Potworne poglady cynicznych krasnoludkow – A
Transkrypt
Potworne poglady cynicznych krasnoludkow – A
ANATOL ULMAN Potworne poglądy cynicznych krasnoludków Absence of evidence is not evidence of absence. I My, racjonalny Europejczyk Jakub Zatraceński oraz Europejczyk emocjonalny Zatraceński Andrzej, stoimy właśnie w kolejce do kasy, by zapłacić za dwie butelki mleka, a w zasadzie dwa litry kultury bakterii salmonella, oraz za pół bochenka odświeżanego wielokrotnie chleba, kiedy rozlega się wibrujący krzyk ekspedientki w dziale mącznym. Sześćset czterdzieści dwie osoby znajdujące się akurat w megasamie spożywczym przy ulicy Królowej Jadwigi, gdyż pora jest poobiednia i sprzedaje się drugi rzut podrobów dla pracujących, raczej nie reagują, co jest oczywiste, gdy trzyma się miejsca w kolejkach. Jednak w dziale mącznym rzeczy przedstawiają się raczej niedobrze, gdyż wrzeszcząca sprzedawczyni wskakuje na ladę, konkretnie między wagę służącą do przeważania porcji cukru z kilogramowych torebek a stalową masę potężnego arytmometru. Solidnie zbudowana blondynka, ze złotym sianem w stosownym miejscu podbrzusza, mogłaby w innych okolicznościach być żywą reklamą odżywiania się produktami zbożowymi, gdyby nie fakt, że w systemie reglamentacyjnym, kiedy obywatel może spożyć miesięcznie najwyżej kilogram mąki i pół kilograma płatków owsianych, ewentualnie ryżu, reklama taka jest zbędna. Owe włosy oraz bardziej gorszące szczegóły pod dużą raczej misą, albo mówiąc śliczniej: czaszą jej brzucha, dojrzeć można łatwo, gdyż sklepowy kitel kobiety zostaje przez nią samą raptownie zdarty w momencie, kiedy stwierdza w jego kieszeni obecność zupełnie żywego krasnoludka o wzroście mniej więcej dwudziestu centymetrów. Karzełek spożywa wówczas spokojnie na sucho makaron o nazwie „Krajanka żuławska”. Jeśli chodzi natomiast o interesujący szczegół, jakim jest nieobecność seledynowych majtek kobiety na ich zwykłym miejscu, to winę ponosi konwojent z magazynu WSS Społem, który na dwie godziny przed wydarzeniami w megasamie zdjął je kwalifikowanej sprzedawczyni w zamian za piętnaście kilogramów cukru, których miał tego dnia nie otrzymać sklep spożywczy nr 28 przy ulicy Wolności. Trudno ocenić czy taka wymiana jest dużym interesem, w każdym razie może ona doprowadzić do prawie katastrofalnych skutków, jeśli pracownica uspołecznionego handlu musi w nieprzewidzianym dla siebie momencie wskoczyć na ladę bez chroniącego wstydliwość fartucha. Żaden powód nie jest w stanie usprawiedliwić kobiety, która w porze natężonego ruchu demonstruje dzieciom, mężczyznom, a także obyczajnym niewiastom potężne uda, balansujące nad nimi obfite pośladki, a wszystko gołe, choć dobrze wymyte mydłem „Mefisto”. Tak sprawę ocenia on, Jakub. On, Andrzej, kiedy w kilka minut później siedzimy na wysokich półkach, by uniknąć zadeptania przez wirujący tłum, z przyjemnością zerka na potężne kształty ekspedientki, która niby różowobiały posąg stoi na ladzie do końca zajść. My, Zatraceński, dochodzimy już do kasy, gdy zaraza, która zaczęła się w dziale mącznym, dotyka nagle stoiska jajczanego. Wymienionego nabiału zgromadzono tam w liczbie co najmniej dziesięciu tysięcy sztuk, oczywiście w trzech gatunkach różniących się ceną, chociaż na stoisko dotarł wyłącznie gatunek pierwszy po złotych piętnaście za sztukę, gdyż krajowe kury zwariowały pod wpływem czerwcowych upałów, produkując niszczące gospodarkę ilości jajek, mimo iż przewidywano niedobory tego białka. W tym wypadku starsza sprzedawczyni, słynąca z powolności na całym Zatorzu, z ogromną szybkością naciera na jajka, by schwytać i udusić, jak potem zeznaje, szczura podobnego do, wstyd powiedzieć, krasnoludka, bez typowej jednak brody, który jakoby wypijał jajko, uczyniwszy przedtem w skorupce stosowny otwór. Czyn taki w świetle przepisów stanowi kradzież produktu znajdującego się w obrocie spożywczym i winowajca podlega karze. Należy go jednak przedtem złapać i taka jest intencja ekspedientki pracującej w tym dziale. Problem polega na tym, iż wzdłuż stosów jajek w tekturowych pojemnikach utworzyła się długa kolejka, złożona z osób pragnących nabyć śmietanę, gdyż tak uprzejmie nazywa się pełnotłuste, skwaśniałe mleko w małych butelkach. Sprzedawczyni rusza na krasnoludka z tą energią, z jaką prześladujemy wszystko, co jest małe i wstrętne, a przyśpieszenie uzyskuje na rozbitym rano jajku, nieco już przyschłym na posadzce, lecz nadal dobrze niwelującym tarcie. Masa starszej pani jest niewielka, ale pęd dosyć duży, więc uderza w kartony z jajami z siłą wystarczającą na zburzenie całej budowli. Białka oraz żółtka z tysięcy rozbitych jaj spływają pod nogi zaskoczonych tą akcją ludzi w kolejce, których część biegnie w kierunku stoiska z cukierkami, gdzie rozpoczęto właśnie sprzedaż kociołków do prania bielizny, a reszta ładuje się w jajecznicę i pozostałe kartony z drobiowym produktem. Śliska zawartość oblewa nie tylko nieszczęśników tak nagle wrzuconych w egzystencjalność jaj, ale także cieknie żółtoprzezroczystą rzeczką pod nogi uciekających z sąsiedniego działu mącznego, gdyż nie każdy człowiek jest w stanie spokojnie przypatrywać się gołej, ogromnej kobiecie tkwiącej na ladzie. My, Zatraceński, mimo oporu Jakuba, biegniemy nacieszyć się widokiem prawie dwustu kupujących upapranych w jajecznicy, kiedy w dziale mięsnym mdleją dwie otyłe panie pod wpływem wrażeń, jakich dostarcza im krasnoludek smakujący ze spokojem ziarna kaszki za grubą szybą rzeźniczej chłodziarki. Jednocześnie w stoisku z alkoholem, którego półlitrówkę ma prawo wypić każdy dorosły obywatel, jakiś mały człowieczek, trochę niższy od butelki, próbuje odkręcić nakrętkę flaszki zawierającej cherry brandy, czyli rzadko pojawiającą się w sprzedaży wiśniówkę. Młoda, wysoka sprzedawczyni nieprzyjemnie odpyskowuje mężczyznom, którzy starania człowieczka obserwują z kolejki i którzy z zawiści denuncjują krasnoludka, co powoduje, iż ekspedientka stuka się w wysokie czoło, by ująć godności obywatelom nabywającym przydziałową wódkę. Krasnoludek robi mały spacer po półce do miejsca, gdzie leżą papierosy „Popularne”, i chwyta w dłonie dwie paczki, aby zanieść je przed butelkę wiśniówki. Następnie wspina się po nich jak po schodach i w tej pozycji, obejmując butelkę nogami, ponownie dobiera się do zakrętki, która puszcza. Potem, pomyślawszy, z trudem przewraca flaszkę i krwisty płyn rozlewa się między inne, a także poczyna ściekać na włosy ekspedientki, nadal urągającej klientom. Skrzat kładzie się na półce i w tej pozycji poczyna z zadowoleniem chłeptać alkohol. Wódka szybko przenika fryzurę sprzedawczyni i dociera do jej handlowego mózgu, więc odwraca się, by westchnąć cicho i paść jak ścięta na pojemniki z extra żywnością. W tym samym czasie olbrzymi tłum kobiet spod stoiska mięsnego, który naocznie stwierdza wśród wołowiny z kością oraz kaszanki obecność zwierzęcia podobnego do małego człowieczka, powiedzmy krasnoludka, z tym że krasnoludki chodzą w specjalnych ubrankach z kapturami, a ten ubrany jest w elegancki garnitur z elanobawełny i koszulę bardzo modnego kroju, więc zbiór pań wyje z przerażenia i biegnie ku wyjściu, gdzie już tłoczą się klienci oblepieni nie tylko jajecznicą, ale także rozlazłymi pyzami. Pyzy wyrzucane są na kupujących z chłodziarki zawierającej mrożonki. Do chłodziarki odważnie zagląda emerytowany pułkownik, a za nim kilku bojowych mężczyzn w dżinsach. Wszyscy, wstyd przyznać, odbiegają od niej takimi skokami, jakie stosuje się podczas nawały artyleryjskiej, co porywa resztę klientów z działu z wyjątkiem rosłego Cygana, który jakimś cudem zawędrował na Zatorze z odrapanych domów dzielnicy staromiejskiej. Cygan spokojnie otwiera w całym tym bałaganie najpierw kasę, a następnie drugą, i wybiera cały utarg drugiej zmiany w kwocie stu osiemdziesięciu tysięcy dwustu jedenastu złotych i dziesięciu groszy. Wejścio-wyjściowe drzwi megasamu blokują się natychmiast krzyczącymi ludźmi jak żywym korkiem i w olbrzymiej hali nastaje koniec świata. My, Zatraceński, skierowani chłodnym rozumem jego, Jakuba, lokujemy się na najwyższym pięterku dziesięciometrowej półki zastawionej na całej długości wyłącznie konserwową marchwią, której każdy słoiczek wart jest czterdzieści pięć złotych. Z wysokości tej obserwujemy nie tylko kotłujący się oraz wyjący tłum kobiet, dzieci i innych osobników, ile jednostki racjonalne, które ładują do blaszanych kociołków już to cukier, już to alkohol, a zwłaszcza kawę, papierosy i kiełbasę zwyczajną, gdyż innej nie ma. Jest zastanawiające, że zaledwie pięć krasnoludków, nie mających łącznie więcej niż metr wysokości, w ciągu zaledwie dziesięciu minut zamieniło setki ludzi, w tym naukowych pracowników Najwyższej Szkoły, lekarzy, urzędników z Wojewódzkiego Urzędu oraz nie wierzące w nie prostytutki z kawiarni „Franciszkańska” w oszalałe stado, pomazane surową jajecznicą i rozmiękłymi pyzami, półnagie z powodu niepotrzebnego łapania się za ubrania i latające z wrzaskiem po hali nowoczesnego sklepu. Zanim porządek zrobią władze, wezwane przez kierownika sklepu, ktoś, rzuciwszy w przeszkloną, ścianę butelką z kwaśnym mlekiem, tłucze ją i tamtędy obywatele kupujący tego popołudnia w megasamie wylewają się w słoneczną uliczkę. On, Jakub, absolutnie nie dopuszcza myśli o istnieniu krasnoludków. W mniemaniu tym jest zgodny z ponad pięciuset klientami magasamu, którzy szesnastego czerwca około godziny szesnastej dokonują w sklepie niezbędnych zakupów. Piekielny upał panujący tego dnia, smród płynący ze stoiska mięsnego oraz ze stłuczonych siarkowodorowych jajek, a także pot setek dosyć tłustych obywateli daje w efekcie owo narkotyczne powietrze, po zażyciu którego niezmiernie łatwo o zbiorowe halucynacje. Zjawisko mógł także wywołać Cygan, by obrabować kasę. Człowiek ów, znaleziony zresztą, choć bez pieniędzy, nazywa się Skrzatek, co pozwala wiele zrozumieć. Jedynie znajdująca się wśród klienteli ponad setka dzieci jeszcze dzisiaj twierdzi, że w poszczególnych stoiskach megasamu rozrabiały krasnoludki. Takie jest racjonalne wyjaśnienie całej sprawy. Problem polega jedynie na tym, iż my, Zatraceński, a konsekwentnie on, Andrzej w swojej czarnej torbie ze sztucznego tworzywa wynosimy ze sklepu te pięć krasnoludków, gdyż tam się dla osobistego bezpieczeństwa umieszczają. My, Zatraceński, przeczytaliśmy pięć tysięcy najważniejszych w kulturze książek. W ten sposób przejmujemy od ludzkości wszystko, co ludzkie, i posiadamy mnóstwo niepotrzebnych informacji o czymkolwiek. Oczywiście, licząc się z człowieczą właściwością zapominania, gromadzimy te książki w naszym pokoju, by co pewien czas odświeżać szczegóły zawarte w licznych dziełach. Książki poczynamy nabywać i czytać w odległym momencie przeszłości, kiedy po radościach dzieciństwa, jakich dostarcza nam wojna, i przyjemnościach młodości związanych z odkryciem pewnych właściwości dziewcząt i kobiet, zadajemy sobie odwieczne pytanie: Skąd przyszliśmy, kim jesteśmy i dokąd idziemy? Próbując w sposób pewny rozwiązać tak ważne zagadnienie, zdajemy się na autorytet mędrców oraz wybitnych pisarzy. Upływa sporo lat, zanim odkrywamy najważniejsze pożytki z posiadania znacznej liczby książek, w tym dużego formatu i w solidnych oprawach z płótna, skóry oraz tworzyw sztucznych. Stanowią bowiem one najbardziej praktyczny materiał do tworzenia potrzebnych w codziennym bytowaniu sprzętów, takich jak stół do spożywania posiłków, taboret lub tapczan. Odpowiednio układane pozwalają składać z siebie prawie nieskończoną rozmaitość fantazyjnych mebli. Na zgrabnym filarze z książek poświęconych zdobyczom archeologii, z uwagi na ich duże formaty, stoi właśnie nasza maszyna do pisania, dzięki której możemy zakomunikować ludziom, do jakich wrednych poglądów dochodzi cywilizacja krasnoludków, których przedstawiciele tak nieoczekiwanie wtargnęli do naszego domu, burząc te artykuły wiary we wspaniałość człowieka, jakie się jeszcze w nas ostają po nazbyt obfitej lekturze. On, Jakub Zatraceński, który tkwi w nas, tak jak on, Zatraceński Andrzej, wypełnia nasze biologiczne jestestwo, w szczególny sposób reaguje na obecność krasnoludków w naszym mieszkaniu, gdyż ich po prostu nie widzi. Jego racjonalny umysł, wykształcony przez te dyscypliny naukowe, których początek zawdzięczamy przypuszczeniom Demokryta, rachunkom Descartes’a i geniuszom XIX wieku, do ostatka wierny pozostanie empirii i logicznym z niej uogólnieniom. Stąd mity oraz bajki ludowe nie stanowią dlań żadnego dowodu na istnienie kiedykolwiek ludzi o wysokości dwudziestu centymetrów, gdyż nawet Pigmeje i karły cyrkowe mają wzrost znacznie większy. Racjonalizm natomiast, dzięki konieczności pogodzenia się z praktycznymi wynikami nauk psychologicznych, w tym psychiatrii, nie wyklucza halucynacji oraz innych aberracji umysłu i stąd on, Jakub, godzi się, iż ludzie ze zdezelowanym rozumem widzieć mogą, mocą zepsutej wyobraźni, zjawiska oraz istoty przeczące rozsądkowi. Z tego jedynie powodu Jakub nie wdaje się w jałowe spory na temat gromadki skrzatów w naszym otoczeniu, a nawet bez protestu uczestniczy we wszelkich pracach, jakich wymaga zapewnienie krasnoludkom podstawowych warunków bytowania. Z serii książek in octavo poświęconych prezentacji najwybitniejszych dramatów europejskich, uzupełnionych książeczkami zawierającymi najlepsze nowele świata, którym patronuje „Jednorożec”, budujemy wspólnie małe stoły, kanapy oraz inne sprzęty wedle życzeń gości. On, Jakub, obserwując z konieczności razem z nim, Andrzejem, życie krasnoludków, w tym sytuacje w jego przekonaniu bezwstydne, gdyż umysły racjonalne dziwnym trafem bez wahania aprobują teologiczne normy moralne w zakresie zjawisk płciowych, wielokroć zmuszany jest do dyskusji z zaskakującymi tezami gnomów, ale i wówczas nie tyle mówi do małych adwersarzy, ile do Andrzeja, jakby to on, Andrzej, był krasnoludkiem przedstawiającym bezczelnie cyniczne poglądy lub ich elementy. On, Jakub, ma rację – kwestionując fizyczny byt skrzatów, nie musi wdawać się w wynikające z tego faktu implikacje. Kto odrzuca aksjomat punku, ma z głowy całą geometrię. Podczas naszej wspólnej pierwszej kolacji z małymi istotami, posiłku złożonego z rzodkiewki oraz żółtego sera, Jakub, patrząc na spokojne zaspokajanie głodu przez gnomy i nie widząc, jak odgryzają małe kęsy z błyszczących plasterków tylżyckiego zauważył: – Nie było nigdy i nie ma żadnych dowodów na istnienie krasnoludków czy innych kurdupelków wielkości dziecięcych zabawek, tedy niewątpliwie nie istnieją. Nie bierze jednak pod uwagę, iż dobrze jest się w cokolwiek uwikłać. Głębokie wplątanie się w sprawę tak beznadziejną, jak byt skrzatów, pozwoliłoby nam uniknąć kłopotliwych pytań o dalszy sens naszego życia. Dotąd decyduje o nim panna Nu-Nu, która czas swego istnienia uzależnia od naszego i w ten sposób wiąże nam ręce. Pewne twierdzenia panny Nu-Nu stają się jednak trochę wątpliwe. Cały nasz problem polega na niepoważnym stosunku do życia. Zdaje się, że cały nasz problem polega właśnie na tym. Ściślej biorąc nie potrafimy przyjąć na długo żadnej z funkcjonujących, zarówno starych jak i obecnie tworzonych konwencji: Po trwającym krótki czas entuzjazmie dostrzegamy w różnych teoriach chwilowość, przemijanie. Sposób na życie może być wiekowy, jak taoizm i chrystianizm, lub zupełnie nowy, stworzony przez guru z rzadką brodą. Obowiązujący pod karą dużych dolegliwości, ewentualnie całkowicie dobrowolny jak uprawianie sportu. On, Jakub, dostrzega w nim prędzej czy później podstawowy błąd logiczny, tkwiący w aksjomatach budujących całą konwencję, tak jak on, Andrzej, pozbawiony jest wiary, by w pełni zaufać jednej, skoro równie dobrze są tysiące. Wśród mnóstwa książek, rozsianych raczej bezładnie po naszym mieszkaniu, łatwo znaleźć najnowsze wykłady współczesnych kombinacji etycznych, psychologicznych i filozoficznych. Wystarczy kopnąć piętą, by przeczytać: „Ludzie tkwiący w głównym nurcie społeczeństwa technokratycznego podporządkowują się, ponieważ zostali schwytani w pułapkę ograniczonej rzeczywistości, która nie tylko uniemożliwia im dostrzeżenie realnych alternatyw, lecz także utrzymuje ich w przeświadczeniu, że niezadowolenie z czegokolwiek prócz drobnych niewygód jest niedopuszczalne i stanowi oznakę fatalnego nieprzystosowania albo zaburzenia umysłowego”. On, Andrzej, bywa podekscytowany krótko trafnością takiego twierdzenia i próbuje dostrzec realne alternatywy, by wydrzeć się z piekła alienacji i zintegrować swoją psychikę, to znaczy, porozumieć się z nim Jakubem. Lecz on, gdy szukamy właśnie dłuta, które zapodziało się pod warstwą wolumenów, bo potrzebne jest do wyprofilowania toczonego z drewna przedmiotu, podnosi inną książkę, w której dowodzi się niezbicie, że technokracja oraz ograniczanie wybujałego indywidualizmu jednostek za pomocą prymitywnej siły, w tym brutalnego terroru, jest jedyną metodą zapewnienia powszechnego szczęścia zbiorowości, a na szczęściu nam raczej zależy. Jest ono, w zasadzie, prowadzeniem przez mądrego przewodnika. – Zdaje się – mruczy on, Jakub, w szumie silnika tokarki – że najlepszym rozwiązaniem dla większości jest porządne przeczytanie wyłącznie jednej książki i przyjęcie zawartych w niej prawd na całe istnienie. Panna Nu-Nu zna jedną taką książkę i niezachwianie wierzy w wyłożoną w niej teorię. Nie znaczy to, że przeczytała ją. To my zapoznaliśmy się z każdym słowem tego dzieła. Panna Nu-Nu jest mądrzejsza od nas – nie czytając nie zaznaje wątpliwości, nie trwoży jej ani jedna sprzeczność. Przyjmuje cytaty z niej oraz zasady głoszone przez przykład rodziny. W sferze światopoglądu życie panny Nu-Nu jest od dzieciństwa jasne i proste. To my, Jakub Andrzej Zatraceński, wnosimy konflikty w porządek jej bytu. Wplątywanie krasnoludków w rozważania tak poważne, jak sens istnienia oraz śmierć człowieka, jest przykładem braku powagi w naszej, dokładniej mówiąc w osobowości jego, Andrzeja. Śmieszne ludziki z małą obojętnością mózgu już przez sam wygląd, a szczególnie dziecięce wyobrażenia o skrzatach, czynią całą sprawę wyłącznie komiczną. Nie od rzeczy będzie więc uwaga, iż humor wywodzi się z agresji. Tak sądził już Arystoteles i współcześnie absolutnie dowiódł, do czasu powstania nowej teorii, Leonard Feinberg. Agresja jawna lub nieuświadomiona jest objawem popędu, który w ludzkiej podświadomości wykrył Zygmunt Freud: popęd niszczenia. Seksualizm żeńskiej odmiany krasnoludków byłby zatem w nim, Andrzeju Zatraceńskim, wyrazem podświadomych dążeń erotycznych, czyli libido. Niemniej odkrywczy tak niedawno Freud został już tylko naiwnym ojcem psychologii. Prawie wykończyła go nowa koncepcja organizacji osobowości stworzona przez C.G. Junga. Libido stało się tylko popędem życiowym, energią psychiczną. Erich Neumann i Abraham Maslow, tworząc psychologię humanistyczną oraz etykę integrującą człowieka, znaleźli w nieświadomości raczej źródło wartości pozytywnych. Wszystko to można przeczytać w książkach, na których leżą nasze stolarskie narzędzia, i niezbyt wiadomo, czym jest agresja a także komizm oraz co w istocie wyrażają gnomy. Starzeje się już antropologia strukturalna i diabli wiedzą, jak objaśnić pobyt duszków w naszym mieszkaniu i w mieście. Tylko on, Jakub, nie wątpi, iż znajdą się najwłaściwsze narzędzia naukowe już wkrótce, by rzecz wyjaśnić. Aby znacznie utrudnić ewentualnym badaczom wystawienie uproszczonej diagnozy stanów naszej duszy i umysłu, poddajemy się z woli Jakuba szczegółowym badaniom na Oddziale Psychosomatycznym Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego. Posiadamy zatem wiarygodne zaświadczenie, iż cierpimy wyłącznie na zespół depresyjny pod wpływem okoliczności, natomiast obce jest naszej psychice rozszczepienie jaźni, a także halucynacje, urojenia oraz inne objawy charakterystyczne dla schizofrenii. Niejako przy okazji dowiadujemy się, iż przyczyny tej choroby nie są dokładnie poznane, chociaż istnieje sporo teorii, a każda prawdziwa. Trochę niepokoi nas związane z tą psychozą pojęcie autyzmu, czyli utrata realnego pojmowania rzeczywistości. Otóż niezbyt wiemy, co to jest realna rzeczywistość. On, Jakub, twierdzi, iż taka, w której niemożliwe jest występowanie krasnoludków. Dostrzeganie natomiast morderców i wysłuchiwanie obłąkańczych teorii dowodzi dobrego kontaktu z prawdziwą rzeczywistością. Prawie zaraz po wyładowaniu krasnoludków z torby i przegotowaniu pachnącego kałem mleka on, Andrzej, wydaje się gnomem, który przedstawia się jako Pleton, w poważną dyskusję o podstawach bytu. – To bardzo proste – mówi Pleton. – Wszechświat jest drzewem, a Ziemia jego małym owocem, dojrzałym już, oderwanym i spadającym w niebyt. Nie zawsze tak było. W wielkiej pustce, ani ciepłej, ani zimnej, w ramionach lekkiego wiatru kołysało się ziarnko zwykłego prosa. Jak długo, nie wiadomo, nie istniały bowiem dni i noce pomocne w mierzeniu czasu. Przecież w końcu wpadło ono w tę bruzdę, która dzieli początek od końca świata, w ciepłą, wilgotną żywność, w jakiej z ziarna wyrasta roślina. Zakiełkowało, poszło w pęd, wypuściło pierwszy liść i rosło, by stać się drzewem wszechświata. Stąd właśnie jego korzenie sięgają w nicość. Kiedyś obrodziło plonem. Dało trzy rodzaje owoców: srebrne, żółte oraz czarne. Te pierwsze nazywamy gwiazdami, widoczne one są jedynie w nocy, w dzień bowiem odbijają, jak lustro wody, żółte światło słońca. Tedy słońce jest właśnie żółtym owocem tego drzewa. Ziemia jest czarna. Jedni są zdania, że i takie owoce rodzi drzewo, drudzy, że była również srebrną gwiazdą, ale zepsuła się, dlatego odpadła od gałęzi i leci w ostatniej podróży. Kiedy spadnie, drzewo wszechświata obróci się w proch i przewali na stronę niebytu. Stąd należy hodować proso, w każdym jego ziarnku, w każdej jagle zawarta została możliwość nowego drzewa kosmosu. Jedna jedyna jagła ma szansę pozostania po stronie istnienia. Wykołysze ją wiatr pustki, aż znajdzie życiodajną bruzdę, tak jak mężczyzna znajduje ją w kobiecie, i wyrośnie nowe drzewo, gdyż wszystko się powtarza, nic więcej. Różnie mówią o Księżycu. Najpewniej jest to gwiazda niedojrzała, strząśnięta przez lecącą Ziemię, co nie ma znaczenia. I tak przecież drzewo przestanie trwać. – Co za nonsens wymyślasz! – karci Andrzeja on, Jakub, i ze złością wydobywa ze stosu wiórów zmieszanych z trocinami pięknie ilustrowaną książkę, z której czyta, iż kosmos powstał w drodze gigantycznego wybuchu dziesięć, może dwadzieścia miliardów lat temu. – Być może piętnaście miliardów – przypuszcza Pleton. – To nie ma znaczenia. Nadzwyczaj gwałtowna ekspansja materii nastąpiła z punku, w którym była skupiona w niesamowitej wprost gęstości. Na jeden metr sześcienny przypadało jej tyle kilogramów, że trzeba wyrazić je jedynką z dziewięćdziesięcioma siedmioma zerami! – To się nie zgadza – oponuje Pleton. – Ja mam przy sobie drugie takie skupienie, które stanie się kiedyś nowym Wszechświatem. Mówiąc to, grzebie w górnej kieszeni marynarki i wydobywa stamtąd żółtą, maleńką jagłę. Na jego dłoni wielkości chomiczej łapki spoczywa kosmos. – Wiedza jest powodem nędzy świadomości – zauważa on, Andrzej, i pyta Pletona, skąd się wzięli ludzie. – Z drzewa. Oni tam krążą od korzeni po koronę jak mrówki. W istocie bowiem z ludzkością było tak: przyszła na owoc po gałęzi. Pochodzicie od nieszczęśników, którzy łazili po owocu w momencie, kiedy oderwał się od drzewa. Byli to ludzie wieczni i zdrowi, dopiero potem poczęli karleć duchowo i fizycznie. Bo Ziemia nie jest źródłem naszej wielkości, lecz klęski. Mówi: naszej. Gada bez zająknienia wysokim głosem. – Proces ewolucji ma charakter odwrotny, niż ustaliliście – wszelkie życie na planecie pochodzi od przybyszów na owoc. Potem, pod wpływem warunków tu panujących ludzie tracili swe właściwości. Jedni stoczyli się do kształtu oraz inteligencji małp, inni jeszcze niżej, i tak aż do pierwotniaków i dalej. Podstawowym nieszczęściem stał się zapoczątkowany kiedyś podział komórek. Człowiek był organizmem jednolitym, póki nie zechciał się rozmnażać. Pierwszy podział spowodował następne, aż do powstania bakcyli. One również się upraszczają przechodząc w wirusy. Wirusy są rzeczywiście formą przejściową między światem żywym a nieorganicznym, gdyż kamienieją. Nie martwcie się jednak. To jeszcze potrwa, nim Ziemia spadnie na dno nicości jak zgniła, wysuszona gruszka. Hodujcie proso! My, Zatraceński, jesteśmy teraz stolarzem, a nie rolnikiem. Choć w nim, Andrzeju, tkwi sentyment do woni warzyw, szumu zbóż i mięsistości ziemi odkładanej wilgotną jesienią przez pług, on, Jakub, nie zgodziłby się na ponowną zmianę zawodu. Nie chodzi o to, że musiałby zaaprobować w jakimś sensie opowiedziany przed chwilą mit Pletona, który dla racjonalisty jest tylko baśnią z wieków ciemnoty. Przy absolutnej niezgodności poglądów na prawie wszystko, w jednej idei on, Jakub, oraz on, Andrzej, są zgodni. Chłodny umysł Jakuba, obroniony przez europejską cywilizację oraz kulturę, a także miękka uczuciowość Andrzeja już dawno wyznaczyły dobrowolny kres naszego istnienia z przyczyn, które może się objawią. W pierwszych dniach zimy, która nadejdzie po gorącym lecie, kończymy pięćdziesiąt lat życia, a nie zamierzamy więcej. Pięć lat temu wzięliśmy się do obróbki drewna, by z pracy tej czerpać środki na pozbawione wymagań istnienie. W dziesiątkach godzin rozmyślań podczas strugania desek lub wytaczania kształtów na małej tokarce on, Jakub, próbuje zrozumieć siebie, a on, Andrzej, pojąć swój świat, uważamy bowiem, że jeśli tylko nie wyrokować zbyt pochopnie, to można dojść do pewnych, względnie prawdziwych wniosków. Tak na przykład uzgadniamy zerwanie z ostatnią pracą, by skończyć z racjonalnym oraz zmysłowym uwielbieniem dla przedmiotów, które wypieszczaliśmy przez poprzednie dwadzieścia lat. Osobliwa czułość wobec czekanów nabijanych srebrem (on, Andrzej, lubił wodzić palcami po scenach wojennych rytych na siekierce oraz obuszku i nie myśleć o głowach łupanych tą bronią). Miłość do rohatyn z rogiem jak u żuka jelonka, wysmukłych sztyletów, szpad jak igły oraz czarnych szabel do cięcia, ozdobne karabele bowiem nie wzbudzają żadnych wzruszeń, chociaż równie solennie przywracamy je do stanu pierwotnego, jeśli czas uszkodził brzeszczot czy rękojeść. Jest to stara, używana broń, wielokrotnie zanurzana w mięśniach , kościach lub jelitach. Nieprzyswajalność krwi przez żelazo powoduje, iż pozostaje czysta po otwarciu jej z flaków czy płynu mózgowordzeniowego ludzi, tych szlachetnych cząstek i elementów ciał, które tak bardzo śmierdzą po upuszczeniu ich z organizmu. Więc często uczucie rodzi się z przyzwyczajenia. Przez wiele lat po prostu sumiennie konserwujemy te przedmioty zgodnie z zawodową specjalnością, a potem, najbardziej z winy jego, Andrzeja, łączymy je ze sobą głębokim uczuciem. On, Andrzej, znajduje przyjemność w obcowaniu ze stalą o specjalnym przeznaczeniu i drżymy zmysłowo podczas gładzenia giętkich, zakrzywionych głowni, a nawet paluchów przy zastawie. Tak, są to piękne przedmioty i zaczynamy je przetrzymywać w pracowni, odsuwając terminy odesłania ich do muzealnych zbiorów, a przede wszystkim poszukiwać i kupować, aby posiadać na własność. Jest w tym chęć długiego obcowania z ukochanymi, które w istocie nie mogą do nas należeć w pełni. On, Jakub, nie zdaje sobie sprawy z tego stanu, gdyż on, Andrzej, przewyższa go miłością bardzo platoniczną, jako że znana jest nam obojętność rzeczy i nie liczymy na odwzajemnienie miłości. Prawdopodobnie na krótko przed tym, nim rzucamy posadę konserwatora i wielkie miasto razem z jego muzeum, on, Andrzej, myśli w inny sposób o pewnej szabli będącej właśnie w konserwacji, z małymi szczerbami na sztychu. Jest to twarda zygmuntówka, giętka niby tanecznica. A on, Andrzej, rozmyśla, choć myślenie stanowi raczej domenę Jakuba, o wykonywanej przez nią pracy. O głowach uciętych lub rozpłatanych, o rąbanych przez nią ramionach i nogach, otworzonych piersiach oraz brzuchach ludzi, a także koni. On, Andrzej, dochodzi do wniosku, że kobiety są także ludźmi, a kobiety nieprzyjaciół wrogami rodzącymi wrogów, więc szabla stosowana jest również do rozcinania niewiast i małych kandydatów na nieprzyjaciół. Wtedy, w chwili sentymentalnej, niegodnej mężczyzny, boimy się siebie, skoro jesteśmy zdolni do pokochania szabli, i postanawiamy uciec od takich uczuć. Podejmujemy nowy zamiar: tworzenia potrzebnych i zbędnych przedmiotów z drewna. Miasto niedaleko morza oferuje nam mieszkanie za kwoty, duże kwoty, uzyskane ze sprzedaży rzadkiego zbioru białej broni. Do nowego lokalu przywozimy jedynie ptaki zawierające pięć tysięcy książek. Przecież i nie to jest przyczyną. Po prostu przestajemy się zgadzać na wszystko. Na co: wszystko. On, Andrzej, uważa, że nadszedł czas naiwnych. Naiwnych, dla których nic nie jest oczywiste. Dla niego, Andrzeja, oczywiste jest wątpliwe. Wątpliwość jest oczywista. Z jakiegoś powodu ludzie uważają, iż zastane rzeczy, sądy i sprawy muszą być takie, jakie są. Dlaczego? On, Andrzej Zatraceński, jest naiwny. On, Jakub, nie. Drugi gnom, nazywamy Mechiavellim, wówczas, kiedy on, Andrzej, opowiada o kawałku naszego życia, chichocze ironicznie. – Stary głupcze – mówi, choć możemy go zdusić jednym zwarciem dłoni stwardniałej od struga. – Jesteś durniem strugającym ręcznie drewno, bo brzydzisz się cywilizacji. – Sprawa jest złożona – odpowiada, on Andrzej, złośliwemu kurduplowi – albowiem jeden z nas, to znaczy Jakub, akceptuje cywilizację. Wcale nie chce być szczęśliwym Neandertalczykiem czy człowiekiem z Cro-Magnon. – Te wąskie specjalności hodują wąskich kretynów – ciągnie Mechiavelli. – Może zacząłem brzydzić się tą bronią. Bronią, nie cywilizacją. – Zasrani humaniści – mówi skrzat z pogardą. – Broń jest do bronienia waszych obfajdanych tyłków. Bez broni wyrżnięto by bronią najlepszych ludzi. Nie wymyślono lepszego sposobu przeciw przemocy. – To jest zamknięte koło – szepczemy. – Kiedyś i gdzieś trzeba przerwać zamknięte koło. – Upiliście się wiśniówką – krzyczy, choć to właśnie on rozrabiał w stoisku alkoholowym megasamu. – Kiedy ci w imię czegokolwiek, albo i bez imienia, wytną twoje humanistyczne jaja, to i ty poszukasz nożyka, aby im sprawić tę samą przyjemność. Nie wygłupiajcie się, z tego gówna nie ma wyjścia. Jest mniejszy i młodszy od nas, ale mądrzejszy. Rozumiejąc to wdrapuje się po nas aż na ramię i głaszcze po głowie jak dziecko, które ma prawo wierzyć w baśnie, w zwycięstwo królików nad wilkami, w szlachetność gatunku, do którego należy, w początek złotej ery, którą właśnie ono rozpocznie. – A kim ty jesteś? – pyta on, Andrzej Skrzat wyjaśnia, że jest poetą wśród krasnoludków. Nie takim od bzów pachnących ani piewcą raju, nawet tego w kobiecych majtkach. Jest poetą, który wie, że szlachetne toruje sobie drogę przez przemoc za pomocą siły. On, Andrzej, pyta go, czy nazywa się może Mickiewicz albo Słowacki, a on stwierdza, iż posiadamy poczucie humoru. To dobrze. – A czy ty, maluch taki, wyciąłbyś komuś jajeczka dla idei, w którą wierzysz? – Jasne – odpowiada. Przechodzi nas dreszcz, gdyż wydaje nam się, że męskie jajeczka mogą się jeszcze przydać w ostatnich miesiącach. – Natura ludzka jest niezmienna, stary pierdoło. A żądza władzy i posiadania stanowi o wrogości i walce. Szabla i postęp, przemoc i armata, obłuda i bomba to wszystko środki do realizacji wszelkich zamierzeń. Studiuj prakseologię! I dodaje litościwie: – Biała, historyczna broń stanowi mało wydajne przedmioty do eliminacji ludzi z konkurencji życia i znaczenia. Niewiele za ich pomocą zdziałało. Znacznie korzystniejsze stały się wynalazki drugiej wojny światowej. Dla pistoletów maszynowych, dział, czołgów i samolotów powołano już muzea, jak wcześniej dla dawnej broni palnej i siecznej. Pora wystąpić z projektem założenia muzeów, w których na ścianach w gablotach wisieć będą lub stać te różne słoje z zarazkami dżumy, lasery, bomby wodorowe i neutronowe pociski. Bo jeśli rohatyny, miecze, sztylety i szable dobrze świadczą o kulturze materialnej, sztuce wojennej oraz innej zapobiegliwości poprzednich wieków, tedy o wieku naszym, zaznaczając niebywały postęp cywilizacyjny, powiedzą bardzo wydajnie współczesne środki. Oczywiście należałoby wykształcić konserwatorów o bardziej złożonych specjalnościach. Wróćcie do zawodu i zajmijcie się tu sprawą! On, Andrzej, podnosi rękę w morderczym geście chwytania. Mechiavelli uskakuje w sosnowe strużyny, wyrywa leżącą między nimi książkę Dialoghi dell’arte della guerra i osłania się nią niezbyt serio. – Nie chcę takich krasnoludków! – krzyczy on, Andrzej. – No widzisz – potakuje on, Jakub. – Po cholerę nam krasnoludki? Do drzwi puka mała dziewczynka. Przyszła po strużyny, gdyż ojciec zafundował jej chomika. Prosimy ją do pokoju, by mogła zaświadczyć jemu, Jakubowi, o realnej obecności skrzatów. Ale one pochowały się w wiórach, książkach, deskach i wśród stolarskich narzędzi. – Ładnie jest u pana – mówi dziewczynka. – Jak nigdzie. – Mam kilka krasnoludków – gada on, Andrzej, do dziewczynki. – Tylko że gdzieś się porozłaziły. – Ja chodzę do trzeciej klasy – zauważa. – Nie uczę się dobrze, nie lubię polskiego. Ale nie jestem ciemna masa. – No tak – bąka on, Andrzej. Dziewczynka całuje nas w policzek za woreczek wiórów, w których lubią siedzieć chomiki. Znika. On, Jakub, nie ukrywa satysfakcji. Mieszkamy w domu przy ulicy Jana Kazimierza numer 20 mieszkania 55. Oznacza to, że w budynku, poza nimi, osobą zewnętrznie pojedynczą, żyje ponad pięćdziesiąt rodzin posiadających około stu dzieci. Bawią się one właśnie, ale nie na placu przed oknami naszego mieszkania, gdzie wybudowano niedawno huśtawki, zjeżdżalnie, piaskownicę oraz inne urządzenia. Przebywają wewnątrz budynku, ryjąc ostrymi, stalowymi narzędziami w tynku ścian na korytarzach i klatkach schodowych. Jest to nowe zajęcie po wytłuczeniu na klatkach szyb i wyrwaniu z zawiasami wszystkich drzwi nie prowadzących do prywatnych mieszkań. Część dzieciarni pracowicie obrzuca błotem elewację na nowym, bo liczącym zaledwie rok budynku. On, Andrzej , myśli, że gdyby dzieci teraz zawołać i wpuścić do mieszkania, z pewnością odnalazłyby pięć krasnoludków, gdziekolwiek się one ukryły. Pewne jest jednak i to, że zniszczyłyby wszystkie nasze książki, tak jak uczyniły ruinę z domu i klombu róż przed jego frontem. Mechiavelli przeczekuje wizytę dziewczynki pod warsztatem stolarskim, jedynym prawdziwym meblem, jaki posiadamy, oprócz stołu stanowiącego podstawę tokarki. Otrzepuje się z drzazg i trocin, a potem zwraca uwagę, że pora na kolację. Męczący upał nieco lżeje. Od morza idzie zimna, fioletowa chmura, którą dostrzegamy wyglądając przez okno. Jeszcze przed późnym zachodem słońca uderza w szyby przykry, chłodny deszcz. Skrzaty śpią jak chomiki na usłanych wiórami książkach. My, Zatraceński, czytamy do późna po raz drugi Tajną historię Mongołów. Taka właśnie książka objawia się pod naszą głową jako przypadkowa poduszka. Jest ona dobra na sen, gdyż opowiada o nie znanych nikomu ludziach z XIII wieku, zarzynających się z uporem dla władzy i potęgi. Wymordowanie jednych wymaga bohaterskiej współpracy drugich, dlatego jest to jednocześnie kronika dzielnych bohaterów, sprzymierzających się solidarnie w narodowym wysiłku. Przez szum ulewy w pierwszym śnie słyszymy niezbyt donośne, ale uporczywe, skrobania, pukania i nikłe kopnięcia w drzwi wiodące z korytarza do naszego mieszkania. Budzimy się również dlatego, że w mokre dni odczuwamy nieprzyjemne reumatyczne bóle w kościach, błogosławieństwo Pomorza. – Ty draniu – mówi coś do niego, Andrzeja, gdy otwieramy drzwi. – Ile mamy czekać? On, Jakub, uważa, że na korytarzu nie ma nikogo. Do przedpokoju wchodzi jednak sześć małych osób dźwigających na miniaturowych noszach siwowłosego starca o azjatyckich rysach twarzyczki. Zalane wodą, utytłane w błocie podobne są do pięknych szczurów. Rozkazują, by natychmiast nalać do wanny ciepłej wody oraz przygotować gorącą herbatę po kąpieli. W kwadrans później, jak w erotycznym śnie, wychodzą z łazienki małe, nagie nimfy. Tylko umyty starzec przybrany jest w suchy strój o kształcie chińskiego kimona. – Normalne kobiety – mówi on, Andrzej, do niego, Jakuba – tyle że malutkie. – Dureń – mruczy on, Jakub. Nie dostrzegając ich, nie musi reagować na widok ich dojrzałych piersi i włosów pod brzuszkami, w których błyszczą ładnie kropelki wilgoci. II W deszczową, czerwcową środę zapakowane w torbę krasnoludki płci męskiej zostają przez nas zawiezione do budynków tutejszej Wyższej Szkoły . Takie wyrażają życzenie. On, Jakub, jest przeciwny wyprawie. Uważa, że torba, mocno uwierająca nas w ramię skórzanym paskiem, jest pusta. Niemniej ulega przewadze emocji jego, Andrzeja, i jedziemy miejskim autobusem linii nr 1, co ma przynieść opłakane skutki przedstawicielom kadry naukowej oraz niektórym studentom. Trafiamy na letnią sesję egzaminacyjną. Krasnoludki wdają się w skomplikowane procesy zaliczania różnych przedmiotów na kilku wydziałach. Rozpuszczone przez nas w budynku głównym, gdzie mieści się rektorat, samodzielnie znajdują drogi do sal egzaminacyjnych. Krasnoludek Pitigoras lokuje się na przykład w tekturowej walizce wśród szesnastu półlitrówek soplicy, ponieważ docent mianowany Józef Hindus uznaje jedynie ów gatunek alkoholu. Przyczyna tkwi chyba w szlachetnej nazwie trunku, kojarzącej się patriotycznie z narodowym eposem. Według osądu Pitigorasa, co potwierdzają pozostałe skrzaty, tak młodzi jak i starsi pracownicy naukowi in gremium uznają wyłącznie czystą żytniówkę. Przed miesiącami, kiedy jeszcze sprowadzano do kraju francuskie koniaki, studenci sprawiali kadrze uczelni mnóstwo kłopotów, gdyż z jakiegoś powodu zakupywali dla profesorów, docentów, adiunktów, starszych i zwykłych wykładowców, a także asystentów wyłącznie szlachetne winiaki. Nikt z obdarowywanych nie lubi owych specjałów i każdy cichaczem wymienia w „Delikatesach”, ze stratą oczywiście, na wódki zwykłe. Na szczęście aktualna sytuacja w przemyśle spirytusowym oraz konieczność zakupywania trunków na kartki usuwa tę trudność. Oto dobra strona niektórych problemów gospodarczych. Sprawa staje się prosta, niemniej wszyscy wiedzą, że docent Hindus może pijać tylko soplicę, więc jego upodobaniom czynione jest zadość. Szesnaście butelek płynu nie obarcza trzydziestu dwóch studentów egzaminowanej grupy nazbyt wysokimi wydatkami. Każdy świadczy na rzecz naukowca jedynie ponad dwieście złotych. Jeśli przeliczyć tę kwotę na liczbę nocy, jakie należy zmarnować przy chęci opanowania całości wykładu docenta Hindusa z rachunku różniczkowego (którego podręcznik zawierz sześćset czternaście stron i z którego docent Hindus sam jest w stanie rozwiązać wiele zadań dzięki latom praktyki), to korzyści wynikające z wpłaty dwustu złotych są praktycznie ogromne. Nie istnieje bowiem pewność, że szalony student, który opanował rachunek różniczkowy w tę i z powrotem, zda egzamin. Natomiast każdy partycypujący w kosztach połowy butelki zalicza egzamin na dostatecznie. Wyższe oceny, jeśli ktoś ma do nich motywacje, wymagają pewnego rozeznania w kwestiach wykładanych przez docenta. Oczywiście chodzi o te partie materiału, które Hindus rozumie. Krasnoludek Pitigoras wnika do walizki z alkoholem już w gabinecie naukowca, na pół godziny przed egzaminem. Obowiązuje w tej dziedzinie jeden ze zwyczajów (z których narastania tak bardzo słyną po latach szacowne uczelnie), że grupa składająca egzamin wypożycza w portierni, za drobną raczej opłatą, klucz od pomieszczenia docenta i zostawia w utrwalonym przez tradycję miejscu walizeczkę z taką liczbą butelek soplicy, jaka wynika z pomniejszonej o połowę liczby przystępujących do zaliczeń. Jeśli liczba ta jest przypadkiem nieparzysta, jedna z flaszek winna zawierać tylko połowę możliwej ilości płynu, gdyż docent nie znosi przesady, a ponadto biegły jest w ułamkach. Według Pitigorasa dowodzi to, iż uczony orientuje się nieźle w innych gałęziach matematyki poza swoją wąską specjalnością. Docent mianowany doktor Hindus nie przychodzi w tę środę zupełnie trzeźwy, gdyż nie czyni wyjątków dla żadnych dni tygodnia. Obecność walizki obok biurka nie tyle się spodziewa, ile jest pewien. Skrupulatnie jednak, jak zawsze, porównuje jej zawartość z liczbą składających egzamin w tym dniu i natychmiast traci humor, gdy dolicza się jednej butelki więcej. Za owe dodatkowe naczynie bierze przez omyłkę wyprężonego sztywno krasnoludka. Jest jasne, iż go zauważa, gdyż Pitigoras w niczym nie przypomina butelki soplicy, ale trzeba wiedzieć, iż racjonalnemu umysłowi matematyka w żadnym przypadku nie może przyjść do głowy istnienie krasnoludków i wobec tego nie tylko może, ale musi potraktować skrzata jako flaszkę. Rzecz skończyłaby się jedynie nieprzyjemnościami dla studentów, z których dwu uzyskałoby poprawkę za nadmiar wiedzy, gdyby docent nie zechciał wychylić szklaneczki alkoholu dla uspokojenia się i gdyby nie usiłował w tym celu odkręcić główki krasnoludka, by go otworzyć, gdyż Pitigoras jest pierwszą butelką z rzędu. Skrzat krzyczy w języku dzieł Kartezjusza: „Cogito ergo sum” i docent rozumie, że jest trochę pijany, skoro butelka soplicy próbuje z nim w nieznanym języku dyskutować, a także przemocą wyrywa się z matematycznej dłoni. Aby oprzytomnieć, puszcza protestującą flaszkę i bierze inną, bardziej spokojną, którą bez kłopotu otwiera. Opróżnia ją z takim łakomstwem, z jakim w upalny dzień pije się wodę z sokiem z ulicznego saturatora. Następnie Hindus siada na krześle, wsłuchuje się w szum padającego gęsto deszczu i zasypia. Punktualnie o dziesiątej pierwsza trójka studentów puka do drzwi gabinetu egzaminatora. Siedzący teraz na biurku, tuż przy głowie docenta, co stanowiło naturalną zasłonę, Pitigoras wrzeszczy: – Wejść! Niewidoczny za naukowcem krasnoludek każe delikwentom spocząć na krzesłach pod ścianą, wyjąć notatki i szybko dyktuje trzy zadania, jako że rachunek różniczkowy nie stanowi dlań tajemnic. Fakt, że docent leży częściowo na biurku i nie raczy na nich spojrzeć, specjalnie studentów nie dziwi, gdyż znają jego nieposkromioną fantazję. Nie zastanawia ich także wysoki głos egzaminatora, brzmiący tak, jakby na starość Hindus przechodził mutację. Zaskakują natomiast zadania, których poziom przekracza zwykłą wiedzę docenta, ale mógł je przecież skądś odpisać. Składająca egzamin dziewczyna oraz dwóch chłopaków szybko notują na kartkach zwyczajne jakieś nonsensy, soplica bowiem jest przyjęta, więc i wyniki zaliczeń jasne. Kiedy są gotowi, otrzymują polecenie złożenia kartek oraz indeksów na rogu biurka z tej strony, która zabezpiecza Pitigorasa przed oglądem. – Wyjść – mówi krasnoludek. – Kazać zgłosić się następnym. Indeksy całej grupy odbierze starosta. W podobny sposób Pitigoras odpytuje resztę młodzieży, co trwa nieco ponad godzinę, a po indeksy każe zgłosić się po upływie kwadransa. Piętnaście minut skrzat wykorzystuje na pracowite wypisanie ocen, w sumie identycznych, gdyż brzmią one: „Bardzo dobry niedostateczny”. W rubryce „podpis egzaminatora” krasnoludek długopisem docenta starannie maże swoje nazwisko: Pitigoras, po czym zmachany siada na stosie indeksów. Starosta grupy, Adam Mętlik, młody racjonalista oraz ateista, po wejściu do gabinetu po raz drugi i ujrzeniu kiwającego nogami krasnoludka, który rzekł uprzejmie: „Proszę, gotowe”, żegna się w jakimś nagłym, niezależnym odruchu, a potem wycofuje tyłem na korytarz, gdzie zwyczajnie mdleje. Na stłoczoną przed drzwiami gromadę studentów pada strach i od razu zostaje wysunięte, na podstawie logiki matematycznej, przypuszczenie, że docent mianowany doktor Hindus nagle zmienił gatunek pijanego dotychczas alkoholu, co katastrofalnie wpływa na wyniki egzaminu. Zanim świadomość starosty zostaje przywrócona do bytu, znudzony Pitigoras dokładnie moczy pieczątkę docenta w poduszce z tuszem i odbija ją na czole śpiącego naukowca tak, że nawet osoby nie obznajmione z akademicką hierarchią mogą natychmiast pojąć, iż mają do czynienia z kierownikiem zakładu matematyki doc.dr. Józefem Hindusem. – Rzecz, gdyby się przyjęła, byłaby znacznie praktyczniejsza od plakietek, jakie na zagranicznych uczelniach noszą w klapach marynarek pracownicy naukowi – twierdzi potem Pitigoras. Kiedy student Mętlik przytomnieje i wyjawia koleżankom i kolegom, co był ujrzał, cała grupa odważnie wbiega do gabinetu docenta i przede wszystkim zgarnia indeksy, a dopiero potem wyślepia stojącego na biurku Pitigorasa, który kłania się elegancko, szczególnie studiującym matematykę dziewczynom, a następnie złazi po docencie na podłogę i opuszcza gabinet. My, Zatraceński, w pół godziny później stykamy się z docentem Hindusem, gdy idzie przez ogromny hall do rektoratu, by osobiście poskarżyć się jego magnificencji na karygodne wybryki studentów. Zielona pieczątka nad oczyma uczonego nie pozostawia wątpliwości, z kim mamy do czynienia, gdy mija nas ten wysoki, starszy pan. W pewnej odległości za nim kroczą studenci matematyki rozgorączkowani, przestraszeni i pukający się w czoła. Zdrowa kobylasta dziewucha podtyka nam pod nos swój indeks, w którym możemy zobaczyć dziwną ocenę oraz wyraźny podpis Pitigorasa. – Niech pan zobaczy – mówi, szukając współczucia, więc wyrażamy je, ale ona już biegnie za kolegami wlokąc swój ogromny, opakowany w spodnie tyłek. Dla niego, Jakuba, nie jest to jednak żaden dowód na istnienie skrzatów, tylko studencki wybryk. Gnom Mechiavelli bierze natomiast pewien udział w egzaminie z psychologii, który składają studenci drugiego roku historii. Obowiązują tu zupełnie inne reguły, gdyż na wódkę dla doktora Miaszlińskiego składają się wyłącznie chłopcy, i to dopiero po pozytywnym zaliczeniu. Najpierw bowiem cała grupa wypełnia test złożony z trzydziestu pytań. Doktor, człowiek niski, tłusty i nietrzeźwy, wystawia później w samotności oceny przy nazwiskach, nie wnikając w treść odpowiedzi. Jest więc rasowym psychologiem, znającym studentów jak matka swe dzieci (jest to opinia Mechiavallego) i widzącym, co mogą umieć. Z późniejszych działań doktora krasnoludek dedukuje, iż egzamin zalicza sześćdziesiąt procent studentów płci męskiej oraz wszystkie brzydkie, pozbawione biustu dziewczyny. Studentki bez niewieścich uroków z reguły uczą się dobrze, gdyż mają wiele czasu oraz ambicji. Inteligencja kobiet z obfitymi piersiami, czego dowodzą amerykańskie badania na licznej populacji, jest niska i Mechiavelli podziwia za znajomość bieżących dokonań w dyscyplinie. Po ogłoszeniu wyników testu zaliczeni chłopcy składają się w ubikacji męskiej na alkohol, a piersiaste dziewczyny przyjmowane są przez doktora indywidualnie. Krasnoludek śledzi egzamin ze starej szafki na książki stojącej po prawej stronie, nieco za plecami doktora. Leżą tam dwa dzieła: Melancholia Kępińskiego oraz Erotyzm Imielińskiego, które Mechiavelli starannie odkurza, by móc na nich usiąść. Maskuje się też nieco zepsutym wentylatorem oraz zeschniętym półbochenkiem chleba. Studentki składają egzamin w milczeniu. Wchodzą, zamykają drzwi na zasuwkę, siadają na krześle naprzeciw egzaminatora i rozpinają bluzki. Niektóre są w sweterkach, gdyż dzień jest chłodny, więc podciągają je dotąd póki nie wychylą nagie piersi. Przygotowanie do egzaminu należy uznać za znakomite, studentki bowiem już wcześniej usuwają biustonosze, jeśli je w ogóle noszą tego roku. Tylko jedna, cała okrągła i pyzata, jeszcze na sali egzaminacyjnej mocuje się długo ze szczelnie wypełnionym stanikiem. Krasnoludek uważa, iż dziewczyna słusznie więzi piersi w koronkowym nosidle, gdyż uwolnione spływają na jej wypukły brzuch jak dwa śnieżne, długie kabaczki. Doktor psyka niezadowolony. Każdy egzamin trwa około piętnastu minut. Adiunkt Miaszliński uważnie patrzy przez ten czas wyłącznie na piersi kobiet, na siniejące od zimna ich duże i małe zakończenia. Piękna, świątynna cisza rozdzwania się w sali. Studentki albo mają oczy zamknięte, albo patrzą w dal tak bezkresną, jakby mogły widzieć historyczne wydarzenia epoki kamiennej. W końcu doktor wymienia ocenę, stawia trójkę, czwórkę lub piątkę, według wielkości piersi. Trzy dziewczyny, znając braki swych biustów, próbują ukazać coś ponadto, umiejętnie manewrując udami w zadartych spódniczkach. W jednym wypadku Mechiavelli stwierdza nieobecność majtek na ich właściwym miejscu. Egzaminator jednak uczciwie tam nie zerka, gdyż, jak się wydaje, hołduje zasadzie jednego dla wszystkich prawa. Mijają prawie trzy godziny, kiedy zjawia się dwunasta panienka, okazując egzaminatorowi duże, białe piersi z różowymi, delikatnymi sutkami. Według krasnoludka jest to, biorąc pod uwagę poprzednie stopnie, bezsprzecznie wielkość piątkowa. Ale adiunkt mówi martwo: – Cztery minus. I prosi o indeks, który studentka winna podać przed zapięciem bluzki. – Panie doktorze – prosi dziewczyna – ta ocena zepsuje mi przeciętną. Ubiegam się w tej sesji o nagrodę rektora. Bardzo proszę. – Cztery minus – powtarza niechętnie Miaszliński. – Ale tak się starałam. Są duże i nie wiszą tak jak innym. Prawdę tej opinii potwierdza gwałtownym ruchem ciała. Jej biust nie opada nawet o milimetr. – Powiedziałem – zamyka sprawę adiunkt. Oburzony Mechiavelli składa dłonie w trąbkę i krzyczy: – Pięć! Moim zdaniem pięć! Zszokowana dziewczyna traci nagle panowanie nad swymi mięśniami i piersi jej opadają, tracąc wiele na objętości. Krasnoludek może się przekonać, iż doktor jest wielkim znawcą problemu oraz sprawiedliwym egzaminatorem. Adiunkt powoli odwraca głowę w kierunku niespodziewanego głosu i poci się niezmiernie. Wygląda, jakby go zrosił nagły wytrysk wielkiej fontanny. Studentka powstaje i zamiera w tej pozycji niby biała statua. – Panie doktorze – mówi pojednawczo Mechiavelli – przepraszam. Dostrzegają go obydwoje w tej zakurzonej szafce i dziewczyna wrzeszczy przeciągle, opanowuje chwilowy paraliż, a następnie z rykiem dąży ku drzwiom. Prawie je wyrywa gnąc zasuwkę. Z nagimi piersiami biegnie przez korytarze i wydostaje się na dziedziniec przed szkołą. Widzimy ją, my, Zatraceński. Stoimy wówczas w drzwiach głównego budynku, by stwierdzić stan pogody. Studentka gna w zimnej, gęstej ulewie chybocząc w prawo i lewo swymi fałszywymi cyckami. Zostaje wkrótce schwytana i okryta przed wstydem. Doktor Miaszliński nie czyni natomiast żadnego ruchu, siedzi bezwolnie ciężko oddychając. Mechiavelli, chcąc go ocucić i w ten sposób zmazać swą przewinę, wdrapuje się na sam wierzch szafki, gdzie stoi, jak mniemał, karafka z wodą. Huśta nią i wylewa na głowę doktora pełną ćwiartkę extra żytniej. Natomiast Pleton, zaraz po naszym przybyciu na uczelnię, wysłuchuje na zapleczu pracowni fizyki interesującej dyskusji o elektryczności. Wślizguje się tam za brodatym młodym człowiekiem, który zbyt się ogląda, czy nikt go nie widzi wchodzącego do pracowni, aby nie zaciekawiło to krasnoludka. Brodacz zamyka drzwi na wszystkie możliwe zamki od wewnątrz, a następnie wchodzi do magazynu pracowni i również przekręca klucz w zamku. Zaplecze nie ma okien, panuje tam ciepły zaduch i ciemność rozświetlona jedynie nikłym pełganiem płomyka dużej świecy. Pleton po jakimś statywie wdrapuje się na jeden z regałów i, obejmując dłońmi elektrostatyczną maszynę, przypatruje się sytuacji. Dwóch asystentów, siedzących na taboretach, co skrzat stwierdza w krótkim rozbłysku lampy, gdyż brodacz zapala ją, aby odnaleźć swoje naczynie, pije z menzurek ostro pachnącą wódkę. Na długim stole wyłożonym gazetami leży studentka imieniem Amelia. Nie jest pewne, czy składa jakiś egzamin. Spoczywa blada, lniane włosy spadają wodospadem z głowy, mały płomyk drga w rudym łonie i maluje nagie ciało w złote odblaski. Pleton podaje dwie wersje zdarzenia: jedną piękną dla emocji jego, Andrzeja, a drugą, racjonalną, dla niego, Jakuba. W tej pierwszej asystenci malują ikonę na szerokim brzuchu Amelii, posiadającym ponoć spękania charakterystyczne dla siedemnastowiecznej faktury: Święty Jerzy, łagodny młodzieniec, wbija włócznię w owłosiony pysk smoka. Rzecz dzieje się w strzelistej katedrze, na sakralnym obrusie pokrywającym czczony kamień. Gnom wisi pod stropem owej katedry, drżąc z zachwytu nad łagodnymi liniami żywego lichtarza. W wersji drugiej asystenci sprowadzają Amelię już poprzedniego wieczoru i kiedy kończą się zabawy, schlaną, nagą i nieprzytomną kładą na stole. Rankiem posyłają brodatego kolegę po ogórki, kwaśne, śmierdzące gnojem mleko i rozjaśniają sobie rzeczywistość, wraziwszy Amelii świecę między rozłożone nogi. Rozmawiają o łatwości zrobienia szybkiego doktoratu. Zawiszczą pani doktor Danucie Pokuckiej, która załatwiła rzecz w siedem miesięcy od momentu poczucia potrzeby posiadania naukowego stopnia. Asystenci wątpią, czy mądra pani sama opracowała zmyślone materiały od gminnych dyrektorów szkół. W ogóle terenowa oświata wydaje się najlepszym źródłem naukowej kariery. Wystarczy opisać nie mające nigdy miejsca pedagogiczne eksperymenty (dyskutujący nazywają je ekskrementami), a komu i to sprawiłoby trudność, może wzbogacić pierwszą lepszą kronikę prowincjonalnego liceum w dane statystyczne i przedstawić budujące dysertację. Nawet policzenie uczniów uczestniczących w przymusowych przedstawieniach lichego, objazdowego cyrku, ujęte zręcznie w możliwie wiele tabel i wykresów, daje w efekcie piękny dyplom doktora. Pisane są rozprawy o rodzaju błędów ortograficznych w wypracowaniach pierwszoklasistów i wynikających stąd postulatach, o kształcących zasadach używania epidiaskopu na lekcjach chemii nieorganicznej, o kajakowej turystyce na Pojezierzu Kaszubskim teraz, przed wielką wojną, i na wieki wieków amen. Umiejętnie wykazany pożytek śpiewania piosenek na zajęciach z języków obcych, oczywiście a cappella, również prowadzi do akademickich tytułów i godności. – Należy opisać cokolwiek – mówi chudy, upiorny, wysoki asystent – by uzyskać doktorat i postęp do przodu czynić. Zrobię dziś spis inwentarza w tej pracowni i zaniosę promotorowi. – To jednak za mało – wtrąca się jego młodziutki kolega. – Musisz wykazać się ponadto ubóstwem posiadanego słownika, nieumiejętnością łączenie wyrazów w zdania oraz brakiem pojęcia o zasadach pisowni. – O, naiwni – twierdzi brodacz pogryzający ogórka i popijający tę żywność przyniesionym przez siebie mlekiem. – Kariera akademicka zależy wyłącznie od posiadanego kapitału naukowego. Są dwa rodzaje takiego funduszu: zasób posiadanej gotówki oraz miejsce w układzie, z którego się startuje. Najlepsze jest połączenie obydwu uwarunkowań. Doktora Ościckiego, sam to przyznaje, upragniony stopień naukowy kosztował dwieście tysięcy pięć lat temu. Najwięcej dupy dla motorniczego dysertacji. A przecież Ościcki tkwił w solidnym układzie podobnych mu analfabetów. Doktor Dąpień pisał, bo w rzeczywistości jest piśmienny, rozprawę w swym modrzewiowym domku na wydmach. Przez ramię do pisaniny wykonywanej przez szofera zaglądał profesor, kiedy schodził z którejś z podwładnych Dąpnia, wówczas cara naszej małej północy. Racje wykładane przez wściekłego asystenta denerwują Pletona. Żwawo więc kręci korbą maszyny elektrostatycznej, sucho trzaskają iskry między konduktorami. Krótka, błękitna błyskawica rozświetla magazyn i zamyka mówiącemu usta. Teraz ze złością przemawia krasnoludek: – Posiadanie doktoratu nie jest jeszcze przewagą samą przez siebie! Doktorat w ręku głupca stanowi narzędzie zniszcz jego posiadacza. Deprawuje go i doprowadza do upadku, gdyż nie kieruje jego inteligencji ku jakiemuś rozleglejszemu celowi. Ale też, jeśli człowiek płytki i zły pójdzie innych uczyć, czym jest cnota, zmuszony zostanie przez sytuacje do poznania wszystkiego, co moralne i piękne. Spokrewni się wówczas z prawdą o dobru i złu. Tedy doktorat oraz inne godności jednym zamykają, a innym otwierają drogę do dóbr idealnych. Zaprawdę lepiej doznać krzywdy, niż komuś ją wyrządzić niesprawiedliwym sądem, egoizmem i zawiścią! – Dobry numer - ocenia przemówienie Pletona wysoki asystent. – Sam nagrałeś? – pyta brodacza. – Głosik piskliwy, jakby twoja cipa mówiła. – To nie ja – niepokoi się brodaty. – Ktoś nas podsłuchuje! – Może docent? – przypuszcza najmłodszy z rozmówców. – Docent nie jest w stanie zmontować żadnego urządzenia elektronicznego, gdyż zagadnień tych naucza. Podsłuch założyli studenci. Niech słuchają i uczą się! Pleton ponownie kręci maszyną, ale nadmiernie. Nikogo to nie interesuje. W trzasku elektrycznych iskierek budzi się jedynie studentka Amelia. Unosi nieco głowę i stwierdza: – Burza. Piorun trafił mnie w pipcię. Zrezygnowany skrzat w świetle wywołanych przez siebie błyskawic dostrzega nie zabezpieczony niczym prostokątny otwór wywietrznika. Podchodzi doń po omacku i wsuwa się w siedlisko tłustego kurzu. Może teraz kanałem wentylacyjnym podążyć ku wyżynom, ale decyduje się opuścić piętro niżej. Dzięki temu bierze pośredni udział w egzaminie z literatury na kierunku filologii polskiej. Uczepiony swymi małymi dłońmi plastikowej kratki otworu wentylacyjnego, Pleton ogarnia tym razem wzrokiem przestrzeń zacisznego gabinetu, w tym wiszące na ścianach portrety wielkich mistrzów polskiej prozy dziewiętnastowiecznej. Za wielkim biurkiem, do którego podchodzi właśnie dwójka studentów, siedzi doktor Sowokińska, starsza kobieta, podobna z jakiegoś powodu do owłosionej siekiery. Egzaminatorka grzecznie każe usiąść młodemu mężczyźnie i kobiecie, a potem formułuje dwa pytania: – Pan scharakteryzuje bohatera wybranego dzieła realizmu krytycznego i naturalizmu. Pani natomiast powie o perspektywach powieści współczesnej na tle wspaniałej polskiej prozy ubiegłego wieku. Zanim państwo się przygotują, ja pójdę zrobić sobie filiżankę kawy. Podnosi się i dostojnie opuszcza gabinet. – Zaraza – wzdycha studentka. – Tylko chłopaki nie mają u niej problemów. Ty powiesz na przykład o jej ulubionym zającu i realistycznym pięknie zajęczych bobków i z głowy. A ja już jestem zarżnięta! – Wy, dziewczyny, kupicie jej na poprawkę obrus haftowany w błękitne, kaszubskie kwiatki – zauważa lekko student. – Zając – zastanawia się – chyba słyszałem o zającu. – Chodzi z pewnością o szaraka – wtrąca się z wywietrznika krasnoludek. – Po łacinie Lepus europaeus. Pospolity w Polsce. Czterosiekaczowiec. Roślinożerny. Ubarwienie szaro-rudo-brązowe, na brzusznej stronie ciała białe. Końce długich uszu, zwanych słuchami, i wierzch ogona czarne. Przerażony lub ranny kniazi, czyli wydaje osobliwy głos. Jeśli trzeba by o rozmnażaniu… – Koleś – mówi studentka. – Gdzie ty jesteś? – Nieważne! – odkrzykuje Pleton. – Masz dziwny głos. Lepiej mnie byś pomógł. – Owszem – zgadza się gnom. – Pisz! Przez dwadzieścia minut w proroczym skupieniu dyktuje dziewczynie jedyną, jak się może wydawać, rozsądną odpowiedź na temat. Kończy zasadniczy wywód, gdy wraca doktor Sowokińska. – Najpierw pani – zwraca się egzaminatorka do studentki. – Proszę. Dziewczyna przełyka ślinę i najpierw stękając, a potem z większą, rosnącą odwagą czyta odpowiedź z zapisanej gęsto kratki: – Zadane mi pytanie zawiera dwie sugestie: pierwszą, że realistyczna proza była wspaniała, i drugą, iż powieść ma przed sobą jakieś perspektywy. Już to przesądza o rzetelności odpowiedzi. Tymczasem realizm, jakkolwiek go rozumieć, jest podstawowym nieszczęściem sztuki w ogóle, a literatury przede wszystkim. Ten ukształtowany około roku tysiąc osiemset pięćdziesiątego kierunek literacki, choć rodowód jego jest wcześniejszy, respektujący wyłącznie naukowe prawa rządzące rzeczywistością ludzką, popełnia błąd główny, gdy ulega, a czyni to, teoriom zwanym naukowymi. Teorie te, jak wiadomo, bez przerwy zmieniają się. I tak realizm psychologiczny, bazujący długo na poglądach Freuda, okazuje się dziś nieprawdziwy, podobnie jak jutro stanie się fałszem modna współcześnie teoria w tej czy innej dziedzinie. Tematyczną pożywką realizmu są zawsze reguły przyjmowanej w konkretnym czasie moralności i zasady tak zwanego zdrowego rozsądku. Co to jest zdrowy rozsądek, diabli wiedzą, a normy moralne płynne jak woda w brudnej rzece etyki. Dziś na przykład Emma Bovary mogłaby spokojnie mieć swego idiotycznego kochanka, a Izabela Łącka poszłaby z rozkoszą do wyłożonego pieniędzmi łóżka Wokulskiego. I co z tego? Poza tym realizm ślizga się wyłącznie po nudnych, wielokroć przedstawianych (można tu jedynie mówić o zmianie dekoracji) zewnętrznościach życia, niewiele przyczyniając się do przekazania wielkości i nędzy wewnętrznych, wielorakich jego zjawisk. Idiotyczna sztuka zapisywania pozorów. Realizm jest wytworem cywilizacji, przypisaniem człowiekowi zbiorowych reakcji charakterystycznych raczej dla skomplikowanych maszyn i niewątpliwie zjawiskiem ideologicznym, mającym na celu wmówienie społeczeństwu, jakie działania są pożyteczne, a jakie niedobre. Dobre, niedobre dla kogo? Powieść realistyczna stanowi artystyczne oszukaństwo, tym większe, im piękniejsza wydaje się jej estetyka. Eliminuje ona tę najprawdziwszą świadomość, z jakiej wyłącznie składa się dusza człowieka, świadomość oderwaną od nietrwałych rzeczy… Doktor Sowokińska, bębniąca od pewnego momentu kościstymi palcami po blacie biurka, wrzeszczy nagle jak kogut w pełni swych męskich sił: – Dość! Dość tych bredni! – To nie są brednie – odkrzykuje nad jej głową rozzłoszczony krasnoludek. – To są indywidualne poglądy! – Kto to? Co to? – odwrzaskuje egzaminatorka. – Tam, w lufciku – mówi student – siedzi jakaś małpa. – To jest papuga albo kruk – twierdzi studentka. – Precz z tym – żąda doktor Sowokińska. I energicznie otwiera szufladkę biurka, skąd wydobywa blaszany pojemnik zawierający nieosiągalny na rynku naturalny dezodorant miętowy firmy „Uroda”. – Ja poleję tę wiewiórkę – ofiarowuje się student. – Samaś wiewiórka, ty obfajdana zajęcza kito – mówi spokojnie skrzat. – Oto cały nasz realizm. Widząc jednak, że student wchodzi na biurko, a doktor Sowokińska nerwowo wydłuża składaną parasolkę, poczyna opuszczać się w dół brudnego kanału wentylacyjnego jak alpinista w skalnym kominie. Podróż tę kończy dopiero w piwnicy uczelnianego gmachu. Kiedy pojawia się przy nim, Andrzeju Zatraceńskim, który powoduje, że cierpliwie czekamy na wszystkie pięć gnomów, Pleton podobny jest rzeczywiście do małej, czarnej małpki. Natomiast Didirot cały swój pobyt na uczelni poświęca pewnemu problemowi, który rozwiązać muszą studentki w pokoju numer dwanaście domu akademickiego. Pięć dziewczyn z drugiego roku nauczania początkowego żarliwie przekonuje tam szóstą, aby zrobiła to, co jest w interesie całej grupy. Krasnoludek siedzi pod łóżkiem, wśród niedopałków bardzo drogich i niemożliwych do kupienia papierosów „Carmen”, zawiniętych w gazetę brudnych majtek i kilku par zabłoconych butów. Czasem kicha pod wpływem lecącego obficie kurzu, gdyż studentki są ruchliwe i siadają na łóżku z wielkim rozmachem. Przedmiotem zbiorowego ataku, a raczej próśb, namów, błagań oraz perswazji jest potężna blondyna z biodrami jak autobus, kolumnowymi nogami, potężną piersią i jasną twarzyczką barokowego aniołka. – Nie mogę – z uporem powtarza blondyna. – Ona mnie śmieszy. Zrozumcie, dziewczyny. Ona jest wielkości starego wróbla, wróbel ma po mnie skakać? – Takie chucherka są namiętne – twierdzi jedna ze studentek. – A my ci załatwimy egzaminy z pedagogiki – kusi druga. – Zobaczysz, sama do niej potem polecisz – namawia trzecia. – O rany – mówi pulchna dziewczyna z jasnymi włosami. – Bez przerwy wam tłumaczę, że grozi mi pęknięcie ze śmiechu, gdy stara położy ptasią łapkę tu i tam. Chciałabym mieć przyjemniejsze wrażenia. – To już nie jest w porządku – zauważa piąta z jej koleżanek. – Kiedy się załatwia sprawę, i to dla dobra wszystkich, można się obyć bez własnych przyjemności. Czy sądzisz, że to cholerna radość dla mnie chociażby z tym filozofem? Śmierdzi żoną, dziećmi i wódą. Ślini się i kończy, nim zacznie. A ja wtedy myślę: trzeba. Solidarnie dla koleżanek. – Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego – mruczy z zadowoleniem Didirot. – Zalej się, Bacha – radzi któraś. – To jest myśl. – Czy ty, Bacha, przypatrzyłaś się starej, kiedy ona na ciebie z katedry ukradkiem spogląda? Ona wówczas delikatnie drży. Jest jak źdźbło trawy pod mocnym tchnieniem pragnienia. Gada te swoje bzdury naukowe, a dłońmi wykonuje ruchy, jakby cię rzeźbiła z powietrza, muzyki i deszczu. Ona chyba cię… kocha?! Śmieją się wszystkie długo, serdecznie, czysto i głośno. Pięć koleżanek łamie studentkę Bachę pełne dwie godziny. Dziewczyny używają szacownych argumentów o funkcji jednostki w grupie i społeczeństwie. Twierdzą o subtelnych doznaniach, jakich dostarcza poświęcenie się za innych. – Smak poświęcenia – powtarza studentka Bacha. – I wy go poznacie. Dobra, pójdę do starej. Ale teraz chcę jedną z was! Jej koleżanki natychmiast deklarują, że uznają w tych sprawach wyłącznie chłopców i mężczyzn. – Ja też – twierdzi studentka Bacha. – Cholera z tobą – mówi któraś i rzuca pod łóżko tlącego się papierosa, którego Didirot gasi siknięciem. – Losujemy. W losowaniu jest szansa, że człowiek zostanie pominięty. Zgadzają się niechętnie na udział przeznaczenia. – Entliczek pentliczek szigi szai. Repete petete knot. Alicja. – Trudno – cicho szepce studentka Alicja. – Upiję się kiedyś i … – Nie rób ze mnie wała – warczy studentka Bacha. – Zaraz. – Mam okres – nieśmiało broni się Alicja. – Mów nieśmiałym chłopakom – śmieje się Bacha. – Lecę po połówkę – krzyczy któraś. – Szklaneczka dla dzielnej Alicji i nam po kielonku. Dacie popatrzeć? – Coś ty – mówi studentka Bacha. – Na prywatne, intymne życie? Kiedy idąca po alkohol otwiera drzwi, Didirot wybiega spod łóżka, prostuje się, otrzepuje i z zachwytem patrząc na potężne nogi studentki Bachy zauważa: – Stworzone dla dobra powszechnego. Potem szybko smryga w drzwi i gubi się wśród śmieci na korytarzu domu akademickiego. Na zbiórkę przed zbiorowym naszym powrotem zgłasza się razem z piątym gnomem, którego spotyka przed sekretariatem rektora. Ainstein opuszcza właśnie gabinet jego magnificencji, kiedy wpada tam raptownie docent mianowany doktor Hindus z zieloną pieczątką na pomarszczonym czole. – Jego magnificencja – relacjonuje znacznie później Ainstein pełen nieudanego współczucia wobec tego nauczyciela akademickiego – wydaje się trochę zagubiony w swoim wielkim gabinecie. Wygląda, jakby go nikt nigdy nie kochał. Przerażające i głębokie uczucie naukowej samotności wśród ponad tysiąca ludzi. Chociaż to człowiek energiczny, inteligentny i nadmuchany do odpowiedniej wielkości, niknie jakoś w urzędowym zaciszu. Może przytłaczają go dębowe boazerie, może baterie nie czytanych nigdy dzieł naukowych. Albo i ta zwyczajowo niezbyt duża plama. Nie jest dobrze, jeśli rektor na swoim wygodnym fotelu, za swoim wygodnym biurkiem wydaje się petentom, a nawet krasnoludkom, tak mizerny i malutki, choć słusznej postury oraz barwy. Kto wie, czy przełożony całej uczelni nie powinien nie tylko na uroczystościach, ale i w powszednim urzędowaniu, występować w gronostajach, w łańcuchu na szyi i w ogóle we wszystkich insygniach władzy oraz dostojeństwa. Ainstein pomaga nieco jego magnificencji w wyprodukowaniu sprawozdania z odbywającej się letniej sesji egzaminacyjnej. Gnom uważa, że już to, że rektor pisze rzecz osobiście zamiast ją zlecić zastępcom, odbiega od dobrego tonu. Ainstein wdrapuje się na ogromne biurko i, stojąc od strony serca magnificencji, zerka w początek sprawozdania. Piszący tylko trochę pachnie żytniówką. Dokument informuje odpowiednie władze, że ostatnia sesja egzaminacyjna dla wydziałów stacjonarnych w roku akademickim tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt jeden łamane na osiemdziesiąt dwa przebiega bez zakłóceń. Zaostrzony regulamin studiów, mimo pewnych obaw, powoduje wyłącznie zjawiska pozytywne. Zwrot „mimo pewnych obaw” zostaje nagle przez rektora skreślony. Piszący tworzy kolejne zdanie informujące, że według dotychczasowych danych, dostarczonych przez dziekanaty, studenci uzyskują lepsze przeciętnie wyniki w kończącej się sesji niż kiedykolwiek. W tym miejscu magnificencja staje i bardzo martwym wzrokiem wpatruje się w papier. Ainstein najciszej jak może, głosem podobnym jedynie do szelestu myśli, delikatnie podpowiada rektorowi dalszy ciąg sprawozdania. Wysoki urzędnik uczelni jakby się budzi, ożywia i nie analizując sytuacji podejmuje pisanie. – Na wszystkich wydziałach oraz kierunkach – dyktuje krasnoludek – egzaminowani dają nie tylko wyraz właściwej postawie, pełnej dyscyplinie oraz rzetelności w traktowaniu obowiązków, ale także dowód, iż ćwiczenia, konserwatoria, seminaria, wykłady oraz inne formy akademickiego nauczania wyposażyły ich w niezbędną wiedzę. W ciszy, której nie mąci nawet pluskanie deszczu o szyby, magnificencja kończy zapełniać już dwie strony brudnopisu, kiedy karzełek strzela głupstwo. Ainstein używa mianowicie w jednym ze sformułowań pojęcia „akceleracja”. Rektor przypadkowo nie zna wyrazu, aczkolwiek poza tym rozumie wszystkie inne w języku polskim, w tym ich synonimy oraz homonimy. Oczywiście nawet wybitny uczony może przez swe całe pracowite życie nie zetknąć się z jakimś pojęciem i to go wcale nie kompromituje. Gnom powinien był powiedzieć „przyśpieszenie” i nic by się nie stało. Akceleracja zgrzyta swoją niejasnością, nijakością znaczenia i magnificencja zwraca uwagę na fakt, iż słyszy jakiś obcy głos, jakby był nawiedzoną Joanną d’Arc. Ogląda się i spostrzega pomagającego mu Ainsteina. Rektor, tak twierdzi duszek, jest pragmatycznym racjonalistą i powinien znać wszystkie sposoby wykańczania ludzi na małych uczelniach. Z tego powodu nie ma prawa przypuszczać, iż Ainstein pełni jakąś rolę w zmowie nieprzychylnych. Patrzy na jasną, niewinną twarz skrzata, który stara się sympatycznie mrugać, i konstatuje twardo: – Zepsuję wam tę zabawkę! I magnificencja dłonią zaciśniętą w pięść uderza w karzełka. Wali jedynie w masywny blat biurka. Ainstein bowiem jak mała panterka skacze mu na rękaw. Następnie wdrapuje się na ramię dostojnika, zjeżdża po jego plecach na oparcie fotela i wykonuje salto w kierunku palmy. Docent Hindus, który otwiera właśnie drzwi gabinetu z przeciwnej strony, daje chochlikowi szansę uniknięcia dalszych prześladowań. Do domu wracamy zmoczeni i przemarznięci. Przykra pogoda na zewnątrz powoduje, iż wszystkie dzieci naszych sąsiadów pracują na korytarzach przy zrywaniu płytek podłogowych, które następnie wyrzucają przez okna klatki schodowej. On, Jakub, nie może pojąć sensu bezprzyczynowej, jak uważa, wycieczki na uczelnię. Chyba że chcieliśmy obejrzeć studentkę z nagimi piersiami w chłodnym deszczu oraz docenta z pieczątką na czole. Tylko po co? Po co w ogóle gdziekolwiek chodzimy i przypatrujemy się obojętnym nam rzeczom oraz zjawiskom? Skrawkiem gazety wycieramy nosy z leguminy pozostałych smarków. Jest ostatni deszczowy, zimny dzień w czerwcu. Krasnoludki twierdzą, iż nadchodzą niesamowite, nieznane na Pomorzu upały, mające trzymać bez kropli wilgoci całe lato i zmienić w rude siano intensywną zieleń kończącej się wiosny. Zaraz po naszym powrocie krasnoludki, konsekwentnie ignorowane przez niego, Jakuba, jakby ich nie było, budują z leżących w wiórkach książek niewielkie podium i dosyć zręcznie, relacjonując ustnie, a także inscenizując niektóre sytuacje, przedstawiają jemu Andrzejowi, wszystkie wydarzenia, w jakich tego dnia uczestniczyły. On, Andrzej, patrzy na działające skrzaty z trzymetrowej odległości i odnosi wrażenie, że wreszcie pojawił się w naszym mieszkaniu telewizor. Otóż nigdy nie wpadło nam na myśl, by kiedykolwiek nabyć taki aparat i spędzić przed nim czas programu, słusznie ucząc się takiej wizji świata zewnętrznego, jaką w elektrycznym pudle proponują. III Pierwsze dni lata wyprowadzają nas, Zatraceńskiego, w niesłabnące rozdrażnienie. W dzień i w noc ptaki wysładzają pogranicze miasta nieustannymi wrzaskami. Nie dość, że od rana do zmierzchu jedne zamęczają nas nużącym dzwonieniem, od którego boli mózg, to nocami podrywają nas melodie innych. W dodatku ptakom co chwila zmieniają się nastroje: od lekkomyślnej wesołości po kobiecą rzewność, jakby bolały je dupki jeszcze przed złożeniem jajek. Na domiar złego do pstrokacizny dźwięków dodają się tłuste, lepkie wonie wydzielane przez większość kwiatów na działkach oraz łąkach za naszym domem. Zapachy te leżą na ogół na dnie przestrzeni, lecz upał podrywa je i niesie przez otwarte okno do mieszkania, gdzie lgną do wiórów i książek oraz mącą umysł poprzez informacje powonienia. Aby dopełnić nieszczęścia, do kuchni i pokoju wlatują chmarami motyle oraz inne owady kierowane obłędnym nastrojem, jaki je ogarnia przed oraz po spółkowaniu. Ludzie, stwierdza on, Jakub, umieją przynajmniej tę czynność urozmaicić, aczkolwiek owady potrafią za to wykonywać ją dłużej. Wiele z nich dosiada się w obrębie naszego wzroku, nużąc jednostajnością idiotycznego wnikania w siebie. Jedynie nimfa Madame Jeanne Antoinette de Pampadour, rusałka o bezwstydnej figurze i poglądach, obserwuje miłość robaków z pełną aprobatą. Nam, Zatraceńskiemu, wszystko wokół wydaje się gęstą, ciepłą zupą z płatków i kielichów różnych kwiatów, w których nurkują kolorowe owady oraz rozkrzyczane ptaki, zupą żółtofioletową. Pod wpływem gorącego powietrza, śmierdzącego jak gęsty olej, on, Jakub, wyraża swą tęsknotę za wonią chłodnej stali, zimnych szabel, mieczy i sztyletów. W tłustej, wstrętnej atmosferze objawia się złośliwość Jakuba. – Gdzie twój zwykły humor? – atakuje jego, Andrzeja. – Gdzie ten płytki, prymitywny sposób chronienia się przed rzeczywistością? W pytaniu zawarte jest niewygasłe niezadowolenie jego, Jakuba, z wymyślenia, jak sądzi, krasnoludków przez niego, Andrzeja, ich pobytu w naszym domu, jednostronnych działań na uczelni przed kilku dniami oraz w ogóle z ich nieokreślonej funkcji. W każdym razie nie wydają mu się komiczne, gdyż są nieracjonalne. Klniemy ostro, gdyż dłuto wyrywa z toczonej właśnie podstawy stojącej lampy dużą drzazgę niszczącą całą robotę. Pracujemy mimo upału, by zarobić na chleb. – Jest prawdopodobne – śmieje się on, Andrzej, co jeszcze bardziej złości jego, Jakuba – że obydwaj nie posiadamy poczucia humoru, jak większość ludzi. Przysłuchuje nam się mokry po chłodzącej kąpieli w łazience Didirot. Skrzat siedzi wśród trocin na pokaźnym tomie Encyklopedii wiedzy o książce i niegrzecznie wtrąca się w dyskusję między ludźmi. – Humor – mówi – to licha właściwość posiadacza. Ktoś z poczuciem humoru przypomina człowieka lekko ślizgającego się po powierzchni zamarzniętego jeziora, o którym nie wie nic. Nie zna głębi pod lodową powierzchnią, nie domyśla się istnienia ogromnych i małych zwierząt pod spodem sennych roślin, muszli i zmiennych kształtów dna. Dostrzega jedynie gładką płaszczyznę, na której można fikać zabawne kozły. Humorysta przywodzi również na myśl muchę, która usiadła na pięknej, marmurowej rzeźbie człowieka. Ograniczony zasięg widzenia takiej muchy pozwala wyrokować jej o całości posągu. Spostrzega wargę obrzmiałą od bólu istnienia i twierdzi, że jest inna niż zwykle, brzydka, więc śmieszna. Obsrywa ją i raduje się spaskudzeniem. Malutkie musze gówno zaczyna uważać za najważniejszą właściwość rzeźby. Sam śmierdzi, dlatego jest zdania, że cały świat zbudowano z brzydkich woni, i dziwi się, że nikt, prócz niego, nie odkrył smrodu. Humorysta pstrzy rzeczywistość, albowiem nic innego nie potrafi wytworzyć. Na szczęście bardzo łatwo jest obmyć rzeczy oraz zjawiska z muszego łajna i pod niewielkim gnojem zobaczyć trudny los człowieka w groźnym, głębokim świecie. Didirot patrzy na nas z powagą. On, Jakub, zachowuje się dziwnie: jakby słyszał kurdupla, lecz absolutnie nie stwierdzał jego istnienia. Skrzat kontynuuje rozważania z niesłychaną żarliwością: – To przecież proste: krótkotrwałość ludzkiego życia, nieszczęścia, jakich jest ono pełne, wielokroć niepojętego wszechświata, śmiałość człowieczego umysłu, urok zjawisk i przedmiotów, wszystko to wyklucza możliwość upatrywania komizmu w przejawach istnienia. Humor bowiem stanowi wulgarne uproszczenie najpoważniejszych rzeczy, jest cechą umysłów płytkich i lekceważących podstawowe świętości. Humor przede wszystkim nie rodzi wzruszeń, tego właściwego jedynie ludziom oraz krasnoludkom sposobu przeżywania powodzeń i klęsk, sposobu bogacącego życie duchowe. Śmiech jest niestosowny w każdej okoliczności, gdyż każda ma jakieś głębokie znaczenie. Jest on tylko mechanicznym ruchem mięśni, fizycznym rozprężeniem zostawiającym zresztą przykre ślady żłobiące skórę na twarzy. Najstraszniejsza jest geneza śmiechu, gdyż to nic innego jak radość z cudzych niepowodzeń, usterek fizycznych i zachowań. Ktoś posiada nieforemny nos, a ty się śmiejesz i nie zastanawiasz się, że nie on zawinił temu kształtowi swego organu powonienia, że cierpi z tego powodu, że z tej przyczyny nie udaje mu się osiągnąć wielu rzeczy, na przykład zdobyć kogoś, kogo kocha, lub wysłużyć sobie odznaczenia. Drwisz, bo przypadek dał ci normalny nos. Nawet on, Jakub, jest pod wrażeniem, gdyż przypadek naszego życia nie wszystko dał nam normalne. Niemniej wcale nie sądzi, że obcuje ze spostrzeżeniami krasnoludka. Kończąc rozważania Didirot krótko uzasadnia konieczność powagi w życiu: – Jedynie powaga mocno wiąże się z szacunkiem dla innych ludzi oraz krasnoludków i umożliwia przenikanie w najgłębsze rejony duszy w poszukiwaniu wartościowego materiału dla tkania wielkości człowieka. Żaden z historycznie znanych humorystów nie stworzył chociażby najpłytszej teorii życia, systemu filozoficznego, nie odkrył najprostszego prawa przyrody. Natomiast wielu żerowało na głębokich, poważnych umysłach, próbując drobinkami łajna ośmieszyć mędrców oraz ich dokonania. Komizm lekceważy człowieka, jest chorobą niedojrzałych do istnienia. Głębokiej, wrażliwej naturze przystoi tylko powaga. My, Zatraceński, czujemy się obydwaj zawstydzeni, gdyż jeszcze niedawno naśmiewaliśmy się z niedużego ptaka o pastelowoceglastej barwie upierzenia na brzuszku. Ptak, siedząc na krzaku wyrwanej przez dzieci z korzeniami róży, nadymał się mocno i podobny był do ważnego kardynała. Zwłaszcza te jakby mechaniczne ruchy jego głowy niesłychanie nas rozbawiły: ważny, kolorowy ptaszek przed zrujnowanym, nowym budynkiem. A przecież mógł wiedzieć coś, czego my się nigdy nie dowiemy mimo przeczytania pięciu tysięcy książek, i nie był odpowiedzialny za to, że ptaki tak właśnie obracają głowami i że miał jaskrawe barwy upierzenia oraz kształt tłustego duchownego. Nagle obok Didirota zjawia się z ironicznym uśmieszkiem Mechiavelli, energicznie odrzuca kolegę w stos trocin i, jakby się nic nie stało, ostro oraz przekonująco wyraża swój pogląd na problemy powagi i humoru: – Powaga stanowi liche odzienie dla człowieka czy krasnoludka. Owszem, jest pod nią jakaś podstawowa prawda, ale najczęściej okrywa głupstwo i chroni je przed zdemaskowaniem. Wiadomo, że humor nie objaśnia świata, nie jest bowiem istotą, tylko metodą zdzierania powagi z tego, co jest nicością albo bzdurą. Humor to sposób sprawdzania prawdy. Można nawozem muszym pokryć wspaniały posąg, lecz łajno szybko zeschnie się i odpadnie albo deszcz zmyje ślady owadziego malowania. Natomiast w wypadku kiczu gówienko nada dziełu jedyną wartość lub zespoli się z nim. To, co nie wytrzymuje próby komizmu, nie istnieje. Kto widział starczą twarz Woltera wyrzeźbioną przez Houdona, podobną od wyłysiałego worka, z policzkami wciśniętymi w bezzębną jamę ustną i z tymi licznymi obwisami skóry, mógłby znaleźć w nim ohydną i bardzo śmieszną ropuchę, która udaje głowę mędrca. Ale ta twarz, może zanadto szydercza, prezentująca istotę ironii, nie była nigdy miarą wartości tego człowieka, gdyż miarą był jego wszechstronny umysł. Jeżeli twój nos, przypadkowo zdeformowany, stanowi wszystko, co posiadasz, to będą patrzeć na twój organ i śmiać się. Ale mogłeś przecież ten twój komiczny nos uczynić swoją wartością i przerobić , jeśli już nie możesz zmienić nosa, siebie na człowieka, którego nos nie jest śmieszny, sam bowiem nie jesteś śmieszny, tak jak to zrobił Cyrano de Bergerac. Śmiech sam w sobie nie jest śmieszny ani płytki, płytkie jest to, co go wzbudza. Tyle że nie wiadomo, co jest płytkie, a co nie. Zastanów się, kto najbardziej nienawidzi śmiechu. – Odpieprz się, smarku – mówi on, Andrzej, do krasnoludka, gdyż dość ma racji tych, którzy mówią, i tych, którzy piszą. – Dobrze jest – kończy niezrażony Mechiavelli – ślizgać się po zamarzniętej powierzchni jeziora powagi i przewróciwszy się wybić dupą przerębel do głębiny, aby ryby oraz rośliny mogły pooddychać potrzebnym im powietrzem. Nasze rozdrażnienie wzrasta. Chytre kurduple koniecznie chcą nas zainteresować jakimkolwiek pozorem istnienia. Oto rusałka zwana Pampadour pokazuje nam zrobiony przez siebie rysunek na obwolucie Historii kultury francuskiej Georges’a Duby i Roberta Mandrou. Obrazek, niesłychanie realistyczny, ma charakter obsceniczny: wyobraża nagą kobietę gimnastykującą się radośnie na niezwykle długim, wyprężonym w dal męskim członku. Postać stanowi jakąś alegorię, gdyż na jej wypukłym brzuchu wytatuowany został napis „powaga”, a trzymając oburącz ów swoisty gimnastyczny drążek, okręcała się na nim z bezwstydną godnością. Nie pojmujemy pełnego sensu rysunku, nie znajdujemy bowiem w przedstawionej sytuacji ani powagi, ani komizmu. Ale scenka przywraca nam duchowy spokój, bo jeśli dobrze jest jednocześnie mieć poczucie humoru i brać życie bardzo serio, albo niedobrze odczuwać śmieszność istnienia i niedobrze być poważnym, to najlepiej zawisnąć pośrodku, między jednym a drugim. Krasnoludki nie uznają jednak problemu za wyczerpany. – Idziemy – nakazuje Pleton. – Gdzie? – niepokoi się on, Andrzej. Skwar zamienia woń kwiatów w zapach smażonej gumy i Andrzej podziela niechęć jego, Jakuba, do ruszania się gdziekolwiek. – Ot, do tego bloku za ulicą Wazów – ściśle objaśnia Ainstein. – Mieszka w nim tysiąc ludzi. Jeden z nich ma sprawę ostateczną. Nie wiadomo jednak, czy jest ona poważna, czy komiczna. Posiadanie jednego ciała przez dwóch ludzi jest niewątpliwie najlepszą szkołą tolerancji. Wystarczy, że jeden chce zrobić cokolwiek, by drugi musiał w tym uczestniczyć. Albo jest to przykład absolutnej nietolerancji. On, Andrzej, ulega każdemu kaprysowi skrzatów. – Dureń – szepce do niego on, Jakub, kiedy wywleka się na rozpaloną przestrzeń przed naszym domem z tą czarną torbą, w której niezmiennie podróżują gnomy. Od wskazanego bloku dzieli nas odległość około dwustu metrów rozpalonej Sahary. Przekraczamy płonącą asfaltem ulicę, mijamy budujące się przedszkole i stajemy w holu największego w mieście budynku. Dom przesycony jest ciężką wonią gnijących odpadków: rozkładających się resztek ryb, wołowych kości, zżeranych przez drobnoustroje skrawków jarzyn, fermentujących, nie zjedzonych zup. Sygnały zapachowe ślą także wykorzystane przez kobiety opaski higieniczne, psie oraz kocie odchody, szmaty od pastowania podłóg, puszki po olejnych emaliach, zdarte do cna skarpety oraz inne śmierdzące rzeczy. Pełnymi więc piersiami czerpiemy swojski, cywilizacyjny zapach, który w najbardziej stężone postaci wypełnia windę sąsiadującą ze zsypem śmieci. – Dziesiąte piętro – steruje Pleton, wychyliwszy z torby spoconą główkę. – Mieszkanie numer sześćset. Mimo sprzeciwu jego, Jakuba, któremu racjonalistyczne wychowanie zabrania odwiedzania bez powodu nieznanych ludzi, chwytamy za klamkę drzwi wiodących do lokalu. Otwierają się bez oporu. Mieszkanie wydaje się puste. W małym korytarzyku ślady po jakimś wieszaku, lustrze i obrazie. Kłębki zwełnionego kurzu i ciężka woń gnicia. Skrzaty wysypują się z torby. – Tędy – mówi Mechiavelli, wskazując oszklone drzwi wiodące do jednego z dwu pokojów. My, Zatraceński, nigdy dotychczas nie widzieliśmy pustelnika. Wiedzieliśmy o takich ludziach z pięciu tysięcy przeczytanych książek. Istnieli kiedyś poszukując w samotności Boga. Ten pustelnik, obrośnięty jak chudy żubr, siedzi na fotelu w fałszywym stylu Chippendale z wygiętymi, cienkimi oparciami. Obok fotela stolik, falsyfikat w stylu Ludwika XVI, z eleganckimi, czarnymi nóżkami, nakryty białym obrusikiem, wydaje się bardziej czysty od śniegu. Są to jedyne meble w całkowicie ogołoconym ze sprzętów oraz wszelkich innych rzeczy pokoju. Tylko jasne plamy na pociemniałych tapetach udają, bez skutku, blade obrazy. Szeroko otwarte okno, przez które wnika do wnętrza upał i smród suszonych traw oraz kwiatów nie tłumi bijącego od pustelnika odoru. Skrzaty zbijają się w gromadkę i stają tak, by siedzący w fotelu mógł je widzieć. – Witaj – mówi głośno Pleton. – Wkrótce umrzesz. Nic żywego nie ma w tym starcu, przez cały czas, do końca, nie drgają jego kościste dłonie spoczywające nago na poręczach fotela. – Krasnoludki – szepce. – To dobrze, że są krasnoludki. I może jest jeszcze coś. – Patrz, racjonalisto – zwraca się, on, Andrzej, do Jakuba. – Są. – Po zamarciu ośrodków logicznych w mózgu – zauważa kwaśno on, Jakub. – Przynieśliście dobrą wiadomość – cicho mówi starzec. – Śmierć spowoduje, że wrócę między ludzi, kochając ich jak w dzieciństwie. Tam, oprócz ciała, niczego mi nie zabiorą, gdyż niczego nie pożądają, nie pouczą o dobrym i złym, bo wszystko tam jednakie, nie będą myśleć za mnie wbrew mojej woli, ponieważ tam się nie myśli, i nie wydadzą rozkazów ani poleceń. – W istocie – mówimy do niego, a raczej do jego zmierzwionej czupryny i niechlujnych włosów na twarzy. – Pana los podobny jest mojemu. Zakończy go przypadkowa śmierć. Ale dlaczego czeka pan bezwolnie, męcząc swoje ciało? Nie ma szybkich odpowiedzi, ale nie traci wątku. Upływa trochę brzydko pachnącego czasu, zanim powie: – Bardzo kochałem swoje ciało. Nie mogłem sobie wyobrazić, że i ono kiedyś zniszczeje. Pociłem się i mdlałem na samą myśl o tym. Męczyła mnie świadomość postępującej starości, brzydnięcia wbrew woli i niezależności tych procesów ode mnie. Rozważałem mnóstwo możliwości, gdyż byłem ładnym chłopcem i przystojnym mężczyzną. Zrozumiałem jedno: należy zawczasu wyrzec się ciała, spowodować, aby nie wpędzało mnie w strach, więc aby stało się ohydne. Żyję tu, bracie, we własnym gnoju, obrosłem niczym małpa, śmierdzę jak wielkomiejski kolektor, gniję. I nie żal mi tej mojej powłoki. Kiedy rozbryznie się niczym przegniła gruszka, przeżyję moment zadowolenia. Rodzi się w nas, w Andrzeju oraz Jakubie Zatraceńskim, niechęć do pustelnika, do jego pomysłu, do jego czekania na gnijącą śmierć. I zamierzamy już odejść bez słowa we wzbudzonej w ten sposób nienawiści z poczuciem, że jesteśmy lepsi od kupki żyjącego w fotelu gnoju, kiedy do świadomości jego, Andrzeja, dochodzi zapach właśnie takich myśli, które są nawozem nietolerancji i powstały z tej gównianej wyższości, jaka rodzi się z byle czego, a przede wszystkim z przekonania, iż w byle czym jesteśmy lepsi od innych. – Przez moment pomyślałem, że jestem lepszy od pana – mówi on, Andrzej, do pustelnika. – Wiem – odpowiada po chwili starzec. – Wszyscy czują się lepsi. Jestem śmierdzącym układem odniesienia dla innych. Dlatego mnie karmią, wynosząc w zapłacie moje fałszywe meble, buty oraz ubrania. Sądzą też, że umrę wcześniej od nich, a nawet, że oni w ogóle nie umrą, bo żeby umrzeć, trzeba siedzieć tu i patrzeć, jak murszeją sznury łączące człowieka z życiem. Nie jesteś lepszy, jesteś taki sam. – Tak – zgadza się on, Andrzej, choć on, Jakub, myśli inaczej. – Napij się, synu – szepce bezbarwnie starzec – skoro jeszcze żyjesz. Od początku wizyty dostrzegamy na stoliku ciemnozieloną butelkę ze słodkim winem oraz kielich z cienkiego szkła, jeden. – Pij – powtarza niecierpliwie. – Jest zmrożone, zimne. Przynosi je kobieta współczująca umierającemu, gdyż wie, że przepisałem na nią to mieszkanie. – Milion za flaszkę wina! – krzyczy on, Jakub, w racjonalnym zadziwieniu. – Ta kobieta – prorokuje zimno Mechiavelli – umrze w tym tygodniu. – Nagle i niespodziewanie – potwierdza Pleton. Pytamy pustelnika, czy potrzebny jest toast. Może należy czegoś życzyć? Starzec nie włada już mięśniami twarzy, tylko w oczach pali mu się jakaś chęć, jeżeli cokolwiek może płonąć w bezbarwnej wodzie. Pojmujemy rzecz intuicyjnie. Jemu, Jakubowi, nie zawdzięczamy tego, co należy powiedzieć. – Za szybkie odejście! Dobre jest to wino, a może dobra tylko jego barwa w tym pustym, odurzającym woniami pejzażu. Krople, które wypadają podczas nalewania do kielicha, wypalają w obrusie rubinowe rany. – Byłem ważnym człowiekiem – przedstawia się starzec. – Tak. Kiedyś powiedzą o mnie, że zostałem wniebowzięty. Byłem na tyle ważny. Wydobywa z siebie zanikający chichot. Potem zauważa: – Mój śmiech jest nienaturalny. Brak wprawy. Nigdy się nie śmiałem. To należało do funkcji. Śmianie się ze mnie natomiast było zabronione. Krzesze siły na dalsze zdania i prosi: –Zaśmiej się ty, stolarzu! Widzi więc wióry na naszych spodniach oraz koszuli. – Z czego? – pytamy. – Ze mnie. – Więc nikt nigdy – dziwimy się. – Nie. Przynajmniej nie wiem o tym. – Och. Śmiech bez ryzyka – stwierdzamy. – Zaśmiałbym się raczej z czegoś obojętnego. Zgadza się. – Muszę sobie coś wyobrazić – mówimy. Niezmiernie trudno jest jednak nagle pomyśleć o czymś komicznym. Starzec także pracuje nad czymś śmiesznym, gdyż zamyka powieki w zamyśleniu. – Z pamięci wydobyłem coś wulgarnego – szepce. – Może to jest śmieszne? – Proszę. – Zależała ode mnie ważna sprawa wielkiej tutejszej damy. Powiedziałem, że załatwię, jeśli od drzwi gabinetu do mojego biurka podejdzie opuściwszy majtki na kostki stóp. Takim tanecznym krokiem. Ona to zrobiła. – Jej sprawa czy cudza? – Jej. – Pan załatwił? – Nie. Powinna się sprzeciwić upokarzającemu żądaniu. – To nie jest śmieszne. Próbują nam pomóc gnomy. Pitigoras wymyśla ptaka ze świńskim ryjem, Pleton mysz z wiewiórczym ogonem, Mechiavelli dostojnika z marmurową głową Immanuela Kanta, Didirot kobietę z zapaloną fajką trzymaną w tamtych wargach. Wszystko to jednak wydaje nam się normalne, tedy niekomiczne. – Wie pan – zwracamy się do starca – śmierć człowieka budzi taki szacunek oraz smutek, że wesołość w jej obliczu staje się niemożliwa. – Już wiem – mówi nagle Ainstein – to stary powinien zrobić coś śmiesznego. – W znacznej części już umarłem – szepce pustelnik. – Nie panuję nad rozkładającym się ciałem. Co mogę zrobić? Jemu, Andrzejowi, przychodzi na myśl, iż mógłby zrobić zeza. Człowiek, który żegna się z życiem i robi zeza jest śmieszny. Pustelnik propozycję przyjmuje z zadowoleniem i pyta, jak się to czyni. – Trzeba spojrzeć obojgiem oczu jednocześnie na koniec swego nosa, o tak. Pokazujemy starannie rzecz zapamiętaną z dzieciństwa, ku obrzydzeniu jego, Jakuba. – A ty się zaśmiejesz? – upewnia się starzec. Robi niewątpliwie największy wysiłek w swoim długim, ważnym życiu, przecież uwieńczony całkowitym powodzeniem. Patrzymy uważnie w jego twarz pokrytą długim, brudnym zarostem i na rozwodnione oczy wpatrzone w czubek chudego, sinego nosa. Zabawne jest to, co człowiek robi w sytuacji do tego całkowicie niestosownej. On, Andrzej Zatraceński, śmieje się zupełnie szczerze nie tylko dlatego, że należy wypełnić zobowiązanie. On, Jakub, choć zewnętrznie bierze udział w gorszącym naszym zachowaniu, czuje wyłącznie wstyd oraz oburzenie. – Zabiłbym je – mówi groźnie, gdy milknie nasz zdrowy śmiech – wydusiłbym te karły, gdyby istniały. Stary człowiek w fotelu wzdycha lekko i nigdy już więcej nic nie powie. Próbujemy mu, po daremnym wyszukiwaniu pulsu na stygnącej dłoni, nasunąć powieki na te oczy z niewyraźnymi źrenicami skierowanymi ku środkowi twarzy. Daremnie, chce zostać z zezem na wieczność. – Niesamowity koniec – stwierdza on, Jakub. – Trzeba zawiadomić ludzi, że umarł człowiek. – To nikogo nie zainteresuje – mówi Pitigoras i on, Jakub, przypuszcza, że on, Andrzej, stracił swą wrażliwość na rzecz obojętność. Opuszczamy więc grobowiec i z telefonicznego automatu, który znajduje się na parterze budynku, próbujemy zawiadomić świat, iż odszedł zeń pewien stary człowiek. Dzwonimy do wielu instytucji, które, tak wydaje się jemu, Jakubowi, powinny dowiedzieć się o śmierci jednego z obywateli miasta. Jesteśmy odsyłani jednak do innych kompetentnych urzędów, a te pytają, kim jesteśmy, co robimy i gdzie mieszkamy, więc odwieszamy słuchawkę, gdyż chcemy mówić o zmarłym, a nie o żyjącym Andrzeju Jakubie Zatraceńskim. – Rzeczywiście – stwierdza on, Jakub – nikogo to nie obchodzi. Mówiąc tak po raz któryś przyznaje rację krasnoludkom, ale mimo to konsekwentnie ich nadal nie zauważa. Skoro jesteśmy już na powietrzu, w strugach słonecznych, ciepłych pomyj, uznajemy, iż przy okazji należałoby wykupić część przydzielonego nam na kartki mięsa. Smród rozkładających się w budynku odpadków wzbudza w nas apetyt na świńskie żeberka, albowiem jeszcze żyjemy. Wleczemy się więc nagrzaną ulicą 3 Maja, która za kolejowym wiaduktem, pełnym brudu i zapachu żelaza, wpada w ulicę Wolności, starą, wypełnioną murszejącymi budynkami i pachnącą domowym grzybem. Tam, gdzie zbiega się ona z przecznicą 22 Lipca, zlokalizowano małą jatkę, w której z reguły rejestrujemy nasze karty zaopatrzenia w mięso. Liczymy na to, że w rozprażone popołudnie znikają ze sklepu wiecznie czyhające na lepsze wędliny stare i młode kobiety. Racjonalny domysł jego, Jakuba, w tym względzie okazuje się słuszny: sklepowe pomieszczenie jest puste, jeśli nie liczyć dwu ekspedientek w popapranych odpryskami mięsa fartuchach, sytych much, grających jak na łące, oraz mruczącej chłodziarki. – Znów nic nie kupimy – mówi on, Jakub, i przychodzi mu na myśl, iż w taki rozpalony do białości dzień słuszniej jest pożywiać się wyłącznie kwaśnym mlekiem z żółtymi plamami gnojówki oraz zraczałymi, gotowanymi ziemniakami. Ale z torby wychyla główkę Didirot i twierdzi stanowczo: – Nie istnieje absolutna pustka. Próżnia to jedynie pomysł niedorozwiniętej nauki. Na życzenie skrzata on, Andrzej, stawia torbę przy ladzie i krasnoludki gramolą się z jej nagrzanej przestrzeni. Wszystkie natychmiast biegną za dzielącą jatkę na dwie części szarą, potłuszczoną zasłonę rozwieszoną na zardzewiałym drucie. – Co pan stoi? – krzyczy jedna z krostowatych sprzedawczyń. – Dziś już nie będzie dostawy. Była rano. Pierwszy z penetracji zakamarków sklepu wraca Mechiavelli, za nim reszta skrzatów. – Postaw nas na ladzie! – żądają gnomy. – Ola – zwraca się ekspedientka do koleżanki, kiedy wyprostowany Mechiavelli opiera się o podstawę zachlapanej zwierzęcą krwią wagi – jaka śmieszna figurka. Zupełnie jak żywa. – Nie ma żadnego mięsa – powtarza surowo sprzedawczyni Ola. – Ani wędlin. Pięć gnomów uśmiecha się do niej szeroko. – Jest kilka porcji schabu – mówi Pleton. – Niedobrze schowana wędzona polędwica – zauważa Didirot. – Cztery mrożone kurczaki – dorzuca Ainstein. – Około trzech kilogramów krakowskiej – stwierdza Mechiavelli. – I sporo boczku, żeberek oraz wołowiny bez kości - konstatuje obojętnie Pitigoras. Mamy okazję przekonać się, jak twarde są kobiety pracujące na co dzień w mięsie. Żadnych wrzasków, histerii ni omdleń. Sprzedawczyni Ola wstaje jedynie ze stołka, z którego zwiesza się jej szeroki tyłek, podchodzi do pnia, na którym rąbie się kości, przyklęka przy nim, kładzie głowę na przesyconej posoką powierzchni i mówi stanowczo: – Nie ma mięsa, nie ma kiełbasy, nie ma nic. Następnie zamyka oczy i prosi koleżankę: – Bierz topór i rąb. W szyję! Tymczasem Pitigoras wdrapuje się na wagę i on, Andrzej, stwierdza, że gnom waży równo sześćdziesiąt dziewięć dekagramów, oczywiście w obuwiu, spodniach oraz koszuli. – Panowie – mówi druga ekspedientka nie do nas, lecz do krasnoludków – te trochę tam mięsa… – Oraz wędlin i kurczaków – uściśla Pleton, który właśnie wdrapuje się na prawą stronę wagi. Zaczyna się ona kołysać niczym huśtawka. – Te trochę tam – powtarza martwo ekspedientka – nie jest na spekulację. – Proszę o szczegóły! – groźnie piszczy Mechiavelli. – Więc – tłumaczy sprzedawczyni – krakowska jest dla pani Basi z cedetu na biustonosze numer pięć oraz numer trzy po dwie pary plus guma do majtek. Polędwica pracuje na złotą koronkę u pani doktor Szczygieł dla bratanicy tej tam, co głowę daje pod topór. Dwa kurczaki weźmie centrala techniczna i wymieni na gwintowniki oraz narzynki dla mojego starego. On jest ślusarzem w zakładach naprawczych taboru i nie mają tam czym zarabiać na wypłatę. Schab robi na kozaczki chłopięce w fabryce „Alka”. To będą buty dla mnie, bo noszę czwórkę. Boczek oraz wołowina na rajstopy w kiosku ruchu i dodatkowe mydełko. To jest wszystko i niech komisja nas zamyka. – Utnijcie mi mój głupi łeb – prosi nadal klęcząca przy pniu pani Ola. – A żeberka? – pyta Ainstein. – Żeberka są bezpańskie – wyjaśnia sprzedawczyni. – Na wszelki wypadek. Wyrażamy radość i prosimy sprzedawczynię o pół kilograma żeberek. – Nie ma mięsa bez kartek – zauważa z pnia pani Ola. Bez słowa wręczamy jej koleżance kartonik upoważniający nas do jedzenia mięsa. Pani Ola wstaje wówczas z miejsca nie dokonanej egzekucji, poprawia biały ongiś czepek sprzedawczyni na rozrzuconych włosach i zauważa: – Dobry numer z tymi tresowanymi nutriami. Kupi pan wszystko, jak pan wystawi na ladzie takie gadające myszy. – Nie jesteśmy myszami, tylko ptaszkami – mówi grzecznie Pleton. – A konkretnie kukułkami. Pani Ola zastanawia się przez chwilę, a potem informuje poufniej: – W sklepie przy 9 Marca, tym takim obok pekao, mają teraz chińskie kalesony. Ładne, białe, niebieskie i różowe. Niech pan leci i wystawi zołzom te kukułki. Szlag je trafi za chytrość, dały mi tylko trzy pary! Ze względu na upał trudno nam jest wyobrazić sobie w ciepłych kalesonach, szczególnie różowych. Poza tym nie planujemy już żadnej zimy, żadnych kąsających łydki mrozów w komicznym świecie człowieka. Dopiero w domu stwierdzamy, że do pół kilograma żeberek dodany został spory kawałek polędwicy, oczywiście za darmo, z przylepioną doń przetłuszczoną kartką, na której wykaligrafowano: „dla kókółek”. Jest to pierwszy pisemny odwód dostrzegania krasnoludków przez osoby trzecie, ale i on nie przekonuje jego, Jakuba. – Te brudne kobiety – mówi do niego, Andrzeja – wzięły mnie za przedstawiciela komisji antyspekulacyjnej. – Tak, tak – potwierdza Mechiavelli – to jest niewątpliwe. – A umierający starzec? On widział je również – protestuje bezradnie on, Andrzej. – Wiele widzimy w momencie ostatecznej klęski – zbywa go racjonalnie on, Jakub. Pleton, który nas słucha, gdyż reszta skrzatów, poza nim, Mechiavellim oraz zawsze nieruchomo siedzącym Lao–Tanem, pluska się w wannie, mówi z przekonaniem: – Nazwałeś śmierć klęską. Czy pomyślałeś o pożytku płynącym z klęski człowieka i krasnoludka oraz konieczności wyszukiwania sytuacji, w jakich o klęskę można się oprzeć? Sprzyjają one sprawdzeniu, czy się jest prawdziwym człowiekiem, ewentualnie prawdziwym krasnoludkiem. Jeżeli śmierć w przekonaniu ludzi stanowi coś najstraszniejszego, trzeba z nią igrać, tylko bowiem w obliczu rzeczy ostatecznych opada z nas fałsz i wyłuskuje się istota charakteru. Klęskę należy wyżej stawiać niż zwycięstwo, bo to drugie łatwiej przyjąć z godnością. Przegrać i żyć dalej, podźwignąć się, by znów stanąć do walki o cokolwiek, bronić się jednym ramieniem, gdy odcięto drugie itede. Krótkotrwałość oraz złudność życia wymaga, aby szafować nim jak wartością nieskończoną. To jedyne źródło wielkości człowieka. Jeśli masz wiele do stracenia, stawiaj wszystko, by powiedziano, że byłeś mężczyzną lub dzielnym krasnoludkiem. Być nim przez moment to wszystko, co można osiągnąć. – Same sprzeczności – drwi z Pletona Mechiavelli. – Już pierwsza klęska bywa ostatnią. – Jeśli umrzemy już w pierwszym spotkaniu z tym, co wrogie – mówi spokojnie Pleton – i czego się nie ulękliśmy, odnosimy zwycięstwo nad słabością krasnoludka, to znaczy człowieka, oraz odczuwamy słodycz dumy z przezwyciężenia strachu. Klęska w rzeczywistości nie istnieje ani wtedy, kiedy zabija, ani wówczas, gdy trzeba z nią żyć. To drugie jest oczywiście trudniejsze, ale jest też jedynie zbieraniem się do ponownej próby z wrogimi siłami. Mechiavelli prosi o odrobinę lemoniady, którą niezmiennie przygotowujemy z wody, octu, sody oczyszczonej oraz cukru. Wypija cały kieliszek smakując jak dziecko i wraca do egzystencjalnej dyskusji: – Życie jest zbyt wartościowym dobrem, aby nim dla ambicji oraz emocji szafować. Funkcją człowieka oraz krasnoludka jest w rozsądny sposób zmniejszać zagrożenie, a nie szukać go. Ostrożność i skromne pochłanianie życia, oto zasada generalna. Wiele przecież trzeba lat, by choć w części odczuć jej urok, niezliczoność możliwych przyjemności, przede wszystkim intelektualnych. Zafundowano nam, ludziom i krasnoludkom, istnienie, byśmy podziwiali harmonię oraz ład wszechświata, małych oraz dużych zjawisk, przynależność do wszystkiego co nas otacza. Wielkość klęski jest urojeniem głupców. Oddawanie kruchego życia regułą gry, może pasjonującej, ale gry wymyślonej jak szachy, a może nawet oczko. Klęskę powinieneś przewidzieć i ominąć ją, a nie szukać w niej okazji do dumy, że klęskę przetrwasz. – Trudno cię pojąć – stwierdza on, Jakub, który uważa, wbrew oczywistym świadectwom zmysłów, że to on, Andrzej, wypowiada sądy pochodzące od krasnoludków. – Tworzysz przeczące sobie frazesy. – Kto ma rozstrzygnąć spór głupców, prowadzony w kwiecistych słowach? – pyta Mechiavelli. – Mistrz – mówi bez wahania Pleton. Po raz pierwszy skrzaty zwracają się do Lao-Tana, który dzień i noc nieruchomo siedzi na kilku książkach, nie czując upału, śmierdzącego wonią kwiatów powietrza, nie reagując na nasze zachowania, czynności i słowa. On, Andrzej, przypuszcza, że Lao–Tan jest tylko figurką z szarego marmuru ubraną w liche kimono, a nie żywym starym gnomem zwilżającym sobie niezmiernie rzadko gałki oczne oszczędnym ruchem mokrych powiek. – Mistrzu – zwraca się do Lao-Tana Mechiavelli. – Ty słyszysz nie słuchając. Powiedz. Lao-Tan nie odgarnia agresywnej muchy, która siada na jego małym, bladym czole i ssie starą krew. Podnosi tylko lekko dłoń na znak, iż nie odmawia prośbie. Mówi łagodnie: – Trzeba się liczyć z faktem, że to, co człowiek oraz krasnoludek wie, nie dorównuje temu, czego człowiek oraz krasnoludek nie wie. Że czas, w którym żyje, jest krótszy od czasu, w którym nie żył. Och, jak żałuję ludzi i krasnoludków, co się sami gubią. Żałuję także tych, co żałują innych. I jeszcze żałuję tych, co żałują żałujących innych. Ale to mija i dni się oddalają. – O – zauważa on, Jakub – chronisz się, Andrzeju, w starą wiedzę chińskich mędrców, To twierdził chyba Czuang-Cy. Wśród pięciu tysięcy innych jest gdzieś tu i jego książka. Facet sformułował wiele zgrabnych, ale wieloznacznych sądów. Mam je uznać, bo taka znów moda? A może dlatego, że wyrażają starą filozofującą religię? My, Zatraceński, obydwaj wiemy, że na spisanym wykładzie poglądów Czuang-Cy siedzi właśnie stary Lao-Tan. Ale on, Jakub, nie dostrzega wiekowego krasnoludka, gdyż racjonalny umysł Europejczyka nie dopuszcza zjawisk obcych nauce i doświadczeniu. Jest już dobrze po południu. Słyszymy nagły rumor, a rozgrzane powietrze za oknami wypełnia się kurzem i wrzaskiem. Wyglądamy na zewnątrz mieszkania. To jedynie dzieci pracowitym wysiłkiem swych wątłych jeszcze mięśni obalają kawał ściany przybudówki prowadzącej na klatkę schodową. Kruchą ścianę z fałszywego betonu. Ktoś, wysypujący właśnie śmieci przez okno na rabatę zniszczonych róż, karci je ostro. – Czy żeberka – pyta Pleton – bo przecież zrobimy na obiad te żeberka – również skłonią nas do głębokiej refleksji nad życiem człowieka i jego miejscem we współczesnym świecie? Pożądane są podobne refleksje wśród czynności dnia powszedniego. – Jeżeli – odpowiada poważnie Mechiavelli – świńskie żeberka przestają być tym, czym są, to znaczy kawałeczkiem kości z cząsteczkami tłustego mięsa, a zyskują wartość rzeczy najistotniejszej, czyli upragnionej i poszukiwanej, to rzucają one światło na kondycję człowieka w obecnej rzeczywistości. Miliony ludzi szczęścia swego upatruje teraz w porcji żeberek. Czy ta ogromna liczba nie przekonuje o fakcie, iż żeberka, poza właściwościami fizycznymi, skupiają w sobie także istotne walory duchowe? – Owszem – potwierdza Pleton. – Tyle że one trochę śmierdzą. Krasnoludki mają rację w tym względzie. Skwar rozłożył nasze żeberka, ale tylko na powierzchni. Pachną mdło i słodko jak czerwcowe kwiaty. Przyrządzamy je ze sproszkowanym zielem lubczyka i spożywamy dosyć łakomie z gorącymi ziemniakami. Skrzaty jedzą również bez wahania, z wyjątkiem Lao-Tana. Starzec otrzymywał dziennie dwie stołowe łyżki gotowanego ryżu. – Żeberka – zauważa Didirot, kiedy ogryzł swoją kosteczkę – ani poważne są, ani komiczne. Mówiąc to robi zeza. – Nie rób zeza podczas posiłku – karci on, Jakub, jego, Andrzeja Zatraceńskiego. IV Termometr wskazuje pięćdziesiąt dwa stopnie w słońcu. Zwykle wilgotne i chłodne powietrze Pomorza przemienia się w konfitury z gnojówki i tylko mocna woń zeschłych traw oraz spieczonych ziół pełzająca ku miastu znad spalonych pól stanowi urozmaicenie dla naszego nosa, przykre urozmaicenie. Ubrani jedynie w białe bawełniane kąpielówki leżymy na dziesiątkach płasko ułożonych książek, stanowiących nasz twardy tapczan. Bezmyślnie wpatrujemy się w Lao-Tana, który nieruchomo, oparty pośladkami o swe pięty, siedzi na piątym tomie Dzieł Szekspira zawierającym tragedie. Dla Lao-Tana nie istnieje żaden dualizm, tym bardziej zimno i gorąco. Nikła wrzawa dochodzi z łazienki, gdyż w zapełnionej do połowy zimną wodą wannie bez przerwy kąpią się nimfy, ale on, Jakub, nie słyszy maleńkich kobiet. Krasnoludki płci męskiej, poza medytującym mistrzem, same wymaszerowały o świcie, aby niezmordowanie poszukiwać tutejszego cmentarza nie narodzonych. My, Zatraceński, leniwie podsuwamy pod głowę pierwszy tom Zarysu literatury greckiej Tadeusza Sinki, przeczytany już dawno i przetrawiony, jak reszta książek, na nicość. On, Andrzej, wspomina jedynie z lekkim żalem, że w książce jest dobry rozdział o Arystofanesie, który, a nie nurzając się w pięknych, archetypicznych zbrodniach Ajschylos, Sofokles oraz Eurypides, winien był zostać wiecznym patronem teatru. Właściwie powinniśmy brać się za struganie sosnowej deski, by sporządzić z niej półkę, której pragnie mieszkająca dwa piętra wyżej sąsiadka. Gotowy polakierowany sprzęt oznacza dla nas kilka paczek makaronu, kilogram kiełbasy zwyczajnej oraz trochę owoców. Andrzejowi wydaje się zabawne, iż trzeba uruchomić siłę woli, wszcząć walkę ze śmierdzącym upałem, spocić się i niezmiernie zmęczyć, aby zarobić na makaron i dzięki niemu przetrwać następne dni. On, Jakub, również nie wyraża chęci do pracy w gorącym powietrzu, ale znajduje uzasadnienie racjonalne dla braku energii w tak rozżarzonej atmosferze. Hałasy w łazience nagle milkną, co może znaczyć, iż rusałki powzięły jakąś wspólną myśl i rzeczywiście, po jakimś czasie, tak nieuchwytnym w bezwolności upału, słyszy Andrzej tupot bosych stóp na płytkach PCV, bo nimi wyłożony jest korytarz wiodący z połączonej z wanną toalety do naszego pokoju. Do Andrzeja przybiega Jeanne Antoinette Pampadour, jeśli tak właśnie się nazywa, gdyż Didirot zwie ją krótko Massaliną. Jeanne Antoinette podtrzymuje maleńkimi dłońmi swoje nagie piersi z nadzwyczaj dużymi sutkami, bardzo stosownymi w proporcji do ogromnych, jak na krasnoludki płci żeńskiej, kul ciążących w stronę bioder. Właśnie ona ma największe cycki spośród wszystkich najad, przecież nie w tym rzecz. – Ty – mówi bezczelnie do niego, Andrzeja Zatraceńskiego, kiedy staje przed naszymi oczyma, a potem wstępuje na leżący wśród trocin poemat Byrona Don Juan. – Ty oceniasz, która jest najpiękniejsza. Miast wstydliwie osłonić swe nadzwyczajne melony przed pięćdziesięcioletnim mężczyzną i uchronić nas od ciężkiego w tym kraju zarzutu erotomanii, szybko zdejmuje swe fantazyjne figi uszyte nie tak dawno z naszego krawata. Pozwala to Andrzejowi stwierdzić, gdyż on, Jakub, jest zdecydowany nie dostrzegać krasnoludków, iż wszędzie jest brunetką, rzecz trochę wstrząsająca, jeśli w człowieku dominuje sentyment wyłącznie dla blondynek. Niewątpliwie szybko dąży do zdobycia naszego największego uznania dla jej piękności, gdyż bez dalszych wyjaśnień otwiera leżącą opodal Antologię poezji francuskiej tom I (drugiego nigdy nie udało nam się nabyć) i kładzie się na białych kartkach z rozwartymi udami, z ramionami uniesionymi w geście zachęty, niezbyt wiadomo do czego, biorąc pod uwagę jej lalczyne wymiary. Spokojnie czytamy wówczas XXXI sonet Ronsarda, bardzo piękny, zaczynający się od słów: „Ostez vostre beauté, ostez vostre jeunesse…”, gdyż Pampadour nie osłania go swym ciałem. Nagle nadchodzi Zhinga z Matumby. O tej najadzie wie Andrzej na pewno, iż kolor jej włosów na głowie odpowiada innym. W naszych czasach, gdy kobiety farbują wszystko, tylko u Murzynek można stwierdzić bez wahania, które włosy kłamią. Zhinga również ma na sobie połowę kąpielowego kostiumu, oczywiście z naszego krawata, ciemnobłękitnego w czerwone kwiatuszki, ale za to na stopach srebrne pantofelki na wysokim obcasie. Niewątpliwie piersi Czarnuchy są odrobinę mniejsze od biustu Jeanne Antoinette, odrobinę. Zhinga już nadchodząc dostrzega wysiłki poprzedniczki, pragnącej natychmiast zdobyć pierwsze miejsce w konkursie, i zanim Madame de Pampadour zdąży zasłonić podbrzusze, czarna rusałka unosi ją do góry za włosy na głowie, takie są prawa równego, demokratycznego startu. Pierwszy raz widzimy z bliska Murzynkę z piersiami, które wydają się smaczne jak zapomniana czekolada, bąblaste pojemniki z niejasnym nadzieniem. Oczywiście nie dostrzegamy obydwaj, jedynie on, Andrzej. – Masz wybrać najładniejszą – mówi do nas spokojnie Zhinga. – Według tego, co wiesz o estetyce. – Po co? – pyta on, Andrzej. – Każda istota pragnie przodować. Wilk w stadzie, mężczyzna w grupie, nimfa wśród innych. – Ja – zauważa on, Andrzej – nie pragnę przodować. – Być pierwszym – oponuje Jakub – to dążenie racjonalne, zgodne z prawami życia. To ty zabijasz we mnie chęć wybicia się! On, Jakub, traktuje ten spór w oderwaniu od sytuacji. W jego mniemaniu w nagrzanym pokoju nie przebywa nikt prócz nas. Jeanne Antoinette de Pampadour wyzwala swe włosy z dłoni Zhingi i wyjaśnia: – Człowieku, będziesz sędzią. Ocenisz, która z nas posiada najpiękniejszą pieśćkę. Nie znamy takiego pojęcia i on, Andrzej, tłumaczy się najadom z niezrozumienia zadania. Zhinga z Matumby uśmiecha się ironicznie. – W twoim języku - mówi – ugruntowanym przez tysiące lat pruderii, ten fragment kobiecego i rusałkowatego ciała ma jedynie nazwy wulgarne. Najbardziej upragniony, więc najbardziej prześladowany słowem. – Ach – mówi on, Andrzej, i rumienimy się z jego powodu, gdyż te tysiąc lat ukształtowały także i nas. – Pierwsze wybory Miss with the most beautiful pussy na świecie – śmieje się Zhinga. – Zrobimy dobry początek. On, Andrzej, zawsze ulega krasnoludkom. Ma tylko jedną obiekcję: – A mistrz? Mistrz ma na to patrzeć? – Dla Lao-Tana nie istnieje nagość ani ubranie – przypomina Zhinga. Doniosłym, jak na dziwożonę, krzykiem wzywa pozostałe rusałki na konkurs. Nimfa Hrabina Zofia Potocka przychodzi w dziwnej koszulce sięgającej do pępka, z opuszczonym lewym ramiączkiem pod kształtną piersią o barwie bladego złota. Zdaje się, iż jest to trafne i ładne określenie: złoty cycek. Koszulka Hrabiny dowodzi, iż rusałka orientuje się w psychologii: sama nagość nie jest tak porażająca jak odsłonięta. Jasne, proste włosy na jej głowie wprowadzają jego, Andrzeja, w dobry nastrój, którego nie burzy rudy gąszcz stanowiący granice jej ładnego brzuszka. Więc leżymy nadal na wymoszczonych strużynami książkach, oddychając z trudem lepkim powietrzem, a Zofia Potocka o twarzy cynicznego aniołka prezentuje nam pieśćkę ledwo rozbudzoną w rozwartości ud, wśród miedzianych włosów. Hrabina Potocka jest chyba zdziwiona, iż on, Andrzej, nie zamierza zerwać tego dojrzałego owocu, jeśli już nie dotrzeć palcem do pestki, gdyż dzieli się na dwoje. Trzeba przyznać, iż tam mała płeć, bo przecież nie większa od rajskiego jabłuszka, wywołuje wyłącznie wrażenia estetyczne, więc inne, niż gdy mężczyzna ma do czynienia z normalną kobietą. Nimfa nadaremnie przykuca rozdzierająco, bardzo chce przodować w tym względzie. Andrzej waha się nieco, gdyż dobrze byłoby do grona sławnych Polek dołączyć mistrzynię i w tym względzie, jesteśmy wspaniałym, przodującym narodem. Niemniej on, Andrzej, jest także przedstawicielem narodu sprawiedliwego, więc przenosimy wzrok na kolejną boginkę. Hrabina Zofia nie rezygnuje jednak, chwyta naszą dłoń i kieruje palcem, więc powoduje, że bezwolnie pieścimy opuszkiem rudą miękkość, otrzymując coś w rodzaju pocałunku myszy z gorącym pyszczkiem. Rzecz jest o tyle straszna, że rusałka Hrabina Zofia Potocka pachnie tam różami, nie do wybaczenia. Drobna Yoriko Hiroshi podchodzi do nas golutka i natychmiast kładzie się z finezja na okładce wartościowego dzieła J.W. Halla Japonia od czasów najdawniejszych do dzisiaj. Prezentuje kulistość piersi w stanie leżącym, które jakby odrywają się od niej wypełnione gazem lżejszym od powietrza, co chyba się nie zdarza. Yoriko rozwiera niemo wargi, jedne i drugie. Obok niej Katcina Calako, czyli Panna Kukurydza, ubrana w przezroczysty biustonosz oraz wzorzyste podkolanówki i nic więcej. Siedzi na powieści Hamsuna Głód i przybiera wstydliwą pozę, gdyż obydwu dłońmi osłania ciemne włosy podbrzusza, lokując kciuki w samym środku. Znów krucze włosy, tyle że delikatniejsze od tych na głowie. Nagle na krótko odrywa ręce od przedmiotu konkursowej oceny, by on, Andrzej, zauroczył się jedynym zaoczeniem czerni i amarantu. Zhinga natomiast zsuwa swe figi i tańczy uginając kolana na obwolucie monografii Basila Davidsona Czarna matka. Obok Madame de Pampadour, leżącej tak, by dostrzegać wyłącznie rzecz zasadniczą, stoi spokojnie Sefona niby mały, nagi pomniczek śródziemnomorskiej starożytności. – Powiedz, człowieku! – krzyczy Pampadour. – Nie wiem – odpowiada on, Andrzej, i tłumaczy rusałkom, że nasza wiedza o sposobach opisywania, więc i oceniania kobiecych kształtów, nawet jeżeli są one zminiaturyzowane, pochodzi z pewnej liczby pięciu tysięcy przeczytanych książek. Bardzo trudno wykorzystać ją do sklasyfikowania uroków sześciu nimf, aby beznamiętnie, czyli obiektywnie, wyjąć z nich taką, która posiada najwięcej pięknych elementów zharmonizowanych w estetyczną całość, w tym bezwzględnie śliczną pieśćkę. Nie można bowiem wyrazić autorytatywnej opinii odrywając pieśćkę, kojarzącą się z puszystością i pełną słodyczy miękkością, od całości. – Dobrze – mówi spokojnie Sefona. – W tych twoich książkach do czego najczęściej ciało kobiety, więc i najady, bywa przyrównywane? – Najczęściej? – zamyślamy się. – Najczęściej funkcjonuje owocowa skal dla piersi oraz bioder, zoologiczna lub drzewna dla nóg oraz kwiatowa na oznaczenie pieśćki. Być może w tysiącach innych książek, których nie zamierzamy już wertować, wymyślono bardziej oryginalne porównania, przecież najważniejszy jest związek z tradycją. Pominę jedynie, tak modne ostatnio, pojęcia ginekologiczne i przykre nazwy ulicy. – Tak – potwierdza Panna Kukurydza – uzmysławianie sobie podobieństwa kobiecych piersi, nawet jeśli chodzi o kobiety tak małe jak my, rusałki, zarówno w kształcie jak i w odpowiednich proporcjach wielkości, do różnych owoców ma szereg zalet. Przede wszystkim pozbawione jest niepożądanej zmysłowości, tępionych przez prymitywne społeczeństwa cywilizacyjne elementów pornografii. – Oczywiście – wtrąca Yoriko – nikt nie pomyśli o podniecającym głaskaniu melona, ugniataniu jabłka lub ssaniu kabaczka. – Sutki – potwierdza Zhinga z Matumby – sutki natomiast dobrze jest zestawiać z przedmiotami nieorganicznymi: złotymi lub miedzianymi pieniążkami, ewentualnie, przy znacznych rozmiarach, z talerzykami z brązu, a nawet tarczami. Możliwość wchłonięcia w usta czy drażnienia językiem rudej monety albo zardzewiałego spodeczka nie pomieści się w głowie najbardziej zepsutego erotomana i sprośnego starca. Zresztą bezpiecznie jest mówić o sutkach jako o zakończeniach różnych twardych owoców, bo ma to ściślejszy związek z poprzednimi metaforami. Wymiana poglądów z nimfami jest dla niego, Jakuba, tylko złudzeniem wywołanym przez Andrzeja. Myślenie jednak o soczystych owocach w męczącym upale sprawia nam pewną przyjemność, zwłaszcza iż wyobraźnia Andrzeja myje je zimną wodą czystych strumieni i prawie czujemy w ustach smak chłodnych, rzeźwiących soków. Rusałki odchodzą, by znów zażywać kąpieli, a Andrzej robi zestawienie ich piersi, oczywiście w skali pomologicznej. Jest pewien problem: gdyby brać pod uwagę rzeczywisty wzrost nimf, należałoby posługiwać się owocami tak drobnymi, jak agrest, maliny, najwyżej rajskie jabłuszka. Tę poważną barierę on, Andrzej, omija, podnosząc, we wszystkich porównaniach, najady do wysokości oraz objętości normalnych kobiet. To jest tak, jak gdyby patrzeć na prawdziwe dziewczyny z odległości kilku metrów. Z tego względu dwie dynie dużej wielkości w miejscu piersi Andrzej przypisuje Madame Antoinette de Pampadour. Idąc ku owocom mniejszym, dobrze rozwinięte melony przynależą Zhindze z Matumby, choć bardziej adekwatne wydaje się użycie wyrazu arbuzy. Natomiast Hrabina Zofia Potocka szczyci się nieźle wykształconymi, apetycznymi burakami o barwie pastewnych, chociaż można mieć wątpliwość, czy w tym wypadku nadal jest mowa o owocach. Buraki te nie pachną jednak polem czy jesiennymi ogniskami, co podniosłoby stosowność skojarzenia. Mają woń cmentarnych jaśminów. Zachwycająca jego, Andrzeja, z innych powodów Katcina Calako otrzymała od natury dwie soczyste gruchy, prawie rozplaśnięte z dojrzałości. Andrzej uznaje, że właściwym określeniem dla piersi Yoriko Hiroshi będzie przyrównanie ich do opuchłych cytryn, z gładką jednak skórką, choć o mocnej woni ogrodowych floksów. Najmniejsze piersi wyhodowała sobie jasnowłosa Sefona, gdyż są to dwa normalne jabłka, czysto umyte, może jakimś deszczem, z wonią wody, gotowe do spożycia. Wówczas też z pewnym niedowierzeniem on, Andrzej, stwierdza, iż wielkość biustu nie rzutuje wprost proporcjonalnie na rozmiar ich zakończeń, chociaż z reguły tej należy wyłączyć Madame de Pampadour, gdyż jej dynie znaczą dwie urocze pokrywki ze stosownymi uchwytami. Zhinga ma w tym miejscu bardzo czarne kieliszki. Pod względem wielkości sutek drugie miejsce należy się Calako – Pannie Kukurydzy, w jej gruchy żarłocznie wrosły dwa spodki. Pozostałe zestawia on, Andrzej, z wielkościami i urokiem dawnych monet, złotych dukatów i miedzianych szelągów, z wyjątkiem Hrabiny Zofii posiadającej dzwonkowe przyciski. Najmniejsze monety, jakieś blade półgrosze, ma w miejscu sutek śródziemnomorska Sefona. Istotnym elementem w konkursie, który zorganizowały rusałki, jest niewątpliwie kształt bioder. On, Andrzej, pod tym umownym określeniem rozumie całość owej części ciała kobiecego, która stanowi oprawę dla pieśćki, w tym widzianą również z tyłu. Stosowanie w dalszym ciągu skali pomologicznej, czyli wyszukiwanie ogromnych owoców, oczywiście zestawianych parami, wydaje się Andrzejowi niestosowne, gdyż i one budzą apetyty, pod które łatwo podłożyć inne. Rzecz tkwi przecież wyłącznie w uchwyceniu piękna. Andrzej uznaje, że jedynym emocjonalnym wyjściem będzie porównanie tych gładkich, wypielęgnowanych przez nimfy i drgających podczas ruchu półkul z estetyką dawnych statków oraz okrętów, które budzą wszelkie tęsknoty prócz zmysłowych. Subtelnie więc wyobraża sobie rufy żaglowców skojarzonych z całym wdziękiem sylwetek, masztów oraz wypełnionych wiatrem płócien. Jeanne Antoinette de Pampadour jest tedy brygantyną, tak jak Zhinga zgrabnym brygiem, gdyż przeciwwaga jej piersi prezentuje się niby bardzo szerokie, oczywiście uczynione z hebanu, zakończenie dwumasztowca. Hrabina Zofia ma rufę fregaty, a Katcina Calako kojarzy się raczej z kliperem niż bardziej wąską korwetą. Jeśli istniał kiedyś okręt pośredni między wielkim brygiem a mniejszą brygantyną, tedy podobny jest w swej części do bioder Sefony. Yoriko Hiroshi stanowi w takiej armadzie po prostu małą żaglówkę, może nawet żaglóweczkę. Pierwotnie nogi rusałek łączą się w wyobraźni jego, Andrzeja, z odnóżami gazel, antylop, kóz, saren oraz podobnych kopytnych do bizona włącznie, gdy nie da się pominąć owłosionych ud oraz łydek Jeanne Antoinette. Po zastanowieniu się wybiera do porównań raczej mniej samicze drzewa: świerki, topole, konary klonów, mocne pnie młodych buków, wszystko, co proste i owalne. Klasyfikację brzuchów on, Andrzej, opuszcza, samo pojęcie brzucha, szczególnie wypełnionego zupą czy brzydko pachnącą kaszanką, wydaje mu się ordynarne. Zresztą dziwożony mają, poza dwiema, brzuchy nadzwyczaj mało wypukłe i wyobraźnia Andrzeja rodzi jedynie dla porównania serwisy obiadowe oraz zestawy naczyń do mycia i kąpieli, owe płaskie talerze, srebrne misy, polerowane miednice. Można zastanowić się nad faktem, iż on, Andrzej, nie poświęca uwagi twarzyczkom rusałek. Otóż są one zbyt myślące i cyniczne oraz wyjątkowo stare, a przecież nie jest wybierana kandydatka do Nagrody Nobla, tylko Miss Pussy, zupełnie inna dziedzina. W tym duchowym obcowaniu z pięknem, w leniwych rozmyślaniach jego, Andrzeja, o kształtach i proporcjach o mało nie zapomina, iż poruczono mu wybrać nie tyle estetyczne i smaczne otoczenie pewnego szczegółu, ile sam szczegół, owo nic, które tak bardzo lubią wypełniać mężczyźni i krasnoludki. Nieoczekiwanie zadrżeliśmy wówczas, dla Andrzeja bowiem staje się jasne, iż we wszystkich sześciu przypadkach rusałki ukazały ów element nabrzmiały i co najmniej częściowo rozwinięty. W ludzkim świecie oznacza to gotowość. Na szczęście wszystko kojarzy się jemu, Andrzejowi, wyłącznie z pięknem kwiatów. Jest też możliwe, że nimfy, aby zamaskować owe organy i umożliwić nam wyłącznie wrażenia estetyczne, rzeczywiście upięły sobie tam kwiaty. Tedy Sefona ukazała w tym miejscu, okolonym jasnymi jak zeschłe zboże włosami, szkarłatny dzwonek pojedynczej kampanuli. Zhinga z Matumby lwią paszczę o barwie amarantu. Yoriko bladoróżowy cyklamen. Natomiast pozostałe trzy malwy. Rozwinięte, zawilgocone, pojedyncze kwiaty: czarno-czerwone u Madame de Pampadour, rubinowe u Panny Kukurydzy, prawie zupełnie białe w tej garści siana, jaką ma na łonie Hrabina Potocka. Słuszne tedy jest porównanie kobiet do kwiatów różnego rodzaju. Mamy oczy zamknięte, smród rozprażonego dnia pełznie ustawicznie ku naszym nozdrzom i nienawidzimy kwiatów bezwstydnie rozkwitających w setkach ogrodów i na polach za miastem. – Człowieku – mówi twardo Madame Jeanne Antoinette de Pampadour – poweźmij decyzję i powiedz. Są znów wszystkie naprzeciw naszego wzroku, choć w miejscu, w którym stają jak gromadka bezczelnych dziwek, dla Jakuba kipi tylko przenikające przez okno słońce. Nagie zupełnie z wyuzdaniem prezentują swe rozwinięte kwiaty wśród łodyg rozstawionych nóg. Mając w pamięci wszystkie ich zalety oraz uroki posegregowane pod względem kształtu i wielkości, szczególnie czarującą smukłość dawnych statków z szerokimi rufami, on, Andrzej, zdaje sobie sprawę, iż nie potrafi stwierdzić, co jest piękniejsze: jabłko lub melon, nabrzmiała cytryna albo roztrzaskująca się z dojrzałości gruszka. Musi też wziąć pod uwagę świadomość, iż my, Zatraceński, kiedyś nadzwyczaj lubiliśmy słodkie gruszki, dzielone z rojem żarłocznych os. Z kolei niewiele wiedzieliśmy o starych żaglowcach, uwodziły nas jedynie ich piękne nazwy. Nawet Jakub nie jest w stanie określić, czy największą ze wszystkich rufę miał rzeczywiście bryg, rufę podobną w wyobraźni Andrzeja do szerokich pośladków Zhingi. A do rozwartych paszcz kwiatów czekających na zapylenie czujemy mocny wstręt. – Wszystkie – stwierdza ostrożnie on, Andrzej – są atrakcyjne. Te pieśćki wasze i cała reszta. – Przecież moja jest największa – drze się Pampadour. – Ty ślepy melonie! – Nie wiedziałem – mówi zdenerwowany nieco Andrzej – że najważniejsza jest wielkość. To bardzo łatwe, trzeba wziąć tylko suwmiarkę… Ale Pampadour już śmieje się uroczo, a Yoriko zdradza główny sens całej imprezy, właśnie ona, najbardziej krucha i pozornie uduchowiona: – Chciałyśmy zapalić cię do kochania. Z pewnością nie kochałeś się jednocześnie z sześcioma kobietami tak różnych ras i urody. Ma na myśli zdarzające się mężczyznom pragnienia, by choć raz poznać ciała i temperamenty Murzynek, Indianek czy Azjatek, skoro los przywiązał człowieka do Europejki z najbliższej okolicy. – To znaczy – mówi wprost Madame de Pampadour – zrobimy małe pieprzonko. On, Jakub, zaczyna kipieć z oburzenia na niego, Andrzeja, choć rozumny stosunek do świata wyklucza takie reakcje. – Nie dość – mówi podniesionym głosem – że twoja wyobraźnia kierowana przez ciemny seks, prawdopodobnie z powodu lenistwa i upału, tworzy te niewielkie, bezwstydnie rozebrane nimfy, to jeszcze zamierzasz mieć z nimi jakieś obrzydliwe praktyki. Jeśli nie możesz się już opanować, to idź do kawiarni „Franciszkańska” i kup sobie na wieczór normalną dziewczynę. Nie zapomnij jednak, iż kochamy panne Nu-Nu. Ja nie zdradzę panny Nu-Nu, nigdy. My, Zatraceński, wiemy mimo to, że on, Jakub, weźmie udział w każdym działaniu jego, Andrzeja, oraz odwrotnie, niezależnie od stanu umysłu czy emocji, stanowimy bowiem jedność. Jest to zresztą bardzo wygodne w każdej sytuacji, gdyż jeden z nas zawsze zachowuje czystość sumienia, czymkolwiek ono jest. – Nie rozstrzygnę tego zagadnienia – zwraca się do niego, Jakuba. – Prawdopodobnie zostanie przez psychiatrów zakwalifikowane jako nimfofilia imaginacyjna. Ukucie pojęcia uspokoi ich, a nauce przybędzie nowa kategoria zboczenia płciowego. Łatwo też będzie określić tło, na którym zboczenie powstaje: samotność starzejącego się mężczyzny, nie zaspokojone potrzeby erotyczne, wybujała fantazja i brak uwarunkowań do kompensacji w inny sposób. Jako że nikt nie uwierzy w krasnoludki, będzie mowa także o dość wczesnym zdziecinnieniu. Bardziej jednak interesuje mnie inny problem: czy stosunek zbiorowy z kobietami wielkości dwudziestu centymetrów jest zdradą dorosłej, normalnej kobiety, w tym wypadku panny Nu-Nu? – W żadnym wypadku – uspokaja Sefona i reszta jej towarzyszek potwierdza to gestami. – Jesteście przecież takie małe – mówi on, Andrzej. – Bo w ogóle nie warto rosnąć – zauważa Zhinga z Matumby. – Zdrada – tłumaczy Hrabina Zofia, gładząc bez żenady w wyuzdany sposób swe piersi – zachodzi wówczas, kiedy dojrzały człowiek zaczyna pragnąć innego partnera niż ten, z którym się związał pisemnie lub ustnie. Figle z takimi kurdupelkami jak my nie są uwzględnione ani w obyczaju, ani w prawie. Zresztą, co powie panna Nu-Nu, gdy uczciwie przyznasz się jej do pewnych wrażeń zaznanych z krasnoludkami, płci żeńskiej oczywiście? Rozśmieszymy pannę Nu-Nu, to rzecz niewątpliwa. – Do rzeczy więc – namiętnie zachęca Panna Kukurydza. Natychmiast powstaje podstawowy problem techniczny. Wiemy bowiem z niektórych z tych pięciu tysięcy książek, a także nieco z doświadczenia, iż rzecz należy poprzedzić umiejętną grą miłosną, w tym delikatnymi pieszczotami stref erogennych na ciałkach nimf. Nie dość jednak, iż palce jego, Andrzeja, a więc nasze, są chropowate i twarde od stolarskiej roboty, to ponadto subtelna skóra rusałek może zostać zdarta od samego muśnięcia, co raczej nie dostarcza właściwych wrażeń. Można by je pieścić ustami, ale pachniemy zbyt mocno robionymi z suszonego nawozu papierosami o demokratycznej nazwie „Popularne”, by nimfy nie traciły przytomności od naszego oddechu. Istnieje również niebezpieczeństwo połknięcia, jeśli nie całej dziwożony, to jej cycka lub nogi. Zresztą od której zacząć, by nie skrzywdzić innej, lub czy pieścić je łącznie dwiema tylko rękami? Nie mogąc podjąć decyzji, której nie sprzyja paraliżujący upał, więc niechęć do jakiegokolwiek wysiłku, on, Andrzej, zdaje się na inicjatywę rusałek, jeśli wiedzą, czego pragną zaznać z mężczyzną tak bardzo nie dostosowanym do ich wymiarów. Cokolwiek mówić by o miłości, nawet słowami Ibn Hazma, którego książeczka O miłości i kochankach akurat obnaża się z warstwy trocin na podłodze, („Tajemnica miłości ma tyle uroku, że nigdy jej nie dorówna jawne połączenie”), to przecież najbardziej niezbędny w niej okazuje się określony organ, który rusałki wysłupują z naszych bawełnianych majtek. Obejmują go jak pień drzewa, które rośnie w tych sprzyjających warunkach, i my, Zatraceński, pozbawieni zostajemy znaczenia na rzecz tego drzewa bez kory. On, Jakub, wyłącza swój rozsądek, ale nie ma to znaczenia, gdyż jesteśmy tylko zbędnym dodatkiem do naszej fizycznej części. Jeanne Antoinette de Pampadour wdrapuje się na szczyt pnia, mocno obejmuje go udami jak grzbiet konia i zjeżdża zeń, zwilżając drogę sokiem swej przyjemności. Potem wszystkie zasiadają na tym, jakby pochylonym przez burzę, drzewie i krzyczą przylepione przylgami swych pieściek do gorącej powierzchni. On, Andrzej, stwierdza wtedy daremność całego wysiłku rusałek, by zostały wypełnione tak, jak to uważa się za normalne przy prawidłowym zbliżeniu. Niezbyt wiadomo, kto tu kogo posiada i czy w ogóle jest to stan jakiegoś posiadania. Objawia się cała nędza erotyzmu, mimo że cały wszechświat chce nam wypaść z brzucha i wedrzeć się w brzuchy małych rusałek. My, Zatraceński, od początku gier miłosnych leżymy na plecach, mając pod karkiem Żywoty pań swawolnych, prozę Aretina, kilka książek markiza de Sade, Musila Człowiek bez właściwości w czterech bodajże tomach i Życie seksualne dzikich. Dzięki temu możemy spoglądać poniżej naszego pępka, gdzie nimfy właśnie przechylają pień, zwrócony uprzednio ku naszym kolanom, w stronę naszych oczu. Tylko on, Andrzej, jest świadomy tych czynności, gdyż rozsądnym normom moralnym jego, Jakuba, nie odpowiada osiągane w podobny sposób zadowolenie zmysłów. Oczy najad są roziskrzone, usta chwytają oddechy z sapaniem, piersi większe niż przedtem, a sutki wyprężone niby ostre kolce. Nawet ich pupki wydają się bardziej pełne i okrągłe, a kwiaty wpięte we włosy między udami rozwinięte zostają w sposób ostateczny. Pierwotna, trochę dzika zabawa przemienia się w wysublimowane czułości, oczywiście wyłącznie wobec naszej części, gdyż całość jest raczej nie zauważana. – Mój wspaniały! – pokrzykuje de Pampadour, przyciskając doń twarzyczkę oraz obfite piersi. – Mój potężny! – mówi Zhinga z Matumby. – Mój szlachcic! – wytwornie zwraca się doń Hrabina Potocka. – Mój wojownik! – przekrzykuje ich Katcina Calako. Dla Yoriko Hiroshi organ nasz jest wielkim pędem bambusa, tylko Sefona nazywa go niejasno krzywdzicielem kobiet i rusałek. Jeanne Antoinette, może z racji posiadania największej pieśćki, próbuje się nią nabić na ten ogrom i ciało nasze reaguje znanym spazmem, jakbyśmy byli królem Francji, Ludwikiem XV, zaspokojonym właśnie przez faworytę. On, Andrzej, słyszy jeszcze wysoki, triumfalny krzyk rusałek i pogrążamy się w miłą, ale coraz bardziej gorzką nicość. Zawsze potem, po spełnieniu funkcji samca, jest się niepotrzebnym i przebywa się w pustce dającej beztrwożne odczucie śmierci. Kiedy otwieramy oczy, on, Andrzej, widzi najady siedzące z rozwartymi nogami na naszym brzuchu, właśnie w tym, co wystrzeliło z nas i mogło dać początek nowemu, głupiemu życiu. Poruszają małymi pośladkami i on, Andrzej, odnosi wrażenie, że one piją to płynne nasienie tamtymi, łakomymi wargami. Zamierza je zrzucić ruchem naszej ręki, ale Sefona mówi stanowczo: – Cicho! – Urodzimy ci następne pokolenie krasnoludków – wyjaśnia Yoriko. – Tylko człowiek może je powołać w naszym wnętrzu. – Nie zamierzam – on, Andrzej, jest straszliwie wzburzony. – Nie zamierzam być ojcem kieszonkowych kurdupli. Już więcej niczyim ojcem! Niemniej jest za późno, gdyż nasycone nimfy wstają i dumnie schodzą z naszego ciała, jakby już zyskały samopoczucie zadowolonych matek. On, Andrzej, został oszukany, a Jakub śmieje się z niego i mówi: – Widzisz, pożądliwy staruchu, oto kara za erotomanię. Będą cię prześladowały wizje malutkich jak chrząszcze krasnoludkowych dzieci. Twoich. – Powiedz mu – on, Andrzej, delikatnie prosi niewzruszonego Lao - Tana pogrążonego dzień i noc w medytacjach – powiedz temu racjonaliście, że także został ojcem. Lao - Tan patrzy na nas życzliwie i stwierdza spokojnie: – Forma nie jest różna od Pustki, Pustka nie jest różna od Formy. Ale racjonaliści, reiści i inni fanatycy materii nie słyszą prawdy nie tylko wówczas, gdy wypowiada je stary chiński krasnoludek. Obrzydliwie zadowolone najady powstają powoli, prostują członki i uciskają nasz brzuch małymi stopami. Yoriko Hiroshi traktuje go jako batutę, odbija się, robi kozła w powietrzu i spada. Zabawa podoba się Pannie Kukurydzy, więc czyni to samo. – Niech was diabli – krzyczy on, Andrzej. – To boli. Zrywamy się nagle z łoża rozkoszy, nie dbając o ześlizgujące się z naszego ciała rusałki. Madame de Pampadour zauważa złośliwie: – Po miłości należy okazać partnerkom odrobinę czułości, ty potworze! Potem pod strumieniem zimnej wody zmywamy przykre ślady. Lodowaty płyn przywraca jemu, Jakubowi, sprawność myślenia. Po raz pierwszy nie tyle zauważa kąpiące się w wannie obok nas malutkie kochanki, ile wyraża zrozumienie dla przywidzeń jego, Andrzeja, i próbuje znaleźć rozsądne tego wytłumaczenie, biorąc łaskawie część winy na siebie. – Skrzaty są niczym innym – mówi, gdy namydlamy brzuch – niczym innym w twoich doznaniach, jak czysto europejskim bałaganem zrobionym z krzyżujących się refleksji, opinii oraz uprzedzeń. Są wytworzone w tobie, więc i we mnie, brakiem możliwości skupienia się na jakimkolwiek jednym, podstawowym problemie życia. Mój zaśmiecony umysł, wypełniony wiedzą z pięciu tysięcy książek oraz własnymi przemyśleniami, a także emocjonalne traktowanie wielkości zjawisk przez ciebie, Andrzeju, zagubiło nas ostatnio w świecie mnogości i nie jesteśmy w stanie dostrzec wypełnionej przez tę wielorakość pustki. Tej pustki, w którą zdecydowaliśmy się odejść już niedługo. Nasze postarzałe ciało stara się wywrzeć wpływ na tę ostateczną decyzje i tworzy wizje, w tym wypadku sześciu słodkich kobietek, posiadanych przez nas jednocześnie, a w istocie wcale nie posiadanych, chociażby z prostej racji ich nikłego wzrostu. Opanuj się, to półzwierzę, jakim się stajesz reagując emocjonalnie, nie powinno decydować o naszym rozumieniu bytu. Raz zdominowani przez intelekt kosztem emocji, innym razem kierowani przez uczucie wyzwolone z rozumu, w nędzny sposób marnujemy ostatnie miesiące życia. – Frajerze – odzywa się Sefona skrupulatnie myjąca właśnie swoją kolorową pieśćkę długimi palcami – nie czytałeś nigdy, że dla większości ludzi oraz krasnoludków jedynym sensem życia jest miłość? Skrobania do drzwi uświadamiają jemu, Andrzejowi, że wróciły właśnie krasnoludki płci męskiej. Wyskakujemy więc z wanny i biegniemy je wpuścić, zupełnie zapominając o własnej nagości. Nie zapomina o tym Jakub, ale według niego za drzwiami nie ma nikogo, więc nasza golizna nie ma znaczenia. Krasnoludki, spieczone słońcem i niezmiernie zakurzone wyschłym orudem miast, ponuro patrzą na naszą nie osłoniętą niczym płeć. – O – zauważa Pleton – zostawiliśmy go samego z naszymi towarzyszkami, a on, podły ekshibicjonista, brzydki staruch, kusi je swym skurczonym wisiorkiem. Z łazienki wybiega golutkie stado mokrych rusałek i zatrzymuje się przy naszej lewej nodze. – Nie tylko kusi – mówi bezczelnie Jeanne Antoinette. – Połapał nas, zdarł suknie i zmusił do bezwstydnych zachowań. Mechiavelli blednie, zaciska piąstki i pyta wzburzony: – Czy, czy nie stało się coś więcej? – O tak – potwierdza Zhinga. – Zdaje się, że będziemy w ciąży. On, Andrzej, już wie, co usłyszy od skrzatów, i wcale się nie myli. – Moralność i filozofia, zasady etyczne i teorie bytu oraz poznania, konwencje, konwenanse, poczucie piękna, uczciwość, sprawiedliwość, wrażliwość, subtelność i delikatność człowieka odsunięte na bok za jednym zamachem! Wystarczy zostawić go na chwilę z pięknymi, bezbronnymi kobietami, nawet jeśli są to jedynie malutkie rusałki, aby podlegał wyłącznie pragnieniu iluzorycznej przyjemności i biologicznemu instynktowi płodzenia. Co za bydlę! – W istocie – potwierdza smutno Ainstein. – Zniewolić takie małe istotki. – Zabić rodzącą się przyjaźń – dodaje Pitigoras. – Zhańbić nasze żony! – krzyczy Didirot. – I to taki stary już, pomarszczony, zgarbiony, nieprzyjemny stolarz – płacze Hrabina Zofia Potocka. – Zaglądał nam – niespodziewanie kłamie Yoriko. – Za pomocą szkła powiększającego. Tam zaglądał! – Tak bardzo oszalał – twierdzi Madame de Pampadour – że próbował mnie wziąć, jakbym była większa od niego! – Dłubał mi – wyznaje Katcina Calako. – Człowieku – pyta smutno Pleton – czy nie masz żadnej normalnej kobiety? On, Andrzej, powinien wyznać, że kochamy pannę Nu-Nu, która może nas nawet wkrótce odwiedzi. I że zdradziliśmy ją z gromadką wiewiórek, co jest nie tylko przykre, ale i głupie. Nie przychodzi mu nawet do głowy, by powiedzieć, że najady złośliwie kłamią, jeśli chodzi o przyczynę, bo skutek jest faktem. On, Jakub, drwi w myśli z duchowego stanu Andrzeja Zatraceńskiego. Nie jest bowiem przewiną wobec nikogo doznać seksualnego zaspokojenia pod wpływem sennych marzeń, gdy ukochana kobieta znajduje się daleko. – Zabijmy go – proponuje Mechiavelli. – Taki był przez wieki obyczaj za skorzystanie z wdzięków należącej do kogo innego kobiety lub rusałki. – Może lepiej uciąć mu tą starą ozdobę? – zamyśla się Pitigoras. On, Andrzej, gotów jest zgodzić się na wszystko, w tym na kastrację, karę dla mężczyzn dotkliwszą niż utrata życia, by dać karzełkom zadośćuczynienie. Ciekawe, myśli on, Jakub, czy panna Nu-Nu, która nie przepada z tym naszym organem, choć lubi inne pieszczoty, kochałaby nas dalej, gdybyśmy się go pozbyli? Nagle na zewnątrz domu słychać wielki rumor. Podbiegamy do otwartego w pokoju okna. Na zdeptanej, suchej trawie leży kawał rynny, którą dzieci oderwały z dachu budynku i spuściły na dół. Kiedy on, Andrzej, wraca do bolesnej kwestii moralnej, jaką zrodziły wydarzenia upalnego dnia, krasnoludki zachowują się tak, jakby nic nie zaszło. – Och – mówi mimochodem Mechiavelli – ani honor człowieka i krasnoludka, ani powinność i niepowinność, tym bardziej zagadka bytu, cel istnienia i sens życia nie tkwi w pustce damskiego otworka, ktokolwiek ku satysfakcji obojgu partnerów ją zgłębia. – W każdym razie – dodaje Pleton – będziesz ojcem. Bo widzisz, my jesteśmy zdolni pieścić nasze towarzyszki na wszelkie sposoby, w tym odkrywcze, więc możesz, jeśli zechcesz, wiele się jeszcze w tej kwestii nauczyć, ale następne pokolenie krasnoludków płodzi jedynie człowiek. Zostałeś wybrany przez nasze rusałki i dokonałeś rzeczy. Jeśli umrzesz, a wybierasz się do tej Pustki, pozostawisz po sobie dwanaścioro następnych skrzatów, bo nimfy zawsze rodzą bliźnięta. Pomyśl, czy nie jest to dobry ślad twojego istnienia, równie dobry, jak zbudowanych przez innych dom, pieczony codziennie chleb, mącąca umysły oraz uczucia kolejna książka lub tylko napis na rozsypującym się nagrobku? V Jak groźne mogą być krasnoludki w samoobronie, doświadcza najwybitniejszy pisarz pomorski Ludwik Dydek-Szacowny. My, Zatraceński, nie faworyzujemy Dydka tą opinią, gdyż najwybitniejszymi jest większość literatów, zwłaszcza w pojęciu własnym, co zawsze daje człowiekowi siły do tworzenia arcydzieł. Robiąc, w kapryśny sposób, niniejsze sprawozdanie z wytężonej działalności krasnoludków na środkowym wybrzeżu, posiadamy pełną świadomość, iż nie tworzymy żadnej literatury, o czym świadczy chociażby prostota techniki naszego zapisu zdarzeń oraz stanów umysłu jego, Jakuba, i uczuć jego, Andrzeja. Nie znamy zresztą tutejszej prozy ani poezji, gdyż nasza lektura skończyła się na pięciu tysiącach leżących właśnie w strużynach książek. Wszystko, czego on, Andrzej, dowiaduje się o Ludwiku DydkuSzacownym, pochodzi z opinii skrzatów, tedy nie ze strachu, bo życie nasze już jest zamknięte wyznaczoną granicą, ale z poczucia niepoważnej sprawiedliwości za wszelkie sądy odpowiedzialność składamy na gnomy. Od razu trzeba się zastrzec, iż nigdy nie będzie jasne, dlaczego krasnoludki składają komuś wizytę i często zachowują się nieprzyjemnie wobec otoczenia. Ich działalność jak gdyby pozbawiona jest przyczyn oraz celów, chyba żeby przyjąć, iż niestrudzenie poszukują jakiegoś cmentarza nie narodzonych, co nie ma sensu. Niemniej on, Andrzej, rad bardzo, iż spisując to wszystko, nie wdepnęliśmy w tradycyjne koleiny związków przyczynowoskutkowych, koleiny fałszywe natychmiast, gdy spytać na przykład: dlaczego urodziliśmy się i żyjemy? Do pisarza karzełki wybierają się w piątek, dziewiątego lipca, w dzień od świtu cuchnący gorącem potwornego lata. Skrzaty wstają już o godzinie czwartej nad ranem, nie tak wcześnie jednak, by wyprzedzić grupę dzieci z naszego domu, która piłuje jakieś rury w piwnicy, co nie przeszkadza smacznie spać ich rodzicom. Przy dźwiękach demontowanego centralnego ogrzewania krasnoludki odświeżają kilkanaście języków współczesnego nam świata oraz wiele martwych, gdyż Dydek-Szacowny słynie wśród nich biegłą znajomością wszelkiej starożytnej oraz dzisiejszej mowy. Zamiast więc smacznie przeciągać się wśród sennych widziadeł w śmierdzącym oleju gorącego powietrza, on, Andrzej, słucha wprawek Pletona nie tylko w greckim i aramejskim, ale także w holenderskim oraz baskijskim. Didirot odpowiada koledze w keczua, bantu i francuskim. Pitigoras piszczy po łacinie i w języku taj. Mechiavelli przekrzykuje kolegów po angielsku, włosku i hiszpańsku, wtrącając potoczne zwroty w mowie otomang. Tylko Ainstein mruczy wyłącznie po niemiecku, a stary Lao-Tan milczy, gdyż nigdzie, jak zawsze, się nie wybiera. Gwar nie przeszkadza jedynie kobietom krasnoludków: śpią zdrowo na żółtych łóżeczkach zrobionych z celofanowej serii poetyckiej. Są nagie, ten widok tworzy w nim, Andrzeju, wiele pragnień. My, Zatraceński, nie znamy tych języków, którymi, jak rodzinną mową, posługują się biegle skrzaty, i on, Andrzej, musi im zawierzyć, iż to lub owo zdanie wyrażone jest w języku Basków czy Hebrajczyków. Zaraz po śniadaniu, złożonym z płatków owsianych na mleku o woni gnojówki, potrawie taniej i pożywnej, której krasnoludki starają się nie wąchać, zawozimy je przed dom Szacownego przepełnionym autobusem pachnącym jak ruchoma kloaka. Jest kilka minut przed ósmą, szczegół nie bez znaczenia, gdyż punktualnie o tej godzinie każdego dnia, z wyjątkiem świątecznych, wolnych sobót i poświęconych rozrywce, pisarz, siedząc już w fotelu za biurkiem, uderza w pierwszy klawisz maszyny do pisania. – Uderzenie ostatnie – mówi Pleton – jego młodego, tłustego palca pada, wytłaczając znak kropki na papierze, gdy zegar ścienny wybija koniec godziny szesnastej. Wysiłek ten daje w sumie dwadzieścia stron maszynopisu nowej powieści dziennie. Trzy średniej objętości książki miesięcznie, trzydzieści rocznie. Tylko trzydzieści, gdyż twórca wyznacza sobie czterotygodniowy urlop i co kwartał przeznacza jeden dzień na solidne pijaństwo. – To młody artysta – uzupełnia rzecz Mechiavelli. – Pisać zaczął nie tak dawno i ma za sobą dopiero sto utworów prozą oraz wierszy. Jeśli w zdrowiu pożyje jeszcze lat pięćdziesiąt, pozostawi narodowi ponad tysiąc pięćset skończonych dzieł. Powód do zgryzoty stanowi może tylko opieszałość wydawców, którzy dotąd zdołali wytłoczyć zaledwie dwadzieścia ksiąg Dydka-Szacownego. W dodatku przyczyna nie tkwi w małej wydajności maszyn drukarskich ani w przeznaczaniu papieru na pożyteczne uchwały. Mord na tej współczesnej literaturze polskiej dokonuje się na etapie tak zwanej recenzji wewnętrznej, dokonywanych w wydawnictwach. Całkowicie podzielam żal pana Ludwika, wyrażony publicznie, po jasną cholerę wybitne dzieło nadesłane przez wielkiego pisarza opiniuje się dodatkowo, zamiast błyskawicznie rzucić je na rynek. Tylko twórca wie najlepiej, jaką wartość wykonał. Tymczasem zawiść, tchórzostwo, asekuranctwo, brak wyczucia i rozeznania, co jest dobre, a także zwykłe nieuctwo recenzentów utrąca arcydzieła. – No, cóż – zauważa Pitigoras – książki, które czyta osobiście papież, rezygnując w nawale obowiązków z innej literatury, i którymi zachwycał się Giscard d’Estaing, nawiasem mówiąc jeden z mniej znanych krewnych autora, nie znajdują należnego uznania w tym zazdrosnym kraju. Miejmy nadzieję, że przyszłe pokolenia. Didirot jest podobnego zdania. I dopiero ten duszek uzmysławia jemu, Andrzejowi, na czym polega oryginalność oraz obiektywna wielkość pisarza Ludwika Dydka-Szacownego. Raz na dekadę małżonka twórcy przynosi mu do domu wypożyczoną w bibliotece książkę. Stare lub nowe dzieło jakiegoś Iberosa, Francuza czy po prostu Marii Konopnickiej. Szacowny czyta je łakomie przez jeden wieczór i następnie w tym samym stylu, budując identyczne zdania, wypruwając jedynie z książki filozofię oraz psychologię, obcą płytkiej duszy Polaków, tworzy kolejną swoją powieść. Dzięki temu daje rodzimej literaturze wszystko, co najlepsze na świecie w tej dziedzinie. I są to książki wspanialsze, gdyż zaznaczone jest w nich piętno jego bogatej osobowości. Krótko mówiąc za pół wieku każdy intelektualista, który przeczyta stworzoną przez Dydka-Szacownego bibliotekę, będzie miał za sobą lekturę całej światowej prozy, tyle że lepszej od pierwowzorów. Krasnoludki idą do pisarza między innymi z konkretną propozycją. Jest nią prośba, aby artysta, wykorzystując swój szczególny talent, popołudnie każdego pracowitego dnia poświęcił lekturze innej książki. Gdyby tak postąpił, każda nowa jego powieść zawierałaby syntezę stylistyczną nie jednej, ale dziesięciu pozycji literatury światowej. Każdy czytelnik biblioteki Szacownego uzyska wówczas szansę zapoznania się kiedyś z piętnastoma tysiącami arcydzieł. Z kolei jednak, ponieważ wiadomo, że przeciętny człowiek czyta w życiu zaledwie kilka powieści, Dydek-Szacowny, oby tworzył wiecznie, winien pod koniec życia zapoznać się z każdą setką swoich utworów oddzielnie i pod ich urokiem napisać dzieło kolejne. Tak działając, stworzyłby piętnaście utworów, które stałyby się obowiązkowym kanonem szkolnym, warunkującym nie tylko tytuł profesora zwyczajnego, ale również godność czeladnika w zawodzie gastronomicznym. Wymieniona, a niewielka liczba powieści zawierałaby w sobie wszystko, co w ogóle warto poznać, poznając jednocześnie piętnaście tysięcy literackich arcydzieł. Żadne zubożenie problematyki, gdyż nie treść stanowi o rewolucji w sztuce, ale forma! On, Jakub Zatraceński, oburza się słuchając. Oczywiście wnosi pretensję do niego, Andrzeja, jakby ten w jakikolwiek sposób wpływał na postawy oraz poglądy skrzatów, których istnienie neguje. – Skoro – dowodzi – każdy uczciwy człowiek pracuje osiem godzin dziennie, jest rzeczą naturalną, że pisarz postępuje podobnie, produkując tyle stron prozy na dobę, ile może. To jest zgodne z racjonalnym podejściem do roboty. On, Jakub, nie chce pojąć, iż w rozważaniach i działaniach krasnoludków nie daje się dostrzec żadnej ujmy dla Ludwika DydkaSzacownego. Jest tylko podziw dla tej wydajnej, upartej pracy w głuchym zaciszu prowincji. Krasnoludki duszą się w naszej czarnej, nagrzanej torbie, przecież nie ma mowy o ukazaniu ich publicznie, chociażby dlatego, iż nikt w nie nie uwierzy, a poza tym czasu są trudne dla wszystkich istot odbiegających od ujętego w ustawach wyobrażenia. My, Zatraceński, siadamy przed budynkiem, w którym mieszka pisarz, w cieniu zabijanego gorączką drzewa, a skrzaty wykorzystują moment, gdy nikt nie idzie, i szybko biegną ku schodowej klatce. Do mieszkania Szacownego udaje im się wejść w momencie, gdy żona twórcy opuszcza lokal, by zarobić na powszedni chleb nie tylko dla siebie. Przemykają jej pod stopami, gdyż kobieta, będąc towarzyszką życia artystycznego, patrzy wyłącznie do góry. Pisarz uderzył już był w klawisz maszyny. Piękny obraz, powie później Pleton, mistrz w akcie tworzenia. Pochylony w kierunku biurka, niezmiernie skupiony, z dłońmi wodzonymi przez muzę. Gdyby nie woń zaduchu spowodowanego przez upał oraz ostry pot Dydka-Szacownego pracującego w niezbyt czystej koszuli, można by odczuć niezwykły nastrój chwili. Mający zmysł praktyczny Ainstein jest zdania, iż gdyby pokazywać Dydka-Szacownego przez wizjer, za niedużą opłatą, można by zebrać wystarczające środki na zaspokojenie jego życiowych potrzeb, z alkoholem włącznie. Krasnoludki karnie stoją na środku pokoju, tworząc zdyscyplinowany szereg wyrażający sobą samą istotę szacunku i poważania. W ich postawie zawiera się również przeproszenia, iż zakłócają skoncentrowaną na twórczości uwagę artysty. – Panie Ludku – przyjaźnie zagaduje Didirot po aramejsku, gdyż wie, że wszyscy bohaterowie utworów Dydka-Szacownego znają ten język lepiej od własnego, podobnie jak kilkadziesiąt innych. – Panie Ludku – powtarza po hebrajsku Mechiavelli. Zasłuchany w swe wnętrze oraz w potężną muzykę maszyny do pisania twórca nie odwraca się jednak. – Panie Ludku – mówi trójka pozostałych elfów w języku chińskim, duńskim oraz portugalskim. Lecz nadal milczenie jest im odpowiedzią. Na hasło dane przez Pletona pięć gnomów wrzeszczy więc w dialekcie małopolskim: – Ludek! Pisarz podnosi głowę, zwraca twarz ku źródłu zakłóceń i długo wodzi oczyma pełnymi natchnienia po brudnych ścianach pokoju. To, co widzi, jest złudne. Prawdziwy świat, wytworzony przed paru dniami przez pewną książkę, znajduje się wewnątrz artysty. – Hospes hospiti sacer – mówi Pitigoras i wówczas Dydek-Szacowny spostrzega wreszcie drużynę chochlików wyprężoną służbiście. Nie dziwi się, gdyż ma fantazję. – Mówcie po ludzku – prosi. – Jeszcze nie opanowałem języka meksykańskiego. Pleton z uszanowaniem, czego daje dowód skłoniwszy po żołniersku głowę, wyjawia prośbę krasnoludków. Mówi krótko, dobitnie w sanskrycie o tym, jak Dydek-Szacowny, dla dobra kultury masowej, mógłby pisać swoje książki. – Węgierski znam dobrze – potwierdza pisarz – ale ty, Pigmeju, nie masz pojęcia o prawidłowym akcencie. Przeszkadzacie mi bardzo. Piszę właśnie dzieło mego życia, powieść „Ość z kości” o pradziadzie własnym, świętym Stefanie, kniaziu mongolskim. I wraca do pisania. Po minucie jednak albo dwóch powstaje z fotela i tchnięty nagłą nadzieją mówi przymilnie: – Pożyczcie chociaż z dziesięć patyków. Oddam za dwa dni. Może nawet jutro, bo spodziewam się przekazu na dwieście tysięcy. – W tym mieście i w ogóle w województwie nikt ci już nie pożyczy, mistrzu – zdecydowanie stwierdza Ainstein. – Nigdy nie oddajesz. Dydek-Szacowny patrzy na niego nienawistnie. – Uraziłeś dumę polskiego pisarza – mówi groźnie. – Podeptałeś biedę polskiego pisarza. A wiedz, że pisarz jest duchowym przywódcą narodu. Sprzedam cię na jarmarku, gówniarzu! Okazuje przy tym nadzwyczajną sprawność, gdyż, mimo obfitego brzucha i zniewalającego gorąca, pochyla się szybko, aby capnąć skrzata. Ainsteinowi udaje się jednak uskoczyć, podobnie czynią jego koledzy. – Wszystkich sprzedam – dochodzi do wniosku pisarz i najpierw dokładnie zamyka drzwi oraz okna swej artystycznej pracowni. – Po trzy tysiące, razem piętnaście. Obok regału zastawionego bibelotami leży tekturowe pudełko po andrutach wypełnione książkami autorstwa Dydka-Szacownego. Pisarz wyrzuca je na wyleniały dywan, sprawdza wytrzymałość pudła na ewentualne wolnościowe dążenia krasnoludków i krzyczy: – Włazić dobrowolnie, dla waszego dobra, bo poduszę! – Poczekaj, mistrzu – odkrzykuje Didirot, który jakimś trafem znajduje się na biurku i szykuje do pisania na maszynie. – Wymyśliłem ładne zdanie do twojej, mistrzu, powieści. Błyśniesz wreszcie myślą oryginalną! Ale Dydek nie chce myśli oryginalnych. Dopada do biurka i, celując w gnoma, wali pięścią w klawisze. Więźnie mu ona w maszynie i po chwili trochę ocieka krwią, co może mieć sens symboliczny. Pitigoras, siedzący właśnie na skrzynce radioodbiornika marki „Klawesyn”, proponuje pojednawczo: – Możemy razem zebrać siedemnaście złotych. Czy cię to urządza, mistrzu? Pisarz, trzymając za plecami poranioną dłoń prawą, działa odtąd lewą. Składa ją tak, jakby polowała na muchę, i zamachnąwszy się naciera na Pitigorasa. Krasnoludek zsuwa się szybko za aparat radiowy i wychodzi z tyłu do nie mającej zabezpieczenia skrzynki. Dydek-Szacowny dyszy ciężko, a skrzat pokasłuje wewnątrz odbiornika, zadławiony poruszonym tam kurze. Opanowuje się jednak i mówi poważnie z poprawną dykcją: – Tu program piąty. Wiadomość z ostatniej chwili: wielki pisarz opanowanym pasją prześladowania krasnoludków. Śmierć podstawowych wartości humanistycznych. – Usmażę cię elektrycznie – stwierdza zadowolony Dydek i przekręca włącznik sieciowy odbiornika. Nic jednak nie skwierczy, tylko po jakimś czasie rozlega się głos autentycznego spikera: – Porozumienie jest możliwe. – No widzisz, mistrzu – mówi Pitigoras spod stolika, na którym stoi radioodbiornik. Pisarz z wściekłością kopie w urządzenie i radio milknie. Krasnoludki nie biorą pod uwagę, że Dydek-Szacowny nie jest zwykłym, prowincjonalnym osobnikiem o przeciętnej inteligencji, lecz intelektualistą, może jedynym na Pomorzu. Myśliciel ten obmyśla twórczy plan i skutecznie go realizuje. Mianowicie w sprawną rękę chwyta wiklinowy kosz na brudną bieliznę i, niby w dalszym ciągu próbuje schwytać Pitigorasa, znienacka zarzuca pojemnik na Ainsteina pochłoniętego na biurku lekturą maszynopisu tworzonego przez pisarza. Duszek wpada w niewolę, gdyż denko kosza natychmiast zostaje przygwożdżone krwawiącą dłonią artysty. W tym samym momencie uruchamia się twórcza wyobraźnia Dydka-Szacownego. – Utopię go w kwaśnym mleku. Dziś na obiad będzie właśnie kwaśne mleko z młodymi ziemniakami. Albo przepuszczę przez maszynkę do mielenia mięsa. Organizmowi trzeba trochę zwierzęcego białka. Lub zrobię tak, jak Tatarzy z kniaziem Olegiem w oczeretach. Może po prostu wycisnę z niego zawartość. Pisarze popełnia błąd, gdyż utożsamia życie z literaturą. W rzeczywistym działaniu zabija się wroga bez zwlekania, aby pozbyć się wszelkich możliwych kłopotów. W pisarskiej fikcji musi on ujść z życiem dla dobra dalszej akcji, i dlatego zwycięzca, miast mu urwać głowę, wygłasza przemówienia, co odwraca sytuację na korzyść jakiegoś drania. Dydek-Szacowny nie bierze też pod uwagę, że świat zwierząt i ludzi jest wrogi krasnoludkom i aby przetrwać, musiały one wykształcić skuteczne metody samoobrony, zarówno przeciw psom i szczurom, jak i agresywnym pisarzom. Gnomy umieją skakać niby latające wiewiórki i uderzać stopami oraz dłońmi w nerwowe sploty przeciwnika, co natychmiast go paraliżuje. Rodzaj doprowadzonego do perfekcji karate, a raczej kung-fu. Ponadto noszą w kieszeniach po kilka małych stalowych kulek, podobnych do rowerowych. Rażą nimi cel z dokładnością do milimetra. – To jest tama-hogo karzełków – niechętnie wyjaśnia Mechiavelli. – Sztuka narodzona w klasztorze Sumpu, dawnej stolicy rodu Imagawa. Tą kuleczką, mniejszą od muchy, potrafimy oślepić, pozbawić przyjemności, a także zabić. Właśnie Mechiavelli poraża Dydka-Szacownego jednym rzutem w skroń. Pisarz wali się na dywan jak worek wypełniony słoniną. – Najgorsze – zauważa Pleton – że do końca świata nie da się już odrobić tych dwudziestu stron prozy, które w tym dniu miał DydekSzacowny napisać. My, Zatraceński, nie uczestniczymy w wydarzeniach. Siedzimy wtedy na kamieniu pod podwórkowym drzewem i śledzimy oczyma dzieci, które ze znacznie jednak mniejszym zapałem rozbierają dom pisarza. On, Jakub, nie daje wiary wypadkom nawet wówczas, gdy krasnoludki relacjonują ich przebieg w naszym niby-telewizorze, gdyż nie jest w stanie w skrzaty uwierzyć. Wielka to szkoda, ponieważ gnomy posiadają reporterskie talenty, uzupełnione aktorską sprawnością w unaocznianiu zajścia. Czekamy w pyle, smrodzie i upale do godziny szesnastej. Aż do tej pory Dydek-Szacowny leży nieprzytomny, nie czyniąc skrzatom krzywdy. Krasnoludki duszą się w nagrzanym pokoju, gdyż nie potrafią otworzyć ani okien, ani drzwi. Od czasu do czasu jedzą twarożek ze szczypiorkiem, przygotowany pisarzowi przez małżonkę na drugie śniadanie. Z nudów czytają w spięte w plik recenzje pisane przez przyjaciele Dydka-Szacownego dla lokalnej prasy. Recenzent nazywa się leśnie Sośnina i operuje dziesięcioma panegirycznymi zwrotami przechwyconymi z gazet centralnych. Ponieważ między poszczególnymi frazesami brak jest logicznej spójności, recenzje sprawiają głębokie wrażenie na skrzatach. Ainstein natomiast wgryza się w ostatnią stronę tworzonej przez artystę powieści. Uwalnia krasnoludki mimowolnie dopiero żona Dydka-Szacownego po powrocie z pracy. Jest to, zwłaszcza w opinii Pletona, kobieta miła i ładna. Ostrożnie zagląda do gabinetu męża, spostrzega go i w jej działaniach przejawia się głębokie uczucie oraz troska o geniusza, którego zafundowało jej życie. – Miły mój, miłości moja – mówi doń czule, klęcząc na dywanie przy głowie artysty. – Dlaczego znów pijesz w czasie pracy? Łagodnie głaszcze go po owłosionych policzkach i Dydek otwiera oczy obudzony przez tę potężną miłość. – Natychmiast o moim stanie zawiadomić papieża żąda i pyta także: – Gdzie są krasnoludki? – Przecież jesteś pisarzem realistycznym – przypomina mu żona. Skrzaty spokojnie wychodzą przez niedomknięte drzwi. – Najwspanialsze jest to – mówi Ainstein, kiedy już każde słowo i gest zostają przedstawione jemu, Andrzejowi – że pisarz sam wpadł na naszą ideę. Ta strona, którą czytałem, zawiera niezrównane połączenie technik nowej powieści, dokonań prozy dziewiętnastego wieku z twórczymi wyobrażeniami DydkaSzacownego. Jedyne w swoim rodzaju formalne powikłanie chwytów z utworów Nathalie Sarraute, Robbe-Grilleta i Butora z psychologią postaci Elizy Orzeszkowej i Henryka Sienkiewicza. Jest w tym również Colette, José Maria Arguedas i Maria Konopnicka. Na jednej tylko stronie, co pozornie wydaje się niemożliwe. – Jedyna metoda – kiwa główką Pleton – aby ożywić zamierającą powieść i stworzyć sztukę dostępną wszystkim ludziom oraz krasnoludkom. Tak rozmowa schodzi na sztukę w ogóle, na te materialne wytwory ducha będące jedynie właściwością człowieka oraz skrzatów. Madame Jeanne Antoinette de Pampadour otwiera jakąś przypadkową książkę z ilustracjami i gapi się na obrazek przedstawiający ogromną, kamienną budowlę z dawnych wieków. Nuda rozgrzanego, śmierdzącego popołudnia. – Chciałabym – mówi rusałka – być teraz w takim zimnym pałacu. – Jeszcze jeden ślad wielkości człowieka – mówi, nie wiadomo czy serio, Didirot. – Z pewnością nie znasz dziejów tego budynku – śmieje się Mechiavelli. – Znam – twierdzi Didirot. – Jestem nauczony tych wzorców. – Więc powiedz. – Pomysł zrodził sułtan, faraon, cesarz, mikado, prezydent. Dla swej córki, żony, faworyty, dziewki, kurwy, księżniczki niesamowitej piękności. Ramiona posiadała z alabastru, dupkę z bakalii, włosy z nitek wodospadu, rozum słynny. By okazać swą wolę, wspomniany car słupy kazał wbijać w grzęzawisko, w piaski ruchome, w dno jeziora, w najwyższy szczyt. Może polować chciał z pierwszego piętra, z sypialni, z wysadzanego brylantami sedesu na żubry, bizony, lwy, niedźwiedzie, tury, bawoły lub kolibry. Kamień na pierwszy filar sprowadzono z bardzo dalekiego daleka, a na następne z Carrary. I jakże ci ludzie nie znający koło, kwadratu i żelaza łupali tam marmur, bazalt, granit i nieśli tu tysiąctonowe bloki obrobione językami niewolników i jęzorami prawdziwie wolnych na gładziznę, po której jeszcze dziś ślizga się mucha? – Nieźle – mówi Ainstein – a dalej? – Władca dał tym zamysłom dowód instynktu politycznego, choroby umysłowej, tyranii, miłości do ludu, wkładu w cywilizację, gigantomanii, szerokości horyzontów, małości, dużości, średniości. Plany nakreślił słynny, nieznany, prymitywnym, genialny, debilny architekt rodzimy, czym potwierdził talent tego ludu, lub z importu, czym potwierdził jeszcze bardziej. Pomysłodawca zginął, umarł, doczekał realizacji, został zabity zanim… Jego brat, syn, uzurpator, bastard, rewolucyjny następca zaniechał budowy wielkiej, wbił drugi filar, przedłużył, skrócił pierwszy. I każdy, nie każdy następny król, naczelnik umiłowany, zbawiający naród dyktator wbijał filar i tłoczył imię swoje u podstawy, by go pamiętać, i pamiętają go ludzie oraz krasnoludki. Albowiem on sam, a nie tysiące zdychających robotników, szedł w góry, odrywał skałę, niósł na grzbiecie przez puszcze i budował. – Zgadza się – potwierdza Pleton. Didirot nabiera powietrza w płuca i dodaje ostrożnie: – Wszystko ginie w pomroce dziejów. Historycy dobierają fakty pomocne rządowi w aktualnej polityce. Stąd potem różne hipotezy, sprzeczamy się, wielcy okazują się małymi, zdrajcy patriotami, sługusi wzorami moralnymi. – To naturalne – zgadza się Mechiavelli. – Wynik mierzenia zależy od narzędzi. A nasza wielkość od tego, czy tworzone łajno dobrze pokryjemy lakierem. – Należy ci się – mówi Didirot – medal za tę myśl. Właśnie z suchego krowiego łajna, inkrustowany rubinami. – Biorę – mówi Mechiavelli. – Na wstędze z prasowanego tasiemca. Barwionego oczywiście na wiejski kolor niezapominajek. – Biorę. I cóż z pałacem, gdy wszedł w czasy dokładniej zapisane? – Cóż – powtarza Didirot. – Były wojny i pokoje. Czy ilustrować datami? – Niekoniecznie – mówi Mechiavelli. – Najważniejsza jest zawsze wojna ostatnia. – Ten zamek, zresztą nie wiadomo, czy to jest zamek, przechodził w różne ręce. Za podłubanie w kobiecej pochwie, za zdradzenie w porę poprzedniego władcy, za niezdradzenie nie w porę, za pieniądze, zasługi, rany i odciski, za chytrość. – Tak – zgadza się znów Mechiavelli. – Dobudowywano i niszczono. Wielki kurdupel stał tu z wojskami, idąc tam lub wracając stamtąd. Z tego, tamtego krużganku poeta z Bogiem rozmawiał, mówił do Boga. – A Bóg? – Bóg był w czaszce poety. W czaszce mamy wszystko. Z fizycznego punku widzenia biorąc to wszystko jest bardzo miękkie. Z kolei na owym krużganku osłonięta chmurami najpiękniejsza kobieta renesansu, romantyzmu, starożytności lub oświecenia, generałowa, kasztelanka, wicehrabina oddawała się poddanym chłopom, aby i lud posiadł rozkosze dostępne tylko arystokracji. Jest to ukrywane przed narodem, bo brzydkie, wydarzenie. – To ja – rozmarza się Jeanne Antoinette de Pampadour – na zimnej posadzce krużganka. Bardzo marzła mi pupa. Rusałka chce pokazać te dwa miejsca na pośladkach, bo podobno zostały tam ślady sprzed wieków. Już ochoczo rozpina przewiewną spódnicę, ale Mechiavelli strofuje ją stanowczo: – Dziś nie będzie żadnych erotycznych figlów. To nie jest sposób na życie, to ciągłe podniecanie i zaspokajanie ciała. Rozpalony świat śmierdzi jak gnijący człowiek. Umysł jego, Jakuba, zupełnie nie funkcjonuje, zniewolony afrykańską temeraturą otoczenia, i jesteśmy wyłącznie pod wpływem uczuć jego, Andrzeja, któremu krasnoludki proponują jeszcze jeden spacer w przedwieczornej porze. Człowiek rozumny wszedłby raczej do lodówki i tam czekał na litość klimatu, zamiast decydować się na pełne wysiłku poruszanie w bezlitosnym żarze. – Pójdziemy tu, niedaleko – uspokaja nas Pitigoras. – Jest taka konieczność. Kiedy wychodzimy z nieodłączną torbą, podziwiamy gromadkę dzieci z naszego domu, dla których upał nie istnieje, tak jak dla niego, Jakuba, krasnoludki. Zaopatrzone w ciężki łom, kują one ścianę budynku od strony wschodniej, nie bez sukcesów, chociaż mają do czynienia z twardą płytą z cementu i piasku. Idziemy rzeczywiście niedaleko po rozgrzanych chodnikach , obok jednorodzinnych, starych, domów, obsadzonych kwitnącymi kwiatami o słodkim zapachu odchodów. – Tutaj – Didirot wychyla główkę z torby, gdy dochodzimy do chałupki przy ulicy Bolesława Chrobrego, odświeżonej niedawno lub przed laty emulsyjną farbą. Za domem, wśród jabłoni i orzechów włoskich, znajduje się chłopiec oraz bardzo stary mężczyzna. Skrzaty opuszczają torbę i dyskretnie lokują się wśród rozbujałych pędów obrzydliwych nasturcji. Chłopiec siedzi na dużym, zniszczonym stole ze zwieszonymi nogami. Spożywa wędzonego dorsza trzymanego w palcach ubarwionych wieloma kolorami. Za jego plecami, bardzo porządnie ułożone, leżą dziesiątki tubek z farbami. Są tam gwasze, tempery oraz akryle w rozmaitych odcieniach. Malarz przy sztaludze, z twarzą naprzeciw ostro jeszcze świecącego słońca, co chwila prosi chłopca o konkretną farbę: – Jesienny cynober. – Blady błękit. – Aksamitna czerń. – Mleczna biel. – Delikatna zieleń. – Żółcień średnia. Chłopiec podaje mu zawsze jedną z tubek, nie spojrzawszy na nią w ogóle. Przekonujemy się, śledząc te machinacje, iż nie spełnia wymogów malarza, do którego rąk trafiają przypadkowe barwy farb różnych rodzajów. Nikt nie używa jednocześnie farb wodnych i olejnych, zbyt wiele lat byliśmy muzealnym konserwatorem, by o tym nie wiedzieć. Ale artysta spokojnie wyciska z tubki pewną ilość na lewą dłoń, ukręca ją palcem dłoni prawej, mieszając z pozostałością po poprzednich, wącha, a uznawszy zapach za właściwy, macza w tym cienki pędzel i nanosi na płótno w postaci małej kropki. Płótno to, podobne do grubej, zbitej książki, ma liczne, namalowane uprzednio warstwy. Chłopiec je obojętnie rybę, jakby nas przy tym nie było. – Kim jesteś? – pyta malarz nie przerywając pracy i uprzedza naszą wątpliwość, iż nie przeszkadzamy mu w akcie twórczym. Podajemy nasze imiona, co uznaje za wystarczające. – Maluję „Punkt, w którym to wszystko się zaczęło” – mówi. Głos ma bogaty w barwy, jakby malowany setkami kombinacji kolorów. – Pięćdziesiąt lat robię to dzieło – dodaje. Rzeczywiście, sama warstwa farb na obrazie ma kilka centymetrów grubości. – Być może namalowałem już ten punkt albo dopiero przyjdzie nań czas i sam wyniknie. – Chłopiec – mówimy z woli jego, Jakuba, gdyż donosicielstwo tkwi w nim jak świadomość tożsamości – nie wypełnia porządnie pana poleceń. – To już dziesiąty chłopiec – stwierdza malarz. – Jest bardzo dobry. Odprawiam ich, kiedy dojrzewają. Kobiety wnoszą zamęt w myśli chłopców. Oni wówczas wybierają farby zmysłowe. Słońce świeci mu ostro i prosto w oczy. Stoimy w cieniu artysty, który właśnie nakłada na płótno biel z pasemkami fioletu. Chłopiec odrzuca na ziemię ość objedzonego dorsza i sięga po następną rybę leżącą w pudełku po plakatówkach. – Ten obraz zawiera – mówi malarz bez chełpliwości – wszystko malowane kiedykolwiek. Stosuję wszelkie techniki. Ufam, że namaluję ów punkt. – Czy wtedy – pytamy – skończy się wszelkie malarstwo? – Skądże – oponuje rozmówca. – Trzeba będzie jeszcze zrobić obraz „Punkt, w którym to wszystko się kończy”. Niewątpliwie na tym samym płótnie. Zetknięcie się tych dwu punktów, to koniec malarstwa. – Malarstwo jest pozorem, jak wszystko inne – mówi on, Andrzej. – O tak! – krzyczy rozradowany inteligentnym rozmówcą i odwraca się raptownie ku nam, aby pokazać, iż jest ślepcem z pustymi, różowymi oczodołami. Chłopiec je spokojnie rybie mięso, zaspokajając bez namiętności zwyczajny głód. Odchodzimy cicho. Ulica wypalona jest z żywych stworzeń. Krasnoludki bezczelnie biegną przed nami jakiś czas i trzeba je schować do torby dopiero wówczas, gdy pojawia się babcia z dziecięcym wózkiem wyłożonym wyłącznie bukietami margerytek. – To jest zwyczajny szaleniec – on, Jakub, wypowiada stanowczą opinię o malarzu. Taka etykietka wprowadza porządek w rozsądny świat rzeczy zrozumiałych i tworzy racjonalną ocenę, którą można odłożyć na półkę zbędnych problemów. - On maluje Pustkę – wykrzykuje z torby Ainstein. – Za tą farba ukrywa swoje przerażenie. Ten malarz jest jak kobieta, która całe życie poświęca wychowaniu dzieci lub utrzymaniu wzorowej czystości w swoim mieszkaniu. Pozór, który staje się sensem istnienia. Oczywiście on, Jakub, konsekwentnie przypisuje takie opinie wyłącznie jemu, Andrzejowi, chociaż pochodzą one z zewnątrz, od krasnoludków. Jesteśmy wśród barwnych domków, wśród zapachów milionów kwiatów, w buchającym z nieba gorącu i on, Jakub, poddaje się nagle rozpaczy, jakby niewinna uwaga Ainsteina pozbawiła go skutecznie całego racjonalizmu, twardej opoki jego pewności siebie. Chce umrzeć tu, na ulicy, natychmiast, więc nie dotrzymać wyznaczonego terminu. Chce uciekać przed swym własnym umysłem, w którym objawia się skryta za milionami pozorów samotność człowieka. Zgon traktowany jest teraz przez niego jako możliwość nieskończonego odpoczynku w spokoju i stąd w jego myślach, a nie w emocjach jego, Andrzeja, nieokreślona zazdrość wobec już nieżyjących. On, Jakub, rozumie teraz naszą samotność w konserwatorskiej pracowni, w autobusach, sklepach i kinach, podczas leżenia na kobietach, w trakcie toczenia przedmiotów na tokarce i na tej ulicy jasnej od słońca. Cały dotychczasowy pokarm literatury, nauki i publicystyki staje mu w gardle, gdyż wszystko dowodzi, iż jest sam wśród ludzi bardziej niż na pustyni, odrębny od innych, pozbawiony wszelkiej nadziei. Jesteśmy niesłychanie zmęczeni fizycznie i słabość ciała powoduje zwątpienie jego, Jakuba, we własny rozsądek. Stwarza się duża możliwość popadnięcia w wygodne szaleństwo. Siadamy więc na nie zabudowanym placyku, wśród zmarłego zielska i nawet on, Andrzej, nie pamięta o skrzatach, które wychylają się z rzuconej między trawy torby. – W tej infantylnej sytuacji – mówi Pleton – kiedy niedojrzałe w sensie i formie zdarzenia biorą na siebie funkcję tworzenia niejasnych morałów, jestem zmuszony poinformować obecnych, że przyczyną trudności intelektualnego porozumienia się ludzi z ludźmi i ludzi z krasnoludkami są patologiczne procesy zachodzące w mózgu. O prawidłowym funkcjonowaniu mózgu, więc także o myśleniu etycznym, decyduje podaż niezbędnych dla zdrowia biopierwiastków. Na przykład niedobór litu we krwi człowieka wyzwala albo stany depresyjne, albo agresje. Ludzie w depresji zatracają poczucie sensu istnienia. Umysł jego, Jakuba, rozjaśnia się pod wpływem tej informacji. Informacji niewątpliwie naukowej, tedy wyłącznie racjonalnej, co oznacza płynący z niej pożytek. Nie dziwi się nawet, że to on, Andrzej, przyswoił ją sobie, gdyż razem czytaliśmy te pięć tysięcy książek, w których jest o wszystkim. Jeszcze tylko trzeba dowiedzieć się, w jakich związkach chemicznych, a jeszcze lepiej potrawach, znajduje się lit, wypełnić nim żołądek i zyskać odwagę na dalsze miesiące życia. – Lit – kontynuuje Pleton – wchodzi w skład minerałów glinokrzemianowych. Metaliczny w stopach glinu i ołowiu, ale nie wystarczy polizać aluminiowy garnek, by uzupełnić zapas litu w organizmie. On, Jakub, smętnieje. Nieoceniony krasnoludek dodaje jednak mimochodem, że w bagażach skrzatów są pewne ilości zarówno węglanu, jak i cytrynianu litu, więc one bardzo chętnie. Pędzimy do naszego domu z taką prędkością, jakby rozpalone lato zaoferowało mroźny, przyjemny chłód powietrza, którym tak przyjemnie oddychać. Kiedy zażywamy litu, by przywrócić do formy umysł Jakuba, krasnoludki żywiołowo dyskutują, czy reglamentowanie go i przydział na kartki żywnościowe w stosownych, a raczej za małych ilościach, które z pewnością zostałyby wykupione z braku innych źródeł podaży, nie naprawiłoby gruntownie społeczeństwa. – Niewątpliwie tak – twierdzi Mechiavelli – gdyż człowiek, w odróżnieniu od krasnoludków, jest tylko fizykochemiczną przetwórnią. Jego myślenie zależy wyłącznie od właściwych ilości tych różnych chemicznych gówien w szarej substancji mózgownicy i wykonawczych organach ciała. – Więc jednak jesteśmy inni – krzyczy on, Andrzej. – Natomiast skrzaty są materią ożywioną na jakiej zasadzie? – Na tej samej – śmieje się Pitigoras. – Tylko innej. On, Andrzej, nie rozumie. Ale tak właśnie musi być, gdyż od funkcji rozumienia jest w nas on, Jakub, któremu okresowo zabrakło litu. – Nie tragizuj, człowieku – pociesza go, Andrzeja, Ainstein. – Aby wszystko pojmować, potrzebny jest instrument otwierający jednocześnie emocje i umysł. Proste narzędzie poznania. On, Jakub, w którym lit już zaczyna działać, mówi do Andrzeja: – Nie pogodzisz ludzkiego rozumu ze zwierzęcymi przejawami uczuć. Krasnoludki, znajdujące się w umyśle jego, Jakuba, na obszarze nieistnienia, zupełnie go lekceważą i rozmawiają wyłącznie z nim, Andrzejem. – Dostaniesz mały prezent – mówi Ainstein – człowieku. Z małego plecaka, stanowiącego zasadniczy bagaż skrzatów, Pitigoras wydobywa nieforemny i niewielki przedmiot. Nie jest on wykonany ani ze stali, ani z plastiku, drewna czy innych tworzyw, chociaż te właśnie materiały stanowią zasadnicze jego tworzywo. Podobny jednocześnie do klucza używanego przez nas do otwierania drzwi, a także do klucza niezbędnego przy puszkach konserw i kapslach zamykających butelki, w tym klucza do metalowych nakrętek, nie służy żadnemu z tych celów. – Oto klucz – rzecze uroczyście Pleton – uniwersalny do rozumienia literatury. Na dobry początek. Odkręca każdy czas i znaczenie. Odkrywa wszelki mit i archetyp, objawia jedyny sens każdego toposu i chronotopu, a także jest otwieraczem tych terminów i pojęć, które do refleksji nad sztuką zostaną dopiero wymyślone. Spróbuj! Bierzemy od skrzata malutki klucz do literackich konserw i przykładamy go do pierwszej z brzegu wspaniałej powieści wyróżnionej Nagrodą Nobla, która leży na podłodze wśród trocin, strużyn i drzazg. Jesteśmy zdumieni prostotą działania tego krytycznego narzędzia, więc stosujemy je do następnych książek, w tym zawierających wybitne dramaty i poezje. Prawie natychmiast odczytujemy ich ukryte znaczenie pod wszelką warstwą formalnych komplikacji. W każdym wypadku spod pajęczyny słów i konstrukcji, przebiegłych niedopowiedzeń i jedynie trafnych symboli, cieszących umysł oraz serce sformułowań wyziera zwykły pozór. – Literatura – mówi pytająco on, Andrzej – jest więc tylko poważną zabawą w pozory? VI W gorącym dniu dwudziestego lipca nabywamy w sklepie rybnym ponad pół kilograma okoni, przywiezionych tu z głębi kraju z uwagi na bliskość morza. Krasnoludki przepadają za smakiem wodnych zwierząt, co Ainstein potrafi uzasadnić naukowo: – Ryby zawierają fosfor. Pierwiastek ten rozwija mózg ludzi oraz skrzatów. A mózg jest siedzibą rozumu. Okonie cuchną fenolem, który łagodzi wyziewy szalejącego lata. Usmażone później na oleju rzepakowym, tłuszczu, który nagle wzbogacił sklepowe półki, wypełniają nasze mieszkania aromatem cywilizacji. W sklepie przy ulicy 3 Maja, jak wszędzie, brakuje opakowań, więc biegniemy do kiosku z gazetami, gdzie pełno jest papieru i, popierając piśmiennictwo lokalne, kupujemy tygodnik „Wetknięcia”, niestety tylko jeden z olbrzymiego stosu gazet nie kupowanych. Jest on prawie nieczytelny, gdyż wyraźnie widoczna bywa co druga, trzecia litera. Pitigoras jest zdania, iż to świadome działanie wydawców adresuje periodyk do inteligentów lubiących wytężać umysł podczas lektury. Objętość pisma nadzwyczaj dobrze przystosowana jest do zapakowania prawie kilograma ryb. W fakcie tym Mechiavelli dostrzega dobrą współpracę redakcji z handlem. Gazeta przykleja się do śliskiej skóry zwierząt i odbija na niej druk niby matryca. Ładujemy je więc do zlewu, aby umyć pod strumieniem wody. Didirot, który podczas operacji siedzi na skraju zlewowej miski, zauważa, iż w ciężkiej sytuacji, kiedy dziewiętnastowieczne maszyny drukarskie tak już źle wykonują swoje obowiązki w końcu wieku dwudziestego, można by do odbijania czasopism użyć właśnie ryb, oczywiście niekoniecznie okoni. Rzeczywiście, gdy on, Andrzej, zachęcony przez gnoma, powoduje, że przykładamy jedną z rybek, odłubaną uprzednio z mokrej gazety, do czystej kartki papieru, pozostaje na nim kawałek tekstu w kształcie tego stworzenia. Z pewnym zdumieniem przekonujemy się, iż fragment artykułu traktuje o krasnoludkach, a w zasadzie o miejskich idiotach, którzy w byt skrzatów skłonni są uwierzyć, pogłębiając wszelkie współczesne trudności. Od tego momentu resztki rozłażącego się w śliskim śluzie tygodnika odlepiamy z pieczołowitością od okonków, a następnie, traktując ryby jak drukarskie matryce, odtwarzamy treść sarkastycznego felietonu przynajmniej w zarysach. Niewątpliwie moglibyśmy pójść i kupić drugi egzemplarz czasopisma, ale nie było nam do niczego potrzebne następne opakowanie. Felieton, o czym rozstrzyga jego osobista forma, pochodzi z trzeciej kolumny „Wetknięć” i wyróżnia się tłustym składem, a podpisany jest przez autora o nazwisku Kocie Oko. Nie udaje nam się odzyskać całości tekstu, niemniej dwanaście części, odbitych z boków sześciu ryb, pozwala odtworzyć sens wypowiedzi oraz intencje piszącego. Dziennikarz pracowicie, jak się wydaje, zebrał mnóstwo informacji od naocznych świadków, głównie klientów megasamu przy ulicy Królowej Jadwigi, studentów Najwyższej Uczelni, osób przygodnych oraz znanego pisarza, Ludwika Dydka-Szacownego. Na tym tle formułuje kilka tez bardzo racjonalnych i dowcipnych. Po pierwsze: autorytatywnie stwierdza, iż wszystkie osoby postrzegające krasnoludki pozostawały w stanie poważnej nietrzeźwości, z wyjątkiem pisarza ogarniętego euforią twórczą, co daje objawy podobne. Po drugie: w żadnym przypadku nie chodzi o gnomy, tylko o tresowane kawki, wrony, ewentualnie szpaki, jeśli uwierzyć, iż potrafiły one wypowiadać się ludzkim głosem. Po trzecie: działały w mieście wrogie siły zakłócające prawy porządek w określonych celach. Zjawisko wyobrażania sobie małych ludzików (może zielonych członków załóg UFO, na co kapitalistyczna moda już dawno przeszła) daje się rozsądnie wytłumaczyć jako alkoholiczna halucynacja, wywołana przez sztukmistrza nasłanego z zagranicy drogą powietrzną, gdyż kawki i wrony, jak wiadomo, posiadają skrzydła. Te same ptaki już od roku obsrywają nie tylko wystawiony przez obywateli pomnik twórcy Trylogii, ale także chodniki pod lipami w całej alei Sienkiewicza przy obojętności władz miejskich oraz innych czynników. Natomiast każdy człowiek, za wyjątkiem zasłużonego pisarza, jeśli zwidują mu się osobniki w czerwonych czapeczkach z pomponikami, niewątpliwie cierpi na najwyższy stopień niedorozwoju umysłowego. Dolegliwość ta pozostaje w korelacji z przejściowym nasileniem kryzysu gospodarczego. Felieton kończy się wyraźną aluzją do narodów, mądrych narodów rozwiniętych kulturalnie oraz cywilizacyjnie, które mają w swym jadłospisie wszelkie ptaki i spożywają je z apetytem nie tylko w okresach aprowizacyjnych trudności. Zjedzenie wron, kawek, szpaków i innych stworzeń, nasuwających skojarzenia z krasnoludkami, mogłoby skutecznie załatwić wiele problemów. Zadowolony z lektury jest najbardziej on, Jakub. Wyłożone w gazecie racje wydają mu się prawie przekonujące oraz ostateczne. Nie tylko on, ale wielu ludzi będących świadkiem wydarzeń, nie widziało krasnoludków, kiedy je widziało, oto argument racjonalny. Skrzaty natomiast nie są wcale urażone przypisywaniem im wyglądu oraz pozostałych ptasich cech. Denerwuje je za to sugestia, iż swymi niewielkimi ciałkami mogłyby złagodzić deficyt mięsa, udając, po oskubaniu, już to kurczęta niedostępne w handlu, bądź po przemieleniu z dodatkiem majeranku, soi, czosnku oraz tłustych szmat wędlinę wyższej jakości w rodzaju suchej knyszyńskiej kiełbasy przydzielanej nam po siedemnaście dekagramów miesięcznie. Jest to wystarczający powód, by odwiedzić Kocie Oko w siedzibie redakcji i zażądać, zgodnie z panującymi obyczajami, stanowczego sprostowania w najbliższym numerze tygodnika. On, Jakub, mocno sprzeciwia się nonsensownym eskapadom i chytrze przypomina, iż brakuje nam pieniędzy nawet na chleb i woniejące mleko, jeśli już nie zamierzamy jeść potraw konkretniejszych oraz palić papierosów. Od wielu dni, będąc bezmyślnymi narzędziami w dłoniach nie istniejących krasnoludków, nie wytworzyliśmy żadnego przedmiotu, którego sprzedaż zapewniłaby środki na życie. On, Andrzej, jest wściekły, ale przyjmuje tę rację, zwłaszcza, że skrzaty mają chęć na pierwsze jabłka zwane papierówkami, a kosztujące astronomiczne kwoty. Spoceni i nadzy, w upale podle śmierdzącym kwiatami, uruchamiamy tokarkę, w lipowym drewnie toczymy podstawę oraz korpus ozdobnej lampy elektrycznej. Rzeźbimy ją w motywy ulubione przez prymitywnych klientów, a gnomy szlifują drewno z własnej woli papierem ściernym, czego Jakub nie dostrzega. Po sklejeniu elementów powlekamy przedmiot szybko schnącym lakierem, do którego mimo to przylepia się wapienno-cementowy kurz wpadający przez otwarte okno, gdyż podwórkowe dzieci łupią właśnie budynek z resztek tynku. Pracujące ciężko maluchy śpiewają przy tym dostosowaną do wieku piosenkę: „Pojedziemy na wycieczkę i weźmiemy misia w teczkę misio w teczce cycku cyku zrobił siku na laleczkę pomoczyłeś mi majteczki woła lalka z głębi teczki to je szybko zdejm niebożę a paluszek w dziurkę włożę”. – Nie ma już piosenek o krasnoludkach – smutno wzdycha Didirot. Potwornie zmęczeni śnimy w nocy o pannie Nu-Nu, która bez zwykłych oporów, a nawet z niespodziewanym pragnieniem dania nam erotycznej satysfakcji, oddaje się serdecznie. Budzimy się o gorącym świcie, by spostrzec nagą, przytuloną do naszego podbrzusza Madame Jeanne Antoinette de Pampadour. Lampę zbywamy od ręki na targowisku za dwa tysiące grubej kobiecie, właścicielce kiosku z podobnymi wytworami, i ktoś kupi ten przedmiot za pięć tysięcy, gdyż wydaje się ładny. Tym razem dźwigamy w torbie jedenaście krasnoludków. Wszystkie zostały przyrównane do latających zwierząt, więc także nimfy mają coś do powiedzenia redaktorowi posiadającemu Kocie Oko. Jedynie Lao-Tan, bez przerwy pogrążony w medytacjach i daleki od zewnętrznym spraw świata, pozostaje w gorącym mieszkaniu. Upakowane ciasno skrzaty, torba jest niewielka, podczas drogi odbywanej na piechotę oraz w czasie ubijania przez nas interesu z handlarką kochają się. Potwierdzi to później Pleton, gdy on, Andrzej, spyta o przyczynę stłumionych szeptów, westchnień, urywanych śmiechów, nasyconych namiętnością okrzyków dobywających się z wnętrza torby, w której temperatura przekracza upał fińskiej łaźni. – Nosisz na ramieniu miłość – powie później Pleton. – Czy to nie piękne? Wśród kobiet słaniających się pod ciężarem zakupów, w woniach spalonej benzyny, rozpalonego asfaltu i kurzu, na wiadukcie i targowiskach, gdzie toczą się sprawy chytre i brudne, my się kochamy, jak na wiosennych łąkach. – Trzeba na ulicy – dodaje Jeanne Antoinette de Pampadour. – Nudna jest domowa miłość po zgaszeniu światła. Ale ja jestem ci wierna, bo widzisz, nie mam pary. Kłamie, ona bowiem jest najbardziej zmięta, rozchełstana i jej majteczki znajdują się, podeptane, na dnie torby. W lokalu redakcji, zajmującej część mieszczańskiego pałacyku przerobionego wewnątrz na barak, trwa cisza. Sekretarka naczelnego z hamowaną wściekłością sporządza kanapki, kładąc na kromeczki chleba plasterki kiszonego ogórka oraz żółtego sera. W elektrycznym czajniku zaczyna kipieć woda. – Czy zastaliśmy redaktora Kocie Oko? – Redaktor naczelny prowadzi teraz naradę z całym zespołem. Wycofujemy się na rozjaśniony świetlówkami korytarz i siadamy w stojącym tam fotelu. Do akcji wchodzą krasnoludki. – On nie ma kociego oka – opowiada Didirot z takim zawodem, jakby spodziewał się owej źrenicy nad nosem naczelnego redaktora. – Tym symbolicznym określeniem nazywa swoją intuicję oraz przenikliwość i mądrość uzyskaną podczas wielu lat pracy dziennikarskiej. Do gabinetu naczelnego redaktora, stanowiącego olbrzymi pokój zastawiony zielono-brązowymi meblami, skrzaty dostają się za sekretarką wnoszącą filiżanki z herbatą. My, Zatraceński, nie mamy żadnego wyobrażenia o pracy w gazecie. On, Jakub, jest zdania, że dziennikarz jest szczególnym rodzajem człowieka, obdarzonym dużą inteligencją, zmysłem obserwacyjnym, precyzją w formułowaniu sądów, oczywiście wyłącznie racjonalnych, oraz mistrzem prostego, jasnego języka. Według niego, Andrzeja, specjalista prasowy tropi niesprawiedliwość i, mając na względzie interes pokrzywdzonych, skłania opinię publiczną do udziału w naprawie zła. Myślimy o małej, prowincjonalnej gazecie, a nie o centralnych pismach, formułujących politykę rządzących. Pitigoras, słysząc nas, cynicznie pokłada się ze śmiechu. – Zatraceński – mówi czkając wesołością – redakcja, którą prowadzi Kocie Oko, jest wyłącznie małą wytwórnią choinkowych ozdób. Co tydzień porcja szklanych bombek, łańcuchów z wiejskiej słomy i barwnej bibułki, kolorowych lampek i odrobiny paskudniejszych zabawek, które są bardziej wiarygodne. Jak w każdej fabryczce, załoga przede wszystkim myśli o zysku. Poza niską pensją za dyspozycyjność obowiązuje akord. Kto więcej napisze, więcej dostanie złotówek. Ale nie w rzeczywistości, bo gryzmoły te podlegają powolnej wycenie. Byle co naczelnego, na przykład felieton o nie nieistniejących krasnoludkach, ma zawsze wartość najwyższą. Następnie większą gotówkę zgarniać powinien zastępca szefa i sekretarz redakcji, tak jak gdzie indziej. W „Wetknięciach” drugie miejsce pod względem dochodów zajmuje urocza dama, nie mająca z pisaniem nic wspólnego. Naczelne Kocie Oko miłuje ją, powiedzmy od stóp do pępka. A reszta zasuwa tropiąc sukcesy i nieprawości. Sukcesy ludzi w województwie wielkich, nieprawości małych. - I kto czyta ten tygodnik? – naiwnie pyta on, Andrzej. – W piśmie są dwie atrakcje. Jedna coraz ważniejsza, czyli horoskop. Druga coraz mniej intrygująca: program telewizyjny. Poza tym „Wetknięcia” wyrażają myśli słuszne, więc mecenas utrzymuje je przy życiu, nie ze swojej płacąc kieszeni. Redaktorzy tęsknią za sensacyjnym wydarzeniem, na którego opis żarłocznie rzuciliby się czytelnicy. Najlepiej gdyby to było morderstwo, takie bardziej bulwersujące. Niestety, zdarza się ono w województwie raz na dwa lata i wtedy miód zgarnia Kocie Oko, pisząc reportaż w siedmiu odcinkach. A potrzebnych jest w miarę ohydnych zabójstw przynajmniej pięć tygodniowo, dla każdego piszącego jedno. – Może my byśmy… – proponuje Mechiavelli. – Dałoby się zrobić – mówi pogodnie Pleton. – Ale zapominasz, jak nas Kocie Oko potraktował. Jeśli wyskoki krasnoludków w mieście nie są sensacją równą zabójstwu i zgwałceniu kominiarza przez uczennice szóstej klasy szkoły podstawowej, to co nią jest? Krasnoludki, po wejściu za sekretarką po miękkiej zielonej wykładzinie, lokują się na jednym z czterech foteli przy małym stoliku. Zespół redakcyjny siedzi bowiem wokół dużego podłużnego stołu i wsłuchuje się w perorę przełożonego. – Utrzymujemy się we właściwych proporcjach – mówi Kocie Oko – bo nakład naszej gazety systematycznie rośnie, chociaż liczba nabywców spada. Za mało dajemy materiałów ciekawych czytelniczo. Potrzeba reportaży mrożących krew w żyłach, ostrych felietonów, takich jak mój rozprawiający się z bzdurą o krasnoludkach. Kocie Oko streszcza obecnym swe ostatnie dzieło, cytuje jego fragmenty, smakuje niektóre sformułowania, objaśnia pointę, wskazuje doskonałość konstrukcji i czeka na wyrazy uznania. Sekretarz redakcji, człowiek podobny z jakiegoś powodu do krowy holenderskiej, chociaż raczej mniej sympatyczny, przerywa zbyt długo trwającą ciszę i żąda od dziennikarzy propozycji do następnego numeru. – Jak zwykle najpierw pan redaktor – zwraca się do najstarszego w gronie człowieka w brudnych butach, wyszmelcowanym ubraniu i z pomarszczoną jak zużyty kapeć twarzą. Ten chrząka, drapie się w głowę pod skudlonymi włosami nieokreślonego koloru i sepleni: – Zrobię kawałek o dzieciakach na obozach letnich. One zrą tam codziennie makaron z dusonymi truskawkami, uscuplając zapasy kitu potsebnego budownictwu do uscelniania okien. – To niedobry temat – wtrąca Kocie Oko. – Są określone trudności z zaopatrzeniem. Może jakieś sensacje wychowawcze na koloniach, panie redaktorze. – Dobze. Kierownik jednej kolonii nad mozem rznie jednocześnie dwie wychowawcynie, higienistkę oraz intendentkę. A dzieci są niewyspane, bo podglądają, włazą na dach budynku, skąd tę akcję letnią dobze widać. Napisały list, ale anonimowy, jak wsyscy teraz. – Dzieci nie są wiarygodnymi świadkami, wydarzenie incydentalne i nie warto niepokoić rodziców – przerywa Kocie Oko. – I jak pan chce to sprawdzić? Włazić na dach? – Nie stać mnie. Starse chłopaki z kolonii ustanowiły bilety po stówce. Dobra, napisę reportaz o pracach społecnych młodziezy. Jak grabią plazę, robią pogzeby zdechłym rybkom i wygładzają moze w casie stormu. – Coś w tym sensie – cieszy się Kocie Oko. – No i horoskop. Wezwana do sprecyzowania swych zamierzeń leciwa dziewczyna ze szczątkowymi piersiami i krągłym jak sportowa piłka brzuchem, mówi agresywnie: – Jestem wyczerpana, czuję się wyciśnięta. Całą noc pisałam. Dam wywiad z trenerem sekcji brydża. – A jak oni trenują, ci brydżyści? Na bieżni, w hali czy na pływalni? – pyta Kocie Oko. – Niech się pani weźmie za tematy interesujące czytelnika. I więcej pisze. Pani redaktor blednie, czerwienieje i wybucha płaczem rzęsistym niby jesienny deszcz. – Są cztery moje materiały w zapasie – wrzeszczy. – Moje artykuły nie idą i są najniżej wyceniane. – Nie jestem niańką – stwierdza zimno Kocie Oko. – Nauczy się pani pisać, to pójdą. Proszę nie smarkać i podać temat! – O ogródkach działkowych… Pomidory obrodziły… – połyka łzy i uciera nos. – No – cieszy się Kocie Oko. Młody dziennikarz chce zająć się sprawą ośmioosobowej rodziny mieszkającej w kompletnie zagrzybionym pokoju bez kanalizacji. Poinformowany przez szefa, że takich rodzin są w mieście setki, zmienia temat na rolny, gdyż region żyje z płodów wsi. Ma nawet tytuł: „Gwóźdź do trumny rolnika”, gdyż w sklepach gminnych spółdzielni brakuje tych precyzyjnych materiałów. – I czego jeszcze brakuje? – pyta Kocie Oko. – Wszystkiego. – Bierzemy sprawę gwoździa. Ostatni z niefunkcyjnych dziennikarzy proponuje problem z dziedziny kultury, bo w piśmie o niej za mało. Dlaczego tutejszy teatr zawiesza działalność w lipcu, kiedy turyści łakną duchowej strawy? Ma nawet anegdotę. Otóż w sztuce Szekspira ostatnio aktor grający rolę Romea, w scenie, gdy wyznaje miłość Julii i klęka u jej stóp, puścił potężnego bąka. – I z tego mamy zrobić kolejny numer? Dwanaście ciekawych kolumn? – drwi Kocie Oko. – Za wielu sefów, a za mało pisących – komentuje niechlujny redaktor. – Pismu tseba współpracowników. Podatnych, miękkich, dyspozycyjnych i psystępnych. Krasnoludki uznają, że nadszedł właściwy moment dla ich spraw. Mechiavelli wdrapuje się na stolik po poręczy fotela, a za nim reszta. Są stąd doskonale widoczni, a pierwsze słowa skrzata powodują, iż zespół redakcyjny odwraca się ku gromadce gnomów. – Proszę o głos! – woła Mechiavelli. Kobiety martwieją, mężczyźni zatykają się własnymi oddechami. Tylko sepleniący redaktor pyta swobodnie szczupłego i niziutkiego zastępcę szefa: – Cy to pana rodzina, panie redaktoze? Licna. – Z chęcią wypełnimy cały numer tygodnika atrakcyjną treścią – stwierdza Mechiavelli. – O przeżyciach erotycznych w wieku siedemnastym oraz współcześnie z tutejszym stolarzem napisze Madame Jeanne Antoinette de Pampadour. Sefona opublikuje nigdy nie odnalezione wiersze, powstałe na Lesbos. Ta oto Yoriko Hiroshi machnie artykuł do wyboru: o buddyzmie, zen albo o nieznanych początkach i tajnikach walki karate. Panna Kukurydza da fachowe uwagi o hodowli najbardziej obfitej w białko rośliny, od której bierze nazwisko. Zhinga z Matumby serdeczną rzecz o więziach kulturalnych łączących odwieczne Murzynów z Polakami, a Hrabina Zofia Potocka oplotkuje dziewiętnastowieczną rodzimą arystokrację, która rozhulała i przehulała nasz kraj. Pleton zrobi przystępną krytykę idealistycznej filozofii, Pitigoras obliczy, za ile dziesiątków lat ukończona zostanie przebudowa wiaduktu na ulicy Tuwima. Didirot wskaże zalety racjonalnego podejścia do zjawisk życia. Natomiast Ainstein objaśni, dlaczego nie należy się lękać bomb atomowych oraz neuronowych po ich wybuchu. Ja osobiście zdradzę najskuteczniejsze metody kierowania masami. Mamy także w zanadrzu szereg tutejszych ciekawostek i łatwo dokumentujemy nie istniejące sukcesy. – Sef miał rację – wtrąca sepleniący dziennikarz. – To nie są wrony, tylko gadające spaki. – Wszystko to wykonamy bezpłatnie – kończy Mechiavelli. – To znaczy, że cała forsa za wierszówkę dla ulubieńców naczelnego redaktora. Wszakże pod warunkiem: odwołane zostaną, ze stosownymi przeprosinami, idiotyczne treści z felietonu o krasnoludkach podpisanego przez faceta o nazwisku Kocie Oko. – Cholera – mówi sepleniący. – Tu, na tym zadupiu, pierwsa na świecie gazeta napisana psez krasnoludki. Wejdziemy do dziejów prasy, będą się o nas ucyć. – Uczyć nie ucyć, ty matole – poprawia go Jeanne Antoinette de Pampadour. – Czy ty tak piszesz, jak mówisz? – Nie – śmieje się sepleniący – oni za to pisą tak, jak ja mówię. Dwie panie redaktorki leżą zemdlone, a trzecia, od sportu i ogródków działkowych, stoi na swoim krześle i tupie, pragnąc uchronić raz jedną, a zaraz potem drugą nogę od ugryzienia przez krasnoludki. Sekretarz redakcji wyznaje bez pytania, że ateistą został formalnie, zmuszony przez okoliczności życia, ale się naprawi i że błądzenie jest rzeczą ludzką, po łacinie errare humanum est. Potem do końca mamrocze wyłącznie prawdopodobnie po francusku. – To nie są ptaki – stanowczo stwierdza młody specjalista od rolnictwa. – Ja znam ptaki. Kury, gęsi oraz inne. Wychowałem się na wsi. Widziałem też bociana. Chyba nie czuje się specjalnie dobrze. – Dość – warczy naczelny redaktor. – Kto to przyniósł? Jest czerwony na twarzy jak sztucznie barwiona lemoniada. Jego tłusty palec, którym z obrzydzeniem wskazuje gnomy, też jest czerwony. Potem palec zaczyna krążyć jak jakiś detektor do wykrywania kłamstwa. Omija pogrążoną w nieświadomości redaktor techniczną, mówiącego bez sensu po francusku sekretarza, młodego znawcę wiejskich ptaków, tańczącą na krześle, drugą nieprzytomną redaktorkę i zatrzymuje się na sepleniącym specjaliście od młodzieży. – Pan przyniósł to nakręcane świństwo! – Ocywiście – cieszy się tamten. – Zawse nosę przy sobie porcję krasnoludków. One wystawają mi wołowinę w kolejkach. I pisą wsystkie moje kawałki. A wam nie pisą? Robi się małe zamieszanie, gdyż nimfy i krasnoludki chwytają się za rączki, robią koło na stoliku i zaczynają tańczyć, śpiewając zgodnie: – My jesteśmy krasnoludki, hopsasa, pod grzybkami pędzimy wódkę, hopsasa… – Pan to natychmiast usunie – żąda Kocie Oko. – Prosę mi wybacyć – uśmiecha się stary redaktor. – Ale wizyty nasych cytelników są w redakcji poządane, spiew nie został zabroniony, a zadne psepisy nie ogranicają wolności krasnoludków. Tańczący zatrzymują się i Didirot pyta stanowczo: – Mam rozumieć, że ani współpracy, ani sprostowania nie będzie? – Won! – krzyczy Kocie Oko. – Precz z tymi magnetofonikami! – Nie jestem nakręconą maszynką – sprzeciwia się ostro Pitigoras. – Jestem krasnoludkiem i nic, co krasnoludkowe, nie jest mi obce. Na dowód, iż jest istotą myślącą, cierpiącą i ludystyczną, w patetycznym geście rozdziera swoją zieloną koszulę, ukazując owłosione piersi, a na nich uczyniony mazakiem napis: „Czytaj »Wetknięcia«”. Natychmiast naśladuje go Jeanne Antoinette de Pampadour, która dodatkowo zrywa biustonosz. Posiadany przez nią napis jest podobny, tyle że zrobiony na bąblastych wypukłościach, a słowo „czytaj” zastąpione jest czasownikiem „uprawiaj”. – Prawie zawsze – opowiada jemu, Andrzejowi, Ainstein, kiedy skrzaty odtwarzają w naszym swoistym telewizorze zaszłe w redakcji wydarzenia – ludzie w końcu reagują agresja w stosunku do nas. Albo uważają skrzaty za cudeńka współczesnej elektroniki, albo za zwierzęta lub w ogóle nie dostrzegają, biorąc za omamy i halucynacje będące udziałem innych. W każdym z tych wypadków dominującym uczuciem jest wrogość. Kocie Oko już zaraz próbowałby nas wygnieść jak kurczęta, gdyż jest twardym racjonalistą, gdyby nie fakt, że niecodzienność przejściowo sparaliżowała mu nogi. Kiedy odzyskał tam czucie, szedł ku nam dosyć niepewnie. Wszelki problem najlepiej jest zlikwidować niszcząc jego przyczyny. Wytępienie krasnoludków, ciche wyrzucenie ich szczątków oraz zobowiązanie zespołu redakcyjnego, by nie przyznawał się do pijackich postrzeżeń, załatwia sprawę z uwagi na brak faktów i świadków. Kocie Oko podchodzi powoli do stolika, na którym znajdują się wszystkie skrzaty, unosi go i szybko przykłada blatem do ściany. Krasnoludki powinny zostać spłaszczone i oddać zawarte w ich organizmach soki suchemu, wiekowemu tynkowi. Tyle że one spadają na cztery fotele podczas gwałtownego ruchu stolika. W czasie, gdy naczelny redaktor „Wetknięć” z mocą dociska stolik do ściany, gnomy uznają, iż najlepiej znaleźć się w cichym oku cyklonu. Dwójka ładuje się do szerokich nogawek spodni Kociego Oka, inne wdrapują się pod jego marynarkę, do jej kieszeni, na ramiona, a nawet wczepiają się w bujnie, dostojne włosy jego czupryny. Z wierzchołka głowy naczelnego redaktora Mechiavelli powołuje się na międzynarodowe konwencje oraz wszelkie inne przepisy dotyczące praw krasnoludka i ochrony środowiska naturalnego. Jego wysoki głos nie dochodzi jednak do czynników kompetentnych, a Kocie Oko podryguje niby niedźwiedź na lekcjach tańca w smorgońskiej akademii. Naczelny redaktor na ślepo uderza dłońmi w rozmaite okolice swego pulchnego ciała, ale zawsze w puste miejsce po przebywającym tam przed chwilą krasnoludka. Sprawia wrażenie człowieka, którego oblazły znakomicie wytresowane, duże kleszcze, więc miota się po gabinecie, pokrzykując i tupiąc. Żaden z dziennikarzy nie zrywa się, by mu pomóc. – I to było najbardziej przykre – zauważa potem wrażliwa Yoriko Hiroshi. – Był samotny w najstraszliwszej chwili swego życia. Ani stosunek zwierzchnictwa, ani uczucia przyjaźni i miłości, myślę o jego oblubienicy, nie skłoniły chociażby jednego członka zespołu do działania. Kiedy znękany ponad siły zbliżał się do któregokolwiek z kolegów, ten uskakiwał, by nie zarazić się skrzatami. Zasapany od wysiłku i oblany potem, gdyż nawet klimat nie ulitował się nad jego opresją. Kocie Oko ciężko siada w najważniejszym fotelu za potężnym biurkiem i ryczy do obecnych: – Tchórze! Sami tchórze! – Pan zdaje się używa tego określenia w sensie negatywnym?! – pyta go Pleton, który wyskakuje redaktorowi spod marynarki, ląduje na biurku i rozprostowuje ramiona wśród sterty papierów. – I słusznie – stwierdza Didirot. Właśnie siedzi wygodnie na ramieniu Kociego Oka i mówi wprost do jego ucha, jakby szukał z nim przyjacielskiego zbliżenia. – Ze wszystkich możliwych cech człowieka najwyżej należy kłaść odwagę. Nie chodzi o odwagę samą w sobie, gdyż taka nie istnieje. Ona pojawia się tam, gdzie jest do wykonania zadanie połączone z ryzykiem utraty czegokolwiek, co jest nam drogie lub po prostu potrzebne. Najcenniejsza bywa odwaga nieśmiałych i bojaźliwych, aby okazać odważnymi, przemóc muszą opory zakorzenione w nich samych. W tym miejscu Didirot wylicza stu ludzi, którzy własnymi piersiami i nie tylko tym organem ciała ratowali, co było do uratowania w różnych okolicznościach. Ponadto prosi, by się wyuczyć tych nazwisk, aby duchowa siła odważnych przeszła na słuchaczy, co wzbogaci liczbę odważnych i pchnie cywilizację. My, Zatraceński, pomijamy tę listę, gdyż ludzie odważni są skromni i nie pragną sławy. Poza tym nam odwaga nie jest potrzebna. Nie możemy na przykład ocalić wciągniętych w zasadzkę żołnierzy ani okazać odwagi cywilnej i dać się powiesić ewentualnie spalić za prawdę. Następnie Didirot bezlitośnie drwi z tchórzostwa, szczególnie jako źródła zastoju cywilizacyjnego. Przy okazji podaje listę stu najwybitniejszych tchórzy w dziejach ludzkiego gatunku i proponuje, by zapomnieć tych ludzi, którzy są bolesnym wyrzutem w społecznej świadomości. – Tchórzostwo zresztą – zakończy swą myśl Didirot – w ogóle w ogóle nie istnieje, podobnie jak krasnoludki. To znaczy, że każdy porządny człowiek jest odważny z natury, ale z różnych powodów, najczęściej z lenistwa i dla zachowania aktualnej posady, nie uruchamia w sobie tej właściwości. – Niech mnie odważni pocałują w mój skrzaci tyłek – replikuje Pleton. Bardzo nieprzyjemny i niestosowny zwrot w poważnej dyskusji, chociaż według niego, Andrzeja, w pewnym sensie rzeczowy, gdyż gnom opisuje przy okazji swój tyłek tak zniechęcająco, że żadna odwaga nie pozwoliłaby podjąć się proponowanej czynności. Dalsze jednak argumenty Pletona mają charakter poważny i operują dowodami trudnymi do obalenia: – Jeśli nawet przyjąć, że odwaga buduje świat, to wznosi go dla tchórzostwa. Odważni, jako pierwszy szereg dzielnych budowniczych nowego, zwykle giną, a zdobycz przechodzi w dłonie tchórzy. Życie jest najwyższą wartością, oto nasza popularna zasada, a kto boi się, żyje dłużej i zbiera plony zasiane przez odważnych. To tchórze zachowują gatunek dla wiecznego trwania, ponieważ dłużej żyją, więc i dłużej płodzą. Tchórze nie krytykują i nie żądają, nie powodują tedy konfliktów i nie łamią obowiązującego porządku. Tchórze nie biorą udziału w aktach agresji, szanują prawo i są zwolennikami panującego ładu. Najłatwiej zorganizować społeczeństwo tchórzy, a społeczeństwo zorganizowane oraz uległe buduje wydajniej niż odważni, którzy z reguły są burzycielami. Dzięki tchórzom wszyscy wiedzą wszystko i nie jest potrzebne stosowanie przemocy, aby się czegoś dowiedzieć. Tchórzostwo to rodzaj lojalności i matka życia w uregulowanym, pewnym nurcie. Tylko to uczucie powoduje, że nie czynimy rzeczy nie przemyślanych, że umiemy wyobrazić sobie konsekwencje naszych emocji. Tchórzostwo oznacza bezpieczeństwo dla tchórza i dla innych. Ta cenna cecha normalnego człowieka i krasnoludka z reguły łączy się z podwyższoną wrażliwością. Dlaczego tchórz nie zadaje cierpienia? Dlatego, że go się boi. Najczęściej tchórzliwe są kobiety oraz rusałki. Stąd żyją dłużej, czują głębiej, lepszą opieką otaczają najbliższych i nie zaznają wątpliwości umysłu. Z tchórzostwa spełniają najbardziej nużące i znienawidzone funkcje. Z tchórzostwa wybierają nieszczęśliwą pewność przy boku nijakiego mężczyzny, zamiast szczęśliwej niepewności obok ideału. Konsekwenty i przekazywany stanowczym tonem wywód Pletona powoduje, iż specjalistka od sportu przestaje tańczyć na swoim krześle, a nawet na nim siada. Przebudzone z omdlenia inne dziennikarki wsłuchują się bacznie, podobnie jak mężczyźni. Skrzat wydobywa z ucha złocistą kuleczkę, bada ją oczyma i kontynuuje: – Tchórze najbardziej boją się śmierci. I słusznie. Brak tej obawy zniweczyłaby ludzkość oraz krasnoludki natychmiast, bo jest równy pozbawieniu instynktu samozachowawczego. Mówi się, że na tchórzy nie można liczyć. To prawda, oni unikają udziału we wszystkim, co wiąże się z niepotrzebnym ryzykiem. Zawsze natomiast są do dyspozycji, kiedy trzeba utrzymać istniejący stan rzeczy. Bez wahania popierają ład, porządek i własny spokój, więc spokój wszystkich. Można na nich liczyć w fundamentalnych sprawach bezpiecznej egzystencji. Pleton nie żąda uznania publicznego dla swego stanowiska. Uważa raczej, iż nadanie tchórzostwu rangi szlachectwa lub stopni naukowych, zaprowadzenie go w instytucjach wychowawczych, przymus do niego i szeroka propaganda płynących z tchórzostwa korzyści, mogłyby ludzi oraz krasnoludki odwrócić od jego kultywowania. Tylko za dymną zasłoną powszechnego uznania dla odwagi tchórzostwo może się, także na mocy przekory, bezpiecznie rozwijać i pomagać ludziom czy skrzatom w przetrwaniu, a przede wszystkim w eliminacji jednostek, których odwaga stanowi przyczynę zagrożenia innych. Odważni sami się eliminują, cieszy się Pleton z tego prawa społecznego i jest bardzo dumny ze swych uczuć, naturalna konsekwencja wywodów. Gnom sypie nazwiskami. Głośnymi, otoczonymi prawdziwym lub wymuszonym szacunkiem. Podaje przykłady tchórzostwa tych wielkich ludzi, którzy w istocie zbudowali to, co jest zbudowane. Przekonuje, że tchórze są wydajniejsi nawet na wojnach, gdyż skutecznie chroniąc własne życie, zabijają w efekcie więcej wrogów. Wśród wybitnych, w skali województwa, ludzi, u których rozsądek, najważniejsza cecha myślącego człowieka, wyraźnie przeważa nad brzydką odwagą. Pleton elegancko umieszcza Morskie Oko. Stwierdzenie to, czyżby niebaczne, podrywa naczelnego redaktora do ponownego nerwowego działania. – Nigdy nie byłem tchórzem! – ryczy. – Zawsze piszę tak, jak myślę. – Właśnie – ciszy się Pleton. Do lojalności względem szefa poczuwa się jego zastępca. – Zadzwonię po straż pożarną – proponuje odważnie. – Ja zrobię – mówi Ainstein. – Powiem pożarnikom, że właśnie krasnoludki, to jest terrorystyczna grupa kurdupelków, wzięła w niewolę zespół redakcyjny. Uwolnienie zakładników nastąpi po dostarczeniu przez straż pożarną pół kilograma smażonej wołowiny bez kości. – Oszalałeś! – drze się Kocie Oko na zastępcę. – Żadnych krasnoludków nie było i nie ma! – Gdzie pani nabyła tę szałową bluzkę? – pyta Hrabina Zofia sympatię naczelnego. Rusałka maszeruje właśnie po długim stole, przy którym odbywała się narada. Nie czeka na odpowiedź, której zresztą nie ma, i podchodzi do redaktora sepleniącego. – Podobasz mi się, staruszku – mówi do niego kręcąc bioderkami. – Zawse podobałem się dziewcętom – odpowiada redaktor i całuje rusałkę w maleńką dłoń. – Cy pani ma wolny wiecór? – Zboczeniec – komentuje sympatia naczelnego. Otwierają się drzwi od sekretariatu, zagląda pracująca tam dziewczyna i pyta: – Czy podać już zakąski? – Tak! – krzyczy stanowczo Kocie Oko. – I koniec przywidzeń! Ciężkim, oprawnym w płótno rocznikiem „Wetknięć”, ujętym niesamowicie szybko, rzuca w miejsce na biurku, gdzie Pleton dłubie właśnie w drugim uchu. Skrzat wskakuje na rocznik i zjeżdża na nim na zielony dywan. Sympatia naczelnego uderza torbą w Hrabinę Zofię. Zastępca szefa, uginając się pod ciężkim krzesłem, próbuje nim przygwoździć trzy rusałki spoczywające pod filodendronem. – Najprzyzwoiciej zachował się sepleniący – opowiada Pitigoras. – Przygarnął Hrabinę Zofię oraz Zhingę i widząc, jak wskakujemy na parapet otwartego okna, sam je tam zaniósł. – Nikogo nie złapali? – pyta on, Andrzej. – Owszem. Rzucili się wszyscy i pod stołem oblepili zastępcę naczelnego. – Odważni ludzie – stwierdza z uznaniem Mechiavelli. – I twardzi, bo sprostowania w naszej sprawie nie należy się spodziewać. Krasnoludki lądują na pełnym śmieci podwórku za redakcją. Gubią się w stosach papierów i odpadków, potem wychodzą na uliczkę, gdzie jest przystanek taksówek. Przyjeżdżają prawie pod nasz dom, gdyż ukradkiem zabierają się samochodem z jedną z naszych sąsiadek. My, Zatraceński, przeżywamy mieszane uczucia, gdy zawiany zespół redakcyjny opuszcza lokal około godziny szesnastej. Dla niego, Jakuba, jest to dowód, iż skończyła się wreszcie jego, Andrzejowa, obsesja, kiedy sekretarka wyprasza nas z korytarza, gdyż zamyka drzwi wejściowe. – Gdybym nie miała w czubie – mówi do koleżanki przechodząca obok nas dziennikarka – przysięgłabym, że szefa odwiedziły dziś krasnoludki. Zupełnie trzeźwe krasnoludki. I że wyfrunęły przez okno, co dowodzi, że były to raczej kolorowe papużki. – Były – potwierdza koleżanka. – Ale już po wódce. Uchlały się i szef im dowiódł, że są tchórze i nie mają rozumu. – Głupie wrony – odpowiada pierwsza. – W tym mieście tylko Kocie Oko ma rozum. W lepkim smrodzie o właściwościach zepsutych jajek, który stoi nas miastem gorącym jak kipiący czajnik, my, Zatraceński, biegniemy szybko do naszego mieszkania. On, Jakub, naśmiewa się z niego, Andrzeja, kpi z jego fantazji i troski, czy skrzaty same potrafiły wrócić w domowe pielesze. Może nigdy się nie dowie, że żart albo poważny przypadek losu podarował nam przed rychłą śmiercią coś bogatszego niż bogaty świat rzeczy. Na szczęście skrzaty są już w naszym mieszkaniu. Chodzą wśród pięciu tysięcy książek, wśród pachnących trocin i wiórów, pogryzając plasterki żółtego sera. My, Zatraceński, bierzemy się za smażenie okonków, gdyż w rybach jest fosfor, a od fosforu przybywa rozumu. – Przypuśćmy, że tak było – stwierdza on, Jakub, gdy znamy już zaszłe w redakcji wypadki, które uważa za wytwór zboczonej wyobraźni jego, Andrzeja. – Jakieś krasnoludki w redakcji. Prymitywne zachowanie. Wszystko po to, aby z dziennikarzy zadrwić, ośmieszyć ich. Niemoralne jest umieszczenie człowieka w sytuacjach satyrycznych tylko dlatego, że jakieś jego poglądy lub zachowania nie odpowiadają nam. – Skrzaty – odpowiada on, Andrzej – tylko uczestniczą w tej grze pozorów, jaką jest cały świat. – Wszystko jest grą pozorów – zgadza się Jakub. – Więc i one. Czyżbyś nie zauważył, że prowadzimy życie pozbawione sensownych motywów oraz celów? Biegamy gdzieś, widzimy coś, słyszymy o czymś, zamiast codziennie wytwarzać z drewna lampy i półki, sprzedawać je, nabywać żywność, odpoczywać i czekać na wyznaczony koniec oraz ewentualne odwiedziny panny Nu-Nu. Tak przecież istnieją wszyscy, czy chcesz być oryginalny? VII Zaprzecza się naszej narodowości oraz męskości. Podaje w wątpliwość naszą godność i honor. Dowodzi się nietolerancji, pogardy wobec ludzi, agresywnej mizantropii, a nawet przypisuje rasizm. Mówi się o naszym wywyższaniu, nadmiernym poczuciu ważności i wulgarnym chamstwie. Chcą nas bić i biją zresztą, wyciąć różne elementy ciała, opluwają. Każą całować dupę. Pewna dama w tym celu wystawia ją na wieczorne światło, nie jest to dama zupełnie brzydka w tej części swojej osobowości fizycznej. Skrzaty z jakiegoś powodu odradzają nam ten przedwieczorny, związany z interesami spacer. – Nie chodź – mówi serdecznie Pleton do niego, Andrzeja. On, Jakub, śmieje się z pełnego obaw nastroju Andrzeja. – Musimy, durniu, odnieść to lustro. Było zamówione, jest zrobione i przyniesie spory zarobek. Poza tym stanowi ślubny prezent matki dla ukochanego syna. On, Jakub, jest dumny z dębowej ramy, którą podrzeźbiliśmy na styl barokowy, pracując z poświęceniem w duszącym powietrzu rozżarzonego lata. Rama okala zwierciadło na przyszłą drogę życia nieznanych nowożeńców. O każdym działaniu lub jego zaniechaniu powinien decydować rozsądek, a nie rozmazane przeczucia czy rady krasnoludków. Tym razem on, Jakub, kieruje naszym wspólnym ciałem. Z lustrem, opakowanym pieczołowicie w stary, muzealny afisz, jedziemy autobusem, a potem idziemy na ulicę Jana Kozietulskiego. W dużym ogrodzie budowany jest dom dla szczęśliwej, zawiązanej właśnie rodziny. Z ziemi, wśród połamanych owocowych drzew wyrosły już fundamenty osłonięte prowizoryczną podłogą z grubych dech. Właśnie na niej odbywa się wesele. Przypalonego przez słońce i pokrytego kurzem weselnicy uznają nas pierwotnie za stróża, strażnika gór i Skarbnika kopalnianego. Jest to przyjemne. Ponadto snują jednak przypuszczenia, że jesteśmy Żydem Wiecznym Tułaczem, włóczęgą podążającym do Katmandu, obieżyświatem, który trafił na zamknięte koło wędrówki. Jest to nieprzyjemne. Na mocy nieprzyzwyczajenia do ludzi z nieładnymi długimi włosami i nieporządnie ogolonym zarostem, gdyż niezbyt regularnie dokonujemy postrzyżyn oraz golenia, obecni na uroczystościach traktują nas prawie wrogo, zwłaszcza że nie wyciągamy dłoni po pierwszy i następne kieliszki. Być może wybaczono by nam roboczy strój podczas takiej uroczystości (mamy na grzbiecie spraną, przyprószoną pyłem koszulę), a nawet zmierzwione włosy, gdybyśmy dostosowali się do obyczaju i pili za zdrowie tych, którym zdrowia życzono. Z pięciu tysięcy książek wiedzieliśmy, że gdy trafia się do obcego plemienia, należy zaaprobować panujące tam formy, więc na przykład jeść dżdżownice, skoro są jedzone, i spać z pachnącą tranem żoną gospodarza, jeśli gość jest obowiązany to uczynić. Nie byliśmy jednak gośćmi i nie łaknęliśmy alkoholu w sprażony słońcem dzień. Jesteśmy obcym ciałem, w które przecież oni chcą przetoczyć krew krążącą w zbiorowym organizmie zabawy, a my wytwarzamy barierę immunologiczną. Upatrzono nas na błazna, więc obiecują sobie wiele i jesteśmy gotowi dać z siebie wszystko, by sprawić przyjemność weselącym się ludziom. Zbliżając się do nich, wzbudzamy życzliwą wesołość, ktoś krzyczy: – Mamy nawet błazna na królewskim dworze! Tedy nasza obecność może podnieść rangę wesela. Tylko królowie posiadali błaznów, więc pan młody staje się królem, a jego kobieta królową. Przyjmujemy tę funkcję z gotowością. Nasza stara, pomarszczona twarz jest obliczem błazna. Zamierzamy mówić rzeczy dowcipne, lecz prawdziwe, takie są uprawnienia trefnisia. Mówimy więc, kiedy nalano nam wódki: – Błazen nie pije, bo musi być inny. Ale oni mają przeciwne wyobrażenia o błaznach, prawdopodobnie z cyrku, spodziewają się zabawnych sytuacji, a nie mało śmiesznych prawd. Pouczają nas o tym czynnie, gdyż ktoś wylewa alkohol na naszą głowę, co wzbudza wesołość. Nie każdy mózg zmoczony powierzchownie wódką jest śmieszny. Gdy chwytamy pierwszą z brzegu butelkę żytnią i wylewamy na czuprynę tego, który zabawę zapoczątkował, otoczenie nie uważa naszego działania za komiczne. Otrzymujemy mocny cios w brzuch, skręcamy się i padamy na ziemię. Znów wszyscy rechoczą, a przez to wybaczają nam niegrzeczny postępek, niemniej odmawiają wszelkich wartości ludzkich w prymitywnych wiązankach słów. W ten sposób przestajemy być błaznem, ale także i człowiekiem. Ktoś bąka, jest to na pewno sentymentalna kobieta: – Tułacz. Tułaczy się w naszym kraju nie bije, więc weselni goście tylko plują nam na koszulę, ale nikt nie podnosi karzącej ręki. Jest to zresztą zabawa ludzi kulturalnych i konsekwentne bicie starszego człowieka mogłoby zepsuć jej lekki nastrój. Zaraz zresztą objawia się znana serdeczność Polaków: bez przerwy poszukują dla nas pustych naczyń lub wręczają swoje, bez sknerstwa wypełniając je wódką. Poza tym nie jesteśmy ważną osobą. Pozycja ta należy do młodego człowieka, który wziął sobie tego dnia młodą kobietę na całe życie, by razem powoływać do istnienia następnych ludzi oraz wspierać się w złym i dobrym. Starszy pan, siwy i dostojny jak Bóg naszej młodości, mający ponad sześćdziesiąt lat, uznaje nas nagle za swego dziadka, co stwierdza, głaszcząc jednocześnie z przywiązaniem po barku. – Dobrze, że dziadek też przyjechał na wesele prawnuczki. – To mój obowiązek – mówimy. – Bywam na weselach wszystkich prawnuczek. Ten człowiek całuje nas w czoło i żartobliwie wymawia zbyt ostre pijaństwo. Nasze włosy pachną bowiem żytem przerobionym na żytniówkę. Nie wstydzi się jednak zapitego protoplasty, co potwierdza: – Ja tam nigdy nie ukrywałem, że dziadek jest wieśniakiem na kawałku piasku i gliny. Nigdy! Nie jest jednak zadowolony z naszego wyglądu: – To wasze chłopskie skąpstwo! Mógł się dziadek ogolić. I spodnie założyć świąteczne. – Wtedy, gdy żyłem – powiedzieliśmy chyba zgodnie z prawdą – nie miałem spodni. Chodziło się w lnianej koszuli. – No tak – bąka niechętnie i z plastikowego kosza wydobywa zimną, spieczoną nogę kaczki, którą nam wręcza jak sztafetową pałeczkę pokoleń. – Dziadek zje – mówi i szepce nam na ucho: – Ale bez mlaskania. Dzisiaj się już nie mlaska. Kacze mięso od wnuka nie uwłacza dziadkowi w czasach, kiedy stanowić może tylko wspomnienie. Jemy tę nogę i jeszcze kawałek piersi. Bardzo to smaczne, a mięsa wokół tyle, że on, Jakub, racjonalnie martwi się, czy nie zostaną obniżone w kraju przydziały kartkowe po takim weselu. Odmawiamy jednak wypicia okowity i ten drobny fakt uprzytamnia naszemu rozmówcy, iż nie możemy być jego dziadkiem. Zostajemy nazwani oszustem. Tylko oszuści nie piją alkoholu, by móc oszukać ludzi uczciwych. Nie dajemy się jednak wnukowi szarpać za koszulę, delikatnie odstawiamy go od dziadka. Nadaremnie szukamy kobiety, która zamówiła lustro. Jest nieuchwytna, choć każdy ją przed chwilą widział, przecież kieruje weselem i tym tłumem ludzi na zrębach nowego domu i wśród drzew rozległego ogrodu. Orkiestra gra, co jest modne. Wieczorna spiekota odbiera gościom wigor: pojadają leniwie i łykają płyny nie tyle z apetytem, co ze wstrętem. Nagle jesteśmy zaatakowani przez podstarzałą damę, której nogę wyciągniętą na trawie przestąpiliśmy nieostrożnie i znaleźliśmy się między grubymi łydami rozstawionymi szeroko, czemu winien jest brzuch kobiety, cieknący między rozwarte pod spódnicą uda. Rozrywa właśnie rękoma jakieś tłuste mięso i wkłada je do jamy ustnej, na spódnicy zbierają się niedojedzenia. Zauważa nas z powodu cienia, który rzucamy na jej opuchłą twarz, stając między słońcem a człowiekiem. – Ty skurwysynu – mówi i jest to może najtrafniejsze określenie, jakim kiedykolwiek scharakteryzowali nas ludzie. Wypluwa jakieś kostki. Zatrzymujemy się, widząc chęć nawiązania rozmowy, w której nie będzie konwenansów. – Stój, skurwysynu! – potwierdza tę chęć. Ciemnymi, tłustymi łapkami sięga po szklankę, z której wylewa za siebie czerwoną lemoniadę i chyba zauważa gęsi smalec lub kurzą galaretę na dłoniach, ociera bowiem najpierw jedną, a potem drugą o spódniczkę, przekładając szklankę. Pojmujemy, iż ma jakiś żal do nas. W takich wypadkach trzeba pozwolić na upust, aby się cierpienia pozbyć, wynika to z zasad psychoanalizy. Nie jesteśmy w stanie opuścić tej kobiety z oczyma białymi od wódki, mimo rozsądku jego, Jakuba. Nalewa nam pełną szklankę alkoholu ze stojącej przy niej butelki, ale podaje niewiele, lokując połowę w materiale spódnicy. Bierzemy od niej szklankę, gdyż jest niewiastą nieszczęśliwą, a dzieli się z nami tym, co najbardziej lubi, piękna cecha człowieka. Wylewamy napój na ziemię, kiedy ona napełnia swój kieliszek. – Nigdy nie chciałeś pić ze mną, tylko z różnymi – mówi srogo. – A teraz nie masz z kim, dlatego wziąłeś. Zaprzeczamy temu faktowi, bo ona tego oczekuje. Nasza niezgoda na jej prawdę uruchamia w niej to, co ma do powiedzenia. Najpierw charakteryzuje nas za pomocą wyrażeń oraz zwrotów sprzęgających w najdziwniejszych wyobrażeniach kobiece i męskie wstydliwe elementy ciała. Potem odtwarza nasze obfite, lecz niewybredne życie erotyczne polegające na bezustannym wtykaniu każdej, jaka stanęła nam na drodze. – Chyba – zauważamy z woli jego, Andrzeja – która leżała nam na drodze?! Ale ona nie słyszy nas, gdyż mówi w natchnieniu, z mocą, która daje bunt przeciw brudowi moralnemu i poczucie latania po szczytach gór, kiedy tymczasem w dolinach my, Jakubowie i Andrzejowie, wtykaliśmy, w dodatku po innych mężczyznach, co budzi największe obrzydzenie, jeśli pomyśleć, ilu ich było oraz będzie w jednym kobiecym otworze, które przecież nie jest cylindrem spalinowym silnika. Czyniąc te rzeczy, ociekające wstrętnym wodnistym smalcem, jednocześnie rozdawaliśmy dziwkom mienie tej kobiety, albowiem sama nasza uroda nie skłoniłaby tamtych do zadzierania spódnic, zadzierania potrzebnego, by uczynić dostęp wtykaniu. Tamte nasze kochanki nie były więc bezinteresowne, sprawia to nam największą przykrość, gdyż teoretycznie jesteśmy za wtykaniem ze wszystkich powodów z wyjątkiem wymiernych korzyści. Rozumiemy również, ze względu na częste nawroty do tej sprawy, że najbardziej bolesne dla naszej rozmówczyni było wetknięcie pewnej Niemce, zagadnienie tedy wiąże się z patriotyzmem. Czerpiąc trochę mocy od monologizującej kobiety, stanowczo zaprzeczamy, iż tamtym nie, a tej na pewno nie. Ona przekrzywia głowę niby ptak i pyta: – Nie? – Nie! – kategorycznie jesteśmy za wtykaniem z przyczyny pięknych uczuć oraz za przedstawicielkami naszego narodu. Rozgniewana uderza pięścią w butelkę i tłucze ją bez żadnej dla siebie krzywdy. – Z Niemką też – mówimy pojednawczo. Później pochwali Andrzeja za to Mechiavelli. Nie dlatego, że nie należy zabierać ludziom radości upierania się przy szczegółach, ile że zawsze trzeba poddawać się wściekłości i sile innych dla świętego, zawsze pożądanego spokoju. Kobieta ma przy swoim boku zapas pełnych butelek, więc dolewa sobie do kieliszka, aby uzupełnić siły, i płacze w poczuciu udowodnionej krzywdy. Dowiadujemy się, że kochała nas, dlatego opuściła starego męża oraz dzieci i zamieniła słoneczne duże pokoje na ponure pudełka naszego domu. Ona wierzy w miłość i on, Andrzej, odczuwa dumę, iż byliśmy tak kochani przez kobietę wierzącą w miłość. Niestety, interesowało nas tylko wtykanie, stąd te nasze późne powroty do domu, gdzie przecież nie tylko wódka, ale pełno jedzenia w lodówce. – Szablę – mówimy wyjaśniająco – lub szpadę należało naprawić, oczyścić, wypolerować. Także po godzinach pracy, ludzie bowiem czekali w muzeach, by zobaczyć, jak zarzynano dawniej. – Miała nogi jak szable – mówi kobieta – owa kurewska Niemka. I wtykałeś jej szpadę w te szable. Rejestr win, których nie dostrzegliśmy ongiś, zawiera również dywan zniszczony lutowaniem oraz sofę zużytą przez nasze odpoczynki. Zużyliśmy wszystko, co mężczyzna może zabrać kobiecie i zużyć, więc jeśli nawet może nam zapomnieć niepohamowane wtykanie, dywan z kroplami cyny jest nie do wybaczenia. Nigdy nie posiadaliśmy dywanu, także lutowanego cyną, sofy, a także Niemki z szablistymi udami, przecież wierzymy w prawdę różnych ognistych przemówień, zwłaszcza kiedy dominuje w nich niezaprzeczalna, ulubiona przez niego, Jakuba, logika. Kobieta, zataczając rondo w swej wypowiedzi, określa nas ponownie w sposób pierwotny i składa życzenie, abyśmy zgnili, rozłożyli się szybko jak nasza matka, co oznacza, iż odgadła naszą wolę i podziela utrwalone w nas pragnienie. Życzenia kończą rozmowę, ona podkurcza nogi, byśmy mogli odejść i dźwigać winy, skoro nie rozpoznaliśmy tkliwych uczuć, jakimi nas kiedyś obdarzyła. Rzuca butelką, wódka oblewa nam plecy, a kobieta płacze rzęsiście. Siedzące i stojące obok panie napinają się groźnie. Idziemy dalej, gdzie młode małżeństwo, wtulone w siebie, patrzy w swe twarze. Świeża mężatka dostrzega nas, chociaż oczy ma utkwione w źrenicach towarzysza, i szepce: – Śmierdziel. Jest to niewątpliwie skutek niewłaściwego stroju, który nie przystoi na weselu. Mąż młodej kobiety wyraża chęć usunięcia nas z uroczystości, za co pogłaskano mu grzywę. Nie goni nas jednak, ktoś mógłby mu ukraść śliczną kobietę. Idziemy między drzewami omdlewającymi od upału. Ktoś podstawia nam nogę i w tej pozycji, w jakiej potem leżymy, kilka osób proponuje wódkę. Odmawiamy. Jest to na rękę obecnym, gdyż opór uzasadnia wszelkie kontrdziałania. Ale wcale nie nasza niechęć do alkoholu, lecz wcześniejszy, być może zbiorowy zamysł powoduje, iż w biegu dalszych wydarzeń jesteśmy zmuszani do przyjęcia nowej religii albo ideologii, mimo że nie mamy żadnej starej. Gromadce weselników wśród spieczonych słońcem drzew jabłoni oraz grusz przewodzi niski mężczyzna o oczach niebieskich i tak wypłowiałych, jakby potrafił otwarcie patrzeć w słońce i zmuszać je do posłuchu. Zwracano się doń: pan Adam, więc może od niego zaczyna się gatunek ludzki. Jest kurduplem, a jednak przewyższające go wzrostem otoczenie gorliwie wypełnia polecenia. – Zaatakujemy go z różnych płaszczyzn – mówi o nas pan Adam. Dwu mężczyzn, na pewno uprawiających kulturę fizyczną, staje butami na naszych dłoniach wyciągniętych do przodu, a trzeci, bojaźliwie wprawdzie, siada na naszych łydkach, co trzyma nas długo w pozycji jakby leżenia przed ołtarzem, którego jeszcze nie ma, ale który zostanie przygotowany. – Żeby to wypadło po bożemu – mówi Adam. Ten chabrooki człowiek bystrze zauważa leżącą opodal skrzynkę zawierającą sześciocalowe gwoździe i praktycznie, mimo swych mistycznych albo i racjonalistycznych idei, postanawia je wykorzystać. Rozważa więc, myśląc głośno, możliwość przybicia naszych dłoni do najbliższego drzewa. Uświadamia sobie jednak, że my, przypadkowy gość na weselu, moglibyśmy potem zostać pierwszoplanową postacią całego kultu, zna precedens z przeszłości człowieka. Opowiada leniwie wszystkim dokoła tę starożytną historię ukrzyżowania, ale deklaruje się przeciw naśladownictwu. Każe tedy młodej dziewczynie zabrać skrzynkę z gwoździami, by nie kusiły go możliwością. W towarzystwie pana Adama znajduje się także kilka dam w wieku średnim. Przytupują głucho w wypaloną żarem murawę, gdyż orkiestra gra w rytmie rocka muzykę do tańców góralskich. Widzimy z naszej pozycji nogi tych kobiet do kolan oraz ich stopy w pantofelkach, mimo że w kraju brakuje butów. Kobieta wyznaczona przez pana Adama nie podejmuje swojej roli z wielką chęcią, wszakże podejmuje ją, gdyż się boi. Cudzy strach, myśli on, Andrzej, należy zrozumieć i usprawiedliwić jego skutki. – Pani będzie uprzejma uruchomić się – mówi pan Adam, a kobieta prosi, by inni na to nie patrzyli. – Uszanujmy wstyd pani Olgi – nakazuje pan Adam. W każdym razie ona się uruchamia, wykonując bardzo zwykłe czynności, chociaż może niezbyt zwykłe w tej sytuacji, gdyż staje do nas tyłem i z drżeniem, niby żaba skaczą jej wyraziste mięśnie łydek, unosi do góry dolną część doskonale skrojonej spódnicy. Czyni to z wahaniem, przecież ciągnie skutecznie wzwyż, aż ukazują się w całości jasnobłękitne majtki w kolorze oczu pana Adama. Powolność i niezdecydowanie ustępują nagle, kiedy chwyta kciukami za gumkę niezapominajkowych, króciutkich majtek, by zsunąć je na uda. Pan Adam, mocno ciągnąc nas za włosy, unosi naszą głowę, byśmy patrzyli na to, co się objawiło. Kazano nam patrzeć ze czcią. Te nie nazbyt obfite, starzejące się, białe, gdyż nie obcujące ze słońcem, pośladki istoty ludzkiej rodzaju żeńskiego wydają się zupełnie ładne i natychmiast szukalibyśmy stosownego porównania, jak podczas konkursu urządzonego przez nimfy, gdyby nie sytuacja, oglądanie bowiem kobiecego tyłka powinno zależeć wyłącznie od chęci obojga zainteresowanych. Trzeba jednak, racjonalnie myśli on, Jakub, uwzględniać fakt, iż żyjemy w społeczeństwie, więc inni wiedzą lepiej, co jest dobre dla pozostałych. Nie chodzi tu jednak o zgorszenie starzejącego się człowieka ani nabycie mu głowy przymusową żądzą, obywatel imieniem Adam żąda, byśmy uznali pupę za jedyną świętość. Nie chodzi mu o pośladki właśnie tej kobiety, stojącej nieruchomo niby posąg, niewątpliwie już bez wstydu, gdyż w tym jej miejscu nie zauważamy śladów rumieńca. To, co pani Olga nam okazuje, jest wyłącznie modelem idei, niedoskonałym trochę wyobrażeniem istoty tego, co powinniśmy odtąd za najważniejsze uważać. – Problem jest taki – uroczyście mówi pan Adam – że dupa stanowi kwintesencję wszelkiej egzystencji. Nie jest zainteresowany naszym chwilowym hołdem złożonym pod przemocą. Człowiek ten pragnie, byśmy na zawsze uznali to, w co sam wierzy. Z kolei racjonalnie uważa, że jego wiara jest najlepsza, skoro sam ją wyznaje. Niewątpliwie jest prorokiem lub ideologiem nie cofającym się przed żadnymi metodami przekonywania niewierzących, gdyż liczy się szlachetny cel. Poczynania takie, jak później jemu, Andrzejowi, wyjaśnił Didirot, wypływają z ludzkiej dobroci, znalazłszy bowiem prawdziwy ideał, ludzie nie zatrzymują go dla siebie, jak wszystko inne, lecz uporczywie dzielą się z resztą. – Doprowadziłem cię, ciemny człowieku – mówi pan Adam w natchnieniu – do najświętszej dupy. I ona mi świadkiem, że czynię to dla twojego dobra, byś żył w szczęściu. Tylko ona nadaje sens każdemu bytowi w każdej godzinie. – W istocie – skomentuje rzecz Ainstein – nie był to zły pomysł: nieszczęściem człowieka i krasnoludka są różne wątpliwości. Natomiast zaangażowany w cokolwiek, spędzi życie w celowym działaniu. Dotychczas na ogół sięgano po cele niejasne, niematerialne, doskonałe tylko w pojęciu, faworyzowano idee absolutne zapominając, iż żyjemy przede wszystkim zmysłami. Potem zaczęto czcić wytwory pracy lub ją samą. A przecież najważniejszy jest człowiek, tedy i jego część. – Przecież mogę skłamać, że uwierzyłem – mamroczemy do pana Adama. Niewygodnie jest mieć głowę uniesioną w ten sposób, w jaki nam ją uniesiono. Bolą również dłonie pod butami dwu silnych mężczyzn. Wydaje się, że nie myślą o naszym fizycznym cierpieniu, skoro pracują dla naszego zbawienia. – Kłam – pozwala pan Adam, bo znaczenie ma liczba wyznawców publicznie wyrażających aprobatę dla idei. Nagle puszcza naszą głowę. Zwolniona z naprężenia uderza w ubitą murawę, chrupie coś w nosie i cieknie z niego krew. Kiedy prorok unosi ja ponownie, zlizujemy językiem słony płyn. Własna krew jest zawsze wyborna w smaku. Kobieta stoi nieruchomo, zaciskając uda, gdyż problem nie w tym, byśmy wierzyli w to, co pupa ukrywa, lecz w całość. Jej pośladki nad obsuniętą niżej błękitną materią wydają się skrawkiem białego nieba, a nawet nawianą przez wiatr wydmą ze śniegu. Gdyby dało się pogłębić ekstatyczny nastrój, któremu ulegamy tylko częściowo, pan Adam miałby szansę zdobyć w nas rzeczywistego zwolennika swej ideologii. Niestety posiadaliśmy, to znaczy on, Jakub, umysł pracujący w różnych okolicznościach. Wiązał on natychmiast skrawki zdarzeń w wyjaśnialną racjonalnie całość, niekoniecznie trafną, ale często przenikliwą, co należało sprawdzać. Przełknęliśmy swoją krew z odrobinami piachu i wyschłych roślin, zmiecioną językiem z warg, i powiedzieliśmy bardzo głośno: – Ty, Adam, czcisz ją, bo nie potrafisz z nią co innego począć. Nie musimy tłumaczyć prorokowi, że umiemy jeszcze z kobiecym tyłkiem robić co innego, gdyż ponownie puszcza nasze włosy i tym razem uderzamy czołem, tedy składamy mimowolny hołd. Kobieta osłania przedmiot kultu błękitną materią, która kojarzy się dzieciom z szatami anioła, a potem opuszcza zasłonę spódnicy. Znów drży ze wzburzenia i kiedy powstaliśmy, chwytamy jej bezwolną dłoń, całujemy krwawo i stwierdzamy, że w innych okolicznościach bylibyśmy zdolni do komplementów związanych z urokami jej ciała. Pana Adama, wyrywającego się nadal ku nam, wyznawcy trzymają za ramiona, możemy więc odejść bez wiary, pogrążeni nadal w poczuciu bezsensu świata. Słońce zachodzi w łagodniejszym już cieple i wzruszających dźwiękach wojowniczych marszów. Obmywamy nieco twarz mineralną wodą z nagrzanej butelki, jakich wiele sterczy z plastikowych skrzynek. Twarze weselników zacierają się w rosnącym, letnim mroku, który zmienia naszą sytuację: będąc również bez twarzy, stajemy się jednym z wielu akceptowanych. Nasza biała koszula nie razi, inni mężczyźni również zdejmują marynarki, plamy od kapiącej jeszcze krwi łatwo utożsamić z wylanym przez niezręczność sosem. Nikt już nie proponuje wódki, ludzie zgromadzili jej zapasy dla siebie, by nie szukać w ciemności. Przechodzimy kilkanaście metrów ogrodu i wracamy do samotności, w której tkwią wszystkie nieszczęścia, jakie mogą się trafić człowiekowi, bo szczęście jest tylko wśród ludzi. Dogania nas wtedy ta kobieta z wypukłym przedmiotem kultu pod spódniczką. Musiała więc iść za nami od momentu rozstania z panem Adamem i bacznie ślepić w mroku, by nas nie zgubić. Olga nie przychodzi, by nas przeprosić za cokolwiek ani by cokolwiek dać. Chce się tylko trochę uskarżyć na pana Adama. Dotyka delikatnie naszego ramienia, jakby chciała i nie chciała się ubrudzić, i wyjaśnia, że nie jest krewną, żoną, tym bardziej kochanką tego człowieka. On jest, jeśli nie chory umysłowo, to niesłychanie głupi, upojony władzą, gardzący podwładnymi w instytucji. Oczywiście ani ona, ani ktokolwiek go nie szanuje. Z chęcią zmieniłaby pracę, gdyby znalazła się jaka lepsza, spokojna i wystarczająco płatna. Mówi szybko, lecz z trudem układa zdania, czyniąc to z wyraźnym niepokojem, czy człowiek zrozumie człowieka, jest bowiem zdania, że istoty ludzkie są niby pnie drzew, może nawet w gęstym lesie, przecież stojące osobno. My, Zatraceński, nie mamy dla niej zajęcia równie wartościowego, jak to, które ma, niemniej uspokajamy ją, że wielu porządnych ludzi aprobuje podobny los. – Tak pan sądzi? – pyta z nadzieją. Możemy to potwierdzić, mimo wahań jego, Andrzeja, i nasza pewność uspokaja ją. Na chwilę przed odejściem prosi jeszcze, byśmy starali się zapomnieć, co widzieliśmy. Byłoby jej przykro, gdyby jakieś przyziemne myśli krążyły wokół w naszym wspomnieniu, to znaczy jakieś zwierzęce pragnienia, ukazała nam przecież na rozkaz przełożonego. Omijając nawet nazwę swego siedzenia, zwraca nam uwagę, iż należy ono tylko do jej męża, którego wprawdzie nie kocha, ale zawarli lojalną umowę, iż tylko on będzie miał dostęp, no, może z pewnymi wyjątkami. – Daję pani słowo – mówimy mocno – iż gdybym w ogóle już nie miał o czym myśleć albo marzyć i gdyby wbrew naszej woli wychylił się z pamięci obraz pani śnieżystych pośladków, potraktuję je jako świętość. W podzięce targa dłonią nasze włosy, już bez delikatności, byśmy zrozumieli co czuje, i odchodzi ku swoim. Nad weselnikami zapalają się barwne lampiony, ożywia się orkiestra i jesteśmy niczym Stanisław Wyspiański, obserwujący zdarzenia na ślubie przyjaciela. W muzycznych przerwach idzie ku nam przyjemny gwar, rozróżniamy pojedyncze głosy, toasty, w których życie nowożeńców jawi się bez trosk i nieszczęść. Czynione są również aluzje do wtykania oraz kobiecej szczeliny, której pan młody nie przetka przez długie życie, taka to czynność. – Ludzie – mówi on, Jakub – może są czasem nieprzyjemni, ale nie sposób żyć poza nimi. Natomiast walcząca z pustką imaginacja wywołuje w niektórych idiotyczne krasnoludki. Oczywiście nie ta myśl wydobywa z półmroku pana Adama, który zbliża się ku nam bez podwładnych, więc w nim, Andrzeju, powstaje chęć, byśmy naszymi stolarskimi dłońmi przekazali mu podstawy naszej religii. By jednak coś głosić, trzeba posiadać zwarty system metafizyczny lub racjonalny. Pan Adam niesie w obydwu rękach odwinięte z papieru lustro z barokową ramą, które pozostawiliśmy na miejscu poznawania zasad jego wiary. Przejaw jego dobrej woli w tej mierze myli nas tak bardzo, iż nie przewidujemy niebezpieczeństwa nawet wówczas, gdy podnosi lustro do góry, a potem tracimy przytomność. Dopiero około północy leżącego wśród krzewów porzeczek odnajdują nas krasnoludki. Dębowa rama okala naszą skrwawioną głowę wśród ostrych odłamków grubego szkła. Mechiavelli śmieje się: – Oto żywy autoportret Zatraceńskiego. Krasnoludki obmywają nam głowę wodą mineralną „Połczynianka”, usuwają z włosów i skrzepów krwi odłamki szkła oraz nakazują powrót do domu z tak udanego wesela. On, Jakub, jakby je momentami dostrzegał, kiedy przynoszą nam ulgę, ale później weźmie widok skrzatów w półcieniach nocy za objaw zamroczenia. Musimy przejść przez całe miasto i skwapliwie unikać wojennych patroli: tak poraniony i pobrudzony krwią człowiek, jak my, może być winien każdej zbrodni. Kiedy wychodzimy na plac Zbawienia, z daleka bierzemy owe skupione ruchy za taniec pod rtęciowymi lampami. Bardzo poważny taniec dwu sprężonych postaci, obracających się powoli z ugiętych kolan wokół wyznaczonego przez siebie środka. Nie ma muzyki, gra im cisza albo słyszą od wewnątrz jakiś rytm ci tancerze. Krążą w napięciu, ich ciała poddają się miękko lekkiemu kołysaniu. Jeden ubrany jest w koszulę niby ze zmrożonego śniegu: wielka lampa wydobywa z niej absolut bieli. Koszula jak wielki kielich powoju. Barwa drugiej również kojarzy nam się z kolorem kwiatu: wspomnienie rozwiniętych płatów ogrodowych maków o czerniejącej czerwieni, bardzo poważna to barwa i głęboka. I my, Zatraceński, i krasnoludki patrzymy z przyjemnością, nie dla barw tancerzy, lecz dla pięknych ruchów. Surowa powściągliwość ciał zastygających nieruchomo, kolisty krok, baczna gotowość do zafalowania, kiedy któryś daje ku temu niewidzialny znak. Rękawy koszul są bufiaste, bardzo piękne. Decydujemy się iść niesłychanie powoli, by nie budzić mężczyzn z zatańczenia. Raczej nigdy nie przemawiał do nas ten sposób zorganizowanego ruchu. Może dlatego, że jego, Jakuba, brzydził rodowód tańca, w którym zapisała się wszelka przeszłość człowieka. Więc magiczne wymuszanie pożytków od ciemnych sił, hołd bogom i zdarzeniom, erotyka skrępowana przez pasy cnoty konwenansów, nieumiejętne naśladowanie zawirowań natury. Powiedziano raz na zawsze: w tańcu objawia się radość człowieka. Dlaczego radość? Cokolwiek można odczytać z tanecznych figur, więc wszelkie twarze Boga czy lubieżność, taniec mężczyzn na kamiennych płytach placu ma w sobie inny sens. Uważnie wpatrzeni w siebie, pilnie czytają ze swych oczu zamierzenia o ruchu, który za moment podejmą. Obydwaj trzymają ugięte w łokciach ręce przeciw czemuś. Idące przed nami piechotą krasnoludki powodują, że zatrzymujemy się niedaleko tańczących. Podoba się im ten ruch, który szuka wolności w przestrzeganiu reguł, albo, jak zawsze, wiedzą o wszystkim więcej niż my, Zatraceński. Kiedy tańczy dwu ludzi, jeden z nich niewidocznie prowadzi zabawę. Spostrzegamy, iż rolę tę wziął na siebie czerwonoczarny. On zaczyna każdy krok, a biały natychmiast reaguje, choć zawsze o cząstkę czasu później. Po obrocie szybkim jak uderzenie skrzydeł owada przystają w innym miejscu i próbują zrozumieć moment oraz prawidło następnej figury. Bardzo długi, zawzięty taniec w milczeniu tym cięższym, że rozrzedzone, gorące powietrze nocy wymaga wyrazistej pracy płuc. My, Zatraceński, a nawet krasnoludki, oddychamy głęboko, ale tańczący lekceważą tę czynność, jakby była zakazana. Finał jest nagły. Niewątpliwie powoduje go tancerz biały, kiedy rodzi się w nim pragnienie niepodporządkowania. Jesteśmy pewni, że zapragnął choć jedyny raz uczynić ruch własny, uprzedzający to, co narzuca partner. Wtedy umiera pod trzema ciosami noża, jakimi morderca dopada jego piersi i brzucha. Nie dlatego, aby uspokoić sumienie, musimy wyznać, iż nie dostrzegaliśmy błysku stali przygotowującego zabójstwo. Nie zobaczyliśmy lśnienia noża, póki brzeszczot nie stał się czerwony, my, specjaliści od białej broni. Kłamstwem można oszukać wszystkich, przecież nie siebie. Jednak, jeśli nawet narzędzie było schowane w czerwonoczarnym rękawie koszuli, powinniśmy je wyczuć. Stal pachnie jak wszystko. Przez większość życia towarzyszyła nam w pracy woń materiału, z którego robiono szable, miecze oraz sztylety i nadal robi się noże do zabijania. Tyle że łatwiej wyczuć jest narzędzie już kiedyś użyte, gdyż poci się z pragnienia za posmakowaną kiedyś krwią. Nóż zabójcy nie był sztyletem, nie był nawet nożem. Spostrzegamy to później, gdy morderca stoi z nim w dłoni po męczącym tańcu. Ktoś przygotował do tego celu stolarskie dłuto, szesnastkę, szlifując ostrze w szpic. Nie zadbał o piękno, jako rękojeść pozostawił drewniany uchwyt do pobijania. Nie odczuwamy strachu, rzucając się na pomoc trupowi, którego pierwszy cios przygina w kierunku partnera, drugi prostuje, a następny znów przygina: oto japońskie, grzecznościowe figury kończące skupiony taniec. Kiedy dobiegamy, zabity pada na plecy. Zamykamy mu oczy gestem podpatrzonym w filmach. Krasnoludki pozostają w cieniu olbrzymiej lipy. – Ty także jesteś inny – mówi z pogróżką morderca na pustym, a tak przecież ludnym podczas dnia placu. Stoi nad nami wyprostowany, spokojny, z dłutem, którym wyrzeźbił śmierć. – Dlaczego? – pytamy cicho, chociaż udzielił już nam odpowiedzi. Podnosimy się, bo nikt nie płacze nad obcymi. Czujemy wówczas zapach nakarmionego, leniwego w sytości żelaza. – Inny, co to znaczy inny? – pytamy stanowczo mordercę. Człowieka wolno zabijać tylko urzędowo, z decyzji pewnej liczby starszych panów w czasach pokoju i wojny. Twarz zabójcy męska, piękna i rozumna, z płonącymi, ciemnymi oczyma. Milczy i uśmiecha się. – On – wskazujemy na truchło – zabrał ci kobietę? Odpowiada figlarnym błyskiem oka, jakby było niemożliwe, by odebrać mu kochankę, żonę lub córkę. – Więc zabił ten zabity? Kogo zabił i dlaczego cię to uraziło? Ale umarły nie zabił, co czytamy z ironicznego skrzywienia warg. I nie obraził dotkliwie. Nie ukradł, nie doniósł, nie zasłaniał ani słońca realnego, ani słońca prawdy. Pozostaje jeszcze kilka możliwości. – Zrobiłeś dla dobra ogółu. Uniosłeś się, gdyż nie wolno tolerować odstępców. – Półgłówku – mówi wreszcie łagodnie. – On był inny. – Miał innego Boga? Był Szkotem, Peruwiańczykiem, Indianinem? Nie mówił naszym najpiękniejszym językiem? Był bogaczem? Albo raziła cię jego nędza? Był głupcem albo filozofem? Był kobietą? Śmierdział? Może mlaskał przy jedzeniu? Był przełożonym albo podwładnym? Nie pił, gdy piją, lub odwrotnie? Był pyszny? Nadmiernie pokorny? Wreszcie przychodzi nam na myśl, że zabity był po prostu brzydki, gdy światu potrzeba ładnych. Pytamy mordercę i o to. Dopiero po męce nie kończącej się zgadywanki, kiedy już trochę zapominamy zabitego, chociaż leży przed nami, i wciąga nas sama zagadka, przychodzi rozwiązanie najprostsze: – On miał inną koszulę niż ty? Ze swobodą przyznaje nam spóźnioną bystrością, ale stwierdza także, iż każdy z tamtych powodów byłby równie dobry. Jest odprężony i znudzony, bawi się dłutem. – No, cóż – mówimy – i ja mam na sobie koszulę zabijanych. Nie jest tak inteligentny, jak można było przypuszczać. W naszych słowach znajduje to, czego w nich nie ma: pokorę i przyzwolenie. – Idź! – mówi wspaniałomyślnie. – Nie mam już chęci. – Nie mogę – mówimy. – Mam również białą koszulę. Oczywiście trochę kłamiemy. Nasza koszula była biała ongiś. Niedoskonałe pranie wydobyło z niej szarość, ziemia weselnego ogrodu pozostawiła ciemne smugi, a cieknąca nam z głowy krew wytrawiła brudne plamy. Dopiero później uświadamiamy sobie naszą przewagę nad mordercą. Wynika ona z braku lęku, jesteśmy pogodzeni ze śmiercią i decydujemy o jej terminie. – Niewiele ci pozostało – mówi zabójca. – Po co rezygnujesz? Naprawdę nie ma chęci. – Nie mam innej możliwości – mówimy stanowczo. – Musisz iść ze mną, by wytłumaczyć ludziom, jakie powinni nosić koszule. – Oni wiedzą – śmieje się. – A twoje zwłoki poświadczą. To wszystko jest nagłe, jak nagły będzie koniec świata. Krasnoludki skaczą na niego niby zdeterminowane szczury. W błyskawicznym uderzeniu traci oczy, jakieś ciosy w nerwowe sploty gną go do przodu. Wydaje ostry, czysty okrzyk bólu. Nie ma w sobie dumy tamtego zabitego, który skonał w ochrypłym szepcie. Pada na swoje dłuto, którym bardzo krótko i wściekle atakuje wieczną już ciemność. Wbija je sobie w grdykę, unosi się jeszcze targany ślepym cierpieniem i rezygnuje z dalszego trwania na Ziemi oraz narzucania innym barwy ich koszul. – Chodźmy – nakłania nas Mechiavelli. – Zanim powstaną spory, kto miał rację. – Chciałem przeżyć życie nie zabijając człowieka – mówi on, Jakub, zaszokowany naszym zwycięstwem. – Chodźmy – krzyczy Pitigoras. – Nie mieliśmy zezwolenia. Patrzymy przez chwilę na dwa trupy. Dwie barwne szmaty w sztucznym świetle ulicznych lamp. A tyle słyszeliśmy o majestacie śmierci. Potem odchodzimy od winy i kary, ale przez resztę drogi do domu ani on, Jakub, ani on, Andrzej, nie może pogodzić się z naszym czynem na placu Zwycięstwa. Didirot każe się wziąć na ramię, gdyż najbardziej odczuwa trudy długiego marszu. Mówi wówczas: – Bardzo byłeś szlachetny, Zatraceński. Bardzo. On, Andrzej, zaczyna się czuć nieswojo. – Życie zamierzałeś oddać za sprawę barwy koszul – ciągnie Didirot. – Za dobry biały kolor. Wspaniały z ciebie człowiek, wspaniały. Pozytywna jednostka. Tamta ramka, którą ci w wesołym ogródku założyli na głowę, słuszna. Nie przeszedłeś obojętnie. – Wy, kurduple, jesteście zabójcami – oskarża Andrzej. – Krasnoludki zabijają mordercę – chichocze Didirot. – Na tej Ziemi nie ma człowieka, który twierdzenie takie weźmie serio. Wolno to zrobić na przykład bakteriom, choć są mniejsze, ale nie nam. Zresztą Mechiavelli tylko wyjął mu wspaniałe męskie oczka. Krasnoludki idą po chodnikach w tyralierze. Pohukują w zatęchłym, upalnym powietrzu. Kilka razy skrywamy się w bramach przed patrolami. Na wiadukcie Ainstein zatrzymuje pochód i zwraca się do niego, Andrzeja: – Ty, Zatraceński, jesteś malutka, niedojrzała pupka. Mówię ci o tym, bo niedojrzałość zwalnia od odpowiedzialności. – Jestem mężczyzną! – krzyczy on, Jakub, do przejeżdżającej pod wiaduktem lokomotywy. – Zabiłem człowieka w imię szczytnych ideałów. Letnia noc bliska jest świtu. I miasto, i dom nasz śpią jeszcze, ale trzej mali chłopcy, w piżamach i boso, z poświęceniem kruszą ścianę budynku od strony klatki schodowej. – Część – mówi do nich Pleton. – Cześć – odpowiadają zaspanymi głosami. VIII W suchy, wypełniony żarem dzień dwunastego sierpnia krasnoludki, a może ludzie, powodują na stacji kolejowej w Wiekowie taką katastrofę psychologiczną, że sześćdziesiąt siedem kilometrów dzielących nasze miasto od celu podróży pokonujemy w sześć godzin i dwanaście minut. Odległość taka pożerana bywa przez pociąg osobowy już w dwie godziny, do czego wszyscy są przyzwyczajeni. Skrzaty tego dnia wydłużają ją nieskończenie. W Wiekowie nie ma nic, co podróżnym mogłoby urozmaicić długie godziny postoju pociągu. Zwłaszcza że nie wszyscy, co dowodzi sporej liczby racjonalistów w społeczeństwie, są zainteresowani tropieniem krasnoludków w wagonach, na torach, gdzie kwitnie rozchodnik, oraz w gorącej okolicy. Podróż jest postanowiona przez gnomy nagle. Po prostu budzą nas, Zatraceńskiego, a ściślej jego, Andrzeja, już o godzinie szóstej i oznajmiają, iż tego dnia wybieramy się kolejami państwowymi, bo jest to konieczne. Są już ubrane, tylko nimfy, zgodnie z obyczajem kobiet, długo zajmują łazienkę, czesząc się i malując dla oczarowania innych. – O której jedziemy? – pyta on, Andrzej, posłuszny kurdupelkom jak małe dziecko. – O ósmej siedemnaście – odpowiada Mechiavelli. – Osobowym relacji Lębork – Białogard. – Więc śpijmy jeszcze – odpowiada on, Andrzej. – Tyle czasu. Ale skrzaty wiedzą, iż przynajmniej godzinę my, Zatraceński, stać będziemy w kolejce do kasy, i nie mylą się. W baraku, stanowiącym zastępczy dworzec na pół wieku, nie tylko leżą na ławkach oraz na posadzce dziesiątki młodych ludzi odsypiających skończoną już noc, ale wije się długa kolejka po bilety, gdyż czynne jest tylko jedno okienko kasowe. Z torbą zawierającą krasnoludki, w pięknym zapachu nie mytych, spoconych ludzi, stoimy pięćdziesiąt minut i przez ten czas nabywają bilety dwadzieścia cztery osoby, a my jesteśmy sto dwudziestym potencjalnym pasażerem. Dochodzi godzina ósma i stu ludzi ogarnia nie mająca dla nikogo znaczenia wściekłość. Nas, Zatraceńskiego, również, więc zaglądamy do wnętrza dużego pomieszczenia przez jedno z pięciu okienek kasowych. Siedzi tam pięć kobiet pijących bardzo dobrą na gorący ranek herbatę. Wydelegowały one do wydawania biletów dziewczynę najbardziej sparaliżowaną i tylko ona dzielnie walczy z wyjącą tłuszczą podróżnych. Tłum nazywa kobiety różnie, choć nie wszystkie miałyby wzięcie w domu publicznym, nawet w tych trudnych czasach. Kasjerki nie reagują, gdyż kolej jest niewzruszona, bo ciężka. My, Zatraceński, na cichą prośbę Pitigorasa stawiamy torbę przed okienkiem jednej z nieczynnych kas, a krasnoludki z własnej woli wchodzą do wnętrza przez otwór w grubej szybie. Po minucie jest w kasach sporo niewieściego krzyku oraz nieracjonalnego biegania, następnie otwarte zostają wszystkie okienka i bilety wydawane są tak szybko, że setka pasażerów uzyskuje je w ciągu ośmiu minut, co wskazuje potężny kolejowy zegar. Wyjątkowo chyba tego dnia kasy nie pobierają opłat i wielu podróżnych kupuje za darmo bilety nawet na następne dni do wszelkich miejscowości w całym kraju, a oprócz tego na pociąg o ósmej siedemnaście. – Nie warto wspominać – opowiada później Pleton. – Podaliśmy się za rewizorów z DOKP. Zminiaturyzowanych dla skuteczniejszego pomniejszenia kosztów kontroli. – One, te kasjerki – dodaje Pitigoras – mają dupska jak lokomotywy. To wspaniałe, że kolej dba o takie szczegóły swego pejzażu. Kiedy siedzimy już w wagonie, przylepieni spodniami do tłustej od brudu dermy wyściełającej ławkę, starsza bystra pani przekonuje swoją dorosłą córkę, że na maszynie do drukowania biletów jeździł mały człowieczek i stroił miny do kasjerki, której trzęsły się ręce, więc wydawała kartoniki wyłącznie na podróż do Szczecina, chociaż ten pociąg kończy bieg w Białogardzie. On, Jakub, nie wierzy tej kobiecie, podobnie jak jej córce. Pociąg z Lęborka nadchodzi po czterdziestu minutach od przewidzianego w racjonalnym rozkładzie jazdy momentu, co pozwala przypuszczać, iż nawet bez interwencji krasnoludków w kasie około dwudziestu pasażerów nabyłoby uprawnienia do jazdy. Kolejowy pojazd jest od spodu oblepiony podeschłym w upałach gównem, a poręcze przy drzwiach ma posmarowane lepkim mazidłem, które przylepia się do rąk wsiadających. Ludzie z peronu szturmują wagony, uniemożliwiając wyjście wysiadającym, spieszącym do pracy na godzinę ósmą, i Didirot zastanawia się potem któregoś dnia, czy o godzinie dziewiątej można zacząć szybki marsz gdziekolwiek, by zdążyć na godzinę ósmą. - Niewątpliwie tak – twierdzi Ainstein – trzeba tylko iść szybko do tyłu. Wolnych miejsc jest jednak dużo w wagonie bez przedziałów. Pleton chwali wybite lub pootwierane na zawsze okna, przez które pęd pociągu podbiera i wyrzuca na pola stosy różnych śmieci. Szczególnie niedopałków papierosów, leżących także na siedzeniach. Nad ścierniskami i mijanymi lasami stoi gorejące słońce. Oczywiście relację o podróży z krasnoludkami my, Zatraceński, a konkretnie on, Andrzej, sporządzamy w kilka dni później, kiedy przychodzi nam chęć zanotowania czegoś pozostającego bez związku z czymkolwiek. Zapisane na maszynie kartki spadają na wióry i trociny, w tysiące leżących tam książek. Czasem czyta je Pleton, kiedy indziej Mechiavelli, chodząc po papierze i spoglądając z góry na rządki liter pod nogami. – Ty, Zatraceński – mówi właśnie Pleton – wiele uwagi poświęcasz kolejowej kasie i żelaznym śmietnikom na kółkach zżartych przez rdzę. Napisz lepiej, że pociągi nie istnieją. – Nie pojmuję – bąka on, Andrzej. – No, że nigdy nie wynaleziono kolei. Od początku Ziemi nie było na niej szyn, plujących parą lokomotyw, smutnych stacji, zawiadowców w czerwonych czapkach i w ogóle całego stalowego bajzlu. Przez zieloną łąkę między opitymi rosą drzewami raźnie szło dwanaście krasnoludków i jeden naiwny głuptak w dwu osobach. Tak napisz. Po raz pierwszy krasnoludek wydaje o nas, Zatraceńskim, przykrą opinię. W świecie ludzkim przylepienie komuś takiej cechy, jak brak doświadczenia, prostoduszność i szczera łatwowierność, a wszystko to zawiera się w pojęciu naiwności, powoduje, że jednostka przestaje się liczyć w społeczności. Jemu, Andrzejowi, nie zależy na czyjejkolwiek opinii, ale wśród gnomów chciałby być kimś równym. Pleton zauważa reakcję jego, Andrzeja. – Człowieku – mówi – prostota twoja i naturalność być może sprowadziła nas do ciebie. Krasnoludki mieszkają jedynie w domach ludzi niedojrzałych. – Więc czymże jest dojrzałość? – Maską – odpowiada litościwie tym razem Mechiavelli – zdrowo myślących dorosłych. Aprobatą dla dużych zbrodni, rozumnym pogodzeniem się z kolejnymi nieszczęściami, poklaskiem dla silnych, gotowością do cierpienia. Także brakiem wiary, nadziei i złudzeń. Przeczuciem nicości. Bezlitosną walką o utrzymanie się przy wpojonych przez otoczenie pozorach. Drwiną ukrywającą poczucie bezsilności. Wynika stąd, że on, Jakub, jest człowiekiem dojrzałym. – Wielu ludzi przeczuwa, iż nosi maski – odzywa się Didirot. – I aby je ukryć, nakłada następne. Powstają warstwy masek. Nazywa się je rolami społecznymi. Grają w teatrze tak zwanej rzeczywistości. Podbudowują teorię masek naukowymi dowodami, wynikającymi z obserwacji masek i badań nad nimi. Wszystko po to, aby nie zedrzeć maski podstawowej. Omamieni przez rozum. Zwariowani przez wymyślony porządek masek. Czasem zrywają którąś z kolejnych, by dążyć do nałożenia w ich mniemaniu prawdziwszej, lepszej. W tym celu zabijają jednostki lub miliony sobie podobnych, wdrapują się na oblodzone szczyty gór, pokonują samotnie oceany, talentem albo siłą przekonują do swej maski. Odnajdują jej pierwowzory w antycznych kulturach lub nieprzewidzianej przyszłości. Obwarowują swoje maski tradycją, nienaruszalnymi prawami kultury, ostrymi ustawami i przepisami, groźbą, lękiem, a także metafizyką. Działają na zewnątrz. – Jak je zdjąć? – pyta bezradnie on, Andrzej. – Może się dowiesz. Może zechce powiedzieć ci Lao-Tan. Po godzinie zmachany pociąg wtacza się na stację w Sławnie. Większość podróżnych opuszcza wagon. Wokół nas, Zatraceńskiego, powstaje absolutna pustka i krasnoludki mogą opuścić zatęchłą torbę. Sadowią się na siedzeniu naprzeciw nas i z przyjemnością prostują kości. – Chcesz cycuszka? – pyta Jeanne Antoinette de Pampadour, wypuszczając swoje bąble z rozpiętej bluzeczki. – Jazda pociągiem jest taka podniecająca. Między Karwicami a Wiekowem do wagonu wchodzi konduktorka, masywna dziewczyna w czerni z zaciętą, złośliwą twarzą. Gnomy szybko przenoszą się dalej i stają się dla nas niewidoczne za wysokimi, pokrojonymi nożami oparciami. Konduktorka nas, Zatraceńskiego, ogląda niechętnie, owiewa swym alkoholowym oddechem i surowo doszukuje się na bilecie nieprawidłowości. Jej kolejarskie spodnie błyszczą jak tłusta stal lokomotywy. – Przesiadka w Białogardzie – informuje, gdyż nasz bilet jakimś cudem wystawiony jest do Poznania. Odchodzi, a potem wraca, by spytać, do kogo należą brzydkie zabawki leżące na siedzeniu tam dalej. – Ktoś im porobił nawet gołe biusty i jedna jest bez majtek, co wygląda jak u kobiety, bezwstydnie. On, Jakub, uczciwie wypiera się nie istniejących krasnoludków, a i on, Andrzej, nie może twierdzić, iż gnomy należą do nas, ponieważ nie ma między nami zależności zwanej posiadaniem. Skrzaty nie należą do nikogo na świecie, nie są przypisane nikomu nawet w ich interesie. Konduktorka wraca do nimf i elfów. Zdumiona siada naprzeciw tej gromadki, gdyż Pitigoras domaga się od niej wyjaśnienia trudnej kwestii, czy krasnoludki podczas przebywania w pociągu obowiązuje posiadanie biletów. – Jeśli tak – mówi gnom podniesionym głosem – bez dyskusji zapłacimy karę. Niemniej proszę nam wskazać odpowiedni paragraf w rozporządzeniu ministra komunikacji, a także rozwiązać problem, czy mają to być bilety normalne, czy ulgowe oraz jaka przysługuje nam zniżka, stanowimy bowiem wycieczkę zbiorową. – O rany – krzyczy do nas konduktorka. – Oni mają w brzuchach radio. – Radio na kolei stanowi przedmiot żrący, cuchnący czy palny? – indaguje ją Mechiavelli. Konduktorka próbuje go wziąć w dłoń, by wyłączyć nadawanie. – Ręce precz od krasnoludków! – drą się nimfy. – Pójdę po kierownika pociągu – postanawia konduktorka. – My będziemy rozmawiać tylko z maszynistą – stwierdza Pleton. – To maszynista kieruje tym pojazdem. Człowiek pracy nam potrzebny, a nie urzędas. – Sami idziemy do maszynisty – proponuje Ainstein. Wszystkie krasnoludki zsuwają się z ławki i brnąc po warstwach śmieci, podążają przez wagon w kierunku parowozu. Później poświadcza ten fakt wielu podróżnych na stacji w Wiekowie. – Nie wiem, gdzie zalęgło się to świństwo – tłumaczy potem maszynista zawiadowcy, gdy zaczyna się długi postój przed stacyjnym budynkiem. Palacz kiwa głową, potwierdzając relację szefa. Są otoczeni przez prawie wszystkich wyległych z wagonów pasażerów. - Wylazło umorusane od strony tendra. Dziwolągi takie. Małe jak palant. Chcieliśmy je potem na szuflę i do paleniska, ale pryskało to na boki niby przepiórki. Dosyć podobne do ludzi. Chyba kolejowe, bo trochę znało się na rzeczy. Kilka uwag do maszynisty wygłasza Ainstein, splunąwszy węglowym pyłem: – Sprawność parowej lokomotywy jest za niska, by marnotrawić w niej cenny węgiel, polskie czarne złoto. Wynosi ona najwyżej siedem procent, a ten trup nie wyciąga nawet pięciu. Oznacza to, że na każde sto kilogramów spalonego węgla, tylko pięć idzie na poruszanie całego interesu. Reszt bezużytecznie ogrzewa otoczenie. A przecież otoczenie jest dziś i tak gorące, prawie czterdzieści stopni w cieniu. Należy natychmiast zdjąć blachy z parowozu i ogrzewać kocioł jasnymi promieniami słońca! – Palacz! Do ognia z tym! – krzyczy rozwścieczony maszynista. Dłoń trzyma na dźwigni, gdyż pociąg mija właśnie zezwalający na wjazd semafor stacji w Wiekowie. – Mam tu gdzieś okular – kontynuuje Ainstein. – Okular pięciokrotnie skupiający słoneczne światło. To wystarczy do ogrzania wody. Palacz macha szuflą, pociąg zatrzymuje się, a krasnoludki szybko gdzieś znikają. Zawiadowca stacji musi rozwiązać poważny problem: obsługa parowozu, która w czasie jazdy dostrzega, a nawet rozmawia z jakimiś cudeńkami, nie może nadal prowadzić pociągu. Gdzieś w lesie pogwizduje drugi pociąg: opóźniony zaledwie o półtorej godziny pośpieszny ze Szczecina do Gdyni. Zawiadowca wpuszcza go na swoją stację i zatrzymuje, by poradzić się znajomego kierownika, zanim zadzwoni do przełożonych, co począć z pociągiem pierwszym. Pośpieszny i tak już nigdzie nie zdąży, jak od wielu lat, więc kwadrans nikomu nie zrobi różnicy. Krasnoludki, opanowane manią usprawniania kolei, wśród dosyć licznego tłumu na peronie przedostają się do spalinowej lokomotywy pośpiesznego. Ainstein wchodzi na pulpit sterowniczy i próbuje przekonać młodego maszynistę o potrzebie zamiany lokomotyw przy obydwu pociągach. – Powód jest prosty – mówi. – Ustaliliśmy z tamtym maszynistą, że tu, w Wiekowie, przerabiamy parowóz tak, by pracował na energię słoneczną. Nie trzeba tłumaczyć, jaki to zysk w dobie kryzysu energetycznego. Wprawdzie sprawność lokomotywy spalinowej wynosi do trzydziestu procent, a tę na oko oceniam na dwadzieścia, to przecież cena oleju napędowego jest kilkakrotnie wyższa. Dlatego pan poprowadzi dalej pośpieszny za pomocą słonecznego parowozu, a my, krasnoludki, zyskamy czas na przerobienie tej spalinowy na jakąś tańszą energię. Nie mam jeszcze koncepcji, ale mnie to szybko idzie. Prawdopodobnie zdecydujemy się na napędzanie jej materiałem produkowanym przez bakterie z brudu i łajna dostarczanego przez pasażerów. Ainstein nie pozwala maszyniście dojść do słowa. Młody człowiek zafascynowany jest zresztą czymś innym: zupełnie nagą Hrabiną Zofią i cyckami Zhingi z Matumby. Nimfy tłumaczą się później nadmiernym upałem. – Gdyby nie to erotyczne kuszenie maszynisty na służbie, co jest surowo zakazane – mówi z żalem Ainstein – na stacji w Wiekowie mógłby dokonać się historyczny przełom w dziejach kolejnictwa nie tylko narodowego, ale w ogóle. Rzeczywiście nimfy powodują, że i drugi maszynista wyłączony zostaje ze służby. Zawiadowca zamyka obydwie ekipy w okratowanym pomieszczeniu kasy biletowej, gdyż są wyraźnie zgodne w poglądach na istnienie mówiących istotek kolejowych. Szefa stacji oraz kierowników pociągów niepokoi fakt, iż jeden oraz drugi maszynista stanowczo chcą prowadzić pociągi dalej. Wydarzenie śledzi Didirot, usadowiwszy się w kieszeni marynarki zawiadowcy. Szybki kontakt telefoniczny kolejarzy z wojewódzką specjalistyczną przychodnią za zezwoleniem przełożonych powoduje radę lekarzy, by szukać owych istotek, gdyż bez tego niemożliwa będzie diagnoza, więc i leczenie. Doktor przyjedzie spalinową drezyną, w towarzystwie zapasowych maszynistów, kiedy zostaną skompletowani. Trzy wagony pociągu pośpiesznego wiozą, jak się okazuje, ponad tysiąc ludzi. Wysypują się oni z wolna na perony z udeptanej, suchej ziemi i przekazują sobie fantastyczne wręcz informacje o przyczynie postoju. Najbardziej nieprawdopodobna mówi o krasnoludkach. Utwierdza te wieści pozostawiona na wolności konduktorka z naszego pociągu. Kolejarze początkowo próbują przeszukać składy samodzielnie, ukrywając cel węszenia w każdej wagonowej skrytce. Dochodzą jednak do wniosku, iż to, czego szukają, mogło się ukryć także w walizkach, torbach i plecakach podróżnych. Nakazują więc pasażerom dokładne przejrzenie własnych bagaży. – Ale co trzeba znaleźć?! – krzyczy tłum. – Nie wiem – jąka się spocony zwiadowca. – Stworzenia jakieś małe czy co. To jest gadające. Część dobytku zostaje natychmiast przez niektórych ludzi, szczególnie kobiety, porzucona, a nawet wyrzucona przez okna. Pewna grupa ucieka na okoliczne pola. Najwięcej jest młodzieży, która rozsądnie organizuje sobie wolny czas. Jedni śpiewają pieśni nabożne przy akompaniamencie gitary, drudzy opalają się pod ogrodzeniem stacji, inni kopią ziemniaki na wieśniaczych zagonach i pieką je potem w ogniskach. Na towarowej rampie rozładowywany jest cement luzem za pomocą melioracyjnej koparki. Zawirowania gorącego powietrza unoszą suchy pył nad całą stację i cement pokrywa wszystko szarą warstwą. Kilku inteligentnych ludzi organizuje donoszenie zimnej wody do picia z zabudowań pobliskiego elewatora zbożowego i sprzedaje ją po dziesięć złotych za każdy plastikowy kubek. – To był piękny dzień – komentuje Pleton. – Taki niespodziewany przystanek na nieznanej wiejskiej stacyjce. Słońce, aromat ziół i dymów z ziemniaczanych ognisk. Początkowo pasażerowie wydawali się rozdrażnieni i złośliwi wobec porządnie przecież pracującej kolei. Niektórzy szukali czegoś, nawet rozpruwali siedzenia. Potem wszystko się uładziło. Głodnym sprzedawano porzucone kanapki. Chłodzono przełyki zdrową, rolniczą wodą. Oddychano zielonym powietrzem. Najprzyjemniejsze, że zawarły się nowe przyjaźnie. – I miłości – dorzuca Jeanne Antoinette de Pampadour. – W krzewach, rowach i na łące sama naliczyłam dwanaście par splecionych ładnie w odkrywczych kompozycjach. Dobrze jest kochać się pod gołym niebem, w gorejącym słońcu i śledzić oczyma wysoki lot ptaków. – Cement – mówi Pitigoras. – Właśnie cement był spoiwem tych ludzi. Upodobnił ich do siebie i uczynił bliskimi. Należałoby tak scementować cały świat. – Oto dobry przypadek – kończy rzecz Mechiavelli. – Pozornie bezsensowna strata czasu, a naprawdę przynajmniej ten sam sens, co w każdym ludzkim działaniu, jeśli nie większy. Już około trzynastej trzydzieści wszystko się wyjaśnia: nie było żadnych istotek, maszynistów powalił słoneczny udar i godna szacunku ciężka praca w lokomotywach. Pociągi, prowadzone przez zdrowe ekipy, ruszają każda w swoim kierunku. Krasnoludki zjawiają się tuż przed odjazdem, żują wyłuskane z zebranych na rżyskach kłosów ziarna i przynoszą nam. Zatraceńskiemu, kruche, smaczne jabłko. On, Jakub, rad jest bardzo, iż prawie półtora tysiąca ludzi z różnych stron kraju, zebranych przypadkowo na stacji w Wiekowie, nie stwierdziło istnienia gnomów. Znów podrożał rozum. Pociąg jęczy, stukoce i posuwa się niezmiernie powoli. Krasnoludki z jakiegoś powodu są niezwykle poważne, a Pleton nagle jakby przypadkowym pytaniem dotyka najważniejszej naszej kwestii, jeśli śmierć uznawać za ważne zjawisko. – Ty, Zatraceński, zamierzasz jeszcze w tym roku umrzeć. Dlaczego? Wszystkie kurdupelki patrzą na nas badawczo. – Jestem znużony – odpowiada on, Andrzej, chociaż tak samo może odpowiedzieć on, Jakub, gdyż świadomość ta jest nam wspólna i nie budzi żadnych kontrowersji. – Człowiek i krasnoludek – twierdzi Pleton – nim odejdzie w niepamięć, powinien po sobie zostawić ślad. Nie znasz tej ładnej teorii? A czego ty dokonałeś? Spogląda głęboko w nasze oczy i widzi też nasz siwy zarost, który winien być barwą dokonań. Co z rzeczy wielkich i rzeczy małych, a pożytecznych, wykonał on, Jakub, oraz on, Andrzej, by zyskać moralne prawo do śmierci? – Nie opłynąłem samotnie Ziemi – powiedzieliśmy oblizując wargi, by poszukać na nich smaku oceanicznej soli. – Byłoby to dokonanie? – Niewątpliwie. W samotnej walce z głębokimi, zimnymi wodami okazuje się charakter człowieka. – To znaczy – Pleton wyciąga szybko wniosek – że wszyscy wartościowi ludzie powinni budować łodzie i wypływać na morza, aby okazywać nieugiętość. – Nie wynalazłem nic – mówimy skrzatom, aby uzupełnić nasze dokonania. Zapominamy, że odkryliśmy sposób uzupełniania ubytków na brzeszczotach starej broni, tych szczerb, które powstawały wówczas, kiedy ostrze cięło w zbyt twardą kość człowieka albo dobry pancerz. – Co to jest wynaleźć? – W przyrodzie tkwią nieskończone możliwości. Wynaleźć, to zobaczyć jedną z nich. Tę jeszcze nie zobaczoną. – Ktoś zobaczył gwóźdź? – pyta Ainstein. – Tak. – Jak się zwie człowiek, który wynalazł gwóźdź? Gdzie postawiono mu pomnik? – Nie stworzyłem niczego – stwierdzamy zimno, szukając innych dokonań w swym pięćdziesięcioletnim życiu. – Więc obrazu, rzeźby, sonaty, wiersza, idei, projektu budynku, planu strategicznego. Nienawidzę siebie za bezużyteczną pustkę. – Co to jest nienawidzić? – Pragnąć, aby kogoś spotkało nieszczęście. – Dlaczego pragnąć? – Pleton zaczyna nas denerwować swoją dociekliwością, to znaczy jego, Andrzeja. – Nienawidzi się za byle co – odpowiadamy ostro. – Za to, co nie odpowiada naszym wyobrażeniom o porządku świata. Za służalczość i za nieposłuszeństwo. Za brudną szyję i za nazbyt czystą. Za mlaskanie przy jedzeniu, ale także za spożywanie zbyt kulturalne. Za kolor skóry oraz włosów. Za niepożyczenie lub nieoddanie jednego grosza, chociaż także za zwrot nazbyt szybki. Za brak albo nadmiar uznania. Za bezimienność i za popularność. Za owłosienie i nieowłosienie. Za obecność i nieobecność. Przesyt i dosyt. Krócej: za to, że ktoś jest taki jak my lub inny. – A kochać za co? – tym razem ciekawa jest Madame Jeanne Antoinette. – Za to samo. A najczęściej za nic. – Ty, Zatraceński, kochasz kobietę? – pyta Sefona. – Tak. Pannę Nu-Nu. – A jednak chcesz umrzeć? – Tak. Chcę. – Nie przejmuj się, Zatraceński – wzywa nas Yoriko Hiroshi. – Pozostawisz po sobie ślad. Jest w każdej z nas. Urodzimy następne pokolenie twoich krasnoludków. Niedojrzałemu człowiekowi, jakim jest on, Andrzej, nie daje spokoju myśl, że mądrość wymaga, aby pogodzić się z ludzką naturą. Dlaczego pogodzić? Z jakiej przyczyny budowanie cywilizacji oraz kultury dokonuje się wyłącznie na zewnątrz, bez prób przemiany człowieka? – Dużo czytałeś, Zatraceński – zauważa ze współczuciem Didirot. – I zrobiła ci się z tego zupa w mózgu oraz uczuciach. – Przeczytałem pięć tysięcy książek. – Jesteś ofiarą literatury powszechnej, tej historii daremnych pragnień i niemożności człowieka – komentuje Didirot. – Literatura to setki tysięcy much żerujących na padlinie ludzkiego cierpienia. Przed takim ujęciem sprawy nie da się obronić nawet komedia, gdyż w niej ten, z kogo się śmiejemy, w rzeczywistości cierpi. Śmieszność jest cierpieniem najbardziej hańbiącym. My, krasnoludki, nie tworzymy literatury ani historii. I Didirot wdaje się w analizę tego, z czego ludzkość jest dumna i w czym znajduje uzasadnienie swej ciągłości w dziejach. Najpierw dwuznacznie chwali zręczność Helleńczyków za zdrowy pomysł, iż losu nie wypisuje sobie człowiek, tylko kto inny wyplata zdarzenia. Generalnie zdjęcie odpowiedzialności z tego, co ludzie czynią. Krasnoludek opowiada następnie o niegrzecznym Edypie, który tatusia zabił, a z mamusią płodził. – Zabić swojego męża, Agamemnona. Pokochać siostrzeńca. Zrównać miasto z płaskością krajobrazu. Umrzeć za zwłoki brata. Zabić własne dzieci. Zabić matkę, zabić stryja, zabić. Trochę sadzy z komina parowozu wpada przez okno i maluje twarzyczkę Didirota w czarne smugi. Skrzat nie zwraca na to uwagi i gada patetycznie: – Zabić prawowitych mieszkańców, zabić nieprawowitych. Salutować przed śmiercią cezara, prezydenta i starszego sierżanta. Być osłem i w tym stanie wchodzić w kobiety. No i zawsze jest ktoś lub coś, co przeszkodzi kochać. Ktoś odłączy, rozłączy, utnie jądra, ożeni z nie kochaną. Zabijanie miłości ze strachu, zabobonu, konwencji, zawiści, wstrętu, interesu. Z tego powstaje cierpienie, będące podnietą do pisania wierszy, gorzkich piosenek, rzucania się pod pociąg, cięcia żył, napełniania się gazem, pigułkami, alkoholem i wydzieliną z makówek. Nadal mówię o literaturze i sztuce. – Niewiele już zostało – zauważa Mechiavelli. – Bardzo ważny temat: rządzić innymi. Z jakiegoś powodu jest to namiętność przekraczająca inne. Praktycznie warta śmierci miliarda ludzi, aby rządzić resztą dla ich dobra. Bez tych precedensów w dziejach, oczywiście ładnie opowiedzianych, ludziom mogłoby być przykro, gdyby dopiero teraz wzięli się do zabijania i męczenia innych. – Zawsze to samo – spostrzega Sefona. – W problematyce zawsze – cieszy się Didirot. – Dlatego najwyżej ceni się formę. Powiedzieć to samo w sposób jeszcze nie stosowany, jest to zadanie wybitnych artystów. Nowa forma sprzyja wykryciu nieodkrytego, dostarcza wyższych wzruszeń. I utwierdza w przekonaniu, że wolność człowieka polega na niezmienianiu swej natury. – Więc nie wystarcza cierpieć? – kpi Pleton. – Wszystko ludzi nuży. Tradycyjne formy cierpienia stają się naiwne, więc komiczne. Kiedy człowiek zdecyduje się cierpieć, powinien to robić w sposób odkrywczy. – Och! – wzdycha on, Andrzej. – To jest zupełnie tak, jak zabić człowieka nieforemnym nożem zamiast smukłym sztyletem o pięknych ozdobach. Zarżnąć zwyczajnym nożem jest to wulgarność, a gdyby jeszcze służył do krajania chleba – sentymentalny symbolizm. Natomiast wbić w serce, koniecznie w serce, nie we flaki wypełnione nawozem, sztylet z wyżłobieniem do spływu krwi, z rękojeścią przypasowaną do zgrabnej dłoni, uczynić z owym ostatecznym błyskiem przed uderzeniem, to jest ładne. I kiedy jest to sztylet Borgiów lub Medyceuszów, myśl natychmiast biegnie ku przeszłości, wiąże z tradycją, wyzwala od winy. Tak się tworzy sztuka morderców. – Oszalałeś? – krzyczy on, Jakub, śledząc myśli swej drugiej osoby. – Jesteś potwornym cynikiem! – Ja? – dziwi się on, Andrzej. – Cyniczne są krasnoludki. Pociąg wtacza się na naszą stację docelową. Skrzaty udzielają instrukcji, gdzie on, Andrzej, powinien się udać, i same wchodzą do torby. Jedziemy autobusem numer dwanaście do nowej dzielnicy mieszkaniowej. Wysiadamy przy stadionie, mijamy dziwaczny pomnik, na którym przyspawane są stalowe, zardzewiałe ptaki do żelaznych kół od siewników. W płonącym od słońca powietrzu dochodzimy przez wyschłe pole do dziesięciopiętrowego budynku, który od lat jest w budowie i wygląda jak olbrzymi ślepiec z setkami pustych okien. Wchodzimy doń i już na pierwszym piętrze słyszymy głośny śpiew. Głos jest donośny i czysty, a przez to nutki przejmującego tragizmu wprowadzone w niektóre sylaby pieśni brzmią bardziej dramatycznie, prawdopodobnie z racji kontrastu z silnym spokojem zawartym w sylabach pozostałych. Śpiewająca, bo jest to kobieta, jakby podrywała tym głosem ciężkie kamienie i betonowe bloki z wielką męką, by później obwieścić, że zostały uniesione. Dramatyczne sytuacje otrzymują niezmierną moc. Nie jest to jedynie falowanie tematu, lecz wspinaczka na szczyty i nagłe upadki w górskie przepaście, skąd dochodzi jęk, prawie skowyt, jednak wciąż czysty śpiew o ciemnej barwie. Idziemy po schodach bez barier i zbliżając się do źródła pieśni, nie pojmujemy jeszcze zawartych w niej słów, przejęci tylko silną namiętnością głosu budzącego w nas nerwowe rozdygotanie. Kiedy słowa pieśni jaśnieją, wydaje się nam, że kobieta wyśpiewuje księgę Genezis ze Starego Testamentu, opowiadając dzieje tworzenia świata przez siłę idei i wplatając nuty pogardy dla człowieka, który spaskudził stworzoną dla niego Ziemię dla takiego głupstwa, jakim jest ciekawość. Z każdym naszym krokiem głos donośniał, ale nie mieliśmy zobaczyć, kto wytwarzał bolesnoradosną muzykę, śpiewająca bowiem znajdowała się wysoko, być może na dachu budynku. Jemu, Andrzejowi, wydaje się to nadzwyczaj stosowne, że wspaniałą pieśń wykonuje się nad nami, bo wyżej znaczy blisko nieba, które jakby miękło ze wzruszenia. Krasnoludki każą Andrzejowi przystanąć. Śpiew wypełnia całą przestrzeń i tylko po trosze spływa ku parterowi budynku, gdyż w zasadniczej swej części idzie ku słońcu. Jasna staje się wówczas nie tylko tragizująca muzyka, ale także słowa pieśni i można pojąć, że opiewa ona, stąd jej żałosny ton, dawne mury wznoszone z pięknych cegieł. Niewątpliwie fabularna historia, aczkolwiek bez udziału ludzi, z powtarzającym się refrenem, w którym cegłę, przede wszystkim jej barwę, zestawia się z bladą różowością malw i dzierotek, chociaż bywają cegły w kolorze niecierpka, czerwonego lnu, przypołudnika, a przede wszystkim szarłatu i celozji o ciemnych barwach, w których amarant przechodzi w odcienie zgasłej krwi. Fabuła utworu opowiada właśnie o cegle zwyrodniałej, stanowiącej wnętrza murów pokrytych tynkiem, o przedagonalnym okresie, w jakim zabił cegłę beton wypełniony stalą. Można wnioskować o treści poprzednich zwrotek, które z pewnością opowiedziały długowieczne, pyszne dzieje tego materiału budowlanego. Kobieta tedy wyśpiewała cegłę suszoną na słońcu, cegłę paloną nieumiejętnie w kopcach ziemnych, a także złą sławę cegły średniowiecznej każonej krwią zwierząt oraz ludzi, białkiem kurzych jaj i brudem białego mleka. Rozumiejąc już tekst nie wątpimy, iż tragiczne momenty utworu nie współczują człowiekowi, lecz wyłącznie cegłom. Twórca dzieła pożądał, by czystości hartowanej w ogniu gliny nie zanieczyszczały ludzkie odpadki. Cegle przynależy szlachetne wapno oraz piasek, nic więcej. To nie dłonie murarzy układały cegły na wcisk na wilgotnej zaprawie, lecz cegły wodziły ręce pracujących, ucząc je zarówno prawidłowego dzierżenia kielni jak i rozściełania zaprawy oraz ścinania jej, by deszczowa woda nie zatrzymywała się w spoinach. Treść pieśni nie pozostawia żadnych wątpliwości: cegły stworzyły cywilizację i rozwinęły ją. Zdziczenie nadeszło, kiedy wymyślono nowe, nieludzkie materiały do tworzenia klatek, w których człowiek zdycha jak uwięziony wróbel. Kobieta na końcu wyśpiewuje chwałę murów obronnych oraz warownych zamków, sentymentalnych miasteczek różowiejących w deszczu, ceglanych pieców do pieczenia chleba o zapomnianych smakach. Potem cegły z utworu rozsypują się w pył jak suszone płatki werbeny i w nadzwyczaj tragicznym akordzie, mogącym obudzić umarłych, ale nie przywrócić cegłom należnych im praw, pieśń urywa się. On, Andrzej, początkowo składa dłonie do oklasków. Później jednak krasnoludki odczarowują go z owej muzyki, gdyż gwiżdżą jak świstaki w pustych, betonowych murach. – Więc przyjechaliśmy tutaj wyłącznie po to, aby wysłuchać szalonej, bezsensownej pieśni? On, Jakub Zatraceński, postanawia położyć kres ciągowi niecelowych działań jego, Andrzeja. Jesteśmy sześćdziesiąt siedem kilometrów od naszego mieszkania, oddychamy rozprażonym powietrzem o zapachu betonu oraz igliwia z pobliskiego lasu, jesteśmy zmęczeni podróżą, głodni i spragnieni. Krasnoludki siedzą poniżej nas na betonowym stopniu schodów i patrzą wyczekująco. – Ja – ciągnie on, Jakub, chłodno i rzeczowo – nie mam nic przeciwko wytworom twej dziecięcej wyobraźni. Mogą to być krasnoludki, Mefistofeles, baba-jaga. Cały zasrany świat symboli począwszy od chińskich smoków. Ale, mając tak wielki wpływ na nasze ciało, w którym żyć musimy obaj, żądam tolerancji i równouprawnienia dla mojego rozumu. I poczynań zgodnych z jego racjami. – To się nie da pogodzić – wtrąca szybko Pleton. – Albo nie jest sprzeczne. Wszystko zależy od definicji rozumu jako kategorii filozoficznej. Jeżeli, ogólnie rzecz biorąc, potraktować rozum jako podmiot postrzeżeń, pamięci, wyobrażeń, uczuć, pojmowania i tak dalej, to krasnoludki mogą istnieć lub nie istnieć jednocześnie dla was obydwu, Zatraceński. Natomiast jeśli brać rozum jako władze umożliwiającą prawidłowe rozumowanie, wnioskowanie oraz konsekwentne i ścisłe formułowanie myśli, to cała sprawa zaczyna zależeć od tego, co dla nas jest prawidłowe. Czy prawidłowe jest to, co wynika z jednego ciągu tradycji zwanej materialistyczną, czy z drugiej? – Chciałbym zauważyć – mówi Pitigoras – że obydwie tradycje opierają się na bardzo wątpliwych podstawach. Pierwsza zakłada, że życie pojawiło się cztery miliardy lat temu, co nie jest takie ważne, w wyniku sprzyjających mu okoliczności. Morska woda, pioruny, reakcje chemiczne w brudnym garnku oceanu. Zauważcie: wzięło i pojawiło się. Reszta natomiast to już logiczne wnioski oparte na niezmiennych prawach przyrody. Tyle że nie wiadomo, czy te prawa są identyczne na Ziemi i w dalekim kosmosie. A jednak krasnoludki to się nie mogły wziąć i pojawić. Tradycja druga szuka przyczyny i w przyczynie pierwszej, co podobno nie jest zgodne z rozumem. Bardzo komiczny dylemat. Oczywiście my, krasnoludki, powinniśmy być za tradycją drugą. Przecież niekoniecznie: po prostu pojawiamy się w sprzyjających okolicznościach. Na przykład w wyniku nagromadzenia się w Bałtyckim Morzu w głębi Landsort ludzkiego gówna, które spływa rzekami razem z tysiącami chemicznych odczynników, z mazutem, cząstkami organicznymi oraz innym łajnem. Do tego należy dodać zatopiony po pierwszej waszej wielkiej wojnie iperyt, niewypały bomb głębinowych oraz min i akumulatory z zatopionych okrętów. Nie bez znaczenia były też siuśki, jakie oddają w morzu kąpiący się plażowicze, resztki z puszek po piwie oraz pomyje z zup spożywanych na statkach. Ingrediencje owe przemieszały się, połączyły w stosownej temperaturze, wybuchła tam zabłąkana torpeda i w efekcie powstała gromada krasnoludków. Warunki były na tyle sprzyjające, że zamiast obdarzonych życiem pojedynczych komórek, od razu pojawiły się całe skomplikowane organizmy podobne do ludzkich, tyle że mniejsze. I to w ubrankach z odpadków. I tak Yoriko Hiroshi w majtkach, a Madame Antoinette de Pampadour bez. – Jesteś niepoważny – on, Jakub, zaczyna się uśmiechać do niego, Andrzeja. – A przecież obaj zdecydowaliśmy, że umrzemy, gdyż nie ma odpowiedzi na jedno podstawowe pytanie. – Jeśli – mówi on, Andrzej – bylibyśmy dziś w innym miejscu na Ziemi, wykonywali inne czynności i oddychali powietrzem różnym od tego, które dusi nas tutaj, owo pytanie i tak nie zyskałoby odpowiedzi. – To jest rozsądne – mówi on, Jakub. – Bardzo rozsądne. Nasz pociąg powrotny odchodzi o godzinie piętnastej pięćdziesiąt jeden i jest to pociąg punktualny w granicach kwadransa, a wsiadanie daje nam poczucie zjednoczenia ze społeczeństwem. Nim pojazd stanie, z tłumu w różnej wiekowej kondycji wydobywają się i formują w bojowe szyki ludzie młodzi i stają naprzeciw drzwi do wagonów. Niedołęgi z racji płci lub nazbyt wczesnego urodzenia są wyplute na zewnątrz szyków. Tryumfuje niepokonana młodość, która porywa swe cząstki jak strumień hydrantu i tłoczy w wagon wbrew wylewającym się z jego wnętrza. Potem o miejsca stojące na korytarzu, w łączniku wagonów oraz w ubikacji walczą kobiety z dziećmi, starcy i my, Zatraceński, z wielką obawą, by ciasno stojąca masa nie spłaszczyła w torbie krasnoludków, w tym sześciu kruchych nimf. Pociąg jest piekielnie szybki i już w dwie godziny dowozi nas do miasta zamieszkania. Pogryzamy słone paluszki, a skrzaty w torbie spożywają paluszki z makiem. Nie oglądamy miasta, które zaszczyciliśmy na niecałe dwie godziny, gdyż w każdym mieście są domy, ludzie i puste sklepy, więc wystarczy obejrzenie jednego. Zajmujący pociąg pasażerowie wracają z różnych prac, których celem jest nieustanny postęp człowieka. Stojąc i siedząc grają w karty, w proste wymiany barwnych kartoników, co jest równie dobrym spędzeniem czasu, jak sposoby inne. Na ogół są pijani, co jest takim samym rodzajem przejściowego szczęścia, jak pozostałe przyjemności spracowanego człowieka. Oprócz ludzi stoi w wagonie gęsty zapach nie mytych ciał mieszany w rozmaite bukiety rozgrzanym powietrzem gorejącego dnia. Od dworca idziemy na piechotę, by po drodze w megasamie nabyć ropiejące mleko oraz chleb twardy jak beton. Młode potomstwo lokatorów naszego domu niezmordowanie pracuje przy wykuwaniu otworów w ścianach bloku. Kobiety pilnujące dzieci do lat trzech zabraniają im uczestnictwa w wyczerpującej robocie. IX W lokatorskiej skrzynce pocztowej, która wisi na jednym, wytrwałym gwoździu zmasakrowana i wypełniona przez dzieci tynkiem, papierkami po cukierkach oraz innym śmieciem, znajdujemy ocenzurowany list od panny Nu-Nu. Panna Nu-Nu potwierdza w nim swoją do nas miłość, surowo i krótko pisze o tęsknocie wywołanej przez długie oddalenie oraz zawiadamia, że nas, Zatraceńskiego, odwiedzi, poświęcając nam nie tylko dni, ale również dwie noce. Do terminu przyjazdu panny Nu-Nu brakuje doby i czas ten wypełniamy szaleńczą pracą. Nu-Nu jest bowiem fantastyczną wielbicielką czystości, ładu i porządku. Krasnoludki nie rozumieją potrzeby symetrycznego układania pięciu tysięcy książek pod ścianami, wymiatania oraz wynoszenia trocin i wiórów, mycia wanny, kuchenki gazowej i podłogowych płyt PCW. – Nie ma nic bardziej czystego niż sosnowe czy lipowe stróżyny – słusznie twierdzi Pitigoras. – I nic sympatyczniejszego aniżeli zapach drewna zmieszany ze smrodem licznych książek. A walka z kurzem, który wkrótce i tak wróci na swoje miejsca, jest bezcelowa. Ale nawet on, Andrzej, nie chce usłyszeć od panny Nu-Nu uwag na temat higienicznych warunków, w jakich pozwalamy sobie żyć. I tak będzie nam przykro, gdy poruszy sprawę braku elementarnych mebli, które z łatwością moglibyśmy zbudować dzięki posiadanym umiejętnościom oraz narzędziom. Po dwudziestu godzinach sprzątania, szorowania i prania nasze mieszkanie staje się zupełnie obce, podobne do magazynu biblioteki pozbawionego regałów. Porządkując księgozbiór, dobieramy sześćset książek, z których układamy nowy tapczan. Są to wyłącznie książki o miłości. Wśród nich Dzieje Tristana i Izoldy, Romeo i Julia, ozdobne wydanie Les Liaisons Dangereuses Choderlos de Laclos w oryginale, poezje wielu narodów, szczególnie arabskie oraz Roberta Burnsa. Prawie wszystko o Don Juanie, więc nie tylko dramat Moliera, sztuka Montherlanta i dygresyjny poemat Byrona, ale także rozważania José Ortegi y Gasseta, utwory Musseta, Puszkina, Shawa, starszego Dumasa, Maxa Frischa i Tirso de Moliny. Oczywiście te poważne dzieła mieszamy z bardziej erotycznymi w rodzaju Dekamerona, książeczek Pietra Aretino, Kochanka Lady Chatterley Lawrensa, trzech powieści markiza de Sade i dwóch Sacher-Masocha. Po pewnym namyśle uznajemy, iż nasz książkowy tapczan jest właściwym miejscem także dla Musila i Joyce’a oraz albumu z erotycznymi grafikami Picassa. Powstaje w ten sposób wielostronne łoże do miłości i nakrywamy je sztywnym prześcieradłem o różowym odcieniu, który bierze się z użytego do krochmalenia budyniu. Madame Jeanne Antoinette de Pampadour osobiście wygrzebuje dla tych potrzeb jeszcze Ars amandi Owidiusza oraz Malinowskiego Życie seksualne dzikich. Tę drugą opasłą książkę z wysiłkiem dźwiga w towarzystwie przyjaciółek. Skrzaty generalnie negują potrzebę porządków, ale trochę pomagają, gdyż muszą sobie zrobić kryjówkę w stosach porządnie ułożonych wydawnictw. Gdyby panna Nu-Nu dostrzegła je w naszym mieszkaniu, nie byłaby skłonna do pieszczot. Wstydzi się bowiem nawet nas, Zatraceńskiego. Przekonujemy się namacalnie, kiedy mijają godziny obłąkańczego doprowadzania mieszkania do wymogów panny Nu-Nu, że najbardziej czyste są wszelkie stolarskie i tokarskie narzędzia. Warstwą tłustego brudu oblepiają nas natomiast książki. Zawarty w nich pył przywiera do spoconego w upale ciała jak olejna emalia i błyszczy czernią tysięcy lat kultury. Okropną tę maź zmywamy, z braku mydła, szamponem do włosów „Green Apple”, w którym pierzemy naszą bieliznę. Pachnie niedojrzałymi jabłkami, wstrętnie. W wannie wypełnionej letnią wodą pluska się jedenaście nagich krasnoludków. Rusałki zachowują się wyjątkowo bezwstydnie, a nawet, jak by rzekł Jakub, gdyby zechciał je dostrzec, są świadomie wyuzdane. Nie dość, że Madame Jeanne Antoinette de Pampadour wspólnie z Hrabiną Zofią Potocką w akrobatycznych figurach prezentują na obrzeżu wanny swe intymne wdzięki, na których widać objawy rozwiniętego pożądania, to nurkujące w wodzie trzy pozostałe, w tym delikatna Yoriko Hiroshi, umiejętnie dotykają pewnego organu naszego ciała, nie bez skutków. Tylko Sefona pozostaje powściągliwa, choć również jest naga. – Do cholery! – krzyczy on, Andrzej, zwracając się do krasnoludków mężczyzn – przecież to są wasze przyjaciółki, żony, kochanki i diabli wiedzą co jeszcze! – Och – wyjaśnia uprzejmie Pleton – nikt nie jest czyjąś własnością. Poza tym, nawet gdybyś mógł ją posiąść, co z powodu pewnych dysproporcji nie jest całkowicie możliwe, nie stałyby się wyłącznie twoje. Tak jak nie są nasze. – Przecież współżyjecie ze sobą! – To dobre pojęcie: współżyć – mówi Pleton. – Zresztą popatrz i posłuchaj. W ciągu niewielu minut skrzaty urządzają dla niego, Andrzeja, małe przedstawienie telewizyjne na wypucowanej do czysta białej desce sedesu. Nagi Ainstein staje się kimś pośrednim między pastorem a urzędnikiem stanu cywilnego. Pitigoras gra rolę narzeczonego, Zhinga z Matumby oblubienicy. Reszta dzieli się na świadków ślubu i różnych gości. Całe towarzystwo jest zupełnie gołe. My, Zatraceński, to znaczy on, Andrzej, oglądamy inscenizację z wanny wypełnionej po brzegi wodą. – Drodzy kandydaci do małżeńskich okowów – przemawia uroczyście Ainstein. – Czeka was wiele obowiązków i równych praw, które są tak oczywiste, że je pominę. Najważniejsze jest co innego: otóż za chwilę urocza pupka Zhingi stanie się wyłączną własnością tego oto kawalera Pitigorasa. Natomiast jego wisiorek przejdzie na wyłączne posiadanie tej oto panny. Prawo oraz dobre obyczaje wymagają, by ów stosunek własności kończył się dopiero z chwilą śmierci jednego z małżonków. Potem Ainstein chrząka, każe wszystkim powstać, choć już stoją, i zadaje sakramentalne pytania wstępującym w związek: – Pitigorasie! Czy chcesz z własnej i nieprzymuszonej woli pojąć za żonę pieśćkę Zhingi z Matumby z całą resztą, która tę pieśćkę otacza? – Chcę – mówi wzruszony krasnoludek. – Zhingo z Matumby! Czy chcesz pojąć za męża krasnoludkowy organ płciowy Pitigorasa z całą osobą, do której organ ten jest przyczepiony? – Chcę – z mocą szepce Zhinga. Ainstein ogłasza małżeństwo za zawarte, reszta skrzatów mruczy coś w rodzaju weselnego marsza Mendelssohna. – Pamiętajcie – upomina Ainstein. – Nie wolno odtąd małżonkowi Pitigorasowi lokować dzyndzelka w innej pieśćce, nie należącej do Zhingi. I odwrotnie. A teraz poproszę małżeństwo skonsumować! On, Andrzej, zamyka oczy, gdy Pitigoras odbiera Zhindze jej teoretyczną cnotę. U rusałki bowiem, tak jak u ludzi, cnota głównie mieści się w tyłku. – Minęło kilka dni, miesięcy lub lat – ogłasza Ainstein. – Pani mnie oczarowała – mówi do Zhingi Didirot. – Nie mogę żyć bez pani. – Jestem lojalną mężatką – kryguje się Zhinga. – Ale pan jest taki inny. Czy potrafi pan być dyskretny? – Jasne! – woła Didirot. – Zróbmy numer, bo ucieka życie. Pani życie z tym durniem. – Ach! – krzyczy Zhinga pod leżącym na niej Didirotem. – Dopiero pan nauczył mnie miłosnych rozkoszy. W tym samym czasie Pitigoras z uznaniem klepie po wypukłych pośladkach Katcinę Calako oraz Yoriko Hiroshi. Gdy udają gniew, skrzat proponuje: – Co by panie powiedziały na piwko, szampan, dancing, kawior oraz kaszankę z cebulą? – Pan wygląda na gołego – wdzięczy się Panna Kukurydza. – Mam złoty wisiorek – twierdzi Pitigoras. – Wypolerowany w nieudanym małżeństwie. – Nasze związki są także nieszczęśliwe – płacze Yoriko. – Niech się pan kładzie. Pojedziemy w krainę szczęścia i prawdziwej miłości. Pitigoras bez zwłoki staje się podobny do jednomasztowej żaglówki na białym morzu klapy od sedesu. Ale Katcina Calako oraz Yoriko Hiroshi na zmianę pochłaniają jego maszt kulistymi pośladkami i traktują skrzata raczej jako cwałującego po prerii mustanga. – Pozornie – konstatuje Ainstein, wyciągając wnioski ze zdarzeń – wygląda to na zupełny rozkład tak bardzo przecież udanego małżeństwa. – Nikt nie widział, wysoki sądzie. To są tylko haniebne przypuszczenia – stanowczo twierdzi Mechiavelli. – Zatem – zamyka sprawę Ainstein – wkrótce diamentowe wesele. – Dobrze, że nie obserwowała tych waszych wygłupów panna Nu-Nu – krzywi się on, Andrzej. Wieczorny spektakl skończony i krasnoludki wskakują do wanny jak do basenu. On, Andrzej, musi im teraz wyznać, dlaczego chcemy umrzeć, mimo że kocha nas mocno śliczna panna Nu-Nu. Chaotycznie, lecz zwięźle, przedstawia skrzatom nasz miłosny dramat, bolesny i komiczny zarazem. On, Jakub, nie jest zadowolony z tego, jak uważa, monologu wygłaszanego do gazowego grzejnika, gdyż nie spodziewa się, jako racjonalista, żadnej reakcji od ocieplającego wodę urządzenia. Mówiąc o pannie Nu-Nu, jak i o czymkolwiek innym, my, Zatraceński, ograniczeni jesteśmy setkami układów odniesień, które poznaliśmy podczas lektury pięciu tysięcy książek. Racjonalizm jego, Jakuba, uzyskuje w tych odniesieniach niby szczep bakterii niezliczoną ilość rozumnych pożywek i w praktyce rzecz ogranicza się do wyboru pożywki najbardziej rozsądnej lub modnej, bo nowej, albo do wymieszania ich w taki sposób, by stanowiły podłoże do koncepcji bardziej odkrywczych. I tak na przykład można przyjąć teorię filogenetyczną, w której on, Andrzej, jest posiadaczem mózgu pierwotnego, reagującego wyłącznie emocjami, jak czynił to człowiek w pierwszym stadium swego rozwoju. Konsekwencją przyjęcia tego stanu rzeczy jest wyposażenie jego, Jakuba, w mózg nowy, oświecony przez nauki i doświadczenie. Tedy wszystko, co mroczne w naszym życiu, jest winą Andrzeja, małpich popędów przebijających się zwycięsko przez cienką warstwę nowoczesnego poznania. Krasnoludki w takim układzie pochodzą z wyobrażeń człowieka dawnego, zbieracza i myśliwego z jaskiń, więc on, Jakub, odrzuca ich istnienie, gdyż przyczyną jego rozjaśnionemu wiedzą rozumowi, chociaż skrzaty posiadają byt fizyczny oraz świadomość równą świadomości Jakuba. Przecząc ich obecności w naszym mieszkaniu i w przypadkach ostatnich miesięcy on, Jakub, zręcznie pozbywa się sprzeczności między swoimi racjami rozsądku, a prymitywizmem fantazji jego, Andrzeja. Podstawy światopoglądu Jakuba rozsypałyby się w gruzy, jak nasz dom rozbierany cierpliwie przez dzieci, gdyby musiał zgodzić się na obiektywne stwierdzenie trwania gnomów w unaukowionym świecie. Myśl taka przebiega przez ów zwierzęcy nadal mózg jego, Andrzeja, stanowiący podobno spadek po ewolucji, gdyż rozwijamy się nie przez odrzucanie, lecz przez nakładanie kolejnych warstw świadomości. Gdyby się z tym zgodzić, wszelki protest człowieka przeciwko jego moralnej nędzy i ludobójczym instynktom byłby daremny, najpierw bowiem należałoby wypruć z każdej czaszki siedzibę strasznych popędów. Tymczasem on, Andrzej, wie, że to on, Jakub, zgadza się z tak zwaną naturą człowieka, z tym starym mózgiem krwiożerczego ssaka, podczas gdy Andrzej, ciemny fantasta, rojący o bogach kreujących wyłącznie miłość, sprzeciwia się zwierzęcości istnienia. Tę wewnętrzną sprzeczkę, trwającą zresztą od początku naszej, Zatraceńskiego świadomości, wywołuje panna Nu-Nu, gdyż racjonalny Jakub, a nie emocjonalny on, Andrzej, kocha ją bez oczekiwania na zaspokojenie potrzeb naszej miłości. – Panna Nu-Nu kocha nas – twierdzi – gdyż zaspokajamy jej egoizm, i ja, Jakub, nie spodziewam się, by mogła uwzględnić wymagania twojego, Andrzeja, egoizmu. Ona jest tylko dorosłym dzieckiem, zapatrzonym w siebie, i będzie w nas mocno zaangażowana tak długo, jak długo wykazywać się będę bezinteresownością naszego uczucia. Ty zaś bezkrytycznie chcesz, aby brała pod uwagę także twoje różne satysfakcje. Nie wolno wątpić w czystość i głębię przywiązania do nas panny NuNu. Właśnie dzwoni do naszych drzwi i, kiedy otwieramy mieszkanie, wita nas serdecznie, a nawet namiętnie, jak pięknego młodzieńca, któremu poświęciła wiele miesięcy trwożliwego czekania i wreszcie może go, z pewną wstrzemięźliwością, zasypać dowodami emocji. A jesteśmy przecież tylko znużonym stolarzem, bardzo źle ubranym i wcale nieuroczym z racji lat, które zaorały nas skibami czasu. Panna Nu-Nu przede wszystkim objawia troskę o warunki naszego bytowania: o ciągły brak niezbędnych mebli, nie przecierane od miesięcy szyby i czarne firanki ze sztucznej, białej kiedyś koronki. Zauważa oczywiście wymytą do lśnienia posadzkę, porządnie ułożone w stosy książki oraz wypucowaną kuchenkę gazową w kuchni, ale wypomina pająki pod sufitem w delikatnych sieciach pełnych much i nieobecność dawno przyrzeczonego tapczanu z desek, mikrogumy oraz adamaszku. – To jest dobry tapczan – przekonujemy ją, wskazując na legowisko z książek. – Niesłychanie funkcjonalny, gdyż problematyka składających się nań dzieł zmieniana może być zależnie od potrzeb. Sięgamy pod prześcieradło i wyjmujemy stamtąd wybór obscenicznych wierszy polskich poetów. Dziewczyna rumieni się lekko, gdyż nie lubi aluzji na ten temat. Różnych dowodów obecności skrzatów w naszym mieszkaniu, poza Lao-Tanem, nie dostrzega, ale odczuwa intuicyjny niepokój, gdyż zauważa: – Mam wrażenie, jakby ktoś jeszcze oprócz nas przebywał w tym twoim bałaganie. Jacyś ukryci, obserwujący nas ludzie. On, Andrzej, jest zadowolony z tej uwagi i skwapliwie potwierdza pobyt w naszym mieszkaniu karzełków, w czym panna Nu-Nu znajduje tak bardzo charakterystyczną dla nas dziecięcą wyobraźnię, jest bowiem kwalifikowanym psychologiem, a może po prostu szczególne poczucie humoru. Na dowód on, Andrzej, pokazuje jej starego Lao-Tana nieruchomo kontemplującego siebie na wysokim jak słup stosie książek. – Dziwna figurka – stwierdza panna Nu-Nu. – Sprawia wrażenie żyjącej. Skąd ją masz? – Znalazłem w megasamie – odpowiada bez kłamstwa on, Andrzej, uradowany przynajmniej tym dowodem bytu krasnoludków, dostrzeżonym przez tak bliskiego człowieka. Panna Nu-Nu nie wyraża chęci bliższego przypatrzenia się krasnoludkowi, gdyż ocenia go jako przedmiot niesamowicie brzydki: ze skórą jak po żółtaczce, z twarzyczką świeżo narodzonej małpki i rzadkimi włosami na brodzie oraz pod nosem. – Lubisz rzeczy obrzydliwe – zamyka tę kwestię, a potem opowiada o swoich wakacjach na łonie rodziny składającej się z sześciu braci oraz pięciu sióstr. Pannie Nu-Nu przypada rola najmłodszego, może nazbyt hołubionego dziecka. Razem z rodzicami co najmniej trzynaście par oczu, a praktycznie więcej, gdyż część starszego rodzeństwa posiada małżonków oraz dzieci. Oczu pilnujących, z wyjątkiem jednego brata i siostry, którzy nas, Zatraceńskiego, z jakiegoś powodu lubią, by panna Nu-Nu żyła przykładnie, w żadnym wypadku z mężczyzną nie zatwierdzonym przez mamę oraz księdza. Panna Nu-Nu potrafi kłamać jak wszyscy ludzie, ale nie umie kłamać, i to jest przyczyna, iż zjawia się u nas dopiero teraz pod prawdopodobnym pozorem. Wprowadzając w błąd rodzicielkę, daje dowód uczuć łączących ją z nami, Zatraceńskim. Siada nam na kolanach niby ukochana córeczka, więc jak zwykle w takich okolicznościach witamy się z jej niewielkimi piersiami. Do pewnego momentu musimy to czynić pod trochę rozpiętą bluzką, panna Nu-Nu jest bowiem bardzo niechętna obnażaniu. Dopiero gdy piersi urosną w dłoniach i staną się twarde w ciemnoróżowych zakończeniach, wstyd panny Nu-Nu zostaje zastąpiony przez inne uczucia. Te miłe nam piersi są jak dotykowy klucz do kasy pancernej i otwierają ją w innym miejscu, więc możemy temu miejscu również dostarczyć wrażeń dłonią wsuniętą w rozpięte spodnie panny Nu-Nu. Ona dosyć szybko, zdarza się to wyłącznie po długiej przerwie w kontaktach, wchodzi na swój szczyt przyjemności i wówczas on, Andrzej, wie, iż jego przyjemności staną się co najmniej problematyczne. Powtórzenie tego wszystkiego późną nocą na różowym od budyniu prześcieradle wymagać będzie dłuższego czasu, i to ze słabą nadzieją, że panna Nu-Nu zaspokoi i nasz głód. Potem panna Nu-Nu ponownie dokonuje przeglądu naszej ubogiej własności i radzi, do czego powinniśmy przytwierdzić guzik, co koniecznie zeszyć, wyprać, naprawić i dobrze wyczyścić, abyśmy wyglądali jak przyzwoici ludzie i by nasze mieszkanie odpowiadało wyobrażeniom przyzwoitego człowieka. Bierze w swe dłonie długimi, ładnymi palcami kilka książek i czerni ręce tłustym kurzem, z czego wynika, iż należałoby się dobrać do każdego z pięciu tysięcy woluminów i solennie je odkurzyć, może nawet wytrzepać i umyć. Przede wszystkim domaga się, byśmy wreszcie kupili nowe ubranie, ponieważ spodnie, w których chodzimy trzeci rok, w których pracujemy oraz odwiedzamy ludzi, są godne litości, w tym świadcząca o nihilizmie wypalona w nich papierosem spora dziura. Najrozsądniej byłoby nabyć jakiś ładny garnitur, lato bowiem szybko minie i wyniknie kwestia górnego okrycia: oprócz dwóch swetrów, stanowiących prezenty panny Nu-Nu na rocznicowe okazje, nie posiadamy nic przyzwoitego oraz ciepłego. Rzecz w tym, że garnitury tego lata przysługują wyłącznie osobom biorącym ślub lub zmarłym, po przedstawieniu w sklepie odpowiedniego zaświadczenia. Ślubu panna Nu-Nu z nami nie weźmie, by nie zabić swej matki tak nieodpowiednim dla młodej, wierzącej osoby związkiem, a także z innych przyczyn, natomiast łatwe wydaje się nam uzyskanie zwolnienia na kupno garnituru z powodu zgonu. Tyle że my, Zatraceński, możemy tylko dać powód do uzyskania talonu w urzędzie stanu cywilnego na ciemne ubranie, resztę musiałaby załatwić panna Nu-Nu. Na propozycję tę kobieta reaguje gwałtownie: – Ty mnie już nie kochasz! – mówi z rozpaczą. – Nie mów tak nawet w żartach! Pana Nu-Nu nie wyobraża sobie życia po naszym życiu, jesteśmy sensem jej trwania na Ziemi. Nadchodzi noc i długo w jej gorących ciemnościach ponownie pieścimy pannę Nu-Nu, raczej bez wzajemności. On, Andrzej, zapomina o krasnoludkach. Słyszą one jednak nasze ruchy i liczą głośne oddechy, gdyż Ainstein, z naukowego nawyku analizy rzeczywistości, robi zestawienie ich liczby, nasilenia oraz charakteru. Bystre jak zawsze gnomy rozumieją nasze, Zatraceńskiego, delikatne, lecz daremne starania, by panna Nu-Nu zechciała, skoro doznaje pełni satysfakcji, zaspokoić także nasze pragnienie Wychodzą więc dyskretnie ze swojej kryjówki w książkach i gromadzą się przy naszej głowie, czemu sprzyja letni mrok i zaangażowanie panny Nu-Nu w swoje doznania. Duszki po kolei cicho szepcą nam do uszu, co powinniśmy robić, by szczęśliwie dla siebie skończyć erotyczne zmagania, jakbyśmy nie czytali odpowiedniej liczby książek na ten temat i nigdy nie obejmowali nagich kobiet nie tylko w ciemnościach. – Powinieneś – brzęczy nam w ucho Mechiavelli, to znaczy jemu, Andrzejowi – delikatnie oraz skutecznie gładzić powierzchnię jej brzucha oraz ud i w nieoczekiwanym przez nią czasie lekko muskać pieśćkę. Skutek będzie pewny. Nie działaj jednak mechanicznie. Urozmaicaj dotyk zmianą nasilenia, czasu oraz rodzaju pieszczoty. On, Andrzej, odgarnia gnoma niby natrętną muchę, ale wtedy po cichutku czołga się ku nam Didirot. – Ten Mechiavelli jest głupi – twierdzi. – Najsubtelniej podniecisz pannę Nu-Nu, gładząc i całując jej piersi. Głównie czubeczki. Musisz być lekki jak motyl i żarłoczny niby niemowlę podczas ssania. Kiedy już będzie gotowa, przyjdę ponownie i powiem ci o stu sposobach zbliżeń stosowanych w Europie Środkowej, trzystu w Afryce Południowej, pięciuset w Ameryce Północnej i tysiącu w Chinach. O mało nie przygniatamy to gwałtownym ruchem naszego ciała, więc zmyka ustępując miejsca Ainsteinowi. – Uszy – przekonuje Ainstein. – Płatki uszu oraz powieki dziewczyny pieszczone ze znawstwem otworzą ją całkowicie dla ciebie. – Za dużo poezji w poradach tych kurdupelków – bezceremonialnie odzywa się Pleton. – Pocałuj pannę w źródełko, a natychmiast kipieć zacznie pożądaniem mężczyzny. Według Pitigorasa należy działać we wszystkich strefach erotogennych panny, w czym one, krasnoludki, chętnie nam pomogą i dziewczyna otworzy się dla nas niby wybuchający wulkan. Pitigoras jak nikt uraża dumę jego, Andrzeja, i skrzat ma szczęście, że nie czeka na przyjęcie swojej propozycji. Zastępuje go Sefona, która słodko szepce nam do drugiego ucha: – Tylko kobieta może dać kobiecie pełnię doznań fizycznych oraz psychicznych. Spróbuj być kobietą! – Z kim ty rozmawiasz? – pyta panna Nu-Nu. – Dlaczego nie mówisz do mnie? Jest to zarzut bezpodstawny, gdyż wszystkie nasze miłosne starania powiązane są z żarliwymi wyznaniami o samotności bez panny Nu-Nu i poczuciu sensu życia, gdy nam duchowo i cieleśnie towarzyszy. Opowiadamy też ładnie o niezwykłych urokach jej pachnącego ciała, gdyż zdumienia te są prawdziwe niezależnie od tego, czy dziewczyna jest prawdziwie piękna. Rusałki, wyjąwszy Sefonę z jej idiotyczną poradą, są konkretniejsze od krasnoludków mężczyzn. – Siłą rozłóż nogi – chichocze Madame Jeanne Antoinette de Pampadour – i zrób swoje. Nie przejmuj się nią, skoro ona tobą się nie przejmuje. – Wytargaj ją z tego intelektualnego łoża – twardo radzi Hrabina Zofia – na parapet otwartego okna. Niech patrzy w ciepłe gwiazdy, niech lęka się nocnych przechodniów, drwin i wstydu. One wszystkie lubią nieoczekiwane sytuacje oraz pozycje. Tam ja dostaniesz nie tylko z pełną zgodą, ale i z irracjonalną satysfakcją. – Moim zdaniem powinniście to robić przed domem, na huśtawce dla dzieci, na tej starej oponie wiszącej na łańcuchach. W powietrzu, w ruchu, w krzyku, przy zapalających się światłach całego domu. Otworzy się z tego samego strachu, który ją teraz zamyka – namiętnie doradza jemu, Andrzejowi, Panna Kukurydza. Według Zhingi najlepiej kochać na słoniu lub wielbłądzie. Takie miłosne miejsce łamie opory najbardziej dziecinnych dziewic. W warunkach naszego mieszkania rusałka widzi jedno tylko rozwiązanie: nagłe nadzianie panny Nu-Nu na dziryt i tak długi cwał po pokoju, aż oboje doznamy zadowolenia. Delikatna Yoriko jest za solidnym, brutalnym laniem, którego dziewczyna nigdy od swego ojca nie dostała i po którym pojmie, że podczas zbliżenia liczy się wyłącznie spragniony mężczyzna. Ale panna Nu-Nu ma już swoją rozkosz i zaciska nogi, by jej nie wypuścić podczas zduszonego westchnienia. My, Zatraceński, możemy jedynie z nadzieją czekać do następnego dnia, skoro tak bardzo boimy się użycia przemocy. Skrzaty znikają, kiedy dziewczyna myje się w łazience i szoruje ślady seksualnego brudu, w tym moralnego. Potem pyta nas, jak bardzo za nią tęskniliśmy, i zadowolona z naszej prawdziwej odpowiedzi zasypia na różowym prześcieradle pod ciepłym mrokiem nocy. I my musimy się wykąpać, aby pozbyć potu i trwającego wciąż pożądania. Kiedy po prysznicu z zimnej wody wchodzimy do kuchni, by wypić szklankę herbaty, stykamy się z jedenastoma krasnoludkami traktującymi warsztat stolarski, będący jednocześnie naszym stołem, jako plażę dla małych nudystów. Zostajemy poddani surowemu osądowi, który dociera jedynie do niego, Andrzeja. Pierwsza szybko i stanowczo odzywa się Madame Jeanne Antoinette de Pampadour. – Baranie – mówi ironicznie – trafiłeś na kobietę doznającą wyłącznie orgazmu łechtaczkowego. Dlatego panna Nu-Nu najczęściej zaciska mocno uda i dłoń twoja jest jak klin, który wciska się w bierwiono węźlistej akacji, ale rzadko wchodzi dalej, cokolwiek by czynić. Trzyma twoją rękę jak w imadle nie dlatego, że obawia się dłoni. Okazuje nadzwyczajną siłę, byś nie próbował wejść tym drugim klinem. Możesz zawsze ja rozszczepić, ale boisz się ją utracić po użyciu przemocy. A ona ma ten swój orgazm. – Mówisz o Orgazmie z Rotterdamu? – pyta Didirot. – Odczep się, kurduplu. Tłumaczę temu staremu durniowi całą rzecz naukowo. Kobiety, przedkładające orgazm pochwowy nad inny, oddają swoje ciało partnerowi bez reszty, chcą dostarczać wrażeń zmysłowych. Są jak matka, oddają wszystko. Te drugie zaś uważają mężczyznę za mechanizm dostarczający przyjemności. Biorą, nie przejmując się, co on z tego ma. Te nastawienia nie dotyczą wyłącznie sfery seksualnej, lecz mają wpływ na pozostałe zachowania. Głupek Zatraceński ma o tym w swoich książkach, ale nie odnosi wiedzy do swojego losu. Panna Nu-Nu, kiedy rozumie, że nie będzie miłosnych akcji za pomocą siły, przestaje się zatrzaskiwać i od czasu do czasu czyni z siebie dziewczynę dającą, co najczęściej sprawia jej przykrość, więc długo tego unika. Ale wie już, po tylu latach, że chłopu też się coś należy. Uważam, iż problem trzeba rozwiązać generalnie. Wszystkie dziewczęta, po osiągnięciu dojrzałości płciowej, winny być poddane sprawdzeniu, jaki rodzaj orgazmu preferują. I te z łechtaczkowym kierowane być muszą na odpowiedni kurs użycia w rodzinie, gdzie nauczą się nie zniechęcać partnerów do miłości. Postuluję komisje gminne i miejskie, zarządy wojewódzkie i centralę w stolicy państwa. Złożone z ludzi nieskazitelnych, nie czerpiących ze sprawdzania korzyści. Zatwardziałe kobiety, preferujące wyłącznie orgazm łechtaczkowy mimo odpowiednich pouczeń oraz ćwiczeń, kierować należy do stanu staropanieńskiego i na koszt własny wyposażyć w elektroniczne maszynki do szczypania glans clitoris. – Analizujesz problem jednostronnie oraz obrzydliwie – wtrąca się z niesmakiem Pleton. – Spójrz na Zatraceńskiego, na tę siwą żabę, na naznaczony latami pysk. On już sobie liczył dwadzieścia pięć lat życia, kiedy panna Nu-Nu przychodziła na świat. Mógłby być jej ojcem, a w dobrych układach dziadkiem i kupować co miesiąc dziesięć dekagramów cukierków ze swego przydziału. Bezsprzecznie uwiódł ją bukiecikiem frezji, łagodnością, wyrozumiałością i kto wie, czy nie flaszką wermutu „Ciociosan”. Trafił w czas jej samotności, zaimponował pięcioma tysiącami przeczytanych książek, jakby czytani książek było zasługą, a nie kwestią czasu. Uroku dostarczyło mu także zaproszenie do Hiszpanii na koszt Muzeum Santa Cruz de Mendoza, nie zrealizowane wprawdzie, ale będące możliwością. Ten uznany specjalista od technologii wytwarzania mieczy toledańskich za czasów arabskich w Tulajtuli, autor skromnej, ale ważnej w tej dziedzinie książeczki, mógł zabrać do Toledo dziewczynę lubiącą egzotyczne podróże. Odesłał zaproszenie, bo do pewnego czasu nienawidzi białej broni jak niedojrzałe nigdy dziecko. Równie jak dziecko przebiegły zagrał rolę ojca panny Nu-Nu: uległego, dobrego człowieka pozostającego z zadowoleniem pod władczym zarządem żony, gdyż tacy są szczęśliwi rodzice panny. Został ojcem swej ukochanej, ojcem per procura, z którym nie zabronione miłosne igraszki. I kto jest tutaj ofiarą uczuć? – Nie zgadzam się! – krzyczy Yoriko Hiroshi tak głośno, że on, Andrzej, obawia się, iż hałas zbudzi panne Nu-Nu. – Ta sentymentalna para jest związkiem egoizmu panny z tolerancją szanującego autonomię mężczyzny. Mężczyzny naiwnego w niedojrzałym proteście wobec źle, jego zdaniem, funkcjonującego świata. Krótko mówiąc Zatraceński jest dosyć mądrym człowiekiem, czyli w rzeczywistości oczytaną dupą. Panna Nu-Nu może liczyć na wszystko, co jest w zakresie jego możliwości. – Co znaczy: wszystko? – pyta Pleton. – Staruszek jest bez gotówki. – Powiedziałam, że egoistka, a nie że wyrachowana. Ten safanduła nigdy nie miał pieniędzy i już ich mieć nie zdąży. A wszystko oznacza chęć uczynienia partnerki szczęśliwą, nie bez pragnienia uszczknięcia radości i dla siebie. Jeszcze jeden uszczęśliwiacz, który nie pojmuje, że szczęścia uczy się siłą, a nie tolerancyjnymi ustępstwami. Czy trzeba przypominać, że egoizm stanowi naczelny warunek przetrwania wśród ludzi i krasnoludków? Jest to właściwość wartościowa oraz niezbędna. Egoizm panny Nu-Nu nie objawia się wyłącznie w unikaniu określonych pieszczot i chętnym braniu od tego nietoperza takich, jakie jej odpowiadają. Jeśli on zdecydował się czynić wyłącznie to, co dla niej dobre, nie może chcieć, by aprobowała także to, co nieprzyjemne. Sam się zaplątał. Kochając siebie, ona kocha bardzo tych, którzy ją kochają. Tak czyni większość ludzi oraz krasnoludki. – Co za bzdury – krzyczy zdenerwowany Pitigoras. – Nikt tutaj nie rozumie, że panna Nu-Nu prawdziwie cierpi z przyczyny związku z pokracznym stolarzem. Zachwiany został jej porządek moralny, w którym nie ma miejsca na erotykę dla przyjemności zmysłów. Wychowana i ukształtowana została w wiekowym prawie żądającym, by zanim kobieta położy się z mężczyzną do łóżka, obydwoje zostali pobłogosławieni przed ołtarzem, a zwierali się z sobą tylko dla poczęcia kolejnych nieszczęśliwców. Ona nie tylko naraża się na gorzkie pouczenia bezżennego mężczyzny w konfesjonale, ale za każdym zbliżeniem, choćby ono było dla Zatraceńskiego połowiczne, ma poczucie śmiertelnego grzechu z poważnymi konsekwencjami. Ryzykuje nie potępieniem przejściowo posiadanego ciała, ale wiecznym cierpieniem duszy. Ile kobiet może to czynić dla nieatrakcyjnego mężczyzny? Opętana przez człowieka obraża Boga. Jej los został wyznaczony przed dwoma tysiącami lat, kiedy ogłoszone zostały zasady miłości między ludźmi, na których fundamencie zbudowano szczegółowe zasady i zdefiniowano grzech, między innymi nieczystość. Wykończono pannę Nu-Nu w roku tysiąc siedemdziesiątym czwartym, bo zarządzono celibat księży. Odtąd oni starają się odebrać wiernym, co im odebrano. – Niech cię diabli – przerywa mu Zhinga z Matumby. – Tradycja pomieszała w świadomości panny Nu-Nu dobre duchy ze złymi. Jakiś fujara Zatraceński musi mieć kłopoty tylko dlatego, że zabrano wierzenia starożytnych w kilka ładnych książek, z których wynika, że miłość bez zezwolenia szamana jest świństwem. Metafizyczne teorie dla wyjaśnienia, że dziewczynie po prostu sprawiają przyjemność niektóre erotyczne działania Zatraceńskiego. Jest to problem wyłącznie biologiczny. U nas, krasnoludków, nie dorabia się wielkich teorii do zwyczajnych spraw. Panna Nu-Nu to czysta dziewica, której zmysły obudził paskudny włóczęga i niedorajda. – Tak – potwierdza Mechiavelli. – Ale w istocie miłość stanowi jedynie problem władzy. Kto bardziej kocha, jest podwładnym. Do jego obowiązków należy zaspakajanie wszelkich potrzeb ukochanego. W zamian otrzymuje od sprawiedliwego władcy dowody uznania. Tyle, żeby się zbytnio nie buntował, i oczywiście w przypływie dobrego humoru. Władca może być słaby fizycznie i charakterem, niekonsekwentny, uległy wobec innych i w ogóle nijaki. Przełożonym czyni go uczucie drugiego człowieka i wobec niego okazuje stanowczość. Krasnoludki takie układy mają w dupce. – W dupkach – poprawia go Hrabina Zofia Potocka. – W sześciu kształtnych tyłeczkach rusałek i tyluż zadeczkach karzełków. Ty, Zatraceński, stałeś się zwykłym niewolnikiem z szacunku dla wolności tej twojej panny. Podwójny przejaw patologii społecznej. Według opinii wielu psychologów i pedagogów, czyli facetów reprezentujących nauki nie będące nawet dla ludzi naukami, jesteś stuknięty, jak większość ludzi przeżywających około pięćdziesiątki drugą, bezkrytyczną młodość. W dodatku wydaje ci się, że właściwie pojmujesz wolność drugiego człowieka, więc i swoją. Stanowić ma ją absolutne poszanowanie niezależności i niezawisłość panny Nu-Nu oraz swoboda jej działań i poglądów. I co z tego masz, matołku? Wolność powinna przynosić korzyści, a ty tracisz. Przestałeś być równy. Nie dostajesz tego, co dajesz. Musisz się dostosować. Czekać na łaskę. Przeżywać rozterki. Nie liczyć na nic, w tym na przyszłość. Nastroje panny Nu-Nu decydują o twoim humorze, jej wola o twoich zachowaniach. Zauważyłeś, jak łatwo i skwapliwie podporządkowuje się swoim przełożonym w pracy, rodzicom, krewnym, nawet znajomym? Oni nie tylko układają programy jej czynności, lecz nawet wyrokują o jej wolnym czasie dla ciebie. Zostałeś niewolnikiem mnóstwa ludzi, nawet nie znanych ci. Ty niepoczytalny miłośniku wolności i maniakalny wielbicielu autonomii człowieka. Gdybyś natomiast zdecydował się na swoją wolność, niewolnikiem zostaje panna Nu-Nu. Lub obydwoje będziecie wolni, lecz każdy z szansą cierpienia. Nie ma wolności jednych bez odebrania jej drugim. Dlatego posiadacze wolności bezwzględnie walczą z podporządkowanymi o jej utrzymanie dla siebie. I wmawiają im, że czynią tak, bo ich kochają. Biedny tuman! – Bojownicy o wolność zawsze słono płacą za ten ideał – złośliwie śmieje się Didirot i wkłada obydwie rączki między uda siedzących po obydwu jego stronach Hrabiny Zofii i Yoriko Hiroshi. Czyni to z poczucia własnej wolności. – Ten drań Zatraceński nie wojuje o żadną wolność, także panny Nu-Nu. Dorwał się do młodego ciałka i już dziesięć lat się martwi, czy cudza młodość, zdrowie, uroda nie odbierze mu tej zdobyczy. On, Andrzej Zatraceński, opinie krasnoludków uważa za bezczelne. Jest przekonany, podobnie jak on, Jakub, iż kochamy pannę Nu-Nu bez przyczyny, zastrzeżeń i celów. Przez pięćdziesiąt lat obydwu nam wbijano do głowy, iż jedynym uczuciem mogącym pogodzić wszystkich ludzi jest miłość. Natomiast w ogóle nie zagniewany podczas obłuskiwania przez krasnoludki miłości ze wszelkich jej możliwych pozorów wydaje się on, Jakub. Sądzi on, iż ma do czynienia z głośno wypowiadanymi mniemaniami jego, Andrzeja, człowieka o niższym umyśle. Tak nas, zasłuchanych w cyniczne racje krasnoludków, zastaje w kuchni panna Nu-Nu, która budzi się nagle, bez skutku poszukuje obok siebie naszego ciała, więc wyprawia się na poszukiwanie drogiego jej człowieka. Czyni to nie bez lęku o stan jego zdrowia i samopoczucia. – O – mówi, spoglądając na warsztat. – Duszki. Tylko dlaczego gołe? To nieładnie. Sama jest naga, więc obydwiema dłońmi zakrywa to, co kobiety zwykle w takich sytuacjach zakrywają. – O czym rozmyślasz? – pyta jeszcze i nie czekając na odpowiedź żąda stanowczo, byśmy poszli spać. Rankiem, dusznym od upału i wyziewów lata, panna Nu-Nu wyznaje, iż zdarzył się jej osobliwy sen, w dodatku nieprzyzwoity. Z opowiedzianych przez nią szczegółów wynika, iż śniły się jej krasnoludki siedzące na warsztacie w kuchni bez ubrań, co pozwalało stwierdzić, iż posiadają wykształcone cechy płciowe. – Potem – opowiada – było jeszcze gorzej. Ty kochałeś się z krasnoludkowymi panienkami. Byłam zła. Ale one, krasnoludki, odpłaciły ci. – Chcesz z nimi porozmawiać? Panna Nu-Nu śmieje się przyjemnie. Potem postanawia umyć okno, by spływało do mieszkania pełne światło gorącego słońca. Po drugiej nocy siedzi smutna na legowisku z książek o tematyce wyłącznie miłosnej. Siedzi dość długo, z niespokojnymi oczyma, by w końcu powiedzieć: – Przepraszam cię, Andrzeju Jakubie Zatraceński. – To ja ciebie przepraszam, Nadziejo Nawerbeńska, panno Nu-Nu. Nie powinienem był. Nie bądź smutna, nie jestem rozczarowany. – Jeszcze będzie wszystko – mówi panna Nu–Nu. – Przecież było wiele razy. Gdy żegna się z nami, by odjechać do tego swojego Lęborka, który czasem jest położony w odległości pięćdziesięciu dwóch kilometrów, a kiedy indziej w międzyplanetarnej pustce, mówi namiętnie: – Bardzo cię kocham, Andrzeju Jakubie. Posłuszni sentymentalnym nakazom stajemy w oknie, by śledzić oddalenie panny Nu-Nu od naszego mieszkania. Na czystych szybach refleksy ciepłego światła. Ale już idzie ku nim kurz z ustawicznie kruszonego przez dzieci budynku. – Kochane dziecko – mówi o pannie Nu-Nu Mechiavelli. – Dziewczyna z charakterem – dodaje Sefona. Bo krasnoludki wdrapują się na parapet, by pomachać rękoma odchodzącej w dal pannie Nu-Nu. X – Pragną miłości, szczęścia i pokoju, a jednocześnie dążą nieprzerwanie do wywoływania nienawiści, cierpienia i wojny. Pragną długiego życia, ale w rozmaity sposób niszczą zdrowie, szukają przyjaźni, lecz wykorzystują nawet najbliższych. Staruszek Lao-Tan mówi o ludziach. Pozostałych krasnoludków nie ma w naszym mieszkaniu. Znów poszły szukać cmentarza nie narodzonych. Zawsze tak tłumaczą swoje całodzienne, samodzielne wyprawy. Lao-Tan o mało nie skręca karku, gdy długim ściskiem stolarskim zawadzamy o stos książek, na którym zwykle medytuje. Spada, wykazując przytomność umysłu i dużą sprawność fizyczną, chociaż jest chucherkiem. Nie okazuje żadnych uczuć, natomiast wyraża chęć, pierwszą chęć długiej z nami rozmowy. Kleimy właśnie rzeźbioną szafę do stojącego zegara. – Ludzie mierzą czas, jakby miało to znaczenie – mówi Lao-Tan umieszczony wygodnie wśród wiórów na warsztacie. – Czynią tak, gdyż boją się czasu. Sądzą, że ich świadomość zamyka się w określonym przedziale lat i kończy się śmiercią. Lękają się tego, co powstaje wyłącznie w ich umyśle, iluzji. Czas, przestrzeń, związki przyczynowe to jedynie kategorie umysłu powstające tam i zanikające. Rzeczywisty byt znajduje się poza zasięgiem umysłu. – Zetknąłem się – odpowiada krasnoludkowi on, Andrzej – z twoją religią w którejś z moich książek. Jest najpiękniejsza ze wszystkich, bo jej etyka głosi braterstwo ludzi, bezinteresowną miłość bliźniego i wszechludzką równość. W swej czystej postaci nie ma bóstw, magii, ceremoniału i hierarchii. Ale ja nie łaknę religii. Gnom jest łagodny, spokojny i nie narzuca nam swoich przekonań. – Nazwałeś moją świadomość religią – stwierdza bez misjonarskiej żarliwości – i już odrzucasz ją. Użyłeś terminu, który dotąd nie został przez ludzi jednoznacznie zdefiniowany, więc nawet w swym umyśle nie wiesz, czym ona jest. Ale jesteś przekonany, że niegodna twego rozumu i wiedzy. Realny byt chcesz mierzyć śmieciami umysłu oraz wyobraźni. On, Jakub, sądząc jak zawsze, że prowadzi spór z nim, Andrzejem, mówi gniewnie: – Wiem wszystko. Ten konkretnie wielki system etyczny wywodzi się z „czterech szlachetnych prawd” objawionych przez Siddharthę Gautama podczas pierwszego kazania w Benares około roku pięćset dwudziestego czwartego przed naszą erą. Lao-Tan gładzi swą rzadką brodę i wcale nie podziwia jego, Jakuba, który popisuje się biegle religioznawczymi wiadomościami. – Cierpienie towarzyszy od początku ludzkiemu życiu, to prawda pierwsza. Jego przyczynę stanowią pragnienia i pożądanie, takie jak pragnienie istnienia, szczęścia, władzy, wszelkie. One właśnie powodują powtórne narodzenie się człowieka na zasadzie reinkarnacji. Trzecia prawda głosi, iż kto wykorzeni z siebie pożądanie, przestanie cierpieniu podlegać. Po czwarte: do wygaszenia wszelkich pragnień i wyzwolenia się z cierpienia wiedzie ośmioraka ścieżka: należyta wiara, postanowienie, mowa, czyn, życie, dążenie, pamiętanie, zagłębianie się. Oczywiście wszystko należyte. Nie ma w tym systemie pojęcia duszy. Jest tylko osobowość zawierająca się w formule „jestem”. Ma ona szansę osiągania, dzięki sile tkwiącej w etycznych wartościach dobrych uczynków i samopoznaniu, coraz doskonalszego bytu. I tak aż do osiągnięcia całkowitego spokoju, który stanowi roztopienie się w nirwanie, oznaczającej zgaśnięcie wszelkich pożądań, czyli najwyższą szczęśliwość. Do zasad tych dobudowano, wedle ludzkiego ograniczenia, różne metody osiągania nirwany: W tym magiczne. Zamiast dobrze czynić, można na przykład powtarzać sanskrycką formułę „Om mani padme hum”, co znaczy, że „klejnot jest w lotosie”. Taka dogmatyka popularna jest w Tybecie. Ściskamy posmarowane wikolem dwa elementy rzeźbionego drewna i kropla białego kleju pada na twarz krasnoludka. Lao-Tan nie ściera jej, jakby nie istniała. – Cały twój umysł pochłonięty jest ideami, ludźmi, rzeczami, tym, co zewnętrzne – mówi krasnoludek. – A jednocześnie uważasz świat za ponury, pełen niepokoju i bezsensownego cierpienia. Dlatego postanowiłeś umrzeć. Sądzisz, że to dobry sposób na wyzwolenie się ze wszystkiego, czego nie pojmujesz. A jeżeli nie zabijesz świadomości? – Już chcę zobaczyć, co jest po tamtej stronie. Jeżeli nie ma nic, tym bardziej szkoda czasu na bolesne czekanie, by się o tym przekonać. Przez otwarte okno kuchni, w której pracujemy, pełznie smrodliwy upał. Przed domem dzieci roztłukują kamieniami cementowe płytki resztek chodnika, ogromny wysiłek w tej temperaturze. Lao-Tan bez emocji stara się dowieść nonsensu naszego światopoglądu. – Wszystko, co cię gnębi, stanowi problem ciała. Gorzka miłość do panny Nu-Nu, fizyczne oraz psychiczne zmęczenie, brak poczucia bezpieczeństwa, wszelkie postacie twojej i ludzkiej krzywdy, sprawy pożywienia, przedmioty, które określasz jako niezbędne. Uświadom sobie, że nie jesteś tylko ciałem, a wszystko inne straci znaczenie. – To chytre – zastanawia się on, Andrzej. – Ale jeśli nie jesteś ciałem, to czym? – Wystarczy pojąć, czym nie jesteś. Nie jesteś ciałem, uczuciami, umysłem. Niczym, co trwa w czasie. Cokolwiek jest ograniczone w czasie, jest chwilowe i nie przysługuje mu byt realny. – Zmyślasz, malutki staruszku – mówi on, Andrzej. – Proponujesz irracjonalną nadzieję, nawet ładną. Ale zaprzeczasz realności świata, jego obiektywnym prawom, teorii rozwoju i doskonalenia żywych form. – A ty rozpatrujesz wszystko w punktu widzenia umysłu. W naturze umysłu leży ograniczenie poznania do doświadczenia i rozumowania. Wyjdź poza ten umysł, a poznasz prawdę. W rzeczywistości cały świat istnieje tylko w świadomości. Powstaje ona w czystym bycie, a w niej pojawia się i zanika świat. On istnieje tylko przez chwilę, a wydaje ci się, że trwa na skutek działania pamięci, która jest także funkcją umysłu. Chwilową zjawę w świadomości, jaką w istocie jest świat, traktujesz jako byt realny, a byt absolutny jako abstrakcyjny. W tym momencie Lao-Tan wydaje się bezbronny w głoszonym przez siebie poglądzie. On, Andrzej, postanawia przygwoździć skrzata: – Czy świat istnieje w tej chwili? – Który świat? – Ten, w którym ja kleję szafkę do zegara, ty siedzisz wśród trocin, a dzieci za oknem rozkuwają trotuar? – Świat, o którym mówisz, to twój świat, nie mój. Co ty o mnie wiesz? Jakie masz przesłanki, by sądzić, że mój świat jest identyczny z twoim? Twój świat jest pełen pożądań i związanego z cierpieniem lęku, obcy i wrogi. Mój świat, to ja. Wszystko jest mną, wszystko też jest moje. Bo ja jestem. Jestem przed wszelkim początkiem i poza wszelkim końcem. Bez czasu, przestrzeni, związków przyczynowych, tych mamiących kategorii umysłu. Ja żyję w moim własnym stanie wiecznej teraźniejszości. Przeszłość oraz przyszłość istnieją tylko w umyśle. – To jest tylko abstrakcyjna logika. Lao-Tan nie odgania muchy, która pije jego starczą, krasnoludkową krew. On, Andrzej, łapie i zabija tę muchę. – Abstrakcja wywodzi się z umysłu i stanowi pojęcia określone słowami. Stan, w którym się znajduję, możesz osiągnąć nie przez mój wykład, lecz przez samopoznanie, przez uspokojenie umysłu i wygaszenie pragnień. Przez odnalezienie swego prawdziwego „ja”. – Jeszcze jeden system. Tyle że stary. – Dobrze – mówi krasnoludek. – Porozmawiajmy tak, jakbym był w twoim świecie. Pomińmy fakt, że jest to świat ograniczony przez umysł, subiektywny, tymczasowy, prywatny, egoistyczny. Nikt nie może wejść do niego, widzieć twoimi oczyma, słuchać twoimi uszami, czuć twoje wzruszenia i myśleć twoimi myślami. Samotny świat pełen urojeń nazywanych życiem, które jest przemijającym widowiskiem, które wydarza się tylko w świadomości. Ale i w tym świecie tęsknisz, jak ci się wydaje naiwnie, za wspólnotą ludzi, miłością i rzetelną równością. Słowem, za moim światem. Otóż, skoro przeczytałeś tyle książek, wiesz, że od dawna ludzie przeczuwają ten mój świat, najczęściej utożsamiając go z rodzajem raju kierowanego przez prymitywnego lub intelektualnego Boga. Lecz owa Arkadia wydaje się im nieosiągalna, gdyż doświadczenia życia uogólniane przez rozum przeczą nawet jej istnieniu. Tworzą więc przykre systemy myślowe, w których okrucieństwo i bezsens stają się podstawą realnego bytu. Ale jednocześnie nie istnieje zbiorowość, mała lub ogromna, bez bogów. Nie ma w tej kwestii żadnego znaczenia światopogląd zbiorowości, w tym pojedynczych jej członków. Mogą oni odrzucać, i to przy stanowczym użyciu całego aparatu filozoficznego oraz dowodów naukowych, Boga pojętego jako absolut i uznawać sensowną wyłączność materialnego świata. Ale boga mają nadal: jest nim człowiek obdarzony autorytetem autentycznym lub przymusowym. Jest to najczęściej „płomienny przywódca”. Rzecz wynika z pożądania boga bardziej konkretnego niż metafizyczne pojęcie, wyobrażenie. Boga namacalnego. – I co z tego? – Poczekaj. Dogmatami takiego boga stają się decyzje. Decyzje stanowią dogmaty niestałe, a przez to dają się formułować wedle potrzeby boga, rzadziej oczekiwań wyznawców. Zresztą nie ma boga, nawet w pojęciu Absolutu, spełniającego każdą ich prośbę. Istnieje również i ta wygoda, że bóg jest zmienialny, to znaczy człowiek na jego stanowisku, a nie samo stanowisko. Jest to również metafizyka, tyle że wulgarna. Zauważ, że takich bogów odrzuca się zwykle wówczas, gdy odejdą, rzadziej siłą. – Pieprzysz, karzełku – mówi on, Andrzej, raczej niegrzecznie. – Nie interesują mnie żadni bogowie. – Chcę ci tylko powiedzieć, że wyobraźnia, wierzenia, opinie i stanowiska zakorzenione w ludziach przez otoczenie, wychowanie, naukę oraz lekturę wydają się nienaruszalnie prawdziwe. A światopoglądy wymuszone za naturalne. Tymczasem każdy człowiek i krasnoludek jest absolutem, wiecznie trwającym „ja”, świadomością będącą źródłem wszystkiego. Tylko musi to sobie uświadomić, odrzucając pozory tworzone przez umysł i fikcje wyobraźni. – I niewiele chyba trzeba, by do własnej jaźni dotrzeć? – pyta ironicznie on, Andrzej. – Niewiele. Musisz prawdziwie pragnąć spokoju i porzucić wszystkie myśli z wyjątkiem jednej „jestem”. Umysł będzie się buntował, ale cierpliwość oraz nieustępliwość spowoduje uspokojenie. I wyzbądź się innych pragnień. Do tego celu prowadzą różne ćwiczenia oraz medytacje, ale i one nie są potrzebne. Wystarczy obserwowanie własnego nurtu świadomości. Jedno już pojmujemy: cyniczny gnom chce zabić w nas nie tylko umysł jego, Jakuba, ale także wyobraźnię jego, Andrzeja. Czym więc pozostaniemy na te ostatnie miesiące życia? Nasza decyzja, decyzja byłego umysłu i odrzuconej wyobraźni przestanie obowiązywać, a to oznacza dalsze trwanie na potwornym świecie. – Umrę wkrótce – mówi on, Andrzej, łagodnie do kurdupla. – I nic nie będzie ważne. – Ja już umarłem – odpowiada spokojnie Lao-Tan. – Nie rozumiem. – Stałem się obojętny w stosunku do mego ciała i do umysłu. Czy inaczej pojmujesz śmierć? – Nie inaczej. – Byłeś obecny przy swoim narodzeniu i będziesz obecny przy swojej śmierci? – Tak. – Więc jesteś obecny zawsze. A sen zwany życiem był wyrazem twojego pragnienia, by poznać własną świadomość. – Co się tedy stanie, gdy umrę? – Nic się nie stanie. Coś stanie się niczym. Ale w istocie niczego nie było i nic nie pozostanie. Pocimy się obficie. Początkowo przypuszczamy, że z powodu pracy w gorącym, smrodliwym powietrzu. Za chwilę jednak rozumiemy, że przyczyną są wnioski wypływające z argumentacji Lao-Tana. Twierdzi on, iż nigdy nie zabijemy w sobie wiecznej jaźni, a właśnie jej gorąco chcemy się pozbyć. – Jesteś – kontynuuje krasnoludek – wszechświadomością wszystko przenikającą i wieczną oraz nieskończenie twórczą. Przyczyną twoich klęsk stało się branie pozorów za rzeczywistość. – A jednak… Trudno jest brać serio wywody kogoś tak małego i śmiesznego zewnętrzenie, jak Lao-Tan. Poza tym skrzat nawet nie istnieje dla niego, Jakuba, i w jego pojęciu prowadzimy dyskusję z sobą samym. Przecież krasnoludek nie tylko zmusza nas do pełnej szczerości, ale jakby intuicyjnie porządkuje stosunek do świata. Jesteśmy również zdumieni, że pewne efekty naszych przemyśleń, takie świeże dla nas oraz osobiste, nie stanowią żadnego odkrycia, bo zostały sprecyzowane tysiące lat temu. – Opuszczę świat – stwierdza on, Andrzej, stanowczo i wrogo wobec Lao-Tana. – A jednak chciałbym wiedzieć, jak rozwiązać jego nieszczęścia. – Kochasz ludzi, cierpisz z ich powodu i chcesz dla nich ratunku. A usuniesz się, bo czujesz się bezsilny. Jest tak, ponieważ wierzysz, że żyjesz w świecie, a nie świat żyje w tobie. A do tragedii świata przyczyniasz się sam przez swój strach i pożądania. Ratunek trzeba zacząć od siebie, od poznania własnej istoty. Ludzie zapomnieli, kim są w rzeczywistości. – Przez lata naiwnie marzyłem o szczęściu. Swoim oraz innych. Wiem teraz, jakie to głupie i niedojrzałe rojenia. – Pożądanie jest wspomnieniem przyjemności, a lęk wspomnieniem cierpienia. Jedno i drugie powoduje niepokój umysłu. Nie może więc być on szczęśliwy. Pragniesz przyjemności, gdyż cierpisz. Poszukiwanie jej to również przyczyna cierpienia. Niewolnik swoich pragnień i obaw nie może być szczęśliwy. Wszystkie cierpienia są dziełem człowieka lub krasnoludka i tylko oni mają moc ich zlikwidowania. Nie pragnij tego, co cię unieszczęśliwia, to proste. – Pewnie też znasz, ludziku, prawdziwą przyczynę cierpienia? – Jest nim utożsamianie się z tym, co ograniczone. Powoduje je umysł zaślepiony fałszywymi wyobrażeniami, przyzwyczajony do myśli, że jest tym lub owym. Twój umysł mówi ci, że jesteś naiwny, stary, zmęczony, nikomu niepotrzebny. Twój umysł cierpi, bo nie spełniają się jego nadzieje. Interesującą, choć jednocześnie bardzo denerwującą rozmowę jego, Andrzeja, z Lao-Tanem zakłócają powracające krasnoludki. Dyszą ciężko od marszu w południowym skwarze i zaraz po wejściu do mieszkania zrzucają zakurzone spodnie, koszule i sukienki. Zwykle w takich wypadkach żądają napełnienia wanny chłodną wodą, ale tym razem, dostrzegłszy Lao-Tana nie na zwykłym miejscu medytacji, gwałtownie reagują kontrowersyjnymi opiniami na temat tego, co mogło się stać. – Czy szacowny dziadek już zdążył ci wmówić, że jesteś tylko praświadomością, dla której twoje, fatalne zresztą, ciało stanowi przejściowe, senne opakowanie? – skrzeczy Didirot, wdrapując się z całym towarzystwem na stolarski warsztat po schodkach zrobiony z książek. – Ubogi duchem Zatraceński – lituje się nad nim Ainstein. – Bezbronna ofiara pradziadka George’a Barkeleya! I Ainstein jednym tchem wywodzi, iż nie Lao-Tan jest spadkobiercą wszystkich historycznych systemów subiektywnego idealizmu, w tym spekulacji teologicznych, koncepcji Platona, Berkeleya aż po współczesnych idealistów, lecz ich twórcą w najczystszej postaci. – Odradzając się od milionów lat, już to jako kamień, roślina, ptak, mrówka – ciągnie Ainstein – w różnych porach nie istniejącego w rzeczywistości czasu i w tworzonych przez umysł przestrzeniach, już to jako sandał Sokratesa, dominikański habit Tomasza z Akwinu czy sufitowa belka w królewieckiej izbie Immanuela Kanta, sączył w świadomości myślicieli ideę bytów subiektywnych. A terez dobrał się do głupiego stolarza, by zmącić mu radość bliskiej śmierci. – Dziadyga – mówi Madame Jeanne Antoinette de Pampadour, wskazując na nie wzruszonego atakiem Lao-Tana. – Już byś lepiej nauczył tego fujarę Zatraceńskiego miłości. Jesteśmy może trochę nie dostosowane wymiarami do człowieka, ale sześć nimf w sumie potrafi przymyślniej upieścić mężczyznę niż egoistyczna kobieta. Przynajmniej ostatnie chwile mógłby spędzić w potężnej rozkoszy. Oburzenie krasnoludków na Lao-Tana wydaje się szczere i mocne. – Pragnienia – twierdzi aż trzęsący się ze złości Pitigoras. – są naturalnym motywem twórczej działalności człowieka i krasnoludka. Pragnienie podróży, odkryć, wynalazków, tworzenia dzieł kultury, poznania Ziemi i Wszechświata są podstawowym czynnikiem rozwoju ludzkości. Kto jest nękany nierealnością świata materialnego, hamuje postęp cywilizacji! – A zwykłym ludziom, twórcom bochenków chleba, spinaczy biurowych czy zarządzeń o niedeptaniu trawników, szczęście dają pragnienia proste – dodaje Pleton. – Na przykład marzenie o własnym samochodzie. Zbieranie nań przez lata pieniędzy lub szybkie ich zdobycie. Potem robienie blacharki, lakierowanie, poszukiwanie pasków klinowych, żarówek, starania o przydziały benzyny i baranie futerka do wyścielenia siedzeń. Każdy akt zdobycia panewki, błotnika lub akumulatora daje im poczucie wartości i górowania nad niedołęgami. A potem wspaniały pęd w drodze na grzyby, na działkę pracowniczą, nad morze czy do Turcji po złoty pierścień. W sumie sensowny przepływ życia. Nie wolno ich tego pozbawić przez namowę do wyrzeczeń i skupianie się na poznawaniu nierealnej jaźni! – Wrażliwym dane jest pisanie wierszy i poruszającej struny duszy muzyki, przeżywanie misteriów teatru, zadumy nad płaszczyzną obrazu i kształtem rzeźby – mówi Sefona. – Silnym i sprawnym pierwszeństwo na ringu, stadionie, boisku. W ulicznej bójce, w powietrzu, na morzu i na wojnie – twierdzi Mechiavelli. – Ambitnym i władczym kierowanie ludzkimi masami lub grupami dla ogólnego dobra – stanowczo głosi Hrabina Zofia Potocka. My, Zatraceński, a nawet on, Andrzej, nie bierzemy udziału w namiętnej i nagłej dyskusji. Odstawiamy sklejoną już szafkę stojącego zegara, by schła, i przystępujemy do gotowania obiadu. Stanowi go niezmiennie od wielu dni makaron albo z pokrojoną kiełbasą zwyczajną, której przydział wystarcza na niecały tydzień, albo z owocami czy oszukańczym sosem z proszku. Jedynie dla Lao-Tana on, Andrzej, nie biorąc pod uwagę kpin jego, Jakuba, gotuje odrobinę przydziałowego ryżu. – Jak można twierdzić – zastanawia się Zhinga z Matumby – że nie istnieje bezjajeczny makaron, wodnista kiełbasa z wieprzowych ogonów i mielonych kopytek. Wątpliwość może dotyczyć jedynie ich ilości. – Makaron – mówi nagle pobłażliwie Lao-Tan – istnieje na poziomie ludzkiej świadomości i ujawnia się jako coś konkretnego w waszym osobistym świecie. Zjecie go i przestanie istnieć, jak wszystko, co się zużywa, niszczeje i rozkłada. – A kiełbasa zwyczajna? – pyta Panna Kukurydza. – Jest cząstką wieprza. A wieprz powtórnym wcieleniem człowieka lub krasnoludka, który ucieleśnienia nie wykorzystał na dotarcie do prawdziwej świadomości, tylko na zaspokojenie pożądań i na żarty z tego, co nie da się przewidzieć i co nie jest spodziewane. On, Andrzej, zaczyna mieć nieprzyjemne uczucie, iż to my, Zatraceński, niczego poważnie nie traktując, sami jesteśmy przedmiotem ironicznych żartów. – Nikt mi nie wmówi – konstatuje Madame Jeanne Antoinette – iż moje śliczne cycuszki zostały stworzone po to, aby wyrzekać się ich jędrności, gładkości, doskonałego kształtu, więc przyjemnych wrażeń, jakich dostarczają Zatraceńskiemu i tym tam kurdupelkom. Nimfa przesadza w pozytywnej ocenie własnego biustu, który właśnie wypuszcza z nosidełek. Podnosi w dłoniach te dwie swoje kule i wyzywająco patrzy na Lao-Tana. – Płeć jest ślepa – łagodnie mówi stary skrzat. – Jeśli Zatraceński zapragnie twoich piersi, które są pozorem powstałym w umyśle, będzie cierpiał. Trzeba kochać wszystkich i wszystko. To jest miłość i jedyne szczęście. Miłość spokojnego umysłu. Coś dręczy jego, Andrzeja. Trudno mu uchwycić mgławicową myśl, która bezsprzecznie związana jest z Lao-Tanem. Nakładamy na talerz ugotowany makaron z odrobiną mięsa i robimy miejsce na warsztacie. Krasnoludki zasiadają na kilku książkach wokół talerza, ostatnio często tak spożywamy posiłki. Łowią makaron zakończonym ostro patyczkami i dzieje się jak w dawnej rodzinie chłopskiej. On, Jakub, wcale nie sądzi, by ktokolwiek oprócz nas spożywał to danie w smrodzie i skwarze słonecznego popołudnia. Lao-Tan godnie połyka trochę drobin posypanego cukrem, ugotowanego na sucho ryżu. On, Andrzej, patrzy nań i w przebłysku świadomości pojmuje, kim jest wiekowy gnom. – Ty, starcze – mówi z litością – jesteś moją parodią. Lub my, Zatraceński, twoją. Ale także stanowisz coś więcej, bo my, Zatraceński, uciekamy od swojej naiwności, gwałtownie z nią kończąc. Ty natomiast znajdujesz w niej metafizyczną wartość i podstawowe prawo najwyższej świadomości, którą sam jesteś. Uważasz, że człowiek i krasnoludek chwilę nazywaną życiem wypełnić powinni uczciwością, cierpliwością, współczuciem i pracą. Najbardziej komiczny program, jaki zestawić można z frazesów. – Brawo, Zatraceński! – krzyczy Mechiavelli. – Umrzesz jako dorosły. – To chwila szczególna – wnioskuje Pitigoras. – Uczcijmy ją po polsku! Krasnoludki znają na wylot nieliczne zakamarki naszego mieszkania i skromny dobytek. Za rozrzuconymi w rogu pokoju tomami Wielkiej encyklopedii powszechnej PWN stoi butelka „Extra żytniej” wódki, którą kupiliśmy przed pół rokiem z dwu powodów: aby nie zmarnować przysługującego nam miesięcznego przydziału i wykorzystać napój w transakcjach z osobami mającymi na zbyciu dobrze wysuszone drewno, niezbędne w naszym zarobkowym zajęciu. Gnomy śmiało turlają flaszkę na środek pokoju, gdzie przenosimy się wszyscy, by wśród pięciu tysięcy książek, odłamków desek, wiórów i trocin urządzić małe przyjęcie. Kieliszki zostały zakupione zaraz po wprowadzeniu się skrzatów do naszego mieszkania, gdyż służą im za naczynia do wszelkich płynów. My, Zatraceński, od dawna nie pijamy alkoholu, gdyż spożyliśmy już swoje w raptownych latach umysłowego zamętu i bliscy byliśmy stania się rynsztokowym cieniem człowieka. Nie spowodowała tego nasza silna wola, lecz opór niezmiernie cennego ciała, które przestało tolerować wódkę. Miała na to wpływ również pewna kobieta, która uznawała wódkę za podstawowy posiłek także i dla nas. Teraz jednak mamy chęć. Winien jest temu Tao-Ten, który wraca na piramidkę ksiąg, wśród których przeważają rozprawy filozoficzne, i oczyma pozbawionymi uczuć patrzy na zaczynającą się libację. – Zaleję trochę moją świadomość – mówi wyzywająco on, Andrzej, do starucha. – Wszystko, co mówisz – odpowiada Lao-Tan – jest dowodem twojej niewiedzy. Żyjesz w swoim świecie całkowicie zaślepiony. Zaćmisz tylko swój umysł, ale i to przeminie. Krasnoludki dostają po naparstku, my wlewamy sobie pół szklanki. Wokół panuje nieznośny upał, a podobne do smaru powietrze ciężko zalega w płucach. Skrzaty stukają się kieliszkami. – Za głupotę – mówi Pleton, wygłaszając toast. – Za pożądanie – wybucha śmiechem Madame Jeanne Antoinette do Pampadour. – Za dumę – piszczy Pitigoras. – Za rozkosz – wykrzykuje Zhinga z Matumby. – Za chciwość – gada Mechiavelli. – Za zdrowe rżnięcie dam – proponuje Hrabina Zofia Potocka. – Z egoizm – jąka Didirot rozmyślnie. – Za delikatne pieszczoty – szepce Yoriko Hiroshi. – Za tchórzostwo umożliwiające trwanie – prawi Ainstein. – Za potencję staruszków – deklamuje Katcina Calako. Wszyscy w oczekiwaniu patrzą na nas, Zatraceńskiego, więc on, Andrzej, przedstawia nasze pragnienie: – Za śmierć! – Za nimfy i nimfomanię – odpowiada Sefona. Pijemy godnie do dna. Po długiej nieobecności alkoholu w naszym organizmie płyn oszałamia nas. – Chciałem – mówi z trudem on, Jakub – zobaczyć te twoje krasnoludki, Andrzeju. Dlatego. Obrzydliwe gęby gnomów są rozjaśnione. Gestykulują, szepczą, komentują, ale on, Jakub, nie może ich dostrzec. Tak potężna jest siła racjonalnego umysłu i zdrowej wiedzy o obiektywnym świecie. Gnomy żądają powtórki. Otrzymują więcej niż poprzednio. Resztę wlewamy do naszej szklanki i sączymy wódkę powoli jak krystaliczną wodę ze źródła poznania dobrego i złego. – Istnieję w twoim świecie – mówi on, Andrzej, do niepijącego Lao–Tana – tak jak ty żyjesz w moim. – W świecie, który jest dla ciebie labiryntem bolesnych sprzeczności bez wyjścia i bez szczęścia, pojawia się krasnoludek mówiący, że labirynt nie jest ani ciągły, ani trwały, że wynika z nieporozumienia. Doradza, abyś wydostał się z niego tą samą drogą, jaką wszedłeś przez zapomnienie o tym, czym jesteś. Ja dawno wyszedłem ze swego labiryntu, a nie jestem w twoim. – A jakie to może mieć znaczenie dla innych, dla świata? – bełkoce on, Andrzej. – Jeśli będziesz od niego wolny, będziesz mógł wiele dla niego uczynić. Twoje ciało zabija bezradność. Może dlatego, że jesteśmy pijani, a może z tej przyczyny, że Lao-Tan trafia w sedno naszego podstawowego problemu, my, Zatraceński, wybuchamy głośnym, niepowstrzymanym płaczem. Karzełki reagują różnymi formami współczucia. Zalany Pleton wdrapuje się po naszym ramieniu na głowę i jedną dłonią trzymając się naszych siwych włosów, drugą gładzi je w matczynym geście pocieszenia. Yoriko Hiroshi całuje nas we wskazujący palec lewej dłoni. Sefona próbuje ocierać łzy swoimi ściągniętymi szybko majteczkami, które obrzydliwie pachną jaśminem. Czyni to z wysokości stosu szybko ułożonych tomików najlepszej światowej poezji. – Płacz, mój mały – pociesza nas Pitigoras. – Płacz czystymi, rzęsistymi łzami nad swym sielskim, wiecznym dzieciństwem. – Płacz – mówi uroczyście Mechiavelli – przeciwko. Przeciwko broni białej i czarnej. Przeciwko maczugom i toporom, oszczepom i bumerangom, mieczom i sztyletom, katapultom, balistom i kuszom. Pikom, berdyszom i halabardom. Czekanom, szablom i lancom. Ale także przeciw armatom i działom, trującym gazom i epidemiologicznym bakteriom, bombom i rakietom. – Zwariowałeś! – drze się Didirot. – Niech płacze raczej za trzebionymi, ostatnimi stadami wielorybów. Poza tym zapomniałeś o różnych karabinach, granatach, bagnetach i ręcznym duszeniu wszelkich wrogów. – Byłoby grzeczniej – proponuje Madame Jeanne Antoinette de Pampadour – gdyby zapłakał nad losem dziewic. Bo proszę sobie uświadomić, że od momentu, kiedy Ziemię oblazła ta krwią żywiąca się wesz, człowiek, żyło na świecie do dziś około stu miliardów ludzi. Z tego mniej więcej połowę stanowiły panie. Każdej z nich w różnych potwornych warunkach odbierano cnotę. Czyż krzywda ta nie jest godna bezinteresownego płaczu wrażliwego stolarza Jakuba Andrzeja Zatraceńskiego? – Moim zdaniem – odzywa się Zhinga z Matumby – powinien on wylać trochę łez w intencji kurczącego się albo rozszerzającego diabli wiedzą gdzie, nie wiem dokładnie, wszechświata. Przecież to wszystko, pierdnie kiedyś i zawali się. – Lepiej, chłopaki – odzywa się Ainstein – skoczmy po drugą butelczynę. W tym domu trzydziestu sześciu lokatorów wypija swój przydział natychmiast, trójka wykupuje zamiast wódki paczkę kawy, co jest zupełnie nienormalne, ale dwunastu gromadzi zapasy już to na poważne okazje, już to dla wymiany na inne towary. Dwóch sprzedaje po cenach spekulacyjnych. Weźmiemy od jednego z nich za darmo, bo jest społeczny pasożyt. Myśl ta zostaje przez krasnoludki płci męskiej zaakceptowana z entuzjazmem świadczącym o jedności poglądów i w biały dzień, z zimną krwią wdrapują się na trzecie piętro, obojętnie mijając grupę dzieci zajętych odpiłowywaniem schodowych poręczy. O przebiegu operacji dowiemy się my Zatraceński, czyli on, Andrzej, następnego dnia. Działania pijanych chochlików są błyskawiczne. Kopia we drzwi spekulanta według najlepszych wzorów. Otwiera je żona właściciela wódki i po prostu pada jak ścięta, gdyż brzydzi się ogromnie zarówno chomikami, jak i ludzikami z kosmosu. Kilkadziesiąt butelek wódki ukrytych jest przemyślnie pod wanna wśród szamponu do włosów i proszków do prania. Duszki biorą jedną, toczą ją kawałek, a potem dźwigają dzielnie na barkach jak szklaną trumnę z eliksirem życia. Mali chłopcy na klatce schodowej, zajęci pracą, nazywają skrzatów pogardliwie pijakami. On, Jakub, bardzo stara się przez ten czas rzeczywiście ujrzeć przynajmniej Lao–Tana, jeśli już nie nimfy, które alkohol rozbiera w sensie dosłownym. – Ja naprawdę chcę – powtarza w męce. – Jeśli wszystko jest komiczne, to może one, elfy, znają podstawową, poważną prawdę? Lao–Tana nie razi nasz stan: nie skoordynowane ruchy ciała, chrapliwy, mamlący głos i mocna woń żytniówki w naszym oddechu. – Rozdwoiliście się – mówi – aby częścią siebie przynajmniej pojąć to, co wymyka się całości. Rozkawałkowanie siebie i świata nie zbliża do przeniknięcia całości, tak jak żadna, najpełniejsza encyklopedia nie tłumaczy sensu życia. Prawda jest prosta i dostępna każdemu. Jest miłością i umiłowaniem, zawiera wszystko. A nieprawdę stanowi to, co trudne, skomplikowane, powodujące niepewność. To co pożąda, domaga się i oczekuje. Co jest zawsze próżne, szuka potwierdzenia i zabezpieczenia. Co się boi i unika wejrzenia w siebie. Co wymaga podpory, najbardziej wątłej i chwilowej. I czego nie można zaspokoić, gdy żąda zawsze więcej. A wszystko, co dostrzegasz, odczuwasz i myślisz, jest właśnie takie. Chwilowe oraz przemienne jest nawet dobro i zło, gdyż zależy od obyczaju, konwencji i potrzeby danej chwili. Zabijanie ludzi na przykład stanowi grzech i przewinę w czasie pokoju, jest cnotą i zasługą w okresie wojny. A nic nie jest w stanie uczynić cię wolnym, ponieważ jesteś wolny. Obserwuj siebie bez pragnień, to wszystko. – To ma nawet sens – zauważa on, Jakub, i chwali jego, Andrzeja, za myśli Lao–Tana. – Tyle że jest to pijackie gadanie. Zmachane skrzaty stawiają na podłodze przytachaną butelkę czystej wódki. – Nie istnieje problem alkoholu – wydziera się Mechiavelli. – Jest natomiast zagadnienie zagrychy. My, Zatraceński, w tym dniu posiadamy jedynie w zapasie kilogram przydziałowej mąki o nazwie „krupczatka”. Skrzaty uznają, że to wspaniałe i wystarczające oraz że bywało im znacznie gorzej. Wyrobiona z wodą i solą mąka staje się surowcem na placki pieczone na blasze wyciągniętej z gazowej kuchni. Twarde, smaczne placki, które karzełki chrupią ząbkami zdrowymi jak u myszy. – Takie podpłomyki robiono ongiś, kiedy krasnoludki mieszkały na wsiach i pomagały feudalnym chłopom – wspomina Pleton. – Bardzo popularna kiedyś bajda. Wlewamy sobie szklankę wódki, a resztę dzielimy uczciwie między gnomy. Krasnoludki poczynają się jemu, Andrzejowi, mnożyć w olbrzymie stada. Są jak gazele na nie ograniczonej niczym przestrzeni gorącej sawanny. Nimfy biegają i tańczą niby zgrabne samice antylop. Nietrzeźwy Pitigoras siada nam na ramieniu i jemu, Andrzejowi, szepce wprost do ucha: – Czas pomyśleć o testamencie, Zatraceński. Co stanie się z pięcioma tysiącami książek i z tym spółdzielczym mieszkaniem, gdy odejdziesz? I co z ciałem twoim? – Ciało, zbędne zmarłemu - mówi słyszący wszystko Lao-Tan – należy porzucić gdzieś na polach lub w lasach dla dobra innych stworzeń. – Oczywiście zgoda – decyduje za nas Pitigoras. – Ale jeśli chodzi o mieszkanie, to jestem zdania, że powinno w nim powstać muzeum. Takie, jakiego jeszcze nigdzie nie ma: Muzeum Zwykłego Człowieka, faceta, który niczego nie dokonał, zżartego przez wątpliwości bezbronnego półgłówka. Symbol większości ludzi. Z przyjemnością zostanę kustoszem. W najładniejszej gablocie ustawię te dwie puste butelki po żytniówce. – Sama idea jest niezła – wtrąca się Ainstein i wszystkie gnomy zwracają nań uwagę. – Ale skoro uda się wygospodarować wolne pomieszczenie, zróbmy w nim muzeum bezimiennych geniuszy. Tych, którzy wynaleźli punkt, linię prostą oraz koło. Także tych, którzy pierwsi dosiedli konia i wprzęgli to zwierzę do wozu. Oddajmy w ten sposób cześć ludziom, którzy z traw wyhodowali żyto, pszenicę oraz ryż. Wynalazcę owsa pomińmy, bo nienawidzę płatków owsianych Niech będzie w tej izbie twórca pierwszej drewnianej łyżki i ten co pierwszy zaśpiewał, pierwszy zatańczył. Wynalazca fletu, syryngi oraz gitary. Ten, który użył ziół przeciwko cierpieniu człowieka i krasnoludka, co ulepił gliniany garnek, a także ów, co na garnku palcami wyżłobił skaczącą sarnę. Potrzebny jest ślad wynalazcy, który zrobił łódź, oraz tego, co dodał do niej żagiel. Nie zapomnijmy o człowieku, co dał kobietom miedziane bransolety, i o tym, który wymyślił kolczyki. Ale nie zaznaczymy istnienia tego, który wpadł na pomysł pierwszego noża, i tego, który sformułował pierwsze słowo, bo słowa zaciemniły sens świata i stały się narzędziem łatwo rozpowszechnionego kłamstwa. – Nie znamy twarzy tych ludzi – czkając oponuje Mechiavelli. – Wszystkim popiersiom damy rysy gęby Zatraceńskiego – tłumaczy niezrażony Ainstein. – Ostatecznie prezentuje ten sam niedorozwój, co ludzie dawnych epok, a jednocześnie jest, jak każdy, ich spadkobiercą. – Nigdy nie jesteśmy brane pod uwagę – piszczy oburzona Madame Jeanne Antoinette de Pampadour. – A co kobiety, za przeproszeniem, wynalazły? – pyta sarkastycznie Ainstein. – Miłość, ty zasmarkany kurduplu – zbiorowo krzyczą solidarne nimfy. I potem wszystko, co da się poruszyć, fruwa w powietrzu. Rusałki zamieniają się w bezwzględne, obdarzone wspaniałą prędkością i potężna siłą walczące amazonki. Są pół– lub prawie nagie. Drobna Yoriko Hiroshi bez wysiłku unosi gruby tom Historii literatury angielskiej w zarysie George’a Sampsona i wali nim w dopijającego wódkę Didirota. Amunicją Hrabiny Zofii Potockiej staje się kilkadziesiąt książek z serii „Jednorożca”, zawierających najlepsze na świecie opowiadania. Panna Kukurydza wściekle miota odłamkami drewna, pozostałymi po naszej rzeźbiarskiej pracy. Olbrzymi nasz zbiór prozy w cenionej serii „Nike” samotrackiej, skrzydlatej, lecz pozbawionej głowy, staje się orężem Zhingi z Matumby. W najbardziej niebezpieczne narzędzie, bo w żłobak, dobrze naostrzone dłuto, uzbraja się poetycka Sefona, atakując nim bez zastanowienia. Krasnoludki wrzeszczą radośnie podczas tej nawały. Zaraz jednak przystępują do budowy warownego obozu z najcięższych książek, zręcznie unikając morderczych pocisków. Wkrótce są za masywnym wałem, a wpadające tam książki stanowią dla nich dalszy materiał budowlany. Rusałki próbują szturmu i co która rozpędzi się na szczyt budowli, znika w niej wciągana rękom spryciarzy. Hałas i krzyki powoli milkną. Na placu boju pozostaje samotna Madame Jeanne Antoinette de Pampadour. – Oni tam robią miłość zamiast wojny – tłumaczy jemu, Andrzejowi. Rozogniona walką, podniecona alkoholem i bezwstydnie goła czynnie proponuje jemu, Andrzejowi, działania, jakie nigdy nie przyszłyby na myśl pannie Nu-Nu. Odpychamy ją leniwie i wpadamy w uciążliwy, pijany sen. Ostatnim wrażeniem jego, Andrzeja, jest martwy, pusty wzrok Lao-Tana. XI Ukazuje się nam mężczyzna w miękkim, szerokoskrzydłym kapeluszu, ubrany w biały obcisły trykot, na którego tle wyraziście odbija się barwny krawat z surowego jedwabiu. Mechiavelli ostro nakazuje wszystkim ciszę, więc siadamy na skwarnym piasku w cieniu skarlałej sosny. Kiedy rozedrgane powietrze stabilizuje się w naszych oczach i otoczenie staje się nieruchome, mężczyzna niesłychanie powoli podnosi się do góry. Czyni ten ruch z tak ogromnym wysiłkiem, jakby wypełniał go ołów, chociaż mięśnie przebijające przez materiał trykotu zupełnie przeczą ociężałości. Jego dłonie, chociaż obejmują tylko pustkę, są w istocie wczepione w niewyobrażalny ciężar. My, Zatraceński, myślimy, że na wydmie obserwujemy człowieka, który uchwycił właśnie ziemską kulę i który zamierza ją wydźwignąć, aby umieścić na miejscu wyższym, aniżeli zdecydowały o tym konieczności wszechświata. Długo dźwiga ów człowiek ciężar, który sobie wymyślił. Widać jest, iż poruszył go z posad i z napięciem, ale też z pewnością sukcesu, nieustępliwie podnosi go coraz łatwiej pokonując, cokolwiek jest do pokonania. Ugięte nogi prostują się, pracują umięśnienia łydek, twarz, stężała uprzednio od wysiłku, łagodnieje. Kiedy ustawia Ziemię o półtora metra wyżej, niż była, odejmuje od niej ręce i prostując ramiona smakuje odchodzący już ból wysiłku. Potem zdejmuje kapelusz i dłonią w ostrym słońcu ociera czoło z nie istniejącego potu. Jego twarz wyraża radosną nadzieję, że jakaś teoria zakładająca pożytek z przesunięcia globu na pocześniejsze miejsce w pustce kosmosu znalazła potwierdzenie w doświadczeniu. Człowiek patrzy, jak uspokajają się oceany, jak cichną porywiste wiatry nad powierzchnią sfery wzburzonej ingerencją. Gdy dostrzega drobną niedokładność w nachyleniu osi Ziemi względem słonecznej gwiazdy, ostrożnie koryguje błąd i czynie tę rzecz z czułością. Jego badawczy, przenikliwy wzrok penetruje teraz powierzchnię kuli. Rozumiemy, iż próbuje dociec, czy inne miejsce Ziemi w pustce wpływa z dobrym skutkiem na los niewidzialnych współplemieńców, na ten gatunek zwierząt, który ma świadomość życia. Nagle oczy człowieka gasną, szarzeją smutnie, jakby posiadał właściwość regulowania ich jasności od świetlistego płomienia po barwę matowego popiołu . Wpatrzony teraz w życie ludzkie, wszelkie życie, odtwarza to, co widzi, ruchami tułowia oraz kończyn, może niezbyt dokładnie, lecz przejrzyście. Nic nowego: po prostu rodzi człowieka, krzycząc w milczeniu i z tryumfem, sprawia przyjemność kobiecie oraz odbiera jej czułość. Je, sieje zboże, zabija w rozmaity sposób, zadaje i odbiera cierpienia, ucieka oraz goni stojąc w miejscu. Jest spragniony i głodny, czka z przejedzenia, słucha muzyki lub wierszy, łagodniejąc w tych momentach, i bije nieposłusznych z wściekłością zimną oraz wściekłością współczucia. Ani razu nie spogląda na swoich widzów w cieniu mizernego drzewa, jakby nas nie dostrzegał lub nie widział rzeczywiście. Gdy godzinny program zbliża się do finału, człowiek ten choruje i umiera. Dopiero wówczas wydaje głos, są to krótkie szlochy z żalu za tym, co czynił żyjąc i co chciałby powtórzyć. Tak więc nic na Ziemi nie zmienia się, jeśli umieścić ją wyżej we wszechświecie. Kiedy już skonał, padając na miękkość rozżarzonej wydmy, podnosi się, siada na sposób japoński i zdejmuje kapelusz w ukłonie przed nie istniejącymi widzami. Z nie ukrywaną przyjemnością słucha braw oraz okrzyków podziwu, których nikt nie wydaje. Jeszcze raz skłania nisko głowę i wraca mu na twarz wyraz widniejący u człowieka, który dobrze wykonawszy pracę nie ukrywa zmęczenia. Odrywamy się od piasku pod sosną i podchodzimy do niego, mówiąc grzecznie: – Dzień dobry. – Szczęścia w życiu osobistym i powodzenia w pracy zawodowej! – wrzeszczą krasnoludki. Drga i unosi głowę z wyrazem niezadowolenia. – Widzieliście? – pyta z niechęcią. My, Zatraceński, potwierdzamy szczerze. – I ta skarlała ludzkość? – wskazuje na skrzaty. – Nie ma tu żadnych gnomów – upiera się on, Jakub. Ale on nie słucha jego, Jakuba. – Do diabła! – mówi. – Twierdzili, że tu, na Mierzei Łebskiej, nie będzie dziś ani jednego człowieka, tym bardziej idiotycznych elfów. – Kim pan jest? Do niezadowolenia dołącza teraz wyraz pogardy. Z niechęcią, ale też z próżnością podnosi kawałek wygładzonej przez morską wodę deski i odwraca ją, by pokazać stylizowany i piękny w kroju liter, uczyniony błękitną farbą napis. – „Teatr Prawdziwy” – głośno czyta Pitigoras. – Ach! – wzdychamy. – Ach! – powtarza ze złością. – Myślałem na ogół – mówimy bez jakiejkolwiek intencji – że gra się dla widzów. – Błąd – odpowiada natychmiast i rozchmurza się trochę, widząc możliwość wprowadzenia profana w istotę najwspółcześniejszej sztuki. – Teatr prawdziwy jest bezinteresowny. Bez mizdrzenia się do widzów, krytyków i mecenasów. Osiągnąć doskonałość, kiedy patrzą, kontrolują, żądają, strofują, to sztuka żadna. I ta konieczność dostosowania się do gustów, nawyków, obowiązującej moralności. Przeszłość. – Więc pan… – Gram dla świata. Era teatru absolutnego. – Pan jest mimem. – Co za serdeczna głupota – mówi zdenerwowany. – Gra mima jest wystylizowana, to marionetka. On nie wygłasza kwestii, bo mechanizmy, te stare mechanizmy nie mówią. Mim to kowal z pierwocin teatru. Ja z najwyższego szczytu. Odrzucam słowo, bo to znak umowny. Mówią na scenie: umieram, i nie kończą życia. Co za bzdura. Należy umierać bez mówienia. – Pan to potrafi – mówimy z najprawdziwszym podziwem. – Niech pan pofruwa trochę – niewinnie proponuje Panna Kukurydza. – Jak sokół lub jak pingwin. – Nie dla was! – odpowiada stanowczo. – Dla tych ruchomych wydm, ziaren piasku, słońca i powietrza? Wpada w zadumę. – Ostatni raz, kiedy grałem dla drzew, palce moje zamieniły się w lepkie, zielone pąki. Za chwilę rozpękłyby się w liście oraz kwiaty. Przerwałem spektakl. Patrzy w słońce bardzo odważnie, nie mrużąc oczu. – Pora – stwierdza i odchodzi bez pożegnania. Pochłaniają go białe, rozpalone wydmy. – Przystojny – oblizuje się Madame Jeanne Antoinette de Pampadour. – W tym obcisłym trykocie. Poprzedniego dnia on, Jakub, z przyjemnością przyjmuje propozycję jego, Andrzeja, by zrobić dłuższą wyprawę do Słowińskiego Parku Narodowego, a ściślej w okolice ruchomych wydm piaskowych. Nie przypuszcza nawet, iż znów inicjatorami są krasnoludki poszukujące niejasnego cmentarza nie narodzonych. Dla niego, Jakuba, podróż rozklekotanym autobusem, a potem marsz po plaży i wydmach stanowi pożądane urozmaicenie po przykrych tygodniach w rozpalonym mieście. Dosyć już daleko za Łebą, kiedy zamierzamy wypuścić gnomy z dusznej torby, spotykamy grupę uczonych przy starej, rozwalającej się oborze, stanowiącej jedyny ślad dawno zniszczonego gospodarstwa. Jedni, ubrani nieobowiązująco tylko w spodenki, odpoczywają rozsiadłszy się na skrzynkach z aparaturą, inni rozbierają resztki gospodarczego budynku. Nas zaciekawia specjalista od gwoździ, który klęcząc na zeschłej trawie, bada swój obiekt z pasją i rzetelnie. Jest nim potężny, ciesielski gwóźdź wbity w próchniejącą belkę. Z dużą przyjemnością patrzymy na kolejne czynności profesora, na które składają się: określenie szerokości i długości geograficznej, wysokość ponad poziom morza, czas środkowoeuropejski, położenie gwoździa względem podłoża, średnica jego łba, długość wynikająca z grubości belki oraz długość przypadająca na zakrzywienie, gdyż badany gwóźdź nie jest wbity do końca w drewno, lecz zgięty. Uczony mierzy również kąt zgięcia, oblicza zniekształcenia uwzględniając pierwotną twardość krawędziaka, zwłaszcza że gwóźdź został wbity w miejscu nader żywicznym, kilka centymetrów od sporego sęka. Rysunek obiektu zostaje, podobnie jak jego otoczenie, naniesiony na papier z odpowiednią podziałką, ponadto badający fotografuje wszystko i składa materiały do katalogu, bardzo grubej księgi zawierającej plony poprzednich badań. – I cóż wstępnie można powiedzieć o tym gwoździu? – pytamy uprzejmie. – Raczej o człowieku, który go wbijał – chętnie odpowiada uczony. – Interesuje mnie człowiek, którego osobowość wypowiedziała się w tej wcale nieprostej czynności. Sam gwóźdź, masowej zresztą produkcji, jest tylko śladem temperatury, nastroju i fizjologicznego stanu wbijającego. Oczywiście w tym układzie odniesienia, jaki stanowi czas oraz miejsce wbijania. – Więc jaki był człowiek, który go wbijał? – tu uśmiechamy się sympatycznie. – Mogę wypowiedzieć się nieobowiązująco – mówi profesor. – Rzecz wymaga studiów. – Nieobowiązująco – prosimy. – Somatotonik. – Ten gwóźdź wbijał somatotonik – powtarzamy bezradnie. – Był jak zwykle wzburzony – tłumaczy badacz. – Oni łatwo się podniecają. Oto przyczyna niewłaściwego uderzenia, które łeb gwoździa trafiło z boku. Błąd ten zwiększył gniew i agresję. Następne uderzenia młota stały się częste i wściekłe, spowodowały wygniecenie w belce kilku niecek oraz boczne spłaszczenie łba gwoździa. Przejawił się tu upór i niecierpliwość w działaniu. Bardzo jasny przypadek. I co za siła! Ten człowiek niewątpliwie dziennie niszczył kilka trzonków od młota. – Somatotonik – powtarzamy raz jeszcze. – Nigdy nie słyszałem takiego pojęcia. – Och! – wzdycha uczony – to mniej więcej tyle, co schizotymik. W innej oczywiście typologii. Budowa dysplastyczna. – Cholera! – zaklinamy. – Choleryk – prostuje profesor. – Słusznie. Wtedy zadajemy pytanie, które gnębi nas od zarania świadomości: – Po co? Uczony obrusza się. Niemniej, gdy patrzy na nas, na wybrudzoną koszulę, zarośniętą twarz i przydeptane buty, pojmuje konieczność szerzenia wiedzy wśród ludzi ciemnych. Wykłada rzecz zwięźle i metodycznie, nie bez użycia reguł dydaktyki. – Czy rolnicy są zainteresowani trwałością oraz solidnością takiej obory? – Niewątpliwie. – Winni je wznosić ludzie rzetelni, odpowiedzialni, nie kierujący się emocjami, tylko swoją ciesielską wiedzą i właściwym podejściem do pracy. – Tak – potwierdzamy. – Niewątpliwie. – Oto buduje oborę brygada wiscerotoników lub, jak pan woli, sangwiników. Prowadzą podczas pracy wesołe życie towarzyskie, nie przewidują skutków wynikających z niedbale wbitych gwoździ, a innych nie wbijają wcale albo tam, gdzie są zbędne. Czy chciałby pan posiadać taką oborę? – Raczej nie. Och! – mówimy po chwili – efektem pańskich badań będzie zalecenie, aby brygady ciesielskie tworzyć z ludzi o określonym temperamencie, gwarantującym solidną robotę! Profesor nie ukrywa niesmaku, jaki musi powstać, kiedy zaistnieje obcowanie intelektu z wąskim praktycyzmem. Uznaje jednak za słuszne dać sumę wykładu. – Praktyczne skutki naukowych badań i dokonań to jedynie odpadki takiej pracy – mówi smutno. – My wiemy, jak wiscerotonik wbija gwoździe. Interesuje nas inna hipoteza: możliwe jest odczytywanie osobowości człowieka na podstawie analizy jednego wbitego gwoździa wybranego losowo. Po wypracowaniu metodologii i narzędzi badawczych z łatwością określamy temperamenty wszystkich dawnych wiejskich cieśli budujących stodoły, stajnie oraz chaty. Sporządzamy katalog – tu zapala się. - Należy się śpieszyć, wkrótce bowiem zabraknie obiektów do badań. Coraz mniej starych budynków na wsi polskiej, coraz mniej. Jesteśmy skłonni wziąć udział w goryczy uczonego, lecz brakuje nam entuzjazmu. Nawet on, Andrzej, nie jest zdolny ujrzeć oczyma duszy niszczejących obór, stodół oraz chat, których krokwie wiązane były gwoździami, a w gwoździach zapisane zostały charakterystyczne cechy osobowości cieśli. Jemu, Jakubowi, coś jednak błyska w tej specjalistycznej materii, więc mówi: – Konstrukcje dawnych drewnianych budynków spajano także bez gwoździ, drewnianymi kołkami. – Tak, tak! – wykrzykuje profesor. – Ale to zagadnienie wymaga wyspecjalizowanej kadry. Zresztą – zastanawia się – temperament budowniczego wypowiadał się w tym przypadku nie we wbijaniu kołków, lecz w sposobie borowania otworów świdrem. Czy otwory wyrażają osobowość? Nie możemy odpowiedzieć na to pytanie, gdyż jest naukowe. Kłaniamy się uprzejmie, profesor jakby salutuje, sięgając dłonią do ronda słomkowego kapelusza. Kiedy znikamy z oczu pracownikom naukowym, on, Andrzej, zwalnia gnomy od przebywania w dusznej torbie, więc z rozkoszą biegną teraz po osuwającym się piasku, chociaż jest niesamowicie gorący. Okolice początkowo wydają się puste. Przez pewien czas idziemy plażą, bezludną i cichą. Mała fala co chwila moczy wąski jej pas. Zielonobłękitna woda wydaje się krystalicznie czysta, ale gnomy, ubrane tylko w rodzaj kąpielowych majteczek, unikają jej, jakby szły po obrzeżu olbrzymiego zbiornika z kwasem solnym. Potem, za raźnie maszerującą jedenastką, wdrapujemy się na niewielki wał białych wydm, mijając łodygi piaskowej honkenii, przekwitłej już, oraz jasnofiołkowe kwiatostany nadmorskiej rukwieli. Wyżej skrzaty bacznie omijają sztywne i kłujące blaszki piaskowej wydmuchrzycy. Wśród wydmowych wałów prawie co pięć kroków stykamy się z namiętnymi przejawami ludzkiego życia. Z piaskowych wierzchołków widać nadmorski bór sosnowy. Wśród drzew dziesiątki namiotów, rozkładanych foteli i stołów i mnóstwo odpoczywających samochodów. Pleton uznaje za perfidne zakłamanie mieszkańców Ziemi, ich radości wynikające z ucieczek w naturę. Za obłudne te krótkie, z reguły dwutygodniowe, wyprawy w mało zamieszkane ostępy, w lasy, dżungle, góry i nad morza. W tę szumną pierwotność przyrody, gdzie jest im dobrze, iż przez cały rok marzą o powrocie. Jadą tam jednak samolotami i samochodami, zabierają namioty z syntetyków, butle z gazem, bateryjne radioodbiorniki i magnetofony, elektroniczne zegarki, aromatyczne papierosy, doskonałe żyletki, zupy w proszku. O nawiązywaniu przez nich do traperskiej przeszłości gatunku świadczy jedynie niedbały strój,tak ponoć ubierali się myśliwi i zbieracze z czasów, gdy życie było proste i szczęśliwe. Dwoistość takich poglądów wydaje się Pletonowi ohydna. Człowiek i krasnoludek winien w pełni zaaprobować swoją cywilizację i rozwijać ją, zamiast tworzyć mity o mądrości przebywania na łonie nie skażonej natury. Życie jest istotne przez dociekanie, dlaczego istnieje i jaki ma sens, a nie przez samo trwanie oraz dowodzenie, że ciało, w jakie wyposażyła nas natura, tak doskonale może zmagać się z najtrudniejszymi warunkami w umeblowanym namiocie. Dano nam umysł, byśmy ułatwiali sobie codzienne trwanie. Technika jest konsekwencją cywilizacji, więc cofanie się stanowi bzdurę. Nikt nie chce wracać do romantyzmu życia w pieczarach i własnoręcznego zabijania włochatych nosorożców za pomocą oszczepu, chociaż szuka takich dwutygodniowych możliwości. Całe to przemówienie gnoma jemu, Andrzejowi, wydaje się pozbawione sensu, ale można zrozumieć zdenerwowanie Pletona i reszty jego przyjaciół, gdy co chwila trzeba obchodzić dwa zwarte w uściskach nagie ciała na wzorzystym kocu lub tylko na białym piasku usypanym w kształt miękkiego łoża. – Straszne – wzdryga się Madame Jeanne Antoinette de Pampadour. – Przecież tym damom może się tam nasypać. Jest bowiem tak, jakby wszyscy koczownicy w wieku stosownym, już albo jeszcze, do miłości umówili się, że około godziny jedenastej w ostrym słońcu odbędą na białych wydmach obowiązkowy stosunek płciowy. Setki miłosnych par, podobnych z racji opalenizny do przyrumienionych dużych robaków na olbrzymiej, teflonowej patelni, pogrążonych jest w identycznych czynnościach, choć realizowanych w rozmaity sposób. Ciche okrzyki, sapania, jęki, a nawet płacze tworzą razem rodzaj swoistego koncertu, w którym, jak się nam wydaje, dominuje nie radość z osiąganej rozkoszy, lecz smutne cierpienie. – Wspaniała, przykładna organizacja – chwali Mechiavelli. – Oto ludzie wyzwoleni z samotniczego egoizmu wspólnie świętują miłość. Pierwsze zwycięstwo zbiorowego dążenia do szczęścia! – Mylisz się – oponuje Ainstein. – Patrzysz na obraz ostatecznej klęski mężczyzny. Oni w samoobronie przed niebezpieczeństwami życia próbują schronić się ponownie w brzuchach kobiet. Robią to wprawdzie tą specjalną cząstką swych ciał, które w kobietach się mieszczą, ale ożywieni są pragnieniem dostania się całkowicie we wnętrza kochanek. Wypada sądzić, iż właśnie po to czynione są przez mężczyzn te nie kończące się próby, beznadziejne w istocie, przecież z nadzieją, że kiedyś uda się tak skulić i złożyć, aby całkowicie odnaleźć się w ciepłej, mokrej słodyczy i oczywiście pozostać, składając całą troskę o resztę na barki kobiety. Tymczasem dawany jest jedynie przedsmak takiej możliwości, wyczerpujące doznanie raju zwiedzanego przez ślepy, bardzo wrażliwy organ. Stąd właśnie trwająca tysiącleciami inwencja w wynalezieniu sposobu zrealizowania pragnienia, wyrażająca się w dziesiątkach pozycji zbliżeń, dająca złudzenie, że istnieje taka, w której mężczyzna wślizgnie się całkowicie i już nie wróci. Nihilistyczny wniosek wynikający z teorii Ainsteina przedstawia się jako wątpliwy, gdy mijamy ostatnich kochanków, ponieważ młody człowiek klęczący za olbrzymimi pośladkami starszej, potężnej kobiety jest tak drobny i nikły, że ma szansę zostać całkowicie przez nią pochłonięty. Jednak właśnie wtedy jednoczesny spazm wszystkich kochających się na wydmie odbiera chłopakowi tę nadzieję. Podążamy w głąb lądu, gdzie już absolutnie nie ma ludzi. Jest to kraina wydm wędrujących. Odsłaniają one kikuty martwych drzew o niesamowitych kształtach, gdyż zwały piachu raz pożerają wysokopienny las, a kiedy indziej obnażają jego zbutwiałe kiedyś szczątki. Słońce wysysa z nas, Zatraceńskiego, ostatnie soki i poczynamy się słaniać ze zmęczenia na, jak można sądzić, bezkresnej pustyni ziejącej suchym gorącem. Gnomy jednak maszerują wściekle raźnie, jakby ożywiała je pewność, że za chwilę ukaże się przyjemnie zielona oaza z jeziorkiem chłodnej, smacznej wody. On, Jakub, od jakiegoś czasu wiąże w paciorki osobliwego różańca najobrzydliwsze wyrazy i wypowiada je od momentu, kiedy znaleźliśmy się wśród uprawiających miłość. Taki jest skutek, gdy wysuszyć mózg racjonalisty. Krasnoludki przystają nagle przed niewysoką, płaską wydmą, różniącą się od innych jedynie nadzwyczajnymi rozmiarami w długości oraz szerokości. Po raz pierwszy od czasu spotkania skrzatów w megasamie przy ulicy Królowej Jadwigi on, Andrzej, widzi całą gromadkę w nastroju uroczystej powagi, kojarzącej się nie z letnią wycieczką po piaskach, lecz raczej ze smutnym obrzędem pogrzebu w upalny, rozjaśniony dzień. W ich twarzach, cynicznych zazwyczaj, a przynajmniej dwuznacznych, jeśli porównać niewinność małych oczek z ironicznym grymasem ust, teraz dostrzec może wyłącznie głęboką zadumę i kamienny spokój, w jaki i ludzie przyoblekają oblicza, gdy przyjdzie im rozważać rzeczy ostateczne. Długo i nieruchomo stoją przed wydmą, jakby stanowiła kres ich przygód, podróży i wszelkiego pozbawionego sensu działania. My, Zatraceński, siadamy na płaszczyźnie gładko nawianego piasku, by choć trochę uspokoić jego, Jakuba, który twierdzi, że nigdy nie wybaczy jemu, Andrzejowi, tej bezcelowej wycieczki na pustynię położoną w samym środku piekła. – Jeśli – dowodzi urągającym tonem – zostało nam kilka miesięcy życia, nie musimy zużywać ich na wyczerpujące wyprawy diabli wiedzą gdzie i po co. Nie zamierzamy chyba umartwianiem ciała zasługiwać na szczęśliwość nie istniejącej duszy. Człowiek rozsądny w takiej sytuacji położyłby się wygodnie na chłodnym łożu możliwie miękkich książek i leniwie czekał na upragniony koniec. Niezrozumiały postój w rozżarzonej pustce ciąży i jemu, Andrzejowi, ale z satysfakcją znajduje błąd w rozumowaniu naszej drugiej połowy. – Każde istnienie jest ciągiem niekoniecznych działań – mówi. – A śmierć kończy je szybciej, niż można przewidzieć. Termin nie powinien mieć znaczenia. – Ty gówniarzu – odpowiada on, Jakub. Krasnoludki przerywają swoją milczącą nieruchomość i przystępują z pieczołowitością do rozgrzebywania wydmy w pewnym, ustalonym przez siebie miejscu. Psucie wydm, nie tylko wędrujących, jest karalne, ale jego, Andrzeja, nie wzrusza to świadomość, gdyż przestępstwo współcześnie stanowi prawie wszystko, co nie jest uświadomioną przez przepisy koniecznością. Patrząc na zabawę gnomów, gdyż tylko tak można ocenić ich czynności, usypiamy bezwolnie, a któraś z nimf, co on, Andrzej, stwierdzi później, osłania nam głowę naszą własną koszulą, by cenny mózg jego, Jakuba, nie zesmażył się w słońcu i nie przestał racjonalnie działać. Nigdy nie posiadaliśmy noszonego przy sobie zegarka, co jest naiwnym sposobem nieliczenia się z czasem. W każdym razie upływa spora jego ilość, gdy budzimy się bowiem, wykonana została potężna robota małymi dłońmi karzełków. Przed oczyma jego, Andrzeja, rozpościera się teraz wielometrowa przestrzeń zastawiona odkopanymi setkami trumien. Nie są to trumny normalnej wielkości, w jakich grzebie się ludzi, lecz jakby ich modele podobne do surowych skrzyneczek służących kobietom do przechowywania drobiazgów rodzaju srebrnej biżuterii. Początkowo on, Andrzej, sądzi, że ogląda cmentarz przeznaczony dla krasnoludków, ale już po chwili wie, iż przypuszczenie nie może odpowiadać prawdzie, gdyż pudełeczka są zbyt małe, aby skrywać truchełka skrzatów. Niemniej skrzyneczki w każdym prawie szczególe przypominają właśnie trumny. Zrobione z czarnego dębu, zaprawione przez czas i stwardniałe w wilgotnym piachu, gdyż wydmy są suche jedynie przy powierzchni, stoją w regularnych szeregach na sypkiej bieli podłoża. Poza rytymi w drewnie kwiatami podobnymi do nieśmiertelników nie mają żadnych ozdób, w tym znaków religijnych ani tabliczek oznaczających, kto i kiedy wypełnił swym ciałem wnętrze trumienki. Przypominają nam się cmentarze ludzi, na których pyszne nagrobki sąsiadują z zapadniętymi dołami, gdzie rosną chwasty, jakby obok siebie leżeli lepsi oraz gorsi. Ale nie lepsi są dłużej zapamiętywani i nie o lepszych pamięć jest przekazywana poprzez napisy wykute w kamieniach. Trumienki mają szereg otworów wywierconych w wiekach, jakby starano się zapewnić małym nieboszczykom możliwość oddychania słonym powietrzem pobliskiego morza. Początkowo on, Andrzej, nie pojmuje sensu tego zabiegu, ale wdrażając myśl w intencje nieznanych wytwórców skrzynek i pamiętając, że zakopuje się u nas trumny z powodów higienicznych, przypuszcza, iż znaleziona sposób naturalnego wysuszania zwłok. Otwory zapewniają obieg powietrza wysuszonego przez wierzchnie warstwy piasku. Nie czuć przecież tej ohydnej woni, jaką wytwarza gnijące po śmierci ciało człowieka czy małego zwierzęcia, nad wszystkim dominuje zastarzały zapach dębu, może trochę za słodki, lecz pachnie jedynie zmarłą dąbrową. Gdy tak patrzymy na niezrozumiały, miniaturowy cmentarz i gdy on, Jakub, jest zdania, iż w czasie naszego snu silny wiatr od morza odwiał dziwaczne cmentarzysko, malutki Pleton odwraca się ku nam powoli, uroczyście, by wyjaśnić rzecz całą. – Cmentarz nie narodzonych – mówi podniosłym tonem. – To jest cmentarz nie narodzonych. Bywają wyjaśnienia ciemniejsze od ich braku i takim właśnie częstuje Pleton jego, Andrzeja, który doskonale pamięta liczne, także samodzielne, wyprawy skrzatów w poszukiwaniu owego cmentarza, ale przecież nie wie nic więcej. Ociężale podnosimy się z piasku i pijemy łyk ciepłej wody z butelki schowanej w torbie. Potem ostrożnie zbliżamy się do cmentarza i bierzemy w dłoń pierwszą z brzegu, lekką trumienkę. – Więc kto w niej spoczywa? Kto? – pyta on, Andrzej. – Nikt – odpowiada nieśpiesznie Mechiavelli. – Ten konkretnie Nikt – dopowiada Pitigoras – nazywałby się Paweł ze Sławna. Urodziłby się w mroźny dzień dwunastego lutego tysiąc trzysta dziewiątego roku. Studiowałby medycynę w nowo założonym Uniwersytecie Karola w Pradze. Wynalazłby ziołowe, skuteczne leki przeciwko nowotworom. Zostałby za to spalony w roku tysiąc trzysta dziewięćdziesiątym pierwszym, gdyż człowiekowi nie wolno ingerować w zrządzenia Pańskie. Ale lek doskonalony przez dzielnych, odważnych ludzi dokonałby przewrotu w medycynie. Paweł ze Sławna nie urodził się jednak. Umarł w trzewiach matki swojej Marii, gdy utopiono ją w rzece Wieprzy, badając prawdziwość zarzutu o czary. – A ten Nikt? – wskazujemy na trumienkę podobną do wszystkich, lecz stojącą w innym rzędzie. – To ona Nikt – tłumaczy Sefona. - Anna Magdalena Przypołudnik. Mogła urodzić się dwunastego kwietnia tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego roku. Byłaby dzieckiem nieślubnym, owocem młodzieńczej namiętności poczętym w aromatach stogu siana na polu za wsią Lipnica. Została wyskrobana, by nie plamić honoru rodziny i nie dopuścić do mezaliansu, jakim byłby ożenek jej matki, córki przełożonego olbrzymiego gospodarstwa rolnego, z chłopakiem, który śmierdział obornikiem, gdyż w takim miodzie pracował. Nie narodzona Anna Magdalena w dziewiętnastym roku życia napisałaby gruby tom wierszy. W dwanaście lat później do poezji tych świat przyłożyłby skromny stempel Nagrody Nobla. Matka Anny żyje, jest wożona samochodem marki „Mercedes”. – I jeszcze ta – prosi on, Andrzej. – Ach, ten Nikt – zastanawia się Didirot. – Twórca logicznej, materialistycznej teorii bezprzyczynowości w przyrodzie. Zwałby się Piotr Janusz Nemesius. W roku tysiąc osiemset trzydziestym został w łonie matki Ludwiki przekłuty długim bagnetem. Ostrze wymóżdżyło jego niedojrzałą, ośmiomiesięczną głowę, która miała kiedyś skonstruować filozoficzny system o nieocenionej wartości dla rozwoju nauk przyrodniczych i humanistycznych. Postęp ludzkiego świata zmieniłby kierunek i nadałby sens wysiłkom jednostek oraz społeczeństw. Jesteście bowiem uwikłani w sprawdzalne doświadczalnie teorie przyczynowości, ale są one prawdziwe tylko na pewnym poziomie, nazwijmy go ziemskim. Nemesius przeniknąłby prawa wszechświata. Einstein uszczknął z nich tylko drobną cząstkę. Nemesius miałby teraz pomniki, monografie, biografie, erę w dziejach człowieka, a tak posiada tylko tę trumienkę, w której przebywa Nikt. – Więc jest to cmentarz nie narodzonych geniuszy? – konkluduje on, Andrzej. – Taki mizerny symbol. Wieloznaczny, więc nic nie znaczący. – I tak, i nie – spokojnie tłumaczy Pleton. – W każdym razie nie tylko geniuszy. Krasnoludek pochyla się i wydłubuje spod przypadkowej trumienki czarne ziarnko piasku. – To również ślad nie narodzonego. Byłby głośnym mordercą. Nienawidzonym przez jednych, czczonych przez drugich jako bohater. Najpierw, oczywiście, byłby rozkosznym maleństwem z dużymi oczyma, ze słodkimi dołeczkami w buzi, z kręconymi włoskami na głowie. Pieszczochem matki, ciotek i znajomych. Już w wieku dwóch lat budowałby inteligentne zdania wzbudzające podziw i wesołość. W wieku dziewięciu połamałby żebra dziewczynce w szkole. Poczułby wtedy pierwszy nie zastąpiony niczym smak cudzego cierpienia. Mając wspaniale rozwinięty mózg, zrozumiałby, iż najlepiej zadawać cierpienie i chlubić mord w majestacie aprobowanych przez społeczeństwo racji. Pełno tu takich kamyczków. Niestety, matkę tego bohatera kopnął w brzuch jego własny ojciec. Poronienie, bolesna strata. – A te różowe drobiny piasku to z pewnością nie narodzone dziwki? – próbuje zgadnąć on, Andrzej. – Chyba oszalałeś, Zatraceński – krzyczy wzburzona Madame Jeanne Antoinette de Pampadour. – Handlowanie pupą nie jest złem. Większość oficjalnych żon sprzedaje się mężom za pracę, prezenty i uległość. Te, które nazywasz dziwkami, są znacznie tańsze. A różowe ziarenka to nie narodzeni naiwni. Ty mógłbyś być takim ziarenkiem, gdyby los ci pomógł przed pięćdziesięciu laty. Od morza zrywa się ciepły wietrzyk i zaczyna pracę na wędrujących wydmach. Podrywa niektóre drobiny i toczy je w kierunku lądu. Wkrótce robi się silniejszy, choć wcale nieporywisty. Cmentarz nie narodzonych powoli pogrąża się w piaskowy niebyt. – Po co? – bezradnie pyta on, Andrzej Zatraceński. Ma na myśli szereg niejasnych zagadnień: dlaczego skrzaty poszukiwały cmentarza przez prawie całe lato, jaki był cel jego odnalezienia, co powoduje, iż bez żalu patrzą, jak ponownie staje się wydmą? Mechiavelli robi perskie oko, wypluwa piasek, który wiatr nawiał mu do ust, i odpowiada również pytaniami: – Po co panna Nu-Nu chce lecieć na latawcu, a twój sąsiad zbiera modele samochodów? Po co czytałeś książki i dlaczego kobiety muszą mieć zawsze modne buty? Po co na działkach ludzie sadzą kwiaty i po co jedzą je mszyce? Tych pytań jest kilkaset i on, Andrzej, zdaje sobie sprawę, że większość rzeczy i czynności wykonywana jest przez ludzi bez powodu i wyraźnego celu, bo stanowią wypełniacze czasu, jaki jest przeznaczony. Piasek, który najpierw sypał stoki przed trumienkami, wypełnia już szczeliny między nimi i gromadzi się na wieczkach. Opuszczamy cmentarz nie narodzonych, brnąc po piachu w kierunku morza. Na plaży tłusty, może pięcioletni brzdąc zauważa nas i drze się wniebogłosy: – Mamo! Popatrz! Mamo! Krasnoludki! – Jak masz na imię? – pyta go Hrabina Zofia. – Wojtuś. – To wiesz co, Mojtuś – radzi nimfa. – Zamknij mordę! – To znaczy stul pysk – tłumaczy dziecku Pitigoras. – A konkretnie – dodaje Mechiavelli – odpieprz się, Bojtuś, od krasnoludków. Baw się w wojnę. – Jesteś niegrzeczny – mówi dzieciak agresywnie. – Dosunę ci łopatką! Albo zastrzelę! I rzeczywiście strzela do nas z patyka, w którym łatwo dopatrzyć się kształtów maszynowego pistoletu. – Kiedyś nam dosunie – zauważa Didirot. – Ten Kojtuś. Jest dawno po południu i krasnoludki chcą jeść. Na tę informację i nasz żołądek reaguje obfitym wydzielaniem soków. Nie posiadamy jednak w torbie nic nadającego się do spożycia. Skrzaty przyjmują ten fakt niespodziewanie pogodnie. – Kogo Pan Bóg stworzy, tego głodem nie umorzy – cytuje Pleton nie bez racji, gdyż w niewiele chwil potem na plaży ukazuje się pędzący co tchu pies. Daleko na wydmie pojawia się człowiek w kąpielówkach wyraziście wygrażający zwierzęciu. – Ot i obiadek – stwierdza dalekowzrocznie Zhinga z Matumby. Pies, kundel wielkości wilczura, dźwiga w pysku coś dużego, co później okazuje się zimna połówką pieczonej gęsi. – Ja – mówi Pitigoras. Gnomy biegiem rozsypują się w półkole, grodzą całe pasmo plaży. Pies wyraźnie boi się kurdupelków i wybiera jedyne, jak mu się wydaje, bezpieczne przejście, które stanowi luka między nami, Zatraceńskim, a Pitigorasem. Gnom, kiedy kundel dobiega, wspaniałym, sprężystym skokiem dostaje się na kark zwierzęcia i dłonią uderza w jakiś czuły punkt jego ciała. Pies pada, ale choć nieprzytomny, twardo dzierży gęsinę w zwartym pysku. My, Zatraceński, wydzieramy mu łup, zostawiając jedynie kęs okolony zaciśniętymi zębami. – Pies w czasie kryzysu nie ma prawa odżywiać się pieczonymi gęsiami – autorytatywnie stwierdza Panna Kukurydza. – Zresztą winien jest rozboju – dodaje Mechiavelli – i podpada pod właściwości sądu doraźnego. Z uwagi jednak na jego niską świadomość i trudne warunki bytowania, głosuję za trzema latami biegania po plaży w zawieszeniu. Topiony przez słońce gęsi smaczny smalec cieknie krasnoludkom po brodach i dłoniach. Nam, Zatraceńskiemu, również, kiedy pochłaniamy chłodne, apetyczne mięso. On, Jakub, nie może wyjść z podziwu, iż ośmieliliśmy się odebrać zdziczałemu zwierzakowi tę ogromną porcję pożywienia, którego spory kawał zaniesiemy do domu. Pies przytomnieje, połyka, co ma w pysku, i wdzięczny jest za rzucane mu przez krasnoludki kości. – Pies – zauważa Yoriko Hiroshi – to ulubione zwierzę wielu ludzi. Najposłuszniejsza, służalcza istota. Można go głodzić i bić, poliże tylko ręce właścicielowi i wypełni zadania. Ludzie przepadają za służalczością i bezwzględnym posłuszeństwem. Dlatego układa się wielu ludzi do roli psa. Nie powinni zapominać o obowiązkowym kręceniu ogonkiem z zadowolenia. – Psa najsmaczniej przyrządzają Chińczycy. Z ryżem i mnóstwem ostrych przypraw – twierdzi Didirot. Długo odpoczywamy po sutym posiłku, który popijamy resztką ciepłej wody z butelki. Na sjestę przenosimy się za plażowe wydmy, w wątły cień śmierdzących terpentyną sosen. – Nudno – skarży się Madame Jeanne Antoinette de Pampadour. – Z chęcią – zgłasza się Pleton – opowiem wszystkim przygody zwariowanego rycerza z Manczy. – Trudno - wdzięczy się Jeanne Antoinette. I tak on, Andrzej, ma okazję przekonać się, iż krasnoludek Pleton opanował na pamięć cały tekst napisany przez Miguela de Cervantesa Saavedra, tysiąc sto stron zadrukowanych w Madrycie na cienkiej, lecz mocnej bibułce, gnom bowiem recytuje nie tylko ze swej małej głowy, lecz w języku oryginału. Pleton zna książkę od pierwszego zdania biografii pisarza: „Cervantes nació en Alcalá de Henares el ano 1547” do ostatniego, zamykającego tekst: „Y con esto cumplirás con tu cristiana profesión aconsejando bien a quien mal te quiere, y yo quedaré satisfecho y ufano de haber sido el primero que gozó el fruto de ner en aborrecimiento de los hombres las fingidas y disparatadas historias de los libros de cabalieras, que por las de mi verdadero don Quijote van ya tropezando, y han de caer del todo, sin duda alguna. – Vale”. Skrzaty życzą sobie fragmenty z różnych rozdziałów i Pleton bez wahania czyni zadość ich prośbom. – Wspaniale opanowałeś język hiszpański w jego pięknych, szesnastowiecznych właściwościach i tej mile brzmiącej w uchu muzyczności – chwali gnoma on, Andrzej, kiedy pora podjąć marsz ku przystankowi autobusowemu. – Jaki język? – oburza się Pleton. – Ja umiem tekst, po co mi jego znaczenie? – On kiedyś pragnął być człowiekiem – tłumaczy kolegę Mechiavelli. – Uczył się bezmyślnie wielu rzeczy. Kierowca autobusu, przepełnionego jakimś cudem już na początkowym przystanku, postanawia dobrać sobie tylko jeszcze ośmiu pasażerów wśród tłoczącej się wokół pojazdu pięćdziesiątki. Łaskawie wskazuje palcem młode opalone kobiety z wydatnymi biustami, więc z żalem patrzymy na nasze zapadłe piersi. Wypadnie nam czekać trzy godziny na kolejny kurs z podobną szansą na skorzystanie z autobusu. Inicjatywę na szczęście przejmuje Zhinga z Matumby. Nimfa wydostaje się z naszej torby i każe podsadzić do kabiny kierowcy z drugiej strony pojazdu. Wchodzi przez otwarte okno i siedząc na pulpicie, czeka na władcę autobusu w stroju topless. Gdy ten ładuje się na swoje miejsce i dostrzega posążek, jak mu się wydaje, piersiastej czekoladowej damy, Zhinga mówi ostro: – Jedziemy do piekła, skurwysynu. Uratować cię może zabranie włóczęgi z czarną torbą i kobiet z dziećmi. Wulgarny żart nimfy powoduje, iż w autobusie znajduje się miejsce dla ponad dwudziestu pasażerów. My, Zatraceński, jedziemy na honorowym miejscu po prawej stronie kierowcy prowadzącego pojazd z wzorową ostrożnością. Gdy wchodzimy do naszego domu, dzieci rąbią właśnie wytargane z piwnicy drzwi do komórek. XII – Piękny wrzesień wokół – mówi Sefona, uśmiechając się bezczelnie. – Śmierdzą ładnie purpurowe i żółte aksamitki, kwiaty Tagesa, boga Etrusków. Niebieszczą żeniszki, bieleją i różowieją ukośnice, wytwornieją i smukleją cynie, dwubarwnieją wiechowate płomyki. Jasnopomarańczowo znaczą swe istnienie nagietki, szypułkowieje werbena w pięciu kolorach, słodką trucizną kazi powietrze wieczorów wątła maciejka. Kuliści się w żółtościach, ciemnym brązie i ognistej czerwieni dzianwa. Barwami od różu do czerni strzelają w niebo malwy, słonecznik śledzi drogę naszej żółtej gwiazdy. Astry zwijają się w kokardy, naśladują piwonie i chryzantemy oraz wszelkie inne kwiaty kolorami, kształtami i wielkością. Należy też wymienić balsaminki, goździki, heliotropy, ponętki, rezedę, mieczyki, miechunki i rdest. – No, no – zagrzewa Sefonę Panna Kukurydza. – Wymieniam – ciągnie nimfa – zwyrodniałe kwiaty ogrodowe. A przecież na miedzach i przydrożach kwitną i owocują osty o delikatnej, mocnej woni, chabry, łopiany i szczecie. Na łąkach wznoszą się białawe baldachy barszczy, dzikiej marchwi, koniopłochu i dzięgielu. Widać też koszyczki ostrożeni, czarne główki krwiściągu i niepozorność łąkowego świetlika. Nisko w trawach jesiennieją koszyczki brodawnika. – Ładnie gadasz – podburza rusałkę Pleton. – Ale niesprawiedliwie pomijasz jaskrawe barwy owoców drzew i krzewów ozdobnych. – Sama bym doszła i do tych cudowności – obrusza się Sefona. – Ślicznie bowiem czerwienieją we wrześniu liście winobluszczu na murach i płotach. Czerwień jest w ogóle najpiękniejszą barwą pełnej dojrzałości. Taka właśnie przybrały owoce berberysu, róży, głogu, koralowego bzu, jarzębiny i kaliny. Żołędzie dębów, kanciaste orzeszki buku, błyszczące kasztany wolą dostojne kolory brązu. – A teraz coś do jedzenia – żąda Madame Jeanne Antoinette de Pampadour. – W sadach i ogrodach dojrzewają śliwki, jabłka i gruszki, winogrona, orzechy włoskie oraz laskowe. Nażryj się – kończy obrażona Sefona. – Doprawdy, sprawiłyście mi przykrość – smutno stwierdza Yoriko Hiroshi. – Sefona tak ładnie poczęła malować portret września. Czekałam, aż powie o liściach. O pierwszych żółtych liściach na klonach, brzozach, lipach i wiązach. O ich brązowieniu, wysychaniu w barwę zgasłej krwi. O przybywaniu ich na drzewach, opadaniu, wirowaniu i szeleszczeniu. – To nie jest ważne! – krzyczy nie wiadomo dlaczego Pitigoras. – Należy mówić o rzeczach ważnych. W naszym, Zatraceńskiego, pokoju już trzy miesiące trwa spiekota. Skwar oszalałego lata niesie przez okno fale rozgrzanego, śmierdzącego powietrza. Kranoludki, przyodziane jedynie w stroje elementarne, siedzą wokół nas na różnych szacownych tomach prozy, poezji i dramatu. Ich stopy toną w grubej warstwie wiórów, trocin i drzazg. My, Zatraceński, umieściwszy tyłek na kilku wydawnictwach encyklopedycznych i ustawiwszy maszynę do pisania na stosie innych książek, zapisujemy od niechcenia przypadkowe zdarzenia, rozmowy i wrażenia, które niesie wolno ubiegający czas. On, Jakub, jakkolwiek bierze udział w tej czynności, gdyż jest funkcją tego samego ciała, które również należy do niego Andrzeja, nie ingeruje w wyobrażeniach o krasnoludkach. Na ogół jest mu obojętny sposób wypełniania chwil, skoro właśnie przyjdzie dzień, w którym wszystko stanie się nieważne. – Ale co jest ważne? – pyta od niechcenia Didirot. Mechiavelli śmieje się nieprzyjemnie i wyjaśnia stanowczo: – Ważne jest tylko to, co inni uznają za ważne. – Ten tam Zatraceński – mówi Hrabina Zofia Potocka – pisze różne duperele o nas krasnoludkach. Czy to jest ważne? – Niewątpliwie – potwierdza Mechiavelli. – Czy dla nas, krasnoludków, może być coś ważniejszego od nas? – Moim zdaniem – twierdzi Zhinga z Matumby – ta cała historia powinna być inna, my powinnyśmy być inne, a także inny winien być świat. – A jaki on ma być, ten cały świat? – śmieje się Pleton. – Taki, jak ja go sobie wyobrażam – konkluduje Zhinga. – Raczej taki, o jakim ja mam pojęcie – mówi Madame Jeanne Antoinette. – W żadnym wypadku – nie zgadza się Ainstein. – Najbardziej obiektywne jest moje widzenie rzeczywistości. – Raczej moje – wtrąca Didirot. – Gówno wiecie, maluchy – zuważa Yoriko. – Moja wizja jest najsłuszniejsza. – Po co się sprzeczać – godzi wszystkich Mechiavelli. – Jedno jest pewne: świat ludzi skończył się bezpowrotnie. Zaczęła się epoka krasnoludków. Przyszłość przed nami. Madame Jeanne Antoinette de Pampadour z przyjemnością gładzie się po wypukłym brzuszku. – Mam tu – mówi – dwóch synów Zatraceńskiego. Jeden będzie rozumny, bo posiądzie wiedzę z pięciu tysięcy książek, a drugi uczuciowy i wrażliwy jak galareta z żab. Yoriko Hiroshi wypręża się, by wszyscy dostrzegli i jej brzuszek, w którym rozwija się nowe życie. Mówi leniwie: – Urodzę Zatraceńskiemu dwie córki. Ślepą intelektualistkę oraz nadwrażliwą dziewczynkę z wyostrzonym wzrokiem. – Będziesz miał – gratuluje jemu, Andrzejowi, Katcina Calako – sześć duszków i sześć dziwożon własnej produkcji. Wychowamy te dwoje dzieci na dające sobie radę w życiu wspaniałe krasnoludki. A one dadzą początek następnym skarlałym pokoleniom. – Słowem – mówi Mechiavelli – możesz uznać swoje życie za wartościowe. – W związku z tym spokojnie powinieneś teraz odwalić kitę – gada uroczyście Didirot. Przez wiele dziesiątków lat krasnoludki będą o tobie mówiły z szacunkiem: nasz ojciec, nasz dziad, nasz pradziad Jakub Andrzej Zatraceński. Dorobimy ci potężną mitologię, potem opracujemy cię naukowo i obalimy wydarzenia niezgodne z rozsądkiem. Dzięki temu powstanie w jednym nurcie poglądów religia, a w drugim oparte na niepodważalnej metodologii dzieje ojca cywilizacji krasnoludków. W tej drugiej dziedzinie trzeba będzie cię zmniejszyć, mówię o wzroście. Będziesz również krasnoludkiem. Mam nadzieję, że doceniasz ten zaszczyt? – Tak – potwierdza Ainstein. – Bohaterowie epoki są tacy jak epoka. Umierają spokojnie, jak postanowiłeś. – A ja mam zastrzeżenia, jeśli chodzi o własnowolną śmierć Zatraceńskiego – odzywa się niekonsekwentnie Pleton. – Zgadzam się z uzasadnieniem takiej decyzji, ale uważam, że nie ma ona podstaw prawnych. Mówię o prawie moralnym wynikającym z zasad, na jakich działa przyroda. Po pierwsze: śmierć indywiduum nie może być przez nie oznaczona w czasie. Po drugie: wyrok musi zapaść poza świadomością delikwenta. Uprawnieni do jego wydawania są albo inni ludzie nakazem sądu, impulsem zbrodni czy wywoływaniem wojny, albo spełniające funkcje kata mikroorganizmy w rodzaju bakterii, wirusów czy zwyrodniałych komórek. Taka jest tradycja od czterdziestu tysięcy lat, to znaczy od momentu, kiedy powstał homo sapiens. Tradycja stanowi najważniejsze prawo moralne. – No, wiesz – oburza się Ainstein. – Nie możesz zabrać Zatraceńskiemu tej jedynej, samodzielnej decyzji, jaką dysponuje współczesny człowiek, decyzji o skończeniu z sobą, kiedy ten wesołek zechce. – Mogę! – nieustępliwie twierdzi Pleton. – Facet chce się wymknąć społeczeństwu, a nawet naturze. Nie dość, że cała kwestia traktowana jest przez niego niepoważnie, czego dowodem chociażby rozpatrywanie jej przez nas, krasnoludków, to szczególnie wkurza mnie egoizm, indywidualizm oraz chytrość Zatraceńskiego polegająca na wymiganiu się od odpowiedzialności za los człowieczego gatunku. – Przecież gatunek, o którym mówisz, i tak jest spisany na straty – dziwi się Zhinga z Matumby. – My przejmujemy cały bałagan. – Zgoda – mówi Pleton. – Ale oni umierać powinni razem, solidarnie, z godnością, z przyczyn obiektywnych, a nie na własny rachunek. Właśnie beznadziejność walki przeciwko przeznaczeniu wyzwala wielkość człowieka. Jego, Andrzeja, niewiele obchodzi, co tam sobie gadają kurduple. Nie ma w tej rozmowie żadnych odkrywczych stwierdzeń i w pierwszej lepszej książce, których setki leżą wokół na miękkim podłożu trocin, łatwo odnaleźć hasła szumniejsze, niż formułuje Pleton. My, Zatraceński, izolujemy się od zjawisk czasu bieżącego w miarę naszych skromnych możliwości. Najpierw pogrążeniem się w pracy konserwatorskiej przy białej, dawnej broni, co stanowi ucieczkę od problemów egzystencjalnych, jak każde zajęcie. Potem odcinamy się od świata protestem przeciwko stalowym narzędziom mordu, jakby nie było obojętne, czym zabijany bywa człowiek i w jakiej, dostosowanej do aktualnej populacji skali. W końcu najskuteczniejszą metodą odosobnienia wydaje nam się własna śmierć, gdyż umieszczanie się na jakichkolwiek antypodach współczesnego życia powoduje jednak uleganie jego burzliwej pianie, docierającej przez najdoskonalszy pancerz świadomości. Dzięki gnomom my, Zatraceński, w ciągu letnich miesięcy poznaliśmy absolutną płaskość pozorów, z których ludzie czynią zasadniczy sens życia, więc nielogiczne twierdzenia Pletona w tej chwili on, Andrzej, uznaje za jeden z przejawów niewątpliwego cynizmu, karzełków. Zaskakujące stają się również nagłe uwagi Yoriko Hiroshi, która próbuje właśnie podkreślić inny aspekt całego problemu. – Jeśli nawet ten skołowany Zatraceński nie jest potrzebny sobie, należy zdecydowanie rozstrzygnąć, czy korkując samowolnie nie skrzywdzi innych ludzi przez swą wieczną nieobecność? Czy nie zada niepotrzebnego ciosu pannie Nu-Nu, przyjaciołom, jeśli już nie ludzkości? – Tak – kiwa główką Pleton. – Ten łobuz chce osierocić cztery i pół miliarda swoich bliskich. W tym kilka osób najbliższych. Bezsprzecznie złamie serce pannie Nu-Nu. On wie, że się umiera i że się odchodzi w inny sposób, ale wie również, iż panna Nu-Nu o tym nie wie, a może nawet teoretycznie nie przypuszcza tej możliwości, młodość bowiem nie wdaje się w rozważania o końcu zdarzeń. Powinien więc poczekać na koniec naturalny, ewentualnie jakieś przejechanie przez samochód czy coś podobnego. Żal pozostałych jest wówczas krótszy, gdyż wina zmarłego żadna. Jeśli więc bezczelnie będzie się upierał przy swoich planach, to musimy, dla ogólnego dobra, zrobić z tego zgon wynikający z przypadków życia. – Utopmy go w wannie – proponuje Yoriko. – Uniknie się przy tym kłopotliwego mycia ciał po fakcie. – Ja mu wyszoruję najważniejszy męski element – zgłasza się dobrowolnie Madame Jeanne Antoinette de Pampadour. – A ja uplotę wieniec z chryzantem, świerku i tui – smutno uśmiecha się Sefona. Dwuznaczne żarciki gnomów nie wzruszają jego, Andrzeja. On, Jakub, również ma w nosie rozważania Andrzeja na ten temat. Ale odzywa się nieoczekiwanie Lao-Tan i to, co twierdzi, powoduje w nas przerażenie. Obrzydliwy staruch najpierw złazi ze stosu książek, na których bez przerwy medytuje, podchodzi do otaczających nas gnomów, staje i wywodzi swe straszne racje odbierające wszelką nadzieję na spokój, jeśli je przyjąć. Karzełki milkną i w ich postawie on, Andrzej, dostrzega prawdziwą lub udaną aurę szacunku. – Człowieku – mówi Lao-Tan. – Cała idea przyczynowości jest tylko sposobem myślenia i mówienia. Nie potrafisz wyobrazić sobie zjawiska, które nie byłoby niczym spowodowane. Ale to nie dowodzi istnieniu przyczynowości. Sądzisz, że gdy zabijesz ciało, ostatecznie ukrócisz także świadomość. Musiałbyś zabić jednocześnie wszelki byt, ocean świadomości, wszechświat wszystkiego, co jest, ponieważ nie stanowisz oddzielnego bytu, który trwa poza czasem i przestrzenią. Jesteś wszystkim i wszystkim na zawsze. Pozbywając się ciała z własnej woli, nie stracisz ciągłości pamięci i poczucia swego: jestem. Oddalisz jedynie moment osiągnięcia upragnionego spokoju. Zniszczysz szansę. – Szansę – powtarza bezmyślnie on, Andrzej. – Szansę poznania siebie i wzniesienia się na poziom, na którym problemy umysłu i ciała tracą znaczenie. – Daj spokój, staruszku – odpowiada karzełkowi on, Andrzej. – My, Jakub Andrzej Zatraceński, po prostu nie chcemy być! – Być to stan pozaczasowy. Właśnie wtedy dopada nas przerażenie i dławi zarówno jego, emocjonalnego Europejczyka Andrzeja, jak i racjonalnego Europejczyka Jakuba. Przez moment bowiem przyjmujemy to popularne dziedzictwo przeszłości, w którego koncepcji świadomość istnieje także poza biologicznym życiem. Nie może być nic bardziej strasznego niż ciągłe działanie pamięci o świecie zbrodni, cierpienia i bezsensu. Wieczna pamięć to osobliwa droga ku zbawieniu. Nieskończone rozpatrywanie idiotycznych przypadków naszego życia, oto co oferuje nam Lao-Tan, gdy pragniemy skutecznie oderwać się od wszystkiego. Na szczęście jest w nas on, Jakub, czerpiący z wieków racjonalizmu pewność absolutnego końca świadomości, kiedy przestanie ją żywić rozkładające się ciało. – Z tych krasnoludków – mówi on, Jakub – których wymyśliłeś, najbardziej okrutny i cyniczny jest Lao-Tan. Wolę już te jedenaście z Madame Jeanne Antoinette de Pampadour na czele. Gnom Lao-Tan wycofuje się z koła zebranych wokół nas skrzatów i powoli wspina na miejsce swej samotniczej medytacji. Stanowi je zbiór książek, u których podstawy leży wśród wiórów Prawdziwa księga południowego kwiatu mistrza Czuang–Cy. Wyżej Radhakrishnana Filozofia indyjska i mnóstwo teologicznych rozpraw objaśniających i gmatwających myśl chrześcijańską. Lao-Tan sadowi się w ulubionej pozie lotosu i wypowiada ostatnie w tej historii pytanie: – Wierzysz jednym, odrzucasz drugich, wierzysz drugim, odrzucasz pierwszych. Dlaczego? Pytanie niegodne mędrca, jeśli karzełek nim jest. – Tresura – śmieje się Mechiavelli. – A ten bez przerwy wszystko zapisuje – zauważa Hrabina Zofia Potocka, patrząc na nas ironicznie. – Mnoży sztuczne, papierowe byty. Zapisana właśnie kartka maszynopisu spływa na podłogę i łączy się z tysiącami stron leżących tam książek. Krasnoludki i rusałki biegną ku niej i po raz pierwszy udają zainteresowanie tekstem, którego są bohaterami. – Nie dbasz o język – mówi z nie udaną grozą Pleton. – Nie starasz się. Styl jest bogiem literatury. A ty tak chropowato, nieładnie. – Nie robię literatury – odzywa się on, Andrzej. – Zapisuję tylko irracjonalny świat rzeczywistości oraz rzeczywisty świat krasnoludków. – Po cholerę? – dziwi się Pleton. – Rzeczywiście – doczepia się Pitigoras. – Po pierwsze: krasnoludki nie istnieją. Ani dla ateistów, ani dla wierzących. Po drugie: jeśli traktować nas jako metaforę, paralelę czy inne uogólnienie losu człowieka, to jesteśmy do tego za małe i, trzeba przyznać, zbyt obrzydliwe. – Ja jestem obrzydliwa? – drze się Zhinga z Matumby. – Ja? – Albo ja?! – przekrzykuje ją Madame Jeanne Antoinette. – A może ja, ty wstrętny knypku?! – wrzeszczy delikatna Yoriko. – No, tego nie powiedziałem – wycofuje się Pitigoras. – Jesteście modelowymi ideałami piękności i rusałkowych uroków wszelkiego rodzaju. Małe cycki, średnie cycki, duże cycki. Wyczerpujecie wszystkie możliwości właściwych i niewłaściwych proporcji różnych części ciała. Myślałem o potworności naszych charakterów. – Naszych? – niebezpiecznie pyta Panna Kukurydza. – Rozwalić ci główkę? – Mówię wyłącznie o chłopakach, ty czerwona makolągwo – prostuje Pitigoras. – O nas? – zdumiewa się z kolei Mechiavelli. – A gdyby ci, przyjacielu, zdjąć z paluszków jeden albo i trzy paznokcie? Czy nie spojrzałbyś jaśniej i grzeczniej na nasze osobowości? – Już je jaśniej widzę – cicho odpowiada Pitigoras i dodaje z podziwem: – Ty, Mechiavelli, potrafisz argumentować jak wielki człowiek! – Bo widzisz – łaskawie tłumaczy Mechiavelli – wypowiadasz na przykład myśl: „Krasnoludek jest dobry z natury”. Albo inną: „Krasnoludek jest zły”. Z niczego nie wynikająca przesłanka staje się fundamentem do zbudowania całego gmachu przekonań, systemów filozoficznych i religii. No i powodem do wyrzynania jednych przez drugich. Każda z walczących stron biurokratyzuje swoje cele w dziesiątkach tysięcy dzieł naukowych i literackich oraz regulaminów rozmywających sens dążeń. Zabijanie pozostaje, ponieważ obydwie strony uzasadniają je jako konieczność postępu. – Pocałuj mnie w moją miniaturową, zgrabną pupcię – prosi Pitigoras i on, Andrzej, po raz któryś rozumie, iż jesteśmy przedmiotem cynicznych żartów ze strony niepoważnych karzełków. Uśmiecha się więc do nich z wdzięcznością, gdyż jest przekonany, że wszelkie życie stanowi głupawy dowcip przyrody lub bawiącego się niezrozumiale dla ludzi absolutu. Ale on, Jakub, choć w zasadzie także nie traktuje istnienia poważnie, ma dość skrzatów. Prawdopodobnie dlatego, że usuwają w cień jego nader rozsądne konstrukcje myślowe. Ktoś trzeci jest mu zbędny, skoro posiada umysł wypełniony tysiącami sprzecznych idei, mających tę zaletę, że są racjonalne. Wygłasza więc małą tyradę: – Po cholerę ci potrzebne, Andrzeju, takie zasrane krasnoludki? W jakim celu wymyśliłeś te małe skurwysynki? I te pipki z seksem nie większym od zrobaczywiałej maliny? Małe, płaskie gnojki? Wulgarne, świńskie karły bez określonych charakterów, które wdają się w najzwyklejsze, podłe wydarzenia, jakie tworzą ludzie w codziennych przypadkach życia? Oraz pieprzonego buddystę dla mamienia wieczną świadomością wszechświata? Umówiliśmy się rozsądnie i z humorem, że gdy stuknie nam pięćdziesiątka, zwijamy żagle i przestajemy pływać po kałużach i oceanach idiotycznego bytu. Ani mój ścisły umysł, ani twoje emocje nie dostarczyły nam argumentów do dalszego pobytu na komicznej Ziemi. Uczciwie obydwaj postanowiliśmy, że nie spędzimy dziesięciu czy dwudziestu następnych lat na podwójnie przymusowej diecie, zaleczaniu pomorskiego reumatyzmu, wątroby czy innych organów, przyklejaniu do podniebienia sztucznej szczęki, zapominaniu idei z pięciu tysięcy przeczytanych książek, żalu, że wszyscy mają staruszków w dupie, przebywaniu w domu dla nie zasłużonych emerytów, ćwiczeniach gimnastycznych, żeby nie opadał brzuch, ramoleniu o przeszłości, którą oznacza się terminami: przed wojną, w czasie i po kolejnej wojnie. A ty ostatnie miesiące nie zobowiązującego nas do niczego życia komplikujesz zwariowanymi, cynicznymi gnomami, których w istocie nie ma. Gdyby chociaż były zabawne, wesołe w podejmowaniu żartów i absolutnie niepoważne, mógłbym uznać ich koczowanie w naszym towarzystwie za rzecz potrzebną. Krasnoludki winny być małe i śmieszne. Zlikwiduj je, Andrzeju. Elfy przybierają ponure miny i trwa milczenie, podczas którego słychać, jak wali się część szczytowej ściany naszego domu, co koronuje pracę dzieci przy wydłubywaniu fundamentów. Do pokoju wpada cementowy kurz. Didirot odkasłuje jego porcje i zauważa kąśliwie: – Jest mnóstwo facetów, którzy wszystko wiedzą lepiej i mają pełną wiedzę na każdy temat. – Wiedzę niewątpliwą dzisiaj, choć jutro nieaktualną – komentuje Ainstein. – Papkę ze wszystkich najnowszych teorii naukowych i z borowania własnej mózgownicy – komentuje Katcina Calako. – Facetów, co pilnują praw, porządku i racji. Bacznie stoją na straży różnych czystości. Żeby się jedno od drugiego nie zabrudziło. Na przykład, żeby humor nie zanieczyścił się szyderstwem, a szyderstwo radością – kończy Hrabina Zofia. Jest ponownie chwila ciszy, którą przerywa wzburzona Madame Jeanne Antoinette de Pampadour: – Według Jakuba Zatraceńskiego ja jestem płaska. Płaska. Ja! Powstaje i widać, że nigdy nie jest płaska. Nawet nie stara się eksponować pulchnych krągłości. – On cię nie widzi – tłumaczy Mechiavelli. – Zwyczajnie cię nie dostrzega, Madame. To zupełnie racjonalny Europejczyk. Nimfomania czemu nie, ale żadnych cudów z maleńkimi nimfami. Nie pozwala mu umysł, w którym mieszka rozsądek, tak jak w wielkim pokoju mieszka kurz i stęchłe powietrze. Poza tym jego zarzut w stosunku do nas nie dotyczy wyglądu. Jesteśmy płascy psychicznie oraz estetycznie. On, Jakubek, podejrzewa wprawdzie, że cała psychologia jest inteligentną bzdurą, ale nie potrafi się od niej uwolnić. Za dużo się naczytał dzieł współczesnych. A literatura psychologiczna nie ma sensu. On to wie. Najlepsze książki są zapisem aberracji psychiki ludzkiej. Co z tego wynika? Ano to, że facet kierowany przez nakazy wrodzonej paranoi czy innej schizofrenii nie zrobi niczego inaczej, niż musi. Zostaje absolutnie pozbawiony wolności, podlega wyłącznie swoim odchyleniom. Podobnie typ z kompleksami, wszystko jedno jakimi: małego czy za dużego kutasa, tłumionego lub realizowanego uczucia do matki, babki czy siostry, wuja, stryja. Psychologia jest dowodem na istnienie predestynacji! Jeśli natura czy kopnięcie w głowę lub oglądanie nauczycielki bez majtek powoduje określone postępowanie przez całe życie, to nie ma sensu gadać o wychowaniu, normach moralnych, prawach i takich innych duperelach. I co z tego, że poznam jakiegoś pieprzonego bohatera w książeczce zrobionej z dobrze zbudowanych zdań. Najwyżej odkryję własny kompleks, jakieś sublimacje czy zwielokrotnienie popędu do kobiet z dużymi, długimi sutkami, bo w dzieciństwie lubiłem chwytać kozę za dydki. I czuję się lepszy albo gorszy od mężczyzny, ewentualnie krasnoludka, przepadającego za cyckami o kształcie naleśnika z dżemem, bo takie miała jego kuzynka podglądana w kąpieli. Jakubowi brakuje tego rodzaju motywacji w naszym postępowaniu. Psychologia, nawet jeśli jest chytrą bujdą, daje racjonaliście logiczny system rozumienia ludzi oraz krasnoludków, daje teorię. – Głupi tej Jakubek Zatraceński – mówi Zhinga z Matumby, przeciągając się leniwie. – I pragnień jesteśmy pozbawione – ciągnie Mechiavelli. – Mocnych pragnień. – My, nimfy, także? – Madame Jeanne Antoinette de Pampadour staje się małym posążkiem, pełnym uosobieniem zdziwienia. – Jestem zmuszona złożyć oficjalne oświadczenie w tej sprawie. Otóż od pierwszego momentu, od chwili, kiedy w czerwcowy wieczór, pełen deszczu i błota, ujrzałam rozczochranego Zatraceńskiego, otwierającego nam z niechęcią drzwi swojego mieszkania, zapragnęłam należeć do niego na zawsze. W moim długim i, przyznam, trochę nieporządnym życiu nikt jeszcze nie wzbudził we mnie takiego pożądania, jak ten utytłany w trocinach i wiórach człowiek, przyszły ojciec kolejnego pokolenia krasnoludków. Te same silne pragnienia odczuwają wszystkie moje koleżanki, nawet przepadające wyłącznie za kobietami Sefona. I w takiej rzeczywistej sytuacji racjonalna część Zatraceńskiego śmie twierdzić, że nie ma w nas potężnych pragnień? A sam Jakubek, żyjący jak ślepy kornik w spróchniałej sośnie, ma choć jedno pragnienie? – Ma – stanowczo twierdzi Mechiavelli . – Podstawowe dla ludzi pragnienie sukcesu. Gnomy rzadko zdumiewają jego, Andrzeja. Ale to, co mówi Mechiavelli, jest tak pozbawione podstaw, że on, Andrzej, wybucha głośnym, serdecznym śmiechem. – O Boże – mówi do gnoma – wszystko możesz nam przypisać, ale nie chęć osiągnięcia sukcesu w czymkolwiek. Od dawna nie chcemy pieniędzy, które są miernikiem wszelkich osiągnięć. Nie szukamy uznania, popularności, nie robimy kariery. Nikim nie rządzimy, nie kierujemy, niczego nie nakazujemy i niczego od kogokolwiek nie żądamy. – A jednak – mówi twardo Mechiavelli – chytrze wybraliście sukces najznaczniejszy. Jest nim śmierć w wybranym samodzielnie terminie. Zgon oznaczony, w którym nic się nie traci, a zyskuje absolut ciągłej niepamięci lub wiecznego trwania. Sukces niezniszczalny. I nie zamierzacie zawdzięczać go przypadkowi, tylko własnej woli. - Duże świństwo wynikające z potwornego egoizmu – potakuje Didirot. – Co za przebiegłość. – Niech was szlag trafi! – krzyczy wściekle on, Andrzej. – Precz, sukinsyny! Błyskawiczny zamach naszego ramienia mógłby połamać karki gnomom, gdyby nie miały nadzwyczajnego refleksu lub, jak twierdzi on, Jakub, gdyby istniały. Skrzaty rozpierzchają się i przez długi czas oddychamy głęboko powietrzem wytwarzanym w klatce przyrody. My, Zatraceński, nie chcemy więcej ani myśleć, ani czuć. Nie chcemy rozpatrywać wartości i nicości na przykład władzy, czy jest ona dla czy przeciw ludziom. Nie będziemy analizować nonsensu dni powszednich ani tworzyć dla siebie azylu wśród trocin, książek i pachnących wiórów. Nie zastanowimy się więcej nad miłością i czy istotę jej stanowi egoizm albo altruizm. Czy człowiek brzmiący dumnie kieruje swoim losem, czy zależy on od głupców i zbrodniarzy albo nieba w błękitnych płomieniach piekielnych ogni. I niech to nazywa się wspaniałym sukcesem. Do niego, Andrzeja, bardzo ostrożnie podchodzi Pleton i mówi z niezmierną czułością: – Nie martw się, Zatraceński. Wszyscy są niedojrzali. W kąciku pokoju zaczyna popłakiwać Zhina z Matumby. Są to pełne bólu jęki bardzo skrzywdzonego, dorosłego człowieka, który tłumi je, ale nie potrafi powstrzymać cierpienia. – Do cholery – mówi miękko on, Andrzej. – Przecież nie wyrzucam was. – Ale mnie boli ząbek – wyjaśnia Zhinga, trzymając się nie wiadomo dlaczego za wargę. – Który ząbek? – interesują się życzliwie wszystkie. – Górny siekacz przyśrodkowy – fachowo wyjaśnia nimfa. – Zasuwa, jakby w środku pracowała mała piła tarczowa i podrzynała korzeń. – My, Zatraceński, wiemy, iż ból zęba można łatwo ukoić, pod warunkiem znalezienia w nim dziury. Do otworu wlewa się kropelkę spirytusu lub octowej esencji. Można również załadować ząb solą, pieprzem, kwaskiem cytrynowym albo pokruszonymi tabletkami przeciwbólowymi. Tyle że ząb Zhnigi nie ma nawet dwu milimetrów szerokości, żadnych szans na znalezienie na nim zepsutego miejsca. – Co wy robicie w takich przypadkach? – informuje się on, Andrzej, u Ainsteina. – Nic – odpowiada skrzat. – Nas zęby nigdy nie bolą. Zhinga momentami wyje w wysokiej, piskliwej tonacji. On, Andrzej, decyduje się na wizytę u dentysty. Kiedy ładuje czarną nimfę do naszej torby, krasnoludki obojga płci zgłaszają solidarną chęć towarzyszenia przyjaciółce. Jest późne popołudnie. W przychodni ubezpieczalni społecznej, na którą płacimy regularną, rzemieślniczą składkę, pielęgniarka odmawia zarejestrowania nas do lekarza z kilku powodów. Po pierwsze: nie jesteśmy należycie ostemplowani w odpowiednim dokumencie, po drugie: do stomatologa jest już stu dwudziestu pacjentów, a przyjmie najwyżej pięćdziesięciu. Po trzecie: nie ma żadnych środków do leczenia zębów i można je najwyżej bez znieczulenia powyrywać. Po czwarte: dentysta albo się bardzo dziś spóźni, albo w ogóle nie przyjdzie. I po piąte wreszcie: zaciął się jedyny sprawny fotel dentystyczny. Ponadto dowiadujemy się, że pielęgniarka nie jest biurem informacyjnym o działających w mieście lekarzach tej specjalności, tylko przedstawicielką średniego personelu medycznego służby zdrowia na posterunku. My, Zatraceński, ku irytacji jego, Jakuba, który wie, iż nie mamy potrzeby wizyty u stomatologa, poszukujemy telefonicznie skłonnego nas przyjąć dentysty prywatnego. Z książką telefoniczną w ręku karmimy pocztowy automat małymi dwuzłotówkami. Aparat połyka pieniążki niezależnie od tego, czy uzyskujemy połączenie, czy nie. Jedne telefony lekarzy milczą, inne informują, że doktor tej lub innej płci opala właśnie stargane nerwy w górach lub nad morzami Europy. – Do diabła! – krzyczy zdenerwowany on, Andrzej – wyrwę jej ten ząbek kombinerkami. Wtedy z torby wychyla płową główkę Pleton i mówi cicho: – Spokojnie, Zatraceński. Człowiek powinien z żelaznym uporem dążyć do szlachetnych celów. Zwalczać przeszkody i walić do przodu, choć droga stroma i śliska. Zadzwoń do lekarki, która nazywa się Katarzyna Neurotyczna. Gnom ma rację w kwestii nie zrażającej się niczym wytrwałości. Sympatyczny głos w słuchawce mówi tym razem, że będziemy przyjęci, oczywiście w swojej kolejności, i skutecznie zaradzi się bólowi naszego zęba. Ulica Szczecińska, błękitny dom w ogrodzie. – Ale tu chodzi o ząbek nimfy – tłumaczy on, Andrzej. – To znaczy takiej, małej krasnoludkowej i w dodatku Murzynki. – Każdy nie leczony ząb może spowodować dziesiątki chorób i powikłań, a nawet zgon – stanowczo odpowiada głos w słuchawce. Na Szczecińską jedzie się od nas autobusem numer pięć. Do piętrowej willi dentystki dostajemy się bez kłopotów. Pomalowany na niebiesko emulsyjną farbą budynek stoi w ogrodzie, z dala od szosy, za gęstym szpalerem owocujących głogów. Na porządnie utrzymanych rabatach kwitną prawie wszystkie kwiaty polskie września, o których tego dnia wspominała Sefona. W głębi, za domem, jabłoniowy sad z mnóstwem czerwonych owoców na gałęziach drzew. Dentystka pracuje na werandzie. Przez duże szyby widać jej biały kitel i siwą głowę. Na wyżwirowanej ścieżce przed otwartymi drzwiami werandy stoi kilkanaście białych, złoconych krzeseł z barwną tapicerką w stylu Ludwika XIV, wszystkie zasiedlone przez pacjentów. W blasku popołudniowego słońca, choć nad morzem formuje się pierwsza tego lata fioletowa chmura, z łatwością rozpoznajemy mężczyzn i kobiety z bolącymi zębami. Z tragiczną miną rozpiera się jednym z krzeseł pisarz Dydek– Szacowny. Co chwila obmacuje opuchły policzek Kocie Oko, szef redakcji „Wetknięć”. Przy nim wierna przełożonemu grupa dziennikarzy z tego pisma, jakby zębowe dolegliwości stanowiły chorobę zakaźną. Dalej siedzi niespokojnie rektor Najwyższej Szkoły z dolną szczęką owiniętą szalikiem w szkocką kratę. Docent Hindus chłodzi nabolałe zęby przez głośne nabieranie powietrza do jamy ustnej. Doktor Miaszliński, przy pełnej aprobacie otoczenia, co chwila płucze rwący ząb porcją extra żytniej i proponuje butelkę wyniosłej doktor Sowokińskiej, która ustawicznie odmawia. Zniecierpliwiony człowiek imieniem Adam awanturuje się o pierwszeństwo w kolejce do lekarki z Cyganem Skrzatem. Siedząca obok pani Olga z przedmiotem kultu w obcisłej, lnianej spódnicy gładzi czule Andrzeja po obrzmiałym lewym policzku. Chorzy rozparci na stylowych krzesłach stanowią jednak zaledwie część pacjentów, którzy tego dnia zgłosili się po stomatologiczną poradę. Na nie heblowanych ławach sosnowych, rozstawionych wzdłuż długiego rzędu różowych malw, czekają na wezwanie lekarza ludzie pośledniejsi. Wśród nich potężna blondynka, ekspedientka z megasamu, niestety, tym razem okrywająca swe wdzięki sukienką zieloną jak grynszpan. Blady student Adam Mętlik. Jego koleżanka z fałszywi pięknymi piersiami pod materią różowej bluzki. Panna Amelia bez kaganka oświaty między pulchnymi udami. Trójka asystentów marzących w czerwcu o błyskawicznej karierze naukowej. W ogóle sporo młodzieży z uczelni, w tym studentka Bacha, chociaż powinna zażywać akademickich wakacji. Są także sprzedawczynie z mięsnej jatki, kierowca, który prowadził ostrożnie autobus z Łeby, znany nam z widzenia zawiadowca stacji, nieruchawe sprzedawczynie biletów kolejowych, trzymająca się za dłonie młoda para małżeńska, dzieląca między sobą wszystkie kłopoty, więc także przykry ból zepsutych zębów. Wśród floksów obsypanych fioletowym kwieciem uwija się pies bardzo podobny do tego, który podarował nam na plaży obiad z doskonale wypieczonej gęsi. – To może potrwać, malutka, zanim dostaniemy się do gabinetu – pociesza on, Andrzej, Zhingę z Matumby, zaglądając do torby, gdzie krasnoludki stoją ciasno obok siebie jak butelki z nieosiągalną pepsi–colą. – Nie szkodzi – odpowiada czarna nimfa. – Świadomość, iż wkrótce otrzymam pomoc, stanowi dla mnie wielką ulgę. A tymczasem pobiegamy sobie wśród wrześniowych kwiatów i spróbujemy, czy dojrzały już jabłka w sadzie pani doktor. Gnomy dziarsko wyskakują z torby i nikną wśród śmierdzących nasturcji, nie zwracając niczyjej uwagi, gdyż pacjenci skupieni są wyłącznie na bólu schorzałych zębów oraz źle maskowanym strachu przed dentystą. Wielomiesięczny upał wyraźnie lżeje, a wał chmur nad niedalekim morzem przybiera odcień zgniłej purpury. Nie dzieje się nic szczególnego. Skrzaty buszują wśród krzewów i drzew, a lekarka na werandzie działa szybko, gdyż chorych wyraźnie ubywa. Siedzę minutę albo dwie na dentystycznym fotelu, płacą za usługę banknotem o stalowej barwie i wybiegają z werandy ze złością oraz ulgą. Przechodząc obok nas, Zatraceńskiego, siedzącego na płaskim ozdobnym kamieniu, idący ku wyjściu pacjenci postępują identycznie: najpierw kłaniają się nam w odruchu rozpoznania człowieka, z którym zetknęli się w niejasnych okolicznościach, a potem plują porcjami amarantowej krwi sączącej się im z zębodołów. Już po godzinie żwir na ładnie utrzymanej ścieżce podobny jest do rabaty pokrytej setką postrzępionych kwiatów o wszelkich barwach czerwieni, gdyż krew czernieje powoli, gdy słońce wypija z niej wilgoć. Tak upływa ilość czasu potrzebna, by lekarka udzieliła wszystkim pomocy, i w ogrodzie zostajemy tylko my, Zatraceński, oraz jedenaście gnomów, które właśnie nadchodzą, dźwigając z wysiłkiem kilka soczystych jabłek. Zostajemy szorstko wezwani na werandę i on, Andrzej, usiłuje wyjaśnić starej i siwej jak wyobrażenie boga dentystce, czego od niej oczekujemy. – Kłamiecie, moje dzieci – surowo stwierdza stara kobieta. – Jesteście słabe, niepoważne i śmieszne. On, Jakub, kłamie twierdząc, iż w ogóle nie dostrzega krasnoludków, z którymi obcuje. Kłamie również on, Andrzej, przypisując nimfom ból zębów, jakby idee miały te same właściwości, co rzeczy. A to, byście nie odeszli z pustymi rękoma z mojego dentystycznego świata. Mówiąc tak lekarka wysypuje nam do torby sto czterdzieści cztery wyrwane tego dnia zęby. Są wśród nich różne: kobiece i męskie, górne i dolne, trzonowe, kły oraz siekacze, ale łączy je wspólna, jakby międzyludzka więź – wszystkie są zdrowe. – Dziękujemy pani doktor w imieniu zainteresowanych ludzi oraz krasnoludków – mówi wzruszona Zhinga z Matumby. – Z kolekcji tej stworzymy zaczątek muzeum polskiego zęba – uroczyście zapewnia Mechiavelli. Potem szybko biegniemy na przystanek autobusowy, gdyż zimne, zwaliste chmury znad morza zdecydowanie podążają ku miastu. Chroboczą w torbie przemieszane z krasnoludkami zęby. Kiedy znajdujemy się blisko naszego domu przy ulicy Jana Kazimierza, grube krople deszczu uderzają w rozgrzaną ziemię i świat zasnuwa się białą parą, jakby umieszczono go w łaźni. Na dokumentnie zniszczonym placu zabaw chłodnej kąpieli zażywają umęczone rozbieraniem budynku dzieci. Przez zniszczony dach cieknie do górnych mieszkań woda i lokatorzy pomstują na nieokreślonych sprawców nieszczęścia. My, Jakub Andrzej Zatraceński, nie będziemy już dalej ciągnąć tego sprawozdania lub, jak kto woli, pamiętnika, gdyż i tego nam się nie chce. Nie zanosi się bowiem na to, by racjonalny Europejczyk, on, Jakub, kiedykolwiek uznał za bezsporny fakt istnienia krasnoludków w naszym mieszkaniu. On, Andrzej Zatraceński, nie sądzi natomiast , by gnomy uczyniły coś tak bardzo gwałtownego i zupełnie nieoczekiwanego, aby dać tej historii dramatyczne, literackie zakończenie. Dlatego niech pierwszy jesienny deszcz po obsolutnie suchym lecie wyznaczy koniec tej komedii. Wynika z niej tyle samo, co z pięciu tysięcy przeczytanych przez nas, Zatraceńskiego, książek.