrócę między ludzi, kochając ich jak w dzieciństwie.
Tam, oprócz ciała, niczego mi nie zabiorą, gdyż niczego nie
pożądają, nie pouczą o dobrym i złym, bo wszystko tam jednakie,
nie będą myśleć za mnie wbrew mojej woli, ponieważ tam się nie
myśli, i nie wydadzą rozkazów ani poleceń.
– W istocie – mówimy do niego, a raczej do jego zmierzwionej
czupryny i niechlujnych włosów na twarzy. – Pana los podobny jest
mojemu. Zakończy go przypadkowa śmierć. Ale dlaczego czeka pan
bezwolnie, męcząc swoje ciało?
Nie ma szybkich odpowiedzi, ale nie traci wątku. Upływa trochę
brzydko pachnącego czasu, zanim powie:
– Bardzo kochałem swoje ciało. Nie mogłem sobie wyobrazić, że
i ono kiedyś zniszczeje.
Pociłem się i mdlałem na samą myśl o tym. Męczyła mnie
świadomość postępującej starości, brzydnięcia wbrew woli
i niezależności tych procesów ode mnie.
Rozważałem mnóstwo możliwości, gdyż byłem ładnym chłopcem
i przystojnym mężczyzną. Zrozumiałem jedno: należy zawczasu
wyrzec się ciała, spowodować, aby nie wpędzało mnie w strach,
więc aby stało się ohydne. Żyję tu, bracie, we własnym gnoju,
obrosłem niczym małpa, śmierdzę jak wielkomiejski kolektor, gniję.
I nie żal mi tej mojej powłoki. Kiedy rozbryznie się niczym przegniła
gruszka, przeżyję moment zadowolenia.
Rodzi się w nas, w Andrzeju oraz Jakubie Zatraceńskim, niechęć do
pustelnika, do jego pomysłu, do jego czekania na gnijącą śmierć.
I zamierzamy już odejść bez słowa we wzbudzonej w ten sposób
nienawiści z poczuciem, że jesteśmy lepsi od kupki żyjącego w
fotelu gnoju, kiedy do świadomości jego, Andrzeja, dochodzi zapach
właśnie takich myśli, które są nawozem nietolerancji i powstały z tej
gównianej wyższości, jaka rodzi się z byle czego, a przede
wszystkim z przekonania, iż w byle czym jesteśmy lepsi od innych.
– Przez moment pomyślałem, że jestem lepszy od pana – mówi on,
Andrzej, do pustelnika.
– Wiem – odpowiada po chwili starzec. – Wszyscy czują się lepsi.
Jestem śmierdzącym układem odniesienia dla innych. Dlatego mnie
karmią, wynosząc w zapłacie moje fałszywe meble, buty oraz
ubrania. Sądzą też, że umrę wcześniej od nich, a nawet, że oni
w ogóle nie umrą, bo żeby umrzeć, trzeba siedzieć tu i patrzeć, jak
murszeją sznury łączące człowieka z życiem. Nie jesteś lepszy,
jesteś taki sam.
– Tak – zgadza się on, Andrzej, choć on, Jakub, myśli inaczej.
– Napij się, synu – szepce bezbarwnie starzec – skoro jeszcze żyjesz.
Od początku wizyty dostrzegamy na stoliku ciemnozieloną butelkę
ze słodkim winem oraz kielich z cienkiego szkła, jeden.
– Pij – powtarza niecierpliwie. – Jest zmrożone, zimne. Przynosi je
kobieta współczująca umierającemu, gdyż wie, że przepisałem na
nią to mieszkanie.
– Milion za flaszkę wina! – krzyczy on, Jakub, w racjonalnym
zadziwieniu.
– Ta kobieta – prorokuje zimno Mechiavelli – umrze w tym tygodniu.
– Nagle i niespodziewanie – potwierdza Pleton.
Pytamy pustelnika, czy potrzebny jest toast. Może należy czegoś
życzyć? Starzec nie włada już mięśniami twarzy, tylko w oczach pali
mu się jakaś chęć, jeżeli cokolwiek może płonąć w bezbarwnej
wodzie. Pojmujemy rzecz intuicyjnie. Jemu, Jakubowi, nie
zawdzięczamy tego, co należy powiedzieć.
– Za szybkie odejście!
Dobre jest to wino, a może dobra tylko jego barwa w tym pustym,
odurzającym woniami pejzażu. Krople, które wypadają podczas
nalewania do kielicha, wypalają w obrusie rubinowe rany.
– Byłem ważnym człowiekiem – przedstawia się starzec. – Tak.
Kiedyś powiedzą o mnie, że zostałem wniebowzięty. Byłem na tyle
ważny.
Wydobywa z siebie zanikający chichot. Potem zauważa: – Mój
śmiech jest nienaturalny. Brak wprawy. Nigdy się nie śmiałem. To
należało do funkcji.
Śmianie się ze mnie natomiast było zabronione.
Krzesze siły na dalsze zdania i prosi:
–Zaśmiej się ty, stolarzu!
Widzi więc wióry na naszych spodniach oraz koszuli.
– Z czego? – pytamy.
– Ze mnie.
– Więc nikt nigdy – dziwimy się.
– Nie. Przynajmniej nie wiem o tym.
– Och. Śmiech bez ryzyka – stwierdzamy. – Zaśmiałbym się raczej z
czegoś obojętnego.
Zgadza się.
– Muszę sobie coś wyobrazić – mówimy. Niezmiernie trudno jest
jednak nagle pomyśleć o czymś komicznym. Starzec także pracuje
nad czymś śmiesznym, gdyż zamyka powieki w zamyśleniu.
– Z pamięci wydobyłem coś wulgarnego – szepce. – Może to jest
śmieszne?
– Proszę.
– Zależała ode mnie ważna sprawa wielkiej tutejszej damy.
Powiedziałem, że załatwię, jeśli od drzwi gabinetu do mojego biurka
podejdzie opuściwszy majtki na kostki stóp. Takim tanecznym
krokiem. Ona to zrobiła.
– Jej sprawa czy cudza?
– Jej.
– Pan załatwił?
– Nie. Powinna się sprzeciwić upokarzającemu żądaniu.
– To nie jest śmieszne.
Próbują nam pomóc gnomy. Pitigoras wymyśla ptaka ze świńskim
ryjem, Pleton mysz z wiewiórczym ogonem, Mechiavelli dostojnika
z marmurową głową Immanuela Kanta, Didirot kobietę z zapaloną
fajką trzymaną w tamtych wargach. Wszystko to jednak wydaje nam
się normalne, tedy niekomiczne.
– Wie pan – zwracamy się do starca – śmierć człowieka budzi taki
szacunek oraz smutek, że wesołość w jej obliczu staje się
niemożliwa.
– Już wiem – mówi nagle Ainstein – to stary powinien zrobić coś
śmiesznego.
– W znacznej części już umarłem – szepce pustelnik. – Nie panuję
nad rozkładającym się ciałem. Co mogę zrobić?
Jemu, Andrzejowi, przychodzi na myśl, iż mógłby zrobić zeza.
Człowiek, który żegna się z życiem i robi zeza jest śmieszny.
Pustelnik propozycję przyjmuje z zadowoleniem i pyta, jak się to
czyni.
– Trzeba spojrzeć obojgiem oczu jednocześnie na koniec swego
nosa, o tak.
Pokazujemy starannie rzecz zapamiętaną z dzieciństwa, ku
obrzydzeniu jego, Jakuba.
– A ty się zaśmiejesz? – upewnia się starzec.
Robi niewątpliwie największy wysiłek w swoim długim, ważnym
życiu, przecież uwieńczony całkowitym powodzeniem. Patrzymy
uważnie w jego twarz pokrytą długim, brudnym zarostem i na
rozwodnione oczy wpatrzone w czubek chudego, sinego nosa.
Zabawne jest to, co człowiek robi w sytuacji do tego całkowicie
niestosownej.
On, Andrzej Zatraceński, śmieje się zupełnie szczerze nie tylko
dlatego, że należy wypełnić zobowiązanie.
On, Jakub, choć zewnętrznie bierze udział w gorszącym naszym
zachowaniu, czuje wyłącznie wstyd oraz oburzenie.
– Zabiłbym je – mówi groźnie, gdy milknie nasz zdrowy śmiech –
wydusiłbym te karły, gdyby istniały.
Stary człowiek w fotelu wzdycha lekko i nigdy już więcej nic nie
powie.
Próbujemy mu, po daremnym wyszukiwaniu pulsu na stygnącej
dłoni, nasunąć powieki na te oczy z niewyraźnymi źrenicami
skierowanymi ku środkowi twarzy. Daremnie, chce zostać z zezem
na wieczność.
– Niesamowity koniec – stwierdza on, Jakub. – Trzeba zawiadomić
ludzi, że umarł człowiek.
– To nikogo nie zainteresuje – mówi Pitigoras i on, Jakub,
przypuszcza, że on, Andrzej, stracił swą wrażliwość na rzecz
obojętność. Opuszczamy więc grobowiec i z telefonicznego
automatu, który znajduje się na parterze budynku, próbujemy
zawiadomić świat, iż odszedł zeń pewien stary człowiek. Dzwonimy
do wielu instytucji, które, tak wydaje się jemu, Jakubowi, powinny
dowiedzieć się o śmierci jednego z obywateli miasta. Jesteśmy
odsyłani jednak do innych kompetentnych urzędów, a te pytają, kim
jesteśmy, co robimy i gdzie mieszkamy, więc odwieszamy
słuchawkę, gdyż chcemy mówić o zmarłym, a nie o żyjącym
Andrzeju Jakubie Zatraceńskim.
– Rzeczywiście – stwierdza on, Jakub – nikogo to nie obchodzi.
Mówiąc tak po raz któryś przyznaje rację krasnoludkom, ale mimo to
konsekwentnie ich nadal nie zauważa.
Skoro jesteśmy już na powietrzu, w strugach słonecznych, ciepłych
pomyj, uznajemy, iż przy okazji należałoby wykupić część
przydzielonego nam na kartki mięsa. Smród rozkładających się
w budynku odpadków wzbudza w nas apetyt na świńskie żeberka,
albowiem jeszcze żyjemy.
Wleczemy się więc nagrzaną ulicą 3 Maja, która za kolejowym
wiaduktem, pełnym brudu i zapachu żelaza, wpada w ulicę
Wolności, starą, wypełnioną murszejącymi budynkami i pachnącą
domowym grzybem. Tam, gdzie zbiega się ona z przecznicą 22
Lipca, zlokalizowano małą jatkę, w której z reguły rejestrujemy
nasze karty zaopatrzenia w mięso.
Liczymy na to, że w rozprażone popołudnie znikają ze sklepu
wiecznie czyhające na lepsze wędliny stare i młode kobiety.
Racjonalny domysł jego, Jakuba, w tym względzie okazuje się
słuszny: sklepowe pomieszczenie jest puste, jeśli nie liczyć dwu
ekspedientek w popapranych odpryskami mięsa fartuchach, sytych
much, grających jak na łące, oraz mruczącej chłodziarki.
– Znów nic nie kupimy – mówi on, Jakub, i przychodzi mu na myśl, iż
w taki rozpalony do białości dzień słuszniej jest pożywiać się
wyłącznie kwaśnym mlekiem z żółtymi plamami gnojówki oraz
zraczałymi, gotowanymi ziemniakami. Ale z torby wychyla główkę
Didirot i twierdzi stanowczo:
– Nie istnieje absolutna pustka. Próżnia to jedynie pomysł
niedorozwiniętej nauki.
Na życzenie skrzata on, Andrzej, stawia torbę przy ladzie
i krasnoludki gramolą się z jej nagrzanej przestrzeni. Wszystkie
natychmiast biegną za dzielącą jatkę na dwie części szarą,
potłuszczoną zasłonę rozwieszoną na zardzewiałym drucie.
– Co pan stoi? – krzyczy jedna z krostowatych sprzedawczyń. – Dziś
już nie będzie dostawy. Była rano.
Pierwszy z penetracji zakamarków sklepu wraca Mechiavelli, za nim
reszta skrzatów.
– Postaw nas na ladzie! – żądają gnomy.
– Ola – zwraca się ekspedientka do koleżanki, kiedy wyprostowany
Mechiavelli opiera się o podstawę zachlapanej zwierzęcą krwią wagi
– jaka śmieszna figurka.
Zupełnie jak żywa.
– Nie ma żadnego mięsa – powtarza surowo sprzedawczyni Ola. –
Ani wędlin.
Pięć gnomów uśmiecha się do niej szeroko.
– Jest kilka porcji schabu – mówi Pleton.
– Niedobrze schowana wędzona polędwica – zauważa Didirot.
– Cztery mrożone kurczaki – dorzuca Ainstein.
– Około trzech kilogramów krakowskiej – stwierdza Mechiavelli.
– I sporo boczku, żeberek oraz wołowiny bez kości - konstatuje
obojętnie Pitigoras.
Mamy okazję przekonać się, jak twarde są kobiety pracujące na co
dzień w mięsie.
Żadnych wrzasków, histerii ni omdleń. Sprzedawczyni Ola wstaje
jedynie ze stołka, z którego zwiesza się jej szeroki tyłek, podchodzi
do pnia, na którym rąbie się kości, przyklęka przy nim, kładzie
głowę na przesyconej posoką powierzchni i mówi stanowczo: – Nie
ma mięsa, nie ma kiełbasy, nie ma nic.
Następnie zamyka oczy i prosi koleżankę:
– Bierz topór i rąb. W szyję!
Tymczasem Pitigoras wdrapuje się na wagę i on, Andrzej, stwierdza,
że gnom waży równo sześćdziesiąt dziewięć dekagramów,
oczywiście w obuwiu, spodniach oraz koszuli.
– Panowie – mówi druga ekspedientka nie do nas, lecz do
krasnoludków – te trochę tam mięsa…
– Oraz wędlin i kurczaków – uściśla Pleton, który właśnie wdrapuje
się na prawą stronę wagi. Zaczyna się ona kołysać niczym
huśtawka.
– Te trochę tam – powtarza martwo ekspedientka – nie jest na
spekulację.
– Proszę o szczegóły! – groźnie piszczy Mechiavelli.
– Więc – tłumaczy sprzedawczyni – krakowska jest dla pani Basi
z cedetu na biustonosze numer pięć oraz numer trzy po dwie pary
plus guma do majtek.
Polędwica pracuje na złotą koronkę u pani doktor Szczygieł dla
bratanicy tej tam, co głowę daje pod topór. Dwa kurczaki weźmie
centrala techniczna i wymieni na gwintowniki oraz narzynki dla
mojego starego. On jest ślusarzem w zakładach naprawczych taboru
i nie mają tam czym zarabiać na wypłatę.
Schab robi na kozaczki chłopięce w fabryce „Alka”. To będą buty dla
mnie, bo noszę czwórkę. Boczek oraz wołowina na rajstopy w kiosku
ruchu i dodatkowe mydełko. To jest wszystko i niech komisja nas
zamyka.
– Utnijcie mi mój głupi łeb – prosi nadal klęcząca przy pniu pani Ola.
– A żeberka? – pyta Ainstein.
– Żeberka są bezpańskie – wyjaśnia sprzedawczyni. – Na wszelki
wypadek.
Wyrażamy radość i prosimy sprzedawczynię o pół kilograma
żeberek.
– Nie ma mięsa bez kartek – zauważa z pnia pani Ola.
Bez słowa wręczamy jej koleżance kartonik upoważniający nas do
jedzenia mięsa.
Pani Ola wstaje wówczas z miejsca nie dokonanej egzekucji,
poprawia biały ongiś czepek sprzedawczyni na rozrzuconych
włosach i zauważa: – Dobry numer z tymi tresowanymi nutriami.
Kupi pan wszystko, jak pan wystawi na ladzie takie gadające myszy.
– Nie jesteśmy myszami, tylko ptaszkami – mówi grzecznie Pleton. –
A konkretnie kukułkami.
Pani Ola zastanawia się przez chwilę, a potem informuje poufniej: –
W sklepie przy 9 Marca, tym takim obok pekao, mają teraz chińskie
kalesony. Ładne, białe, niebieskie i różowe. Niech pan leci i wystawi
zołzom te kukułki. Szlag je trafi za chytrość, dały mi tylko trzy pary!
Ze względu na upał trudno nam jest wyobrazić sobie w ciepłych
kalesonach, szczególnie różowych. Poza tym nie planujemy już
żadnej zimy, żadnych kąsających łydki mrozów w komicznym
świecie człowieka.
Dopiero w domu stwierdzamy, że do pół kilograma żeberek dodany
został spory kawałek polędwicy, oczywiście za darmo, z przylepioną
doń przetłuszczoną kartką, na której wykaligrafowano: „dla
kókółek”. Jest to pierwszy pisemny odwód dostrzegania
krasnoludków przez osoby trzecie, ale i on nie przekonuje jego,
Jakuba.
– Te brudne kobiety – mówi do niego, Andrzeja – wzięły mnie za
przedstawiciela komisji antyspekulacyjnej.
– Tak, tak – potwierdza Mechiavelli – to jest niewątpliwe.
– A umierający starzec? On widział je również – protestuje bezradnie
on, Andrzej.
– Wiele widzimy w momencie ostatecznej klęski – zbywa go
racjonalnie on, Jakub.
Pleton, który nas słucha, gdyż reszta skrzatów, poza nim,
Mechiavellim oraz zawsze nieruchomo siedzącym Lao–Tanem,
pluska się w wannie, mówi z przekonaniem:
– Nazwałeś śmierć klęską. Czy pomyślałeś o pożytku płynącym
z klęski człowieka i krasnoludka oraz konieczności wyszukiwania
sytuacji, w jakich o klęskę można się oprzeć?
Sprzyjają one sprawdzeniu, czy się jest prawdziwym człowiekiem,
ewentualnie prawdziwym krasnoludkiem. Jeżeli śmierć w
przekonaniu ludzi stanowi coś najstraszniejszego, trzeba z nią igrać,
tylko bowiem w obliczu rzeczy ostatecznych opada z nas fałsz
i wyłuskuje się istota charakteru. Klęskę należy wyżej stawiać niż
zwycięstwo, bo to drugie łatwiej przyjąć z godnością. Przegrać i żyć
dalej, podźwignąć się, by znów stanąć do walki o cokolwiek, bronić
się jednym ramieniem, gdy odcięto drugie itede. Krótkotrwałość
oraz złudność życia wymaga, aby szafować nim jak wartością
nieskończoną. To jedyne źródło wielkości człowieka. Jeśli masz wiele
do stracenia, stawiaj wszystko, by powiedziano, że byłeś mężczyzną
lub dzielnym krasnoludkiem. Być nim przez moment to wszystko, co
można osiągnąć.
– Same sprzeczności – drwi z Pletona Mechiavelli. – Już pierwsza
klęska bywa ostatnią.
– Jeśli umrzemy już w pierwszym spotkaniu z tym, co wrogie – mówi
spokojnie Pleton – i czego się nie ulękliśmy, odnosimy zwycięstwo
nad słabością krasnoludka, to znaczy człowieka, oraz odczuwamy
słodycz dumy z przezwyciężenia strachu. Klęska w rzeczywistości
nie istnieje ani wtedy, kiedy zabija, ani wówczas, gdy trzeba z nią
żyć. To drugie jest oczywiście trudniejsze, ale jest też jedynie
zbieraniem się do ponownej próby z wrogimi siłami.
Mechiavelli prosi o odrobinę lemoniady, którą niezmiennie
przygotowujemy z wody, octu, sody oczyszczonej oraz cukru.
Wypija cały kieliszek smakując jak dziecko i wraca do
egzystencjalnej dyskusji:
– Życie jest zbyt wartościowym dobrem, aby nim dla ambicji oraz
emocji szafować.
Funkcją człowieka oraz krasnoludka jest w rozsądny sposób
zmniejszać zagrożenie, a nie szukać go. Ostrożność i skromne
pochłanianie życia, oto zasada generalna.
Wiele przecież trzeba lat, by choć w części odczuć jej urok,
niezliczoność możliwych przyjemności, przede wszystkim
intelektualnych. Zafundowano nam, ludziom i krasnoludkom,
istnienie, byśmy podziwiali harmonię oraz ład wszechświata, małych
oraz dużych zjawisk, przynależność do wszystkiego co nas otacza.
Wielkość klęski jest urojeniem głupców. Oddawanie kruchego życia
regułą gry, może pasjonującej, ale gry wymyślonej jak szachy,
a może nawet oczko.
Klęskę powinieneś przewidzieć i ominąć ją, a nie szukać w niej
okazji do dumy, że klęskę przetrwasz.
– Trudno cię pojąć – stwierdza on, Jakub, który uważa, wbrew
oczywistym świadectwom zmysłów, że to on, Andrzej, wypowiada
sądy pochodzące od krasnoludków. – Tworzysz przeczące sobie
frazesy.
– Kto ma rozstrzygnąć spór głupców, prowadzony w kwiecistych
słowach? – pyta Mechiavelli.
– Mistrz – mówi bez wahania Pleton. Po raz pierwszy skrzaty
zwracają się do Lao-Tana, który dzień i noc nieruchomo siedzi na
kilku książkach, nie czując upału, śmierdzącego wonią kwiatów
powietrza, nie reagując na nasze zachowania, czynności i słowa. On,
Andrzej, przypuszcza, że Lao–Tan jest tylko figurką z szarego
marmuru ubraną w liche kimono, a nie żywym starym gnomem
zwilżającym sobie niezmiernie rzadko gałki oczne oszczędnym
ruchem mokrych powiek.
– Mistrzu – zwraca się do Lao-Tana Mechiavelli. – Ty słyszysz nie
słuchając.
Powiedz.
Lao-Tan nie odgarnia agresywnej muchy, która siada na jego małym,
bladym czole i ssie starą krew. Podnosi tylko lekko dłoń na znak, iż
nie odmawia prośbie.
Mówi łagodnie: – Trzeba się liczyć z faktem, że to, co człowiek oraz
krasnoludek wie, nie dorównuje temu, czego człowiek oraz
krasnoludek nie wie. Że czas, w którym żyje, jest krótszy od czasu,
w którym nie żył. Och, jak żałuję ludzi i krasnoludków, co się sami
gubią. Żałuję także tych, co żałują innych.
I jeszcze żałuję tych, co żałują żałujących innych. Ale to mija i dni
się oddalają.
– O – zauważa on, Jakub – chronisz się, Andrzeju, w starą wiedzę
chińskich mędrców, To twierdził chyba Czuang-Cy. Wśród pięciu
tysięcy innych jest gdzieś tu i jego książka. Facet sformułował wiele
zgrabnych, ale wieloznacznych sądów.
Mam je uznać, bo taka znów moda? A może dlatego, że wyrażają
starą filozofującą religię?
My, Zatraceński, obydwaj wiemy, że na spisanym wykładzie
poglądów Czuang-Cy siedzi właśnie stary Lao-Tan. Ale on, Jakub, nie
dostrzega wiekowego krasnoludka, gdyż racjonalny umysł
Europejczyka nie dopuszcza zjawisk obcych nauce i doświadczeniu.
Jest już dobrze po południu. Słyszymy nagły rumor, a rozgrzane
powietrze za oknami wypełnia się kurzem i wrzaskiem. Wyglądamy
na zewnątrz mieszkania. To jedynie dzieci pracowitym wysiłkiem
swych wątłych jeszcze mięśni obalają kawał ściany przybudówki
prowadzącej na klatkę schodową. Kruchą ścianę z fałszywego
betonu. Ktoś, wysypujący właśnie śmieci przez okno na rabatę
zniszczonych róż, karci je ostro.
– Czy żeberka – pyta Pleton – bo przecież zrobimy na obiad te
żeberka – również skłonią nas do głębokiej refleksji nad życiem
człowieka i jego miejscem we współczesnym świecie?
Pożądane są podobne refleksje wśród czynności dnia powszedniego.
– Jeżeli – odpowiada poważnie Mechiavelli – świńskie żeberka
przestają być tym, czym są, to znaczy kawałeczkiem kości
z cząsteczkami tłustego mięsa, a zyskują wartość rzeczy
najistotniejszej, czyli upragnionej i poszukiwanej, to rzucają one
światło na kondycję człowieka w obecnej rzeczywistości. Miliony
ludzi szczęścia swego upatruje teraz w porcji żeberek. Czy ta
ogromna liczba nie przekonuje o fakcie, iż żeberka, poza
właściwościami fizycznymi, skupiają w sobie także istotne walory
duchowe?
– Owszem – potwierdza Pleton. – Tyle że one trochę śmierdzą.
Krasnoludki mają rację w tym względzie. Skwar rozłożył nasze
żeberka, ale tylko na powierzchni. Pachną mdło i słodko jak
czerwcowe kwiaty. Przyrządzamy je ze sproszkowanym zielem
lubczyka i spożywamy dosyć łakomie z gorącymi ziemniakami.
Skrzaty jedzą również bez wahania, z wyjątkiem Lao-Tana. Starzec
otrzymywał dziennie dwie stołowe łyżki gotowanego ryżu.
– Żeberka – zauważa Didirot, kiedy ogryzł swoją kosteczkę – ani
poważne są, ani komiczne.
Mówiąc to robi zeza.
– Nie rób zeza podczas posiłku – karci on, Jakub, jego, Andrzeja
Zatraceńskiego.
IV
Termometr wskazuje pięćdziesiąt dwa stopnie w słońcu. Zwykle
wilgotne i chłodne powietrze Pomorza przemienia się w konfitury
z gnojówki i tylko mocna woń zeschłych traw oraz spieczonych ziół
pełzająca ku miastu znad spalonych pól stanowi urozmaicenie dla
naszego nosa, przykre urozmaicenie.
Ubrani jedynie w białe bawełniane kąpielówki leżymy na
dziesiątkach płasko ułożonych książek, stanowiących nasz twardy
tapczan. Bezmyślnie wpatrujemy się w Lao-Tana, który nieruchomo,
oparty pośladkami o swe pięty, siedzi na piątym tomie Dzieł
Szekspira zawierającym tragedie. Dla Lao-Tana nie istnieje żaden
dualizm, tym bardziej zimno i gorąco.
Nikła wrzawa dochodzi z łazienki, gdyż w zapełnionej do połowy
zimną wodą wannie bez przerwy kąpią się nimfy, ale on, Jakub, nie
słyszy maleńkich kobiet.
Krasnoludki płci męskiej, poza medytującym mistrzem, same
wymaszerowały o świcie, aby niezmordowanie poszukiwać
tutejszego cmentarza nie narodzonych.
My, Zatraceński, leniwie podsuwamy pod głowę pierwszy tom
Zarysu literatury greckiej Tadeusza Sinki, przeczytany już dawno
i przetrawiony, jak reszta książek, na nicość. On, Andrzej, wspomina
jedynie z lekkim żalem, że w książce jest dobry rozdział
o Arystofanesie, który, a nie nurzając się w pięknych,
archetypicznych zbrodniach Ajschylos, Sofokles oraz Eurypides,
winien był zostać wiecznym patronem teatru.
Właściwie powinniśmy brać się za struganie sosnowej deski, by
sporządzić z niej półkę, której pragnie mieszkająca dwa piętra wyżej
sąsiadka. Gotowy polakierowany sprzęt oznacza dla nas kilka
paczek makaronu, kilogram kiełbasy zwyczajnej oraz trochę
owoców.
Andrzejowi wydaje się zabawne, iż trzeba uruchomić siłę woli,
wszcząć walkę ze śmierdzącym upałem, spocić się i niezmiernie
zmęczyć, aby zarobić na makaron i dzięki niemu przetrwać
następne dni. On, Jakub, również nie wyraża chęci do pracy
w gorącym powietrzu, ale znajduje uzasadnienie racjonalne dla
braku energii w tak rozżarzonej atmosferze.
Hałasy w łazience nagle milkną, co może znaczyć, iż rusałki
powzięły jakąś wspólną myśl i rzeczywiście, po jakimś czasie, tak
nieuchwytnym w bezwolności upału, słyszy Andrzej tupot bosych
stóp na płytkach PCV, bo nimi wyłożony jest korytarz wiodący
z połączonej z wanną toalety do naszego pokoju. Do Andrzeja
przybiega Jeanne Antoinette Pampadour, jeśli tak właśnie się
nazywa, gdyż Didirot zwie ją krótko Massaliną.
Jeanne Antoinette podtrzymuje maleńkimi dłońmi swoje nagie piersi
z nadzwyczaj dużymi sutkami, bardzo stosownymi w proporcji do
ogromnych, jak na krasnoludki płci żeńskiej, kul ciążących w stronę
bioder. Właśnie ona ma największe cycki spośród wszystkich najad,
przecież nie w tym rzecz.
– Ty – mówi bezczelnie do niego, Andrzeja Zatraceńskiego, kiedy
staje przed naszymi oczyma, a potem wstępuje na leżący wśród
trocin poemat Byrona Don Juan.
– Ty oceniasz, która jest najpiękniejsza.
Miast wstydliwie osłonić swe nadzwyczajne melony przed
pięćdziesięcioletnim mężczyzną i uchronić nas od ciężkiego w tym
kraju zarzutu erotomanii, szybko zdejmuje swe fantazyjne figi
uszyte nie tak dawno z naszego krawata. Pozwala to Andrzejowi
stwierdzić, gdyż on, Jakub, jest zdecydowany nie dostrzegać
krasnoludków, iż wszędzie jest brunetką, rzecz trochę wstrząsająca,
jeśli w człowieku dominuje sentyment wyłącznie dla blondynek.
Niewątpliwie szybko dąży do zdobycia naszego największego
uznania dla jej piękności, gdyż bez dalszych wyjaśnień otwiera
leżącą opodal Antologię poezji francuskiej tom I (drugiego nigdy nie
udało nam się nabyć) i kładzie się na białych kartkach z rozwartymi
udami, z ramionami uniesionymi w geście zachęty, niezbyt
wiadomo do czego, biorąc pod uwagę jej lalczyne wymiary.
Spokojnie czytamy wówczas XXXI sonet Ronsarda, bardzo piękny,
zaczynający się od słów:
„Ostez vostre beauté, ostez vostre jeunesse…”, gdyż Pampadour
nie osłania go swym ciałem.
Nagle nadchodzi Zhinga z Matumby. O tej najadzie wie Andrzej na
pewno, iż kolor jej włosów na głowie odpowiada innym. W naszych
czasach, gdy kobiety farbują wszystko, tylko u Murzynek można
stwierdzić bez wahania, które włosy kłamią.
Zhinga również ma na sobie połowę kąpielowego kostiumu,
oczywiście z naszego krawata, ciemnobłękitnego w czerwone
kwiatuszki, ale za to na stopach srebrne pantofelki na wysokim
obcasie.
Niewątpliwie piersi Czarnuchy są odrobinę mniejsze od biustu
Jeanne Antoinette, odrobinę.
Zhinga już nadchodząc dostrzega wysiłki poprzedniczki, pragnącej
natychmiast zdobyć pierwsze miejsce w konkursie, i zanim Madame
de Pampadour zdąży zasłonić podbrzusze, czarna rusałka unosi ją
do góry za włosy na głowie, takie są prawa równego,
demokratycznego startu. Pierwszy raz widzimy z bliska Murzynkę
z piersiami, które wydają się smaczne jak zapomniana czekolada,
bąblaste pojemniki z niejasnym nadzieniem.
Oczywiście nie dostrzegamy obydwaj, jedynie on, Andrzej.
– Masz wybrać najładniejszą – mówi do nas spokojnie Zhinga.
– Według tego, co wiesz o estetyce.
– Po co? – pyta on, Andrzej.
– Każda istota pragnie przodować. Wilk w stadzie, mężczyzna
w grupie, nimfa wśród innych.
– Ja – zauważa on, Andrzej – nie pragnę przodować.
– Być pierwszym – oponuje Jakub – to dążenie racjonalne, zgodne
z prawami życia.
To ty zabijasz we mnie chęć wybicia się!
On, Jakub, traktuje ten spór w oderwaniu od sytuacji. W jego
mniemaniu w nagrzanym pokoju nie przebywa nikt prócz nas.
Jeanne Antoinette de Pampadour wyzwala swe włosy z dłoni Zhingi
i wyjaśnia: –
Człowieku, będziesz sędzią. Ocenisz, która z nas posiada
najpiękniejszą pieśćkę.
Nie znamy takiego pojęcia i on, Andrzej, tłumaczy się najadom
z niezrozumienia zadania.
Zhinga z Matumby uśmiecha się ironicznie.
– W twoim języku - mówi – ugruntowanym przez tysiące lat pruderii,
ten fragment kobiecego i rusałkowatego ciała ma jedynie nazwy
wulgarne. Najbardziej upragniony, więc najbardziej prześladowany
słowem.
– Ach – mówi on, Andrzej, i rumienimy się z jego powodu, gdyż te
tysiąc lat ukształtowały także i nas.
– Pierwsze wybory Miss with the most beautiful pussy na świecie –
śmieje się Zhinga. – Zrobimy dobry początek.
On, Andrzej, zawsze ulega krasnoludkom. Ma tylko jedną obiekcję: –
A mistrz?
Mistrz ma na to patrzeć?
– Dla Lao-Tana nie istnieje nagość ani ubranie – przypomina Zhinga.
Doniosłym, jak na dziwożonę, krzykiem wzywa pozostałe rusałki na
konkurs.
Nimfa Hrabina Zofia Potocka przychodzi w dziwnej koszulce
sięgającej do pępka, z opuszczonym lewym ramiączkiem pod
kształtną piersią o barwie bladego złota.
Zdaje się, iż jest to trafne i ładne określenie: złoty cycek. Koszulka
Hrabiny dowodzi, iż rusałka orientuje się w psychologii: sama
nagość nie jest tak porażająca jak odsłonięta. Jasne, proste włosy na
jej głowie wprowadzają jego, Andrzeja, w dobry nastrój, którego nie
burzy rudy gąszcz stanowiący granice jej ładnego brzuszka.
Więc leżymy nadal na wymoszczonych strużynami książkach,
oddychając z trudem lepkim powietrzem, a Zofia Potocka o twarzy
cynicznego aniołka prezentuje nam pieśćkę ledwo rozbudzoną
w rozwartości ud, wśród miedzianych włosów. Hrabina Potocka jest
chyba zdziwiona, iż on, Andrzej, nie zamierza zerwać tego
dojrzałego owocu, jeśli już nie dotrzeć palcem do pestki, gdyż dzieli
się na dwoje. Trzeba przyznać, iż tam mała płeć, bo przecież nie
większa od rajskiego jabłuszka, wywołuje wyłącznie wrażenia
estetyczne, więc inne, niż gdy mężczyzna ma do czynienia
z normalną kobietą. Nimfa nadaremnie przykuca rozdzierająco,
bardzo chce przodować w tym względzie. Andrzej waha się nieco,
gdyż dobrze byłoby do grona sławnych Polek dołączyć mistrzynię
i w tym względzie, jesteśmy wspaniałym, przodującym narodem.
Niemniej on, Andrzej, jest także przedstawicielem narodu
sprawiedliwego, więc przenosimy wzrok na kolejną boginkę. Hrabina
Zofia nie rezygnuje jednak, chwyta naszą dłoń i kieruje palcem,
więc powoduje, że bezwolnie pieścimy opuszkiem rudą miękkość,
otrzymując coś w rodzaju pocałunku myszy z gorącym pyszczkiem.
Rzecz jest o tyle straszna, że rusałka Hrabina Zofia Potocka pachnie
tam różami, nie do wybaczenia.
Drobna Yoriko Hiroshi podchodzi do nas golutka i natychmiast
kładzie się z finezja na okładce wartościowego dzieła J.W. Halla
Japonia od czasów najdawniejszych do dzisiaj.
Prezentuje kulistość piersi w stanie leżącym, które jakby odrywają
się od niej wypełnione gazem lżejszym od powietrza, co chyba się
nie zdarza. Yoriko rozwiera niemo wargi, jedne i drugie.
Obok niej Katcina Calako, czyli Panna Kukurydza, ubrana
w przezroczysty biustonosz oraz wzorzyste podkolanówki i nic
więcej. Siedzi na powieści Hamsuna Głód i przybiera wstydliwą
pozę, gdyż obydwu dłońmi osłania ciemne włosy podbrzusza,
lokując kciuki w samym środku. Znów krucze włosy, tyle że
delikatniejsze od tych na głowie. Nagle na krótko odrywa ręce od
przedmiotu konkursowej oceny, by on, Andrzej, zauroczył się
jedynym zaoczeniem czerni i amarantu.
Zhinga natomiast zsuwa swe figi i tańczy uginając kolana na
obwolucie monografii Basila Davidsona Czarna matka. Obok
Madame de Pampadour, leżącej tak, by dostrzegać wyłącznie rzecz
zasadniczą, stoi spokojnie Sefona niby mały, nagi pomniczek
śródziemnomorskiej starożytności.
– Powiedz, człowieku! – krzyczy Pampadour.
– Nie wiem – odpowiada on, Andrzej, i tłumaczy rusałkom, że nasza
wiedza o sposobach opisywania, więc i oceniania kobiecych
kształtów, nawet jeżeli są one zminiaturyzowane, pochodzi z pewnej
liczby pięciu tysięcy przeczytanych książek. Bardzo trudno
wykorzystać ją do sklasyfikowania uroków sześciu nimf, aby
beznamiętnie, czyli obiektywnie, wyjąć z nich taką, która posiada
najwięcej pięknych elementów zharmonizowanych w estetyczną
całość, w tym bezwzględnie śliczną pieśćkę. Nie można bowiem
wyrazić autorytatywnej opinii odrywając pieśćkę, kojarzącą się
z puszystością i pełną słodyczy miękkością, od całości.
– Dobrze – mówi spokojnie Sefona. – W tych twoich książkach do
czego najczęściej ciało kobiety, więc i najady, bywa
przyrównywane?
– Najczęściej? – zamyślamy się. – Najczęściej funkcjonuje owocowa
skal dla piersi oraz bioder, zoologiczna lub drzewna dla nóg oraz
kwiatowa na oznaczenie pieśćki. Być może w tysiącach innych
książek, których nie zamierzamy już wertować, wymyślono bardziej
oryginalne porównania, przecież najważniejszy jest związek
z tradycją. Pominę jedynie, tak modne ostatnio, pojęcia
ginekologiczne i przykre nazwy ulicy.
– Tak – potwierdza Panna Kukurydza – uzmysławianie sobie
podobieństwa kobiecych piersi, nawet jeśli chodzi o kobiety tak
małe jak my, rusałki, zarówno w kształcie jak i w odpowiednich
proporcjach wielkości, do różnych owoców ma szereg zalet. Przede
wszystkim pozbawione jest niepożądanej zmysłowości, tępionych
przez prymitywne społeczeństwa cywilizacyjne elementów
pornografii.
– Oczywiście – wtrąca Yoriko – nikt nie pomyśli o podniecającym
głaskaniu melona, ugniataniu jabłka lub ssaniu kabaczka.
– Sutki – potwierdza Zhinga z Matumby – sutki natomiast dobrze jest
zestawiać z przedmiotami nieorganicznymi: złotymi lub
miedzianymi pieniążkami, ewentualnie, przy znacznych rozmiarach,
z talerzykami z brązu, a nawet tarczami.
Możliwość wchłonięcia w usta czy drażnienia językiem rudej monety
albo zardzewiałego spodeczka nie pomieści się w głowie najbardziej
zepsutego erotomana i sprośnego starca. Zresztą bezpiecznie jest
mówić o sutkach jako o zakończeniach różnych twardych owoców,
bo ma to ściślejszy związek z poprzednimi metaforami.
Wymiana poglądów z nimfami jest dla niego, Jakuba, tylko
złudzeniem wywołanym przez Andrzeja. Myślenie jednak
o soczystych owocach w męczącym upale sprawia nam pewną
przyjemność, zwłaszcza iż wyobraźnia Andrzeja myje je zimną wodą
czystych strumieni i prawie czujemy w ustach smak chłodnych,
rzeźwiących soków.
Rusałki odchodzą, by znów zażywać kąpieli, a Andrzej robi
zestawienie ich piersi, oczywiście w skali pomologicznej. Jest pewien
problem: gdyby brać pod uwagę rzeczywisty wzrost nimf,
należałoby posługiwać się owocami tak drobnymi, jak agrest,
maliny, najwyżej rajskie jabłuszka. Tę poważną barierę on, Andrzej,
omija, podnosząc, we wszystkich porównaniach, najady do
wysokości oraz objętości normalnych kobiet. To jest tak, jak gdyby
patrzeć na prawdziwe dziewczyny z odległości kilku metrów.
Z tego względu dwie dynie dużej wielkości w miejscu piersi Andrzej
przypisuje Madame Antoinette de Pampadour. Idąc ku owocom
mniejszym, dobrze rozwinięte melony przynależą Zhindze
z Matumby, choć bardziej adekwatne wydaje się użycie wyrazu
arbuzy. Natomiast Hrabina Zofia Potocka szczyci się nieźle
wykształconymi, apetycznymi burakami o barwie pastewnych,
chociaż można mieć wątpliwość, czy w tym wypadku nadal jest
mowa o owocach. Buraki te nie pachną jednak polem czy
jesiennymi ogniskami, co podniosłoby stosowność skojarzenia.
Mają woń cmentarnych jaśminów. Zachwycająca jego, Andrzeja,
z innych powodów Katcina Calako otrzymała od natury dwie
soczyste gruchy, prawie rozplaśnięte z dojrzałości. Andrzej uznaje,
że właściwym określeniem dla piersi Yoriko Hiroshi będzie
przyrównanie ich do opuchłych cytryn, z gładką jednak skórką, choć
o mocnej woni ogrodowych floksów. Najmniejsze piersi wyhodowała
sobie jasnowłosa Sefona, gdyż są to dwa normalne jabłka, czysto
umyte, może jakimś deszczem, z wonią wody, gotowe do spożycia.
Wówczas też z pewnym niedowierzeniem on, Andrzej, stwierdza, iż
wielkość biustu nie rzutuje wprost proporcjonalnie na rozmiar ich
zakończeń, chociaż z reguły tej należy wyłączyć Madame de
Pampadour, gdyż jej dynie znaczą dwie urocze pokrywki ze
stosownymi uchwytami. Zhinga ma w tym miejscu bardzo czarne
kieliszki. Pod względem wielkości sutek drugie miejsce należy się
Calako – Pannie Kukurydzy, w jej gruchy żarłocznie wrosły dwa
spodki. Pozostałe zestawia on, Andrzej, z wielkościami i urokiem
dawnych monet, złotych dukatów i miedzianych szelągów,
z wyjątkiem Hrabiny Zofii posiadającej dzwonkowe przyciski.
Najmniejsze monety, jakieś blade półgrosze, ma w miejscu sutek
śródziemnomorska Sefona.
Istotnym elementem w konkursie, który zorganizowały rusałki, jest
niewątpliwie kształt bioder. On, Andrzej, pod tym umownym
określeniem rozumie całość owej części ciała kobiecego, która
stanowi oprawę dla pieśćki, w tym widzianą również z tyłu.
Stosowanie w dalszym ciągu skali pomologicznej, czyli
wyszukiwanie ogromnych owoców, oczywiście zestawianych
parami, wydaje się Andrzejowi niestosowne, gdyż i one budzą
apetyty, pod które łatwo podłożyć inne. Rzecz tkwi przecież
wyłącznie w uchwyceniu piękna. Andrzej uznaje, że jedynym
emocjonalnym wyjściem będzie porównanie tych gładkich,
wypielęgnowanych przez nimfy i drgających podczas ruchu półkul
z estetyką dawnych statków oraz okrętów, które budzą wszelkie
tęsknoty prócz zmysłowych. Subtelnie więc wyobraża sobie rufy
żaglowców skojarzonych z całym wdziękiem sylwetek, masztów oraz
wypełnionych wiatrem płócien.
Jeanne Antoinette de Pampadour jest tedy brygantyną, tak jak
Zhinga zgrabnym brygiem, gdyż przeciwwaga jej piersi prezentuje
się niby bardzo szerokie, oczywiście uczynione z hebanu,
zakończenie dwumasztowca. Hrabina Zofia ma rufę fregaty,
a Katcina Calako kojarzy się raczej z kliperem niż bardziej wąską
korwetą. Jeśli istniał kiedyś okręt pośredni między wielkim brygiem
a mniejszą brygantyną, tedy podobny jest w swej części do bioder
Sefony. Yoriko Hiroshi stanowi w takiej armadzie po prostu małą
żaglówkę, może nawet żaglóweczkę.
Pierwotnie nogi rusałek łączą się w wyobraźni jego, Andrzeja,
z odnóżami gazel, antylop, kóz, saren oraz podobnych kopytnych do
bizona włącznie, gdy nie da się pominąć owłosionych ud oraz łydek
Jeanne Antoinette. Po zastanowieniu się wybiera do porównań
raczej mniej samicze drzewa: świerki, topole, konary klonów, mocne
pnie młodych buków, wszystko, co proste i owalne.
Klasyfikację brzuchów on, Andrzej, opuszcza, samo pojęcie brzucha,
szczególnie wypełnionego zupą czy brzydko pachnącą kaszanką,
wydaje mu się ordynarne.
Zresztą dziwożony mają, poza dwiema, brzuchy nadzwyczaj mało
wypukłe i wyobraźnia Andrzeja rodzi jedynie dla porównania serwisy
obiadowe oraz zestawy naczyń do mycia i kąpieli, owe płaskie
talerze, srebrne misy, polerowane miednice.
Można zastanowić się nad faktem, iż on, Andrzej, nie poświęca
uwagi twarzyczkom rusałek. Otóż są one zbyt myślące i cyniczne
oraz wyjątkowo stare, a przecież nie jest wybierana kandydatka do
Nagrody Nobla, tylko Miss Pussy, zupełnie inna dziedzina.
W tym duchowym obcowaniu z pięknem, w leniwych rozmyślaniach
jego, Andrzeja, o kształtach i proporcjach o mało nie zapomina, iż
poruczono mu wybrać nie tyle estetyczne i smaczne otoczenie
pewnego szczegółu, ile sam szczegół, owo nic, które tak bardzo
lubią wypełniać mężczyźni i krasnoludki. Nieoczekiwanie
zadrżeliśmy wówczas, dla Andrzeja bowiem staje się jasne, iż we
wszystkich sześciu przypadkach rusałki ukazały ów element
nabrzmiały i co najmniej częściowo rozwinięty. W ludzkim świecie
oznacza to gotowość.
Na szczęście wszystko kojarzy się jemu, Andrzejowi, wyłącznie
z pięknem kwiatów.
Jest też możliwe, że nimfy, aby zamaskować owe organy i umożliwić
nam wyłącznie wrażenia estetyczne, rzeczywiście upięły sobie tam
kwiaty. Tedy Sefona ukazała w tym miejscu, okolonym jasnymi jak
zeschłe zboże włosami, szkarłatny dzwonek pojedynczej kampanuli.
Zhinga z Matumby lwią paszczę o barwie amarantu. Yoriko
bladoróżowy cyklamen.
Natomiast pozostałe trzy malwy. Rozwinięte, zawilgocone,
pojedyncze kwiaty: czarno-czerwone u Madame de Pampadour,
rubinowe u Panny Kukurydzy, prawie zupełnie białe w tej garści
siana, jaką ma na łonie Hrabina Potocka. Słuszne tedy jest
porównanie kobiet do kwiatów różnego rodzaju.
Mamy oczy zamknięte, smród rozprażonego dnia pełznie
ustawicznie ku naszym nozdrzom i nienawidzimy kwiatów
bezwstydnie rozkwitających w setkach ogrodów i na polach za
miastem.
– Człowieku – mówi twardo Madame Jeanne Antoinette de
Pampadour – poweźmij decyzję i powiedz.
Są znów wszystkie naprzeciw naszego wzroku, choć w miejscu,
w którym stają jak gromadka bezczelnych dziwek, dla Jakuba kipi
tylko przenikające przez okno słońce. Nagie zupełnie z wyuzdaniem
prezentują swe rozwinięte kwiaty wśród łodyg rozstawionych nóg.
Mając w pamięci wszystkie ich zalety oraz uroki posegregowane pod
względem kształtu i wielkości, szczególnie czarującą smukłość
dawnych statków z szerokimi rufami, on, Andrzej, zdaje sobie
sprawę, iż nie potrafi stwierdzić, co jest piękniejsze: jabłko lub
melon, nabrzmiała cytryna albo roztrzaskująca się z dojrzałości
gruszka. Musi też wziąć pod uwagę świadomość, iż my, Zatraceński,
kiedyś nadzwyczaj lubiliśmy słodkie gruszki, dzielone z rojem
żarłocznych os.
Z kolei niewiele wiedzieliśmy o starych żaglowcach, uwodziły nas
jedynie ich piękne nazwy. Nawet Jakub nie jest w stanie określić, czy
największą ze wszystkich rufę miał rzeczywiście bryg, rufę podobną
w wyobraźni Andrzeja do szerokich pośladków Zhingi.
A do rozwartych paszcz kwiatów czekających na zapylenie czujemy
mocny wstręt.
– Wszystkie – stwierdza ostrożnie on, Andrzej – są atrakcyjne. Te
pieśćki wasze i cała reszta.
– Przecież moja jest największa – drze się Pampadour. – Ty ślepy
melonie!
– Nie wiedziałem – mówi zdenerwowany nieco Andrzej – że
najważniejsza jest wielkość.
To bardzo łatwe, trzeba wziąć tylko suwmiarkę…
Ale Pampadour już śmieje się uroczo, a Yoriko zdradza główny sens
całej imprezy, właśnie ona, najbardziej krucha i pozornie
uduchowiona: – Chciałyśmy zapalić cię do kochania. Z pewnością
nie kochałeś się jednocześnie z sześcioma kobietami tak różnych
ras i urody.
Ma na myśli zdarzające się mężczyznom pragnienia, by choć raz
poznać ciała i temperamenty Murzynek, Indianek czy Azjatek, skoro
los przywiązał człowieka do Europejki z najbliższej okolicy.
– To znaczy – mówi wprost Madame de Pampadour – zrobimy małe
pieprzonko.
On, Jakub, zaczyna kipieć z oburzenia na niego, Andrzeja, choć
rozumny stosunek do świata wyklucza takie reakcje.
– Nie dość – mówi podniesionym głosem – że twoja wyobraźnia
kierowana przez ciemny seks, prawdopodobnie z powodu lenistwa
i upału, tworzy te niewielkie, bezwstydnie rozebrane nimfy, to
jeszcze zamierzasz mieć z nimi jakieś obrzydliwe praktyki. Jeśli nie
możesz się już opanować, to idź do kawiarni „Franciszkańska”
i kup sobie na wieczór normalną dziewczynę. Nie zapomnij jednak,
iż kochamy panne Nu-Nu. Ja nie zdradzę panny Nu-Nu, nigdy.
My, Zatraceński, wiemy mimo to, że on, Jakub, weźmie udział
w każdym działaniu jego, Andrzeja, oraz odwrotnie, niezależnie od
stanu umysłu czy emocji, stanowimy bowiem jedność. Jest to
zresztą bardzo wygodne w każdej sytuacji, gdyż jeden z nas zawsze
zachowuje czystość sumienia, czymkolwiek ono jest.
– Nie rozstrzygnę tego zagadnienia – zwraca się do niego, Jakuba.
– Prawdopodobnie zostanie przez psychiatrów zakwalifikowane jako
nimfofilia imaginacyjna. Ukucie pojęcia uspokoi ich, a nauce
przybędzie nowa kategoria zboczenia płciowego. Łatwo też będzie
określić tło, na którym zboczenie powstaje: samotność starzejącego
się mężczyzny, nie zaspokojone potrzeby erotyczne, wybujała
fantazja i brak uwarunkowań do kompensacji w inny sposób.
Jako że nikt nie uwierzy w krasnoludki, będzie mowa także o dość
wczesnym zdziecinnieniu. Bardziej jednak interesuje mnie inny
problem: czy stosunek zbiorowy z kobietami wielkości dwudziestu
centymetrów jest zdradą dorosłej, normalnej kobiety, w tym
wypadku panny Nu-Nu?
– W żadnym wypadku – uspokaja Sefona i reszta jej towarzyszek
potwierdza to gestami.
– Jesteście przecież takie małe – mówi on, Andrzej.
– Bo w ogóle nie warto rosnąć – zauważa Zhinga z Matumby.
– Zdrada – tłumaczy Hrabina Zofia, gładząc bez żenady w wyuzdany
sposób swe piersi – zachodzi wówczas, kiedy dojrzały człowiek
zaczyna pragnąć innego partnera niż ten, z którym się związał
pisemnie lub ustnie. Figle z takimi kurdupelkami jak my nie są
uwzględnione ani w obyczaju, ani w prawie. Zresztą, co powie
panna Nu-Nu, gdy uczciwie przyznasz się jej do pewnych wrażeń
zaznanych z krasnoludkami, płci żeńskiej oczywiście?
Rozśmieszymy pannę Nu-Nu, to rzecz niewątpliwa.
– Do rzeczy więc – namiętnie zachęca Panna Kukurydza.
Natychmiast powstaje podstawowy problem techniczny. Wiemy
bowiem z niektórych z tych pięciu tysięcy książek, a także nieco
z doświadczenia, iż rzecz należy poprzedzić umiejętną grą miłosną,
w tym delikatnymi pieszczotami stref erogennych na ciałkach nimf.
Nie dość jednak, iż palce jego, Andrzeja, a więc nasze, są
chropowate i twarde od stolarskiej roboty, to ponadto subtelna
skóra rusałek może zostać zdarta od samego muśnięcia, co raczej
nie dostarcza właściwych wrażeń. Można by je pieścić ustami, ale
pachniemy zbyt mocno robionymi z suszonego nawozu papierosami
o demokratycznej nazwie „Popularne”, by nimfy nie traciły
przytomności od naszego oddechu. Istnieje również
niebezpieczeństwo połknięcia, jeśli nie całej dziwożony, to jej cycka
lub nogi. Zresztą od której zacząć, by nie skrzywdzić innej, lub czy
pieścić je łącznie dwiema tylko rękami?
Nie mogąc podjąć decyzji, której nie sprzyja paraliżujący upał, więc
niechęć do jakiegokolwiek wysiłku, on, Andrzej, zdaje się na
inicjatywę rusałek, jeśli wiedzą, czego pragną zaznać z mężczyzną
tak bardzo nie dostosowanym do ich wymiarów. Cokolwiek mówić
by o miłości, nawet słowami Ibn Hazma, którego książeczka
O miłości i kochankach akurat obnaża się z warstwy trocin na
podłodze, („Tajemnica miłości ma tyle uroku, że nigdy jej nie
dorówna jawne połączenie”), to przecież najbardziej niezbędny
w niej okazuje się określony organ, który rusałki wysłupują
z naszych bawełnianych majtek.
Obejmują go jak pień drzewa, które rośnie w tych sprzyjających
warunkach, i my, Zatraceński, pozbawieni zostajemy znaczenia na
rzecz tego drzewa bez kory.
On, Jakub, wyłącza swój rozsądek, ale nie ma to znaczenia, gdyż
jesteśmy tylko zbędnym dodatkiem do naszej fizycznej części.
Jeanne Antoinette de Pampadour wdrapuje się na szczyt pnia,
mocno obejmuje go udami jak grzbiet konia i zjeżdża zeń, zwilżając
drogę sokiem swej przyjemności.
Potem wszystkie zasiadają na tym, jakby pochylonym przez burzę,
drzewie i krzyczą przylepione przylgami swych pieściek do gorącej
powierzchni.
On, Andrzej, stwierdza wtedy daremność całego wysiłku rusałek, by
zostały wypełnione tak, jak to uważa się za normalne przy
prawidłowym zbliżeniu. Niezbyt wiadomo, kto tu kogo posiada i czy
w ogóle jest to stan jakiegoś posiadania.
Objawia się cała nędza erotyzmu, mimo że cały wszechświat chce
nam wypaść z brzucha i wedrzeć się w brzuchy małych rusałek.
My, Zatraceński, od początku gier miłosnych leżymy na plecach,
mając pod karkiem Żywoty pań swawolnych, prozę Aretina, kilka
książek markiza de Sade, Musila Człowiek bez właściwości
w czterech bodajże tomach i Życie seksualne dzikich.
Dzięki temu możemy spoglądać poniżej naszego pępka, gdzie nimfy
właśnie przechylają pień, zwrócony uprzednio ku naszym kolanom,
w stronę naszych oczu.
Tylko on, Andrzej, jest świadomy tych czynności, gdyż rozsądnym
normom moralnym jego, Jakuba, nie odpowiada osiągane
w podobny sposób zadowolenie zmysłów.
Oczy najad są roziskrzone, usta chwytają oddechy z sapaniem,
piersi większe niż przedtem, a sutki wyprężone niby ostre kolce.
Nawet ich pupki wydają się bardziej pełne i okrągłe, a kwiaty wpięte
we włosy między udami rozwinięte zostają w sposób ostateczny.
Pierwotna, trochę dzika zabawa przemienia się w wysublimowane
czułości, oczywiście wyłącznie wobec naszej części, gdyż całość jest
raczej nie zauważana.
– Mój wspaniały! – pokrzykuje de Pampadour, przyciskając doń
twarzyczkę oraz obfite piersi.
– Mój potężny! – mówi Zhinga z Matumby.
– Mój szlachcic! – wytwornie zwraca się doń Hrabina Potocka.
– Mój wojownik! – przekrzykuje ich Katcina Calako.
Dla Yoriko Hiroshi organ nasz jest wielkim pędem bambusa, tylko
Sefona nazywa go niejasno krzywdzicielem kobiet i rusałek.
Jeanne Antoinette, może z racji posiadania największej pieśćki,
próbuje się nią nabić na ten ogrom i ciało nasze reaguje znanym
spazmem, jakbyśmy byli królem Francji, Ludwikiem XV,
zaspokojonym właśnie przez faworytę. On, Andrzej, słyszy jeszcze
wysoki, triumfalny krzyk rusałek i pogrążamy się w miłą, ale coraz
bardziej gorzką nicość.
Zawsze potem, po spełnieniu funkcji samca, jest się niepotrzebnym
i przebywa się w pustce dającej beztrwożne odczucie śmierci. Kiedy
otwieramy oczy, on, Andrzej, widzi najady siedzące z rozwartymi
nogami na naszym brzuchu, właśnie w tym, co wystrzeliło z nas
i mogło dać początek nowemu, głupiemu życiu. Poruszają małymi
pośladkami i on, Andrzej, odnosi wrażenie, że one piją to płynne
nasienie tamtymi, łakomymi wargami.
Zamierza je zrzucić ruchem naszej ręki, ale Sefona mówi stanowczo:
– Cicho!
– Urodzimy ci następne pokolenie krasnoludków – wyjaśnia Yoriko. –
Tylko człowiek może je powołać w naszym wnętrzu.
– Nie zamierzam – on, Andrzej, jest straszliwie wzburzony. – Nie
zamierzam być ojcem kieszonkowych kurdupli. Już więcej niczyim
ojcem!
Niemniej jest za późno, gdyż nasycone nimfy wstają i dumnie
schodzą z naszego ciała, jakby już zyskały samopoczucie
zadowolonych matek. On, Andrzej, został oszukany, a Jakub śmieje
się z niego i mówi:
– Widzisz, pożądliwy staruchu, oto kara za erotomanię. Będą cię
prześladowały wizje malutkich jak chrząszcze krasnoludkowych
dzieci. Twoich.
– Powiedz mu – on, Andrzej, delikatnie prosi niewzruszonego
Lao - Tana pogrążonego dzień i noc w medytacjach – powiedz temu
racjonaliście, że także został ojcem.
Lao - Tan patrzy na nas życzliwie i stwierdza spokojnie: – Forma nie
jest różna od Pustki, Pustka nie jest różna od Formy.
Ale racjonaliści, reiści i inni fanatycy materii nie słyszą prawdy nie
tylko wówczas, gdy wypowiada je stary chiński krasnoludek.
Obrzydliwie zadowolone najady powstają powoli, prostują członki
i uciskają nasz brzuch małymi stopami. Yoriko Hiroshi traktuje go
jako batutę, odbija się, robi kozła w powietrzu i spada. Zabawa
podoba się Pannie Kukurydzy, więc czyni to samo.
– Niech was diabli – krzyczy on, Andrzej. – To boli.
Zrywamy się nagle z łoża rozkoszy, nie dbając o ześlizgujące się
z naszego ciała rusałki.
Madame de Pampadour zauważa złośliwie:
– Po miłości należy okazać partnerkom odrobinę czułości, ty
potworze!
Potem pod strumieniem zimnej wody zmywamy przykre ślady.
Lodowaty płyn przywraca jemu, Jakubowi, sprawność myślenia. Po
raz pierwszy nie tyle zauważa kąpiące się w wannie obok nas
malutkie kochanki, ile wyraża zrozumienie dla przywidzeń jego,
Andrzeja, i próbuje znaleźć rozsądne tego wytłumaczenie, biorąc
łaskawie część winy na siebie.
– Skrzaty są niczym innym – mówi, gdy namydlamy brzuch – niczym
innym w twoich doznaniach, jak czysto europejskim bałaganem
zrobionym z krzyżujących się refleksji, opinii oraz uprzedzeń. Są
wytworzone w tobie, więc i we mnie, brakiem możliwości skupienia
się na jakimkolwiek jednym, podstawowym problemie życia.
Mój zaśmiecony umysł, wypełniony wiedzą z pięciu tysięcy książek
oraz własnymi przemyśleniami, a także emocjonalne traktowanie
wielkości zjawisk przez ciebie, Andrzeju, zagubiło nas ostatnio
w świecie mnogości i nie jesteśmy w stanie dostrzec wypełnionej
przez tę wielorakość pustki.
Tej pustki, w którą zdecydowaliśmy się odejść już niedługo. Nasze
postarzałe ciało stara się wywrzeć wpływ na tę ostateczną decyzje
i tworzy wizje, w tym wypadku sześciu słodkich kobietek,
posiadanych przez nas jednocześnie, a w istocie wcale nie
posiadanych, chociażby z prostej racji ich nikłego wzrostu. Opanuj
się, to półzwierzę, jakim się stajesz reagując emocjonalnie, nie
powinno decydować o naszym rozumieniu bytu. Raz zdominowani
przez intelekt kosztem emocji, innym razem kierowani przez uczucie
wyzwolone z rozumu, w nędzny sposób marnujemy ostatnie
miesiące życia.
– Frajerze – odzywa się Sefona skrupulatnie myjąca właśnie swoją
kolorową pieśćkę długimi palcami – nie czytałeś nigdy, że dla
większości ludzi oraz krasnoludków jedynym sensem życia jest
miłość?
Skrobania do drzwi uświadamiają jemu, Andrzejowi, że wróciły
właśnie krasnoludki płci męskiej. Wyskakujemy więc z wanny
i biegniemy je wpuścić, zupełnie zapominając o własnej nagości. Nie
zapomina o tym Jakub, ale według niego za drzwiami nie ma nikogo,
więc nasza golizna nie ma znaczenia.
Krasnoludki, spieczone słońcem i niezmiernie zakurzone wyschłym
orudem miast, ponuro patrzą na naszą nie osłoniętą niczym płeć.
– O – zauważa Pleton – zostawiliśmy go samego z naszymi
towarzyszkami, a on, podły ekshibicjonista, brzydki staruch, kusi je
swym skurczonym wisiorkiem.
Z łazienki wybiega golutkie stado mokrych rusałek i zatrzymuje się
przy naszej lewej nodze.
– Nie tylko kusi – mówi bezczelnie Jeanne Antoinette. – Połapał nas,
zdarł suknie i zmusił do bezwstydnych zachowań.
Mechiavelli blednie, zaciska piąstki i pyta wzburzony: – Czy, czy nie
stało się coś więcej?
– O tak – potwierdza Zhinga. – Zdaje się, że będziemy w ciąży.
On, Andrzej, już wie, co usłyszy od skrzatów, i wcale się nie myli.
– Moralność i filozofia, zasady etyczne i teorie bytu oraz poznania,
konwencje, konwenanse, poczucie piękna, uczciwość,
sprawiedliwość, wrażliwość, subtelność i delikatność człowieka
odsunięte na bok za jednym zamachem! Wystarczy zostawić go na
chwilę z pięknymi, bezbronnymi kobietami, nawet jeśli są to jedynie
malutkie rusałki, aby podlegał wyłącznie pragnieniu iluzorycznej
przyjemności i biologicznemu instynktowi płodzenia. Co za bydlę!
– W istocie – potwierdza smutno Ainstein. – Zniewolić takie małe
istotki.
– Zabić rodzącą się przyjaźń – dodaje Pitigoras.
– Zhańbić nasze żony! – krzyczy Didirot.
– I to taki stary już, pomarszczony, zgarbiony, nieprzyjemny stolarz
– płacze Hrabina Zofia Potocka.
– Zaglądał nam – niespodziewanie kłamie Yoriko. – Za pomocą szkła
powiększającego.
Tam zaglądał!
– Tak bardzo oszalał – twierdzi Madame de Pampadour – że próbował
mnie wziąć, jakbym była większa od niego!
– Dłubał mi – wyznaje Katcina Calako.
– Człowieku – pyta smutno Pleton – czy nie masz żadnej normalnej
kobiety?
On, Andrzej, powinien wyznać, że kochamy pannę Nu-Nu, która
może nas nawet wkrótce odwiedzi. I że zdradziliśmy ją z gromadką
wiewiórek, co jest nie tylko przykre, ale i głupie.
Nie przychodzi mu nawet do głowy, by powiedzieć, że najady
złośliwie kłamią, jeśli chodzi o przyczynę, bo skutek jest faktem. On,
Jakub, drwi w myśli z duchowego stanu Andrzeja Zatraceńskiego.
Nie jest bowiem przewiną wobec nikogo doznać seksualnego
zaspokojenia pod wpływem sennych marzeń, gdy ukochana kobieta
znajduje się daleko.
– Zabijmy go – proponuje Mechiavelli. – Taki był przez wieki obyczaj
za skorzystanie z wdzięków należącej do kogo innego kobiety lub
rusałki.
– Może lepiej uciąć mu tą starą ozdobę? – zamyśla się Pitigoras.
On, Andrzej, gotów jest zgodzić się na wszystko, w tym na kastrację,
karę dla mężczyzn dotkliwszą niż utrata życia, by dać karzełkom
zadośćuczynienie.
Ciekawe, myśli on, Jakub, czy panna Nu-Nu, która nie przepada
z tym naszym organem, choć lubi inne pieszczoty, kochałaby nas
dalej, gdybyśmy się go pozbyli?
Nagle na zewnątrz domu słychać wielki rumor. Podbiegamy do
otwartego w pokoju okna.
Na zdeptanej, suchej trawie leży kawał rynny, którą dzieci oderwały
z dachu budynku i spuściły na dół.
Kiedy on, Andrzej, wraca do bolesnej kwestii moralnej, jaką zrodziły
wydarzenia upalnego dnia, krasnoludki zachowują się tak, jakby nic
nie zaszło.
– Och – mówi mimochodem Mechiavelli – ani honor człowieka
i krasnoludka, ani powinność i niepowinność, tym bardziej zagadka
bytu, cel istnienia i sens życia nie tkwi w pustce damskiego
otworka, ktokolwiek ku satysfakcji obojgu partnerów ją zgłębia.
– W każdym razie – dodaje Pleton – będziesz ojcem. Bo widzisz, my
jesteśmy zdolni pieścić nasze towarzyszki na wszelkie sposoby,
w tym odkrywcze, więc możesz, jeśli zechcesz, wiele się jeszcze w
tej kwestii nauczyć, ale następne pokolenie krasnoludków płodzi
jedynie człowiek. Zostałeś wybrany przez nasze rusałki i dokonałeś
rzeczy. Jeśli umrzesz, a wybierasz się do tej Pustki, pozostawisz po
sobie dwanaścioro następnych skrzatów, bo nimfy zawsze rodzą
bliźnięta. Pomyśl, czy nie jest to dobry ślad twojego istnienia, równie
dobry, jak zbudowanych przez innych dom, pieczony codziennie
chleb, mącąca umysły oraz uczucia kolejna książka lub tylko napis
na rozsypującym się nagrobku?
V
Jak groźne mogą być krasnoludki w samoobronie, doświadcza
najwybitniejszy pisarz pomorski Ludwik Dydek-Szacowny. My,
Zatraceński, nie faworyzujemy Dydka tą opinią, gdyż
najwybitniejszymi jest większość literatów, zwłaszcza w pojęciu
własnym, co zawsze daje człowiekowi siły do tworzenia arcydzieł.
Robiąc, w kapryśny sposób, niniejsze sprawozdanie z wytężonej
działalności krasnoludków na środkowym wybrzeżu, posiadamy
pełną świadomość, iż nie tworzymy żadnej literatury, o czym
świadczy chociażby prostota techniki naszego zapisu zdarzeń oraz
stanów umysłu jego, Jakuba, i uczuć jego, Andrzeja. Nie znamy
zresztą tutejszej prozy ani poezji, gdyż nasza lektura skończyła się
na pięciu tysiącach leżących właśnie w strużynach książek.
Wszystko, czego on, Andrzej, dowiaduje się o Ludwiku DydkuSzacownym, pochodzi z opinii skrzatów, tedy nie ze strachu, bo
życie nasze już jest zamknięte wyznaczoną granicą, ale z poczucia
niepoważnej sprawiedliwości za wszelkie sądy odpowiedzialność
składamy na gnomy.
Od razu trzeba się zastrzec, iż nigdy nie będzie jasne, dlaczego
krasnoludki składają komuś wizytę i często zachowują się
nieprzyjemnie wobec otoczenia. Ich działalność jak gdyby
pozbawiona jest przyczyn oraz celów, chyba żeby przyjąć, iż
niestrudzenie poszukują jakiegoś cmentarza nie narodzonych, co
nie ma sensu.
Niemniej on, Andrzej, rad bardzo, iż spisując to wszystko, nie
wdepnęliśmy w tradycyjne koleiny związków przyczynowoskutkowych, koleiny fałszywe natychmiast, gdy spytać na przykład:
dlaczego urodziliśmy się i żyjemy?
Do pisarza karzełki wybierają się w piątek, dziewiątego lipca,
w dzień od świtu cuchnący gorącem potwornego lata. Skrzaty
wstają już o godzinie czwartej nad ranem, nie tak wcześnie jednak,
by wyprzedzić grupę dzieci z naszego domu, która piłuje jakieś rury
w piwnicy, co nie przeszkadza smacznie spać ich rodzicom.
Przy dźwiękach demontowanego centralnego ogrzewania
krasnoludki odświeżają kilkanaście języków współczesnego nam
świata oraz wiele martwych, gdyż Dydek-Szacowny słynie wśród
nich biegłą znajomością wszelkiej starożytnej oraz dzisiejszej mowy.
Zamiast więc smacznie przeciągać się wśród sennych widziadeł
w śmierdzącym oleju gorącego powietrza, on, Andrzej, słucha
wprawek Pletona nie tylko w greckim i aramejskim, ale także w
holenderskim oraz baskijskim. Didirot odpowiada koledze w keczua,
bantu i francuskim. Pitigoras piszczy po łacinie i w języku taj.
Mechiavelli przekrzykuje kolegów po angielsku, włosku i hiszpańsku,
wtrącając potoczne zwroty w mowie otomang. Tylko Ainstein mruczy
wyłącznie po niemiecku, a stary Lao-Tan milczy, gdyż nigdzie, jak
zawsze, się nie wybiera. Gwar nie przeszkadza jedynie kobietom
krasnoludków: śpią zdrowo na żółtych łóżeczkach zrobionych
z celofanowej serii poetyckiej.
Są nagie, ten widok tworzy w nim, Andrzeju, wiele pragnień.
My, Zatraceński, nie znamy tych języków, którymi, jak rodzinną
mową, posługują się biegle skrzaty, i on, Andrzej, musi im
zawierzyć, iż to lub owo zdanie wyrażone jest w języku Basków czy
Hebrajczyków. Zaraz po śniadaniu, złożonym z płatków owsianych
na mleku o woni gnojówki, potrawie taniej i pożywnej, której
krasnoludki starają się nie wąchać, zawozimy je przed dom
Szacownego przepełnionym autobusem pachnącym jak ruchoma
kloaka. Jest kilka minut przed ósmą, szczegół nie bez znaczenia,
gdyż punktualnie o tej godzinie każdego dnia, z wyjątkiem
świątecznych, wolnych sobót i poświęconych rozrywce, pisarz,
siedząc już w fotelu za biurkiem, uderza w pierwszy klawisz
maszyny do pisania.
– Uderzenie ostatnie – mówi Pleton – jego młodego, tłustego palca
pada, wytłaczając znak kropki na papierze, gdy zegar ścienny
wybija koniec godziny szesnastej. Wysiłek ten daje w sumie
dwadzieścia stron maszynopisu nowej powieści dziennie. Trzy
średniej objętości książki miesięcznie, trzydzieści rocznie. Tylko
trzydzieści, gdyż twórca wyznacza sobie czterotygodniowy urlop i co
kwartał przeznacza jeden dzień na solidne pijaństwo.
– To młody artysta – uzupełnia rzecz Mechiavelli. – Pisać zaczął nie
tak dawno i ma za sobą dopiero sto utworów prozą oraz wierszy.
Jeśli w zdrowiu pożyje jeszcze lat pięćdziesiąt, pozostawi narodowi
ponad tysiąc pięćset skończonych dzieł. Powód do zgryzoty stanowi
może tylko opieszałość wydawców, którzy dotąd zdołali wytłoczyć
zaledwie dwadzieścia ksiąg Dydka-Szacownego. W dodatku
przyczyna nie tkwi w małej wydajności maszyn drukarskich ani
w przeznaczaniu papieru na pożyteczne uchwały. Mord na tej
współczesnej literaturze polskiej dokonuje się na etapie tak zwanej
recenzji wewnętrznej, dokonywanych w wydawnictwach. Całkowicie
podzielam żal pana Ludwika, wyrażony publicznie, po jasną cholerę
wybitne dzieło nadesłane przez wielkiego pisarza opiniuje się
dodatkowo, zamiast błyskawicznie rzucić je na rynek. Tylko twórca
wie najlepiej, jaką wartość wykonał.
Tymczasem zawiść, tchórzostwo, asekuranctwo, brak wyczucia
i rozeznania, co jest dobre, a także zwykłe nieuctwo recenzentów
utrąca arcydzieła.
– No, cóż – zauważa Pitigoras – książki, które czyta osobiście papież,
rezygnując w nawale obowiązków z innej literatury, i którymi
zachwycał się Giscard d’Estaing, nawiasem mówiąc jeden z mniej
znanych krewnych autora, nie znajdują należnego uznania w tym
zazdrosnym kraju. Miejmy nadzieję, że przyszłe pokolenia.
Didirot jest podobnego zdania. I dopiero ten duszek uzmysławia
jemu, Andrzejowi, na czym polega oryginalność oraz obiektywna
wielkość pisarza Ludwika Dydka-Szacownego.
Raz na dekadę małżonka twórcy przynosi mu do domu wypożyczoną
w bibliotece książkę.
Stare lub nowe dzieło jakiegoś Iberosa, Francuza czy po prostu Marii
Konopnickiej.
Szacowny czyta je łakomie przez jeden wieczór i następnie w tym
samym stylu, budując identyczne zdania, wypruwając jedynie
z książki filozofię oraz psychologię, obcą płytkiej duszy Polaków,
tworzy kolejną swoją powieść. Dzięki temu daje rodzimej literaturze
wszystko, co najlepsze na świecie w tej dziedzinie. I są to książki
wspanialsze, gdyż zaznaczone jest w nich piętno jego bogatej
osobowości. Krótko mówiąc za pół wieku każdy intelektualista, który
przeczyta stworzoną przez Dydka-Szacownego bibliotekę, będzie
miał za sobą lekturę całej światowej prozy, tyle że lepszej od
pierwowzorów.
Krasnoludki idą do pisarza między innymi z konkretną propozycją.
Jest nią prośba, aby artysta, wykorzystując swój szczególny talent,
popołudnie każdego pracowitego dnia poświęcił lekturze innej
książki. Gdyby tak postąpił, każda nowa jego powieść zawierałaby
syntezę stylistyczną nie jednej, ale dziesięciu pozycji literatury
światowej. Każdy czytelnik biblioteki Szacownego uzyska wówczas
szansę zapoznania się kiedyś z piętnastoma tysiącami arcydzieł.
Z kolei jednak, ponieważ wiadomo, że przeciętny człowiek czyta
w życiu zaledwie kilka powieści, Dydek-Szacowny, oby tworzył
wiecznie, winien pod koniec życia zapoznać się z każdą setką
swoich utworów oddzielnie i pod ich urokiem napisać dzieło kolejne.
Tak działając, stworzyłby piętnaście utworów, które stałyby się
obowiązkowym kanonem szkolnym, warunkującym nie tylko tytuł
profesora zwyczajnego, ale również godność czeladnika w zawodzie
gastronomicznym.
Wymieniona, a niewielka liczba powieści zawierałaby w sobie
wszystko, co w ogóle warto poznać, poznając jednocześnie
piętnaście tysięcy literackich arcydzieł.
Żadne zubożenie problematyki, gdyż nie treść stanowi o rewolucji
w sztuce, ale forma!
On, Jakub Zatraceński, oburza się słuchając. Oczywiście wnosi
pretensję do niego, Andrzeja, jakby ten w jakikolwiek sposób
wpływał na postawy oraz poglądy skrzatów, których istnienie
neguje.
– Skoro – dowodzi – każdy uczciwy człowiek pracuje osiem godzin
dziennie, jest rzeczą naturalną, że pisarz postępuje podobnie,
produkując tyle stron prozy na dobę, ile może. To jest zgodne
z racjonalnym podejściem do roboty.
On, Jakub, nie chce pojąć, iż w rozważaniach i działaniach
krasnoludków nie daje się dostrzec żadnej ujmy dla Ludwika DydkaSzacownego. Jest tylko podziw dla tej wydajnej, upartej pracy
w głuchym zaciszu prowincji.
Krasnoludki duszą się w naszej czarnej, nagrzanej torbie, przecież
nie ma mowy o ukazaniu ich publicznie, chociażby dlatego, iż nikt
w nie nie uwierzy, a poza tym czasu są trudne dla wszystkich istot
odbiegających od ujętego w ustawach wyobrażenia. My,
Zatraceński, siadamy przed budynkiem, w którym mieszka pisarz,
w cieniu zabijanego gorączką drzewa, a skrzaty wykorzystują
moment, gdy nikt nie idzie, i szybko biegną ku schodowej klatce. Do
mieszkania Szacownego udaje im się wejść w momencie, gdy żona
twórcy opuszcza lokal, by zarobić na powszedni chleb nie tylko dla
siebie. Przemykają jej pod stopami, gdyż kobieta, będąc
towarzyszką życia artystycznego, patrzy wyłącznie do góry.
Pisarz uderzył już był w klawisz maszyny. Piękny obraz, powie
później Pleton, mistrz w akcie tworzenia. Pochylony w kierunku
biurka, niezmiernie skupiony, z dłońmi wodzonymi przez muzę.
Gdyby nie woń zaduchu spowodowanego przez upał oraz ostry pot
Dydka-Szacownego pracującego w niezbyt czystej koszuli, można by
odczuć niezwykły nastrój chwili. Mający zmysł praktyczny Ainstein
jest zdania, iż gdyby pokazywać Dydka-Szacownego przez wizjer, za
niedużą opłatą, można by zebrać wystarczające środki na
zaspokojenie jego życiowych potrzeb, z alkoholem włącznie.
Krasnoludki karnie stoją na środku pokoju, tworząc zdyscyplinowany
szereg wyrażający sobą samą istotę szacunku i poważania. W ich
postawie zawiera się również przeproszenia, iż zakłócają
skoncentrowaną na twórczości uwagę artysty.
– Panie Ludku – przyjaźnie zagaduje Didirot po aramejsku, gdyż wie,
że wszyscy bohaterowie utworów Dydka-Szacownego znają ten
język lepiej od własnego, podobnie jak kilkadziesiąt innych.
– Panie Ludku – powtarza po hebrajsku Mechiavelli.
Zasłuchany w swe wnętrze oraz w potężną muzykę maszyny do
pisania twórca nie odwraca się jednak.
– Panie Ludku – mówi trójka pozostałych elfów w języku chińskim,
duńskim oraz portugalskim. Lecz nadal milczenie jest im
odpowiedzią. Na hasło dane przez Pletona pięć gnomów wrzeszczy
więc w dialekcie małopolskim: – Ludek!
Pisarz podnosi głowę, zwraca twarz ku źródłu zakłóceń i długo wodzi
oczyma pełnymi natchnienia po brudnych ścianach pokoju. To, co
widzi, jest złudne.
Prawdziwy świat, wytworzony przed paru dniami przez pewną
książkę, znajduje się wewnątrz artysty.
– Hospes hospiti sacer – mówi Pitigoras i wówczas Dydek-Szacowny
spostrzega wreszcie drużynę chochlików wyprężoną służbiście. Nie
dziwi się, gdyż ma fantazję.
– Mówcie po ludzku – prosi. – Jeszcze nie opanowałem języka
meksykańskiego.
Pleton z uszanowaniem, czego daje dowód skłoniwszy po żołniersku
głowę, wyjawia prośbę krasnoludków. Mówi krótko, dobitnie
w sanskrycie o tym, jak Dydek-Szacowny, dla dobra kultury
masowej, mógłby pisać swoje książki.
– Węgierski znam dobrze – potwierdza pisarz – ale ty, Pigmeju, nie
masz pojęcia o prawidłowym akcencie. Przeszkadzacie mi bardzo.
Piszę właśnie dzieło mego życia, powieść „Ość z kości” o pradziadzie
własnym, świętym Stefanie, kniaziu mongolskim.
I wraca do pisania. Po minucie jednak albo dwóch powstaje z fotela
i tchnięty nagłą nadzieją mówi przymilnie:
– Pożyczcie chociaż z dziesięć patyków. Oddam za dwa dni. Może
nawet jutro, bo spodziewam się przekazu na dwieście tysięcy.
– W tym mieście i w ogóle w województwie nikt ci już nie pożyczy,
mistrzu – zdecydowanie stwierdza Ainstein. – Nigdy nie oddajesz.
Dydek-Szacowny patrzy na niego nienawistnie.
– Uraziłeś dumę polskiego pisarza – mówi groźnie. – Podeptałeś
biedę polskiego pisarza. A wiedz, że pisarz jest duchowym
przywódcą narodu. Sprzedam cię na jarmarku, gówniarzu!
Okazuje przy tym nadzwyczajną sprawność, gdyż, mimo obfitego
brzucha i zniewalającego gorąca, pochyla się szybko, aby capnąć
skrzata. Ainsteinowi udaje się jednak uskoczyć, podobnie czynią
jego koledzy.
– Wszystkich sprzedam – dochodzi do wniosku pisarz i najpierw
dokładnie zamyka drzwi oraz okna swej artystycznej pracowni. – Po
trzy tysiące, razem piętnaście.
Obok regału zastawionego bibelotami leży tekturowe pudełko po
andrutach wypełnione książkami autorstwa Dydka-Szacownego.
Pisarz wyrzuca je na wyleniały dywan, sprawdza wytrzymałość
pudła na ewentualne wolnościowe dążenia krasnoludków i krzyczy: –
Włazić dobrowolnie, dla waszego dobra, bo poduszę!
– Poczekaj, mistrzu – odkrzykuje Didirot, który jakimś trafem
znajduje się na biurku i szykuje do pisania na maszynie. –
Wymyśliłem ładne zdanie do twojej, mistrzu, powieści. Błyśniesz
wreszcie myślą oryginalną!
Ale Dydek nie chce myśli oryginalnych. Dopada do biurka i, celując
w gnoma, wali pięścią w klawisze. Więźnie mu ona w maszynie i po
chwili trochę ocieka krwią, co może mieć sens symboliczny.
Pitigoras, siedzący właśnie na skrzynce radioodbiornika marki
„Klawesyn”, proponuje pojednawczo:
– Możemy razem zebrać siedemnaście złotych. Czy cię to urządza,
mistrzu?
Pisarz, trzymając za plecami poranioną dłoń prawą, działa odtąd
lewą. Składa ją tak, jakby polowała na muchę, i zamachnąwszy się
naciera na Pitigorasa.
Krasnoludek zsuwa się szybko za aparat radiowy i wychodzi z tyłu
do nie mającej zabezpieczenia skrzynki. Dydek-Szacowny dyszy
ciężko, a skrzat pokasłuje wewnątrz odbiornika, zadławiony
poruszonym tam kurze. Opanowuje się jednak i mówi poważnie
z poprawną dykcją: – Tu program piąty. Wiadomość z ostatniej
chwili: wielki pisarz opanowanym pasją prześladowania
krasnoludków. Śmierć podstawowych wartości humanistycznych.
– Usmażę cię elektrycznie – stwierdza zadowolony Dydek
i przekręca włącznik sieciowy odbiornika. Nic jednak nie skwierczy,
tylko po jakimś czasie rozlega się głos autentycznego spikera:
– Porozumienie jest możliwe.
– No widzisz, mistrzu – mówi Pitigoras spod stolika, na którym stoi
radioodbiornik.
Pisarz z wściekłością kopie w urządzenie i radio milknie.
Krasnoludki nie biorą pod uwagę, że Dydek-Szacowny nie jest
zwykłym, prowincjonalnym osobnikiem o przeciętnej inteligencji,
lecz intelektualistą, może jedynym na Pomorzu. Myśliciel ten
obmyśla twórczy plan i skutecznie go realizuje. Mianowicie
w sprawną rękę chwyta wiklinowy kosz na brudną bieliznę i, niby
w dalszym ciągu próbuje schwytać Pitigorasa, znienacka zarzuca
pojemnik na Ainsteina pochłoniętego na biurku lekturą maszynopisu
tworzonego przez pisarza.
Duszek wpada w niewolę, gdyż denko kosza natychmiast zostaje
przygwożdżone krwawiącą dłonią artysty. W tym samym momencie
uruchamia się twórcza wyobraźnia Dydka-Szacownego.
– Utopię go w kwaśnym mleku. Dziś na obiad będzie właśnie kwaśne
mleko z młodymi ziemniakami. Albo przepuszczę przez maszynkę
do mielenia mięsa. Organizmowi trzeba trochę zwierzęcego białka.
Lub zrobię tak, jak Tatarzy z kniaziem Olegiem w oczeretach. Może
po prostu wycisnę z niego zawartość.
Pisarze popełnia błąd, gdyż utożsamia życie z literaturą.
W rzeczywistym działaniu zabija się wroga bez zwlekania, aby
pozbyć się wszelkich możliwych kłopotów. W pisarskiej fikcji musi on
ujść z życiem dla dobra dalszej akcji, i dlatego zwycięzca, miast mu
urwać głowę, wygłasza przemówienia, co odwraca sytuację na
korzyść jakiegoś drania. Dydek-Szacowny nie bierze też pod uwagę,
że świat zwierząt i ludzi jest wrogi krasnoludkom i aby przetrwać,
musiały one wykształcić skuteczne metody samoobrony, zarówno
przeciw psom i szczurom, jak i agresywnym pisarzom. Gnomy
umieją skakać niby latające wiewiórki i uderzać stopami oraz dłońmi
w nerwowe sploty przeciwnika, co natychmiast go paraliżuje.
Rodzaj doprowadzonego do perfekcji karate, a raczej kung-fu.
Ponadto noszą w kieszeniach po kilka małych stalowych kulek,
podobnych do rowerowych. Rażą nimi cel z dokładnością do
milimetra.
– To jest tama-hogo karzełków – niechętnie wyjaśnia Mechiavelli. –
Sztuka narodzona w klasztorze Sumpu, dawnej stolicy rodu
Imagawa. Tą kuleczką, mniejszą od muchy, potrafimy oślepić,
pozbawić przyjemności, a także zabić.
Właśnie Mechiavelli poraża Dydka-Szacownego jednym rzutem
w skroń. Pisarz wali się na dywan jak worek wypełniony słoniną.
– Najgorsze – zauważa Pleton – że do końca świata nie da się już
odrobić tych dwudziestu stron prozy, które w tym dniu miał DydekSzacowny napisać.
My, Zatraceński, nie uczestniczymy w wydarzeniach. Siedzimy
wtedy na kamieniu pod podwórkowym drzewem i śledzimy oczyma
dzieci, które ze znacznie jednak mniejszym zapałem rozbierają dom
pisarza. On, Jakub, nie daje wiary wypadkom nawet wówczas, gdy
krasnoludki relacjonują ich przebieg w naszym niby-telewizorze,
gdyż nie jest w stanie w skrzaty uwierzyć. Wielka to szkoda,
ponieważ gnomy posiadają reporterskie talenty, uzupełnione
aktorską sprawnością w unaocznianiu zajścia.
Czekamy w pyle, smrodzie i upale do godziny szesnastej. Aż do tej
pory Dydek-Szacowny leży nieprzytomny, nie czyniąc skrzatom
krzywdy. Krasnoludki duszą się w nagrzanym pokoju, gdyż nie
potrafią otworzyć ani okien, ani drzwi. Od czasu do czasu jedzą
twarożek ze szczypiorkiem, przygotowany pisarzowi przez małżonkę
na drugie śniadanie. Z nudów czytają w spięte w plik recenzje
pisane przez przyjaciele Dydka-Szacownego dla lokalnej prasy.
Recenzent nazywa się leśnie Sośnina i operuje dziesięcioma
panegirycznymi zwrotami przechwyconymi z gazet centralnych.
Ponieważ między poszczególnymi frazesami brak jest logicznej
spójności, recenzje sprawiają głębokie wrażenie na skrzatach.
Ainstein natomiast wgryza się w ostatnią stronę tworzonej przez
artystę powieści. Uwalnia krasnoludki mimowolnie dopiero żona
Dydka-Szacownego po powrocie z pracy. Jest to, zwłaszcza w opinii
Pletona, kobieta miła i ładna.
Ostrożnie zagląda do gabinetu męża, spostrzega go i w jej
działaniach przejawia się głębokie uczucie oraz troska o geniusza,
którego zafundowało jej życie.
– Miły mój, miłości moja – mówi doń czule, klęcząc na dywanie przy
głowie artysty. – Dlaczego znów pijesz w czasie pracy?
Łagodnie głaszcze go po owłosionych policzkach i Dydek otwiera
oczy obudzony przez tę potężną miłość.
– Natychmiast o moim stanie zawiadomić papieża żąda i pyta także:
– Gdzie są krasnoludki?
– Przecież jesteś pisarzem realistycznym – przypomina mu żona.
Skrzaty spokojnie wychodzą przez niedomknięte drzwi.
– Najwspanialsze jest to – mówi Ainstein, kiedy już każde słowo
i gest zostają przedstawione jemu, Andrzejowi – że pisarz sam
wpadł na naszą ideę. Ta strona, którą czytałem, zawiera
niezrównane połączenie technik nowej powieści, dokonań prozy
dziewiętnastego wieku z twórczymi wyobrażeniami DydkaSzacownego. Jedyne w swoim rodzaju formalne powikłanie chwytów
z utworów Nathalie Sarraute, Robbe-Grilleta i Butora z psychologią
postaci Elizy Orzeszkowej i Henryka Sienkiewicza. Jest w tym
również Colette, José Maria Arguedas i Maria Konopnicka. Na jednej
tylko stronie, co pozornie wydaje się niemożliwe.
– Jedyna metoda – kiwa główką Pleton – aby ożywić zamierającą
powieść i stworzyć sztukę dostępną wszystkim ludziom oraz
krasnoludkom.
Tak rozmowa schodzi na sztukę w ogóle, na te materialne wytwory
ducha będące jedynie właściwością człowieka oraz skrzatów.
Madame Jeanne Antoinette de Pampadour otwiera jakąś
przypadkową książkę z ilustracjami i gapi się na obrazek
przedstawiający ogromną, kamienną budowlę z dawnych wieków.
Nuda rozgrzanego, śmierdzącego popołudnia.
– Chciałabym – mówi rusałka – być teraz w takim zimnym pałacu.
– Jeszcze jeden ślad wielkości człowieka – mówi, nie wiadomo czy
serio, Didirot.
– Z pewnością nie znasz dziejów tego budynku – śmieje się
Mechiavelli.
– Znam – twierdzi Didirot. – Jestem nauczony tych wzorców.
– Więc powiedz.
– Pomysł zrodził sułtan, faraon, cesarz, mikado, prezydent. Dla swej
córki, żony, faworyty, dziewki, kurwy, księżniczki niesamowitej
piękności. Ramiona posiadała z alabastru, dupkę z bakalii, włosy
z nitek wodospadu, rozum słynny.
By okazać swą wolę, wspomniany car słupy kazał wbijać
w grzęzawisko, w piaski ruchome, w dno jeziora, w najwyższy
szczyt. Może polować chciał z pierwszego piętra, z sypialni, z
wysadzanego brylantami sedesu na żubry, bizony, lwy,
niedźwiedzie, tury, bawoły lub kolibry. Kamień na pierwszy filar
sprowadzono z bardzo dalekiego daleka, a na następne z Carrary.
I jakże ci ludzie nie znający koło, kwadratu i żelaza łupali tam
marmur, bazalt, granit i nieśli tu tysiąctonowe bloki obrobione
językami niewolników i jęzorami prawdziwie wolnych na gładziznę,
po której jeszcze dziś ślizga się mucha?
– Nieźle – mówi Ainstein – a dalej?
– Władca dał tym zamysłom dowód instynktu politycznego, choroby
umysłowej, tyranii, miłości do ludu, wkładu w cywilizację,
gigantomanii, szerokości horyzontów, małości, dużości, średniości.
Plany nakreślił słynny, nieznany, prymitywnym, genialny, debilny
architekt rodzimy, czym potwierdził talent tego ludu, lub z importu,
czym potwierdził jeszcze bardziej. Pomysłodawca zginął, umarł,
doczekał realizacji, został zabity zanim… Jego brat, syn, uzurpator,
bastard, rewolucyjny następca zaniechał budowy wielkiej, wbił drugi
filar, przedłużył, skrócił pierwszy. I każdy, nie każdy następny król,
naczelnik umiłowany, zbawiający naród dyktator wbijał filar i tłoczył
imię swoje u podstawy, by go pamiętać, i pamiętają go ludzie oraz
krasnoludki. Albowiem on sam, a nie tysiące zdychających
robotników, szedł w góry, odrywał skałę, niósł na grzbiecie przez
puszcze i budował.
– Zgadza się – potwierdza Pleton.
Didirot nabiera powietrza w płuca i dodaje ostrożnie: – Wszystko
ginie w pomroce dziejów. Historycy dobierają fakty pomocne
rządowi w aktualnej polityce. Stąd potem różne hipotezy,
sprzeczamy się, wielcy okazują się małymi, zdrajcy patriotami,
sługusi wzorami moralnymi.
– To naturalne – zgadza się Mechiavelli. – Wynik mierzenia zależy od
narzędzi.
A nasza wielkość od tego, czy tworzone łajno dobrze pokryjemy
lakierem.
– Należy ci się – mówi Didirot – medal za tę myśl. Właśnie z suchego
krowiego łajna, inkrustowany rubinami.
– Biorę – mówi Mechiavelli.
– Na wstędze z prasowanego tasiemca. Barwionego oczywiście na
wiejski kolor niezapominajek.
– Biorę. I cóż z pałacem, gdy wszedł w czasy dokładniej zapisane?
– Cóż – powtarza Didirot. – Były wojny i pokoje. Czy ilustrować
datami?
– Niekoniecznie – mówi Mechiavelli. – Najważniejsza jest zawsze
wojna ostatnia.
– Ten zamek, zresztą nie wiadomo, czy to jest zamek, przechodził
w różne ręce.
Za podłubanie w kobiecej pochwie, za zdradzenie w porę
poprzedniego władcy, za niezdradzenie nie w porę, za pieniądze,
zasługi, rany i odciski, za chytrość.
– Tak – zgadza się znów Mechiavelli.
– Dobudowywano i niszczono. Wielki kurdupel stał tu z wojskami,
idąc tam lub wracając stamtąd. Z tego, tamtego krużganku poeta
z Bogiem rozmawiał, mówił do Boga.
– A Bóg?
– Bóg był w czaszce poety. W czaszce mamy wszystko. Z fizycznego
punku widzenia biorąc to wszystko jest bardzo miękkie. Z kolei na
owym krużganku osłonięta chmurami najpiękniejsza kobieta
renesansu, romantyzmu, starożytności lub oświecenia, generałowa,
kasztelanka, wicehrabina oddawała się poddanym chłopom, aby
i lud posiadł rozkosze dostępne tylko arystokracji. Jest to ukrywane
przed narodem, bo brzydkie, wydarzenie.
– To ja – rozmarza się Jeanne Antoinette de Pampadour – na zimnej
posadzce krużganka. Bardzo marzła mi pupa.
Rusałka chce pokazać te dwa miejsca na pośladkach, bo podobno
zostały tam ślady sprzed wieków. Już ochoczo rozpina przewiewną
spódnicę, ale Mechiavelli strofuje ją stanowczo: – Dziś nie będzie
żadnych erotycznych figlów. To nie jest sposób na życie, to ciągłe
podniecanie i zaspokajanie ciała.
Rozpalony świat śmierdzi jak gnijący człowiek. Umysł jego, Jakuba,
zupełnie nie funkcjonuje, zniewolony afrykańską temeraturą
otoczenia, i jesteśmy wyłącznie pod wpływem uczuć jego, Andrzeja,
któremu krasnoludki proponują jeszcze jeden spacer
w przedwieczornej porze. Człowiek rozumny wszedłby raczej do
lodówki i tam czekał na litość klimatu, zamiast decydować się na
pełne wysiłku poruszanie w bezlitosnym żarze.
– Pójdziemy tu, niedaleko – uspokaja nas Pitigoras. – Jest taka
konieczność.
Kiedy wychodzimy z nieodłączną torbą, podziwiamy gromadkę
dzieci z naszego domu, dla których upał nie istnieje, tak jak dla
niego, Jakuba, krasnoludki.
Zaopatrzone w ciężki łom, kują one ścianę budynku od strony
wschodniej, nie bez sukcesów, chociaż mają do czynienia z twardą
płytą z cementu i piasku.
Idziemy rzeczywiście niedaleko po rozgrzanych chodnikach , obok
jednorodzinnych, starych, domów, obsadzonych kwitnącymi
kwiatami o słodkim zapachu odchodów.
– Tutaj – Didirot wychyla główkę z torby, gdy dochodzimy do
chałupki przy ulicy Bolesława Chrobrego, odświeżonej niedawno lub
przed laty emulsyjną farbą. Za domem, wśród jabłoni i orzechów
włoskich, znajduje się chłopiec oraz bardzo stary mężczyzna.
Skrzaty opuszczają torbę i dyskretnie lokują się wśród rozbujałych
pędów obrzydliwych nasturcji.
Chłopiec siedzi na dużym, zniszczonym stole ze zwieszonymi
nogami. Spożywa wędzonego dorsza trzymanego w palcach
ubarwionych wieloma kolorami. Za jego plecami, bardzo porządnie
ułożone, leżą dziesiątki tubek z farbami. Są tam gwasze, tempery
oraz akryle w rozmaitych odcieniach. Malarz przy sztaludze,
z twarzą naprzeciw ostro jeszcze świecącego słońca, co chwila prosi
chłopca o konkretną farbę: – Jesienny cynober.
– Blady błękit.
– Aksamitna czerń.
– Mleczna biel.
– Delikatna zieleń.
– Żółcień średnia.
Chłopiec podaje mu zawsze jedną z tubek, nie spojrzawszy na nią
w ogóle.
Przekonujemy się, śledząc te machinacje, iż nie spełnia wymogów
malarza, do którego rąk trafiają przypadkowe barwy farb różnych
rodzajów. Nikt nie używa jednocześnie farb wodnych i olejnych, zbyt
wiele lat byliśmy muzealnym konserwatorem, by o tym nie
wiedzieć. Ale artysta spokojnie wyciska z tubki pewną ilość na lewą
dłoń, ukręca ją palcem dłoni prawej, mieszając z pozostałością po
poprzednich, wącha, a uznawszy zapach za właściwy, macza w tym
cienki pędzel i nanosi na płótno w postaci małej kropki. Płótno to,
podobne do grubej, zbitej książki, ma liczne, namalowane uprzednio
warstwy.
Chłopiec je obojętnie rybę, jakby nas przy tym nie było.
– Kim jesteś? – pyta malarz nie przerywając pracy i uprzedza naszą
wątpliwość, iż nie przeszkadzamy mu w akcie twórczym.
Podajemy nasze imiona, co uznaje za wystarczające.
– Maluję „Punkt, w którym to wszystko się zaczęło” – mówi.
Głos ma bogaty w barwy, jakby malowany setkami kombinacji
kolorów.
– Pięćdziesiąt lat robię to dzieło – dodaje. Rzeczywiście, sama
warstwa farb na obrazie ma kilka centymetrów grubości. – Być
może namalowałem już ten punkt albo dopiero przyjdzie nań czas
i sam wyniknie.
– Chłopiec – mówimy z woli jego, Jakuba, gdyż donosicielstwo tkwi
w nim jak świadomość tożsamości – nie wypełnia porządnie pana
poleceń.
– To już dziesiąty chłopiec – stwierdza malarz. – Jest bardzo dobry.
Odprawiam ich, kiedy dojrzewają. Kobiety wnoszą zamęt w myśli
chłopców. Oni wówczas wybierają farby zmysłowe.
Słońce świeci mu ostro i prosto w oczy. Stoimy w cieniu artysty,
który właśnie nakłada na płótno biel z pasemkami fioletu. Chłopiec
odrzuca na ziemię ość objedzonego dorsza i sięga po następną rybę
leżącą w pudełku po plakatówkach.
– Ten obraz zawiera – mówi malarz bez chełpliwości – wszystko
malowane kiedykolwiek. Stosuję wszelkie techniki. Ufam, że
namaluję ów punkt.
– Czy wtedy – pytamy – skończy się wszelkie malarstwo?
– Skądże – oponuje rozmówca. – Trzeba będzie jeszcze zrobić obraz
„Punkt, w którym to wszystko się kończy”. Niewątpliwie na tym
samym płótnie. Zetknięcie się tych dwu punktów, to koniec
malarstwa.
– Malarstwo jest pozorem, jak wszystko inne – mówi on, Andrzej.
– O tak! – krzyczy rozradowany inteligentnym rozmówcą i odwraca
się raptownie ku nam, aby pokazać, iż jest ślepcem z pustymi,
różowymi oczodołami. Chłopiec je spokojnie rybie mięso,
zaspokajając bez namiętności zwyczajny głód. Odchodzimy cicho.
Ulica wypalona jest z żywych stworzeń. Krasnoludki bezczelnie
biegną przed nami jakiś czas i trzeba je schować do torby dopiero
wówczas, gdy pojawia się babcia z dziecięcym wózkiem wyłożonym
wyłącznie bukietami margerytek.
– To jest zwyczajny szaleniec – on, Jakub, wypowiada stanowczą
opinię o malarzu.
Taka etykietka wprowadza porządek w rozsądny świat rzeczy
zrozumiałych i tworzy racjonalną ocenę, którą można odłożyć na
półkę zbędnych problemów.
- On maluje Pustkę – wykrzykuje z torby Ainstein. – Za tą farba
ukrywa swoje przerażenie. Ten malarz jest jak kobieta, która całe
życie poświęca wychowaniu dzieci lub utrzymaniu wzorowej
czystości w swoim mieszkaniu. Pozór, który staje się sensem
istnienia.
Oczywiście on, Jakub, konsekwentnie przypisuje takie opinie
wyłącznie jemu, Andrzejowi, chociaż pochodzą one z zewnątrz, od
krasnoludków.
Jesteśmy wśród barwnych domków, wśród zapachów milionów
kwiatów, w buchającym z nieba gorącu i on, Jakub, poddaje się
nagle rozpaczy, jakby niewinna uwaga Ainsteina pozbawiła go
skutecznie całego racjonalizmu, twardej opoki jego pewności siebie.
Chce umrzeć tu, na ulicy, natychmiast, więc nie dotrzymać
wyznaczonego terminu. Chce uciekać przed swym własnym
umysłem, w którym objawia się skryta za milionami pozorów
samotność człowieka. Zgon traktowany jest teraz przez niego jako
możliwość nieskończonego odpoczynku w spokoju i stąd w jego
myślach, a nie w emocjach jego, Andrzeja, nieokreślona zazdrość
wobec już nieżyjących. On, Jakub, rozumie teraz naszą samotność
w konserwatorskiej pracowni, w autobusach, sklepach i kinach,
podczas leżenia na kobietach, w trakcie toczenia przedmiotów na
tokarce i na tej ulicy jasnej od słońca.
Cały dotychczasowy pokarm literatury, nauki i publicystyki staje mu
w gardle, gdyż wszystko dowodzi, iż jest sam wśród ludzi bardziej
niż na pustyni, odrębny od innych, pozbawiony wszelkiej nadziei.
Jesteśmy niesłychanie zmęczeni fizycznie i słabość ciała powoduje
zwątpienie jego, Jakuba, we własny rozsądek. Stwarza się duża
możliwość popadnięcia w wygodne szaleństwo. Siadamy więc na nie
zabudowanym placyku, wśród zmarłego zielska i nawet on, Andrzej,
nie pamięta o skrzatach, które wychylają się z rzuconej między
trawy torby.
– W tej infantylnej sytuacji – mówi Pleton – kiedy niedojrzałe
w sensie i formie zdarzenia biorą na siebie funkcję tworzenia
niejasnych morałów, jestem zmuszony poinformować obecnych, że
przyczyną trudności intelektualnego porozumienia się ludzi z ludźmi
i ludzi z krasnoludkami są patologiczne procesy zachodzące
w mózgu. O prawidłowym funkcjonowaniu mózgu, więc także
o myśleniu etycznym, decyduje podaż niezbędnych dla zdrowia
biopierwiastków. Na przykład niedobór litu we krwi człowieka
wyzwala albo stany depresyjne, albo agresje. Ludzie w depresji
zatracają poczucie sensu istnienia.
Umysł jego, Jakuba, rozjaśnia się pod wpływem tej informacji.
Informacji niewątpliwie naukowej, tedy wyłącznie racjonalnej, co
oznacza płynący z niej pożytek. Nie dziwi się nawet, że to on,
Andrzej, przyswoił ją sobie, gdyż razem czytaliśmy te pięć tysięcy
książek, w których jest o wszystkim. Jeszcze tylko trzeba dowiedzieć
się, w jakich związkach chemicznych, a jeszcze lepiej potrawach,
znajduje się lit, wypełnić nim żołądek i zyskać odwagę na dalsze
miesiące życia.
– Lit – kontynuuje Pleton – wchodzi w skład minerałów
glinokrzemianowych.
Metaliczny w stopach glinu i ołowiu, ale nie wystarczy polizać
aluminiowy garnek, by uzupełnić zapas litu w organizmie.
On, Jakub, smętnieje. Nieoceniony krasnoludek dodaje jednak
mimochodem, że w bagażach skrzatów są pewne ilości zarówno
węglanu, jak i cytrynianu litu, więc one bardzo chętnie. Pędzimy do
naszego domu z taką prędkością, jakby rozpalone lato zaoferowało
mroźny, przyjemny chłód powietrza, którym tak przyjemnie
oddychać.
Kiedy zażywamy litu, by przywrócić do formy umysł Jakuba,
krasnoludki żywiołowo dyskutują, czy reglamentowanie go
i przydział na kartki żywnościowe w stosownych, a raczej za małych
ilościach, które z pewnością zostałyby wykupione z braku innych
źródeł podaży, nie naprawiłoby gruntownie społeczeństwa.
– Niewątpliwie tak – twierdzi Mechiavelli – gdyż człowiek,
w odróżnieniu od krasnoludków, jest tylko fizykochemiczną
przetwórnią. Jego myślenie zależy wyłącznie od właściwych ilości
tych różnych chemicznych gówien w szarej substancji mózgownicy
i wykonawczych organach ciała.
– Więc jednak jesteśmy inni – krzyczy on, Andrzej. – Natomiast
skrzaty są materią ożywioną na jakiej zasadzie?
– Na tej samej – śmieje się Pitigoras. – Tylko innej.
On, Andrzej, nie rozumie. Ale tak właśnie musi być, gdyż od funkcji
rozumienia jest w nas on, Jakub, któremu okresowo zabrakło litu.
– Nie tragizuj, człowieku – pociesza go, Andrzeja, Ainstein. – Aby
wszystko pojmować, potrzebny jest instrument otwierający
jednocześnie emocje i umysł.
Proste narzędzie poznania.
On, Jakub, w którym lit już zaczyna działać, mówi do Andrzeja: – Nie
pogodzisz ludzkiego rozumu ze zwierzęcymi przejawami uczuć.
Krasnoludki, znajdujące się w umyśle jego, Jakuba, na obszarze
nieistnienia, zupełnie go lekceważą i rozmawiają wyłącznie z nim,
Andrzejem.
– Dostaniesz mały prezent – mówi Ainstein – człowieku.
Z małego plecaka, stanowiącego zasadniczy bagaż skrzatów,
Pitigoras wydobywa nieforemny i niewielki przedmiot. Nie jest on
wykonany ani ze stali, ani z plastiku, drewna czy innych tworzyw,
chociaż te właśnie materiały stanowią zasadnicze jego tworzywo.
Podobny jednocześnie do klucza używanego przez nas do
otwierania drzwi, a także do klucza niezbędnego przy puszkach
konserw i kapslach zamykających butelki, w tym klucza do
metalowych nakrętek, nie służy żadnemu z tych celów.
– Oto klucz – rzecze uroczyście Pleton – uniwersalny do rozumienia
literatury.
Na dobry początek. Odkręca każdy czas i znaczenie. Odkrywa
wszelki mit i archetyp, objawia jedyny sens każdego toposu
i chronotopu, a także jest otwieraczem tych terminów i pojęć, które
do refleksji nad sztuką zostaną dopiero wymyślone. Spróbuj!
Bierzemy od skrzata malutki klucz do literackich konserw
i przykładamy go do pierwszej z brzegu wspaniałej powieści
wyróżnionej Nagrodą Nobla, która leży na podłodze wśród trocin,
strużyn i drzazg. Jesteśmy zdumieni prostotą działania tego
krytycznego narzędzia, więc stosujemy je do następnych książek,
w tym zawierających wybitne dramaty i poezje. Prawie natychmiast
odczytujemy ich ukryte znaczenie pod wszelką warstwą formalnych
komplikacji.
W każdym wypadku spod pajęczyny słów i konstrukcji, przebiegłych
niedopowiedzeń i jedynie trafnych symboli, cieszących umysł oraz
serce sformułowań wyziera zwykły pozór.
– Literatura – mówi pytająco on, Andrzej – jest więc tylko poważną
zabawą w pozory?
VI
W gorącym dniu dwudziestego lipca nabywamy w sklepie rybnym
ponad pół kilograma okoni, przywiezionych tu z głębi kraju z uwagi
na bliskość morza. Krasnoludki przepadają za smakiem wodnych
zwierząt, co Ainstein potrafi uzasadnić naukowo: –
Ryby zawierają fosfor. Pierwiastek ten rozwija mózg ludzi oraz
skrzatów. A mózg jest siedzibą rozumu.
Okonie cuchną fenolem, który łagodzi wyziewy szalejącego lata.
Usmażone później na oleju rzepakowym, tłuszczu, który nagle
wzbogacił sklepowe półki, wypełniają nasze mieszkania aromatem
cywilizacji.
W sklepie przy ulicy 3 Maja, jak wszędzie, brakuje opakowań, więc
biegniemy do kiosku z gazetami, gdzie pełno jest papieru i,
popierając piśmiennictwo lokalne, kupujemy tygodnik „Wetknięcia”,
niestety tylko jeden z olbrzymiego stosu gazet nie kupowanych. Jest
on prawie nieczytelny, gdyż wyraźnie widoczna bywa co druga,
trzecia litera. Pitigoras jest zdania, iż to świadome działanie
wydawców adresuje periodyk do inteligentów lubiących wytężać
umysł podczas lektury.
Objętość pisma nadzwyczaj dobrze przystosowana jest do
zapakowania prawie kilograma ryb. W fakcie tym Mechiavelli
dostrzega dobrą współpracę redakcji z handlem.
Gazeta przykleja się do śliskiej skóry zwierząt i odbija na niej druk
niby matryca.
Ładujemy je więc do zlewu, aby umyć pod strumieniem wody.
Didirot, który podczas operacji siedzi na skraju zlewowej miski,
zauważa, iż w ciężkiej sytuacji, kiedy dziewiętnastowieczne
maszyny drukarskie tak już źle wykonują swoje obowiązki w końcu
wieku dwudziestego, można by do odbijania czasopism użyć właśnie
ryb, oczywiście niekoniecznie okoni. Rzeczywiście, gdy on, Andrzej,
zachęcony przez gnoma, powoduje, że przykładamy jedną z rybek,
odłubaną uprzednio z mokrej gazety, do czystej kartki papieru,
pozostaje na nim kawałek tekstu w kształcie tego stworzenia.
Z pewnym zdumieniem przekonujemy się, iż fragment artykułu
traktuje o krasnoludkach, a w zasadzie o miejskich idiotach, którzy
w byt skrzatów skłonni są uwierzyć, pogłębiając wszelkie
współczesne trudności.
Od tego momentu resztki rozłażącego się w śliskim śluzie tygodnika
odlepiamy z pieczołowitością od okonków, a następnie, traktując
ryby jak drukarskie matryce, odtwarzamy treść sarkastycznego
felietonu przynajmniej w zarysach.
Niewątpliwie moglibyśmy pójść i kupić drugi egzemplarz
czasopisma, ale nie było nam do niczego potrzebne następne
opakowanie. Felieton, o czym rozstrzyga jego osobista forma,
pochodzi z trzeciej kolumny „Wetknięć” i wyróżnia się tłustym
składem, a podpisany jest przez autora o nazwisku Kocie Oko. Nie
udaje nam się odzyskać całości tekstu, niemniej dwanaście części,
odbitych z boków sześciu ryb, pozwala odtworzyć sens wypowiedzi
oraz intencje piszącego.
Dziennikarz pracowicie, jak się wydaje, zebrał mnóstwo informacji
od naocznych świadków, głównie klientów megasamu przy ulicy
Królowej Jadwigi, studentów Najwyższej Uczelni, osób przygodnych
oraz znanego pisarza, Ludwika Dydka-Szacownego. Na tym tle
formułuje kilka tez bardzo racjonalnych i dowcipnych. Po pierwsze:
autorytatywnie stwierdza, iż wszystkie osoby postrzegające
krasnoludki pozostawały w stanie poważnej nietrzeźwości,
z wyjątkiem pisarza ogarniętego euforią twórczą, co daje objawy
podobne. Po drugie: w żadnym przypadku nie chodzi o gnomy, tylko
o tresowane kawki, wrony, ewentualnie szpaki, jeśli uwierzyć, iż
potrafiły one wypowiadać się ludzkim głosem. Po trzecie: działały
w mieście wrogie siły zakłócające prawy porządek w określonych
celach.
Zjawisko wyobrażania sobie małych ludzików (może zielonych
członków załóg UFO, na co kapitalistyczna moda już dawno
przeszła) daje się rozsądnie wytłumaczyć jako alkoholiczna
halucynacja, wywołana przez sztukmistrza nasłanego z zagranicy
drogą powietrzną, gdyż kawki i wrony, jak wiadomo, posiadają
skrzydła. Te same ptaki już od roku obsrywają nie tylko wystawiony
przez obywateli pomnik twórcy Trylogii, ale także chodniki pod
lipami w całej alei Sienkiewicza przy obojętności władz miejskich
oraz innych czynników. Natomiast każdy człowiek, za wyjątkiem
zasłużonego pisarza, jeśli zwidują mu się osobniki w czerwonych
czapeczkach z pomponikami, niewątpliwie cierpi na najwyższy
stopień niedorozwoju umysłowego. Dolegliwość ta pozostaje
w korelacji z przejściowym nasileniem kryzysu gospodarczego.
Felieton kończy się wyraźną aluzją do narodów, mądrych narodów
rozwiniętych kulturalnie oraz cywilizacyjnie, które mają w swym
jadłospisie wszelkie ptaki i spożywają je z apetytem nie tylko
w okresach aprowizacyjnych trudności. Zjedzenie wron, kawek,
szpaków i innych stworzeń, nasuwających skojarzenia
z krasnoludkami, mogłoby skutecznie załatwić wiele problemów.
Zadowolony z lektury jest najbardziej on, Jakub. Wyłożone w gazecie
racje wydają mu się prawie przekonujące oraz ostateczne. Nie tylko
on, ale wielu ludzi będących świadkiem wydarzeń, nie widziało
krasnoludków, kiedy je widziało, oto argument racjonalny. Skrzaty
natomiast nie są wcale urażone przypisywaniem im wyglądu oraz
pozostałych ptasich cech.
Denerwuje je za to sugestia, iż swymi niewielkimi ciałkami mogłyby
złagodzić deficyt mięsa, udając, po oskubaniu, już to kurczęta
niedostępne w handlu, bądź po przemieleniu z dodatkiem
majeranku, soi, czosnku oraz tłustych szmat wędlinę wyższej jakości
w rodzaju suchej knyszyńskiej kiełbasy przydzielanej nam po
siedemnaście dekagramów miesięcznie.
Jest to wystarczający powód, by odwiedzić Kocie Oko w siedzibie
redakcji i zażądać, zgodnie z panującymi obyczajami, stanowczego
sprostowania w najbliższym numerze tygodnika.
On, Jakub, mocno sprzeciwia się nonsensownym eskapadom
i chytrze przypomina, iż brakuje nam pieniędzy nawet na chleb
i woniejące mleko, jeśli już nie zamierzamy jeść potraw
konkretniejszych oraz palić papierosów. Od wielu dni, będąc
bezmyślnymi narzędziami w dłoniach nie istniejących krasnoludków,
nie wytworzyliśmy żadnego przedmiotu, którego sprzedaż
zapewniłaby środki na życie.
On, Andrzej, jest wściekły, ale przyjmuje tę rację, zwłaszcza, że
skrzaty mają chęć na pierwsze jabłka zwane papierówkami,
a kosztujące astronomiczne kwoty.
Spoceni i nadzy, w upale podle śmierdzącym kwiatami,
uruchamiamy tokarkę, w lipowym drewnie toczymy podstawę oraz
korpus ozdobnej lampy elektrycznej.
Rzeźbimy ją w motywy ulubione przez prymitywnych klientów,
a gnomy szlifują drewno z własnej woli papierem ściernym, czego
Jakub nie dostrzega. Po sklejeniu elementów powlekamy przedmiot
szybko schnącym lakierem, do którego mimo to przylepia się
wapienno-cementowy kurz wpadający przez otwarte okno, gdyż
podwórkowe dzieci łupią właśnie budynek z resztek tynku. Pracujące
ciężko maluchy śpiewają przy tym dostosowaną do wieku piosenkę:
„Pojedziemy na wycieczkę i weźmiemy misia w teczkę
misio w teczce cycku cyku zrobił siku na laleczkę
pomoczyłeś mi majteczki woła lalka z głębi teczki
to je szybko zdejm niebożę
a paluszek w dziurkę włożę”.
– Nie ma już piosenek o krasnoludkach – smutno wzdycha Didirot.
Potwornie zmęczeni śnimy w nocy o pannie Nu-Nu, która bez
zwykłych oporów, a nawet z niespodziewanym pragnieniem dania
nam erotycznej satysfakcji, oddaje się serdecznie.
Budzimy się o gorącym świcie, by spostrzec nagą, przytuloną do
naszego podbrzusza Madame Jeanne Antoinette de Pampadour.
Lampę zbywamy od ręki na targowisku za dwa tysiące grubej
kobiecie, właścicielce kiosku z podobnymi wytworami, i ktoś kupi
ten przedmiot za pięć tysięcy, gdyż wydaje się ładny.
Tym razem dźwigamy w torbie jedenaście krasnoludków. Wszystkie
zostały przyrównane do latających zwierząt, więc także nimfy mają
coś do powiedzenia redaktorowi posiadającemu Kocie Oko. Jedynie
Lao-Tan, bez przerwy pogrążony w medytacjach i daleki od
zewnętrznym spraw świata, pozostaje w gorącym mieszkaniu.
Upakowane ciasno skrzaty, torba jest niewielka, podczas drogi
odbywanej na piechotę oraz w czasie ubijania przez nas interesu
z handlarką kochają się. Potwierdzi to później Pleton, gdy on,
Andrzej, spyta o przyczynę stłumionych szeptów, westchnień,
urywanych śmiechów, nasyconych namiętnością okrzyków
dobywających się z wnętrza torby, w której temperatura przekracza
upał fińskiej łaźni.
– Nosisz na ramieniu miłość – powie później Pleton. – Czy to nie
piękne?
Wśród kobiet słaniających się pod ciężarem zakupów, w woniach
spalonej benzyny, rozpalonego asfaltu i kurzu, na wiadukcie
i targowiskach, gdzie toczą się sprawy chytre i brudne, my się
kochamy, jak na wiosennych łąkach.
– Trzeba na ulicy – dodaje Jeanne Antoinette de Pampadour. – Nudna
jest domowa miłość po zgaszeniu światła. Ale ja jestem ci wierna,
bo widzisz, nie mam pary.
Kłamie, ona bowiem jest najbardziej zmięta, rozchełstana i jej
majteczki znajdują się, podeptane, na dnie torby.
W lokalu redakcji, zajmującej część mieszczańskiego pałacyku
przerobionego wewnątrz na barak, trwa cisza. Sekretarka
naczelnego z hamowaną wściekłością sporządza kanapki, kładąc na
kromeczki chleba plasterki kiszonego ogórka oraz żółtego sera.
W elektrycznym czajniku zaczyna kipieć woda.
– Czy zastaliśmy redaktora Kocie Oko?
– Redaktor naczelny prowadzi teraz naradę z całym zespołem.
Wycofujemy się na rozjaśniony świetlówkami korytarz i siadamy
w stojącym tam fotelu.
Do akcji wchodzą krasnoludki.
– On nie ma kociego oka – opowiada Didirot z takim zawodem, jakby
spodziewał się owej źrenicy nad nosem naczelnego redaktora. – Tym
symbolicznym określeniem nazywa swoją intuicję oraz przenikliwość
i mądrość uzyskaną podczas wielu lat pracy dziennikarskiej.
Do gabinetu naczelnego redaktora, stanowiącego olbrzymi pokój
zastawiony zielono-brązowymi meblami, skrzaty dostają się za
sekretarką wnoszącą filiżanki z herbatą.
My, Zatraceński, nie mamy żadnego wyobrażenia o pracy
w gazecie. On, Jakub, jest zdania, że dziennikarz jest szczególnym
rodzajem człowieka, obdarzonym dużą inteligencją, zmysłem
obserwacyjnym, precyzją w formułowaniu sądów, oczywiście
wyłącznie racjonalnych, oraz mistrzem prostego, jasnego języka.
Według niego, Andrzeja, specjalista prasowy tropi niesprawiedliwość
i, mając na względzie interes pokrzywdzonych, skłania opinię
publiczną do udziału w naprawie zła.
Myślimy o małej, prowincjonalnej gazecie, a nie o centralnych
pismach, formułujących politykę rządzących. Pitigoras, słysząc nas,
cynicznie pokłada się ze śmiechu.
– Zatraceński – mówi czkając wesołością – redakcja, którą prowadzi
Kocie Oko, jest wyłącznie małą wytwórnią choinkowych ozdób. Co
tydzień porcja szklanych bombek, łańcuchów z wiejskiej słomy
i barwnej bibułki, kolorowych lampek i odrobiny paskudniejszych
zabawek, które są bardziej wiarygodne. Jak w każdej fabryczce,
załoga przede wszystkim myśli o zysku. Poza niską pensją za
dyspozycyjność obowiązuje akord. Kto więcej napisze, więcej
dostanie złotówek.
Ale nie w rzeczywistości, bo gryzmoły te podlegają powolnej
wycenie. Byle co naczelnego, na przykład felieton o nie
nieistniejących krasnoludkach, ma zawsze wartość najwyższą.
Następnie większą gotówkę zgarniać powinien zastępca szefa
i sekretarz redakcji, tak jak gdzie indziej. W „Wetknięciach” drugie
miejsce pod względem dochodów zajmuje urocza dama, nie mająca
z pisaniem nic wspólnego.
Naczelne Kocie Oko miłuje ją, powiedzmy od stóp do pępka. A reszta
zasuwa tropiąc sukcesy i nieprawości. Sukcesy ludzi
w województwie wielkich, nieprawości małych.
- I kto czyta ten tygodnik? – naiwnie pyta on, Andrzej.
– W piśmie są dwie atrakcje. Jedna coraz ważniejsza, czyli horoskop.
Druga coraz mniej intrygująca: program telewizyjny. Poza tym
„Wetknięcia” wyrażają myśli słuszne, więc mecenas utrzymuje je
przy życiu, nie ze swojej płacąc kieszeni.
Redaktorzy tęsknią za sensacyjnym wydarzeniem, na którego opis
żarłocznie rzuciliby się czytelnicy. Najlepiej gdyby to było
morderstwo, takie bardziej bulwersujące. Niestety, zdarza się ono
w województwie raz na dwa lata i wtedy miód zgarnia Kocie Oko,
pisząc reportaż w siedmiu odcinkach. A potrzebnych jest w miarę
ohydnych zabójstw przynajmniej pięć tygodniowo, dla każdego
piszącego jedno.
– Może my byśmy… – proponuje Mechiavelli.
– Dałoby się zrobić – mówi pogodnie Pleton. – Ale zapominasz, jak
nas Kocie Oko potraktował. Jeśli wyskoki krasnoludków w mieście
nie są sensacją równą zabójstwu i zgwałceniu kominiarza przez
uczennice szóstej klasy szkoły podstawowej, to co nią jest?
Krasnoludki, po wejściu za sekretarką po miękkiej zielonej
wykładzinie, lokują się na jednym z czterech foteli przy małym
stoliku. Zespół redakcyjny siedzi bowiem wokół dużego podłużnego
stołu i wsłuchuje się w perorę przełożonego.
– Utrzymujemy się we właściwych proporcjach – mówi Kocie Oko –
bo nakład naszej gazety systematycznie rośnie, chociaż liczba
nabywców spada. Za mało dajemy materiałów ciekawych
czytelniczo. Potrzeba reportaży mrożących krew w żyłach, ostrych
felietonów, takich jak mój rozprawiający się z bzdurą
o krasnoludkach.
Kocie Oko streszcza obecnym swe ostatnie dzieło, cytuje jego
fragmenty, smakuje niektóre sformułowania, objaśnia pointę,
wskazuje doskonałość konstrukcji i czeka na wyrazy uznania.
Sekretarz redakcji, człowiek podobny z jakiegoś powodu do krowy
holenderskiej, chociaż raczej mniej sympatyczny, przerywa zbyt
długo trwającą ciszę i żąda od dziennikarzy propozycji do
następnego numeru.
– Jak zwykle najpierw pan redaktor – zwraca się do najstarszego
w gronie człowieka w brudnych butach, wyszmelcowanym ubraniu
i z pomarszczoną jak zużyty kapeć twarzą. Ten chrząka, drapie się
w głowę pod skudlonymi włosami nieokreślonego koloru i sepleni: –
Zrobię kawałek o dzieciakach na obozach letnich. One zrą tam
codziennie makaron z dusonymi truskawkami, uscuplając zapasy
kitu potsebnego budownictwu do uscelniania okien.
– To niedobry temat – wtrąca Kocie Oko. – Są określone trudności
z zaopatrzeniem. Może jakieś sensacje wychowawcze na koloniach,
panie redaktorze.
– Dobze. Kierownik jednej kolonii nad mozem rznie jednocześnie
dwie wychowawcynie, higienistkę oraz intendentkę. A dzieci są
niewyspane, bo podglądają, włazą na dach budynku, skąd tę akcję
letnią dobze widać. Napisały list, ale anonimowy, jak wsyscy teraz.
– Dzieci nie są wiarygodnymi świadkami, wydarzenie incydentalne
i nie warto niepokoić rodziców – przerywa Kocie Oko. – I jak pan
chce to sprawdzić? Włazić na dach?
– Nie stać mnie. Starse chłopaki z kolonii ustanowiły bilety po
stówce. Dobra, napisę reportaz o pracach społecnych młodziezy. Jak
grabią plazę, robią pogzeby zdechłym rybkom i wygładzają moze
w casie stormu.
– Coś w tym sensie – cieszy się Kocie Oko. – No i horoskop.
Wezwana do sprecyzowania swych zamierzeń leciwa dziewczyna ze
szczątkowymi piersiami i krągłym jak sportowa piłka brzuchem,
mówi agresywnie: – Jestem wyczerpana, czuję się wyciśnięta. Całą
noc pisałam. Dam wywiad z trenerem sekcji brydża.
– A jak oni trenują, ci brydżyści? Na bieżni, w hali czy na pływalni? –
pyta Kocie Oko. – Niech się pani weźmie za tematy interesujące
czytelnika. I więcej pisze.
Pani redaktor blednie, czerwienieje i wybucha płaczem rzęsistym
niby jesienny deszcz.
– Są cztery moje materiały w zapasie – wrzeszczy. – Moje artykuły
nie idą i są najniżej wyceniane.
– Nie jestem niańką – stwierdza zimno Kocie Oko. – Nauczy się pani
pisać, to pójdą.
Proszę nie smarkać i podać temat!
– O ogródkach działkowych… Pomidory obrodziły… – połyka łzy
i uciera nos.
– No – cieszy się Kocie Oko.
Młody dziennikarz chce zająć się sprawą ośmioosobowej rodziny
mieszkającej w kompletnie zagrzybionym pokoju bez kanalizacji.
Poinformowany przez szefa, że takich rodzin są w mieście setki,
zmienia temat na rolny, gdyż region żyje z płodów wsi. Ma nawet
tytuł: „Gwóźdź do trumny rolnika”, gdyż w sklepach gminnych
spółdzielni brakuje tych precyzyjnych materiałów.
– I czego jeszcze brakuje? – pyta Kocie Oko.
– Wszystkiego.
– Bierzemy sprawę gwoździa.
Ostatni z niefunkcyjnych dziennikarzy proponuje problem
z dziedziny kultury, bo w piśmie o niej za mało. Dlaczego tutejszy
teatr zawiesza działalność w lipcu, kiedy turyści łakną duchowej
strawy? Ma nawet anegdotę. Otóż w sztuce Szekspira ostatnio aktor
grający rolę Romea, w scenie, gdy wyznaje miłość Julii i klęka u jej
stóp, puścił potężnego bąka.
– I z tego mamy zrobić kolejny numer? Dwanaście ciekawych
kolumn? – drwi Kocie Oko.
– Za wielu sefów, a za mało pisących – komentuje niechlujny
redaktor. – Pismu tseba współpracowników. Podatnych, miękkich,
dyspozycyjnych i psystępnych.
Krasnoludki uznają, że nadszedł właściwy moment dla ich spraw.
Mechiavelli wdrapuje się na stolik po poręczy fotela, a za nim
reszta. Są stąd doskonale widoczni, a pierwsze słowa skrzata
powodują, iż zespół redakcyjny odwraca się ku gromadce gnomów.
– Proszę o głos! – woła Mechiavelli.
Kobiety martwieją, mężczyźni zatykają się własnymi oddechami.
Tylko sepleniący redaktor pyta swobodnie szczupłego i niziutkiego
zastępcę szefa: – Cy to pana rodzina, panie redaktoze? Licna.
– Z chęcią wypełnimy cały numer tygodnika atrakcyjną treścią –
stwierdza Mechiavelli. – O przeżyciach erotycznych w wieku
siedemnastym oraz współcześnie z tutejszym stolarzem napisze
Madame Jeanne Antoinette de Pampadour. Sefona opublikuje nigdy
nie odnalezione wiersze, powstałe na Lesbos. Ta oto Yoriko Hiroshi
machnie artykuł do wyboru: o buddyzmie, zen albo o nieznanych
początkach i tajnikach walki karate. Panna Kukurydza da fachowe
uwagi o hodowli najbardziej obfitej w białko rośliny, od której bierze
nazwisko.
Zhinga z Matumby serdeczną rzecz o więziach kulturalnych
łączących odwieczne Murzynów z Polakami, a Hrabina Zofia Potocka
oplotkuje dziewiętnastowieczną rodzimą arystokrację, która
rozhulała i przehulała nasz kraj. Pleton zrobi przystępną krytykę
idealistycznej filozofii, Pitigoras obliczy, za ile dziesiątków lat
ukończona zostanie przebudowa wiaduktu na ulicy Tuwima. Didirot
wskaże zalety racjonalnego podejścia do zjawisk życia. Natomiast
Ainstein objaśni, dlaczego nie należy się lękać bomb atomowych
oraz neuronowych po ich wybuchu.
Ja osobiście zdradzę najskuteczniejsze metody kierowania masami.
Mamy także w zanadrzu szereg tutejszych ciekawostek i łatwo
dokumentujemy nie istniejące sukcesy.
– Sef miał rację – wtrąca sepleniący dziennikarz. – To nie są wrony,
tylko gadające spaki.
– Wszystko to wykonamy bezpłatnie – kończy Mechiavelli. – To
znaczy, że cała forsa za wierszówkę dla ulubieńców naczelnego
redaktora. Wszakże pod warunkiem: odwołane zostaną, ze
stosownymi przeprosinami, idiotyczne treści z felietonu o
krasnoludkach podpisanego przez faceta o nazwisku Kocie Oko.
– Cholera – mówi sepleniący. – Tu, na tym zadupiu, pierwsa na
świecie gazeta napisana psez krasnoludki. Wejdziemy do dziejów
prasy, będą się o nas ucyć.
– Uczyć nie ucyć, ty matole – poprawia go Jeanne Antoinette de
Pampadour. – Czy ty tak piszesz, jak mówisz?
– Nie – śmieje się sepleniący – oni za to pisą tak, jak ja mówię.
Dwie panie redaktorki leżą zemdlone, a trzecia, od sportu
i ogródków działkowych, stoi na swoim krześle i tupie, pragnąc
uchronić raz jedną, a zaraz potem drugą nogę od ugryzienia przez
krasnoludki. Sekretarz redakcji wyznaje bez pytania, że ateistą
został formalnie, zmuszony przez okoliczności życia, ale się naprawi
i że błądzenie jest rzeczą ludzką, po łacinie errare humanum est.
Potem do końca mamrocze wyłącznie prawdopodobnie po
francusku.
– To nie są ptaki – stanowczo stwierdza młody specjalista od
rolnictwa. – Ja znam ptaki. Kury, gęsi oraz inne. Wychowałem się na
wsi. Widziałem też bociana.
Chyba nie czuje się specjalnie dobrze.
– Dość – warczy naczelny redaktor. – Kto to przyniósł?
Jest czerwony na twarzy jak sztucznie barwiona lemoniada. Jego
tłusty palec, którym z obrzydzeniem wskazuje gnomy, też jest
czerwony. Potem palec zaczyna krążyć jak jakiś detektor do
wykrywania kłamstwa. Omija pogrążoną w nieświadomości redaktor
techniczną, mówiącego bez sensu po francusku sekretarza,
młodego znawcę wiejskich ptaków, tańczącą na krześle, drugą
nieprzytomną redaktorkę i zatrzymuje się na sepleniącym
specjaliście od młodzieży.
– Pan przyniósł to nakręcane świństwo!
– Ocywiście – cieszy się tamten. – Zawse nosę przy sobie porcję
krasnoludków.
One wystawają mi wołowinę w kolejkach. I pisą wsystkie moje
kawałki. A wam nie pisą?
Robi się małe zamieszanie, gdyż nimfy i krasnoludki chwytają się za
rączki, robią koło na stoliku i zaczynają tańczyć, śpiewając zgodnie:
– My jesteśmy krasnoludki, hopsasa, pod grzybkami pędzimy
wódkę, hopsasa…
– Pan to natychmiast usunie – żąda Kocie Oko.
– Prosę mi wybacyć – uśmiecha się stary redaktor. – Ale wizyty
nasych cytelników są w redakcji poządane, spiew nie został
zabroniony, a zadne psepisy nie ogranicają wolności krasnoludków.
Tańczący zatrzymują się i Didirot pyta stanowczo: – Mam rozumieć,
że ani współpracy, ani sprostowania nie będzie?
– Won! – krzyczy Kocie Oko. – Precz z tymi magnetofonikami!
– Nie jestem nakręconą maszynką – sprzeciwia się ostro Pitigoras. –
Jestem krasnoludkiem i nic, co krasnoludkowe, nie jest mi obce.
Na dowód, iż jest istotą myślącą, cierpiącą i ludystyczną,
w patetycznym geście rozdziera swoją zieloną koszulę, ukazując
owłosione piersi, a na nich uczyniony mazakiem napis: „Czytaj
»Wetknięcia«”. Natychmiast naśladuje go Jeanne Antoinette de
Pampadour, która dodatkowo zrywa biustonosz. Posiadany przez nią
napis jest podobny, tyle że zrobiony na bąblastych wypukłościach,
a słowo „czytaj” zastąpione jest czasownikiem „uprawiaj”.
– Prawie zawsze – opowiada jemu, Andrzejowi, Ainstein, kiedy
skrzaty odtwarzają w naszym swoistym telewizorze zaszłe
w redakcji wydarzenia – ludzie w końcu reagują agresja w stosunku
do nas. Albo uważają skrzaty za cudeńka współczesnej elektroniki,
albo za zwierzęta lub w ogóle nie dostrzegają, biorąc za omamy
i halucynacje będące udziałem innych. W każdym z tych wypadków
dominującym uczuciem jest wrogość. Kocie Oko już zaraz
próbowałby nas wygnieść jak kurczęta, gdyż jest twardym
racjonalistą, gdyby nie fakt, że niecodzienność przejściowo
sparaliżowała mu nogi. Kiedy odzyskał tam czucie, szedł ku nam
dosyć niepewnie.
Wszelki problem najlepiej jest zlikwidować niszcząc jego przyczyny.
Wytępienie krasnoludków, ciche wyrzucenie ich szczątków oraz
zobowiązanie zespołu redakcyjnego, by nie przyznawał się do
pijackich postrzeżeń, załatwia sprawę z uwagi na brak faktów
i świadków. Kocie Oko podchodzi powoli do stolika, na którym
znajdują się wszystkie skrzaty, unosi go i szybko przykłada blatem
do ściany. Krasnoludki powinny zostać spłaszczone i oddać zawarte
w ich organizmach soki suchemu, wiekowemu tynkowi. Tyle że one
spadają na cztery fotele podczas gwałtownego ruchu stolika.
W czasie, gdy naczelny redaktor „Wetknięć” z mocą dociska stolik
do ściany, gnomy uznają, iż najlepiej znaleźć się w cichym oku
cyklonu. Dwójka ładuje się do szerokich nogawek spodni Kociego
Oka, inne wdrapują się pod jego marynarkę, do jej kieszeni, na
ramiona, a nawet wczepiają się w bujnie, dostojne włosy jego
czupryny.
Z wierzchołka głowy naczelnego redaktora Mechiavelli powołuje się
na międzynarodowe konwencje oraz wszelkie inne przepisy
dotyczące praw krasnoludka i ochrony środowiska naturalnego. Jego
wysoki głos nie dochodzi jednak do czynników kompetentnych,
a Kocie Oko podryguje niby niedźwiedź na lekcjach tańca
w smorgońskiej akademii. Naczelny redaktor na ślepo uderza
dłońmi w rozmaite okolice swego pulchnego ciała, ale zawsze
w puste miejsce po przebywającym tam przed chwilą krasnoludka.
Sprawia wrażenie człowieka, którego oblazły znakomicie
wytresowane, duże kleszcze, więc miota się po gabinecie,
pokrzykując i tupiąc.
Żaden z dziennikarzy nie zrywa się, by mu pomóc.
– I to było najbardziej przykre – zauważa potem wrażliwa Yoriko
Hiroshi. – Był
samotny w najstraszliwszej chwili swego życia. Ani stosunek
zwierzchnictwa, ani uczucia przyjaźni i miłości, myślę o jego
oblubienicy, nie skłoniły chociażby jednego członka zespołu do
działania. Kiedy znękany ponad siły zbliżał się do któregokolwiek
z kolegów, ten uskakiwał, by nie zarazić się skrzatami.
Zasapany od wysiłku i oblany potem, gdyż nawet klimat nie ulitował
się nad jego opresją.
Kocie Oko ciężko siada w najważniejszym fotelu za potężnym
biurkiem i ryczy do obecnych: – Tchórze! Sami tchórze!
– Pan zdaje się używa tego określenia w sensie negatywnym?! –
pyta go Pleton, który wyskakuje redaktorowi spod marynarki, ląduje
na biurku i rozprostowuje ramiona wśród sterty papierów.
– I słusznie – stwierdza Didirot. Właśnie siedzi wygodnie na ramieniu
Kociego Oka i mówi wprost do jego ucha, jakby szukał z nim
przyjacielskiego zbliżenia.
– Ze wszystkich możliwych cech człowieka najwyżej należy kłaść
odwagę. Nie chodzi o odwagę samą w sobie, gdyż taka nie istnieje.
Ona pojawia się tam, gdzie jest do wykonania zadanie połączone
z ryzykiem utraty czegokolwiek, co jest nam drogie lub po prostu
potrzebne. Najcenniejsza bywa odwaga nieśmiałych i bojaźliwych,
aby okazać odważnymi, przemóc muszą opory zakorzenione w nich
samych.
W tym miejscu Didirot wylicza stu ludzi, którzy własnymi piersiami
i nie tylko tym organem ciała ratowali, co było do uratowania
w różnych okolicznościach.
Ponadto prosi, by się wyuczyć tych nazwisk, aby duchowa siła
odważnych przeszła na słuchaczy, co wzbogaci liczbę odważnych
i pchnie cywilizację.
My, Zatraceński, pomijamy tę listę, gdyż ludzie odważni są skromni
i nie pragną sławy. Poza tym nam odwaga nie jest potrzebna. Nie
możemy na przykład ocalić wciągniętych w zasadzkę żołnierzy ani
okazać odwagi cywilnej i dać się powiesić ewentualnie spalić za
prawdę. Następnie Didirot bezlitośnie drwi z tchórzostwa,
szczególnie jako źródła zastoju cywilizacyjnego. Przy okazji podaje
listę stu najwybitniejszych tchórzy w dziejach ludzkiego gatunku
i proponuje, by zapomnieć tych ludzi, którzy są bolesnym wyrzutem
w społecznej świadomości.
– Tchórzostwo zresztą – zakończy swą myśl Didirot – w ogóle
w ogóle nie istnieje, podobnie jak krasnoludki. To znaczy, że każdy
porządny człowiek jest odważny z natury, ale z różnych powodów,
najczęściej z lenistwa i dla zachowania aktualnej posady, nie
uruchamia w sobie tej właściwości.
– Niech mnie odważni pocałują w mój skrzaci tyłek – replikuje
Pleton.
Bardzo nieprzyjemny i niestosowny zwrot w poważnej dyskusji,
chociaż według niego, Andrzeja, w pewnym sensie rzeczowy, gdyż
gnom opisuje przy okazji swój tyłek tak zniechęcająco, że żadna
odwaga nie pozwoliłaby podjąć się proponowanej czynności. Dalsze
jednak argumenty Pletona mają charakter poważny i operują
dowodami trudnymi do obalenia: – Jeśli nawet przyjąć, że odwaga
buduje świat, to wznosi go dla tchórzostwa. Odważni, jako pierwszy
szereg dzielnych budowniczych nowego, zwykle giną, a zdobycz
przechodzi w dłonie tchórzy. Życie jest najwyższą wartością, oto
nasza popularna zasada, a kto boi się, żyje dłużej i zbiera plony
zasiane przez odważnych. To tchórze zachowują gatunek dla
wiecznego trwania, ponieważ dłużej żyją, więc i dłużej płodzą.
Tchórze nie krytykują i nie żądają, nie powodują tedy konfliktów i nie
łamią obowiązującego porządku. Tchórze nie biorą udziału w aktach
agresji, szanują prawo i są zwolennikami panującego ładu.
Najłatwiej zorganizować społeczeństwo tchórzy, a społeczeństwo
zorganizowane oraz uległe buduje wydajniej niż odważni, którzy
z reguły są burzycielami.
Dzięki tchórzom wszyscy wiedzą wszystko i nie jest potrzebne
stosowanie przemocy, aby się czegoś dowiedzieć. Tchórzostwo to
rodzaj lojalności i matka życia w uregulowanym, pewnym nurcie.
Tylko to uczucie powoduje, że nie czynimy rzeczy nie
przemyślanych, że umiemy wyobrazić sobie konsekwencje naszych
emocji.
Tchórzostwo oznacza bezpieczeństwo dla tchórza i dla innych. Ta
cenna cecha normalnego człowieka i krasnoludka z reguły łączy się
z podwyższoną wrażliwością.
Dlaczego tchórz nie zadaje cierpienia? Dlatego, że go się boi.
Najczęściej tchórzliwe są kobiety oraz rusałki. Stąd żyją dłużej, czują
głębiej, lepszą opieką otaczają najbliższych i nie zaznają wątpliwości
umysłu. Z tchórzostwa spełniają najbardziej nużące i znienawidzone
funkcje. Z tchórzostwa wybierają nieszczęśliwą pewność przy boku
nijakiego mężczyzny, zamiast szczęśliwej niepewności obok ideału.
Konsekwenty i przekazywany stanowczym tonem wywód Pletona
powoduje, iż specjalistka od sportu przestaje tańczyć na swoim
krześle, a nawet na nim siada.
Przebudzone z omdlenia inne dziennikarki wsłuchują się bacznie,
podobnie jak mężczyźni. Skrzat wydobywa z ucha złocistą kuleczkę,
bada ją oczyma i kontynuuje: – Tchórze najbardziej boją się śmierci.
I słusznie. Brak tej obawy zniweczyłaby ludzkość oraz krasnoludki
natychmiast, bo jest równy pozbawieniu instynktu
samozachowawczego.
Mówi się, że na tchórzy nie można liczyć. To prawda, oni unikają
udziału we wszystkim, co wiąże się z niepotrzebnym ryzykiem.
Zawsze natomiast są do dyspozycji, kiedy trzeba utrzymać
istniejący stan rzeczy. Bez wahania popierają ład, porządek i własny
spokój, więc spokój wszystkich. Można na nich liczyć
w fundamentalnych sprawach bezpiecznej egzystencji.
Pleton nie żąda uznania publicznego dla swego stanowiska. Uważa
raczej, iż nadanie tchórzostwu rangi szlachectwa lub stopni
naukowych, zaprowadzenie go w instytucjach wychowawczych,
przymus do niego i szeroka propaganda płynących z tchórzostwa
korzyści, mogłyby ludzi oraz krasnoludki odwrócić od jego
kultywowania. Tylko za dymną zasłoną powszechnego uznania dla
odwagi tchórzostwo może się, także na mocy przekory, bezpiecznie
rozwijać i pomagać ludziom czy skrzatom w przetrwaniu, a przede
wszystkim w eliminacji jednostek, których odwaga stanowi
przyczynę zagrożenia innych. Odważni sami się eliminują, cieszy się
Pleton z tego prawa społecznego i jest bardzo dumny ze swych
uczuć, naturalna konsekwencja wywodów.
Gnom sypie nazwiskami. Głośnymi, otoczonymi prawdziwym lub
wymuszonym szacunkiem. Podaje przykłady tchórzostwa tych
wielkich ludzi, którzy w istocie zbudowali to, co jest zbudowane.
Przekonuje, że tchórze są wydajniejsi nawet na wojnach, gdyż
skutecznie chroniąc własne życie, zabijają w efekcie więcej wrogów.
Wśród wybitnych, w skali województwa, ludzi, u których rozsądek,
najważniejsza cecha myślącego człowieka, wyraźnie przeważa nad
brzydką odwagą.
Pleton elegancko umieszcza Morskie Oko. Stwierdzenie to, czyżby
niebaczne, podrywa naczelnego redaktora do ponownego
nerwowego działania.
– Nigdy nie byłem tchórzem! – ryczy. – Zawsze piszę tak, jak myślę.
– Właśnie – ciszy się Pleton.
Do lojalności względem szefa poczuwa się jego zastępca.
– Zadzwonię po straż pożarną – proponuje odważnie.
– Ja zrobię – mówi Ainstein. – Powiem pożarnikom, że właśnie
krasnoludki, to jest terrorystyczna grupa kurdupelków, wzięła
w niewolę zespół redakcyjny.
Uwolnienie zakładników nastąpi po dostarczeniu przez straż pożarną
pół kilograma smażonej wołowiny bez kości.
– Oszalałeś! – drze się Kocie Oko na zastępcę. – Żadnych
krasnoludków nie było i nie ma!
– Gdzie pani nabyła tę szałową bluzkę? – pyta Hrabina Zofia
sympatię naczelnego.
Rusałka maszeruje właśnie po długim stole, przy którym odbywała
się narada. Nie czeka na odpowiedź, której zresztą nie ma,
i podchodzi do redaktora sepleniącego. – Podobasz mi się, staruszku
– mówi do niego kręcąc bioderkami.
– Zawse podobałem się dziewcętom – odpowiada redaktor i całuje
rusałkę w maleńką dłoń. – Cy pani ma wolny wiecór?
– Zboczeniec – komentuje sympatia naczelnego.
Otwierają się drzwi od sekretariatu, zagląda pracująca tam
dziewczyna i pyta: –
Czy podać już zakąski?
– Tak! – krzyczy stanowczo Kocie Oko. – I koniec przywidzeń!
Ciężkim, oprawnym w płótno rocznikiem „Wetknięć”, ujętym
niesamowicie szybko, rzuca w miejsce na biurku, gdzie Pleton dłubie
właśnie w drugim uchu. Skrzat wskakuje na rocznik i zjeżdża na nim
na zielony dywan. Sympatia naczelnego uderza torbą w Hrabinę
Zofię.
Zastępca szefa, uginając się pod ciężkim krzesłem, próbuje nim
przygwoździć trzy rusałki spoczywające pod filodendronem.
– Najprzyzwoiciej zachował się sepleniący – opowiada Pitigoras. –
Przygarnął
Hrabinę Zofię oraz Zhingę i widząc, jak wskakujemy na parapet
otwartego okna, sam je tam zaniósł.
– Nikogo nie złapali? – pyta on, Andrzej.
– Owszem. Rzucili się wszyscy i pod stołem oblepili zastępcę
naczelnego.
– Odważni ludzie – stwierdza z uznaniem Mechiavelli. – I twardzi, bo
sprostowania w naszej sprawie nie należy się spodziewać.
Krasnoludki lądują na pełnym śmieci podwórku za redakcją. Gubią
się w stosach papierów i odpadków, potem wychodzą na uliczkę,
gdzie jest przystanek taksówek.
Przyjeżdżają prawie pod nasz dom, gdyż ukradkiem zabierają się
samochodem z jedną z naszych sąsiadek.
My, Zatraceński, przeżywamy mieszane uczucia, gdy zawiany
zespół redakcyjny opuszcza lokal około godziny szesnastej. Dla
niego, Jakuba, jest to dowód, iż skończyła się wreszcie jego,
Andrzejowa, obsesja, kiedy sekretarka wyprasza nas z korytarza,
gdyż zamyka drzwi wejściowe.
– Gdybym nie miała w czubie – mówi do koleżanki przechodząca
obok nas dziennikarka – przysięgłabym, że szefa odwiedziły dziś
krasnoludki. Zupełnie trzeźwe krasnoludki. I że wyfrunęły przez
okno, co dowodzi, że były to raczej kolorowe papużki.
– Były – potwierdza koleżanka. – Ale już po wódce. Uchlały się i szef
im dowiódł, że są tchórze i nie mają rozumu.
– Głupie wrony – odpowiada pierwsza. – W tym mieście tylko Kocie
Oko ma rozum.
W lepkim smrodzie o właściwościach zepsutych jajek, który stoi nas
miastem gorącym jak kipiący czajnik, my, Zatraceński, biegniemy
szybko do naszego mieszkania. On, Jakub, naśmiewa się z niego,
Andrzeja, kpi z jego fantazji i troski, czy skrzaty same potrafiły
wrócić w domowe pielesze. Może nigdy się nie dowie, że żart albo
poważny przypadek losu podarował nam przed rychłą śmiercią coś
bogatszego niż bogaty świat rzeczy.
Na szczęście skrzaty są już w naszym mieszkaniu. Chodzą wśród
pięciu tysięcy książek, wśród pachnących trocin i wiórów,
pogryzając plasterki żółtego sera.
My, Zatraceński, bierzemy się za smażenie okonków, gdyż w rybach
jest fosfor, a od fosforu przybywa rozumu.
– Przypuśćmy, że tak było – stwierdza on, Jakub, gdy znamy już
zaszłe w redakcji wypadki, które uważa za wytwór zboczonej
wyobraźni jego, Andrzeja. – Jakieś krasnoludki w redakcji.
Prymitywne zachowanie. Wszystko po to, aby z dziennikarzy
zadrwić, ośmieszyć ich. Niemoralne jest umieszczenie człowieka
w sytuacjach satyrycznych tylko dlatego, że jakieś jego poglądy lub
zachowania nie odpowiadają nam.
– Skrzaty – odpowiada on, Andrzej – tylko uczestniczą w tej grze
pozorów, jaką jest cały świat.
– Wszystko jest grą pozorów – zgadza się Jakub. – Więc i one.
Czyżbyś nie zauważył, że prowadzimy życie pozbawione
sensownych motywów oraz celów? Biegamy gdzieś, widzimy coś,
słyszymy o czymś, zamiast codziennie wytwarzać z drewna lampy
i półki, sprzedawać je, nabywać żywność, odpoczywać i czekać na
wyznaczony koniec oraz ewentualne odwiedziny panny Nu-Nu. Tak
przecież istnieją wszyscy, czy chcesz być oryginalny?
VII
Zaprzecza się naszej narodowości oraz męskości. Podaje
w wątpliwość naszą godność i honor. Dowodzi się nietolerancji,
pogardy wobec ludzi, agresywnej mizantropii, a nawet przypisuje
rasizm. Mówi się o naszym wywyższaniu, nadmiernym poczuciu
ważności i wulgarnym chamstwie. Chcą nas bić i biją zresztą, wyciąć
różne elementy ciała, opluwają.
Każą całować dupę. Pewna dama w tym celu wystawia ją na
wieczorne światło, nie jest to dama zupełnie brzydka w tej części
swojej osobowości fizycznej.
Skrzaty z jakiegoś powodu odradzają nam ten przedwieczorny,
związany z interesami spacer.
– Nie chodź – mówi serdecznie Pleton do niego, Andrzeja. On, Jakub,
śmieje się z pełnego obaw nastroju Andrzeja.
– Musimy, durniu, odnieść to lustro. Było zamówione, jest zrobione
i przyniesie spory zarobek. Poza tym stanowi ślubny prezent matki
dla ukochanego syna.
On, Jakub, jest dumny z dębowej ramy, którą podrzeźbiliśmy na styl
barokowy, pracując z poświęceniem w duszącym powietrzu
rozżarzonego lata. Rama okala zwierciadło na przyszłą drogę życia
nieznanych nowożeńców.
O każdym działaniu lub jego zaniechaniu powinien decydować
rozsądek, a nie rozmazane przeczucia czy rady krasnoludków. Tym
razem on, Jakub, kieruje naszym wspólnym ciałem.
Z lustrem, opakowanym pieczołowicie w stary, muzealny afisz,
jedziemy autobusem, a potem idziemy na ulicę Jana Kozietulskiego.
W dużym ogrodzie budowany jest dom dla szczęśliwej, zawiązanej
właśnie rodziny. Z ziemi, wśród połamanych owocowych drzew
wyrosły już fundamenty osłonięte prowizoryczną podłogą z grubych
dech.
Właśnie na niej odbywa się wesele.
Przypalonego przez słońce i pokrytego kurzem weselnicy uznają nas
pierwotnie za stróża, strażnika gór i Skarbnika kopalnianego. Jest to
przyjemne. Ponadto snują jednak przypuszczenia, że jesteśmy
Żydem Wiecznym Tułaczem, włóczęgą podążającym do Katmandu,
obieżyświatem, który trafił na zamknięte koło wędrówki. Jest to
nieprzyjemne. Na mocy nieprzyzwyczajenia do ludzi z nieładnymi
długimi włosami i nieporządnie ogolonym zarostem, gdyż niezbyt
regularnie dokonujemy postrzyżyn oraz golenia, obecni na
uroczystościach traktują nas prawie wrogo, zwłaszcza że nie
wyciągamy dłoni po pierwszy i następne kieliszki. Być może
wybaczono by nam roboczy strój podczas takiej uroczystości (mamy
na grzbiecie spraną, przyprószoną pyłem koszulę), a nawet
zmierzwione włosy, gdybyśmy dostosowali się do obyczaju i pili za
zdrowie tych, którym zdrowia życzono. Z pięciu tysięcy książek
wiedzieliśmy, że gdy trafia się do obcego plemienia, należy
zaaprobować panujące tam formy, więc na przykład jeść
dżdżownice, skoro są jedzone, i spać z pachnącą tranem żoną
gospodarza, jeśli gość jest obowiązany to uczynić. Nie byliśmy
jednak gośćmi i nie łaknęliśmy alkoholu w sprażony słońcem dzień.
Jesteśmy obcym ciałem, w które przecież oni chcą przetoczyć krew
krążącą w zbiorowym organizmie zabawy, a my wytwarzamy
barierę immunologiczną.
Upatrzono nas na błazna, więc obiecują sobie wiele i jesteśmy
gotowi dać z siebie wszystko, by sprawić przyjemność weselącym
się ludziom. Zbliżając się do nich, wzbudzamy życzliwą wesołość,
ktoś krzyczy:
– Mamy nawet błazna na królewskim dworze!
Tedy nasza obecność może podnieść rangę wesela. Tylko królowie
posiadali błaznów, więc pan młody staje się królem, a jego kobieta
królową. Przyjmujemy tę funkcję z gotowością. Nasza stara,
pomarszczona twarz jest obliczem błazna.
Zamierzamy mówić rzeczy dowcipne, lecz prawdziwe, takie są
uprawnienia trefnisia. Mówimy więc, kiedy nalano nam wódki:
– Błazen nie pije, bo musi być inny.
Ale oni mają przeciwne wyobrażenia o błaznach, prawdopodobnie
z cyrku, spodziewają się zabawnych sytuacji, a nie mało śmiesznych
prawd. Pouczają nas o tym czynnie, gdyż ktoś wylewa alkohol na
naszą głowę, co wzbudza wesołość. Nie każdy mózg zmoczony
powierzchownie wódką jest śmieszny. Gdy chwytamy pierwszą
z brzegu butelkę żytnią i wylewamy na czuprynę tego, który zabawę
zapoczątkował, otoczenie nie uważa naszego działania za komiczne.
Otrzymujemy mocny cios w brzuch, skręcamy się i padamy na
ziemię.
Znów wszyscy rechoczą, a przez to wybaczają nam niegrzeczny
postępek, niemniej odmawiają wszelkich wartości ludzkich
w prymitywnych wiązankach słów. W ten sposób przestajemy być
błaznem, ale także i człowiekiem. Ktoś bąka, jest to na pewno
sentymentalna kobieta:
– Tułacz.
Tułaczy się w naszym kraju nie bije, więc weselni goście tylko plują
nam na koszulę, ale nikt nie podnosi karzącej ręki. Jest to zresztą
zabawa ludzi kulturalnych i konsekwentne bicie starszego człowieka
mogłoby zepsuć jej lekki nastrój.
Zaraz zresztą objawia się znana serdeczność Polaków: bez przerwy
poszukują dla nas pustych naczyń lub wręczają swoje, bez
sknerstwa wypełniając je wódką. Poza tym nie jesteśmy ważną
osobą. Pozycja ta należy do młodego człowieka, który wziął sobie
tego dnia młodą kobietę na całe życie, by razem powoływać do
istnienia następnych ludzi oraz wspierać się w złym i dobrym.
Starszy pan, siwy i dostojny jak Bóg naszej młodości, mający ponad
sześćdziesiąt lat, uznaje nas nagle za swego dziadka, co stwierdza,
głaszcząc jednocześnie z przywiązaniem po barku.
– Dobrze, że dziadek też przyjechał na wesele prawnuczki.
– To mój obowiązek – mówimy. – Bywam na weselach wszystkich
prawnuczek.
Ten człowiek całuje nas w czoło i żartobliwie wymawia zbyt ostre
pijaństwo.
Nasze włosy pachną bowiem żytem przerobionym na żytniówkę. Nie
wstydzi się jednak zapitego protoplasty, co potwierdza:
– Ja tam nigdy nie ukrywałem, że dziadek jest wieśniakiem na
kawałku piasku i gliny. Nigdy!
Nie jest jednak zadowolony z naszego wyglądu: – To wasze
chłopskie skąpstwo!
Mógł się dziadek ogolić. I spodnie założyć świąteczne.
– Wtedy, gdy żyłem – powiedzieliśmy chyba zgodnie z prawdą – nie
miałem spodni.
Chodziło się w lnianej koszuli.
– No tak – bąka niechętnie i z plastikowego kosza wydobywa zimną,
spieczoną nogę kaczki, którą nam wręcza jak sztafetową pałeczkę
pokoleń.
– Dziadek zje – mówi i szepce nam na ucho: – Ale bez mlaskania.
Dzisiaj się już nie mlaska.
Kacze mięso od wnuka nie uwłacza dziadkowi w czasach, kiedy
stanowić może tylko wspomnienie. Jemy tę nogę i jeszcze kawałek
piersi. Bardzo to smaczne, a mięsa wokół tyle, że on, Jakub,
racjonalnie martwi się, czy nie zostaną obniżone w kraju przydziały
kartkowe po takim weselu. Odmawiamy jednak wypicia okowity
i ten drobny fakt uprzytamnia naszemu rozmówcy, iż nie możemy
być jego dziadkiem. Zostajemy nazwani oszustem. Tylko oszuści nie
piją alkoholu, by móc oszukać ludzi uczciwych. Nie dajemy się
jednak wnukowi szarpać za koszulę, delikatnie odstawiamy go od
dziadka.
Nadaremnie szukamy kobiety, która zamówiła lustro. Jest
nieuchwytna, choć każdy ją przed chwilą widział, przecież kieruje
weselem i tym tłumem ludzi na zrębach nowego domu i wśród
drzew rozległego ogrodu. Orkiestra gra, co jest modne.
Wieczorna spiekota odbiera gościom wigor: pojadają leniwie i łykają
płyny nie tyle z apetytem, co ze wstrętem.
Nagle jesteśmy zaatakowani przez podstarzałą damę, której nogę
wyciągniętą na trawie przestąpiliśmy nieostrożnie i znaleźliśmy się
między grubymi łydami rozstawionymi szeroko, czemu winien jest
brzuch kobiety, cieknący między rozwarte pod spódnicą uda.
Rozrywa właśnie rękoma jakieś tłuste mięso i wkłada je do jamy
ustnej, na spódnicy zbierają się niedojedzenia. Zauważa nas
z powodu cienia, który rzucamy na jej opuchłą twarz, stając między
słońcem a człowiekiem.
– Ty skurwysynu – mówi i jest to może najtrafniejsze określenie,
jakim kiedykolwiek scharakteryzowali nas ludzie. Wypluwa jakieś
kostki.
Zatrzymujemy się, widząc chęć nawiązania rozmowy, w której nie
będzie konwenansów.
– Stój, skurwysynu! – potwierdza tę chęć. Ciemnymi, tłustymi
łapkami sięga po szklankę, z której wylewa za siebie czerwoną
lemoniadę i chyba zauważa gęsi smalec lub kurzą galaretę na
dłoniach, ociera bowiem najpierw jedną, a potem drugą
o spódniczkę, przekładając szklankę.
Pojmujemy, iż ma jakiś żal do nas. W takich wypadkach trzeba
pozwolić na upust, aby się cierpienia pozbyć, wynika to z zasad
psychoanalizy. Nie jesteśmy w stanie opuścić tej kobiety z oczyma
białymi od wódki, mimo rozsądku jego, Jakuba. Nalewa nam pełną
szklankę alkoholu ze stojącej przy niej butelki, ale podaje niewiele,
lokując połowę w materiale spódnicy. Bierzemy od niej szklankę,
gdyż jest niewiastą nieszczęśliwą, a dzieli się z nami tym, co
najbardziej lubi, piękna cecha człowieka. Wylewamy napój na
ziemię, kiedy ona napełnia swój kieliszek.
– Nigdy nie chciałeś pić ze mną, tylko z różnymi – mówi srogo. – A
teraz nie masz z kim, dlatego wziąłeś.
Zaprzeczamy temu faktowi, bo ona tego oczekuje. Nasza niezgoda
na jej prawdę uruchamia w niej to, co ma do powiedzenia. Najpierw
charakteryzuje nas za pomocą wyrażeń oraz zwrotów sprzęgających
w najdziwniejszych wyobrażeniach kobiece i męskie wstydliwe
elementy ciała. Potem odtwarza nasze obfite, lecz niewybredne
życie erotyczne polegające na bezustannym wtykaniu każdej, jaka
stanęła nam na drodze.
– Chyba – zauważamy z woli jego, Andrzeja – która leżała nam na
drodze?!
Ale ona nie słyszy nas, gdyż mówi w natchnieniu, z mocą, która daje
bunt przeciw brudowi moralnemu i poczucie latania po szczytach
gór, kiedy tymczasem w dolinach my, Jakubowie i Andrzejowie,
wtykaliśmy, w dodatku po innych mężczyznach, co budzi największe
obrzydzenie, jeśli pomyśleć, ilu ich było oraz będzie w jednym
kobiecym otworze, które przecież nie jest cylindrem spalinowym
silnika. Czyniąc te rzeczy, ociekające wstrętnym wodnistym
smalcem, jednocześnie rozdawaliśmy dziwkom mienie tej kobiety,
albowiem sama nasza uroda nie skłoniłaby tamtych do zadzierania
spódnic, zadzierania potrzebnego, by uczynić dostęp wtykaniu.
Tamte nasze kochanki nie były więc bezinteresowne, sprawia to
nam największą przykrość, gdyż teoretycznie jesteśmy za
wtykaniem ze wszystkich powodów z wyjątkiem wymiernych
korzyści. Rozumiemy również, ze względu na częste nawroty do tej
sprawy, że najbardziej bolesne dla naszej rozmówczyni było
wetknięcie pewnej Niemce, zagadnienie tedy wiąże się
z patriotyzmem. Czerpiąc trochę mocy od monologizującej kobiety,
stanowczo zaprzeczamy, iż tamtym nie, a tej na pewno nie. Ona
przekrzywia głowę niby ptak i pyta: – Nie?
– Nie! – kategorycznie jesteśmy za wtykaniem z przyczyny pięknych
uczuć oraz za przedstawicielkami naszego narodu.
Rozgniewana uderza pięścią w butelkę i tłucze ją bez żadnej dla
siebie krzywdy.
– Z Niemką też – mówimy pojednawczo. Później pochwali Andrzeja
za to Mechiavelli.
Nie dlatego, że nie należy zabierać ludziom radości upierania się
przy szczegółach, ile że zawsze trzeba poddawać się wściekłości
i sile innych dla świętego, zawsze pożądanego spokoju.
Kobieta ma przy swoim boku zapas pełnych butelek, więc dolewa
sobie do kieliszka, aby uzupełnić siły, i płacze w poczuciu
udowodnionej krzywdy.
Dowiadujemy się, że kochała nas, dlatego opuściła starego męża
oraz dzieci i zamieniła słoneczne duże pokoje na ponure pudełka
naszego domu. Ona wierzy w miłość i on, Andrzej, odczuwa dumę,
iż byliśmy tak kochani przez kobietę wierzącą w miłość. Niestety,
interesowało nas tylko wtykanie, stąd te nasze późne powroty do
domu, gdzie przecież nie tylko wódka, ale pełno jedzenia
w lodówce.
– Szablę – mówimy wyjaśniająco – lub szpadę należało naprawić,
oczyścić, wypolerować.
Także po godzinach pracy, ludzie bowiem czekali w muzeach, by
zobaczyć, jak zarzynano dawniej.
– Miała nogi jak szable – mówi kobieta – owa kurewska Niemka.
I wtykałeś jej szpadę w te szable.
Rejestr win, których nie dostrzegliśmy ongiś, zawiera również dywan
zniszczony lutowaniem oraz sofę zużytą przez nasze odpoczynki.
Zużyliśmy wszystko, co mężczyzna może zabrać kobiecie i zużyć,
więc jeśli nawet może nam zapomnieć niepohamowane wtykanie,
dywan z kroplami cyny jest nie do wybaczenia. Nigdy nie
posiadaliśmy dywanu, także lutowanego cyną, sofy, a także Niemki
z szablistymi udami, przecież wierzymy w prawdę różnych ognistych
przemówień, zwłaszcza kiedy dominuje w nich niezaprzeczalna,
ulubiona przez niego, Jakuba, logika. Kobieta, zataczając rondo
w swej wypowiedzi, określa nas ponownie w sposób pierwotny
i składa życzenie, abyśmy zgnili, rozłożyli się szybko jak nasza
matka, co oznacza, iż odgadła naszą wolę i podziela utrwalone
w nas pragnienie.
Życzenia kończą rozmowę, ona podkurcza nogi, byśmy mogli odejść
i dźwigać winy, skoro nie rozpoznaliśmy tkliwych uczuć, jakimi nas
kiedyś obdarzyła. Rzuca butelką, wódka oblewa nam plecy,
a kobieta płacze rzęsiście. Siedzące i stojące obok panie napinają
się groźnie. Idziemy dalej, gdzie młode małżeństwo, wtulone
w siebie, patrzy w swe twarze.
Świeża mężatka dostrzega nas, chociaż oczy ma utkwione
w źrenicach towarzysza, i szepce: – Śmierdziel.
Jest to niewątpliwie skutek niewłaściwego stroju, który nie przystoi
na weselu.
Mąż młodej kobiety wyraża chęć usunięcia nas z uroczystości, za co
pogłaskano mu grzywę. Nie goni nas jednak, ktoś mógłby mu ukraść
śliczną kobietę.
Idziemy między drzewami omdlewającymi od upału. Ktoś podstawia
nam nogę i w tej pozycji, w jakiej potem leżymy, kilka osób
proponuje wódkę. Odmawiamy. Jest to na rękę obecnym, gdyż opór
uzasadnia wszelkie kontrdziałania. Ale wcale nie nasza niechęć do
alkoholu, lecz wcześniejszy, być może zbiorowy zamysł powoduje, iż
w biegu dalszych wydarzeń jesteśmy zmuszani do przyjęcia nowej
religii albo ideologii, mimo że nie mamy żadnej starej. Gromadce
weselników wśród spieczonych słońcem drzew jabłoni oraz grusz
przewodzi niski mężczyzna o oczach niebieskich i tak wypłowiałych,
jakby potrafił otwarcie patrzeć w słońce i zmuszać je do posłuchu.
Zwracano się doń: pan Adam, więc może od niego zaczyna się
gatunek ludzki. Jest kurduplem, a jednak przewyższające go
wzrostem otoczenie gorliwie wypełnia polecenia.
– Zaatakujemy go z różnych płaszczyzn – mówi o nas pan Adam.
Dwu mężczyzn, na pewno uprawiających kulturę fizyczną, staje
butami na naszych dłoniach wyciągniętych do przodu, a trzeci,
bojaźliwie wprawdzie, siada na naszych łydkach, co trzyma nas
długo w pozycji jakby leżenia przed ołtarzem, którego jeszcze nie
ma, ale który zostanie przygotowany.
– Żeby to wypadło po bożemu – mówi Adam.
Ten chabrooki człowiek bystrze zauważa leżącą opodal skrzynkę
zawierającą sześciocalowe gwoździe i praktycznie, mimo swych
mistycznych albo i racjonalistycznych idei, postanawia je
wykorzystać. Rozważa więc, myśląc głośno, możliwość przybicia
naszych dłoni do najbliższego drzewa. Uświadamia sobie jednak, że
my, przypadkowy gość na weselu, moglibyśmy potem zostać
pierwszoplanową postacią całego kultu, zna precedens z przeszłości
człowieka.
Opowiada leniwie wszystkim dokoła tę starożytną historię
ukrzyżowania, ale deklaruje się przeciw naśladownictwu. Każe tedy
młodej dziewczynie zabrać skrzynkę z gwoździami, by nie kusiły go
możliwością.
W towarzystwie pana Adama znajduje się także kilka dam w wieku
średnim.
Przytupują głucho w wypaloną żarem murawę, gdyż orkiestra gra
w rytmie rocka muzykę do tańców góralskich. Widzimy z naszej
pozycji nogi tych kobiet do kolan oraz ich stopy w pantofelkach,
mimo że w kraju brakuje butów. Kobieta wyznaczona przez pana
Adama nie podejmuje swojej roli z wielką chęcią, wszakże
podejmuje ją, gdyż się boi. Cudzy strach, myśli on, Andrzej, należy
zrozumieć i usprawiedliwić jego skutki.
– Pani będzie uprzejma uruchomić się – mówi pan Adam, a kobieta
prosi, by inni na to nie patrzyli.
– Uszanujmy wstyd pani Olgi – nakazuje pan Adam.
W każdym razie ona się uruchamia, wykonując bardzo zwykłe
czynności, chociaż może niezbyt zwykłe w tej sytuacji, gdyż staje do
nas tyłem i z drżeniem, niby żaba skaczą jej wyraziste mięśnie
łydek, unosi do góry dolną część doskonale skrojonej spódnicy.
Czyni to z wahaniem, przecież ciągnie skutecznie wzwyż, aż ukazują
się w całości jasnobłękitne majtki w kolorze oczu pana Adama.
Powolność i niezdecydowanie ustępują nagle, kiedy chwyta
kciukami za gumkę niezapominajkowych, króciutkich majtek, by
zsunąć je na uda. Pan Adam, mocno ciągnąc nas za włosy, unosi
naszą głowę, byśmy patrzyli na to, co się objawiło.
Kazano nam patrzeć ze czcią.
Te nie nazbyt obfite, starzejące się, białe, gdyż nie obcujące ze
słońcem, pośladki istoty ludzkiej rodzaju żeńskiego wydają się
zupełnie ładne i natychmiast szukalibyśmy stosownego porównania,
jak podczas konkursu urządzonego przez nimfy, gdyby nie sytuacja,
oglądanie bowiem kobiecego tyłka powinno zależeć wyłącznie od
chęci obojga zainteresowanych.
Trzeba jednak, racjonalnie myśli on, Jakub, uwzględniać fakt, iż
żyjemy w społeczeństwie, więc inni wiedzą lepiej, co jest dobre dla
pozostałych.
Nie chodzi tu jednak o zgorszenie starzejącego się człowieka ani
nabycie mu głowy przymusową żądzą, obywatel imieniem Adam
żąda, byśmy uznali pupę za jedyną świętość. Nie chodzi mu
o pośladki właśnie tej kobiety, stojącej nieruchomo niby posąg,
niewątpliwie już bez wstydu, gdyż w tym jej miejscu nie zauważamy
śladów rumieńca. To, co pani Olga nam okazuje, jest wyłącznie
modelem idei, niedoskonałym trochę wyobrażeniem istoty tego, co
powinniśmy odtąd za najważniejsze uważać.
– Problem jest taki – uroczyście mówi pan Adam – że dupa stanowi
kwintesencję wszelkiej egzystencji.
Nie jest zainteresowany naszym chwilowym hołdem złożonym pod
przemocą. Człowiek ten pragnie, byśmy na zawsze uznali to, w co
sam wierzy. Z kolei racjonalnie uważa, że jego wiara jest najlepsza,
skoro sam ją wyznaje. Niewątpliwie jest prorokiem lub ideologiem
nie cofającym się przed żadnymi metodami przekonywania
niewierzących, gdyż liczy się szlachetny cel. Poczynania takie, jak
później jemu, Andrzejowi, wyjaśnił Didirot, wypływają z ludzkiej
dobroci, znalazłszy bowiem prawdziwy ideał, ludzie nie zatrzymują
go dla siebie, jak wszystko inne, lecz uporczywie dzielą się z resztą.
– Doprowadziłem cię, ciemny człowieku – mówi pan Adam
w natchnieniu – do najświętszej dupy. I ona mi świadkiem, że czynię
to dla twojego dobra, byś żył w szczęściu.
Tylko ona nadaje sens każdemu bytowi w każdej godzinie.
– W istocie – skomentuje rzecz Ainstein – nie był to zły pomysł:
nieszczęściem człowieka i krasnoludka są różne wątpliwości.
Natomiast zaangażowany w cokolwiek, spędzi życie w celowym
działaniu. Dotychczas na ogół sięgano po cele niejasne,
niematerialne, doskonałe tylko w pojęciu, faworyzowano idee
absolutne zapominając, iż żyjemy przede wszystkim zmysłami.
Potem zaczęto czcić wytwory pracy lub ją samą. A przecież
najważniejszy jest człowiek, tedy i jego część.
– Przecież mogę skłamać, że uwierzyłem – mamroczemy do pana
Adama. Niewygodnie jest mieć głowę uniesioną w ten sposób, w jaki
nam ją uniesiono. Bolą również dłonie pod butami dwu silnych
mężczyzn. Wydaje się, że nie myślą o naszym fizycznym cierpieniu,
skoro pracują dla naszego zbawienia.
– Kłam – pozwala pan Adam, bo znaczenie ma liczba wyznawców
publicznie wyrażających aprobatę dla idei. Nagle puszcza naszą
głowę. Zwolniona z naprężenia uderza w ubitą murawę, chrupie coś
w nosie i cieknie z niego krew.
Kiedy prorok unosi ja ponownie, zlizujemy językiem słony płyn.
Własna krew jest zawsze wyborna w smaku.
Kobieta stoi nieruchomo, zaciskając uda, gdyż problem nie w tym,
byśmy wierzyli w to, co pupa ukrywa, lecz w całość. Jej pośladki nad
obsuniętą niżej błękitną materią wydają się skrawkiem białego
nieba, a nawet nawianą przez wiatr wydmą ze śniegu. Gdyby dało
się pogłębić ekstatyczny nastrój, któremu ulegamy tylko częściowo,
pan Adam miałby szansę zdobyć w nas rzeczywistego zwolennika
swej ideologii. Niestety posiadaliśmy, to znaczy on, Jakub, umysł
pracujący w różnych okolicznościach. Wiązał on natychmiast
skrawki zdarzeń w wyjaśnialną racjonalnie całość, niekoniecznie
trafną, ale często przenikliwą, co należało sprawdzać.
Przełknęliśmy swoją krew z odrobinami piachu i wyschłych roślin,
zmiecioną językiem z warg, i powiedzieliśmy bardzo głośno: – Ty,
Adam, czcisz ją, bo nie potrafisz z nią co innego począć.
Nie musimy tłumaczyć prorokowi, że umiemy jeszcze z kobiecym
tyłkiem robić co innego, gdyż ponownie puszcza nasze włosy i tym
razem uderzamy czołem, tedy składamy mimowolny hołd. Kobieta
osłania przedmiot kultu błękitną materią, która kojarzy się dzieciom
z szatami anioła, a potem opuszcza zasłonę spódnicy. Znów drży ze
wzburzenia i kiedy powstaliśmy, chwytamy jej bezwolną dłoń,
całujemy krwawo i stwierdzamy, że w innych okolicznościach
bylibyśmy zdolni do komplementów związanych z urokami jej ciała.
Pana Adama, wyrywającego się nadal ku nam, wyznawcy trzymają
za ramiona, możemy więc odejść bez wiary, pogrążeni nadal
w poczuciu bezsensu świata. Słońce zachodzi w łagodniejszym już
cieple i wzruszających dźwiękach wojowniczych marszów.
Obmywamy nieco twarz mineralną wodą z nagrzanej butelki, jakich
wiele sterczy z plastikowych skrzynek.
Twarze weselników zacierają się w rosnącym, letnim mroku, który
zmienia naszą sytuację: będąc również bez twarzy, stajemy się
jednym z wielu akceptowanych.
Nasza biała koszula nie razi, inni mężczyźni również zdejmują
marynarki, plamy od kapiącej jeszcze krwi łatwo utożsamić
z wylanym przez niezręczność sosem.
Nikt już nie proponuje wódki, ludzie zgromadzili jej zapasy dla
siebie, by nie szukać w ciemności.
Przechodzimy kilkanaście metrów ogrodu i wracamy do samotności,
w której tkwią wszystkie nieszczęścia, jakie mogą się trafić
człowiekowi, bo szczęście jest tylko wśród ludzi.
Dogania nas wtedy ta kobieta z wypukłym przedmiotem kultu pod
spódniczką.
Musiała więc iść za nami od momentu rozstania z panem Adamem
i bacznie ślepić w mroku, by nas nie zgubić.
Olga nie przychodzi, by nas przeprosić za cokolwiek ani by
cokolwiek dać. Chce się tylko trochę uskarżyć na pana Adama.
Dotyka delikatnie naszego ramienia, jakby chciała i nie chciała się
ubrudzić, i wyjaśnia, że nie jest krewną, żoną, tym bardziej
kochanką tego człowieka. On jest, jeśli nie chory umysłowo, to
niesłychanie głupi, upojony władzą, gardzący podwładnymi
w instytucji.
Oczywiście ani ona, ani ktokolwiek go nie szanuje. Z chęcią
zmieniłaby pracę, gdyby znalazła się jaka lepsza, spokojna
i wystarczająco płatna. Mówi szybko, lecz z trudem układa zdania,
czyniąc to z wyraźnym niepokojem, czy człowiek zrozumie
człowieka, jest bowiem zdania, że istoty ludzkie są niby pnie drzew,
może nawet w gęstym lesie, przecież stojące osobno.
My, Zatraceński, nie mamy dla niej zajęcia równie wartościowego,
jak to, które ma, niemniej uspokajamy ją, że wielu porządnych ludzi
aprobuje podobny los.
– Tak pan sądzi? – pyta z nadzieją.
Możemy to potwierdzić, mimo wahań jego, Andrzeja, i nasza
pewność uspokaja ją.
Na chwilę przed odejściem prosi jeszcze, byśmy starali się
zapomnieć, co widzieliśmy. Byłoby jej przykro, gdyby jakieś
przyziemne myśli krążyły wokół
w naszym wspomnieniu, to znaczy jakieś zwierzęce pragnienia,
ukazała nam przecież na rozkaz przełożonego. Omijając nawet
nazwę swego siedzenia, zwraca nam uwagę, iż należy ono tylko do
jej męża, którego wprawdzie nie kocha, ale zawarli lojalną umowę,
iż tylko on będzie miał dostęp, no, może z pewnymi wyjątkami.
– Daję pani słowo – mówimy mocno – iż gdybym w ogóle już nie miał
o czym myśleć albo marzyć i gdyby wbrew naszej woli wychylił się
z pamięci obraz pani śnieżystych pośladków, potraktuję je jako
świętość.
W podzięce targa dłonią nasze włosy, już bez delikatności, byśmy
zrozumieli co czuje, i odchodzi ku swoim. Nad weselnikami zapalają
się barwne lampiony, ożywia się orkiestra i jesteśmy niczym
Stanisław Wyspiański, obserwujący zdarzenia na ślubie przyjaciela.
W muzycznych przerwach idzie ku nam przyjemny gwar,
rozróżniamy pojedyncze głosy, toasty, w których życie nowożeńców
jawi się bez trosk i nieszczęść. Czynione są również aluzje do
wtykania oraz kobiecej szczeliny, której pan młody nie przetka przez
długie życie, taka to czynność.
– Ludzie – mówi on, Jakub – może są czasem nieprzyjemni, ale nie
sposób żyć poza nimi.
Natomiast walcząca z pustką imaginacja wywołuje w niektórych
idiotyczne krasnoludki.
Oczywiście nie ta myśl wydobywa z półmroku pana Adama, który
zbliża się ku nam bez podwładnych, więc w nim, Andrzeju, powstaje
chęć, byśmy naszymi stolarskimi dłońmi przekazali mu podstawy
naszej religii. By jednak coś głosić, trzeba posiadać zwarty system
metafizyczny lub racjonalny. Pan Adam niesie w obydwu rękach
odwinięte z papieru lustro z barokową ramą, które pozostawiliśmy
na miejscu poznawania zasad jego wiary. Przejaw jego dobrej woli
w tej mierze myli nas tak bardzo, iż nie przewidujemy
niebezpieczeństwa nawet wówczas, gdy podnosi lustro do góry,
a potem tracimy przytomność.
Dopiero około północy leżącego wśród krzewów porzeczek
odnajdują nas krasnoludki.
Dębowa rama okala naszą skrwawioną głowę wśród ostrych
odłamków grubego szkła.
Mechiavelli śmieje się:
– Oto żywy autoportret Zatraceńskiego.
Krasnoludki obmywają nam głowę wodą mineralną „Połczynianka”,
usuwają z włosów i skrzepów krwi odłamki szkła oraz nakazują
powrót do domu z tak udanego wesela.
On, Jakub, jakby je momentami dostrzegał, kiedy przynoszą nam
ulgę, ale później weźmie widok skrzatów w półcieniach nocy za
objaw zamroczenia. Musimy przejść przez całe miasto i skwapliwie
unikać wojennych patroli: tak poraniony i pobrudzony krwią
człowiek, jak my, może być winien każdej zbrodni.
Kiedy wychodzimy na plac Zbawienia, z daleka bierzemy owe
skupione ruchy za taniec pod rtęciowymi lampami. Bardzo poważny
taniec dwu sprężonych postaci, obracających się powoli z ugiętych
kolan wokół wyznaczonego przez siebie środka.
Nie ma muzyki, gra im cisza albo słyszą od wewnątrz jakiś rytm ci
tancerze.
Krążą w napięciu, ich ciała poddają się miękko lekkiemu kołysaniu.
Jeden ubrany jest w koszulę niby ze zmrożonego śniegu: wielka
lampa wydobywa z niej absolut bieli. Koszula jak wielki kielich
powoju. Barwa drugiej również kojarzy nam się z kolorem kwiatu:
wspomnienie rozwiniętych płatów ogrodowych maków o czerniejącej
czerwieni, bardzo poważna to barwa i głęboka.
I my, Zatraceński, i krasnoludki patrzymy z przyjemnością, nie dla
barw tancerzy, lecz dla pięknych ruchów. Surowa powściągliwość
ciał zastygających nieruchomo, kolisty krok, baczna gotowość do
zafalowania, kiedy któryś daje ku temu niewidzialny znak. Rękawy
koszul są bufiaste, bardzo piękne.
Decydujemy się iść niesłychanie powoli, by nie budzić mężczyzn
z zatańczenia.
Raczej nigdy nie przemawiał do nas ten sposób zorganizowanego
ruchu. Może dlatego, że jego, Jakuba, brzydził rodowód tańca,
w którym zapisała się wszelka przeszłość człowieka. Więc magiczne
wymuszanie pożytków od ciemnych sił, hołd bogom i zdarzeniom,
erotyka skrępowana przez pasy cnoty konwenansów, nieumiejętne
naśladowanie zawirowań natury.
Powiedziano raz na zawsze: w tańcu objawia się radość człowieka.
Dlaczego radość?
Cokolwiek można odczytać z tanecznych figur, więc wszelkie twarze
Boga czy lubieżność, taniec mężczyzn na kamiennych płytach placu
ma w sobie inny sens.
Uważnie wpatrzeni w siebie, pilnie czytają ze swych oczu
zamierzenia o ruchu, który za moment podejmą. Obydwaj trzymają
ugięte w łokciach ręce przeciw czemuś.
Idące przed nami piechotą krasnoludki powodują, że zatrzymujemy
się niedaleko tańczących. Podoba się im ten ruch, który szuka
wolności w przestrzeganiu reguł, albo, jak zawsze, wiedzą
o wszystkim więcej niż my, Zatraceński.
Kiedy tańczy dwu ludzi, jeden z nich niewidocznie prowadzi zabawę.
Spostrzegamy, iż rolę tę wziął na siebie czerwonoczarny. On
zaczyna każdy krok, a biały natychmiast reaguje, choć zawsze
o cząstkę czasu później. Po obrocie szybkim jak uderzenie skrzydeł
owada przystają w innym miejscu i próbują zrozumieć moment oraz
prawidło następnej figury.
Bardzo długi, zawzięty taniec w milczeniu tym cięższym, że
rozrzedzone, gorące powietrze nocy wymaga wyrazistej pracy płuc.
My, Zatraceński, a nawet krasnoludki, oddychamy głęboko, ale
tańczący lekceważą tę czynność, jakby była zakazana. Finał jest
nagły.
Niewątpliwie powoduje go tancerz biały, kiedy rodzi się w nim
pragnienie niepodporządkowania. Jesteśmy pewni, że zapragnął
choć jedyny raz uczynić ruch własny, uprzedzający to, co narzuca
partner. Wtedy umiera pod trzema ciosami noża, jakimi morderca
dopada jego piersi i brzucha.
Nie dlatego, aby uspokoić sumienie, musimy wyznać, iż nie
dostrzegaliśmy błysku stali przygotowującego zabójstwo. Nie
zobaczyliśmy lśnienia noża, póki brzeszczot nie stał się czerwony,
my, specjaliści od białej broni. Kłamstwem można oszukać
wszystkich, przecież nie siebie. Jednak, jeśli nawet narzędzie było
schowane w czerwonoczarnym rękawie koszuli, powinniśmy je
wyczuć. Stal pachnie jak wszystko. Przez większość życia
towarzyszyła nam w pracy woń materiału, z którego robiono szable,
miecze oraz sztylety i nadal robi się noże do zabijania. Tyle że
łatwiej wyczuć jest narzędzie już kiedyś użyte, gdyż poci się
z pragnienia za posmakowaną kiedyś krwią. Nóż zabójcy nie był
sztyletem, nie był nawet nożem.
Spostrzegamy to później, gdy morderca stoi z nim w dłoni po
męczącym tańcu. Ktoś przygotował do tego celu stolarskie dłuto,
szesnastkę, szlifując ostrze w szpic.
Nie zadbał o piękno, jako rękojeść pozostawił drewniany uchwyt do
pobijania.
Nie odczuwamy strachu, rzucając się na pomoc trupowi, którego
pierwszy cios przygina w kierunku partnera, drugi prostuje,
a następny znów przygina: oto japońskie, grzecznościowe figury
kończące skupiony taniec. Kiedy dobiegamy, zabity pada na plecy.
Zamykamy mu oczy gestem podpatrzonym w filmach.
Krasnoludki pozostają w cieniu olbrzymiej lipy.
– Ty także jesteś inny – mówi z pogróżką morderca na pustym, a tak
przecież ludnym podczas dnia placu. Stoi nad nami wyprostowany,
spokojny, z dłutem, którym wyrzeźbił śmierć.
– Dlaczego? – pytamy cicho, chociaż udzielił już nam odpowiedzi.
Podnosimy się, bo nikt nie płacze nad obcymi. Czujemy wówczas
zapach nakarmionego, leniwego w sytości żelaza.
– Inny, co to znaczy inny? – pytamy stanowczo mordercę. Człowieka
wolno zabijać tylko urzędowo, z decyzji pewnej liczby starszych
panów w czasach pokoju i wojny.
Twarz zabójcy męska, piękna i rozumna, z płonącymi, ciemnymi
oczyma. Milczy i uśmiecha się.
– On – wskazujemy na truchło – zabrał ci kobietę?
Odpowiada figlarnym błyskiem oka, jakby było niemożliwe, by
odebrać mu kochankę, żonę lub córkę.
– Więc zabił ten zabity? Kogo zabił i dlaczego cię to uraziło?
Ale umarły nie zabił, co czytamy z ironicznego skrzywienia warg.
I nie obraził dotkliwie.
Nie ukradł, nie doniósł, nie zasłaniał ani słońca realnego, ani słońca
prawdy.
Pozostaje jeszcze kilka możliwości.
– Zrobiłeś dla dobra ogółu. Uniosłeś się, gdyż nie wolno tolerować
odstępców.
– Półgłówku – mówi wreszcie łagodnie. – On był inny.
– Miał innego Boga? Był Szkotem, Peruwiańczykiem, Indianinem?
Nie mówił naszym najpiękniejszym językiem? Był bogaczem? Albo
raziła cię jego nędza? Był głupcem albo filozofem? Był kobietą?
Śmierdział? Może mlaskał przy jedzeniu? Był przełożonym albo
podwładnym? Nie pił, gdy piją, lub odwrotnie? Był pyszny?
Nadmiernie pokorny?
Wreszcie przychodzi nam na myśl, że zabity był po prostu brzydki,
gdy światu potrzeba ładnych. Pytamy mordercę i o to. Dopiero po
męce nie kończącej się zgadywanki, kiedy już trochę zapominamy
zabitego, chociaż leży przed nami, i wciąga nas sama zagadka,
przychodzi rozwiązanie najprostsze:
– On miał inną koszulę niż ty?
Ze swobodą przyznaje nam spóźnioną bystrością, ale stwierdza
także, iż każdy z tamtych powodów byłby równie dobry. Jest
odprężony i znudzony, bawi się dłutem.
– No, cóż – mówimy – i ja mam na sobie koszulę zabijanych.
Nie jest tak inteligentny, jak można było przypuszczać. W naszych
słowach znajduje to, czego w nich nie ma: pokorę i przyzwolenie.
– Idź! – mówi wspaniałomyślnie. – Nie mam już chęci.
– Nie mogę – mówimy. – Mam również białą koszulę.
Oczywiście trochę kłamiemy. Nasza koszula była biała ongiś.
Niedoskonałe pranie wydobyło z niej szarość, ziemia weselnego
ogrodu pozostawiła ciemne smugi, a cieknąca nam z głowy krew
wytrawiła brudne plamy. Dopiero później uświadamiamy sobie
naszą przewagę nad mordercą. Wynika ona z braku lęku, jesteśmy
pogodzeni ze śmiercią i decydujemy o jej terminie.
– Niewiele ci pozostało – mówi zabójca. – Po co rezygnujesz?
Naprawdę nie ma chęci.
– Nie mam innej możliwości – mówimy stanowczo. – Musisz iść ze
mną, by wytłumaczyć ludziom, jakie powinni nosić koszule.
– Oni wiedzą – śmieje się. – A twoje zwłoki poświadczą.
To wszystko jest nagłe, jak nagły będzie koniec świata. Krasnoludki
skaczą na niego niby zdeterminowane szczury. W błyskawicznym
uderzeniu traci oczy, jakieś ciosy w nerwowe sploty gną go do
przodu. Wydaje ostry, czysty okrzyk bólu. Nie ma w sobie dumy
tamtego zabitego, który skonał w ochrypłym szepcie. Pada na swoje
dłuto, którym bardzo krótko i wściekle atakuje wieczną już
ciemność. Wbija je sobie w grdykę, unosi się jeszcze targany ślepym
cierpieniem i rezygnuje z dalszego trwania na Ziemi oraz narzucania
innym barwy ich koszul.
– Chodźmy – nakłania nas Mechiavelli. – Zanim powstaną spory, kto
miał rację.
– Chciałem przeżyć życie nie zabijając człowieka – mówi on, Jakub,
zaszokowany naszym zwycięstwem.
– Chodźmy – krzyczy Pitigoras. – Nie mieliśmy zezwolenia.
Patrzymy przez chwilę na dwa trupy. Dwie barwne szmaty
w sztucznym świetle ulicznych lamp. A tyle słyszeliśmy o majestacie
śmierci. Potem odchodzimy od winy i kary, ale przez resztę drogi do
domu ani on, Jakub, ani on, Andrzej, nie może pogodzić się
z naszym czynem na placu Zwycięstwa.
Didirot każe się wziąć na ramię, gdyż najbardziej odczuwa trudy
długiego marszu.
Mówi wówczas:
– Bardzo byłeś szlachetny, Zatraceński. Bardzo.
On, Andrzej, zaczyna się czuć nieswojo.
– Życie zamierzałeś oddać za sprawę barwy koszul – ciągnie Didirot.
– Za dobry biały kolor. Wspaniały z ciebie człowiek, wspaniały.
Pozytywna jednostka. Tamta ramka, którą ci w wesołym ogródku
założyli na głowę, słuszna. Nie przeszedłeś obojętnie.
– Wy, kurduple, jesteście zabójcami – oskarża Andrzej.
– Krasnoludki zabijają mordercę – chichocze Didirot. – Na tej Ziemi
nie ma człowieka, który twierdzenie takie weźmie serio. Wolno to
zrobić na przykład bakteriom, choć są mniejsze, ale nie nam.
Zresztą Mechiavelli tylko wyjął mu wspaniałe męskie oczka.
Krasnoludki idą po chodnikach w tyralierze. Pohukują w zatęchłym,
upalnym powietrzu.
Kilka razy skrywamy się w bramach przed patrolami. Na wiadukcie
Ainstein zatrzymuje pochód i zwraca się do niego, Andrzeja:
– Ty, Zatraceński, jesteś malutka, niedojrzała pupka. Mówię ci o tym,
bo niedojrzałość zwalnia od odpowiedzialności.
– Jestem mężczyzną! – krzyczy on, Jakub, do przejeżdżającej pod
wiaduktem lokomotywy. – Zabiłem człowieka w imię szczytnych
ideałów.
Letnia noc bliska jest świtu. I miasto, i dom nasz śpią jeszcze, ale
trzej mali chłopcy, w piżamach i boso, z poświęceniem kruszą
ścianę budynku od strony klatki schodowej.
– Część – mówi do nich Pleton.
– Cześć – odpowiadają zaspanymi głosami.
VIII
W suchy, wypełniony żarem dzień dwunastego sierpnia krasnoludki,
a może ludzie, powodują na stacji kolejowej w Wiekowie taką
katastrofę psychologiczną, że sześćdziesiąt siedem kilometrów
dzielących nasze miasto od celu podróży pokonujemy w sześć
godzin i dwanaście minut. Odległość taka pożerana bywa przez
pociąg osobowy już w dwie godziny, do czego wszyscy są
przyzwyczajeni. Skrzaty tego dnia wydłużają ją nieskończenie.
W Wiekowie nie ma nic, co podróżnym mogłoby urozmaicić długie
godziny postoju pociągu.
Zwłaszcza że nie wszyscy, co dowodzi sporej liczby racjonalistów
w społeczeństwie, są zainteresowani tropieniem krasnoludków
w wagonach, na torach, gdzie kwitnie rozchodnik, oraz w gorącej
okolicy.
Podróż jest postanowiona przez gnomy nagle. Po prostu budzą nas,
Zatraceńskiego, a ściślej jego, Andrzeja, już o godzinie szóstej
i oznajmiają, iż tego dnia wybieramy się kolejami państwowymi, bo
jest to konieczne. Są już ubrane, tylko nimfy, zgodnie z obyczajem
kobiet, długo zajmują łazienkę, czesząc się i malując dla
oczarowania innych.
– O której jedziemy? – pyta on, Andrzej, posłuszny kurdupelkom jak
małe dziecko.
– O ósmej siedemnaście – odpowiada Mechiavelli. – Osobowym
relacji Lębork – Białogard.
– Więc śpijmy jeszcze – odpowiada on, Andrzej. – Tyle czasu.
Ale skrzaty wiedzą, iż przynajmniej godzinę my, Zatraceński, stać
będziemy w kolejce do kasy, i nie mylą się. W baraku, stanowiącym
zastępczy dworzec na pół wieku, nie tylko leżą na ławkach oraz na
posadzce dziesiątki młodych ludzi odsypiających skończoną już noc,
ale wije się długa kolejka po bilety, gdyż czynne jest tylko jedno
okienko kasowe. Z torbą zawierającą krasnoludki, w pięknym
zapachu nie mytych, spoconych ludzi, stoimy pięćdziesiąt minut
i przez ten czas nabywają bilety dwadzieścia cztery osoby, a my
jesteśmy sto dwudziestym potencjalnym pasażerem. Dochodzi
godzina ósma i stu ludzi ogarnia nie mająca dla nikogo znaczenia
wściekłość. Nas, Zatraceńskiego, również, więc zaglądamy do
wnętrza dużego pomieszczenia przez jedno z pięciu okienek
kasowych. Siedzi tam pięć kobiet pijących bardzo dobrą na gorący
ranek herbatę. Wydelegowały one do wydawania biletów
dziewczynę najbardziej sparaliżowaną i tylko ona dzielnie walczy
z wyjącą tłuszczą podróżnych. Tłum nazywa kobiety różnie, choć nie
wszystkie miałyby wzięcie w domu publicznym, nawet w tych
trudnych czasach.
Kasjerki nie reagują, gdyż kolej jest niewzruszona, bo ciężka. My,
Zatraceński, na cichą prośbę Pitigorasa stawiamy torbę przed
okienkiem jednej z nieczynnych kas, a krasnoludki z własnej woli
wchodzą do wnętrza przez otwór w grubej szybie. Po minucie jest
w kasach sporo niewieściego krzyku oraz nieracjonalnego biegania,
następnie otwarte zostają wszystkie okienka i bilety wydawane są
tak szybko, że setka pasażerów uzyskuje je w ciągu ośmiu minut, co
wskazuje potężny kolejowy zegar. Wyjątkowo chyba tego dnia kasy
nie pobierają opłat i wielu podróżnych kupuje za darmo bilety nawet
na następne dni do wszelkich miejscowości w całym kraju, a oprócz
tego na pociąg o ósmej siedemnaście.
– Nie warto wspominać – opowiada później Pleton. – Podaliśmy się
za rewizorów z DOKP. Zminiaturyzowanych dla skuteczniejszego
pomniejszenia kosztów kontroli.
– One, te kasjerki – dodaje Pitigoras – mają dupska jak lokomotywy.
To wspaniałe, że kolej dba o takie szczegóły swego pejzażu.
Kiedy siedzimy już w wagonie, przylepieni spodniami do tłustej od
brudu dermy wyściełającej ławkę, starsza bystra pani przekonuje
swoją dorosłą córkę, że na maszynie do drukowania biletów jeździł
mały człowieczek i stroił miny do kasjerki, której trzęsły się ręce,
więc wydawała kartoniki wyłącznie na podróż do Szczecina, chociaż
ten pociąg kończy bieg w Białogardzie. On, Jakub, nie wierzy tej
kobiecie, podobnie jak jej córce.
Pociąg z Lęborka nadchodzi po czterdziestu minutach od
przewidzianego w racjonalnym rozkładzie jazdy momentu, co
pozwala przypuszczać, iż nawet bez interwencji krasnoludków
w kasie około dwudziestu pasażerów nabyłoby uprawnienia do
jazdy. Kolejowy pojazd jest od spodu oblepiony podeschłym
w upałach gównem, a poręcze przy drzwiach ma posmarowane
lepkim mazidłem, które przylepia się do rąk wsiadających. Ludzie
z peronu szturmują wagony, uniemożliwiając wyjście wysiadającym,
spieszącym do pracy na godzinę ósmą, i Didirot zastanawia się
potem któregoś dnia, czy o godzinie dziewiątej można zacząć szybki
marsz gdziekolwiek, by zdążyć na godzinę ósmą.
- Niewątpliwie tak – twierdzi Ainstein – trzeba tylko iść szybko do
tyłu.
Wolnych miejsc jest jednak dużo w wagonie bez przedziałów. Pleton
chwali wybite lub pootwierane na zawsze okna, przez które pęd
pociągu podbiera i wyrzuca na pola stosy różnych śmieci.
Szczególnie niedopałków papierosów, leżących także na
siedzeniach. Nad ścierniskami i mijanymi lasami stoi gorejące
słońce.
Oczywiście relację o podróży z krasnoludkami my, Zatraceński,
a konkretnie on, Andrzej, sporządzamy w kilka dni później, kiedy
przychodzi nam chęć zanotowania czegoś pozostającego bez
związku z czymkolwiek. Zapisane na maszynie kartki spadają na
wióry i trociny, w tysiące leżących tam książek. Czasem czyta je
Pleton, kiedy indziej Mechiavelli, chodząc po papierze i spoglądając
z góry na rządki liter pod nogami.
– Ty, Zatraceński – mówi właśnie Pleton – wiele uwagi poświęcasz
kolejowej kasie i żelaznym śmietnikom na kółkach zżartych przez
rdzę. Napisz lepiej, że pociągi nie istnieją.
– Nie pojmuję – bąka on, Andrzej.
– No, że nigdy nie wynaleziono kolei. Od początku Ziemi nie było na
niej szyn, plujących parą lokomotyw, smutnych stacji, zawiadowców
w czerwonych czapkach i w ogóle całego stalowego bajzlu. Przez
zieloną łąkę między opitymi rosą drzewami raźnie szło dwanaście
krasnoludków i jeden naiwny głuptak w dwu osobach. Tak napisz.
Po raz pierwszy krasnoludek wydaje o nas, Zatraceńskim, przykrą
opinię.
W świecie ludzkim przylepienie komuś takiej cechy, jak brak
doświadczenia, prostoduszność i szczera łatwowierność, a wszystko
to zawiera się w pojęciu naiwności, powoduje, że jednostka
przestaje się liczyć w społeczności. Jemu, Andrzejowi, nie zależy na
czyjejkolwiek opinii, ale wśród gnomów chciałby być kimś równym.
Pleton zauważa reakcję jego, Andrzeja.
– Człowieku – mówi – prostota twoja i naturalność być może
sprowadziła nas do ciebie.
Krasnoludki mieszkają jedynie w domach ludzi niedojrzałych.
– Więc czymże jest dojrzałość?
– Maską – odpowiada litościwie tym razem Mechiavelli – zdrowo
myślących dorosłych.
Aprobatą dla dużych zbrodni, rozumnym pogodzeniem się
z kolejnymi nieszczęściami, poklaskiem dla silnych, gotowością do
cierpienia. Także brakiem wiary, nadziei i złudzeń.
Przeczuciem nicości. Bezlitosną walką o utrzymanie się przy
wpojonych przez otoczenie pozorach. Drwiną ukrywającą poczucie
bezsilności.
Wynika stąd, że on, Jakub, jest człowiekiem dojrzałym.
– Wielu ludzi przeczuwa, iż nosi maski – odzywa się Didirot. – I aby
je ukryć, nakłada następne. Powstają warstwy masek. Nazywa się je
rolami społecznymi.
Grają w teatrze tak zwanej rzeczywistości. Podbudowują teorię
masek naukowymi dowodami, wynikającymi z obserwacji masek
i badań nad nimi. Wszystko po to, aby nie zedrzeć maski
podstawowej.
Omamieni przez rozum. Zwariowani przez wymyślony porządek
masek. Czasem zrywają którąś z kolejnych, by dążyć do nałożenia
w ich mniemaniu prawdziwszej, lepszej.
W tym celu zabijają jednostki lub miliony sobie podobnych,
wdrapują się na oblodzone szczyty gór, pokonują samotnie oceany,
talentem albo siłą przekonują do swej maski. Odnajdują jej
pierwowzory w antycznych kulturach lub nieprzewidzianej
przyszłości. Obwarowują swoje maski tradycją, nienaruszalnymi
prawami kultury, ostrymi ustawami i przepisami, groźbą, lękiem,
a także metafizyką. Działają na zewnątrz.
– Jak je zdjąć? – pyta bezradnie on, Andrzej.
– Może się dowiesz. Może zechce powiedzieć ci Lao-Tan.
Po godzinie zmachany pociąg wtacza się na stację w Sławnie.
Większość podróżnych opuszcza wagon. Wokół nas, Zatraceńskiego,
powstaje absolutna pustka i krasnoludki mogą opuścić zatęchłą
torbę. Sadowią się na siedzeniu naprzeciw nas i z przyjemnością
prostują kości.
– Chcesz cycuszka? – pyta Jeanne Antoinette de Pampadour,
wypuszczając swoje bąble z rozpiętej bluzeczki. – Jazda pociągiem
jest taka podniecająca.
Między Karwicami a Wiekowem do wagonu wchodzi konduktorka,
masywna dziewczyna w czerni z zaciętą, złośliwą twarzą. Gnomy
szybko przenoszą się dalej i stają się dla nas niewidoczne za
wysokimi, pokrojonymi nożami oparciami. Konduktorka nas,
Zatraceńskiego, ogląda niechętnie, owiewa swym alkoholowym
oddechem i surowo doszukuje się na bilecie nieprawidłowości. Jej
kolejarskie spodnie błyszczą jak tłusta stal lokomotywy.
– Przesiadka w Białogardzie – informuje, gdyż nasz bilet jakimś
cudem wystawiony jest do Poznania. Odchodzi, a potem wraca, by
spytać, do kogo należą brzydkie zabawki leżące na siedzeniu tam
dalej.
– Ktoś im porobił nawet gołe biusty i jedna jest bez majtek, co
wygląda jak u kobiety, bezwstydnie.
On, Jakub, uczciwie wypiera się nie istniejących krasnoludków,
a i on, Andrzej, nie może twierdzić, iż gnomy należą do nas,
ponieważ nie ma między nami zależności zwanej posiadaniem.
Skrzaty nie należą do nikogo na świecie, nie są przypisane nikomu
nawet w ich interesie.
Konduktorka wraca do nimf i elfów. Zdumiona siada naprzeciw tej
gromadki, gdyż Pitigoras domaga się od niej wyjaśnienia trudnej
kwestii, czy krasnoludki podczas przebywania w pociągu obowiązuje
posiadanie biletów.
– Jeśli tak – mówi gnom podniesionym głosem – bez dyskusji
zapłacimy karę.
Niemniej proszę nam wskazać odpowiedni paragraf w
rozporządzeniu ministra komunikacji, a także rozwiązać problem,
czy mają to być bilety normalne, czy ulgowe oraz jaka przysługuje
nam zniżka, stanowimy bowiem wycieczkę zbiorową.
– O rany – krzyczy do nas konduktorka. – Oni mają w brzuchach
radio.
– Radio na kolei stanowi przedmiot żrący, cuchnący czy palny? –
indaguje ją Mechiavelli.
Konduktorka próbuje go wziąć w dłoń, by wyłączyć nadawanie.
– Ręce precz od krasnoludków! – drą się nimfy.
– Pójdę po kierownika pociągu – postanawia konduktorka.
– My będziemy rozmawiać tylko z maszynistą – stwierdza Pleton. –
To maszynista kieruje tym pojazdem. Człowiek pracy nam
potrzebny, a nie urzędas.
– Sami idziemy do maszynisty – proponuje Ainstein.
Wszystkie krasnoludki zsuwają się z ławki i brnąc po warstwach
śmieci, podążają przez wagon w kierunku parowozu. Później
poświadcza ten fakt wielu podróżnych na stacji w Wiekowie.
– Nie wiem, gdzie zalęgło się to świństwo – tłumaczy potem
maszynista zawiadowcy, gdy zaczyna się długi postój przed
stacyjnym budynkiem. Palacz kiwa głową, potwierdzając relację
szefa. Są otoczeni przez prawie wszystkich wyległych z wagonów
pasażerów.
- Wylazło umorusane od strony tendra. Dziwolągi takie. Małe jak
palant.
Chcieliśmy je potem na szuflę i do paleniska, ale pryskało to na boki
niby przepiórki. Dosyć podobne do ludzi.
Chyba kolejowe, bo trochę znało się na rzeczy.
Kilka uwag do maszynisty wygłasza Ainstein, splunąwszy węglowym
pyłem: – Sprawność parowej lokomotywy jest za niska, by
marnotrawić w niej cenny węgiel, polskie czarne złoto. Wynosi ona
najwyżej siedem procent, a ten trup nie wyciąga nawet pięciu.
Oznacza to, że na każde sto kilogramów spalonego węgla, tylko pięć
idzie na poruszanie całego interesu. Reszt bezużytecznie ogrzewa
otoczenie.
A przecież otoczenie jest dziś i tak gorące, prawie czterdzieści
stopni w cieniu. Należy natychmiast zdjąć blachy z parowozu
i ogrzewać kocioł jasnymi promieniami słońca!
– Palacz! Do ognia z tym! – krzyczy rozwścieczony maszynista. Dłoń
trzyma na dźwigni, gdyż pociąg mija właśnie zezwalający na wjazd
semafor stacji w Wiekowie.
– Mam tu gdzieś okular – kontynuuje Ainstein. – Okular pięciokrotnie
skupiający słoneczne światło. To wystarczy do ogrzania wody.
Palacz macha szuflą, pociąg zatrzymuje się, a krasnoludki szybko
gdzieś znikają.
Zawiadowca stacji musi rozwiązać poważny problem: obsługa
parowozu, która w czasie jazdy dostrzega, a nawet rozmawia
z jakimiś cudeńkami, nie może nadal prowadzić pociągu.
Gdzieś w lesie pogwizduje drugi pociąg: opóźniony zaledwie
o półtorej godziny pośpieszny ze Szczecina do Gdyni. Zawiadowca
wpuszcza go na swoją stację i zatrzymuje, by poradzić się
znajomego kierownika, zanim zadzwoni do przełożonych, co począć
z pociągiem pierwszym. Pośpieszny i tak już nigdzie nie zdąży, jak
od wielu lat, więc kwadrans nikomu nie zrobi różnicy.
Krasnoludki, opanowane manią usprawniania kolei, wśród dosyć
licznego tłumu na peronie przedostają się do spalinowej
lokomotywy pośpiesznego. Ainstein wchodzi na pulpit sterowniczy
i próbuje przekonać młodego maszynistę o potrzebie zamiany
lokomotyw przy obydwu pociągach.
– Powód jest prosty – mówi. – Ustaliliśmy z tamtym maszynistą, że
tu, w Wiekowie, przerabiamy parowóz tak, by pracował na energię
słoneczną. Nie trzeba tłumaczyć, jaki to zysk w dobie kryzysu
energetycznego. Wprawdzie sprawność lokomotywy spalinowej
wynosi do trzydziestu procent, a tę na oko oceniam na dwadzieścia,
to przecież cena oleju napędowego jest kilkakrotnie wyższa. Dlatego
pan poprowadzi dalej pośpieszny za pomocą słonecznego parowozu,
a my, krasnoludki, zyskamy czas na przerobienie tej spalinowy na
jakąś tańszą energię. Nie mam jeszcze koncepcji, ale mnie to
szybko idzie. Prawdopodobnie zdecydujemy się na napędzanie jej
materiałem produkowanym przez bakterie z brudu i łajna
dostarczanego przez pasażerów.
Ainstein nie pozwala maszyniście dojść do słowa. Młody człowiek
zafascynowany jest zresztą czymś innym: zupełnie nagą Hrabiną
Zofią i cyckami Zhingi z Matumby. Nimfy tłumaczą się później
nadmiernym upałem.
– Gdyby nie to erotyczne kuszenie maszynisty na służbie, co jest
surowo zakazane – mówi z żalem Ainstein – na stacji w Wiekowie
mógłby dokonać się historyczny przełom w dziejach kolejnictwa nie
tylko narodowego, ale w ogóle.
Rzeczywiście nimfy powodują, że i drugi maszynista wyłączony
zostaje ze służby.
Zawiadowca zamyka obydwie ekipy w okratowanym pomieszczeniu
kasy biletowej, gdyż są wyraźnie zgodne w poglądach na istnienie
mówiących istotek kolejowych. Szefa stacji oraz kierowników
pociągów niepokoi fakt, iż jeden oraz drugi maszynista stanowczo
chcą prowadzić pociągi dalej. Wydarzenie śledzi Didirot,
usadowiwszy się w kieszeni marynarki zawiadowcy. Szybki kontakt
telefoniczny kolejarzy z wojewódzką specjalistyczną przychodnią za
zezwoleniem przełożonych powoduje radę lekarzy, by szukać owych
istotek, gdyż bez tego niemożliwa będzie diagnoza, więc i leczenie.
Doktor przyjedzie spalinową drezyną, w towarzystwie zapasowych
maszynistów, kiedy zostaną skompletowani.
Trzy wagony pociągu pośpiesznego wiozą, jak się okazuje, ponad
tysiąc ludzi.
Wysypują się oni z wolna na perony z udeptanej, suchej ziemi
i przekazują sobie fantastyczne wręcz informacje o przyczynie
postoju. Najbardziej nieprawdopodobna mówi o krasnoludkach.
Utwierdza te wieści pozostawiona na wolności konduktorka
z naszego pociągu.
Kolejarze początkowo próbują przeszukać składy samodzielnie,
ukrywając cel węszenia w każdej wagonowej skrytce. Dochodzą
jednak do wniosku, iż to, czego szukają, mogło się ukryć także
w walizkach, torbach i plecakach podróżnych.
Nakazują więc pasażerom dokładne przejrzenie własnych bagaży.
– Ale co trzeba znaleźć?! – krzyczy tłum.
– Nie wiem – jąka się spocony zwiadowca. – Stworzenia jakieś małe
czy co. To jest gadające.
Część dobytku zostaje natychmiast przez niektórych ludzi,
szczególnie kobiety, porzucona, a nawet wyrzucona przez okna.
Pewna grupa ucieka na okoliczne pola.
Najwięcej jest młodzieży, która rozsądnie organizuje sobie wolny
czas. Jedni śpiewają pieśni nabożne przy akompaniamencie gitary,
drudzy opalają się pod ogrodzeniem stacji, inni kopią ziemniaki na
wieśniaczych zagonach i pieką je potem w ogniskach. Na towarowej
rampie rozładowywany jest cement luzem za pomocą melioracyjnej
koparki. Zawirowania gorącego powietrza unoszą suchy pył nad całą
stację i cement pokrywa wszystko szarą warstwą. Kilku
inteligentnych ludzi organizuje donoszenie zimnej wody do picia
z zabudowań pobliskiego elewatora zbożowego i sprzedaje ją po
dziesięć złotych za każdy plastikowy kubek.
– To był piękny dzień – komentuje Pleton. – Taki niespodziewany
przystanek na nieznanej wiejskiej stacyjce. Słońce, aromat ziół
i dymów z ziemniaczanych ognisk. Początkowo pasażerowie
wydawali się rozdrażnieni i złośliwi wobec porządnie przecież
pracującej kolei.
Niektórzy szukali czegoś, nawet rozpruwali siedzenia. Potem
wszystko się uładziło. Głodnym sprzedawano porzucone kanapki.
Chłodzono przełyki zdrową, rolniczą wodą. Oddychano zielonym
powietrzem. Najprzyjemniejsze, że zawarły się nowe przyjaźnie.
– I miłości – dorzuca Jeanne Antoinette de Pampadour.
– W krzewach, rowach i na łące sama naliczyłam dwanaście par
splecionych ładnie w odkrywczych kompozycjach. Dobrze jest
kochać się pod gołym niebem, w gorejącym słońcu i śledzić oczyma
wysoki lot ptaków.
– Cement – mówi Pitigoras. – Właśnie cement był spoiwem tych
ludzi. Upodobnił
ich do siebie i uczynił bliskimi. Należałoby tak scementować cały
świat.
– Oto dobry przypadek – kończy rzecz Mechiavelli. – Pozornie
bezsensowna strata czasu, a naprawdę przynajmniej ten sam sens,
co w każdym ludzkim działaniu, jeśli nie większy.
Już około trzynastej trzydzieści wszystko się wyjaśnia: nie było
żadnych istotek, maszynistów powalił słoneczny udar i godna
szacunku ciężka praca w lokomotywach.
Pociągi, prowadzone przez zdrowe ekipy, ruszają każda w swoim
kierunku.
Krasnoludki zjawiają się tuż przed odjazdem, żują wyłuskane
z zebranych na rżyskach kłosów ziarna i przynoszą nam.
Zatraceńskiemu, kruche, smaczne jabłko.
On, Jakub, rad jest bardzo, iż prawie półtora tysiąca ludzi z różnych
stron kraju, zebranych przypadkowo na stacji w Wiekowie, nie
stwierdziło istnienia gnomów. Znów podrożał rozum.
Pociąg jęczy, stukoce i posuwa się niezmiernie powoli. Krasnoludki
z jakiegoś powodu są niezwykle poważne, a Pleton nagle jakby
przypadkowym pytaniem dotyka najważniejszej naszej kwestii, jeśli
śmierć uznawać za ważne zjawisko.
– Ty, Zatraceński, zamierzasz jeszcze w tym roku umrzeć. Dlaczego?
Wszystkie kurdupelki patrzą na nas badawczo.
– Jestem znużony – odpowiada on, Andrzej, chociaż tak samo może
odpowiedzieć on, Jakub, gdyż świadomość ta jest nam wspólna i nie
budzi żadnych kontrowersji.
– Człowiek i krasnoludek – twierdzi Pleton – nim odejdzie
w niepamięć, powinien po sobie zostawić ślad. Nie znasz tej ładnej
teorii? A czego ty dokonałeś?
Spogląda głęboko w nasze oczy i widzi też nasz siwy zarost, który
winien być barwą dokonań. Co z rzeczy wielkich i rzeczy małych,
a pożytecznych, wykonał on, Jakub, oraz on, Andrzej, by zyskać
moralne prawo do śmierci?
– Nie opłynąłem samotnie Ziemi – powiedzieliśmy oblizując wargi,
by poszukać na nich smaku oceanicznej soli.
– Byłoby to dokonanie?
– Niewątpliwie. W samotnej walce z głębokimi, zimnymi wodami
okazuje się charakter człowieka.
– To znaczy – Pleton wyciąga szybko wniosek – że wszyscy
wartościowi ludzie powinni budować łodzie i wypływać na morza,
aby okazywać nieugiętość.
– Nie wynalazłem nic – mówimy skrzatom, aby uzupełnić nasze
dokonania.
Zapominamy, że odkryliśmy sposób uzupełniania ubytków na
brzeszczotach starej broni, tych szczerb, które powstawały
wówczas, kiedy ostrze cięło w zbyt twardą kość człowieka albo
dobry pancerz.
– Co to jest wynaleźć?
– W przyrodzie tkwią nieskończone możliwości. Wynaleźć, to
zobaczyć jedną z nich. Tę jeszcze nie zobaczoną.
– Ktoś zobaczył gwóźdź? – pyta Ainstein.
– Tak.
– Jak się zwie człowiek, który wynalazł gwóźdź? Gdzie postawiono
mu pomnik?
– Nie stworzyłem niczego – stwierdzamy zimno, szukając innych
dokonań w swym pięćdziesięcioletnim życiu. – Więc obrazu, rzeźby,
sonaty, wiersza, idei, projektu budynku, planu strategicznego.
Nienawidzę siebie za bezużyteczną pustkę.
– Co to jest nienawidzić?
– Pragnąć, aby kogoś spotkało nieszczęście.
– Dlaczego pragnąć? – Pleton zaczyna nas denerwować swoją
dociekliwością, to znaczy jego, Andrzeja.
– Nienawidzi się za byle co – odpowiadamy ostro. – Za to, co nie
odpowiada naszym wyobrażeniom o porządku świata. Za
służalczość i za nieposłuszeństwo. Za brudną szyję i za nazbyt
czystą. Za mlaskanie przy jedzeniu, ale także za spożywanie zbyt
kulturalne. Za kolor skóry oraz włosów. Za niepożyczenie lub
nieoddanie jednego grosza, chociaż także za zwrot nazbyt szybki.
Za brak albo nadmiar uznania. Za bezimienność i za popularność.
Za owłosienie i nieowłosienie. Za obecność i nieobecność. Przesyt
i dosyt. Krócej: za to, że ktoś jest taki jak my lub inny.
– A kochać za co? – tym razem ciekawa jest Madame Jeanne
Antoinette.
– Za to samo. A najczęściej za nic.
– Ty, Zatraceński, kochasz kobietę? – pyta Sefona.
– Tak. Pannę Nu-Nu.
– A jednak chcesz umrzeć?
– Tak. Chcę.
– Nie przejmuj się, Zatraceński – wzywa nas Yoriko Hiroshi. –
Pozostawisz po sobie ślad. Jest w każdej z nas. Urodzimy następne
pokolenie twoich krasnoludków.
Niedojrzałemu człowiekowi, jakim jest on, Andrzej, nie daje spokoju
myśl, że mądrość wymaga, aby pogodzić się z ludzką naturą.
Dlaczego pogodzić? Z jakiej przyczyny budowanie cywilizacji oraz
kultury dokonuje się wyłącznie na zewnątrz, bez prób przemiany
człowieka?
– Dużo czytałeś, Zatraceński – zauważa ze współczuciem Didirot.
– I zrobiła ci się z tego zupa w mózgu oraz uczuciach.
– Przeczytałem pięć tysięcy książek.
– Jesteś ofiarą literatury powszechnej, tej historii daremnych
pragnień i niemożności człowieka – komentuje Didirot. – Literatura
to setki tysięcy much żerujących na padlinie ludzkiego cierpienia.
Przed takim ujęciem sprawy nie da się obronić nawet komedia, gdyż
w niej ten, z kogo się śmiejemy, w rzeczywistości cierpi. Śmieszność
jest cierpieniem najbardziej hańbiącym.
My, krasnoludki, nie tworzymy literatury ani historii.
I Didirot wdaje się w analizę tego, z czego ludzkość jest dumna
i w czym znajduje uzasadnienie swej ciągłości w dziejach. Najpierw
dwuznacznie chwali zręczność Helleńczyków za zdrowy pomysł, iż
losu nie wypisuje sobie człowiek, tylko kto inny wyplata zdarzenia.
Generalnie zdjęcie odpowiedzialności z tego, co ludzie czynią.
Krasnoludek opowiada następnie o niegrzecznym Edypie, który
tatusia zabił, a z mamusią płodził.
– Zabić swojego męża, Agamemnona. Pokochać siostrzeńca.
Zrównać miasto z płaskością krajobrazu. Umrzeć za zwłoki brata.
Zabić własne dzieci.
Zabić matkę, zabić stryja, zabić.
Trochę sadzy z komina parowozu wpada przez okno i maluje
twarzyczkę Didirota w czarne smugi. Skrzat nie zwraca na to uwagi
i gada patetycznie: – Zabić prawowitych mieszkańców, zabić
nieprawowitych. Salutować przed śmiercią cezara, prezydenta
i starszego sierżanta. Być osłem i w tym stanie wchodzić w kobiety.
No i zawsze jest ktoś lub coś, co przeszkodzi kochać. Ktoś odłączy,
rozłączy, utnie jądra, ożeni z nie kochaną. Zabijanie miłości ze
strachu, zabobonu, konwencji, zawiści, wstrętu, interesu. Z tego
powstaje cierpienie, będące podnietą do pisania wierszy, gorzkich
piosenek, rzucania się pod pociąg, cięcia żył, napełniania się gazem,
pigułkami, alkoholem i wydzieliną z makówek.
Nadal mówię o literaturze i sztuce.
– Niewiele już zostało – zauważa Mechiavelli. – Bardzo ważny temat:
rządzić innymi. Z jakiegoś powodu jest to namiętność
przekraczająca inne. Praktycznie warta śmierci miliarda ludzi, aby
rządzić resztą dla ich dobra. Bez tych precedensów w dziejach,
oczywiście ładnie opowiedzianych, ludziom mogłoby być przykro,
gdyby dopiero teraz wzięli się do zabijania i męczenia innych.
– Zawsze to samo – spostrzega Sefona.
– W problematyce zawsze – cieszy się Didirot. – Dlatego najwyżej
ceni się formę.
Powiedzieć to samo w sposób jeszcze nie stosowany, jest to zadanie
wybitnych artystów.
Nowa forma sprzyja wykryciu nieodkrytego, dostarcza wyższych
wzruszeń.
I utwierdza w przekonaniu, że wolność człowieka polega na
niezmienianiu swej natury.
– Więc nie wystarcza cierpieć? – kpi Pleton.
– Wszystko ludzi nuży. Tradycyjne formy cierpienia stają się naiwne,
więc komiczne. Kiedy człowiek zdecyduje się cierpieć, powinien to
robić w sposób odkrywczy.
– Och! – wzdycha on, Andrzej. – To jest zupełnie tak, jak zabić
człowieka nieforemnym nożem zamiast smukłym sztyletem
o pięknych ozdobach. Zarżnąć zwyczajnym nożem jest to
wulgarność, a gdyby jeszcze służył do krajania chleba –
sentymentalny symbolizm. Natomiast wbić w serce, koniecznie
w serce, nie we flaki wypełnione nawozem, sztylet z wyżłobieniem
do spływu krwi, z rękojeścią przypasowaną do zgrabnej dłoni,
uczynić z owym ostatecznym błyskiem przed uderzeniem, to jest
ładne. I kiedy jest to sztylet Borgiów lub Medyceuszów, myśl
natychmiast biegnie ku przeszłości, wiąże z tradycją, wyzwala od
winy. Tak się tworzy sztuka morderców.
– Oszalałeś? – krzyczy on, Jakub, śledząc myśli swej drugiej osoby. –
Jesteś potwornym cynikiem!
– Ja? – dziwi się on, Andrzej. – Cyniczne są krasnoludki.
Pociąg wtacza się na naszą stację docelową. Skrzaty udzielają
instrukcji, gdzie on, Andrzej, powinien się udać, i same wchodzą do
torby. Jedziemy autobusem numer dwanaście do nowej dzielnicy
mieszkaniowej. Wysiadamy przy stadionie, mijamy dziwaczny
pomnik, na którym przyspawane są stalowe, zardzewiałe ptaki do
żelaznych kół od siewników. W płonącym od słońca powietrzu
dochodzimy przez wyschłe pole do dziesięciopiętrowego budynku,
który od lat jest w budowie i wygląda jak olbrzymi ślepiec z setkami
pustych okien.
Wchodzimy doń i już na pierwszym piętrze słyszymy głośny śpiew.
Głos jest donośny i czysty, a przez to nutki przejmującego tragizmu
wprowadzone w niektóre sylaby pieśni brzmią bardziej
dramatycznie, prawdopodobnie z racji kontrastu z silnym spokojem
zawartym w sylabach pozostałych. Śpiewająca, bo jest to kobieta,
jakby podrywała tym głosem ciężkie kamienie i betonowe bloki
z wielką męką, by później obwieścić, że zostały uniesione.
Dramatyczne sytuacje otrzymują niezmierną moc. Nie jest to
jedynie falowanie tematu, lecz wspinaczka na szczyty i nagłe upadki
w górskie przepaście, skąd dochodzi jęk, prawie skowyt, jednak
wciąż czysty śpiew o ciemnej barwie. Idziemy po schodach bez
barier i zbliżając się do źródła pieśni, nie pojmujemy jeszcze
zawartych w niej słów, przejęci tylko silną namiętnością głosu
budzącego w nas nerwowe rozdygotanie.
Kiedy słowa pieśni jaśnieją, wydaje się nam, że kobieta wyśpiewuje
księgę Genezis ze Starego Testamentu, opowiadając dzieje
tworzenia świata przez siłę idei i wplatając nuty pogardy dla
człowieka, który spaskudził stworzoną dla niego Ziemię dla takiego
głupstwa, jakim jest ciekawość. Z każdym naszym krokiem głos
donośniał, ale nie mieliśmy zobaczyć, kto wytwarzał bolesnoradosną muzykę, śpiewająca bowiem znajdowała się wysoko, być
może na dachu budynku. Jemu, Andrzejowi, wydaje się to
nadzwyczaj stosowne, że wspaniałą pieśń wykonuje się nad nami,
bo wyżej znaczy blisko nieba, które jakby miękło ze wzruszenia.
Krasnoludki każą Andrzejowi przystanąć. Śpiew wypełnia całą
przestrzeń i tylko po trosze spływa ku parterowi budynku, gdyż
w zasadniczej swej części idzie ku słońcu. Jasna staje się wówczas
nie tylko tragizująca muzyka, ale także słowa pieśni i można pojąć,
że opiewa ona, stąd jej żałosny ton, dawne mury wznoszone
z pięknych cegieł.
Niewątpliwie fabularna historia, aczkolwiek bez udziału ludzi,
z powtarzającym się refrenem, w którym cegłę, przede wszystkim
jej barwę, zestawia się z bladą różowością malw i dzierotek, chociaż
bywają cegły w kolorze niecierpka, czerwonego lnu, przypołudnika,
a przede wszystkim szarłatu i celozji o ciemnych barwach,
w których amarant przechodzi w odcienie zgasłej krwi. Fabuła
utworu opowiada właśnie o cegle zwyrodniałej, stanowiącej wnętrza
murów pokrytych tynkiem, o przedagonalnym okresie, w jakim zabił
cegłę beton wypełniony stalą.
Można wnioskować o treści poprzednich zwrotek, które z pewnością
opowiedziały długowieczne, pyszne dzieje tego materiału
budowlanego. Kobieta tedy wyśpiewała cegłę suszoną na słońcu,
cegłę paloną nieumiejętnie w kopcach ziemnych, a także złą sławę
cegły średniowiecznej każonej krwią zwierząt oraz ludzi, białkiem
kurzych jaj i brudem białego mleka. Rozumiejąc już tekst nie
wątpimy, iż tragiczne momenty utworu nie współczują człowiekowi,
lecz wyłącznie cegłom.
Twórca dzieła pożądał, by czystości hartowanej w ogniu gliny nie
zanieczyszczały ludzkie odpadki. Cegle przynależy szlachetne
wapno oraz piasek, nic więcej.
To nie dłonie murarzy układały cegły na wcisk na wilgotnej
zaprawie, lecz cegły wodziły ręce pracujących, ucząc je zarówno
prawidłowego dzierżenia kielni jak i rozściełania zaprawy oraz
ścinania jej, by deszczowa woda nie zatrzymywała się w spoinach.
Treść pieśni nie pozostawia żadnych wątpliwości: cegły stworzyły
cywilizację i rozwinęły ją. Zdziczenie nadeszło, kiedy wymyślono
nowe, nieludzkie materiały do tworzenia klatek, w których człowiek
zdycha jak uwięziony wróbel. Kobieta na końcu wyśpiewuje chwałę
murów obronnych oraz warownych zamków, sentymentalnych
miasteczek różowiejących w deszczu, ceglanych pieców do
pieczenia chleba o zapomnianych smakach. Potem cegły z utworu
rozsypują się w pył jak suszone płatki werbeny i w nadzwyczaj
tragicznym akordzie, mogącym obudzić umarłych, ale nie
przywrócić cegłom należnych im praw, pieśń urywa się.
On, Andrzej, początkowo składa dłonie do oklasków. Później jednak
krasnoludki odczarowują go z owej muzyki, gdyż gwiżdżą jak
świstaki w pustych, betonowych murach.
– Więc przyjechaliśmy tutaj wyłącznie po to, aby wysłuchać
szalonej, bezsensownej pieśni?
On, Jakub Zatraceński, postanawia położyć kres ciągowi
niecelowych działań jego, Andrzeja. Jesteśmy sześćdziesiąt siedem
kilometrów od naszego mieszkania, oddychamy rozprażonym
powietrzem o zapachu betonu oraz igliwia z pobliskiego lasu,
jesteśmy zmęczeni podróżą, głodni i spragnieni. Krasnoludki siedzą
poniżej nas na betonowym stopniu schodów i patrzą wyczekująco.
– Ja – ciągnie on, Jakub, chłodno i rzeczowo – nie mam nic przeciwko
wytworom twej dziecięcej wyobraźni. Mogą to być krasnoludki,
Mefistofeles, baba-jaga.
Cały zasrany świat symboli począwszy od chińskich smoków. Ale,
mając tak wielki wpływ na nasze ciało, w którym żyć musimy obaj,
żądam tolerancji i równouprawnienia dla mojego rozumu.
I poczynań zgodnych z jego racjami.
– To się nie da pogodzić – wtrąca szybko Pleton. – Albo nie jest
sprzeczne.
Wszystko zależy od definicji rozumu jako kategorii filozoficznej.
Jeżeli, ogólnie rzecz biorąc, potraktować rozum jako podmiot
postrzeżeń, pamięci, wyobrażeń, uczuć, pojmowania i tak dalej, to
krasnoludki mogą istnieć lub nie istnieć jednocześnie dla was
obydwu, Zatraceński.
Natomiast jeśli brać rozum jako władze umożliwiającą prawidłowe
rozumowanie, wnioskowanie oraz konsekwentne i ścisłe
formułowanie myśli, to cała sprawa zaczyna zależeć od tego, co dla
nas jest prawidłowe. Czy prawidłowe jest to, co wynika z jednego
ciągu tradycji zwanej materialistyczną, czy z drugiej?
– Chciałbym zauważyć – mówi Pitigoras – że obydwie tradycje
opierają się na bardzo wątpliwych podstawach. Pierwsza zakłada, że
życie pojawiło się cztery miliardy lat temu, co nie jest takie ważne,
w wyniku sprzyjających mu okoliczności. Morska woda, pioruny,
reakcje chemiczne w brudnym garnku oceanu.
Zauważcie: wzięło i pojawiło się. Reszta natomiast to już logiczne
wnioski oparte na niezmiennych prawach przyrody. Tyle że nie
wiadomo, czy te prawa są identyczne na Ziemi i w dalekim
kosmosie. A jednak krasnoludki to się nie mogły wziąć i pojawić.
Tradycja druga szuka przyczyny i w przyczynie pierwszej, co
podobno nie jest zgodne z rozumem. Bardzo komiczny dylemat.
Oczywiście my, krasnoludki, powinniśmy być za tradycją drugą.
Przecież niekoniecznie: po prostu pojawiamy się w sprzyjających
okolicznościach. Na przykład w wyniku nagromadzenia się
w Bałtyckim Morzu w głębi Landsort ludzkiego gówna, które spływa
rzekami razem z tysiącami chemicznych odczynników, z mazutem,
cząstkami organicznymi oraz innym łajnem. Do tego należy dodać
zatopiony po pierwszej waszej wielkiej wojnie iperyt, niewypały
bomb głębinowych oraz min i akumulatory z zatopionych okrętów.
Nie bez znaczenia były też siuśki, jakie oddają w morzu kąpiący się
plażowicze, resztki z puszek po piwie oraz pomyje z zup
spożywanych na statkach. Ingrediencje owe przemieszały się,
połączyły w stosownej temperaturze, wybuchła tam zabłąkana
torpeda i w efekcie powstała gromada krasnoludków.
Warunki były na tyle sprzyjające, że zamiast obdarzonych życiem
pojedynczych komórek, od razu pojawiły się całe skomplikowane
organizmy podobne do ludzkich, tyle że mniejsze. I to w ubrankach
z odpadków. I tak Yoriko Hiroshi w majtkach, a Madame Antoinette
de Pampadour bez.
– Jesteś niepoważny – on, Jakub, zaczyna się uśmiechać do niego,
Andrzeja.
– A przecież obaj zdecydowaliśmy, że umrzemy, gdyż nie ma
odpowiedzi na jedno podstawowe pytanie.
– Jeśli – mówi on, Andrzej – bylibyśmy dziś w innym miejscu na
Ziemi, wykonywali inne czynności i oddychali powietrzem różnym
od tego, które dusi nas tutaj, owo pytanie i tak nie zyskałoby
odpowiedzi.
– To jest rozsądne – mówi on, Jakub. – Bardzo rozsądne.
Nasz pociąg powrotny odchodzi o godzinie piętnastej pięćdziesiąt
jeden i jest to pociąg punktualny w granicach kwadransa,
a wsiadanie daje nam poczucie zjednoczenia ze społeczeństwem.
Nim pojazd stanie, z tłumu w różnej wiekowej kondycji wydobywają
się i formują w bojowe szyki ludzie młodzi i stają naprzeciw drzwi do
wagonów. Niedołęgi z racji płci lub nazbyt wczesnego urodzenia są
wyplute na zewnątrz szyków. Tryumfuje niepokonana młodość, która
porywa swe cząstki jak strumień hydrantu i tłoczy w wagon wbrew
wylewającym się z jego wnętrza. Potem o miejsca stojące na
korytarzu, w łączniku wagonów oraz w ubikacji walczą kobiety
z dziećmi, starcy i my, Zatraceński, z wielką obawą, by ciasno
stojąca masa nie spłaszczyła w torbie krasnoludków, w tym sześciu
kruchych nimf.
Pociąg jest piekielnie szybki i już w dwie godziny dowozi nas do
miasta zamieszkania.
Pogryzamy słone paluszki, a skrzaty w torbie spożywają paluszki
z makiem.
Nie oglądamy miasta, które zaszczyciliśmy na niecałe dwie godziny,
gdyż w każdym mieście są domy, ludzie i puste sklepy, więc
wystarczy obejrzenie jednego.
Zajmujący pociąg pasażerowie wracają z różnych prac, których
celem jest nieustanny postęp człowieka. Stojąc i siedząc grają
w karty, w proste wymiany barwnych kartoników, co jest równie
dobrym spędzeniem czasu, jak sposoby inne.
Na ogół są pijani, co jest takim samym rodzajem przejściowego
szczęścia, jak pozostałe przyjemności spracowanego człowieka.
Oprócz ludzi stoi w wagonie gęsty zapach nie mytych ciał mieszany
w rozmaite bukiety rozgrzanym powietrzem gorejącego dnia.
Od dworca idziemy na piechotę, by po drodze w megasamie nabyć
ropiejące mleko oraz chleb twardy jak beton. Młode potomstwo
lokatorów naszego domu niezmordowanie pracuje przy wykuwaniu
otworów w ścianach bloku. Kobiety pilnujące dzieci do lat trzech
zabraniają im uczestnictwa w wyczerpującej robocie.
IX
W lokatorskiej skrzynce pocztowej, która wisi na jednym, wytrwałym
gwoździu zmasakrowana i wypełniona przez dzieci tynkiem,
papierkami po cukierkach oraz innym śmieciem, znajdujemy
ocenzurowany list od panny Nu-Nu. Panna Nu-Nu potwierdza w nim
swoją do nas miłość, surowo i krótko pisze o tęsknocie wywołanej
przez długie oddalenie oraz zawiadamia, że nas, Zatraceńskiego,
odwiedzi, poświęcając nam nie tylko dni, ale również dwie noce.
Do terminu przyjazdu panny Nu-Nu brakuje doby i czas ten
wypełniamy szaleńczą pracą.
Nu-Nu jest bowiem fantastyczną wielbicielką czystości, ładu
i porządku.
Krasnoludki nie rozumieją potrzeby symetrycznego układania pięciu
tysięcy książek pod ścianami, wymiatania oraz wynoszenia trocin
i wiórów, mycia wanny, kuchenki gazowej i podłogowych płyt PCW.
– Nie ma nic bardziej czystego niż sosnowe czy lipowe stróżyny –
słusznie twierdzi Pitigoras. – I nic sympatyczniejszego aniżeli zapach
drewna zmieszany ze smrodem licznych książek. A walka z kurzem,
który wkrótce i tak wróci na swoje miejsca, jest bezcelowa.
Ale nawet on, Andrzej, nie chce usłyszeć od panny Nu-Nu uwag na
temat higienicznych warunków, w jakich pozwalamy sobie żyć. I tak
będzie nam przykro, gdy poruszy sprawę braku elementarnych
mebli, które z łatwością moglibyśmy zbudować dzięki posiadanym
umiejętnościom oraz narzędziom. Po dwudziestu godzinach
sprzątania, szorowania i prania nasze mieszkanie staje się zupełnie
obce, podobne do magazynu biblioteki pozbawionego regałów.
Porządkując księgozbiór, dobieramy sześćset książek, z których
układamy nowy tapczan. Są to wyłącznie książki o miłości. Wśród
nich Dzieje Tristana i Izoldy, Romeo i Julia, ozdobne wydanie Les
Liaisons Dangereuses Choderlos de Laclos w oryginale, poezje wielu
narodów, szczególnie arabskie oraz Roberta Burnsa. Prawie
wszystko o Don Juanie, więc nie tylko dramat Moliera, sztuka
Montherlanta i dygresyjny poemat Byrona, ale także rozważania
José Ortegi y Gasseta, utwory Musseta, Puszkina, Shawa, starszego
Dumasa, Maxa Frischa i Tirso de Moliny. Oczywiście te poważne
dzieła mieszamy z bardziej erotycznymi w rodzaju Dekamerona,
książeczek Pietra Aretino, Kochanka Lady Chatterley Lawrensa,
trzech powieści markiza de Sade i dwóch Sacher-Masocha. Po
pewnym namyśle uznajemy, iż nasz książkowy tapczan jest
właściwym miejscem także dla Musila i Joyce’a oraz albumu
z erotycznymi grafikami Picassa. Powstaje w ten sposób
wielostronne łoże do miłości i nakrywamy je sztywnym
prześcieradłem o różowym odcieniu, który bierze się z użytego do
krochmalenia budyniu.
Madame Jeanne Antoinette de Pampadour osobiście wygrzebuje dla
tych potrzeb jeszcze Ars amandi Owidiusza oraz Malinowskiego
Życie seksualne dzikich. Tę drugą opasłą książkę z wysiłkiem
dźwiga w towarzystwie przyjaciółek. Skrzaty generalnie negują
potrzebę porządków, ale trochę pomagają, gdyż muszą sobie zrobić
kryjówkę w stosach porządnie ułożonych wydawnictw. Gdyby panna
Nu-Nu dostrzegła je w naszym mieszkaniu, nie byłaby skłonna do
pieszczot. Wstydzi się bowiem nawet nas, Zatraceńskiego.
Przekonujemy się namacalnie, kiedy mijają godziny obłąkańczego
doprowadzania mieszkania do wymogów panny Nu-Nu, że
najbardziej czyste są wszelkie stolarskie i tokarskie narzędzia.
Warstwą tłustego brudu oblepiają nas natomiast książki.
Zawarty w nich pył przywiera do spoconego w upale ciała jak olejna
emalia i błyszczy czernią tysięcy lat kultury. Okropną tę maź
zmywamy, z braku mydła, szamponem do włosów „Green Apple”,
w którym pierzemy naszą bieliznę. Pachnie niedojrzałymi jabłkami,
wstrętnie. W wannie wypełnionej letnią wodą pluska się jedenaście
nagich krasnoludków. Rusałki zachowują się wyjątkowo
bezwstydnie, a nawet, jak by rzekł Jakub, gdyby zechciał je
dostrzec, są świadomie wyuzdane.
Nie dość, że Madame Jeanne Antoinette de Pampadour wspólnie
z Hrabiną Zofią Potocką w akrobatycznych figurach prezentują na
obrzeżu wanny swe intymne wdzięki, na których widać objawy
rozwiniętego pożądania, to nurkujące w wodzie trzy pozostałe,
w tym delikatna Yoriko Hiroshi, umiejętnie dotykają pewnego organu
naszego ciała, nie bez skutków. Tylko Sefona pozostaje
powściągliwa, choć również jest naga.
– Do cholery! – krzyczy on, Andrzej, zwracając się do krasnoludków
mężczyzn – przecież to są wasze przyjaciółki, żony, kochanki i diabli
wiedzą co jeszcze!
– Och – wyjaśnia uprzejmie Pleton – nikt nie jest czyjąś własnością.
Poza tym, nawet gdybyś mógł ją posiąść, co z powodu pewnych
dysproporcji nie jest całkowicie możliwe, nie stałyby się wyłącznie
twoje. Tak jak nie są nasze.
– Przecież współżyjecie ze sobą!
– To dobre pojęcie: współżyć – mówi Pleton. – Zresztą popatrz
i posłuchaj.
W ciągu niewielu minut skrzaty urządzają dla niego, Andrzeja, małe
przedstawienie telewizyjne na wypucowanej do czysta białej desce
sedesu. Nagi Ainstein staje się kimś pośrednim między pastorem
a urzędnikiem stanu cywilnego.
Pitigoras gra rolę narzeczonego, Zhinga z Matumby oblubienicy.
Reszta dzieli się na świadków ślubu i różnych gości. Całe
towarzystwo jest zupełnie gołe. My, Zatraceński, to znaczy on,
Andrzej, oglądamy inscenizację z wanny wypełnionej po brzegi
wodą.
– Drodzy kandydaci do małżeńskich okowów – przemawia uroczyście
Ainstein. – Czeka was wiele obowiązków i równych praw, które są
tak oczywiste, że je pominę.
Najważniejsze jest co innego: otóż za chwilę urocza pupka Zhingi
stanie się wyłączną własnością tego oto kawalera Pitigorasa.
Natomiast jego wisiorek przejdzie na wyłączne posiadanie tej oto
panny.
Prawo oraz dobre obyczaje wymagają, by ów stosunek własności
kończył się dopiero z chwilą śmierci jednego z małżonków.
Potem Ainstein chrząka, każe wszystkim powstać, choć już stoją,
i zadaje sakramentalne pytania wstępującym w związek:
– Pitigorasie! Czy chcesz z własnej i nieprzymuszonej woli pojąć za
żonę pieśćkę Zhingi z Matumby z całą resztą, która tę pieśćkę
otacza?
– Chcę – mówi wzruszony krasnoludek.
– Zhingo z Matumby! Czy chcesz pojąć za męża krasnoludkowy
organ płciowy Pitigorasa z całą osobą, do której organ ten jest
przyczepiony?
– Chcę – z mocą szepce Zhinga.
Ainstein ogłasza małżeństwo za zawarte, reszta skrzatów mruczy
coś w rodzaju weselnego marsza Mendelssohna.
– Pamiętajcie – upomina Ainstein. – Nie wolno odtąd małżonkowi
Pitigorasowi lokować dzyndzelka w innej pieśćce, nie należącej do
Zhingi. I odwrotnie.
A teraz poproszę małżeństwo skonsumować!
On, Andrzej, zamyka oczy, gdy Pitigoras odbiera Zhindze jej
teoretyczną cnotę.
U rusałki bowiem, tak jak u ludzi, cnota głównie mieści się w tyłku.
– Minęło kilka dni, miesięcy lub lat – ogłasza Ainstein.
– Pani mnie oczarowała – mówi do Zhingi Didirot. – Nie mogę żyć
bez pani.
– Jestem lojalną mężatką – kryguje się Zhinga. – Ale pan jest taki
inny. Czy potrafi pan być dyskretny?
– Jasne! – woła Didirot. – Zróbmy numer, bo ucieka życie. Pani życie
z tym durniem.
– Ach! – krzyczy Zhinga pod leżącym na niej Didirotem. – Dopiero
pan nauczył mnie miłosnych rozkoszy.
W tym samym czasie Pitigoras z uznaniem klepie po wypukłych
pośladkach Katcinę Calako oraz Yoriko Hiroshi. Gdy udają gniew,
skrzat proponuje: – Co by panie powiedziały na piwko, szampan,
dancing, kawior oraz kaszankę z cebulą?
– Pan wygląda na gołego – wdzięczy się Panna Kukurydza.
– Mam złoty wisiorek – twierdzi Pitigoras. – Wypolerowany
w nieudanym małżeństwie.
– Nasze związki są także nieszczęśliwe – płacze Yoriko. – Niech się
pan kładzie.
Pojedziemy w krainę szczęścia i prawdziwej miłości.
Pitigoras bez zwłoki staje się podobny do jednomasztowej żaglówki
na białym morzu klapy od sedesu. Ale Katcina Calako oraz Yoriko
Hiroshi na zmianę pochłaniają jego maszt kulistymi pośladkami
i traktują skrzata raczej jako cwałującego po prerii mustanga.
– Pozornie – konstatuje Ainstein, wyciągając wnioski ze zdarzeń –
wygląda to na zupełny rozkład tak bardzo przecież udanego
małżeństwa.
– Nikt nie widział, wysoki sądzie. To są tylko haniebne
przypuszczenia – stanowczo twierdzi Mechiavelli.
– Zatem – zamyka sprawę Ainstein – wkrótce diamentowe wesele.
– Dobrze, że nie obserwowała tych waszych wygłupów panna Nu-Nu
– krzywi się on, Andrzej.
Wieczorny spektakl skończony i krasnoludki wskakują do wanny jak
do basenu. On, Andrzej, musi im teraz wyznać, dlaczego chcemy
umrzeć, mimo że kocha nas mocno śliczna panna Nu-Nu.
Chaotycznie, lecz zwięźle, przedstawia skrzatom nasz miłosny
dramat, bolesny i komiczny zarazem. On, Jakub, nie jest zadowolony
z tego, jak uważa, monologu wygłaszanego do gazowego grzejnika,
gdyż nie spodziewa się, jako racjonalista, żadnej reakcji od
ocieplającego wodę urządzenia.
Mówiąc o pannie Nu-Nu, jak i o czymkolwiek innym, my,
Zatraceński, ograniczeni jesteśmy setkami układów odniesień, które
poznaliśmy podczas lektury pięciu tysięcy książek. Racjonalizm
jego, Jakuba, uzyskuje w tych odniesieniach niby szczep bakterii
niezliczoną ilość rozumnych pożywek i w praktyce rzecz ogranicza
się do wyboru pożywki najbardziej rozsądnej lub modnej, bo nowej,
albo do wymieszania ich w taki sposób, by stanowiły podłoże do
koncepcji bardziej odkrywczych. I tak na przykład można przyjąć
teorię filogenetyczną, w której on, Andrzej, jest posiadaczem mózgu
pierwotnego, reagującego wyłącznie emocjami, jak czynił to
człowiek w pierwszym stadium swego rozwoju.
Konsekwencją przyjęcia tego stanu rzeczy jest wyposażenie jego,
Jakuba, w mózg nowy, oświecony przez nauki i doświadczenie. Tedy
wszystko, co mroczne w naszym życiu, jest winą Andrzeja, małpich
popędów przebijających się zwycięsko przez cienką warstwę
nowoczesnego poznania. Krasnoludki w takim układzie pochodzą
z wyobrażeń człowieka dawnego, zbieracza i myśliwego z jaskiń,
więc on, Jakub, odrzuca ich istnienie, gdyż przyczyną jego
rozjaśnionemu wiedzą rozumowi, chociaż skrzaty posiadają byt
fizyczny oraz świadomość równą świadomości Jakuba.
Przecząc ich obecności w naszym mieszkaniu i w przypadkach
ostatnich miesięcy on, Jakub, zręcznie pozbywa się sprzeczności
między swoimi racjami rozsądku, a prymitywizmem fantazji jego,
Andrzeja. Podstawy światopoglądu Jakuba rozsypałyby się w gruzy,
jak nasz dom rozbierany cierpliwie przez dzieci, gdyby musiał
zgodzić się na obiektywne stwierdzenie trwania gnomów
w unaukowionym świecie.
Myśl taka przebiega przez ów zwierzęcy nadal mózg jego, Andrzeja,
stanowiący podobno spadek po ewolucji, gdyż rozwijamy się nie
przez odrzucanie, lecz przez nakładanie kolejnych warstw
świadomości. Gdyby się z tym zgodzić, wszelki protest człowieka
przeciwko jego moralnej nędzy i ludobójczym instynktom byłby
daremny, najpierw bowiem należałoby wypruć z każdej czaszki
siedzibę strasznych popędów. Tymczasem on, Andrzej, wie, że to on,
Jakub, zgadza się z tak zwaną naturą człowieka, z tym starym
mózgiem krwiożerczego ssaka, podczas gdy Andrzej, ciemny
fantasta, rojący o bogach kreujących wyłącznie miłość, sprzeciwia
się zwierzęcości istnienia. Tę wewnętrzną sprzeczkę, trwającą
zresztą od początku naszej, Zatraceńskiego świadomości, wywołuje
panna Nu-Nu, gdyż racjonalny Jakub, a nie emocjonalny on, Andrzej,
kocha ją bez oczekiwania na zaspokojenie potrzeb naszej miłości.
– Panna Nu-Nu kocha nas – twierdzi – gdyż zaspokajamy jej egoizm,
i ja, Jakub, nie spodziewam się, by mogła uwzględnić wymagania
twojego, Andrzeja, egoizmu.
Ona jest tylko dorosłym dzieckiem, zapatrzonym w siebie, i będzie
w nas mocno zaangażowana tak długo, jak długo wykazywać się
będę bezinteresownością naszego uczucia. Ty zaś bezkrytycznie
chcesz, aby brała pod uwagę także twoje różne satysfakcje.
Nie wolno wątpić w czystość i głębię przywiązania do nas panny NuNu. Właśnie dzwoni do naszych drzwi i, kiedy otwieramy
mieszkanie, wita nas serdecznie, a nawet namiętnie, jak pięknego
młodzieńca, któremu poświęciła wiele miesięcy trwożliwego
czekania i wreszcie może go, z pewną wstrzemięźliwością, zasypać
dowodami emocji. A jesteśmy przecież tylko znużonym stolarzem,
bardzo źle ubranym i wcale nieuroczym z racji lat, które zaorały nas
skibami czasu.
Panna Nu-Nu przede wszystkim objawia troskę o warunki naszego
bytowania: o ciągły brak niezbędnych mebli, nie przecierane od
miesięcy szyby i czarne firanki ze sztucznej, białej kiedyś koronki.
Zauważa oczywiście wymytą do lśnienia posadzkę, porządnie
ułożone w stosy książki oraz wypucowaną kuchenkę gazową
w kuchni, ale wypomina pająki pod sufitem w delikatnych sieciach
pełnych much i nieobecność dawno przyrzeczonego tapczanu
z desek, mikrogumy oraz adamaszku.
– To jest dobry tapczan – przekonujemy ją, wskazując na legowisko
z książek. – Niesłychanie funkcjonalny, gdyż problematyka
składających się nań dzieł zmieniana może być zależnie od potrzeb.
Sięgamy pod prześcieradło i wyjmujemy stamtąd wybór
obscenicznych wierszy polskich poetów. Dziewczyna rumieni się
lekko, gdyż nie lubi aluzji na ten temat. Różnych dowodów
obecności skrzatów w naszym mieszkaniu, poza Lao-Tanem, nie
dostrzega, ale odczuwa intuicyjny niepokój, gdyż zauważa:
– Mam wrażenie, jakby ktoś jeszcze oprócz nas przebywał w tym
twoim bałaganie.
Jacyś ukryci, obserwujący nas ludzie.
On, Andrzej, jest zadowolony z tej uwagi i skwapliwie potwierdza
pobyt w naszym mieszkaniu karzełków, w czym panna Nu-Nu
znajduje tak bardzo charakterystyczną dla nas dziecięcą
wyobraźnię, jest bowiem kwalifikowanym psychologiem, a może po
prostu szczególne poczucie humoru. Na dowód on, Andrzej,
pokazuje jej starego Lao-Tana nieruchomo kontemplującego siebie
na wysokim jak słup stosie książek.
– Dziwna figurka – stwierdza panna Nu-Nu. – Sprawia wrażenie
żyjącej. Skąd ją masz?
– Znalazłem w megasamie – odpowiada bez kłamstwa on, Andrzej,
uradowany przynajmniej tym dowodem bytu krasnoludków,
dostrzeżonym przez tak bliskiego człowieka.
Panna Nu-Nu nie wyraża chęci bliższego przypatrzenia się
krasnoludkowi, gdyż ocenia go jako przedmiot niesamowicie
brzydki: ze skórą jak po żółtaczce, z twarzyczką świeżo narodzonej
małpki i rzadkimi włosami na brodzie oraz pod nosem.
– Lubisz rzeczy obrzydliwe – zamyka tę kwestię, a potem opowiada
o swoich wakacjach na łonie rodziny składającej się z sześciu braci
oraz pięciu sióstr.
Pannie Nu-Nu przypada rola najmłodszego, może nazbyt
hołubionego dziecka. Razem z rodzicami co najmniej trzynaście par
oczu, a praktycznie więcej, gdyż część starszego rodzeństwa
posiada małżonków oraz dzieci. Oczu pilnujących, z wyjątkiem
jednego brata i siostry, którzy nas, Zatraceńskiego, z jakiegoś
powodu lubią, by panna Nu-Nu żyła przykładnie, w żadnym
wypadku z mężczyzną nie zatwierdzonym przez mamę oraz księdza.
Panna Nu-Nu potrafi kłamać jak wszyscy ludzie, ale nie umie
kłamać, i to jest przyczyna, iż zjawia się u nas dopiero teraz pod
prawdopodobnym pozorem. Wprowadzając w błąd rodzicielkę, daje
dowód uczuć łączących ją z nami, Zatraceńskim.
Siada nam na kolanach niby ukochana córeczka, więc jak zwykle
w takich okolicznościach witamy się z jej niewielkimi piersiami. Do
pewnego momentu musimy to czynić pod trochę rozpiętą bluzką,
panna Nu-Nu jest bowiem bardzo niechętna obnażaniu. Dopiero gdy
piersi urosną w dłoniach i staną się twarde w ciemnoróżowych
zakończeniach, wstyd panny Nu-Nu zostaje zastąpiony przez inne
uczucia. Te miłe nam piersi są jak dotykowy klucz do kasy pancernej
i otwierają ją w innym miejscu, więc możemy temu miejscu również
dostarczyć wrażeń dłonią wsuniętą w rozpięte spodnie panny
Nu-Nu. Ona dosyć szybko, zdarza się to wyłącznie po długiej
przerwie w kontaktach, wchodzi na swój szczyt przyjemności
i wówczas on, Andrzej, wie, iż jego przyjemności staną się co
najmniej problematyczne. Powtórzenie tego wszystkiego późną
nocą na różowym od budyniu prześcieradle wymagać będzie
dłuższego czasu, i to ze słabą nadzieją, że panna Nu-Nu zaspokoi
i nasz głód.
Potem panna Nu-Nu ponownie dokonuje przeglądu naszej ubogiej
własności i radzi, do czego powinniśmy przytwierdzić guzik, co
koniecznie zeszyć, wyprać, naprawić i dobrze wyczyścić, abyśmy
wyglądali jak przyzwoici ludzie i by nasze mieszkanie odpowiadało
wyobrażeniom przyzwoitego człowieka. Bierze w swe dłonie długimi,
ładnymi palcami kilka książek i czerni ręce tłustym kurzem, z czego
wynika, iż należałoby się dobrać do każdego z pięciu tysięcy
woluminów i solennie je odkurzyć, może nawet wytrzepać i umyć.
Przede wszystkim domaga się, byśmy wreszcie kupili nowe ubranie,
ponieważ spodnie, w których chodzimy trzeci rok, w których
pracujemy oraz odwiedzamy ludzi, są godne litości, w tym
świadcząca o nihilizmie wypalona w nich papierosem spora dziura.
Najrozsądniej byłoby nabyć jakiś ładny garnitur, lato bowiem szybko
minie i wyniknie kwestia górnego okrycia: oprócz dwóch swetrów,
stanowiących prezenty panny Nu-Nu na rocznicowe okazje, nie
posiadamy nic przyzwoitego oraz ciepłego. Rzecz w tym, że
garnitury tego lata przysługują wyłącznie osobom biorącym ślub lub
zmarłym, po przedstawieniu w sklepie odpowiedniego
zaświadczenia. Ślubu panna Nu-Nu z nami nie weźmie, by nie zabić
swej matki tak nieodpowiednim dla młodej, wierzącej osoby
związkiem, a także z innych przyczyn, natomiast łatwe wydaje się
nam uzyskanie zwolnienia na kupno garnituru z powodu zgonu.
Tyle że my, Zatraceński, możemy tylko dać powód do uzyskania
talonu w urzędzie stanu cywilnego na ciemne ubranie, resztę
musiałaby załatwić panna Nu-Nu.
Na propozycję tę kobieta reaguje gwałtownie:
– Ty mnie już nie kochasz! – mówi z rozpaczą. – Nie mów tak nawet
w żartach!
Pana Nu-Nu nie wyobraża sobie życia po naszym życiu, jesteśmy
sensem jej trwania na Ziemi.
Nadchodzi noc i długo w jej gorących ciemnościach ponownie
pieścimy pannę Nu-Nu, raczej bez wzajemności. On, Andrzej,
zapomina o krasnoludkach. Słyszą one jednak nasze ruchy i liczą
głośne oddechy, gdyż Ainstein, z naukowego nawyku analizy
rzeczywistości, robi zestawienie ich liczby, nasilenia oraz
charakteru. Bystre jak zawsze gnomy rozumieją nasze,
Zatraceńskiego, delikatne, lecz daremne starania, by panna Nu-Nu
zechciała, skoro doznaje pełni satysfakcji, zaspokoić także nasze
pragnienie Wychodzą więc dyskretnie ze swojej kryjówki
w książkach i gromadzą się przy naszej głowie, czemu sprzyja letni
mrok i zaangażowanie panny Nu-Nu w swoje doznania. Duszki po
kolei cicho szepcą nam do uszu, co powinniśmy robić, by szczęśliwie
dla siebie skończyć erotyczne zmagania, jakbyśmy nie czytali
odpowiedniej liczby książek na ten temat i nigdy nie obejmowali
nagich kobiet nie tylko w ciemnościach.
– Powinieneś – brzęczy nam w ucho Mechiavelli, to znaczy jemu,
Andrzejowi – delikatnie oraz skutecznie gładzić powierzchnię jej
brzucha oraz ud i w nieoczekiwanym przez nią czasie lekko muskać
pieśćkę. Skutek będzie pewny.
Nie działaj jednak mechanicznie. Urozmaicaj dotyk zmianą
nasilenia, czasu oraz rodzaju pieszczoty.
On, Andrzej, odgarnia gnoma niby natrętną muchę, ale wtedy po
cichutku czołga się ku nam Didirot.
– Ten Mechiavelli jest głupi – twierdzi. – Najsubtelniej podniecisz
pannę Nu-Nu, gładząc i całując jej piersi. Głównie czubeczki. Musisz
być lekki jak motyl i żarłoczny niby niemowlę podczas ssania. Kiedy
już będzie gotowa, przyjdę ponownie i powiem ci o stu sposobach
zbliżeń stosowanych w Europie Środkowej, trzystu w Afryce
Południowej, pięciuset w Ameryce Północnej i tysiącu w Chinach.
O mało nie przygniatamy to gwałtownym ruchem naszego ciała,
więc zmyka ustępując miejsca Ainsteinowi.
– Uszy – przekonuje Ainstein. – Płatki uszu oraz powieki dziewczyny
pieszczone ze znawstwem otworzą ją całkowicie dla ciebie.
– Za dużo poezji w poradach tych kurdupelków – bezceremonialnie
odzywa się Pleton. – Pocałuj pannę w źródełko, a natychmiast kipieć
zacznie pożądaniem mężczyzny.
Według Pitigorasa należy działać we wszystkich strefach
erotogennych panny, w czym one, krasnoludki, chętnie nam
pomogą i dziewczyna otworzy się dla nas niby wybuchający wulkan.
Pitigoras jak nikt uraża dumę jego, Andrzeja, i skrzat ma szczęście,
że nie czeka na przyjęcie swojej propozycji. Zastępuje go Sefona,
która słodko szepce nam do drugiego ucha: – Tylko kobieta może
dać kobiecie pełnię doznań fizycznych oraz psychicznych. Spróbuj
być kobietą!
– Z kim ty rozmawiasz? – pyta panna Nu-Nu. – Dlaczego nie mówisz
do mnie?
Jest to zarzut bezpodstawny, gdyż wszystkie nasze miłosne starania
powiązane są z żarliwymi wyznaniami o samotności bez panny
Nu-Nu i poczuciu sensu życia, gdy nam duchowo i cieleśnie
towarzyszy. Opowiadamy też ładnie o niezwykłych urokach jej
pachnącego ciała, gdyż zdumienia te są prawdziwe niezależnie od
tego, czy dziewczyna jest prawdziwie piękna.
Rusałki, wyjąwszy Sefonę z jej idiotyczną poradą, są konkretniejsze
od krasnoludków mężczyzn.
– Siłą rozłóż nogi – chichocze Madame Jeanne Antoinette de
Pampadour – i zrób swoje. Nie przejmuj się nią, skoro ona tobą się
nie przejmuje.
– Wytargaj ją z tego intelektualnego łoża – twardo radzi Hrabina
Zofia – na parapet otwartego okna. Niech patrzy w ciepłe gwiazdy,
niech lęka się nocnych przechodniów, drwin i wstydu. One wszystkie
lubią nieoczekiwane sytuacje oraz pozycje. Tam ja dostaniesz nie
tylko z pełną zgodą, ale i z irracjonalną satysfakcją.
– Moim zdaniem powinniście to robić przed domem, na huśtawce
dla dzieci, na tej starej oponie wiszącej na łańcuchach. W powietrzu,
w ruchu, w krzyku, przy zapalających się światłach całego domu.
Otworzy się z tego samego strachu, który ją teraz zamyka –
namiętnie doradza jemu, Andrzejowi, Panna Kukurydza.
Według Zhingi najlepiej kochać na słoniu lub wielbłądzie. Takie
miłosne miejsce łamie opory najbardziej dziecinnych dziewic.
W warunkach naszego mieszkania rusałka widzi jedno tylko
rozwiązanie: nagłe nadzianie panny Nu-Nu na dziryt i tak długi cwał
po pokoju, aż oboje doznamy zadowolenia.
Delikatna Yoriko jest za solidnym, brutalnym laniem, którego
dziewczyna nigdy od swego ojca nie dostała i po którym pojmie, że
podczas zbliżenia liczy się wyłącznie spragniony mężczyzna.
Ale panna Nu-Nu ma już swoją rozkosz i zaciska nogi, by jej nie
wypuścić podczas zduszonego westchnienia. My, Zatraceński,
możemy jedynie z nadzieją czekać do następnego dnia, skoro tak
bardzo boimy się użycia przemocy.
Skrzaty znikają, kiedy dziewczyna myje się w łazience i szoruje
ślady seksualnego brudu, w tym moralnego. Potem pyta nas, jak
bardzo za nią tęskniliśmy, i zadowolona z naszej prawdziwej
odpowiedzi zasypia na różowym prześcieradle pod ciepłym mrokiem
nocy. I my musimy się wykąpać, aby pozbyć potu i trwającego wciąż
pożądania. Kiedy po prysznicu z zimnej wody wchodzimy do kuchni,
by wypić szklankę herbaty, stykamy się z jedenastoma
krasnoludkami traktującymi warsztat stolarski, będący jednocześnie
naszym stołem, jako plażę dla małych nudystów. Zostajemy poddani
surowemu osądowi, który dociera jedynie do niego, Andrzeja.
Pierwsza szybko i stanowczo odzywa się Madame Jeanne Antoinette
de Pampadour.
– Baranie – mówi ironicznie – trafiłeś na kobietę doznającą wyłącznie
orgazmu łechtaczkowego. Dlatego panna Nu-Nu najczęściej zaciska
mocno uda i dłoń twoja jest jak klin, który wciska się w bierwiono
węźlistej akacji, ale rzadko wchodzi dalej, cokolwiek by czynić.
Trzyma twoją rękę jak w imadle nie dlatego, że obawia się dłoni.
Okazuje nadzwyczajną siłę, byś nie próbował wejść tym drugim
klinem. Możesz zawsze ja rozszczepić, ale boisz się ją utracić po
użyciu przemocy. A ona ma ten swój orgazm.
– Mówisz o Orgazmie z Rotterdamu? – pyta Didirot.
– Odczep się, kurduplu. Tłumaczę temu staremu durniowi całą rzecz
naukowo.
Kobiety, przedkładające orgazm pochwowy nad inny, oddają swoje
ciało partnerowi bez reszty, chcą dostarczać wrażeń zmysłowych.
Są jak matka, oddają wszystko. Te drugie zaś uważają mężczyznę za
mechanizm dostarczający przyjemności. Biorą, nie przejmując się,
co on z tego ma. Te nastawienia nie dotyczą wyłącznie sfery
seksualnej, lecz mają wpływ na pozostałe zachowania. Głupek
Zatraceński ma o tym w swoich książkach, ale nie odnosi wiedzy do
swojego losu. Panna Nu-Nu, kiedy rozumie, że nie będzie miłosnych
akcji za pomocą siły, przestaje się zatrzaskiwać i od czasu do czasu
czyni z siebie dziewczynę dającą, co najczęściej sprawia jej
przykrość, więc długo tego unika. Ale wie już, po tylu latach, że
chłopu też się coś należy. Uważam, iż problem trzeba rozwiązać
generalnie. Wszystkie dziewczęta, po osiągnięciu dojrzałości
płciowej, winny być poddane sprawdzeniu, jaki rodzaj orgazmu
preferują. I te z łechtaczkowym kierowane być muszą na
odpowiedni kurs użycia w rodzinie, gdzie nauczą się nie zniechęcać
partnerów do miłości. Postuluję komisje gminne i miejskie, zarządy
wojewódzkie i centralę w stolicy państwa. Złożone z ludzi
nieskazitelnych, nie czerpiących ze sprawdzania korzyści.
Zatwardziałe kobiety, preferujące wyłącznie orgazm łechtaczkowy
mimo odpowiednich pouczeń oraz ćwiczeń, kierować należy do
stanu staropanieńskiego i na koszt własny wyposażyć
w elektroniczne maszynki do szczypania glans clitoris.
– Analizujesz problem jednostronnie oraz obrzydliwie – wtrąca się
z niesmakiem Pleton. – Spójrz na Zatraceńskiego, na tę siwą żabę,
na naznaczony latami pysk.
On już sobie liczył dwadzieścia pięć lat życia, kiedy panna Nu-Nu
przychodziła na świat. Mógłby być jej ojcem, a w dobrych układach
dziadkiem i kupować co miesiąc dziesięć dekagramów cukierków ze
swego przydziału. Bezsprzecznie uwiódł ją bukiecikiem frezji,
łagodnością, wyrozumiałością i kto wie, czy nie flaszką wermutu
„Ciociosan”. Trafił w czas jej samotności, zaimponował pięcioma
tysiącami przeczytanych książek, jakby czytani książek było
zasługą, a nie kwestią czasu. Uroku dostarczyło mu także
zaproszenie do Hiszpanii na koszt Muzeum Santa Cruz de Mendoza,
nie zrealizowane wprawdzie, ale będące możliwością. Ten uznany
specjalista od technologii wytwarzania mieczy toledańskich za
czasów arabskich w Tulajtuli, autor skromnej, ale ważnej w tej
dziedzinie książeczki, mógł zabrać do Toledo dziewczynę lubiącą
egzotyczne podróże. Odesłał zaproszenie, bo do pewnego czasu
nienawidzi białej broni jak niedojrzałe nigdy dziecko. Równie jak
dziecko przebiegły zagrał rolę ojca panny Nu-Nu: uległego, dobrego
człowieka pozostającego z zadowoleniem pod władczym zarządem
żony, gdyż tacy są szczęśliwi rodzice panny. Został ojcem swej
ukochanej, ojcem per procura, z którym nie zabronione miłosne
igraszki. I kto jest tutaj ofiarą uczuć?
– Nie zgadzam się! – krzyczy Yoriko Hiroshi tak głośno, że on,
Andrzej, obawia się, iż hałas zbudzi panne Nu-Nu. – Ta
sentymentalna para jest związkiem egoizmu panny z tolerancją
szanującego autonomię mężczyzny. Mężczyzny naiwnego
w niedojrzałym proteście wobec źle, jego zdaniem, funkcjonującego
świata.
Krótko mówiąc Zatraceński jest dosyć mądrym człowiekiem, czyli
w rzeczywistości oczytaną dupą. Panna Nu-Nu może liczyć na
wszystko, co jest w zakresie jego możliwości.
– Co znaczy: wszystko? – pyta Pleton. – Staruszek jest bez gotówki.
– Powiedziałam, że egoistka, a nie że wyrachowana. Ten safanduła
nigdy nie miał pieniędzy i już ich mieć nie zdąży. A wszystko
oznacza chęć uczynienia partnerki szczęśliwą, nie bez pragnienia
uszczknięcia radości i dla siebie. Jeszcze jeden uszczęśliwiacz, który
nie pojmuje, że szczęścia uczy się siłą, a nie tolerancyjnymi
ustępstwami. Czy trzeba przypominać, że egoizm stanowi naczelny
warunek przetrwania wśród ludzi i krasnoludków?
Jest to właściwość wartościowa oraz niezbędna. Egoizm panny
Nu-Nu nie objawia się wyłącznie w unikaniu określonych pieszczot i
chętnym braniu od tego nietoperza takich, jakie jej odpowiadają.
Jeśli on zdecydował się czynić wyłącznie to, co dla niej dobre, nie
może chcieć, by aprobowała także to, co nieprzyjemne. Sam się
zaplątał. Kochając siebie, ona kocha bardzo tych, którzy ją kochają.
Tak czyni większość ludzi oraz krasnoludki.
– Co za bzdury – krzyczy zdenerwowany Pitigoras. – Nikt tutaj nie
rozumie, że panna Nu-Nu prawdziwie cierpi z przyczyny związku
z pokracznym stolarzem.
Zachwiany został jej porządek moralny, w którym nie ma miejsca na
erotykę dla przyjemności zmysłów.
Wychowana i ukształtowana została w wiekowym prawie
żądającym, by zanim kobieta położy się z mężczyzną do łóżka,
obydwoje zostali pobłogosławieni przed ołtarzem, a zwierali się
z sobą tylko dla poczęcia kolejnych nieszczęśliwców.
Ona nie tylko naraża się na gorzkie pouczenia bezżennego
mężczyzny w konfesjonale, ale za każdym zbliżeniem, choćby ono
było dla Zatraceńskiego połowiczne, ma poczucie śmiertelnego
grzechu z poważnymi konsekwencjami.
Ryzykuje nie potępieniem przejściowo posiadanego ciała, ale
wiecznym cierpieniem duszy. Ile kobiet może to czynić dla
nieatrakcyjnego mężczyzny? Opętana przez człowieka obraża Boga.
Jej los został wyznaczony przed dwoma tysiącami lat, kiedy
ogłoszone zostały zasady miłości między ludźmi, na których
fundamencie zbudowano szczegółowe zasady i zdefiniowano
grzech, między innymi nieczystość.
Wykończono pannę Nu-Nu w roku tysiąc siedemdziesiątym
czwartym, bo zarządzono celibat księży. Odtąd oni starają się
odebrać wiernym, co im odebrano.
– Niech cię diabli – przerywa mu Zhinga z Matumby. – Tradycja
pomieszała w świadomości panny Nu-Nu dobre duchy ze złymi. Jakiś
fujara Zatraceński musi mieć kłopoty tylko dlatego, że zabrano
wierzenia starożytnych w kilka ładnych książek, z których wynika,
że miłość bez zezwolenia szamana jest świństwem.
Metafizyczne teorie dla wyjaśnienia, że dziewczynie po prostu
sprawiają przyjemność niektóre erotyczne działania Zatraceńskiego.
Jest to problem wyłącznie biologiczny. U nas, krasnoludków, nie
dorabia się wielkich teorii do zwyczajnych spraw. Panna Nu-Nu to
czysta dziewica, której zmysły obudził paskudny włóczęga
i niedorajda.
– Tak – potwierdza Mechiavelli. – Ale w istocie miłość stanowi
jedynie problem władzy.
Kto bardziej kocha, jest podwładnym. Do jego obowiązków należy
zaspakajanie wszelkich potrzeb ukochanego. W zamian otrzymuje
od sprawiedliwego władcy dowody uznania. Tyle, żeby się zbytnio
nie buntował, i oczywiście w przypływie dobrego humoru. Władca
może być słaby fizycznie i charakterem, niekonsekwentny, uległy
wobec innych i w ogóle nijaki.
Przełożonym czyni go uczucie drugiego człowieka i wobec niego
okazuje stanowczość.
Krasnoludki takie układy mają w dupce.
– W dupkach – poprawia go Hrabina Zofia Potocka. – W sześciu
kształtnych tyłeczkach rusałek i tyluż zadeczkach karzełków. Ty,
Zatraceński, stałeś się zwykłym niewolnikiem z szacunku dla
wolności tej twojej panny. Podwójny przejaw patologii społecznej.
Według opinii wielu psychologów i pedagogów, czyli facetów
reprezentujących nauki nie będące nawet dla ludzi naukami, jesteś
stuknięty, jak większość ludzi przeżywających około pięćdziesiątki
drugą, bezkrytyczną młodość.
W dodatku wydaje ci się, że właściwie pojmujesz wolność drugiego
człowieka, więc i swoją. Stanowić ma ją absolutne poszanowanie
niezależności i niezawisłość panny Nu-Nu oraz swoboda jej działań
i poglądów. I co z tego masz, matołku?
Wolność powinna przynosić korzyści, a ty tracisz. Przestałeś być
równy. Nie dostajesz tego, co dajesz. Musisz się dostosować. Czekać
na łaskę. Przeżywać rozterki. Nie liczyć na nic, w tym na przyszłość.
Nastroje panny Nu-Nu decydują o twoim humorze, jej wola o twoich
zachowaniach. Zauważyłeś, jak łatwo i skwapliwie podporządkowuje
się swoim przełożonym w pracy, rodzicom, krewnym, nawet
znajomym? Oni nie tylko układają programy jej czynności, lecz
nawet wyrokują o jej wolnym czasie dla ciebie. Zostałeś
niewolnikiem mnóstwa ludzi, nawet nie znanych ci. Ty niepoczytalny
miłośniku wolności i maniakalny wielbicielu autonomii człowieka.
Gdybyś natomiast zdecydował się na swoją wolność, niewolnikiem
zostaje panna Nu-Nu. Lub obydwoje będziecie wolni, lecz każdy
z szansą cierpienia. Nie ma wolności jednych bez odebrania jej
drugim.
Dlatego posiadacze wolności bezwzględnie walczą
z podporządkowanymi o jej utrzymanie dla siebie. I wmawiają im, że
czynią tak, bo ich kochają. Biedny tuman!
– Bojownicy o wolność zawsze słono płacą za ten ideał – złośliwie
śmieje się Didirot i wkłada obydwie rączki między uda siedzących
po obydwu jego stronach Hrabiny Zofii i Yoriko Hiroshi. Czyni to
z poczucia własnej wolności. – Ten drań Zatraceński nie wojuje o
żadną wolność, także panny Nu-Nu. Dorwał się do młodego ciałka
i już dziesięć lat się martwi, czy cudza młodość, zdrowie, uroda nie
odbierze mu tej zdobyczy.
On, Andrzej Zatraceński, opinie krasnoludków uważa za bezczelne.
Jest przekonany, podobnie jak on, Jakub, iż kochamy pannę Nu-Nu
bez przyczyny, zastrzeżeń i celów. Przez pięćdziesiąt lat obydwu
nam wbijano do głowy, iż jedynym uczuciem mogącym pogodzić
wszystkich ludzi jest miłość. Natomiast w ogóle nie zagniewany
podczas obłuskiwania przez krasnoludki miłości ze wszelkich jej
możliwych pozorów wydaje się on, Jakub. Sądzi on, iż ma do
czynienia z głośno wypowiadanymi mniemaniami jego, Andrzeja,
człowieka o niższym umyśle.
Tak nas, zasłuchanych w cyniczne racje krasnoludków, zastaje
w kuchni panna Nu-Nu, która budzi się nagle, bez skutku poszukuje
obok siebie naszego ciała, więc wyprawia się na poszukiwanie
drogiego jej człowieka. Czyni to nie bez lęku o stan jego zdrowia
i samopoczucia.
– O – mówi, spoglądając na warsztat. – Duszki. Tylko dlaczego gołe?
To nieładnie.
Sama jest naga, więc obydwiema dłońmi zakrywa to, co kobiety
zwykle w takich sytuacjach zakrywają.
– O czym rozmyślasz? – pyta jeszcze i nie czekając na odpowiedź
żąda stanowczo, byśmy poszli spać.
Rankiem, dusznym od upału i wyziewów lata, panna Nu-Nu wyznaje,
iż zdarzył się jej osobliwy sen, w dodatku nieprzyzwoity.
Z opowiedzianych przez nią szczegółów wynika, iż śniły się jej
krasnoludki siedzące na warsztacie w kuchni bez ubrań, co
pozwalało stwierdzić, iż posiadają wykształcone cechy płciowe.
– Potem – opowiada – było jeszcze gorzej. Ty kochałeś się
z krasnoludkowymi panienkami. Byłam zła. Ale one, krasnoludki,
odpłaciły ci.
– Chcesz z nimi porozmawiać?
Panna Nu-Nu śmieje się przyjemnie. Potem postanawia umyć okno,
by spływało do mieszkania pełne światło gorącego słońca.
Po drugiej nocy siedzi smutna na legowisku z książek o tematyce
wyłącznie miłosnej.
Siedzi dość długo, z niespokojnymi oczyma, by w końcu powiedzieć:
– Przepraszam cię, Andrzeju Jakubie Zatraceński.
– To ja ciebie przepraszam, Nadziejo Nawerbeńska, panno Nu-Nu.
Nie powinienem był.
Nie bądź smutna, nie jestem rozczarowany.
– Jeszcze będzie wszystko – mówi panna Nu–Nu. – Przecież było
wiele razy.
Gdy żegna się z nami, by odjechać do tego swojego Lęborka, który
czasem jest położony w odległości pięćdziesięciu dwóch kilometrów,
a kiedy indziej w międzyplanetarnej pustce, mówi namiętnie:
– Bardzo cię kocham, Andrzeju Jakubie.
Posłuszni sentymentalnym nakazom stajemy w oknie, by śledzić
oddalenie panny Nu-Nu od naszego mieszkania. Na czystych
szybach refleksy ciepłego światła. Ale już idzie ku nim kurz
z ustawicznie kruszonego przez dzieci budynku.
– Kochane dziecko – mówi o pannie Nu-Nu Mechiavelli.
– Dziewczyna z charakterem – dodaje Sefona.
Bo krasnoludki wdrapują się na parapet, by pomachać rękoma
odchodzącej w dal pannie Nu-Nu.
X
– Pragną miłości, szczęścia i pokoju, a jednocześnie dążą
nieprzerwanie do wywoływania nienawiści, cierpienia i wojny.
Pragną długiego życia, ale w rozmaity sposób niszczą zdrowie,
szukają przyjaźni, lecz wykorzystują nawet najbliższych.
Staruszek Lao-Tan mówi o ludziach.
Pozostałych krasnoludków nie ma w naszym mieszkaniu. Znów
poszły szukać cmentarza nie narodzonych. Zawsze tak tłumaczą
swoje całodzienne, samodzielne wyprawy.
Lao-Tan o mało nie skręca karku, gdy długim ściskiem stolarskim
zawadzamy o stos książek, na którym zwykle medytuje. Spada,
wykazując przytomność umysłu i dużą sprawność fizyczną, chociaż
jest chucherkiem. Nie okazuje żadnych uczuć, natomiast wyraża
chęć, pierwszą chęć długiej z nami rozmowy. Kleimy właśnie
rzeźbioną szafę do stojącego zegara.
– Ludzie mierzą czas, jakby miało to znaczenie – mówi Lao-Tan
umieszczony wygodnie wśród wiórów na warsztacie. – Czynią tak,
gdyż boją się czasu. Sądzą, że ich świadomość zamyka się
w określonym przedziale lat i kończy się śmiercią.
Lękają się tego, co powstaje wyłącznie w ich umyśle, iluzji. Czas,
przestrzeń, związki przyczynowe to jedynie kategorie umysłu
powstające tam i zanikające.
Rzeczywisty byt znajduje się poza zasięgiem umysłu.
– Zetknąłem się – odpowiada krasnoludkowi on, Andrzej – z twoją
religią w którejś z moich książek. Jest najpiękniejsza ze wszystkich,
bo jej etyka głosi braterstwo ludzi, bezinteresowną miłość bliźniego
i wszechludzką równość. W swej czystej postaci nie ma bóstw,
magii, ceremoniału i hierarchii. Ale ja nie łaknę religii.
Gnom jest łagodny, spokojny i nie narzuca nam swoich przekonań.
– Nazwałeś moją świadomość religią – stwierdza bez misjonarskiej
żarliwości –
i już odrzucasz ją. Użyłeś terminu, który dotąd nie został przez ludzi
jednoznacznie zdefiniowany, więc nawet w swym umyśle nie wiesz,
czym ona jest.
Ale jesteś przekonany, że niegodna twego rozumu i wiedzy. Realny
byt chcesz mierzyć śmieciami umysłu oraz wyobraźni.
On, Jakub, sądząc jak zawsze, że prowadzi spór z nim, Andrzejem,
mówi gniewnie:
– Wiem wszystko. Ten konkretnie wielki system etyczny wywodzi się
z „czterech szlachetnych prawd” objawionych przez Siddharthę
Gautama podczas pierwszego kazania w Benares około roku pięćset
dwudziestego czwartego przed naszą erą.
Lao-Tan gładzi swą rzadką brodę i wcale nie podziwia jego, Jakuba,
który popisuje się biegle religioznawczymi wiadomościami.
– Cierpienie towarzyszy od początku ludzkiemu życiu, to prawda
pierwsza. Jego przyczynę stanowią pragnienia i pożądanie, takie jak
pragnienie istnienia, szczęścia, władzy, wszelkie. One właśnie
powodują powtórne narodzenie się człowieka na zasadzie
reinkarnacji.
Trzecia prawda głosi, iż kto wykorzeni z siebie pożądanie, przestanie
cierpieniu podlegać. Po czwarte: do wygaszenia wszelkich pragnień
i wyzwolenia się z cierpienia wiedzie ośmioraka ścieżka: należyta
wiara, postanowienie, mowa, czyn, życie, dążenie, pamiętanie,
zagłębianie się. Oczywiście wszystko należyte.
Nie ma w tym systemie pojęcia duszy. Jest tylko osobowość
zawierająca się w formule „jestem”. Ma ona szansę osiągania, dzięki
sile tkwiącej w etycznych wartościach dobrych uczynków
i samopoznaniu, coraz doskonalszego bytu. I tak aż do osiągnięcia
całkowitego spokoju, który stanowi roztopienie się w nirwanie,
oznaczającej zgaśnięcie wszelkich pożądań, czyli najwyższą
szczęśliwość. Do zasad tych dobudowano, wedle ludzkiego
ograniczenia, różne metody osiągania nirwany: W tym magiczne.
Zamiast dobrze czynić, można na przykład powtarzać sanskrycką
formułę „Om mani padme hum”, co znaczy, że „klejnot jest
w lotosie”.
Taka dogmatyka popularna jest w Tybecie.
Ściskamy posmarowane wikolem dwa elementy rzeźbionego drewna
i kropla białego kleju pada na twarz krasnoludka. Lao-Tan nie ściera
jej, jakby nie istniała.
– Cały twój umysł pochłonięty jest ideami, ludźmi, rzeczami, tym, co
zewnętrzne – mówi krasnoludek. – A jednocześnie uważasz świat za
ponury, pełen niepokoju i bezsensownego cierpienia. Dlatego
postanowiłeś umrzeć. Sądzisz, że to dobry sposób na wyzwolenie
się ze wszystkiego, czego nie pojmujesz. A jeżeli nie zabijesz
świadomości?
– Już chcę zobaczyć, co jest po tamtej stronie. Jeżeli nie ma nic, tym
bardziej szkoda czasu na bolesne czekanie, by się o tym przekonać.
Przez otwarte okno kuchni, w której pracujemy, pełznie smrodliwy
upał. Przed domem dzieci roztłukują kamieniami cementowe płytki
resztek chodnika, ogromny wysiłek w tej temperaturze. Lao-Tan bez
emocji stara się dowieść nonsensu naszego światopoglądu.
– Wszystko, co cię gnębi, stanowi problem ciała. Gorzka miłość do
panny Nu-Nu, fizyczne oraz psychiczne zmęczenie, brak poczucia
bezpieczeństwa, wszelkie postacie twojej i ludzkiej krzywdy, sprawy
pożywienia, przedmioty, które określasz jako niezbędne. Uświadom
sobie, że nie jesteś tylko ciałem, a wszystko inne straci znaczenie.
– To chytre – zastanawia się on, Andrzej. – Ale jeśli nie jesteś ciałem,
to czym?
– Wystarczy pojąć, czym nie jesteś. Nie jesteś ciałem, uczuciami,
umysłem.
Niczym, co trwa w czasie. Cokolwiek jest ograniczone w czasie, jest
chwilowe i nie przysługuje mu byt realny.
– Zmyślasz, malutki staruszku – mówi on, Andrzej. – Proponujesz
irracjonalną nadzieję, nawet ładną. Ale zaprzeczasz realności
świata, jego obiektywnym prawom, teorii rozwoju i doskonalenia
żywych form.
– A ty rozpatrujesz wszystko w punktu widzenia umysłu. W naturze
umysłu leży ograniczenie poznania do doświadczenia
i rozumowania. Wyjdź poza ten umysł, a poznasz prawdę.
W rzeczywistości cały świat istnieje tylko w świadomości.
Powstaje ona w czystym bycie, a w niej pojawia się i zanika świat.
On istnieje tylko przez chwilę, a wydaje ci się, że trwa na skutek
działania pamięci, która jest także funkcją umysłu. Chwilową zjawę
w świadomości, jaką w istocie jest świat, traktujesz jako byt realny,
a byt absolutny jako abstrakcyjny.
W tym momencie Lao-Tan wydaje się bezbronny w głoszonym przez
siebie poglądzie.
On, Andrzej, postanawia przygwoździć skrzata:
– Czy świat istnieje w tej chwili?
– Który świat?
– Ten, w którym ja kleję szafkę do zegara, ty siedzisz wśród trocin,
a dzieci za oknem rozkuwają trotuar?
– Świat, o którym mówisz, to twój świat, nie mój. Co ty o mnie
wiesz? Jakie masz przesłanki, by sądzić, że mój świat jest
identyczny z twoim? Twój świat jest pełen pożądań i związanego
z cierpieniem lęku, obcy i wrogi. Mój świat, to ja.
Wszystko jest mną, wszystko też jest moje. Bo ja jestem. Jestem
przed wszelkim początkiem i poza wszelkim końcem. Bez czasu,
przestrzeni, związków przyczynowych, tych mamiących kategorii
umysłu. Ja żyję w moim własnym stanie wiecznej teraźniejszości.
Przeszłość oraz przyszłość istnieją tylko w umyśle.
– To jest tylko abstrakcyjna logika.
Lao-Tan nie odgania muchy, która pije jego starczą, krasnoludkową
krew. On, Andrzej, łapie i zabija tę muchę.
– Abstrakcja wywodzi się z umysłu i stanowi pojęcia określone
słowami. Stan, w którym się znajduję, możesz osiągnąć nie przez
mój wykład, lecz przez samopoznanie, przez uspokojenie umysłu
i wygaszenie pragnień. Przez odnalezienie swego prawdziwego „ja”.
– Jeszcze jeden system. Tyle że stary.
– Dobrze – mówi krasnoludek. – Porozmawiajmy tak, jakbym był
w twoim świecie.
Pomińmy fakt, że jest to świat ograniczony przez umysł,
subiektywny, tymczasowy, prywatny, egoistyczny. Nikt nie może
wejść do niego, widzieć twoimi oczyma, słuchać twoimi uszami,
czuć twoje wzruszenia i myśleć twoimi myślami. Samotny świat
pełen urojeń nazywanych życiem, które jest przemijającym
widowiskiem, które wydarza się tylko w świadomości. Ale i w tym
świecie tęsknisz, jak ci się wydaje naiwnie, za wspólnotą ludzi,
miłością i rzetelną równością. Słowem, za moim światem. Otóż,
skoro przeczytałeś tyle książek, wiesz, że od dawna ludzie
przeczuwają ten mój świat, najczęściej utożsamiając go z rodzajem
raju kierowanego przez prymitywnego lub intelektualnego Boga.
Lecz owa Arkadia wydaje się im nieosiągalna, gdyż doświadczenia
życia uogólniane przez rozum przeczą nawet jej istnieniu. Tworzą
więc przykre systemy myślowe, w których okrucieństwo i bezsens
stają się podstawą realnego bytu. Ale jednocześnie nie istnieje
zbiorowość, mała lub ogromna, bez bogów. Nie ma w tej kwestii
żadnego znaczenia światopogląd zbiorowości, w tym pojedynczych
jej członków. Mogą oni odrzucać, i to przy stanowczym użyciu
całego aparatu filozoficznego oraz dowodów naukowych, Boga
pojętego jako absolut i uznawać sensowną wyłączność materialnego
świata. Ale boga mają nadal: jest nim człowiek obdarzony
autorytetem autentycznym lub przymusowym. Jest to najczęściej
„płomienny przywódca”.
Rzecz wynika z pożądania boga bardziej konkretnego niż
metafizyczne pojęcie, wyobrażenie.
Boga namacalnego.
– I co z tego?
– Poczekaj. Dogmatami takiego boga stają się decyzje. Decyzje
stanowią dogmaty niestałe, a przez to dają się formułować wedle
potrzeby boga, rzadziej oczekiwań wyznawców. Zresztą nie ma
boga, nawet w pojęciu Absolutu, spełniającego każdą ich prośbę.
Istnieje również i ta wygoda, że bóg jest zmienialny, to znaczy
człowiek na jego stanowisku, a nie samo stanowisko. Jest to również
metafizyka, tyle że wulgarna. Zauważ, że takich bogów odrzuca się
zwykle wówczas, gdy odejdą, rzadziej siłą.
– Pieprzysz, karzełku – mówi on, Andrzej, raczej niegrzecznie. – Nie
interesują mnie żadni bogowie.
– Chcę ci tylko powiedzieć, że wyobraźnia, wierzenia, opinie
i stanowiska zakorzenione w ludziach przez otoczenie, wychowanie,
naukę oraz lekturę wydają się nienaruszalnie prawdziwe. A
światopoglądy wymuszone za naturalne. Tymczasem każdy człowiek
i krasnoludek jest absolutem, wiecznie trwającym „ja”,
świadomością będącą źródłem wszystkiego. Tylko musi to sobie
uświadomić, odrzucając pozory tworzone przez umysł i fikcje
wyobraźni.
– I niewiele chyba trzeba, by do własnej jaźni dotrzeć? – pyta
ironicznie on, Andrzej.
– Niewiele. Musisz prawdziwie pragnąć spokoju i porzucić wszystkie
myśli z wyjątkiem jednej „jestem”. Umysł będzie się buntował, ale
cierpliwość oraz nieustępliwość spowoduje uspokojenie. I wyzbądź
się innych pragnień. Do tego celu prowadzą różne ćwiczenia oraz
medytacje, ale i one nie są potrzebne.
Wystarczy obserwowanie własnego nurtu świadomości.
Jedno już pojmujemy: cyniczny gnom chce zabić w nas nie tylko
umysł jego, Jakuba, ale także wyobraźnię jego, Andrzeja. Czym więc
pozostaniemy na te ostatnie miesiące życia?
Nasza decyzja, decyzja byłego umysłu i odrzuconej wyobraźni
przestanie obowiązywać, a to oznacza dalsze trwanie na potwornym
świecie.
– Umrę wkrótce – mówi on, Andrzej, łagodnie do kurdupla. – I nic nie
będzie ważne.
– Ja już umarłem – odpowiada spokojnie Lao-Tan.
– Nie rozumiem.
– Stałem się obojętny w stosunku do mego ciała i do umysłu. Czy
inaczej pojmujesz śmierć?
– Nie inaczej.
– Byłeś obecny przy swoim narodzeniu i będziesz obecny przy
swojej śmierci?
– Tak.
– Więc jesteś obecny zawsze. A sen zwany życiem był wyrazem
twojego pragnienia, by poznać własną świadomość.
– Co się tedy stanie, gdy umrę?
– Nic się nie stanie. Coś stanie się niczym. Ale w istocie niczego nie
było i nic nie pozostanie.
Pocimy się obficie. Początkowo przypuszczamy, że z powodu pracy
w gorącym, smrodliwym powietrzu. Za chwilę jednak rozumiemy, że
przyczyną są wnioski wypływające z argumentacji Lao-Tana. Twierdzi
on, iż nigdy nie zabijemy w sobie wiecznej jaźni, a właśnie jej gorąco
chcemy się pozbyć.
– Jesteś – kontynuuje krasnoludek – wszechświadomością wszystko
przenikającą i wieczną oraz nieskończenie twórczą. Przyczyną
twoich klęsk stało się branie pozorów za rzeczywistość.
– A jednak…
Trudno jest brać serio wywody kogoś tak małego i śmiesznego
zewnętrzenie, jak Lao-Tan.
Poza tym skrzat nawet nie istnieje dla niego, Jakuba, i w jego
pojęciu prowadzimy dyskusję z sobą samym. Przecież krasnoludek
nie tylko zmusza nas do pełnej szczerości, ale jakby intuicyjnie
porządkuje stosunek do świata. Jesteśmy również zdumieni, że
pewne efekty naszych przemyśleń, takie świeże dla nas oraz
osobiste, nie stanowią żadnego odkrycia, bo zostały sprecyzowane
tysiące lat temu.
– Opuszczę świat – stwierdza on, Andrzej, stanowczo i wrogo wobec
Lao-Tana.
– A jednak chciałbym wiedzieć, jak rozwiązać jego nieszczęścia.
– Kochasz ludzi, cierpisz z ich powodu i chcesz dla nich ratunku. A
usuniesz się, bo czujesz się bezsilny. Jest tak, ponieważ wierzysz, że
żyjesz w świecie, a nie świat żyje w tobie. A do tragedii świata
przyczyniasz się sam przez swój strach i pożądania. Ratunek trzeba
zacząć od siebie, od poznania własnej istoty.
Ludzie zapomnieli, kim są w rzeczywistości.
– Przez lata naiwnie marzyłem o szczęściu. Swoim oraz innych.
Wiem teraz, jakie to głupie i niedojrzałe rojenia.
– Pożądanie jest wspomnieniem przyjemności, a lęk wspomnieniem
cierpienia. Jedno i drugie powoduje niepokój umysłu. Nie może więc
być on szczęśliwy. Pragniesz przyjemności, gdyż cierpisz.
Poszukiwanie jej to również przyczyna cierpienia.
Niewolnik swoich pragnień i obaw nie może być szczęśliwy.
Wszystkie cierpienia są dziełem człowieka lub krasnoludka i tylko
oni mają moc ich zlikwidowania. Nie pragnij tego, co cię
unieszczęśliwia, to proste.
– Pewnie też znasz, ludziku, prawdziwą przyczynę cierpienia?
– Jest nim utożsamianie się z tym, co ograniczone. Powoduje je
umysł zaślepiony fałszywymi wyobrażeniami, przyzwyczajony do
myśli, że jest tym lub owym. Twój umysł mówi ci, że jesteś naiwny,
stary, zmęczony, nikomu niepotrzebny. Twój umysł cierpi, bo nie
spełniają się jego nadzieje.
Interesującą, choć jednocześnie bardzo denerwującą rozmowę jego,
Andrzeja, z Lao-Tanem zakłócają powracające krasnoludki. Dyszą
ciężko od marszu w południowym skwarze i zaraz po wejściu do
mieszkania zrzucają zakurzone spodnie, koszule i sukienki. Zwykle
w takich wypadkach żądają napełnienia wanny chłodną wodą, ale
tym razem, dostrzegłszy Lao-Tana nie na zwykłym miejscu
medytacji, gwałtownie reagują kontrowersyjnymi opiniami na temat
tego, co mogło się stać.
– Czy szacowny dziadek już zdążył ci wmówić, że jesteś tylko
praświadomością, dla której twoje, fatalne zresztą, ciało stanowi
przejściowe, senne opakowanie?
– skrzeczy Didirot, wdrapując się z całym towarzystwem na stolarski
warsztat po schodkach zrobiony z książek.
– Ubogi duchem Zatraceński – lituje się nad nim Ainstein. –
Bezbronna ofiara pradziadka George’a Barkeleya!
I Ainstein jednym tchem wywodzi, iż nie Lao-Tan jest spadkobiercą
wszystkich historycznych systemów subiektywnego idealizmu,
w tym spekulacji teologicznych, koncepcji Platona, Berkeleya aż po
współczesnych idealistów, lecz ich twórcą w najczystszej postaci.
– Odradzając się od milionów lat, już to jako kamień, roślina, ptak,
mrówka – ciągnie Ainstein – w różnych porach nie istniejącego
w rzeczywistości czasu i w tworzonych przez umysł przestrzeniach,
już to jako sandał Sokratesa, dominikański habit Tomasza z Akwinu
czy sufitowa belka w królewieckiej izbie Immanuela Kanta, sączył
w świadomości myślicieli ideę bytów subiektywnych.
A terez dobrał się do głupiego stolarza, by zmącić mu radość bliskiej
śmierci.
– Dziadyga – mówi Madame Jeanne Antoinette de Pampadour,
wskazując na nie wzruszonego atakiem Lao-Tana. – Już byś lepiej
nauczył tego fujarę Zatraceńskiego miłości.
Jesteśmy może trochę nie dostosowane wymiarami do człowieka,
ale sześć nimf w sumie potrafi przymyślniej upieścić mężczyznę niż
egoistyczna kobieta.
Przynajmniej ostatnie chwile mógłby spędzić w potężnej rozkoszy.
Oburzenie krasnoludków na Lao-Tana wydaje się szczere i mocne.
– Pragnienia – twierdzi aż trzęsący się ze złości Pitigoras. – są
naturalnym motywem twórczej działalności człowieka i krasnoludka.
Pragnienie podróży, odkryć, wynalazków, tworzenia dzieł kultury,
poznania Ziemi i Wszechświata są podstawowym czynnikiem
rozwoju ludzkości. Kto jest nękany nierealnością świata
materialnego, hamuje postęp cywilizacji!
– A zwykłym ludziom, twórcom bochenków chleba, spinaczy
biurowych czy zarządzeń o niedeptaniu trawników, szczęście dają
pragnienia proste – dodaje Pleton. – Na przykład marzenie
o własnym samochodzie. Zbieranie nań przez lata pieniędzy lub
szybkie ich zdobycie. Potem robienie blacharki, lakierowanie,
poszukiwanie pasków klinowych, żarówek, starania o przydziały
benzyny i baranie futerka do wyścielenia siedzeń. Każdy akt
zdobycia panewki, błotnika lub akumulatora daje im poczucie
wartości i górowania nad niedołęgami. A potem wspaniały pęd
w drodze na grzyby, na działkę pracowniczą, nad morze czy do
Turcji po złoty pierścień.
W sumie sensowny przepływ życia. Nie wolno ich tego pozbawić
przez namowę do wyrzeczeń i skupianie się na poznawaniu
nierealnej jaźni!
– Wrażliwym dane jest pisanie wierszy i poruszającej struny duszy
muzyki, przeżywanie misteriów teatru, zadumy nad płaszczyzną
obrazu i kształtem rzeźby – mówi Sefona.
– Silnym i sprawnym pierwszeństwo na ringu, stadionie, boisku.
W ulicznej bójce, w powietrzu, na morzu i na wojnie – twierdzi
Mechiavelli.
– Ambitnym i władczym kierowanie ludzkimi masami lub grupami
dla ogólnego dobra – stanowczo głosi Hrabina Zofia Potocka.
My, Zatraceński, a nawet on, Andrzej, nie bierzemy udziału
w namiętnej i nagłej dyskusji.
Odstawiamy sklejoną już szafkę stojącego zegara, by schła,
i przystępujemy do gotowania obiadu. Stanowi go niezmiennie od
wielu dni makaron albo z pokrojoną kiełbasą zwyczajną, której
przydział wystarcza na niecały tydzień, albo z owocami czy
oszukańczym sosem z proszku. Jedynie dla Lao-Tana on, Andrzej, nie
biorąc pod uwagę kpin jego, Jakuba, gotuje odrobinę
przydziałowego ryżu.
– Jak można twierdzić – zastanawia się Zhinga z Matumby – że nie
istnieje bezjajeczny makaron, wodnista kiełbasa z wieprzowych
ogonów i mielonych kopytek.
Wątpliwość może dotyczyć jedynie ich ilości.
– Makaron – mówi nagle pobłażliwie Lao-Tan – istnieje na poziomie
ludzkiej świadomości i ujawnia się jako coś konkretnego w waszym
osobistym świecie.
Zjecie go i przestanie istnieć, jak wszystko, co się zużywa, niszczeje
i rozkłada.
– A kiełbasa zwyczajna? – pyta Panna Kukurydza.
– Jest cząstką wieprza. A wieprz powtórnym wcieleniem człowieka
lub krasnoludka, który ucieleśnienia nie wykorzystał na dotarcie do
prawdziwej świadomości, tylko na zaspokojenie pożądań i na żarty
z tego, co nie da się przewidzieć i co nie jest spodziewane.
On, Andrzej, zaczyna mieć nieprzyjemne uczucie, iż to my,
Zatraceński, niczego poważnie nie traktując, sami jesteśmy
przedmiotem ironicznych żartów.
– Nikt mi nie wmówi – konstatuje Madame Jeanne Antoinette – iż
moje śliczne cycuszki zostały stworzone po to, aby wyrzekać się ich
jędrności, gładkości, doskonałego kształtu, więc przyjemnych
wrażeń, jakich dostarczają Zatraceńskiemu i tym tam kurdupelkom.
Nimfa przesadza w pozytywnej ocenie własnego biustu, który
właśnie wypuszcza z nosidełek. Podnosi w dłoniach te dwie swoje
kule i wyzywająco patrzy na Lao-Tana.
– Płeć jest ślepa – łagodnie mówi stary skrzat. – Jeśli Zatraceński
zapragnie twoich piersi, które są pozorem powstałym w umyśle,
będzie cierpiał. Trzeba kochać wszystkich i wszystko. To jest miłość
i jedyne szczęście. Miłość spokojnego umysłu.
Coś dręczy jego, Andrzeja. Trudno mu uchwycić mgławicową myśl,
która bezsprzecznie związana jest z Lao-Tanem. Nakładamy na
talerz ugotowany makaron z odrobiną mięsa i robimy miejsce na
warsztacie. Krasnoludki zasiadają na kilku książkach wokół talerza,
ostatnio często tak spożywamy posiłki. Łowią makaron
zakończonym ostro patyczkami i dzieje się jak w dawnej rodzinie
chłopskiej.
On, Jakub, wcale nie sądzi, by ktokolwiek oprócz nas spożywał to
danie w smrodzie i skwarze słonecznego popołudnia. Lao-Tan godnie
połyka trochę drobin posypanego cukrem, ugotowanego na sucho
ryżu. On, Andrzej, patrzy nań i w przebłysku świadomości pojmuje,
kim jest wiekowy gnom.
– Ty, starcze – mówi z litością – jesteś moją parodią. Lub my,
Zatraceński, twoją. Ale także stanowisz coś więcej, bo my,
Zatraceński, uciekamy od swojej naiwności, gwałtownie z nią
kończąc. Ty natomiast znajdujesz w niej metafizyczną wartość
i podstawowe prawo najwyższej świadomości, którą sam jesteś.
Uważasz, że człowiek i krasnoludek chwilę nazywaną życiem
wypełnić powinni uczciwością, cierpliwością, współczuciem i pracą.
Najbardziej komiczny program, jaki zestawić można z frazesów.
– Brawo, Zatraceński! – krzyczy Mechiavelli. – Umrzesz jako dorosły.
– To chwila szczególna – wnioskuje Pitigoras. – Uczcijmy ją po
polsku!
Krasnoludki znają na wylot nieliczne zakamarki naszego mieszkania
i skromny dobytek.
Za rozrzuconymi w rogu pokoju tomami Wielkiej encyklopedii
powszechnej PWN stoi butelka „Extra żytniej” wódki, którą
kupiliśmy przed pół rokiem z dwu powodów: aby nie zmarnować
przysługującego nam miesięcznego przydziału i wykorzystać napój
w transakcjach z osobami mającymi na zbyciu dobrze wysuszone
drewno, niezbędne w naszym zarobkowym zajęciu. Gnomy śmiało
turlają flaszkę na środek pokoju, gdzie przenosimy się wszyscy, by
wśród pięciu tysięcy książek, odłamków desek, wiórów i trocin
urządzić małe przyjęcie.
Kieliszki zostały zakupione zaraz po wprowadzeniu się skrzatów do
naszego mieszkania, gdyż służą im za naczynia do wszelkich
płynów. My, Zatraceński, od dawna nie pijamy alkoholu, gdyż
spożyliśmy już swoje w raptownych latach umysłowego zamętu
i bliscy byliśmy stania się rynsztokowym cieniem człowieka.
Nie spowodowała tego nasza silna wola, lecz opór niezmiernie
cennego ciała, które przestało tolerować wódkę. Miała na to wpływ
również pewna kobieta, która uznawała wódkę za podstawowy
posiłek także i dla nas.
Teraz jednak mamy chęć. Winien jest temu Tao-Ten, który wraca na
piramidkę ksiąg, wśród których przeważają rozprawy filozoficzne,
i oczyma pozbawionymi uczuć patrzy na zaczynającą się libację.
– Zaleję trochę moją świadomość – mówi wyzywająco on, Andrzej,
do starucha.
– Wszystko, co mówisz – odpowiada Lao-Tan – jest dowodem twojej
niewiedzy.
Żyjesz w swoim świecie całkowicie zaślepiony. Zaćmisz tylko swój
umysł, ale i to przeminie.
Krasnoludki dostają po naparstku, my wlewamy sobie pół szklanki.
Wokół panuje nieznośny upał, a podobne do smaru powietrze ciężko
zalega w płucach. Skrzaty stukają się kieliszkami.
– Za głupotę – mówi Pleton, wygłaszając toast.
– Za pożądanie – wybucha śmiechem Madame Jeanne Antoinette do
Pampadour.
– Za dumę – piszczy Pitigoras.
– Za rozkosz – wykrzykuje Zhinga z Matumby.
– Za chciwość – gada Mechiavelli.
– Za zdrowe rżnięcie dam – proponuje Hrabina Zofia Potocka.
– Z egoizm – jąka Didirot rozmyślnie.
– Za delikatne pieszczoty – szepce Yoriko Hiroshi.
– Za tchórzostwo umożliwiające trwanie – prawi Ainstein.
– Za potencję staruszków – deklamuje Katcina Calako.
Wszyscy w oczekiwaniu patrzą na nas, Zatraceńskiego, więc on,
Andrzej, przedstawia nasze pragnienie:
– Za śmierć!
– Za nimfy i nimfomanię – odpowiada Sefona.
Pijemy godnie do dna. Po długiej nieobecności alkoholu w naszym
organizmie płyn oszałamia nas.
– Chciałem – mówi z trudem on, Jakub – zobaczyć te twoje
krasnoludki, Andrzeju.
Dlatego.
Obrzydliwe gęby gnomów są rozjaśnione. Gestykulują, szepczą,
komentują, ale on, Jakub, nie może ich dostrzec. Tak potężna jest
siła racjonalnego umysłu i zdrowej wiedzy o obiektywnym świecie.
Gnomy żądają powtórki. Otrzymują więcej niż poprzednio. Resztę
wlewamy do naszej szklanki i sączymy wódkę powoli jak
krystaliczną wodę ze źródła poznania dobrego i złego.
– Istnieję w twoim świecie – mówi on, Andrzej, do niepijącego
Lao–Tana – tak jak ty żyjesz w moim.
– W świecie, który jest dla ciebie labiryntem bolesnych sprzeczności
bez wyjścia i bez szczęścia, pojawia się krasnoludek mówiący, że
labirynt nie jest ani ciągły, ani trwały, że wynika z nieporozumienia.
Doradza, abyś wydostał się z niego tą samą drogą, jaką wszedłeś
przez zapomnienie o tym, czym jesteś.
Ja dawno wyszedłem ze swego labiryntu, a nie jestem w twoim.
– A jakie to może mieć znaczenie dla innych, dla świata? – bełkoce
on, Andrzej.
– Jeśli będziesz od niego wolny, będziesz mógł wiele dla niego
uczynić. Twoje ciało zabija bezradność.
Może dlatego, że jesteśmy pijani, a może z tej przyczyny, że Lao-Tan
trafia w sedno naszego podstawowego problemu, my, Zatraceński,
wybuchamy głośnym, niepowstrzymanym płaczem. Karzełki reagują
różnymi formami współczucia.
Zalany Pleton wdrapuje się po naszym ramieniu na głowę i jedną
dłonią trzymając się naszych siwych włosów, drugą gładzi je
w matczynym geście pocieszenia.
Yoriko Hiroshi całuje nas we wskazujący palec lewej dłoni. Sefona
próbuje ocierać łzy swoimi ściągniętymi szybko majteczkami, które
obrzydliwie pachną jaśminem. Czyni to z wysokości stosu szybko
ułożonych tomików najlepszej światowej poezji.
– Płacz, mój mały – pociesza nas Pitigoras. – Płacz czystymi,
rzęsistymi łzami nad swym sielskim, wiecznym dzieciństwem.
– Płacz – mówi uroczyście Mechiavelli – przeciwko. Przeciwko broni
białej i czarnej.
Przeciwko maczugom i toporom, oszczepom i bumerangom,
mieczom i sztyletom, katapultom, balistom i kuszom. Pikom,
berdyszom i halabardom. Czekanom, szablom i lancom. Ale także
przeciw armatom i działom, trującym gazom i epidemiologicznym
bakteriom, bombom i rakietom.
– Zwariowałeś! – drze się Didirot. – Niech płacze raczej za
trzebionymi, ostatnimi stadami wielorybów. Poza tym zapomniałeś
o różnych karabinach, granatach, bagnetach i ręcznym duszeniu
wszelkich wrogów.
– Byłoby grzeczniej – proponuje Madame Jeanne Antoinette de
Pampadour – gdyby zapłakał nad losem dziewic. Bo proszę sobie
uświadomić, że od momentu, kiedy Ziemię oblazła ta krwią żywiąca
się wesz, człowiek, żyło na świecie do dziś około stu miliardów ludzi.
Z tego mniej więcej połowę stanowiły panie. Każdej z nich
w różnych potwornych warunkach odbierano cnotę. Czyż krzywda ta
nie jest godna bezinteresownego płaczu wrażliwego stolarza Jakuba
Andrzeja Zatraceńskiego?
– Moim zdaniem – odzywa się Zhinga z Matumby – powinien on
wylać trochę łez w intencji kurczącego się albo rozszerzającego
diabli wiedzą gdzie, nie wiem dokładnie, wszechświata. Przecież to
wszystko, pierdnie kiedyś i zawali się.
– Lepiej, chłopaki – odzywa się Ainstein – skoczmy po drugą
butelczynę. W tym domu trzydziestu sześciu lokatorów wypija swój
przydział natychmiast, trójka wykupuje zamiast wódki paczkę kawy,
co jest zupełnie nienormalne, ale dwunastu gromadzi zapasy już to
na poważne okazje, już to dla wymiany na inne towary.
Dwóch sprzedaje po cenach spekulacyjnych. Weźmiemy od jednego
z nich za darmo, bo jest społeczny pasożyt.
Myśl ta zostaje przez krasnoludki płci męskiej zaakceptowana
z entuzjazmem świadczącym o jedności poglądów i w biały dzień,
z zimną krwią wdrapują się na trzecie piętro, obojętnie mijając
grupę dzieci zajętych odpiłowywaniem schodowych poręczy.
O przebiegu operacji dowiemy się my Zatraceński, czyli on, Andrzej,
następnego dnia.
Działania pijanych chochlików są błyskawiczne. Kopia we drzwi
spekulanta według najlepszych wzorów. Otwiera je żona właściciela
wódki i po prostu pada jak ścięta, gdyż brzydzi się ogromnie
zarówno chomikami, jak i ludzikami z kosmosu.
Kilkadziesiąt butelek wódki ukrytych jest przemyślnie pod wanna
wśród szamponu do włosów i proszków do prania. Duszki biorą
jedną, toczą ją kawałek, a potem dźwigają dzielnie na barkach jak
szklaną trumnę z eliksirem życia. Mali chłopcy na klatce schodowej,
zajęci pracą, nazywają skrzatów pogardliwie pijakami.
On, Jakub, bardzo stara się przez ten czas rzeczywiście ujrzeć
przynajmniej Lao–Tana, jeśli już nie nimfy, które alkohol rozbiera
w sensie dosłownym.
– Ja naprawdę chcę – powtarza w męce. – Jeśli wszystko jest
komiczne, to może one, elfy, znają podstawową, poważną prawdę?
Lao–Tana nie razi nasz stan: nie skoordynowane ruchy ciała,
chrapliwy, mamlący głos i mocna woń żytniówki w naszym oddechu.
– Rozdwoiliście się – mówi – aby częścią siebie przynajmniej pojąć
to, co wymyka się całości. Rozkawałkowanie siebie i świata nie
zbliża do przeniknięcia całości, tak jak żadna, najpełniejsza
encyklopedia nie tłumaczy sensu życia.
Prawda jest prosta i dostępna każdemu.
Jest miłością i umiłowaniem, zawiera wszystko. A nieprawdę stanowi
to, co trudne, skomplikowane, powodujące niepewność. To co
pożąda, domaga się i oczekuje. Co jest zawsze próżne, szuka
potwierdzenia i zabezpieczenia.
Co się boi i unika wejrzenia w siebie.
Co wymaga podpory, najbardziej wątłej i chwilowej. I czego nie
można zaspokoić, gdy żąda zawsze więcej. A wszystko, co
dostrzegasz, odczuwasz i myślisz, jest właśnie takie.
Chwilowe oraz przemienne jest nawet dobro i zło, gdyż zależy od
obyczaju, konwencji i potrzeby danej chwili. Zabijanie ludzi na
przykład stanowi grzech i przewinę w czasie pokoju, jest cnotą
i zasługą w okresie wojny. A nic nie jest w stanie uczynić cię
wolnym, ponieważ jesteś wolny. Obserwuj siebie bez pragnień, to
wszystko.
– To ma nawet sens – zauważa on, Jakub, i chwali jego, Andrzeja, za
myśli Lao–Tana. – Tyle że jest to pijackie gadanie.
Zmachane skrzaty stawiają na podłodze przytachaną butelkę
czystej wódki.
– Nie istnieje problem alkoholu – wydziera się Mechiavelli. – Jest
natomiast zagadnienie zagrychy.
My, Zatraceński, w tym dniu posiadamy jedynie w zapasie kilogram
przydziałowej mąki o nazwie „krupczatka”. Skrzaty uznają, że to
wspaniałe i wystarczające oraz że bywało im znacznie gorzej.
Wyrobiona z wodą i solą mąka staje się surowcem na placki
pieczone na blasze wyciągniętej z gazowej kuchni. Twarde, smaczne
placki, które karzełki chrupią ząbkami zdrowymi jak u myszy.
– Takie podpłomyki robiono ongiś, kiedy krasnoludki mieszkały na
wsiach i pomagały feudalnym chłopom – wspomina Pleton. – Bardzo
popularna kiedyś bajda.
Wlewamy sobie szklankę wódki, a resztę dzielimy uczciwie między
gnomy.
Krasnoludki poczynają się jemu, Andrzejowi, mnożyć w olbrzymie
stada. Są jak gazele na nie ograniczonej niczym przestrzeni gorącej
sawanny. Nimfy biegają i tańczą niby zgrabne samice antylop.
Nietrzeźwy Pitigoras siada nam na ramieniu i jemu, Andrzejowi,
szepce wprost do ucha:
– Czas pomyśleć o testamencie, Zatraceński. Co stanie się
z pięcioma tysiącami książek i z tym spółdzielczym mieszkaniem,
gdy odejdziesz? I co z ciałem twoim?
– Ciało, zbędne zmarłemu - mówi słyszący wszystko Lao-Tan –
należy porzucić gdzieś na polach lub w lasach dla dobra innych
stworzeń.
– Oczywiście zgoda – decyduje za nas Pitigoras. – Ale jeśli chodzi
o mieszkanie, to jestem zdania, że powinno w nim powstać
muzeum. Takie, jakiego jeszcze nigdzie nie ma: Muzeum Zwykłego
Człowieka, faceta, który niczego nie dokonał, zżartego przez
wątpliwości bezbronnego półgłówka. Symbol większości ludzi.
Z przyjemnością zostanę kustoszem. W najładniejszej gablocie
ustawię te dwie puste butelki po żytniówce.
– Sama idea jest niezła – wtrąca się Ainstein i wszystkie gnomy
zwracają nań uwagę. – Ale skoro uda się wygospodarować wolne
pomieszczenie, zróbmy w nim muzeum bezimiennych geniuszy.
Tych, którzy wynaleźli punkt, linię prostą oraz koło. Także tych,
którzy pierwsi dosiedli konia i wprzęgli to zwierzę do wozu.
Oddajmy w ten sposób cześć ludziom, którzy z traw wyhodowali
żyto, pszenicę oraz ryż. Wynalazcę owsa pomińmy, bo nienawidzę
płatków owsianych Niech będzie w tej izbie twórca pierwszej
drewnianej łyżki i ten co pierwszy zaśpiewał, pierwszy zatańczył.
Wynalazca fletu, syryngi oraz gitary. Ten, który użył ziół przeciwko
cierpieniu człowieka i krasnoludka, co ulepił gliniany garnek, a także
ów, co na garnku palcami wyżłobił skaczącą sarnę. Potrzebny jest
ślad wynalazcy, który zrobił łódź, oraz tego, co dodał do niej żagiel.
Nie zapomnijmy o człowieku, co dał kobietom miedziane bransolety,
i o tym, który wymyślił kolczyki. Ale nie zaznaczymy istnienia tego,
który wpadł na pomysł pierwszego noża, i tego, który sformułował
pierwsze słowo, bo słowa zaciemniły sens świata i stały się
narzędziem łatwo rozpowszechnionego kłamstwa.
– Nie znamy twarzy tych ludzi – czkając oponuje Mechiavelli.
– Wszystkim popiersiom damy rysy gęby Zatraceńskiego – tłumaczy
niezrażony Ainstein.
– Ostatecznie prezentuje ten sam niedorozwój, co ludzie dawnych
epok, a jednocześnie jest, jak każdy, ich spadkobiercą.
– Nigdy nie jesteśmy brane pod uwagę – piszczy oburzona Madame
Jeanne Antoinette de Pampadour.
– A co kobiety, za przeproszeniem, wynalazły? – pyta sarkastycznie
Ainstein.
– Miłość, ty zasmarkany kurduplu – zbiorowo krzyczą solidarne
nimfy.
I potem wszystko, co da się poruszyć, fruwa w powietrzu. Rusałki
zamieniają się w bezwzględne, obdarzone wspaniałą prędkością
i potężna siłą walczące amazonki.
Są pół– lub prawie nagie. Drobna Yoriko Hiroshi bez wysiłku unosi
gruby tom Historii literatury angielskiej w zarysie George’a
Sampsona i wali nim w dopijającego wódkę Didirota.
Amunicją Hrabiny Zofii Potockiej staje się kilkadziesiąt książek
z serii „Jednorożca”, zawierających najlepsze na świecie
opowiadania. Panna Kukurydza wściekle miota odłamkami drewna,
pozostałymi po naszej rzeźbiarskiej pracy.
Olbrzymi nasz zbiór prozy w cenionej serii „Nike” samotrackiej,
skrzydlatej, lecz pozbawionej głowy, staje się orężem Zhingi
z Matumby. W najbardziej niebezpieczne narzędzie, bo w żłobak,
dobrze naostrzone dłuto, uzbraja się poetycka Sefona, atakując nim
bez zastanowienia.
Krasnoludki wrzeszczą radośnie podczas tej nawały. Zaraz jednak
przystępują do budowy warownego obozu z najcięższych książek,
zręcznie unikając morderczych pocisków. Wkrótce są za masywnym
wałem, a wpadające tam książki stanowią dla nich dalszy materiał
budowlany. Rusałki próbują szturmu i co która rozpędzi się na szczyt
budowli, znika w niej wciągana rękom spryciarzy. Hałas i krzyki
powoli milkną. Na placu boju pozostaje samotna Madame Jeanne
Antoinette de Pampadour.
– Oni tam robią miłość zamiast wojny – tłumaczy jemu, Andrzejowi.
Rozogniona walką, podniecona alkoholem i bezwstydnie goła
czynnie proponuje jemu, Andrzejowi, działania, jakie nigdy nie
przyszłyby na myśl pannie Nu-Nu.
Odpychamy ją leniwie i wpadamy w uciążliwy, pijany sen. Ostatnim
wrażeniem jego, Andrzeja, jest martwy, pusty wzrok Lao-Tana.
XI
Ukazuje się nam mężczyzna w miękkim, szerokoskrzydłym
kapeluszu, ubrany w biały obcisły trykot, na którego tle wyraziście
odbija się barwny krawat z surowego jedwabiu.
Mechiavelli ostro nakazuje wszystkim ciszę, więc siadamy na
skwarnym piasku w cieniu skarlałej sosny.
Kiedy rozedrgane powietrze stabilizuje się w naszych oczach
i otoczenie staje się nieruchome, mężczyzna niesłychanie powoli
podnosi się do góry. Czyni ten ruch z tak ogromnym wysiłkiem,
jakby wypełniał go ołów, chociaż mięśnie przebijające przez
materiał trykotu zupełnie przeczą ociężałości. Jego dłonie, chociaż
obejmują tylko pustkę, są w istocie wczepione w niewyobrażalny
ciężar.
My, Zatraceński, myślimy, że na wydmie obserwujemy człowieka,
który uchwycił właśnie ziemską kulę i który zamierza ją
wydźwignąć, aby umieścić na miejscu wyższym, aniżeli
zdecydowały o tym konieczności wszechświata. Długo dźwiga ów
człowiek ciężar, który sobie wymyślił. Widać jest, iż poruszył go
z posad i z napięciem, ale też z pewnością sukcesu, nieustępliwie
podnosi go coraz łatwiej pokonując, cokolwiek jest do pokonania.
Ugięte nogi prostują się, pracują umięśnienia łydek, twarz, stężała
uprzednio od wysiłku, łagodnieje.
Kiedy ustawia Ziemię o półtora metra wyżej, niż była, odejmuje od
niej ręce i prostując ramiona smakuje odchodzący już ból wysiłku.
Potem zdejmuje kapelusz i dłonią w ostrym słońcu ociera czoło z nie
istniejącego potu. Jego twarz wyraża radosną nadzieję, że jakaś
teoria zakładająca pożytek z przesunięcia globu na pocześniejsze
miejsce w pustce kosmosu znalazła potwierdzenie w doświadczeniu.
Człowiek patrzy, jak uspokajają się oceany, jak cichną porywiste
wiatry nad powierzchnią sfery wzburzonej ingerencją. Gdy
dostrzega drobną niedokładność w nachyleniu osi Ziemi względem
słonecznej gwiazdy, ostrożnie koryguje błąd i czynie tę rzecz
z czułością. Jego badawczy, przenikliwy wzrok penetruje teraz
powierzchnię kuli. Rozumiemy, iż próbuje dociec, czy inne miejsce
Ziemi w pustce wpływa z dobrym skutkiem na los niewidzialnych
współplemieńców, na ten gatunek zwierząt, który ma świadomość
życia.
Nagle oczy człowieka gasną, szarzeją smutnie, jakby posiadał
właściwość regulowania ich jasności od świetlistego płomienia po
barwę matowego popiołu .
Wpatrzony teraz w życie ludzkie, wszelkie życie, odtwarza to, co
widzi, ruchami tułowia oraz kończyn, może niezbyt dokładnie, lecz
przejrzyście. Nic nowego: po prostu rodzi człowieka, krzycząc
w milczeniu i z tryumfem, sprawia przyjemność kobiecie oraz
odbiera jej czułość. Je, sieje zboże, zabija w rozmaity sposób, zadaje
i odbiera cierpienia, ucieka oraz goni stojąc w miejscu. Jest
spragniony i głodny, czka z przejedzenia, słucha muzyki lub wierszy,
łagodniejąc w tych momentach, i bije nieposłusznych z wściekłością
zimną oraz wściekłością współczucia.
Ani razu nie spogląda na swoich widzów w cieniu mizernego drzewa,
jakby nas nie dostrzegał lub nie widział rzeczywiście. Gdy godzinny
program zbliża się do finału, człowiek ten choruje i umiera. Dopiero
wówczas wydaje głos, są to krótkie szlochy z żalu za tym, co czynił
żyjąc i co chciałby powtórzyć. Tak więc nic na Ziemi nie zmienia się,
jeśli umieścić ją wyżej we wszechświecie. Kiedy już skonał, padając
na miękkość rozżarzonej wydmy, podnosi się, siada na sposób
japoński i zdejmuje kapelusz w ukłonie przed nie istniejącymi
widzami. Z nie ukrywaną przyjemnością słucha braw oraz okrzyków
podziwu, których nikt nie wydaje. Jeszcze raz skłania nisko głowę
i wraca mu na twarz wyraz widniejący u człowieka, który dobrze
wykonawszy pracę nie ukrywa zmęczenia. Odrywamy się od piasku
pod sosną i podchodzimy do niego, mówiąc grzecznie: – Dzień
dobry.
– Szczęścia w życiu osobistym i powodzenia w pracy zawodowej! –
wrzeszczą krasnoludki.
Drga i unosi głowę z wyrazem niezadowolenia.
– Widzieliście? – pyta z niechęcią.
My, Zatraceński, potwierdzamy szczerze.
– I ta skarlała ludzkość? – wskazuje na skrzaty.
– Nie ma tu żadnych gnomów – upiera się on, Jakub. Ale on nie
słucha jego, Jakuba.
– Do diabła! – mówi. – Twierdzili, że tu, na Mierzei Łebskiej, nie
będzie dziś ani jednego człowieka, tym bardziej idiotycznych elfów.
– Kim pan jest?
Do niezadowolenia dołącza teraz wyraz pogardy. Z niechęcią, ale
też z próżnością podnosi kawałek wygładzonej przez morską wodę
deski i odwraca ją, by pokazać stylizowany i piękny w kroju liter,
uczyniony błękitną farbą napis.
– „Teatr Prawdziwy” – głośno czyta Pitigoras.
– Ach! – wzdychamy.
– Ach! – powtarza ze złością.
– Myślałem na ogół – mówimy bez jakiejkolwiek intencji – że gra się
dla widzów.
– Błąd – odpowiada natychmiast i rozchmurza się trochę, widząc
możliwość wprowadzenia profana w istotę najwspółcześniejszej
sztuki. – Teatr prawdziwy jest bezinteresowny. Bez mizdrzenia się do
widzów, krytyków i mecenasów.
Osiągnąć doskonałość, kiedy patrzą, kontrolują, żądają, strofują, to
sztuka żadna. I ta konieczność dostosowania się do gustów,
nawyków, obowiązującej moralności. Przeszłość.
– Więc pan…
– Gram dla świata. Era teatru absolutnego.
– Pan jest mimem.
– Co za serdeczna głupota – mówi zdenerwowany. – Gra mima jest
wystylizowana, to marionetka. On nie wygłasza kwestii, bo
mechanizmy, te stare mechanizmy nie mówią. Mim to kowal
z pierwocin teatru. Ja z najwyższego szczytu. Odrzucam słowo, bo to
znak umowny.
Mówią na scenie: umieram, i nie kończą życia. Co za bzdura. Należy
umierać bez mówienia.
– Pan to potrafi – mówimy z najprawdziwszym podziwem.
– Niech pan pofruwa trochę – niewinnie proponuje Panna Kukurydza.
– Jak sokół lub jak pingwin.
– Nie dla was! – odpowiada stanowczo.
– Dla tych ruchomych wydm, ziaren piasku, słońca i powietrza?
Wpada w zadumę.
– Ostatni raz, kiedy grałem dla drzew, palce moje zamieniły się w
lepkie, zielone pąki. Za chwilę rozpękłyby się w liście oraz kwiaty.
Przerwałem spektakl.
Patrzy w słońce bardzo odważnie, nie mrużąc oczu.
– Pora – stwierdza i odchodzi bez pożegnania. Pochłaniają go białe,
rozpalone wydmy.
– Przystojny – oblizuje się Madame Jeanne Antoinette de Pampadour.
– W tym obcisłym trykocie.
Poprzedniego dnia on, Jakub, z przyjemnością przyjmuje propozycję
jego, Andrzeja, by zrobić dłuższą wyprawę do Słowińskiego Parku
Narodowego, a ściślej w okolice ruchomych wydm piaskowych. Nie
przypuszcza nawet, iż znów inicjatorami są krasnoludki poszukujące
niejasnego cmentarza nie narodzonych. Dla niego, Jakuba, podróż
rozklekotanym autobusem, a potem marsz po plaży i wydmach
stanowi pożądane urozmaicenie po przykrych tygodniach
w rozpalonym mieście.
Dosyć już daleko za Łebą, kiedy zamierzamy wypuścić gnomy
z dusznej torby, spotykamy grupę uczonych przy starej,
rozwalającej się oborze, stanowiącej jedyny ślad dawno
zniszczonego gospodarstwa. Jedni, ubrani nieobowiązująco tylko
w spodenki, odpoczywają rozsiadłszy się na skrzynkach z aparaturą,
inni rozbierają resztki gospodarczego budynku. Nas zaciekawia
specjalista od gwoździ, który klęcząc na zeschłej trawie, bada swój
obiekt z pasją i rzetelnie. Jest nim potężny, ciesielski gwóźdź wbity
w próchniejącą belkę. Z dużą przyjemnością patrzymy na kolejne
czynności profesora, na które składają się: określenie szerokości
i długości geograficznej, wysokość ponad poziom morza, czas
środkowoeuropejski, położenie gwoździa względem podłoża,
średnica jego łba, długość wynikająca z grubości belki oraz długość
przypadająca na zakrzywienie, gdyż badany gwóźdź nie jest wbity
do końca w drewno, lecz zgięty. Uczony mierzy również kąt zgięcia,
oblicza zniekształcenia uwzględniając pierwotną twardość
krawędziaka, zwłaszcza że gwóźdź został wbity w miejscu nader
żywicznym, kilka centymetrów od sporego sęka. Rysunek obiektu
zostaje, podobnie jak jego otoczenie, naniesiony na papier
z odpowiednią podziałką, ponadto badający fotografuje wszystko
i składa materiały do katalogu, bardzo grubej księgi zawierającej
plony poprzednich badań.
– I cóż wstępnie można powiedzieć o tym gwoździu? – pytamy
uprzejmie.
– Raczej o człowieku, który go wbijał – chętnie odpowiada uczony.
– Interesuje mnie człowiek, którego osobowość wypowiedziała się
w tej wcale nieprostej czynności. Sam gwóźdź, masowej zresztą
produkcji, jest tylko śladem temperatury, nastroju i fizjologicznego
stanu wbijającego. Oczywiście w tym układzie odniesienia, jaki
stanowi czas oraz miejsce wbijania.
– Więc jaki był człowiek, który go wbijał? – tu uśmiechamy się
sympatycznie.
– Mogę wypowiedzieć się nieobowiązująco – mówi profesor. – Rzecz
wymaga studiów.
– Nieobowiązująco – prosimy.
– Somatotonik.
– Ten gwóźdź wbijał somatotonik – powtarzamy bezradnie.
– Był jak zwykle wzburzony – tłumaczy badacz. – Oni łatwo się
podniecają. Oto przyczyna niewłaściwego uderzenia, które łeb
gwoździa trafiło z boku. Błąd ten zwiększył gniew i agresję.
Następne uderzenia młota stały się częste i wściekłe, spowodowały
wygniecenie w belce kilku niecek oraz boczne spłaszczenie łba
gwoździa. Przejawił się tu upór i niecierpliwość w działaniu. Bardzo
jasny przypadek. I co za siła! Ten człowiek niewątpliwie dziennie
niszczył kilka trzonków od młota.
– Somatotonik – powtarzamy raz jeszcze. – Nigdy nie słyszałem
takiego pojęcia.
– Och! – wzdycha uczony – to mniej więcej tyle, co schizotymik.
W innej oczywiście typologii. Budowa dysplastyczna.
– Cholera! – zaklinamy.
– Choleryk – prostuje profesor. – Słusznie.
Wtedy zadajemy pytanie, które gnębi nas od zarania świadomości: –
Po co?
Uczony obrusza się. Niemniej, gdy patrzy na nas, na wybrudzoną
koszulę, zarośniętą twarz i przydeptane buty, pojmuje konieczność
szerzenia wiedzy wśród ludzi ciemnych. Wykłada rzecz zwięźle
i metodycznie, nie bez użycia reguł dydaktyki.
– Czy rolnicy są zainteresowani trwałością oraz solidnością takiej
obory?
– Niewątpliwie.
– Winni je wznosić ludzie rzetelni, odpowiedzialni, nie kierujący się
emocjami, tylko swoją ciesielską wiedzą i właściwym podejściem do
pracy.
– Tak – potwierdzamy. – Niewątpliwie.
– Oto buduje oborę brygada wiscerotoników lub, jak pan woli,
sangwiników.
Prowadzą podczas pracy wesołe życie towarzyskie, nie przewidują
skutków wynikających z niedbale wbitych gwoździ, a innych nie
wbijają wcale albo tam, gdzie są zbędne. Czy chciałby pan posiadać
taką oborę?
– Raczej nie. Och! – mówimy po chwili – efektem pańskich badań
będzie zalecenie, aby brygady ciesielskie tworzyć z ludzi
o określonym temperamencie, gwarantującym solidną robotę!
Profesor nie ukrywa niesmaku, jaki musi powstać, kiedy zaistnieje
obcowanie intelektu z wąskim praktycyzmem. Uznaje jednak za
słuszne dać sumę wykładu.
– Praktyczne skutki naukowych badań i dokonań to jedynie odpadki
takiej pracy – mówi smutno. – My wiemy, jak wiscerotonik wbija
gwoździe. Interesuje nas inna hipoteza: możliwe jest odczytywanie
osobowości człowieka na podstawie analizy jednego wbitego
gwoździa wybranego losowo. Po wypracowaniu metodologii
i narzędzi badawczych z łatwością określamy temperamenty
wszystkich dawnych wiejskich cieśli budujących stodoły, stajnie oraz
chaty. Sporządzamy katalog – tu zapala się. - Należy się śpieszyć,
wkrótce bowiem zabraknie obiektów do badań. Coraz mniej starych
budynków na wsi polskiej, coraz mniej.
Jesteśmy skłonni wziąć udział w goryczy uczonego, lecz brakuje
nam entuzjazmu.
Nawet on, Andrzej, nie jest zdolny ujrzeć oczyma duszy
niszczejących obór, stodół oraz chat, których krokwie wiązane były
gwoździami, a w gwoździach zapisane zostały charakterystyczne
cechy osobowości cieśli. Jemu, Jakubowi, coś jednak błyska w tej
specjalistycznej materii, więc mówi:
– Konstrukcje dawnych drewnianych budynków spajano także bez
gwoździ, drewnianymi kołkami.
– Tak, tak! – wykrzykuje profesor. – Ale to zagadnienie wymaga
wyspecjalizowanej kadry. Zresztą – zastanawia się – temperament
budowniczego wypowiadał się w tym przypadku nie we wbijaniu
kołków, lecz w sposobie borowania otworów świdrem. Czy otwory
wyrażają osobowość?
Nie możemy odpowiedzieć na to pytanie, gdyż jest naukowe.
Kłaniamy się uprzejmie, profesor jakby salutuje, sięgając dłonią do
ronda słomkowego kapelusza. Kiedy znikamy z oczu pracownikom
naukowym, on, Andrzej, zwalnia gnomy od przebywania w dusznej
torbie, więc z rozkoszą biegną teraz po osuwającym się piasku,
chociaż jest niesamowicie gorący.
Okolice początkowo wydają się puste. Przez pewien czas idziemy
plażą, bezludną i cichą.
Mała fala co chwila moczy wąski jej pas. Zielonobłękitna woda
wydaje się krystalicznie czysta, ale gnomy, ubrane tylko w rodzaj
kąpielowych majteczek, unikają jej, jakby szły po obrzeżu
olbrzymiego zbiornika z kwasem solnym. Potem, za raźnie
maszerującą jedenastką, wdrapujemy się na niewielki wał białych
wydm, mijając łodygi piaskowej honkenii, przekwitłej już, oraz
jasnofiołkowe kwiatostany nadmorskiej rukwieli. Wyżej skrzaty
bacznie omijają sztywne i kłujące blaszki piaskowej wydmuchrzycy.
Wśród wydmowych wałów prawie co pięć kroków stykamy się
z namiętnymi przejawami ludzkiego życia.
Z piaskowych wierzchołków widać nadmorski bór sosnowy. Wśród
drzew dziesiątki namiotów, rozkładanych foteli i stołów i mnóstwo
odpoczywających samochodów.
Pleton uznaje za perfidne zakłamanie mieszkańców Ziemi, ich
radości wynikające z ucieczek w naturę. Za obłudne te krótkie,
z reguły dwutygodniowe, wyprawy w mało zamieszkane ostępy,
w lasy, dżungle, góry i nad morza. W tę szumną pierwotność
przyrody, gdzie jest im dobrze, iż przez cały rok marzą o powrocie.
Jadą tam jednak samolotami i samochodami, zabierają namioty
z syntetyków, butle z gazem, bateryjne radioodbiorniki
i magnetofony, elektroniczne zegarki, aromatyczne papierosy,
doskonałe żyletki, zupy w proszku. O nawiązywaniu przez nich do
traperskiej przeszłości gatunku świadczy jedynie niedbały strój,tak
ponoć ubierali się myśliwi i zbieracze z czasów, gdy życie było
proste i szczęśliwe.
Dwoistość takich poglądów wydaje się Pletonowi ohydna. Człowiek
i krasnoludek winien w pełni zaaprobować swoją cywilizację
i rozwijać ją, zamiast tworzyć mity o mądrości przebywania na łonie
nie skażonej natury. Życie jest istotne przez dociekanie, dlaczego
istnieje i jaki ma sens, a nie przez samo trwanie oraz dowodzenie,
że ciało, w jakie wyposażyła nas natura, tak doskonale może
zmagać się z najtrudniejszymi warunkami w umeblowanym
namiocie. Dano nam umysł, byśmy ułatwiali sobie codzienne
trwanie.
Technika jest konsekwencją cywilizacji, więc cofanie się stanowi
bzdurę. Nikt nie chce wracać do romantyzmu życia w pieczarach
i własnoręcznego zabijania włochatych nosorożców za pomocą
oszczepu, chociaż szuka takich dwutygodniowych możliwości.
Całe to przemówienie gnoma jemu, Andrzejowi, wydaje się
pozbawione sensu, ale można zrozumieć zdenerwowanie Pletona
i reszty jego przyjaciół, gdy co chwila trzeba obchodzić dwa zwarte
w uściskach nagie ciała na wzorzystym kocu lub tylko na białym
piasku usypanym w kształt miękkiego łoża.
– Straszne – wzdryga się Madame Jeanne Antoinette de Pampadour.
– Przecież tym damom może się tam nasypać.
Jest bowiem tak, jakby wszyscy koczownicy w wieku stosownym, już
albo jeszcze, do miłości umówili się, że około godziny jedenastej
w ostrym słońcu odbędą na białych wydmach obowiązkowy
stosunek płciowy. Setki miłosnych par, podobnych z racji opalenizny
do przyrumienionych dużych robaków na olbrzymiej, teflonowej
patelni, pogrążonych jest w identycznych czynnościach, choć
realizowanych w rozmaity sposób. Ciche okrzyki, sapania, jęki,
a nawet płacze tworzą razem rodzaj swoistego koncertu, w którym,
jak się nam wydaje, dominuje nie radość z osiąganej rozkoszy, lecz
smutne cierpienie.
– Wspaniała, przykładna organizacja – chwali Mechiavelli. – Oto
ludzie wyzwoleni z samotniczego egoizmu wspólnie świętują miłość.
Pierwsze zwycięstwo zbiorowego dążenia do szczęścia!
– Mylisz się – oponuje Ainstein. – Patrzysz na obraz ostatecznej
klęski mężczyzny. Oni w samoobronie przed niebezpieczeństwami
życia próbują schronić się ponownie w brzuchach kobiet. Robią to
wprawdzie tą specjalną cząstką swych ciał, które w kobietach się
mieszczą, ale ożywieni są pragnieniem dostania się całkowicie we
wnętrza kochanek. Wypada sądzić, iż właśnie po to czynione są
przez mężczyzn te nie kończące się próby, beznadziejne w istocie,
przecież z nadzieją, że kiedyś uda się tak skulić i złożyć, aby
całkowicie odnaleźć się w ciepłej, mokrej słodyczy i oczywiście
pozostać, składając całą troskę o resztę na barki kobiety.
Tymczasem dawany jest jedynie przedsmak takiej możliwości,
wyczerpujące doznanie raju zwiedzanego przez ślepy, bardzo
wrażliwy organ. Stąd właśnie trwająca tysiącleciami inwencja
w wynalezieniu sposobu zrealizowania pragnienia, wyrażająca się
w dziesiątkach pozycji zbliżeń, dająca złudzenie, że istnieje taka,
w której mężczyzna wślizgnie się całkowicie i już nie wróci.
Nihilistyczny wniosek wynikający z teorii Ainsteina przedstawia się
jako wątpliwy, gdy mijamy ostatnich kochanków, ponieważ młody
człowiek klęczący za olbrzymimi pośladkami starszej, potężnej
kobiety jest tak drobny i nikły, że ma szansę zostać całkowicie przez
nią pochłonięty. Jednak właśnie wtedy jednoczesny spazm
wszystkich kochających się na wydmie odbiera chłopakowi tę
nadzieję.
Podążamy w głąb lądu, gdzie już absolutnie nie ma ludzi. Jest to
kraina wydm wędrujących. Odsłaniają one kikuty martwych drzew
o niesamowitych kształtach, gdyż zwały piachu raz pożerają
wysokopienny las, a kiedy indziej obnażają jego zbutwiałe kiedyś
szczątki. Słońce wysysa z nas, Zatraceńskiego, ostatnie soki
i poczynamy się słaniać ze zmęczenia na, jak można sądzić,
bezkresnej pustyni ziejącej suchym gorącem. Gnomy jednak
maszerują wściekle raźnie, jakby ożywiała je pewność, że za chwilę
ukaże się przyjemnie zielona oaza z jeziorkiem chłodnej, smacznej
wody. On, Jakub, od jakiegoś czasu wiąże w paciorki osobliwego
różańca najobrzydliwsze wyrazy i wypowiada je od momentu, kiedy
znaleźliśmy się wśród uprawiających miłość. Taki jest skutek, gdy
wysuszyć mózg racjonalisty.
Krasnoludki przystają nagle przed niewysoką, płaską wydmą,
różniącą się od innych jedynie nadzwyczajnymi rozmiarami
w długości oraz szerokości. Po raz pierwszy od czasu spotkania
skrzatów w megasamie przy ulicy Królowej Jadwigi on, Andrzej,
widzi całą gromadkę w nastroju uroczystej powagi, kojarzącej się nie
z letnią wycieczką po piaskach, lecz raczej ze smutnym obrzędem
pogrzebu w upalny, rozjaśniony dzień. W ich twarzach, cynicznych
zazwyczaj, a przynajmniej dwuznacznych, jeśli porównać niewinność
małych oczek z ironicznym grymasem ust, teraz dostrzec może
wyłącznie głęboką zadumę i kamienny spokój, w jaki i ludzie
przyoblekają oblicza, gdy przyjdzie im rozważać rzeczy ostateczne.
Długo i nieruchomo stoją przed wydmą, jakby stanowiła kres ich
przygód, podróży i wszelkiego pozbawionego sensu działania.
My, Zatraceński, siadamy na płaszczyźnie gładko nawianego piasku,
by choć trochę uspokoić jego, Jakuba, który twierdzi, że nigdy nie
wybaczy jemu, Andrzejowi, tej bezcelowej wycieczki na pustynię
położoną w samym środku piekła.
– Jeśli – dowodzi urągającym tonem – zostało nam kilka miesięcy
życia, nie musimy zużywać ich na wyczerpujące wyprawy diabli
wiedzą gdzie i po co. Nie zamierzamy chyba umartwianiem ciała
zasługiwać na szczęśliwość nie istniejącej duszy. Człowiek rozsądny
w takiej sytuacji położyłby się wygodnie na chłodnym łożu możliwie
miękkich książek i leniwie czekał na upragniony koniec.
Niezrozumiały postój w rozżarzonej pustce ciąży i jemu, Andrzejowi,
ale z satysfakcją znajduje błąd w rozumowaniu naszej drugiej
połowy.
– Każde istnienie jest ciągiem niekoniecznych działań – mówi.
– A śmierć kończy je szybciej, niż można przewidzieć. Termin nie
powinien mieć znaczenia.
– Ty gówniarzu – odpowiada on, Jakub.
Krasnoludki przerywają swoją milczącą nieruchomość i przystępują
z pieczołowitością do rozgrzebywania wydmy w pewnym, ustalonym
przez siebie miejscu. Psucie wydm, nie tylko wędrujących, jest
karalne, ale jego, Andrzeja, nie wzrusza to świadomość, gdyż
przestępstwo współcześnie stanowi prawie wszystko, co nie jest
uświadomioną przez przepisy koniecznością. Patrząc na zabawę
gnomów, gdyż tylko tak można ocenić ich czynności, usypiamy
bezwolnie, a któraś z nimf, co on, Andrzej, stwierdzi później, osłania
nam głowę naszą własną koszulą, by cenny mózg jego, Jakuba, nie
zesmażył się w słońcu i nie przestał racjonalnie działać.
Nigdy nie posiadaliśmy noszonego przy sobie zegarka, co jest
naiwnym sposobem nieliczenia się z czasem. W każdym razie
upływa spora jego ilość, gdy budzimy się bowiem, wykonana została
potężna robota małymi dłońmi karzełków.
Przed oczyma jego, Andrzeja, rozpościera się teraz wielometrowa
przestrzeń zastawiona odkopanymi setkami trumien. Nie są to
trumny normalnej wielkości, w jakich grzebie się ludzi, lecz jakby ich
modele podobne do surowych skrzyneczek służących kobietom do
przechowywania drobiazgów rodzaju srebrnej biżuterii. Początkowo
on, Andrzej, sądzi, że ogląda cmentarz przeznaczony dla
krasnoludków, ale już po chwili wie, iż przypuszczenie nie może
odpowiadać prawdzie, gdyż pudełeczka są zbyt małe, aby skrywać
truchełka skrzatów.
Niemniej skrzyneczki w każdym prawie szczególe przypominają
właśnie trumny.
Zrobione z czarnego dębu, zaprawione przez czas i stwardniałe
w wilgotnym piachu, gdyż wydmy są suche jedynie przy
powierzchni, stoją w regularnych szeregach na sypkiej bieli podłoża.
Poza rytymi w drewnie kwiatami podobnymi do nieśmiertelników nie
mają żadnych ozdób, w tym znaków religijnych ani tabliczek
oznaczających, kto i kiedy wypełnił swym ciałem wnętrze trumienki.
Przypominają nam się cmentarze ludzi, na których pyszne nagrobki
sąsiadują z zapadniętymi dołami, gdzie rosną chwasty, jakby obok
siebie leżeli lepsi oraz gorsi. Ale nie lepsi są dłużej zapamiętywani
i nie o lepszych pamięć jest przekazywana poprzez napisy wykute
w kamieniach.
Trumienki mają szereg otworów wywierconych w wiekach, jakby
starano się zapewnić małym nieboszczykom możliwość oddychania
słonym powietrzem pobliskiego morza.
Początkowo on, Andrzej, nie pojmuje sensu tego zabiegu, ale
wdrażając myśl w intencje nieznanych wytwórców skrzynek
i pamiętając, że zakopuje się u nas trumny z powodów
higienicznych, przypuszcza, iż znaleziona sposób naturalnego
wysuszania zwłok. Otwory zapewniają obieg powietrza wysuszonego
przez wierzchnie warstwy piasku. Nie czuć przecież tej ohydnej
woni, jaką wytwarza gnijące po śmierci ciało człowieka czy małego
zwierzęcia, nad wszystkim dominuje zastarzały zapach dębu, może
trochę za słodki, lecz pachnie jedynie zmarłą dąbrową.
Gdy tak patrzymy na niezrozumiały, miniaturowy cmentarz i gdy on,
Jakub, jest zdania, iż w czasie naszego snu silny wiatr od morza
odwiał dziwaczne cmentarzysko, malutki Pleton odwraca się ku nam
powoli, uroczyście, by wyjaśnić rzecz całą.
– Cmentarz nie narodzonych – mówi podniosłym tonem. – To jest
cmentarz nie narodzonych.
Bywają wyjaśnienia ciemniejsze od ich braku i takim właśnie
częstuje Pleton jego, Andrzeja, który doskonale pamięta liczne,
także samodzielne, wyprawy skrzatów w poszukiwaniu owego
cmentarza, ale przecież nie wie nic więcej.
Ociężale podnosimy się z piasku i pijemy łyk ciepłej wody z butelki
schowanej w torbie.
Potem ostrożnie zbliżamy się do cmentarza i bierzemy w dłoń
pierwszą z brzegu, lekką trumienkę.
– Więc kto w niej spoczywa? Kto? – pyta on, Andrzej.
– Nikt – odpowiada nieśpiesznie Mechiavelli.
– Ten konkretnie Nikt – dopowiada Pitigoras – nazywałby się Paweł
ze Sławna.
Urodziłby się w mroźny dzień dwunastego lutego tysiąc trzysta
dziewiątego roku.
Studiowałby medycynę w nowo założonym Uniwersytecie Karola
w Pradze. Wynalazłby ziołowe, skuteczne leki przeciwko
nowotworom. Zostałby za to spalony w roku tysiąc trzysta
dziewięćdziesiątym pierwszym, gdyż człowiekowi nie wolno
ingerować w zrządzenia Pańskie. Ale lek doskonalony przez
dzielnych, odważnych ludzi dokonałby przewrotu w medycynie.
Paweł ze Sławna nie urodził się jednak.
Umarł w trzewiach matki swojej Marii, gdy utopiono ją w rzece
Wieprzy, badając prawdziwość zarzutu o czary.
– A ten Nikt? – wskazujemy na trumienkę podobną do wszystkich,
lecz stojącą w innym rzędzie.
– To ona Nikt – tłumaczy Sefona. - Anna Magdalena Przypołudnik.
Mogła urodzić się dwunastego kwietnia tysiąc dziewięćset
czterdziestego ósmego roku. Byłaby dzieckiem nieślubnym,
owocem młodzieńczej namiętności poczętym w aromatach stogu
siana na polu za wsią Lipnica. Została wyskrobana, by nie plamić
honoru rodziny i nie dopuścić do mezaliansu, jakim byłby ożenek jej
matki, córki przełożonego olbrzymiego gospodarstwa rolnego,
z chłopakiem, który śmierdział obornikiem, gdyż w takim miodzie
pracował. Nie narodzona Anna Magdalena w dziewiętnastym roku
życia napisałaby gruby tom wierszy. W dwanaście lat później do
poezji tych świat przyłożyłby skromny stempel Nagrody Nobla.
Matka Anny żyje, jest wożona samochodem marki „Mercedes”.
– I jeszcze ta – prosi on, Andrzej.
– Ach, ten Nikt – zastanawia się Didirot. – Twórca logicznej,
materialistycznej teorii bezprzyczynowości w przyrodzie. Zwałby się
Piotr Janusz Nemesius. W roku tysiąc osiemset trzydziestym został
w łonie matki Ludwiki przekłuty długim bagnetem. Ostrze
wymóżdżyło jego niedojrzałą, ośmiomiesięczną głowę, która miała
kiedyś skonstruować filozoficzny system o nieocenionej wartości dla
rozwoju nauk przyrodniczych i humanistycznych. Postęp ludzkiego
świata zmieniłby kierunek i nadałby sens wysiłkom jednostek oraz
społeczeństw.
Jesteście bowiem uwikłani w sprawdzalne doświadczalnie teorie
przyczynowości, ale są one prawdziwe tylko na pewnym poziomie,
nazwijmy go ziemskim. Nemesius przeniknąłby prawa
wszechświata. Einstein uszczknął z nich tylko drobną cząstkę.
Nemesius miałby teraz pomniki, monografie, biografie, erę
w dziejach człowieka, a tak posiada tylko tę trumienkę, w której
przebywa Nikt.
– Więc jest to cmentarz nie narodzonych geniuszy? – konkluduje on,
Andrzej. –
Taki mizerny symbol. Wieloznaczny, więc nic nie znaczący.
– I tak, i nie – spokojnie tłumaczy Pleton. – W każdym razie nie tylko
geniuszy.
Krasnoludek pochyla się i wydłubuje spod przypadkowej trumienki
czarne ziarnko piasku.
– To również ślad nie narodzonego. Byłby głośnym mordercą.
Nienawidzonym przez jednych, czczonych przez drugich jako
bohater. Najpierw, oczywiście, byłby rozkosznym maleństwem
z dużymi oczyma, ze słodkimi dołeczkami w buzi, z kręconymi
włoskami na głowie. Pieszczochem matki, ciotek i znajomych. Już
w wieku dwóch lat budowałby inteligentne zdania wzbudzające
podziw i wesołość.
W wieku dziewięciu połamałby żebra dziewczynce w szkole.
Poczułby wtedy pierwszy nie zastąpiony niczym smak cudzego
cierpienia. Mając wspaniale rozwinięty mózg, zrozumiałby, iż
najlepiej zadawać cierpienie i chlubić mord w majestacie
aprobowanych przez społeczeństwo racji. Pełno tu takich
kamyczków.
Niestety, matkę tego bohatera kopnął w brzuch jego własny ojciec.
Poronienie, bolesna strata.
– A te różowe drobiny piasku to z pewnością nie narodzone dziwki? –
próbuje zgadnąć on, Andrzej.
– Chyba oszalałeś, Zatraceński – krzyczy wzburzona Madame Jeanne
Antoinette de Pampadour. – Handlowanie pupą nie jest złem.
Większość oficjalnych żon sprzedaje się mężom za pracę, prezenty
i uległość. Te, które nazywasz dziwkami, są znacznie tańsze. A
różowe ziarenka to nie narodzeni naiwni. Ty mógłbyś być takim
ziarenkiem, gdyby los ci pomógł przed pięćdziesięciu laty.
Od morza zrywa się ciepły wietrzyk i zaczyna pracę na wędrujących
wydmach.
Podrywa niektóre drobiny i toczy je w kierunku lądu. Wkrótce robi
się silniejszy, choć wcale nieporywisty. Cmentarz nie narodzonych
powoli pogrąża się w piaskowy niebyt.
– Po co? – bezradnie pyta on, Andrzej Zatraceński. Ma na myśli
szereg niejasnych zagadnień: dlaczego skrzaty poszukiwały
cmentarza przez prawie całe lato, jaki był cel jego odnalezienia, co
powoduje, iż bez żalu patrzą, jak ponownie staje się wydmą?
Mechiavelli robi perskie oko, wypluwa piasek, który wiatr nawiał mu
do ust, i odpowiada również pytaniami:
– Po co panna Nu-Nu chce lecieć na latawcu, a twój sąsiad zbiera
modele samochodów?
Po co czytałeś książki i dlaczego kobiety muszą mieć zawsze modne
buty? Po co na działkach ludzie sadzą kwiaty i po co jedzą je
mszyce?
Tych pytań jest kilkaset i on, Andrzej, zdaje sobie sprawę, że
większość rzeczy i czynności wykonywana jest przez ludzi bez
powodu i wyraźnego celu, bo stanowią wypełniacze czasu, jaki jest
przeznaczony.
Piasek, który najpierw sypał stoki przed trumienkami, wypełnia już
szczeliny między nimi i gromadzi się na wieczkach. Opuszczamy
cmentarz nie narodzonych, brnąc po piachu w kierunku morza. Na
plaży tłusty, może pięcioletni brzdąc zauważa nas i drze się
wniebogłosy: – Mamo! Popatrz! Mamo! Krasnoludki!
– Jak masz na imię? – pyta go Hrabina Zofia.
– Wojtuś.
– To wiesz co, Mojtuś – radzi nimfa. – Zamknij mordę!
– To znaczy stul pysk – tłumaczy dziecku Pitigoras.
– A konkretnie – dodaje Mechiavelli – odpieprz się, Bojtuś, od
krasnoludków. Baw się w wojnę.
– Jesteś niegrzeczny – mówi dzieciak agresywnie. – Dosunę ci
łopatką! Albo zastrzelę!
I rzeczywiście strzela do nas z patyka, w którym łatwo dopatrzyć się
kształtów maszynowego pistoletu.
– Kiedyś nam dosunie – zauważa Didirot. – Ten Kojtuś.
Jest dawno po południu i krasnoludki chcą jeść. Na tę informację
i nasz żołądek reaguje obfitym wydzielaniem soków. Nie posiadamy
jednak w torbie nic nadającego się do spożycia.
Skrzaty przyjmują ten fakt niespodziewanie pogodnie.
– Kogo Pan Bóg stworzy, tego głodem nie umorzy – cytuje Pleton nie
bez racji, gdyż w niewiele chwil potem na plaży ukazuje się pędzący
co tchu pies. Daleko na wydmie pojawia się człowiek w
kąpielówkach wyraziście wygrażający zwierzęciu.
– Ot i obiadek – stwierdza dalekowzrocznie Zhinga z Matumby.
Pies, kundel wielkości wilczura, dźwiga w pysku coś dużego, co
później okazuje się zimna połówką pieczonej gęsi.
– Ja – mówi Pitigoras.
Gnomy biegiem rozsypują się w półkole, grodzą całe pasmo plaży.
Pies wyraźnie boi się kurdupelków i wybiera jedyne, jak mu się
wydaje, bezpieczne przejście, które stanowi luka między nami,
Zatraceńskim, a Pitigorasem. Gnom, kiedy kundel dobiega,
wspaniałym, sprężystym skokiem dostaje się na kark zwierzęcia
i dłonią uderza w jakiś czuły punkt jego ciała. Pies pada, ale choć
nieprzytomny, twardo dzierży gęsinę w zwartym pysku. My,
Zatraceński, wydzieramy mu łup, zostawiając jedynie kęs okolony
zaciśniętymi zębami.
– Pies w czasie kryzysu nie ma prawa odżywiać się pieczonymi
gęsiami – autorytatywnie stwierdza Panna Kukurydza.
– Zresztą winien jest rozboju – dodaje Mechiavelli – i podpada pod
właściwości sądu doraźnego. Z uwagi jednak na jego niską
świadomość i trudne warunki bytowania, głosuję za trzema latami
biegania po plaży w zawieszeniu.
Topiony przez słońce gęsi smaczny smalec cieknie krasnoludkom po
brodach i dłoniach.
Nam, Zatraceńskiemu, również, kiedy pochłaniamy chłodne,
apetyczne mięso. On, Jakub, nie może wyjść z podziwu, iż
ośmieliliśmy się odebrać zdziczałemu zwierzakowi tę ogromną
porcję pożywienia, którego spory kawał zaniesiemy do domu. Pies
przytomnieje, połyka, co ma w pysku, i wdzięczny jest za rzucane
mu przez krasnoludki kości.
– Pies – zauważa Yoriko Hiroshi – to ulubione zwierzę wielu ludzi.
Najposłuszniejsza, służalcza istota. Można go głodzić i bić, poliże
tylko ręce właścicielowi i wypełni zadania.
Ludzie przepadają za służalczością i bezwzględnym
posłuszeństwem. Dlatego układa się wielu ludzi do roli psa. Nie
powinni zapominać o obowiązkowym kręceniu ogonkiem
z zadowolenia.
– Psa najsmaczniej przyrządzają Chińczycy. Z ryżem i mnóstwem
ostrych przypraw – twierdzi Didirot.
Długo odpoczywamy po sutym posiłku, który popijamy resztką
ciepłej wody z butelki. Na sjestę przenosimy się za plażowe wydmy,
w wątły cień śmierdzących terpentyną sosen.
– Nudno – skarży się Madame Jeanne Antoinette de Pampadour.
– Z chęcią – zgłasza się Pleton – opowiem wszystkim przygody
zwariowanego rycerza z Manczy.
– Trudno - wdzięczy się Jeanne Antoinette.
I tak on, Andrzej, ma okazję przekonać się, iż krasnoludek Pleton
opanował na pamięć cały tekst napisany przez Miguela de
Cervantesa Saavedra, tysiąc sto stron zadrukowanych w Madrycie
na cienkiej, lecz mocnej bibułce, gnom bowiem recytuje nie tylko ze
swej małej głowy, lecz w języku oryginału. Pleton zna książkę od
pierwszego zdania biografii pisarza: „Cervantes nació en Alcalá de
Henares el ano 1547” do ostatniego, zamykającego tekst: „Y con
esto cumplirás con tu cristiana profesión aconsejando bien a quien
mal te quiere, y yo quedaré satisfecho y ufano de haber sido el
primero que gozó el fruto de ner en aborrecimiento de los hombres
las fingidas y disparatadas historias de los libros de cabalieras, que
por las de mi verdadero don Quijote van ya tropezando, y han de
caer del todo, sin duda alguna. – Vale”.
Skrzaty życzą sobie fragmenty z różnych rozdziałów i Pleton bez
wahania czyni zadość ich prośbom.
– Wspaniale opanowałeś język hiszpański w jego pięknych,
szesnastowiecznych właściwościach i tej mile brzmiącej w uchu
muzyczności – chwali gnoma on, Andrzej, kiedy pora podjąć marsz
ku przystankowi autobusowemu.
– Jaki język? – oburza się Pleton. – Ja umiem tekst, po co mi jego
znaczenie?
– On kiedyś pragnął być człowiekiem – tłumaczy kolegę Mechiavelli.
– Uczył się bezmyślnie wielu rzeczy.
Kierowca autobusu, przepełnionego jakimś cudem już na
początkowym przystanku, postanawia dobrać sobie tylko jeszcze
ośmiu pasażerów wśród tłoczącej się wokół pojazdu pięćdziesiątki.
Łaskawie wskazuje palcem młode opalone kobiety z wydatnymi
biustami, więc z żalem patrzymy na nasze zapadłe piersi. Wypadnie
nam czekać trzy godziny na kolejny kurs z podobną szansą na
skorzystanie z autobusu. Inicjatywę na szczęście przejmuje Zhinga
z Matumby. Nimfa wydostaje się z naszej torby i każe podsadzić do
kabiny kierowcy z drugiej strony pojazdu.
Wchodzi przez otwarte okno i siedząc na pulpicie, czeka na władcę
autobusu w stroju topless. Gdy ten ładuje się na swoje miejsce
i dostrzega posążek, jak mu się wydaje, piersiastej czekoladowej
damy, Zhinga mówi ostro: – Jedziemy do piekła, skurwysynu.
Uratować cię może zabranie włóczęgi z czarną torbą i kobiet
z dziećmi.
Wulgarny żart nimfy powoduje, iż w autobusie znajduje się miejsce
dla ponad dwudziestu pasażerów. My, Zatraceński, jedziemy na
honorowym miejscu po prawej stronie kierowcy prowadzącego
pojazd z wzorową ostrożnością. Gdy wchodzimy do naszego domu,
dzieci rąbią właśnie wytargane z piwnicy drzwi do komórek.
XII
– Piękny wrzesień wokół – mówi Sefona, uśmiechając się bezczelnie.
– Śmierdzą ładnie purpurowe i żółte aksamitki, kwiaty Tagesa, boga
Etrusków. Niebieszczą żeniszki, bieleją i różowieją ukośnice,
wytwornieją i smukleją cynie, dwubarwnieją wiechowate płomyki.
Jasnopomarańczowo znaczą swe istnienie nagietki, szypułkowieje
werbena w pięciu kolorach, słodką trucizną kazi powietrze
wieczorów wątła maciejka. Kuliści się w żółtościach, ciemnym brązie
i ognistej czerwieni dzianwa. Barwami od różu do czerni strzelają
w niebo malwy, słonecznik śledzi drogę naszej żółtej gwiazdy.
Astry zwijają się w kokardy, naśladują piwonie i chryzantemy oraz
wszelkie inne kwiaty kolorami, kształtami i wielkością. Należy też
wymienić balsaminki, goździki, heliotropy, ponętki, rezedę,
mieczyki, miechunki i rdest.
– No, no – zagrzewa Sefonę Panna Kukurydza.
– Wymieniam – ciągnie nimfa – zwyrodniałe kwiaty ogrodowe.
A przecież na miedzach i przydrożach kwitną i owocują osty
o delikatnej, mocnej woni, chabry, łopiany i szczecie. Na łąkach
wznoszą się białawe baldachy barszczy, dzikiej marchwi,
koniopłochu i dzięgielu.
Widać też koszyczki ostrożeni, czarne główki krwiściągu
i niepozorność łąkowego świetlika.
Nisko w trawach jesiennieją koszyczki brodawnika.
– Ładnie gadasz – podburza rusałkę Pleton. – Ale niesprawiedliwie
pomijasz jaskrawe barwy owoców drzew i krzewów ozdobnych.
– Sama bym doszła i do tych cudowności – obrusza się Sefona. –
Ślicznie bowiem czerwienieją we wrześniu liście winobluszczu na
murach i płotach. Czerwień jest w ogóle najpiękniejszą barwą pełnej
dojrzałości. Taka właśnie przybrały owoce berberysu, róży, głogu,
koralowego bzu, jarzębiny i kaliny. Żołędzie dębów, kanciaste
orzeszki buku, błyszczące kasztany wolą dostojne kolory brązu.
– A teraz coś do jedzenia – żąda Madame Jeanne Antoinette de
Pampadour.
– W sadach i ogrodach dojrzewają śliwki, jabłka i gruszki, winogrona,
orzechy włoskie oraz laskowe. Nażryj się – kończy obrażona Sefona.
– Doprawdy, sprawiłyście mi przykrość – smutno stwierdza Yoriko
Hiroshi.
– Sefona tak ładnie poczęła malować portret września. Czekałam, aż
powie o liściach. O pierwszych żółtych liściach na klonach, brzozach,
lipach i wiązach. O ich brązowieniu, wysychaniu w barwę zgasłej
krwi. O przybywaniu ich na drzewach, opadaniu, wirowaniu
i szeleszczeniu.
– To nie jest ważne! – krzyczy nie wiadomo dlaczego Pitigoras.
– Należy mówić o rzeczach ważnych.
W naszym, Zatraceńskiego, pokoju już trzy miesiące trwa spiekota.
Skwar oszalałego lata niesie przez okno fale rozgrzanego,
śmierdzącego powietrza.
Kranoludki, przyodziane jedynie w stroje elementarne, siedzą wokół
nas na różnych szacownych tomach prozy, poezji i dramatu. Ich
stopy toną w grubej warstwie wiórów, trocin i drzazg. My,
Zatraceński, umieściwszy tyłek na kilku wydawnictwach
encyklopedycznych i ustawiwszy maszynę do pisania na stosie
innych książek, zapisujemy od niechcenia przypadkowe zdarzenia,
rozmowy i wrażenia, które niesie wolno ubiegający czas. On, Jakub,
jakkolwiek bierze udział w tej czynności, gdyż jest funkcją tego
samego ciała, które również należy do niego Andrzeja, nie ingeruje
w wyobrażeniach o krasnoludkach. Na ogół jest mu obojętny sposób
wypełniania chwil, skoro właśnie przyjdzie dzień, w którym wszystko
stanie się nieważne.
– Ale co jest ważne? – pyta od niechcenia Didirot.
Mechiavelli śmieje się nieprzyjemnie i wyjaśnia stanowczo: – Ważne
jest tylko to, co inni uznają za ważne.
– Ten tam Zatraceński – mówi Hrabina Zofia Potocka – pisze różne
duperele o nas krasnoludkach. Czy to jest ważne?
– Niewątpliwie – potwierdza Mechiavelli. – Czy dla nas,
krasnoludków, może być coś ważniejszego od nas?
– Moim zdaniem – twierdzi Zhinga z Matumby – ta cała historia
powinna być inna, my powinnyśmy być inne, a także inny winien
być świat.
– A jaki on ma być, ten cały świat? – śmieje się Pleton.
– Taki, jak ja go sobie wyobrażam – konkluduje Zhinga.
– Raczej taki, o jakim ja mam pojęcie – mówi Madame Jeanne
Antoinette.
– W żadnym wypadku – nie zgadza się Ainstein. – Najbardziej
obiektywne jest moje widzenie rzeczywistości.
– Raczej moje – wtrąca Didirot.
– Gówno wiecie, maluchy – zuważa Yoriko. – Moja wizja jest
najsłuszniejsza.
– Po co się sprzeczać – godzi wszystkich Mechiavelli. – Jedno jest
pewne: świat ludzi skończył się bezpowrotnie. Zaczęła się epoka
krasnoludków. Przyszłość przed nami.
Madame Jeanne Antoinette de Pampadour z przyjemnością gładzie
się po wypukłym brzuszku.
– Mam tu – mówi – dwóch synów Zatraceńskiego. Jeden będzie
rozumny, bo posiądzie wiedzę z pięciu tysięcy książek, a drugi
uczuciowy i wrażliwy jak galareta z żab.
Yoriko Hiroshi wypręża się, by wszyscy dostrzegli i jej brzuszek,
w którym rozwija się nowe życie. Mówi leniwie:
– Urodzę Zatraceńskiemu dwie córki. Ślepą intelektualistkę oraz
nadwrażliwą dziewczynkę z wyostrzonym wzrokiem.
– Będziesz miał – gratuluje jemu, Andrzejowi, Katcina Calako – sześć
duszków i sześć dziwożon własnej produkcji. Wychowamy te dwoje
dzieci na dające sobie radę w życiu wspaniałe krasnoludki. A one
dadzą początek następnym skarlałym pokoleniom.
– Słowem – mówi Mechiavelli – możesz uznać swoje życie za
wartościowe.
– W związku z tym spokojnie powinieneś teraz odwalić kitę – gada
uroczyście Didirot. Przez wiele dziesiątków lat krasnoludki będą o tobie mówiły
z szacunkiem: nasz ojciec, nasz dziad, nasz pradziad Jakub Andrzej
Zatraceński. Dorobimy ci potężną mitologię, potem opracujemy cię
naukowo i obalimy wydarzenia niezgodne z rozsądkiem. Dzięki
temu powstanie w jednym nurcie poglądów religia, a w drugim
oparte na niepodważalnej metodologii dzieje ojca cywilizacji
krasnoludków. W tej drugiej dziedzinie trzeba będzie cię zmniejszyć,
mówię o wzroście. Będziesz również krasnoludkiem. Mam nadzieję,
że doceniasz ten zaszczyt?
– Tak – potwierdza Ainstein. – Bohaterowie epoki są tacy jak epoka.
Umierają spokojnie, jak postanowiłeś.
– A ja mam zastrzeżenia, jeśli chodzi o własnowolną śmierć
Zatraceńskiego – odzywa się niekonsekwentnie Pleton. – Zgadzam
się z uzasadnieniem takiej decyzji, ale uważam, że nie ma ona
podstaw prawnych. Mówię o prawie moralnym wynikającym z
zasad, na jakich działa przyroda. Po pierwsze: śmierć indywiduum
nie może być przez nie oznaczona w czasie. Po drugie: wyrok musi
zapaść poza świadomością delikwenta. Uprawnieni do jego
wydawania są albo inni ludzie nakazem sądu, impulsem zbrodni czy
wywoływaniem wojny, albo spełniające funkcje kata
mikroorganizmy w rodzaju bakterii, wirusów czy zwyrodniałych
komórek. Taka jest tradycja od czterdziestu tysięcy lat, to znaczy od
momentu, kiedy powstał homo sapiens.
Tradycja stanowi najważniejsze prawo moralne.
– No, wiesz – oburza się Ainstein. – Nie możesz zabrać
Zatraceńskiemu tej jedynej, samodzielnej decyzji, jaką dysponuje
współczesny człowiek, decyzji o skończeniu z sobą, kiedy ten
wesołek zechce.
– Mogę! – nieustępliwie twierdzi Pleton. – Facet chce się wymknąć
społeczeństwu, a nawet naturze. Nie dość, że cała kwestia
traktowana jest przez niego niepoważnie, czego dowodem
chociażby rozpatrywanie jej przez nas, krasnoludków, to szczególnie
wkurza mnie egoizm, indywidualizm oraz chytrość Zatraceńskiego
polegająca na wymiganiu się od odpowiedzialności za los
człowieczego gatunku.
– Przecież gatunek, o którym mówisz, i tak jest spisany na straty –
dziwi się Zhinga z Matumby. – My przejmujemy cały bałagan.
– Zgoda – mówi Pleton. – Ale oni umierać powinni razem, solidarnie,
z godnością, z przyczyn obiektywnych, a nie na własny rachunek.
Właśnie beznadziejność walki przeciwko przeznaczeniu wyzwala
wielkość człowieka.
Jego, Andrzeja, niewiele obchodzi, co tam sobie gadają kurduple.
Nie ma w tej rozmowie żadnych odkrywczych stwierdzeń
i w pierwszej lepszej książce, których setki leżą wokół na miękkim
podłożu trocin, łatwo odnaleźć hasła szumniejsze, niż formułuje
Pleton. My, Zatraceński, izolujemy się od zjawisk czasu bieżącego
w miarę naszych skromnych możliwości. Najpierw pogrążeniem się
w pracy konserwatorskiej przy białej, dawnej broni, co stanowi
ucieczkę od problemów egzystencjalnych, jak każde zajęcie. Potem
odcinamy się od świata protestem przeciwko stalowym narzędziom
mordu, jakby nie było obojętne, czym zabijany bywa człowiek
i w jakiej, dostosowanej do aktualnej populacji skali. W końcu
najskuteczniejszą metodą odosobnienia wydaje nam się własna
śmierć, gdyż umieszczanie się na jakichkolwiek antypodach
współczesnego życia powoduje jednak uleganie jego burzliwej
pianie, docierającej przez najdoskonalszy pancerz świadomości.
Dzięki gnomom my, Zatraceński, w ciągu letnich miesięcy
poznaliśmy absolutną płaskość pozorów, z których ludzie czynią
zasadniczy sens życia, więc nielogiczne twierdzenia Pletona w tej
chwili on, Andrzej, uznaje za jeden z przejawów niewątpliwego
cynizmu, karzełków. Zaskakujące stają się również nagłe uwagi
Yoriko Hiroshi, która próbuje właśnie podkreślić inny aspekt całego
problemu.
– Jeśli nawet ten skołowany Zatraceński nie jest potrzebny sobie,
należy zdecydowanie rozstrzygnąć, czy korkując samowolnie nie
skrzywdzi innych ludzi przez swą wieczną nieobecność? Czy nie
zada niepotrzebnego ciosu pannie Nu-Nu, przyjaciołom, jeśli już nie
ludzkości?
– Tak – kiwa główką Pleton. – Ten łobuz chce osierocić cztery i pół
miliarda swoich bliskich. W tym kilka osób najbliższych.
Bezsprzecznie złamie serce pannie Nu-Nu. On wie, że się umiera i że
się odchodzi w inny sposób, ale wie również, iż panna Nu-Nu o tym
nie wie, a może nawet teoretycznie nie przypuszcza tej możliwości,
młodość bowiem nie wdaje się w rozważania o końcu zdarzeń.
Powinien więc poczekać na koniec naturalny, ewentualnie jakieś
przejechanie przez samochód czy coś podobnego. Żal pozostałych
jest wówczas krótszy, gdyż wina zmarłego żadna. Jeśli więc
bezczelnie będzie się upierał przy swoich planach, to musimy, dla
ogólnego dobra, zrobić z tego zgon wynikający z przypadków życia.
– Utopmy go w wannie – proponuje Yoriko. – Uniknie się przy tym
kłopotliwego mycia ciał po fakcie.
– Ja mu wyszoruję najważniejszy męski element – zgłasza się
dobrowolnie Madame Jeanne Antoinette de Pampadour.
– A ja uplotę wieniec z chryzantem, świerku i tui – smutno uśmiecha
się Sefona.
Dwuznaczne żarciki gnomów nie wzruszają jego, Andrzeja. On,
Jakub, również ma w nosie rozważania Andrzeja na ten temat. Ale
odzywa się nieoczekiwanie Lao-Tan i to, co twierdzi, powoduje w nas
przerażenie. Obrzydliwy staruch najpierw złazi ze stosu książek, na
których bez przerwy medytuje, podchodzi do otaczających nas
gnomów, staje i wywodzi swe straszne racje odbierające wszelką
nadzieję na spokój, jeśli je przyjąć. Karzełki milkną i w ich postawie
on, Andrzej, dostrzega prawdziwą lub udaną aurę szacunku.
– Człowieku – mówi Lao-Tan. – Cała idea przyczynowości jest tylko
sposobem myślenia i mówienia. Nie potrafisz wyobrazić sobie
zjawiska, które nie byłoby niczym spowodowane.
Ale to nie dowodzi istnieniu przyczynowości. Sądzisz, że gdy
zabijesz ciało, ostatecznie ukrócisz także świadomość. Musiałbyś
zabić jednocześnie wszelki byt, ocean świadomości, wszechświat
wszystkiego, co jest, ponieważ nie stanowisz oddzielnego bytu,
który trwa poza czasem i przestrzenią. Jesteś wszystkim i wszystkim
na zawsze. Pozbywając się ciała z własnej woli, nie stracisz ciągłości
pamięci i poczucia swego: jestem. Oddalisz jedynie moment
osiągnięcia upragnionego spokoju. Zniszczysz szansę.
– Szansę – powtarza bezmyślnie on, Andrzej.
– Szansę poznania siebie i wzniesienia się na poziom, na którym
problemy umysłu i ciała tracą znaczenie.
– Daj spokój, staruszku – odpowiada karzełkowi on, Andrzej. – My,
Jakub Andrzej Zatraceński, po prostu nie chcemy być!
– Być to stan pozaczasowy.
Właśnie wtedy dopada nas przerażenie i dławi zarówno jego,
emocjonalnego Europejczyka Andrzeja, jak i racjonalnego
Europejczyka Jakuba. Przez moment bowiem przyjmujemy to
popularne dziedzictwo przeszłości, w którego koncepcji świadomość
istnieje także poza biologicznym życiem. Nie może być nic bardziej
strasznego niż ciągłe działanie pamięci o świecie zbrodni, cierpienia
i bezsensu. Wieczna pamięć to osobliwa droga ku zbawieniu.
Nieskończone rozpatrywanie idiotycznych przypadków naszego
życia, oto co oferuje nam Lao-Tan, gdy pragniemy skutecznie
oderwać się od wszystkiego. Na szczęście jest w nas on, Jakub,
czerpiący z wieków racjonalizmu pewność absolutnego końca
świadomości, kiedy przestanie ją żywić rozkładające się ciało.
– Z tych krasnoludków – mówi on, Jakub – których wymyśliłeś,
najbardziej okrutny i cyniczny jest Lao-Tan. Wolę już te jedenaście
z Madame Jeanne Antoinette de Pampadour na czele.
Gnom Lao-Tan wycofuje się z koła zebranych wokół nas skrzatów
i powoli wspina na miejsce swej samotniczej medytacji. Stanowi je
zbiór książek, u których podstawy leży wśród wiórów Prawdziwa
księga południowego kwiatu mistrza Czuang–Cy. Wyżej
Radhakrishnana Filozofia indyjska i mnóstwo teologicznych rozpraw
objaśniających i gmatwających myśl chrześcijańską. Lao-Tan sadowi
się w ulubionej pozie lotosu i wypowiada ostatnie w tej historii
pytanie:
– Wierzysz jednym, odrzucasz drugich, wierzysz drugim, odrzucasz
pierwszych.
Dlaczego?
Pytanie niegodne mędrca, jeśli karzełek nim jest.
– Tresura – śmieje się Mechiavelli.
– A ten bez przerwy wszystko zapisuje – zauważa Hrabina Zofia
Potocka, patrząc na nas ironicznie. – Mnoży sztuczne, papierowe
byty.
Zapisana właśnie kartka maszynopisu spływa na podłogę i łączy się
z tysiącami stron leżących tam książek. Krasnoludki i rusałki biegną
ku niej i po raz pierwszy udają zainteresowanie tekstem, którego są
bohaterami.
– Nie dbasz o język – mówi z nie udaną grozą Pleton. – Nie starasz
się. Styl jest bogiem literatury. A ty tak chropowato, nieładnie.
– Nie robię literatury – odzywa się on, Andrzej. – Zapisuję tylko
irracjonalny świat rzeczywistości oraz rzeczywisty świat
krasnoludków.
– Po cholerę? – dziwi się Pleton.
– Rzeczywiście – doczepia się Pitigoras. – Po pierwsze: krasnoludki
nie istnieją. Ani dla ateistów, ani dla wierzących. Po drugie: jeśli
traktować nas jako metaforę, paralelę czy inne uogólnienie losu
człowieka, to jesteśmy do tego za małe i, trzeba przyznać, zbyt
obrzydliwe.
– Ja jestem obrzydliwa? – drze się Zhinga z Matumby. – Ja?
– Albo ja?! – przekrzykuje ją Madame Jeanne Antoinette.
– A może ja, ty wstrętny knypku?! – wrzeszczy delikatna Yoriko.
– No, tego nie powiedziałem – wycofuje się Pitigoras. – Jesteście
modelowymi ideałami piękności i rusałkowych uroków wszelkiego
rodzaju. Małe cycki, średnie cycki, duże cycki. Wyczerpujecie
wszystkie możliwości właściwych i niewłaściwych proporcji różnych
części ciała. Myślałem o potworności naszych charakterów.
– Naszych? – niebezpiecznie pyta Panna Kukurydza. – Rozwalić ci
główkę?
– Mówię wyłącznie o chłopakach, ty czerwona makolągwo – prostuje
Pitigoras.
– O nas? – zdumiewa się z kolei Mechiavelli. – A gdyby ci,
przyjacielu, zdjąć z paluszków jeden albo i trzy paznokcie? Czy nie
spojrzałbyś jaśniej i grzeczniej na nasze osobowości?
– Już je jaśniej widzę – cicho odpowiada Pitigoras i dodaje
z podziwem: – Ty, Mechiavelli, potrafisz argumentować jak wielki
człowiek!
– Bo widzisz – łaskawie tłumaczy Mechiavelli – wypowiadasz na
przykład myśl:
„Krasnoludek jest dobry z natury”. Albo inną: „Krasnoludek jest zły”.
Z niczego nie wynikająca przesłanka staje się fundamentem do
zbudowania całego gmachu przekonań, systemów filozoficznych
i religii. No i powodem do wyrzynania jednych przez drugich.
Każda z walczących stron biurokratyzuje swoje cele w dziesiątkach
tysięcy dzieł
naukowych i literackich oraz regulaminów rozmywających sens
dążeń. Zabijanie pozostaje, ponieważ obydwie strony uzasadniają je
jako konieczność postępu.
– Pocałuj mnie w moją miniaturową, zgrabną pupcię – prosi Pitigoras
i on, Andrzej, po raz któryś rozumie, iż jesteśmy przedmiotem
cynicznych żartów ze strony niepoważnych karzełków. Uśmiecha się
więc do nich z wdzięcznością, gdyż jest przekonany, że wszelkie
życie stanowi głupawy dowcip przyrody lub bawiącego się
niezrozumiale dla ludzi absolutu.
Ale on, Jakub, choć w zasadzie także nie traktuje istnienia poważnie,
ma dość skrzatów.
Prawdopodobnie dlatego, że usuwają w cień jego nader rozsądne
konstrukcje myślowe. Ktoś trzeci jest mu zbędny, skoro posiada
umysł wypełniony tysiącami sprzecznych idei, mających tę zaletę,
że są racjonalne. Wygłasza więc małą tyradę: – Po cholerę ci
potrzebne, Andrzeju, takie zasrane krasnoludki? W jakim celu
wymyśliłeś te małe skurwysynki? I te pipki z seksem nie większym
od zrobaczywiałej maliny? Małe, płaskie gnojki? Wulgarne, świńskie
karły bez określonych charakterów, które wdają się w najzwyklejsze,
podłe wydarzenia, jakie tworzą ludzie w codziennych przypadkach
życia?
Oraz pieprzonego buddystę dla mamienia wieczną świadomością
wszechświata?
Umówiliśmy się rozsądnie i z humorem, że gdy stuknie nam
pięćdziesiątka, zwijamy żagle i przestajemy pływać po kałużach
i oceanach idiotycznego bytu. Ani mój ścisły umysł, ani twoje
emocje nie dostarczyły nam argumentów do dalszego pobytu na
komicznej Ziemi. Uczciwie obydwaj postanowiliśmy, że nie
spędzimy dziesięciu czy dwudziestu następnych lat na podwójnie
przymusowej diecie, zaleczaniu pomorskiego reumatyzmu, wątroby
czy innych organów, przyklejaniu do podniebienia sztucznej szczęki,
zapominaniu idei z pięciu tysięcy przeczytanych książek, żalu, że
wszyscy mają staruszków w dupie, przebywaniu w domu dla nie
zasłużonych emerytów, ćwiczeniach gimnastycznych, żeby nie
opadał brzuch, ramoleniu o przeszłości, którą oznacza się
terminami: przed wojną, w czasie i po kolejnej wojnie. A ty ostatnie
miesiące nie zobowiązującego nas do niczego życia komplikujesz
zwariowanymi, cynicznymi gnomami, których w istocie nie ma.
Gdyby chociaż były zabawne, wesołe w podejmowaniu żartów
i absolutnie niepoważne, mógłbym uznać ich koczowanie w naszym
towarzystwie za rzecz potrzebną.
Krasnoludki winny być małe i śmieszne. Zlikwiduj je, Andrzeju.
Elfy przybierają ponure miny i trwa milczenie, podczas którego
słychać, jak wali się część szczytowej ściany naszego domu, co
koronuje pracę dzieci przy wydłubywaniu fundamentów.
Do pokoju wpada cementowy kurz. Didirot odkasłuje jego porcje
i zauważa kąśliwie: – Jest mnóstwo facetów, którzy wszystko wiedzą
lepiej i mają pełną wiedzę na każdy temat.
– Wiedzę niewątpliwą dzisiaj, choć jutro nieaktualną – komentuje
Ainstein.
– Papkę ze wszystkich najnowszych teorii naukowych i z borowania
własnej mózgownicy – komentuje Katcina Calako.
– Facetów, co pilnują praw, porządku i racji. Bacznie stoją na straży
różnych czystości.
Żeby się jedno od drugiego nie zabrudziło. Na przykład, żeby humor
nie zanieczyścił się szyderstwem, a szyderstwo radością – kończy
Hrabina Zofia.
Jest ponownie chwila ciszy, którą przerywa wzburzona Madame
Jeanne Antoinette de Pampadour:
– Według Jakuba Zatraceńskiego ja jestem płaska. Płaska. Ja!
Powstaje i widać, że nigdy nie jest płaska. Nawet nie stara się
eksponować pulchnych krągłości.
– On cię nie widzi – tłumaczy Mechiavelli. – Zwyczajnie cię nie
dostrzega, Madame. To zupełnie racjonalny Europejczyk.
Nimfomania czemu nie, ale żadnych cudów z maleńkimi nimfami.
Nie pozwala mu umysł, w którym mieszka rozsądek, tak jak
w wielkim pokoju mieszka kurz i stęchłe powietrze. Poza tym jego
zarzut w stosunku do nas nie dotyczy wyglądu. Jesteśmy płascy
psychicznie oraz estetycznie. On, Jakubek, podejrzewa wprawdzie,
że cała psychologia jest inteligentną bzdurą, ale nie potrafi się od
niej uwolnić. Za dużo się naczytał dzieł współczesnych. A literatura
psychologiczna nie ma sensu. On to wie.
Najlepsze książki są zapisem aberracji psychiki ludzkiej. Co z tego
wynika? Ano to, że facet kierowany przez nakazy wrodzonej paranoi
czy innej schizofrenii nie zrobi niczego inaczej, niż musi.
Zostaje absolutnie pozbawiony wolności, podlega wyłącznie swoim
odchyleniom.
Podobnie typ z kompleksami, wszystko jedno jakimi: małego czy za
dużego kutasa, tłumionego lub realizowanego uczucia do matki,
babki czy siostry, wuja, stryja.
Psychologia jest dowodem na istnienie predestynacji! Jeśli natura
czy kopnięcie w głowę lub oglądanie nauczycielki bez majtek
powoduje określone postępowanie przez całe życie, to nie ma sensu
gadać o wychowaniu, normach moralnych, prawach i takich innych
duperelach. I co z tego, że poznam jakiegoś pieprzonego bohatera
w książeczce zrobionej z dobrze zbudowanych zdań.
Najwyżej odkryję własny kompleks, jakieś sublimacje czy
zwielokrotnienie popędu do kobiet z dużymi, długimi sutkami, bo
w dzieciństwie lubiłem chwytać kozę za dydki. I czuję się lepszy albo
gorszy od mężczyzny, ewentualnie krasnoludka, przepadającego za
cyckami o kształcie naleśnika z dżemem, bo takie miała jego
kuzynka podglądana w kąpieli. Jakubowi brakuje tego rodzaju
motywacji w naszym postępowaniu. Psychologia, nawet jeśli jest
chytrą bujdą, daje racjonaliście logiczny system rozumienia ludzi
oraz krasnoludków, daje teorię.
– Głupi tej Jakubek Zatraceński – mówi Zhinga z Matumby,
przeciągając się leniwie.
– I pragnień jesteśmy pozbawione – ciągnie Mechiavelli. – Mocnych
pragnień.
– My, nimfy, także? – Madame Jeanne Antoinette de Pampadour
staje się małym posążkiem, pełnym uosobieniem zdziwienia. –
Jestem zmuszona złożyć oficjalne oświadczenie w tej sprawie. Otóż
od pierwszego momentu, od chwili, kiedy w czerwcowy wieczór,
pełen deszczu i błota, ujrzałam rozczochranego Zatraceńskiego,
otwierającego nam z niechęcią drzwi swojego mieszkania,
zapragnęłam należeć do niego na zawsze. W moim długim i,
przyznam, trochę nieporządnym życiu nikt jeszcze nie wzbudził we
mnie takiego pożądania, jak ten utytłany w trocinach i wiórach
człowiek, przyszły ojciec kolejnego pokolenia krasnoludków. Te same
silne pragnienia odczuwają wszystkie moje koleżanki, nawet
przepadające wyłącznie za kobietami Sefona. I w takiej rzeczywistej
sytuacji racjonalna część Zatraceńskiego śmie twierdzić, że nie ma
w nas potężnych pragnień? A sam Jakubek, żyjący jak ślepy kornik
w spróchniałej sośnie, ma choć jedno pragnienie?
– Ma – stanowczo twierdzi Mechiavelli . – Podstawowe dla ludzi
pragnienie sukcesu.
Gnomy rzadko zdumiewają jego, Andrzeja. Ale to, co mówi
Mechiavelli, jest tak pozbawione podstaw, że on, Andrzej, wybucha
głośnym, serdecznym śmiechem.
– O Boże – mówi do gnoma – wszystko możesz nam przypisać, ale
nie chęć osiągnięcia sukcesu w czymkolwiek. Od dawna nie chcemy
pieniędzy, które są miernikiem wszelkich osiągnięć. Nie szukamy
uznania, popularności, nie robimy kariery. Nikim nie rządzimy, nie
kierujemy, niczego nie nakazujemy i niczego od kogokolwiek nie
żądamy.
– A jednak – mówi twardo Mechiavelli – chytrze wybraliście sukces
najznaczniejszy. Jest nim śmierć w wybranym samodzielnie terminie.
Zgon oznaczony, w którym nic się nie traci, a zyskuje absolut ciągłej
niepamięci lub wiecznego trwania. Sukces niezniszczalny. I nie
zamierzacie zawdzięczać go przypadkowi, tylko własnej woli.
- Duże świństwo wynikające z potwornego egoizmu – potakuje
Didirot. – Co za przebiegłość.
– Niech was szlag trafi! – krzyczy wściekle on, Andrzej. – Precz,
sukinsyny!
Błyskawiczny zamach naszego ramienia mógłby połamać karki
gnomom, gdyby nie miały nadzwyczajnego refleksu lub, jak twierdzi
on, Jakub, gdyby istniały.
Skrzaty rozpierzchają się i przez długi czas oddychamy głęboko
powietrzem wytwarzanym w klatce przyrody. My, Zatraceński, nie
chcemy więcej ani myśleć, ani czuć. Nie chcemy rozpatrywać
wartości i nicości na przykład władzy, czy jest ona dla czy przeciw
ludziom. Nie będziemy analizować nonsensu dni powszednich ani
tworzyć dla siebie azylu wśród trocin, książek i pachnących wiórów.
Nie zastanowimy się więcej nad miłością i czy istotę jej stanowi
egoizm albo altruizm. Czy człowiek brzmiący dumnie kieruje swoim
losem, czy zależy on od głupców i zbrodniarzy albo nieba
w błękitnych płomieniach piekielnych ogni.
I niech to nazywa się wspaniałym sukcesem.
Do niego, Andrzeja, bardzo ostrożnie podchodzi Pleton i mówi
z niezmierną czułością: – Nie martw się, Zatraceński. Wszyscy są
niedojrzali.
W kąciku pokoju zaczyna popłakiwać Zhina z Matumby. Są to pełne
bólu jęki bardzo skrzywdzonego, dorosłego człowieka, który tłumi je,
ale nie potrafi powstrzymać cierpienia.
– Do cholery – mówi miękko on, Andrzej. – Przecież nie wyrzucam
was.
– Ale mnie boli ząbek – wyjaśnia Zhinga, trzymając się nie wiadomo
dlaczego za wargę.
– Który ząbek? – interesują się życzliwie wszystkie.
– Górny siekacz przyśrodkowy – fachowo wyjaśnia nimfa. – Zasuwa,
jakby w środku pracowała mała piła tarczowa i podrzynała korzeń.
– My, Zatraceński, wiemy, iż ból zęba można łatwo ukoić, pod
warunkiem znalezienia w nim dziury. Do otworu wlewa się kropelkę
spirytusu lub octowej esencji. Można również załadować ząb solą,
pieprzem, kwaskiem cytrynowym albo pokruszonymi tabletkami
przeciwbólowymi. Tyle że ząb Zhnigi nie ma nawet dwu milimetrów
szerokości, żadnych szans na znalezienie na nim zepsutego miejsca.
– Co wy robicie w takich przypadkach? – informuje się on, Andrzej, u
Ainsteina.
– Nic – odpowiada skrzat. – Nas zęby nigdy nie bolą.
Zhinga momentami wyje w wysokiej, piskliwej tonacji. On, Andrzej,
decyduje się na wizytę u dentysty. Kiedy ładuje czarną nimfę do
naszej torby, krasnoludki obojga płci zgłaszają solidarną chęć
towarzyszenia przyjaciółce.
Jest późne popołudnie. W przychodni ubezpieczalni społecznej, na
którą płacimy regularną, rzemieślniczą składkę, pielęgniarka
odmawia zarejestrowania nas do lekarza z kilku powodów. Po
pierwsze: nie jesteśmy należycie ostemplowani w odpowiednim
dokumencie, po drugie: do stomatologa jest już stu dwudziestu
pacjentów, a przyjmie najwyżej pięćdziesięciu. Po trzecie: nie ma
żadnych środków do leczenia zębów i można je najwyżej bez
znieczulenia powyrywać.
Po czwarte: dentysta albo się bardzo dziś spóźni, albo w ogóle nie
przyjdzie.
I po piąte wreszcie: zaciął się jedyny sprawny fotel dentystyczny.
Ponadto dowiadujemy się, że pielęgniarka nie jest biurem
informacyjnym o działających w mieście lekarzach tej specjalności,
tylko przedstawicielką średniego personelu medycznego służby
zdrowia na posterunku.
My, Zatraceński, ku irytacji jego, Jakuba, który wie, iż nie mamy
potrzeby wizyty u stomatologa, poszukujemy telefonicznie
skłonnego nas przyjąć dentysty prywatnego. Z książką telefoniczną
w ręku karmimy pocztowy automat małymi dwuzłotówkami. Aparat
połyka pieniążki niezależnie od tego, czy uzyskujemy połączenie,
czy nie. Jedne telefony lekarzy milczą, inne informują, że doktor tej
lub innej płci opala właśnie stargane nerwy w górach lub nad
morzami Europy.
– Do diabła! – krzyczy zdenerwowany on, Andrzej – wyrwę jej ten
ząbek kombinerkami.
Wtedy z torby wychyla płową główkę Pleton i mówi cicho: –
Spokojnie, Zatraceński. Człowiek powinien z żelaznym uporem
dążyć do szlachetnych celów.
Zwalczać przeszkody i walić do przodu, choć droga stroma i śliska.
Zadzwoń do lekarki, która nazywa się Katarzyna Neurotyczna.
Gnom ma rację w kwestii nie zrażającej się niczym wytrwałości.
Sympatyczny głos w słuchawce mówi tym razem, że będziemy
przyjęci, oczywiście w swojej kolejności, i skutecznie zaradzi się
bólowi naszego zęba. Ulica Szczecińska, błękitny dom w ogrodzie.
– Ale tu chodzi o ząbek nimfy – tłumaczy on, Andrzej. – To znaczy
takiej, małej krasnoludkowej i w dodatku Murzynki.
– Każdy nie leczony ząb może spowodować dziesiątki chorób
i powikłań, a nawet zgon – stanowczo odpowiada głos w słuchawce.
Na Szczecińską jedzie się od nas autobusem numer pięć. Do
piętrowej willi dentystki dostajemy się bez kłopotów. Pomalowany
na niebiesko emulsyjną farbą budynek stoi w ogrodzie, z dala od
szosy, za gęstym szpalerem owocujących głogów. Na porządnie
utrzymanych rabatach kwitną prawie wszystkie kwiaty polskie
września, o których tego dnia wspominała Sefona. W głębi, za
domem, jabłoniowy sad z mnóstwem czerwonych owoców na
gałęziach drzew. Dentystka pracuje na werandzie. Przez duże szyby
widać jej biały kitel i siwą głowę. Na wyżwirowanej ścieżce przed
otwartymi drzwiami werandy stoi kilkanaście białych, złoconych
krzeseł z barwną tapicerką w stylu Ludwika XIV, wszystkie
zasiedlone przez pacjentów.
W blasku popołudniowego słońca, choć nad morzem formuje się
pierwsza tego lata fioletowa chmura, z łatwością rozpoznajemy
mężczyzn i kobiety z bolącymi zębami.
Z tragiczną miną rozpiera się jednym z krzeseł pisarz Dydek–
Szacowny. Co chwila obmacuje opuchły policzek Kocie Oko, szef
redakcji „Wetknięć”. Przy nim wierna przełożonemu grupa
dziennikarzy z tego pisma, jakby zębowe dolegliwości stanowiły
chorobę zakaźną. Dalej siedzi niespokojnie rektor Najwyższej Szkoły
z dolną szczęką owiniętą szalikiem w szkocką kratę. Docent Hindus
chłodzi nabolałe zęby przez głośne nabieranie powietrza do jamy
ustnej.
Doktor Miaszliński, przy pełnej aprobacie otoczenia, co chwila
płucze rwący ząb porcją extra żytniej i proponuje butelkę wyniosłej
doktor Sowokińskiej, która ustawicznie odmawia.
Zniecierpliwiony człowiek imieniem Adam awanturuje się o
pierwszeństwo w kolejce do lekarki z Cyganem Skrzatem. Siedząca
obok pani Olga z przedmiotem kultu w obcisłej, lnianej spódnicy
gładzi czule Andrzeja po obrzmiałym lewym policzku.
Chorzy rozparci na stylowych krzesłach stanowią jednak zaledwie
część pacjentów, którzy tego dnia zgłosili się po stomatologiczną
poradę. Na nie heblowanych ławach sosnowych, rozstawionych
wzdłuż długiego rzędu różowych malw, czekają na wezwanie lekarza
ludzie pośledniejsi. Wśród nich potężna blondynka, ekspedientka
z megasamu, niestety, tym razem okrywająca swe wdzięki sukienką
zieloną jak grynszpan. Blady student Adam Mętlik. Jego koleżanka
z fałszywi pięknymi piersiami pod materią różowej bluzki. Panna
Amelia bez kaganka oświaty między pulchnymi udami. Trójka
asystentów marzących w czerwcu o błyskawicznej karierze
naukowej. W ogóle sporo młodzieży z uczelni, w tym studentka
Bacha, chociaż powinna zażywać akademickich wakacji. Są także
sprzedawczynie z mięsnej jatki, kierowca, który prowadził ostrożnie
autobus z Łeby, znany nam z widzenia zawiadowca stacji,
nieruchawe sprzedawczynie biletów kolejowych, trzymająca się za
dłonie młoda para małżeńska, dzieląca między sobą wszystkie
kłopoty, więc także przykry ból zepsutych zębów.
Wśród floksów obsypanych fioletowym kwieciem uwija się pies
bardzo podobny do tego, który podarował nam na plaży obiad
z doskonale wypieczonej gęsi.
– To może potrwać, malutka, zanim dostaniemy się do gabinetu –
pociesza on, Andrzej, Zhingę z Matumby, zaglądając do torby, gdzie
krasnoludki stoją ciasno obok siebie jak butelki z nieosiągalną
pepsi–colą.
– Nie szkodzi – odpowiada czarna nimfa. – Świadomość, iż wkrótce
otrzymam pomoc, stanowi dla mnie wielką ulgę. A tymczasem
pobiegamy sobie wśród wrześniowych kwiatów i spróbujemy, czy
dojrzały już jabłka w sadzie pani doktor.
Gnomy dziarsko wyskakują z torby i nikną wśród śmierdzących
nasturcji, nie zwracając niczyjej uwagi, gdyż pacjenci skupieni są
wyłącznie na bólu schorzałych zębów oraz źle maskowanym strachu
przed dentystą. Wielomiesięczny upał wyraźnie lżeje, a wał chmur
nad niedalekim morzem przybiera odcień zgniłej purpury. Nie dzieje
się nic szczególnego.
Skrzaty buszują wśród krzewów i drzew, a lekarka na werandzie
działa szybko, gdyż chorych wyraźnie ubywa. Siedzę minutę albo
dwie na dentystycznym fotelu, płacą za usługę banknotem
o stalowej barwie i wybiegają z werandy ze złością oraz ulgą.
Przechodząc obok nas, Zatraceńskiego, siedzącego na płaskim
ozdobnym kamieniu, idący ku wyjściu pacjenci postępują
identycznie: najpierw kłaniają się nam w odruchu rozpoznania
człowieka, z którym zetknęli się w niejasnych okolicznościach,
a potem plują porcjami amarantowej krwi sączącej się im
z zębodołów. Już po godzinie żwir na ładnie utrzymanej ścieżce
podobny jest do rabaty pokrytej setką postrzępionych kwiatów
o wszelkich barwach czerwieni, gdyż krew czernieje powoli, gdy
słońce wypija z niej wilgoć.
Tak upływa ilość czasu potrzebna, by lekarka udzieliła wszystkim
pomocy, i w ogrodzie zostajemy tylko my, Zatraceński, oraz
jedenaście gnomów, które właśnie nadchodzą, dźwigając
z wysiłkiem kilka soczystych jabłek. Zostajemy szorstko wezwani na
werandę i on, Andrzej, usiłuje wyjaśnić starej i siwej jak wyobrażenie
boga dentystce, czego od niej oczekujemy.
– Kłamiecie, moje dzieci – surowo stwierdza stara kobieta.
– Jesteście słabe, niepoważne i śmieszne. On, Jakub, kłamie
twierdząc, iż w ogóle nie dostrzega krasnoludków, z którymi obcuje.
Kłamie również on, Andrzej, przypisując nimfom ból zębów, jakby
idee miały te same właściwości, co rzeczy. A to, byście nie odeszli
z pustymi rękoma z mojego dentystycznego świata.
Mówiąc tak lekarka wysypuje nam do torby sto czterdzieści cztery
wyrwane tego dnia zęby. Są wśród nich różne: kobiece i męskie,
górne i dolne, trzonowe, kły oraz siekacze, ale łączy je wspólna,
jakby międzyludzka więź – wszystkie są zdrowe.
– Dziękujemy pani doktor w imieniu zainteresowanych ludzi oraz
krasnoludków – mówi wzruszona Zhinga z Matumby.
– Z kolekcji tej stworzymy zaczątek muzeum polskiego zęba –
uroczyście zapewnia Mechiavelli.
Potem szybko biegniemy na przystanek autobusowy, gdyż zimne,
zwaliste chmury znad morza zdecydowanie podążają ku miastu.
Chroboczą w torbie przemieszane z krasnoludkami zęby. Kiedy
znajdujemy się blisko naszego domu przy ulicy Jana Kazimierza,
grube krople deszczu uderzają w rozgrzaną ziemię i świat zasnuwa
się białą parą, jakby umieszczono go w łaźni. Na dokumentnie
zniszczonym placu zabaw chłodnej kąpieli zażywają umęczone
rozbieraniem budynku dzieci. Przez zniszczony dach cieknie do
górnych mieszkań woda i lokatorzy pomstują na nieokreślonych
sprawców nieszczęścia.
My, Jakub Andrzej Zatraceński, nie będziemy już dalej ciągnąć tego
sprawozdania lub, jak kto woli, pamiętnika, gdyż i tego nam się nie
chce. Nie zanosi się bowiem na to, by racjonalny Europejczyk, on,
Jakub, kiedykolwiek uznał za bezsporny fakt istnienia krasnoludków
w naszym mieszkaniu. On, Andrzej Zatraceński, nie sądzi
natomiast , by gnomy uczyniły coś tak bardzo gwałtownego
i zupełnie nieoczekiwanego, aby dać tej historii dramatyczne,
literackie zakończenie. Dlatego niech pierwszy jesienny deszcz po
obsolutnie suchym lecie wyznaczy koniec tej komedii. Wynika z niej
tyle samo, co z pięciu tysięcy przeczytanych przez nas,
Zatraceńskiego, książek.

Podobne dokumenty