publicystyka

Transkrypt

publicystyka
WSTĘPNIAK
WSTĘPNIAK
REDAKCJA QFANT
W zeszłym roku
byłem na Polconie, jednym z największych
polskich konwentów szeroko rozumianej fantastyki. Muszę przyznać,
że wspaniale było spotkać
się z tymi wszystkimi
ludźmi: pisarzami, dziennikarzami z innych redakcji, postaciami z ulubionych gier i filmów,
a przede wszystkim
z dawno nie widzianymi
znajomymi, z którymi
po prelekcjach można było skoczyć na piwko, na piękny bialski
rynek.
Kiedyś nie rozumiałem tego typu imprez, ale teraz, po
kilku latach, uświadomiłem sobie, że z tymi wszystkimi
ludźmi wiążą mnie niemal rodzinne więzi, które zacieśniają
się z każdym kolejnym konwentem. Wspólna zabawa,
dyskusje na prelekcjach i po nich, aż do późnych godzin
nocnych, a także uczestnictwo w gali rozdania nagród im
Janusza A. Zajdla było miodem, którego potrzebowało moje
od dawna strapione serce.
Oczywiście nasz numer nie ograniczy się do tej relacji
z Polconu. Jak zwykle będziecie mogli nasycić swoje umysły
dawką opowiadań, których autorzy bardzo się starali, aby
was usatysfakcjonować. Bliźniaczki (Jędrzej Knot), Cieniach
pośród nocy (Angelika Chwastek), Ostatnie pożegnanie
(Jarosław Księżyk), Polowanie na czarnoksiężnika (Maria
Dunkel) – każde z tych opowiadań zasłużyło na choćby
odrobinę waszej uwagi. Publicystyka jak w każdym numerze
trzyma poziom i każdy znajdzie w niej coś dla siebie.
Pobierajcie i czytajcie!
Łukasz Kuc
Redaktor naczelny
Wstępniak
ZARZĄD
Redaktor naczelny: Łukasz Kuc / [email protected] /
Z-ca redaktora naczelnego: Marta Konopko
/ [email protected] /
Z-ca redaktora naczelnego: Łukasz Szatkowski
/ [email protected] /
Sekretarz redakcji: Anna Celska-Palutkiewicz
/ [email protected] /
Koordynator numeru: Urszula Pitura
Mail: [email protected]
Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega
sobie prawo do redagowania nadsyłanych tekstów i nie odpowiada za treść reklam.
DZIAŁ REDAKCJI JĘZYKOWEJ
Anna Perzyńska / [email protected] /
DZIAŁ GRAFICZNY
Magdalena Mińko / [email protected] /
DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY
Łukasz Szatkowski / [email protected] /
REDAKCJA PORTALU QFANT.PL
Marta Konopko / [email protected] /
WYDAWCA
HUGO Paweł Wojewodzic / [email protected] /
DTP: Łukasz Kuc, Katarzyna Greń
Projekt okładki: Łukasz Kuc & Magdalena Mińko
Ilustracja na okładce: Kornel Kwieciński
Ilustracje: Tomasz Bełzowski, Kornel Kwieciński,
Magdalena Mińko, Krzysztof Trzaska, Konstanty Wolny
Opracowanie językowe: Agnieszka Łobik-Przejsz, Paulina
Koźbiał, Katarzyna Tatomir, Ewa Wojdyńska, Aleksandra
Żurek
3
SPIS TREŚCI
SPIS TREŚCI
PUBLICYSTYKA
Alan Akab Wszyscy jesteśmy Humanistami
5
Ewa Szumowicz O wzroku
8
Karol Sus Muzyka i komiks
14
OPOWIADANIA
Maria Dunkel Polowanie na czarnoksiężnika
17
Jarosław Księżyk Ostatnie Pożegnanie
25
Angelika Chwastek Cienie pośród nocy
32
Jędrzej Knot Bliźniaczki
41
5
17
25
32
45
48
52
55
RECENZJE
Christie Golden World of Warcraft: Zbrodnie
wojenne (Kamil Dolik)
45
Andrzej W. Sawicki Aposiopesis
(Małgorzata Ślązak)
46
Matt Richtel Zabawka diabła (Kinga Król)
48
Emmy Laybourne Monument 14. Odcięci od świata
(Olga Michalik)
Orson Scott Card Cień Endera
(Łukasz Szatkowski)
Aleksandra Monir Władcy czasu
(Jagoda Wochlik)
50
51
Philip K. Dick Krótki szczęśliwy żywot brązowego
oksforda (Sylwia Zazulak)
Anne Bishop Most marzeń
(Krzysztof Dworakowski)
Piotr Shmandt Pruska zagadka (Joanna Kubica)
Paweł Majka Dzielnica obiecana (Kamil Dolik)
John Lutz Mister X (Damian Drabik)
T.C. McCarthy Podziemna wojna #1. Genoboty
(Kamil Dolik)
4
49
52
53
54
55
56
57
50
SPIS TREŚCI
PUBLICYSTYKA
Alan Akab
Wszyscy jesteśmy Humanistami
Współczesny humanizm, wbrew nazwie, jest nieludzki.
Bo tak. Bo taka moda. Sztuka nie ma prawa być piękna. Nie.
Ma być ohydna, tak ohydna, by zawstydziło to najbardziej
zatwardziałych turpistów. A jak już nie da rady być ohydna,
to niech chociaż będzie niezrozumiała. Nielogiczna. Bezsensowno-nonsensowna. Bo to takie rozkoszne, głębokie,
zaskakujące. Bo i po co komu sens? Estetyka? To dobre
dla produktów. Ładne rzeczy możesz sobie kupić w sklepie
albo w antykwariacie. Broń boże, nie na pokazie mody lub
galerii sztuki nowoczesnej. Bo tak, i koniec. Bo moda. Bo
ktoś wie lepiej, co się ludziom podoba. I nawet nie warto
wspominać, że kiedyś artystą mógł nazwać się ktoś, kto
studiował u praktykującego nauczyciela, najlepiej znanego
mistrza, który żył z tworzenia sztuki i który przekazywał
uczniom żmudne, acz konieczne, techniki pracy. Dziś
artystą po prostu się jest, przez natchnienie, ba, przez
urodzenie − i do czorta z przyzwoitością! Sztuka nie ma być
ładna, ani się podobać, sztuka ma szokować, a jej twórcę
tak zalewają pomysły, że nie ma czasu, by marnować życie
na wyuczenie się technik malarskich. Nie i już, bo po co?
Starczy, że się ten pędzel złapie, a nawet i bez pędzla,
palcem, pacnie się tu, ciapnie i już tłumy pieją z zachwytu
nad nowym dziełem, które zaraz można zakupić i potem
patrzeć, jak jego cena rośnie z roku na rok, gdy indeksy
giełdowe zmierzają w przeciwnym kierunku. Bo sztuka
nie ma się podobać, ma się sprzedać... a w tym najlepiej
pomaga, gdy o tej „sztuce” i o cha..., pardon, „artyście”
jest głośno.
Nic nie dzieje się w próżni, więc neohumanizm
przesiąka. I to od dawna. Przesiąka do szkół, do gabinetów
rządowych, do władz uczelni. I tak, gdzieś na początku
naszego nowego wspaniałego świata, jakim miał się stać
dwudziesty pierwszy wiek, okazało się, że humanista
to już nie filozof. Nie myśliciel, a już, bogowie brońcie,
znawca sztuki. Nie. Neohumanista to po prostu ktoś, kto
nie zna się na nauce ścisłej, a bywa że i mniej ścisłej
także, gardzi nią, lub zwyczajnie mu się nie chce jej
zrozumieć. Neohumanista to anty-matematyk, anty-fizyk,
anty-wszystko. Przecież skoro te nauki są ścisłe, to niech
się tam ścisną i do życia nam nie włażą. Jak nacisnę tu
i tu, to mi wyskoczy to i tam, i starczy, i dość. Więcej
wiedzieć nie trzeba, niech krasnoludki robią swoje. I niech
wymyślają nowe gadżety. I lud ujrzał, że było to dobre,
a biznes przyklasnął, że to opłacalne. I zaczęło się na
dobre. Biznes, biznes uber alles, nic nie może stanąć na
drodze pieniądza. To nic, że tu i tam już teraz brak wody do
picia, to nic, że więcej i więcej ziemi zostaje wyjałowionej.
Interes musi się kręcić, bo... No właśnie, bo właściwie co?
Wszyscy jesteśmy Humanistami
Zgasną gwiazdy? Księżyc spadnie na ziemię? A, prawda,
bo stu ludzi straci pracę. Dlatego nie możemy zredukować
zanieczyszczeń, nie możemy oczyścić wody − by stu,
tysiącu, dziesięciu tysiącom nie zabierać pracy miliony
muszą się dusić w smogu i opychać się nafaszerowaną
hormonami żywnością. Bo to neohumanizm jest. Wszystko
dla człowieka, także najbardziej wymyślne trutki, byleby
inny człowiek nie stracił pracy. Byleby jego fabryka nie
stanęła, bo wtedy, o zgrozo, zgrozo, jakiś biznesmen nie
kupi trzeciej willi na Kajmanach i nie zapłaci łapówki
mniej lub bardziej lokalnemu politykowi. Ojej, same straty.
To nieludzkie, niehumanitarne wręcz, a jak się na ułamku
ułamka PKB odbije, to dopiero będzie. Nawet agresja
na sąsiada nie może nas powstrzymać od robienia z nim
interesu. Bo i co, że wróg? Że apetyt w miarę jedzenia,
że nowy Hitler i nowe Monachium? Ależ skąd! To się
przecież nie może powtórzyć. Nie po tym, jak sprzedamy
mu te nowe, ładne i udoskonalone statki, czołgi i karabiny...
Biznes embargu mówi nie, a jak już wiemy, biznes to czysty
humanizm. Czyli, dla ludzi. Nie do zatrzymania. Postęp.
Że kiedyś fantastyka naukowa była o nauce? A dajże
pan spokój! Po co się w to zagłębiać, po co drążyć
i wyjaśniać, jak co działa w tej swojej wizji. Przecież
to przynudza, czytanie spowalnia, wyciągnij pan po
prostu królika z kapelusza i przestańże opisywać ten
worek w rękawie. I tak ślepo to widzę, bom humanista,
a nauka jest tak bardzo passe... Zresztą, ta cała fantastyka
im bardziej zyskuje na uznaniu, im bardziej zyskuje
szacunek, uznanie i renomę nowego rodzaju literackiego
wyrazu, na równi, może kiedyś, z romansem, tym
bardziej zajadle tnie siekierą postępu w swój ohydny,
oplwany korzeń gatunku. Jednak jak się tak przypatrzyć,
to gdzieś tam, w zaułkach, w cieniu, kryją się ci inni.
Wywrotowcy. Ci liczybozoniarze, zajęci wydawaniem
miliardów, też już nic sobie z logiki nie robią i kręcą
sobie w niczym niezmąconym spokoju kolejne epicykle
ze strun w dowolnej liczbie wymiarów lub zanurzają się
w oparach nowego, tym razem czarnego eteru. Eteru już
nie międzygwiezdnego, ale międzygalaktycznego, takiego,
co dla bezpieczeństwa nie da się wykryć tu, u nas, ale tylko
tam, daleko, w odległości wystarczająco bezpiecznej, by
nie dało się polecieć i sprawdzić, czy aby on istnieje i te
wysysane z budżetu pieniądze naprawdę idą na badania.
I zaraz marudzą, że potrzeba więcej pieniędzy na drogie
badania i jeszcze bardziej kosztowne urządzenia, bo
przecież to takie ważne, by wiedzieć za wszelką cenę. Plotą
coś, że w fantastyce może być i logicznie, i naukowo. Ale
są od nich jeszcze gorsze poczwary: wredni naukowcy, co
5
PUBLICYSTYKA
to gadają o niewygodnych bzdurach. Że tak się nie da, jak
jest obecnie. Że koniec i katastrofa, a generalnie to wieczny
wzrost gospodarczy jest niemożliwy. Jaki niemożliwy?
Dla nas, neohumanistów, teraz już jedynych humanistów,
ekonomistów, spekulantów i demagogów? My pokażemy!
My się zadłużymy, byle to wam udowodnić! Środowisko?
Przecież nie rozjechałem tego jelonka moim fordem
z tapicerką ze skóry leoparda, więc dbam. A że śmieci? A do
Afryki się wywiezie, w końcu co dla jednego śmieciem, dla
innego jest skarbem. A ci, którzy kiedyś za naukowców się
uważali, chętnie kiwają głowami, pakując kieszenie jenami,
dolarami i euro, zapewniając każdego, kto chce słuchać, że
wszystko jest w porządku. Że można postawić tu kolejną
fabrykę, zryć ziemię w tamtej dolinie do gołej skały,
śmiecić, wylewać ścieki, pryskać, zdrowiem przy tym
tryskać i w ogóle robić wszystko, co się żywnie podoba.
A jak ktoś mówi inaczej, to jest wrednym zazdrościuchem,
który albo nie wziął tego, co mu dali, albo domagał się za
dużo i humano-biznes go odgonił. Taką chciwą pijawkę
jedną...
Gdy od kilku takich jabłuszek zgnił w końcu kosz
społecznego zaufania dla nauki jako takiej, w szczególe
i w całości, to i reszta naukowców, tych fizyków
przebrzydłych i matematyków ohydnych i pryszczatych,
geeków wyklętych, badaczy przemądrzałych, zaczęła po
cichutku się zbierać na uboczu. I stała się tak nowa prawda,
objawienie na miarę nowych czasów: transhumanizm.
Magdalena Mińko
6
ALAN AKAB
PUBLICYSTYKA
Bo to taki humanizm, tylko trans, więc przyszłościowy,
doprzodowy, to nie mamy się czego obawiać. Jesteśmy tacy
humanistyczni, że aż w trans od tego wpadamy. Podłączymy
ludzi do sieci, a sieć do sztucznej inteligencji, przeniesiemy
się do świata idealnego, a tam to już o środowisku nikt
myśleć nie będzie, bo i po co? Pstryk − i proszę, jaki
fantastyczny, dziki las, czysta woda, zwierzątka, roślinki...
że nieprawdziwe? A jak to nieprawdziwe? Co właściwie
jest prawdziwe? Chyba tylko ci dobrzy nowi technohumaniści od swych zabawek. A skoro nowe zabawki
potrzebują nowych zasobów, dodatkowej energii, to już
niech ich twórcy się tym martwią. Witaj, zaiste, nowy
piękny, malowany fotonami na neuronach świecie! A że
nie jest on dla każdego... Nikt nie mówił, że wszystkie
szczegóły zostały już dopracowane. Jak zawsze, z każdym
socjoeksperymentem, wszystko wyjdzie w praniu. Albo
wyleje się wraz z kąpielą. Do krystalicznie czystego
strumienia górskiego, oczywiście.
Historia lubi się powtarzać. Pytanie brzmi − czy
powtarza się teraz? Czy dziś, jak starożytni Rzymianie, tak
zwane kraje rozwinięte nie zajmują się sobą do tego stopnia,
że zapominają, co oddziela ich od nędzy, którą stworzyły
poza swymi granicami w drodze na swój technologicznokulturalny szczyt? Żyli sobie ludzie w Somalii spokojnie,
łowiąc ryby, aż pewnego dnia pojawiły się chińskie kutry.
I znikły, wraz z rybami. Ale człowiek, bestia zaradna,
poskrobał się w głowę i rozejrzał. No to co, łodzie są,
karabiny po dawnych konfliktach, toczonych przez dziś
zajęte czym innym bogate kraje też niby są... a tam, o tam,
na morzu, to jakiś ichni statek. Bogaty, musi będzie, to
i żyć da radę... Żyli też sobie ludzie spokojnie w centrum
Afryki, w głębokim buszu, póki nie przyszedł do nich
dziany białas i stwierdził że nie, tak już nie będzie, koniec
i kropka, teraz będzie tu park narodowy, albo odkrywka na
setki mil szeroka, a ty masz tu garść dolców, i tak płacimy
ci dwa razy tyle, co to wszystko warte, i wynoś się stąd,
albo pracuj dla nas. No i jedni poszli pracować za żebraczy
grosz, a inni wynieśli się, a że zawodu nie mieli, potrafili
ino to bydełko hodować, ubogie poletka uprawiać, lub
zwierza jakiegoś złowić − bogowie brońcie, chroniony
gatunek, wybity przez białych, bogatych myśliwych, ale
to ty, chamie z dżungli, odpowiadasz za jego wyginięcie,
precz mi z oczu, bo cię przed światem napiętnuję! − to i nic
nie szło zrobić, tylko przejeść tę hojną zapłatę za ziemię
przodków i głodować wraz z dziećmi na śmietniku bogaczy.
Nie mają na chleb? Niech żrą ciastka. Aż przyszedł mędrzec
ze wschodu i wytłumaczył że wyzysk, że złe imperia
roztaczają władzę... i że bóg ich potrzebuje, by stanęli dlań
w pierwszej linii nowej świętej wojny. Roboty nie ma, a tu
dają karabin i obiecują raj, zemstę, bogactwa... Wybieraj,
co ci się podoba, masz tu pas, dwie kostki C-4 i z bogiem!
Za granicą − bieda i wojny. Na razie między sobą, o to
kto właściwie rozumie boga, i czyj to bóg jest tym przez
duże B, mój czy ich. No i czasem postawią swoją świątynię
gdzieś w naszym mieście, czy zajmą dzielnicę i ustawią
swoje własne prawo. Generalnie, to nic ważnego, niewartego
uwagi, jakieś bzdury o kolonizacji jak za Rzymian. To nie
dla nas. Co nas też obchodzi Bliski czy Daleki Wschód.
Wszyscy jesteśmy Humanistami
Pakistan, Indie, jakaś broń jądrowa? A, prawda, to niedaleko
Chin, tego miejsca, skąd tyle tanich rzeczy się bierze, to
mogą być kłopoty... Ale to wszystko do czasu. Upadek
gustu, poczucia piękna, odrzucenie nauki i pogrążenie się
w meta-dyskusjach − to już było. Po wspaniałych greckich
i rzymskich rzeźbach wracamy do pięknych, prymitywnych
bizantyjskich fresków średniowiecza. Ale to nie dlatego,
że piękno nam się przejadło i chcemy czegoś brzydszego,
realnego, choć z wyglądu nieprawdziwego... Zastanówmy
się. Wiemy, że nie może być tak pięknie, ale jesteśmy
silniejsi i och, jacy bardziej rozwinięci, zaawansowani...
humanistyczni i humanitarni, bardziej ludzcy od zwykłego
czy niezwykłego człowieka. My przecież jesteśmy
mądrzejsi i hojniejsi od jakichś prehistorycznych Rzymian.
Nie trujemy się jakimś głupim ołowiem! Palimy węglem
i basta, bo taniej i żaden komuch-naukowiec nie będzie nam
marudził jak niszczyć gospodarkę. Może trochę tyjemy,
może astma... ale to pszczoły się czegoś ożarły, czy coś. Czy
to powód, by cokolwiek zmienić? Co to, to nie, pszczoły
won, lodowce won, tygrysy precz, damy sobie radę! Sami!
Barbarzyńców nie ma i nie będzie! Nie będzie...
Przecież dzielimy się z maluczkimi. Przecież nic, co
ludzkie, nie jest nam obce. Dogadamy się jakoś z Matką
Naturą. Przecież zawsze z każdym idzie się dogadać.
Na tym polega biznes. Może obiecamy jej urlop, niech
się tylko wysili jeszcze parę lat dłużej, łyknie, co jej
podamy, a potem rządy, które przyjdą po nas, jakoś się
z nią dogadają? Szkoda by było tracić poparcie, więc może
przyrodzie damy łapóweczkę, może coś obiecamy? Nie ma
takiej sprawy, której by nie załatwił rulonik banknotów!
I jakoś tak się dalej będzie to toczyć.
Przecież nic nam się nie może stać, prawda?
Prawda?
Alan Akab (pseudonim)
Urodzony w Lublinie, gdzie mieszka i tworzy. Nie stroni od
nauk ścisłych ani humanizmu, interesuje się wieloma dziedzinami
wiedzy i nie tylko - stara się zgłębiać ludzką motywacje oraz
szarą strefę rozciągającą się między szczytnym wizerunkiem,
który przypisuje sobie ludzkość, a rzeczywistym, codziennym
zachowaniem społeczeństw i jednostek, oraz konsekwencjami,
jakie niesie ze sobą ten rozdźwięk.
7
PUBLICYSTYKA
Ewa Szumowicz
Cykl zmysłowy, część siódma:
O wzroku
Wzrok jest uważany za dominujący wśród zmysłów
człowieka. Jest też zmysłem, który chyba najczęściej –
częściej nawet od słuchu i bólu – jest obłożony w literaturze
masą przekłamań i mitów. Autorzy chętnie wykorzystują
go do nadawania supercech bohaterom, bo w sumie
wydaje się to proste – niewielka zmiana daje efektowne
rezultaty. Niestety, zazwyczaj dzieje się to przy całkowitym
pominięciu fizjologii. Postanowiłam w tym artykule
wyjaśnić kilka zawiłości związanych z widzeniem, tak, by
osoba pisząca o przykładowo „sokolim wzroku” swojego
bohatera zdawała sobie sprawę, że jednocześnie pozbawia
go możliwości oglądania telewizji.
Najprostsza definicja zmysłu wzroku to zdolność
odbierania bodźców wywołanych przez promieniowanie
elektromagnetyczne. Niemniej taki opis to spore
uproszczenie. Światło niesie bowiem dwie podstawowe
informacje: świetlną (fotyczną) i wzrokową. Wbrew
pozorom nie jest to tym samym. Wrażliwość na informację
fotyczną to po prostu mądry opis zjawiska odróżniania
światła od ciemności. Jest to najbardziej podstawowa
zdolność organizmów żywych, wykazują się nią już nawet
jednokomórkowce. To, co powszechnie rozumiemy przez
widzenie, czyli zdolność do wykrywania niesionej przez
światło informacji, takich jak kształt i lokalizacja obiektów,
czy ich ruch, to wrażliwość na informację wzrokową.
Zakres promieniowania rejestrowanego przez zmysł
wzroku jest zależny od gatunku zwierzęcia, więc to, co dla
nas jest światłem widzialnym, niekoniecznie dotyczy innych
organizmów, np. owady mogą się poszczycić odbieraniem
znacznie szerszego spektrum długości fali, obejmującego
nadfiolet i bliską podczerwień. W przypadku człowieka
zakres promieniowania, jaki odbiera, to 380-780 nm.
Podobne wartości długości fali (ze stosunkowo niewielkimi
odchyleniami) dotyczą właściwie wszystkich kręgowców.
Jest to związane bezpośrednio z budową anatomiczną oka,
a dokładnie układu optycznego oka. Zjawisko aberracji
chromatycznej polega w uproszczeniu na tym, że różne
długości fali świetlnej mają różną odległość ogniskowania,
układ optyczny oka, którego głównym zadaniem jest
skupienie wiązki światła na siatkówce, może to zjawisko
korygować tylko w określonym, wąskim paśmie. Dlatego
przykładowo nie jest możliwe widzenie w nadfiolecie –
taką zdolność musielibyśmy przypłacić utratą widzenia
w paśmie czerwieni albo całkowitą utratą zdolności ostrego
widzenia. Podobnych ograniczeń nie mają owady. Ich
złożone oczy zbudowane są z samodzielnych jednostek,
zwanych ommatidium, z własną soczewką i stożkiem
8
krystalicznym. A każda soczewka może mieć własną
krzywiznę, dostosowaną do innej długości fali. Dlatego
właśnie owady mogą widzieć w znacznie szerszym
spektrum długości fali jednocześnie.
Układ optyczny
Budowa oka człowieka to skomplikowany układ
optyczny, przypominający aparat fotograficzny z funkcją
samonaprowadzania. Gałka oczna składa się z trzech
warstw: twardówki, naczyniówki i siatkówki, które
(pomijając elementy układu optycznego) można nazwać po
kolei: obudową, zasilaniem i błoną światłoczułą. Elementy
układu optycznego to: rogówka i soczewka (soczewki
aparatu); tęczówka z otworem źrenicy, w której znajduje się
okrężny mięsień zwieracz źrenicy i koncentrycznie ułożone
włókna mięśnia rozszerzającego źrenicę (przesłona); ciało
rzęskowe z mięśniem rzęskowym, do których za pomocą
wiązadeł przyczepiona jest soczewka (zoom). Układu
dopełniają płyn wypełniający komorę przednią między
rogówką a soczewką oraz ciało szkliste wypełniające
wnętrze oka – ich zadaniem jest głównie korekcja aberracji
chromatycznej i wzmocnienie siły refrakcyjnej soczewki.
Siłę refrakcyjną, czyli zdolność załamywania światła,
mierzy się w dioptriach. Dioptria jest odwrotnością
ogniskowej wyrażonej w metrach. W przypadku oka
ludzkiego ogólna siła refrakcyjna podczas patrzenia w dal
wynosi 59 dioptrii, co pozwala widzieć ostro przedmioty
oddalone o co najmniej 6 m. Wyżej wspomniałam, że
soczewka jest podczepiona do mięśnia rzęskowego, jego
skurcze powodują zmianę krzywizny soczewki, czyli
akomodację oka. Dzięki temu możemy widzieć przedmioty
zarówno w dali, jak i w bliży. U młodego człowieka
siła refrakcyjna oka może zmienić się o 14 dioptrii, co
umożliwia wyraźne widzenie obiektów odległych od 6
cm do 6 m od oka. Zdolności akomodacyjne mają swoje
fizyczne ograniczenie choćby w tym, że soczewka generuje
tylko około 30% siły refrakcyjnej oka, a współczynniki
refrakcji pozostałych elementów układu optycznego są
stałe. Jeśli więc autor planuje opisać postać, której sokoli
wzrok pozwala widzieć ostro na 100 m to niestety, ale
fizjologia twardo odbierze takiemu bohaterowi zdolność
widzenia z bliska.
Warto w tym miejscu wspomnieć, że ze
względu na bardzo prostą budowę ommatidium
i małe rozmiary, nie są one zdolne do akomodacji.
Owady widzą w szerokim spektrum i bardzo szybko
EWA SZUMOWICZ
PUBLICYSTYKA
(o tym w dalszej części artykułu), ale niestety nieostro.
Siatkówka
Właściwe komórki receptorowe zlokalizowane są
w siatkówce. W niej też zlokalizowane są neurony czuciowe
I rzędu, czyli komórki dwubiegunowe oraz neurony
II rzędu zwane komórkami zwojowymi. W przypadku
zmysłu wzroku, w odróżnieniu np. od zmysłu dotyku, nie
ma czegoś takiego jak długie sznury nerwów czuciowych,
które komórki nerwowe II rzędu napotykały dopiero
w rdzeniu kręgowym. Wszystko odbywa się niejako na
miejscu. Więcej, oczy człowieka (i wszystkich kręgowców)
są inwertowane, to znaczy, że komórki zwojowe znajdują
niejako na zewnątrz, potem komórki dwubiegunowe,
a dopiero pod nimi leżą właściwe komórki receptorowe.
Światło w pierwszej kolejności musi przeniknąć przez całą
siatkówkę, by dotrzeć do receptorów.
Bezpośrednimi komórkami receptorowymi są czopki
i pręciki. Generalnie ich budowa jest podobna do siebie,
główną różnicą jest barwnik wzrokowy, jaki zawierają. Ilość
czopków w ludzkim oku wynosi około 4,5 mln. Pręcików
jest sporo więcej (około 90 mln), przy czym zgromadzone
są głównie na obwodzie. Poza czopkami i pręcikami istnieją
też czopki podwójne, u ssaków niewystępujące, a będące
najpowszechniejszym typem receptorów wzrokowych
np. u ptaków. Tu wspomnę, że wprowadzenie bohaterowi
ptasich oczu z tym typem komórek receptorowych dałoby
mu dodatkową zdolność widzenia światła spolaryzowanego.
Z fotoreceptorami bezpośrednio kontaktują się komórki
sześcienne. Zawierają one barwnik melaninę i ich zadaniem
jest tworzenie błony przeciwodblaskowej, tak, aby światło
O wzroku
nie rozprzestrzeniało się poza obszar, na który pada
bezpośrednio obraz przedmiotu.
Najbardziej charakterystycznym elementem budowy
zarówno pręcików, jak i czopków są kolumny krążków
błoniastych, zbudowanych z wpuklonych fałdów błony
komórkowej. To na ich powierzchni zgromadzone są
barwniki. Jak już wspomniałam, główną różnicą między
czopkami a pręcikami są fotopigmenty, w pręcikach
zgromadzona jest rodopsyna, w czopkach trzy odmiany
jodopsyny. Przy okazji wspomnę, że pręciki zawierają
znacznie więcej barwnika niż czopki, przez co są sporo
wrażliwsze na światło, ale jednocześnie ich praca jest
wolniejsza (co wyjaśnię dalej).
Fotopigmenty to właściwie kompleksy retinalu
z białkiem. W przypadku pręcików jest to skotopsyna, zaś
w czopkach jedna z trzech fotopsyn. To właśnie od budowy
białka zależy zarówno maksimum absorpcji, jak i czułość
fotopigmentu.
Sam mechanizm reakcji na fotony światła jest prosty
i wspólny dla wszystkich barwników wzrokowych. Retinal
jest pochodną witaminy A i zawiera szereg sprzężonych
wiązań podwójnych. Może on istnieć w dwóch formach
izomerycznych cis i trans, przy czym cis jest mocno
niestabilną formą, której istnienie jest możliwe tylko
w ciemności. Już jeden foton jest zdolny spowodować
jego przejście do dużo stabilniejszej formy trans. Białkowa
część barwnika może tworzyć kompleks tylko z formą cis,
w momencie oświetlenia retinal przechodzi w formę trans
i oddziela się od białka, które zmienia konformację, co
uruchamia kaskadę reakcji chemicznych wewnątrz komórki.
9
PUBLICYSTYKA
Tak powstaje pierwotny sygnał. Jego dalsze przesyłanie,
aż do wygenerowania impulsu pobudzającego komórkę
nerwową,
jest
skomplikowanym,
wieloetapowym
mechanizmem. Opsyny są powiązane z białkami G,
wydawałoby się, że mechanizm działania kaskady
wzmacniania sygnału będzie taki sam, jak w innych
receptorach posiadających analogiczne białko, np. receptorze
smaku słodkiego. I tu jest właśnie niespodzianka. Przy
wszystkich opisywanych dotąd przeze mnie komórkach
receptorowych powtarzałam, że reakcja na sygnał
powoduje depolaryzację komórki i wygenerowanie sygnału.
W odróżnieniu jednak od reszty organizmu, w przypadku
pręcików i czopków stanem podstawowym jest właśnie
zdepolaryzowanie błony komórkowej. Pobudzenie
białka receptorowego za to wywołuje hiperpolaryzację,
która to u wszystkich pozostałych receptorów zmysłów
takowy receptor wyłączała. Czyli w przypadku zmysłu
wzroku mechanizm powstawania sygnału jest dokładną
odwrotnością w stosunku do pozostałych zmysłów.
Mechanizm wzmacniania sygnału świetlnego przez
kaskadę białka G jest bardzo wydajny, można dzięki
niemu uzyskać sygnał już z rozpadu pojedynczego
kompleksu barwnika wzrokowego, czyli w praktyce
wykryć pojedynczy foton. Ma jednak jedną główną wadę
– jako że jest skomplikowany i wieloetapowy, cechuje
się pewną bezwładnością. Komórka potrzebuje czasu, by
powrócić do podstawowego stanu. Jeśli krótkie błyski
światła będą częstsze niż czas, w którym komórki czopków
i pręcików zdołają się zregenerować, powstanie wrażenie
światła ciągłego. Na tym właśnie mechanizmie opiera się
działanie telewizji i kinematografii. Częstotliwość błysków,
jaka musi być, by powstało wrażenie ciągłości nazywa się
częstością krytyczną i jest różna dla czopków i pręcików.
Czopki wymagają sporo wyższej częstości, około 50 Hz,
dla pręcików, m. in. z powodu dużej ilości barwnika do
odtworzenia, jest to 16 Hz. Przy czym warto wiedzieć,
że np. wyczerpanie umysłowe znacznie obniża obie te
wartości.
I w tym momencie doszłam do wspomnianego
na wstępie przeze mnie „sokolego wzroku”. Owady
i ptaki, ze względu na przystosowanie do błyskawicznie
zmieniającego się podczas lotu otoczenia, mają niezwykle
wysokie częstości krytyczne – w przypadku ptaków ponad
100 Hz, a u owadów 200-300 Hz (przy tak wysokiej
częstości można powiedzieć, że owady widzą w czasie
rzeczywistym). Osoba obdarzona przez autora sokolim
wzrokiem nie mogłaby oglądać telewizji, bo zamiast
ciągłego obrazu widziałaby serię krótkich błysków.
Widzenie dzienne i nocne
Sporym problemem, z jakim musi się uporać zmysł
wzroku, są zmiany oświetlenia. Natężenie światła
w środowisku cechuje się ogromnym zakresem, od 100000
luksów w pełnym słońcu po 0,2 luksa w bezksiężycową
gwiaździstą noc. W związku z tym musiały zostać przez
ewolucję wytworzone mechanizmy adaptacyjne ułatwiające
funkcjonowanie w tak zmiennych warunkach. Pierwszym
10
jest tęczówka, która działa jak przesłona w aparacie,
zmniejszając lub zwiększając ilość światła, jakie dociera
do wnętrza oka przez źrenicę. Kolejnym mechanizmem
jest adaptacja fotochemiczna. Gdy oko przystosowuje
się maksymalnie do ciemności, w receptorach znacząco
wzrasta stężenie barwników wzrokowych, przez to
czułość na światło. Gdy tak przystosowane oko zostanie
potraktowane silnym światłem, cały nagromadzony
dodatkowo zapas fotopigmentów gwałtownie się rozkłada
– człowiek zostaje na chwilę oślepiony. Choć mocno
nieprzyjemny, ten mechanizm adaptacyjny jest niezwykle
skuteczny, bo w krótkim czasie może obniżyć pobudliwość
receptorów do 25000 razy. Równolegle do niego przebiega
proces obniżania potencjałów elektrycznych neuronów, co
prowadzi do dalszego spadku wrażliwości siatkówki. Innym
mechanizmem, będącym bezpośrednim przystosowaniem
do długiego jasnego światła, jest aktywacja fosfodiesterazy
w błonie receptora, która to powoduje powstawanie
hiperpolaryzacji komórki bez generowania sygnału dla
neuronu, czyli niejako jej częściowe wyłączenie. Wszystkie
te mechanizmy razem wzięte sprawiają, że oko maksymalnie
przystosowane do ciemności jest blisko milion razy bardziej
wrażliwe na światło, niż oko maksymalnie przystosowane
do światła. A nie jest to jeszcze graniczna wartość zmiany
czułości – większa występuje u np. kotowatych. W obrębie
naczyniówki posiadają one błonę odblaskową, przez co
do receptorów dociera więcej światła rozproszonego, co
znacząco podnosi ich zdolność widzenia w ciemności.
Oprócz opisanych wyżej mechanizmów adaptacyjnych
istnieje jeszcze jeden, dużo bardziej skomplikowany,
czyli posługiwanie się dwoma mechanizmami widzenia:
dziennym (fototropowym) i nocnym (skototropowym).
Pierwszy jest oparty głównie na widzeniu barwnym za
pomocą czopków i u człowieka, będącego zwierzęciem
dziennym, jest dominujący. Choć czopki wymagają znacznie
silniejszego światła niż pręciki, to widzenie fototropowe
jest dużo ostrzejsze – związane jest to z tym, że na jedną
komórkę zwojową przypada znacznie mniej czopków (kilka
–kilkanaście), niż analogicznie pręcików. W tym ostatnim
przypadku na jedną komórkę zwojową może przypadać
nawet 250 pręcików, co znacznie zwiększa czułość, ale
jednocześnie znacząco osłabia ostrość widzenia. Neuron
wyśle impuls do centralnego układu nerwowego, jeśli
tylko kilka połączonych z nim rozproszonych pręcików
wygeneruje sygnał, ale jednocześnie pole, z jakiego
zbiera sygnały jest całkiem spore, więc doprecyzowanie,
skąd właściwie dobiegł foton jest znacząco utrudnione.
By poprawić opisaną sytuację, ewolucja obdarzyła oko
ciekawym mechanizmem. Jeden czopek jest połączony
wypustkami z około pięćdziesięcioma sąsiednimi pręcikami
i może zostać przez nie pobudzony, mimo że sam otrzymał
zbyt mało światła, by wygenerować sygnał. W ten sposób
obraz zostaje doprecyzowany.
Widzenie dzienne jest dużo ostrzejsze, a dzięki
obecności trzech różnych odmian barwników wzrokowych
jest widzeniem barwnym. Każdy czopek ma tylko jeden
rodzaj fotopigmentu, jednak już komórka zwojowa nie musi
być połączona z tylko jednym wybranym typem czopków.
EWA SZUMOWICZ
PUBLICYSTYKA
Ma to spore znaczenie w uzyskiwaniu efektu widzenia
kolorów dopełniających. Barwniki wzrokowe w przypadku
człowieka reagują najsilniej na fale długości około 450 nm
(czopki „niebieskie”), około 540 nm (czopki „zielone”) oraz
580 nm (czopki „czerwone”). Jednak u innych zwierząt te
wartości mogą być inne. Jak widać, dwie ostatnie wartości są
stosunkowo bliskie sobie, a do pierwszej zieje spora dziura,
w której wrażliwość czopków jest znacząco niższa. Jeśli
miałabym sugerować autorom zmiany fizjologiczne oka
opisywanego przez nich bohatera: jeśli chcieliby poprawić
jego zdolność widzenia, to właśnie tu jest najlepsze miejsce
(ewentualnie można jeszcze wzmocnić opisany przez mnie
wyżej mechanizm obocznego pobudzana czopków, przez
co mocno wzrośnie ostrość widzenia nocnego). Należy
jednak pamiętać o jednej rzeczy: dla bohatera obdarzonego
dodatkowym rodzajem czopków albo czopkami o innych,
bardziej efektywnie ustawionych wrażliwościach na długość
fali, świat będzie wyglądał zupełnie inaczej, niż dla nas,
będzie miał zupełnie inne barwy.
Widzenie nocne, jako że pręciki zawierają tylko jeden
barwnik, jest monochromatyczne. I jest, jak już wyżej
opisałam, dużo mniej ostre. Wiąże się z tym pewne
zjawisko, zwane zjawiskiem Purkinjego, które to jest zmorą
wszystkich kierowców. Podczas zapadania zmierzchu
oko powoli przełącza się z widzenia fototropowego na
skototropowe, co po pierwsze pogarsza ostrość widzenia,
O wzroku
a po drugie zmienia się długość fali, na którą oko jest
najwrażliwsze z 550 nm, która to wartość jest wypadkową
wrażliwości wszystkich fotopsyn, na 505 nm, czyli
szczyt wrażliwości rodopsyny. Wszystkie kolory ulegają
zniekształceniu, np. czerwień wydaje się czarna a trawiasta
zieleń dużo jaśniejsza niż w pełnym świetle dnia. Widzenie
się zmienia a ilość wypadków wzrasta.
Obróbka sygnału i ośrodki wzroku
Jak już wspomniałam, dwa najniższe piętra obróbki
sygnału, czyli komórki czuciowe I i II rzędu znajdują się
niejako na miejscu, w siatkówce. Pierwszym piętrem są
komórki dwubiegunowe, komórki amakrynowe i poziome.
Komórki dwubiegunowe przesyłają sygnał z receptorów do
komórek zwojowych, zaś amakrynowe służą do krzyżowego
modyfikowania sygnału miedzy komórkami przez włącznie
lub wyłączanie komórek dwubiegunowych.
W przypadku pręcików sprawa wygląda stosunkowo
prosto. Sygnał z receptora płynie do komórki dwubiegunowej,
z niej do komórki amakrynowej (gdzie zostaje ewentualnie
poddany modyfikacji), a z niej do komórki zwojowej.
W przypadku czopków jednak zaczynają się schody.
I to bardzo strome schody. Czopki bowiem kontaktują się
z dwoma rodzajami komórek dwubiegunowych. Jedne,
11
PUBLICYSTYKA
typu ON, na sygnał z receptora reagują depolaryzacją,
czyli zupełnie zwyczajnie przesyłają sygnał elektryczny do
komórki zwojowej. Komórki dwubiegunowe typu OFF za to
na sygnał z receptora reagują odwrotnie – hiperpolaryzacją,
co nie tylko wyłącza komórkę dwubiegunową, ale też
połączoną z nią komórkę zwojową.
Każda komórka zwojowa jest połączona z kilkunastoma
komórkami dwubiegunowymi w ten sposób, że tworzą tak
zwane pola recepcyjne. W uproszczeniu są to jakby dwa
okręgi, gdzie wewnątrz znajdują się komórki dwubiegunowe
typu ON, a na zewnątrz typu OFF (albo odwrotnie, istnieją
w oku układy o odwróconej strukturze). Żeby jeszcze
bardziej skomplikować sytuację, wszystko to jest połączone
krzyżowo ze sobą i sąsiednimi polami recepcyjnym
komórkami amakrynowymi, które mogą włączać i wyłączać
oba typy komórek dwubiegunowych. Całość tworzy
bardzo skomplikowany układ, którego głównym celem
jest uzyskanie jak najwyższej ostrości widzenia. Istnienie
pól recepcyjnych, poza wyostrzeniem kontrastów oraz
umożliwieniem widzenia barw dopełniających, pozwala na
szybką reakcję na ruch, co w dużym uproszczeniu wygląda
w ten sposób, że niewielkie przemieszczenie się światła
ze środka pola do jego brzegu wywołuje błyskawiczną
reakcję komórki zwojowej (wyłączenie jej albo włączenie).
Widzenie barw dopełniających oraz kontrastów (np. granic
kształtu) odbywa się na podobnej zasadzie, przy czym
reakcja niekoniecznie musi być zerojedynkowa, co znów
umożliwia widzenie stanów przejściowych, np. odcieni
szarości.
Żeby jeszcze skomplikować obraz, nie wszystkie
komórki zwojowe reagują tak samo. Część działa na
zasadzie ON/OFF i te zwane są komórkami M u człowieka
a Y u kota. Służą one jako detektory ruchu oraz do określania
lokalizacji obiektu w przestrzeni. Komórki P u człowieka
(X u kota) odpowiadają za widzenie barwne oraz widzenie
przedmiotów stacjonarnych, ich kształtu i wielkości oraz
widzenie obiektów poruszających się wolno. Cechują się
one wyżej wspomnianą liniową reakcją na sygnał, czyli
siła sygnału, jaki wysyła komórka zwojowa do wyższych
ośrodków wzrokowych jest wypadkową sygnałów ON
i OFF, jakie przekazują jej komórki dwubiegunowe.
Wspominam o nieco innych oznaczaniu rodzajów
komórek zwojowych u kota, bo i trochę inaczej przebiega
u niego dalsza obróbka sygnału wzrokowego. Kot bowiem
ma, jako przystosowanie do drapieżnictwa, dalsze ścieżki
obróbki sygnału rozdzielone zależnie od typu komórki
zwojowej. Można powiedzieć, że kot dosłownie oddzielnie
widzi ruch, a oddzielnie obiekt. Do tego ruch widzi ponad
trzy razy szybciej niż przedmiot, jaki się porusza. Warto
o tym wiedzieć, jeśli planuje się opisać bohatera o cechach
drapieżnika.
Konsekwencją posiadania oka inwertowanego jest
istnienie w siatkówce miejsca zwanego plamką ślepą. Jako
że neurony znajdują się na zewnątrz od receptorów, to ich
aksony po prostu muszą się przebić w którymś miejscu na
skos przez siatkówkę, by dostać się do wnętrza czaszki.
12
Przed dotarciem do ośrodków podkorowych mózgu
następuje skrzyżowanie dróg nerwów wzrokowych, przy
czym na przeciwległą stronę ciała przechodzą tylko sygnały
z wewnętrznej (nosowej) części siatkówki. Zewnętrzna nie
ulega skrzyżowaniu. Mówienie więc, że lewa półkula widzi
obraz z prawego oka i na odwrót jest nieprawdą – każda
półkula odbiera wrażenia z obu oczu. Ma to podstawowe
znaczenie do poprawnego widzenia steroskopowego
(przestrzennego). Dzięki niewielkim różnicom kąta, pod
jakim odbierany jest obraz, każda półkula mózgu może
ocenić odległość do obiektu, co stanowi podstawę widzenia
trójwymiarowego otoczenia. By jednak tak było, obie
gałki oczne muszą być naprowadzone na ten sam obiekt,
inaczej oczy przeszkadzają sobie nawzajem, co prowadzi
do funkcjonalnego blokowania jednego oka. Tak dzieje
się np. w przypadku zeza. Dlatego tak ważne jest leczenie
zeza w jak najwcześniejszym etapie życia dziecka – póki
nie utrwaliły się zmiany w mózgu, w innym wypadku może
nastąpić znaczne upośledzenie widzenia w blokowanym
oku oraz trwała utrata widzenia przestrzennego. To samo
dotyczy popularnych wśród autorów jednookich bohaterów
– oni, owszem, mogą nauczyć się częściowo kompensować
brak widzenia steroskopowego, ale opisywanie takiej postaci
jako świetnego łucznika jest bardzo, ale to bardzo mało
prawdopodobne (nie dość, że nie mają części pola widzenia,
to jeszcze odbierają otoczenie jako płaskie jak zdjęcie).
Po przejściu przez skrzyżowanie sygnał idzie tak zwaną
drogą siatkówkowo-kolankowo-korową do ośrodków
wzrokowych w płacie ciemieniowym. Nie jest to jednak
jedyna droga sygnału. Alternatywna droga, zwana
siatkówkowo-pokrywową, wiedzie do śródmózgowia.
Jest to droga filogenetycznie starsza, u ssaków jej rola
sprowadza się do detekcji ruchu, kierunku poruszania
się obiektów oraz uruchamiania reakcji gałek ocznych.
Wspominam o niej, bowiem cechuje się ona ciekawą
własnością: w pewnych sytuacjach (np. uszkodzenie drogi
głównej przesyłu sygnału albo płata ciemieniowego) może
stanowić niejako obwód zapasowy dla widzenia. To właśnie
ta droga i jądra podkorowe śródmózgowia odpowiadają
za słynne ślepowidzenie osób niewidomych całkowicie
lub z niedowidzeniem połowiczym, np. odruchowe
zatrzymywanie się przed jadącym pojazdem, mimo że ślepa
osoba nie obiera jego obecności świadomie.
Głównym jądrem podkorowym zmysłu wzroku jest
ciało kolankowate boczne. To w nim następuje wstępna
obróbka sygnału przed przesłaniem do ośrodków korowych.
Mówienie, że główne ośrodki korowe zmysłu wzroku
znajdują się w okolicy wzrokowej w płacie potylicznym
jest bardzo dużym uproszczeniem. Tu faktycznie znajduje
się część projekcyjna, czyli pole wzrokowe, gdzie następuje
odszyfrowywanie sygnałów z siatkówki, ale ośrodki
zmysłu wzroku nie ograniczają się tylko tego płata – są
liczne i rozsiane po całej korze mózgowej. Dla przykładu
za odpowiedź „gdzie jest przedmiot?” odpowiada ośrodek
zlokalizowany w okolicy ciemieniowej, a „jaki jest?” –
ośrodek w płacie skroniowym. Inny ośrodek też w płacie
skroniowym odpowiada za rozpoznawanie twarzy, a inny za
widzenie barw. Sam odbiór i analiza informacji wzrokowej,
EWA SZUMOWICZ
mimo sporego rozproszenia ośrodków, ma jednak charakter
całościowy. Jedyne miejsce, gdzie przebiega analiza
pojedynczych elementów, to pole wzrokowe. Przy czym
segregacja pojedynczych wrażeń przebiega tylko pionowo,
to znaczy, że neurony o tej samej funkcji (np. reagujące na
określone nachylenie) ustawione są w kolumny – poziomo
obraz jest już analizowany całościowo.
Ewa Szumowicz
Zmysł wzroku jest jak widać wyjątkowo skomplikowany.
Zapewne nie można go nazwać zmysłem najważniejszym
– w końcu da się bez niego żyć, co w przypadku utraty
propriocepcji czy równowagi jest znacząco utrudnione,
zaś w przypadku zmysłu bólu w ogóle na dłuższą metę
graniczące z niewykonalnością – jednak z czystym
sumieniem można go nazwać głównym. Jest też zmysłem,
który w literaturze obłożony jest mnóstwem różnych
przeinaczeń, które choć wyglądają efektownie, to sensu
w nich za grosz. Mam nadzieję, że choć kilka z nich
wyjaśniłam. Oraz podpowiedziałam, jak je ominąć albo
wprowadzić inne, oryginalniejsze supercechy wzroku. Bo
można, tylko wymaga to odrobiny wiedzy o tym, jak działa
ten zmysł.
Reszta to inwencja autora.
Urodziła się i wychowała na Mazurach w pięknej
miejscowości Pisz. Absolwentka Akademii Medycznej
w Gdańsku, wydział farmacji, aktualnie zamieszkała
w Szczytnie (choć akurat to się może szybko zmienić,
bo nie lubi długo mieszkać w jednym miejscu), prowadzi
jedną z tamtejszych aptek. W wolnym czasie czyta,
głównie polską fantastykę, oraz sama próbuje swoich
sił na tym polu, bez większych sukcesów. Interesuje się
wszystkim, od gotyckich zamków (zwiedziła ich ponad
trzydzieści i planuje w najbliższym czasie zwiększyć tę
liczbę co najmniej trzykrotnie), przez fizykę kwantową, po
językoznawstwo, choć jej największą miłością na zawsze
pozostaną rośliny lecznicze. Niepoprawna i nieuleczalna
kociara.
13
PUBLICYSTYKA
Karol Sus
Muzyka i komiks
W poprzednich felietonach nieraz akcentowałem,
jak liczne są powiązania pomiędzy komiksem a innymi
gałęziami popkultury. Rzeczywiście komiks czerpie całymi
garściami z innych dziedzin, zwłaszcza filmu i literatury.
Jest to o tyle oczywiste, że obie te sfery są w większym lub
mniejszym stopniu komiksowi pokrewne. Co jednak, gdy
mamy do czynienia z gałęzią kultury, która, przynamniej
z pozoru, z komiksem nie ma kompletnie nic wspólnego?
O ile w końcu film czy książka to twory fabularne, dające
łatwo przenieść się na język komiksu (lub też odwrotnie,
komiks łatwo można zaadaptować na potrzeby filmu czy
literatury), to w przypadku muzyki nie jest to już takie
proste.
Oczywiste jest, że w przypadku mariażu komiksu
i muzyki trudno jest o tak ścisłe powiązanie, jak w przy
literaturze i filmie. O ile w tym drugim przypadku można
odnaleźć całe mnóstwo przykładów zwykłych adaptacji,
zarówno z języka filmu i książki na komiks (komiksowa
seria „Star Wars” i „Conan”, „Zmierzch”, Trylogia
Stiega Larssona czy wreszcie „Hobbit”), jak i odwrotnie,
z komiksu na literaturę i film (książka na podstawie przygód
Thorgala, wiele filmów o komiksowych superbohaterach),
o tyle w przypadku muzyki zwykłe przeniesienie treści
utworów na karty opowieści graficznej nie jest już takie
Acid Drinkers „La Part Du Diable” rys. Aleksandra Spanowicz
14
proste. W tym przypadku szlaków i powiązań należy szukać
zdecydowanie głębiej. Tym lepiej, gdyż każdy odnaleziony
trop daje o wiele większą satysfakcję.
Najczęściej to komiksy są inspiracją dla muzyków.
Wiele postaci rodem z amerykańskiego komiksu
superbohaterskiego wstępuje w rapie. I są to zarówno
jako bohaterowie tekstów, jak i alter ego samych raperów.
Pseudonimy takie, jak DJ Green Lantern, Dr Octagon (jawne
nawiązanie do postaci Dr Octopusa, jednego z wrogów
Spidermana) czy Dr Dooom mówią same z siebie. Inni
z kolei inspirują się komiksem podczas tworzenia tekstów
swoich piosenek. W swoich utworach po postaci lub
wydarzenia z uniwersum Marvela bądź DC Comics sięgają
między innymi Jay-Z (w utworze „Kingdom Come”),
Cannibal Ox („Battle of Asgard”) czy Method Man („The
Riddler”).
Polski hip hop także nie oparł się inspiracjom
trykociarzami. Na płycie „Karty sim” grupy RH- (wspólny
projekt Hadesa z HIFI Bandy oraz Raka z DwaZera)
Disturbed “Ten Thousand Fists” rys. Todd McFarlane i Greg
Capullo
KAROL SUS
PUBLICYSTYKA
pojawia się kawałek „Komiks”, nawiązujący do stylistyki
amerykańskiego mainstreamu (raperzy śpiewają między
innymi o tym, że „życie to nie komiks DC czy Marvela. Masz
kłopoty, nie widzisz superbohatera”). Z kolei Oxon pod
koniec 2012 roku wypuścił utwór „Bohater”, zapowiadający
jego drugą już długogrającą płytę. Ma ona być w całości
poświęcona tematyce komiksowej.
Rap i hip hop to nie jedyne gatunki muzyki odwołujące
się do komiksu. Fani opowieści graficznych oraz cięższych
brzmień także znajdą coś dla siebie. Najlepszym tego
przykładem może być płyta „Dark Saga” grupy Iced
Earth. Ten amerykański zespół grający power metal
stworzył album w całości poświęcony sztandarowej
postaci wydawnictwa Image – Spawnowi, czarnoskóremu
policjantowi, który po śmierci, zaprzedawszy duszę diabłu,
powraca na ziemię pod postacią potwora. Okładkę tej płyty
narysował zresztą sam Todd McFarlane, twórca postaci
Spawna. Krążek był przygotowywany pod kątem ścieżki
dźwiękowej powstającego wówczas filmu o Alu Simmonsie
(tak nazywała się postać Spawna przed śmiercią). Może
to i lepiej, że ostatecznie go nie wykorzystano (nie
ujmując nic zespołowi Iced Earth). Płyta tak czy inaczej
trafiła do sprzedaży jako samodzielny album, a film
zyskał niekonwencjonalną i genialną oprawę dźwiękową
zapewnioną między innymi przez takie duety, jak Marilyn
Manson i Sneaker Pimps, Korn i Dust Brothers, Metallica
i DJ Spooky, Prodigy i Tom Morello oraz Sepultura i Atari
Teenage Riot. Świetne połączenie ostrych, gitarowych
riffów z elektroniką to nawiasem mówiąc jedyna zaleta tego
kiczowatego do granic możliwości filmu. Po komiksy sięgał
także zespół Anthrax wykonujący thrash metal. Na płycie
„Among the Living” znajduje się utwór zatytułowany „I Am
the Law”, poświęcony postaci Judge Dredda.
Kula Shaker “K” rys. Dave Gibbons
Okładka albumu „Dark Saga” to nie jedyna przygoda
kanadyjskiego rysownika, Todda McFarlane’a, z muzyką.
Tworzył on także rysunki do teledysku „Do the Evolution”
Pearl Jamu oraz okładki płyt „Follow the Leader” zespołu
Korn, „Ten Thousand Fists” Disturbed (wraz z innym
znanym rysownikiem Gregiem Capullo) i „Deal with the
Devil” Lizzy Borden.
Swoimi grafikami ozdobili płyty także inni znani
rysownicy. Znajdują się wśród nich takie sławy, jak Dave
Gibbons („Strażnicy”) i jego okładka albumu „K” formacji
Kula Shaker, Simon Bisley (znany przede wszystkim
ze swoich odjechanych rysunków w serii „Lobo”) wraz
z frontem krążka „Thrall: Demonsweatlive” grupy Danzig,
Barry Windsor-Smith (m.in. „Weapon X”, kanon komiksu
o Wolverine), który przygotował okładkę dla zespołu The
Byrds („Preflyte”), Alex Ross i jego współpraca z zespołem
Anthrax (dla którego przygotował dwie okładki: dla płyty
„We’ve come for you all” i singla „Fight’em ‘til you
can’t”), a także Vince Locke i jego prace zdobiące płyty
zespołu Cannibal Corpse (m.in. krążek „Eaten Back to
Life”). Joe Satriani zaś miał niewątpliwy zaszczyt nawiązać
współpracę z samym Jackiem Kirby’m, współtwórcą wielu
kultowych postaci Marvela. Krążek „Surfing with the Alien”
zdobi Silver Surfer naszkicowany przez Mistrza. Esteban
Muzyka i komiks
Oniricous “Ritos Diabolicos” rys. Esteban Maroto
Maroto nie jest może tak bardzo znanym nazwiskiem
w komiksowym światku, ale rysownik ten (tworzący
pomniejsze serie dla Marvela, DC czy Warrena) ma na
koncie okładkę dla hiszpańskiego zespołu deathmetalowego
Oniricous. Płyta ozdobiona pracą Hiszpana nosi tytuł „Ritos
Diabolicos”.
Polscy rysownicy także użyczają swego talentu jako
projektanci okładek. Najlepszym tego dowodem jest front
ostatniej płyty jednej z bardziej znanych thrash metalowych
15
Dennis Wojda), czy krótkie formy w ramach antologii
„Chopin. New Romantic” i „Praga Gada. O wojnie”.
Jednocześnie Ostrowski narysował wiele okładek do płyt,
nie tylko swojej kapeli, ale także takich wykonawców, jak
Myslovitz, Pustki, Marcin Rozynek, Budyń, Lao Che. Co
ciekawe, były perkusista zespołu, Jacek Frąś, także jest
komiksiarzem („Kaczka, „Glinno”). Ernesto Gonzales,
rysownik tworzący między innymi dla legendarnego
„Produktu” Michała Śledzińskiego, odpowiada natomiast za
oprawę graficzną teledysku Mariki i Maleo Reggae Rockers
„Idziemy w noc” z albumu „Morowe Panny”.
Danzig “Thrall: Demonsweatlive” rys. Simon Bisley
kapel polskiej sceny, Acid Drinkers. Okładka do „La Part Du
Diable” została przygotowana przez rysowniczkę komiksów
Aleksandrę Spanowicz (np. „Buty” do scenariusza Jerzego
Szyłaka). Krzysztof Ostrowski, wokalista grupy Cool Kids
of Death, jest jednocześnie rysownikiem komiksów. Artysta
ten ma na swoim koncie takie komisy, jak „Plastelina”,
„Nadzwyczajni. Pantofel panny Hofmokl” (scenariusz
Anthrax “We’ve come for you all” rys. Alex Ross
16
Wszystkie te przykłady to jedynie czubek góry lodowej
licznych nawiązań i inspiracji, jakie dają sobie nawzajem
komiks i muzyka. Nie wspomniałem tu o muzykach
tworzących komiksy (oprócz Krzysztofa Ostrowskiego
i Jacka Frąsia), a także komiksiarzach tworzących muzykę
(jak chociażby ceniony w Stanach Zjednoczonych scenarzysta
Grant Morrison). Pominąłem albumy opowiadające bądź
to o muzykach, bądź o miejscach z nimi związanych.
Celowo nie wspomniałem wreszcie chyba o najgłośniejszej
przygodzie pomiędzy komiksem a muzyką, czyli o własnej
komiksowej serii zespołu Kiss wydawanej przez Marvel.
Nic nie napisałem o związkach z komiksem Beatlesów,
Eltona Johna czy żony Davida Bowie’go. Przemilczałem
także przykłady komiksowych teledysków. Cóż, materiału
zostało na jeszcze niejeden felieton.
Karol Sus
Rocznik ‘88. Absolwent Uniwersytetu WarmińskoMazurskiego w Olsztynie. Wychowany na micie
amerykańskiego snu. Wciąż jeszcze wierzy, że chcieć – to
móc. Wolnościowiec. Kinomaniak, meloman, mól książkowy.
Namiętnie czyta komiksy. Szczęśliwy mąż i ojciec.
KAROL SUS
OPOWIADANIA
Maria Dunkel
Polowanie na czarnoksiężnika
Ilustracja: Kornel Kwieciński
Powiedziano im, że na całym świecie nie ma
piękniejszego miejsca. Wśród żółtych, pofalowanych
wydm Kresis było jak okruch raju, który spadł do wymiaru
śmiertelników. Opowieści i ryciny zgadzały się, że będą
zachwyceni tym, co ujrzą.
– To miejsce miało być ładne – stwierdził wobec
tego Devi, zaledwie wylądowali przed bramą w niskim,
skleconym z kamienia i brył jałowej ziemi, wałem. –
Wiedziałem, że to wszystko kłamstwa.
Bramę tworzyła wyrwa w murze, nad którą ktoś powiesił
kawałek drewna z wyskrobanymi słowami modlitwy:
„Niech oko Słońca spogląda na Kresis”. Tutejsi byli więc
wyznawcami świetlistej religii, czcili Słońce jako boga
dobra i piękna, a Księżyc symbolizował zło i brzydotę.
Proste, dualistyczne wyznanie, które nie budziło obaw
w przybyszach nawet tutaj, pośrodku Złotej Pustyni, całkiem
licznie zasiedlonej przez kanibali i czarnoksiężników.
Przeszli pod deską, ramię w ramię, smok rozmiarów
konia, z czarno-złotymi łuskami i pierzastymi skrzydłami
złożonymi równo przy bokach. Obok niego uzbrojony
mężczyzna o czarnej skórze i popielatych włosach, w jasnym,
luźnym ubraniu, na którym osiadł pył. Obaj wodzili wokół
oczami: smok żółtymi, człowiek szarymi.
Opowieści mówiły o Kresis jako o zbudowanym na planie
idealnego koła, co akurat było bliskie prawdzie. W centrum
osady znajdować się miała ogromna fontanna, z której biła
świeża, krystaliczna woda. W istocie fontanna okazała się
zwykłą studnią artezyjską. Woda ciurkała z wywierconego
w ziemi otworu niemrawo, jakby bez przekonania, tworząc
dookoła niewielki, ciepły, zapiaszczony basenik. W kałuży
taplało się stadko jaskółek, strosząc piórka i świergoląc bez
chwili wytchnienia. Najwyraźniej robiły przerwę w swej
podróży do zimowisk.
Dookoła sadzawki zbudowano, jeden przy drugim, domy.
Były koślawe i miały nieregularne kształty, a wzniesiono
je z tego samego słabej jakości budulca co wał. Za okna
służyły wybite w ścianach otwory, za drzwi zaś szmaty, które
rozsuwano na boki, ilekroć ktoś chciał wejść do środka.
Za drzwiami, w dusznych wnętrzach domów, widać było
niekiedy jakiś ruch. W cieniu spał wyliniały, chudy kundel,
chroniąc się przed skwarem wieczoru.
Przed jednym z budynków leżało kilka wielbłądów.
Siodła miały zdjęte z grzbietów i w spokoju przeżuwały
paszę. Najwyraźniej już je napojono, nie ciągnęły bowiem
do wody. Gdy ujrzały smoka, zareagowały z filozoficznym
spokojem, nie zauważając w tym dziwnym stworzeniu
żadnej groźby. Jedno ze zwierząt rozwarło szeroko pysk
i zaryczało, prezentując żółte, zniszczone zęby.
– Wygląda to na gospodę – mruknął czarnoskóry
Polowanie na czarnoksiężnika
człowiek, patrząc na deskę przybitą na budynku, przed
którym przeżuwało stado. – Czy coś podobnego.
– Raczej coś podobnego, Ravkenie – ocenił smok.
– Tak czy siak, napiłbym się piwa.
– A ja mleka. Kawałkiem mięsa też bym nie pogardził.
Ravken poklepał sakiewkę. Brzęczały w niej monety,
całkiem sporo, co zdarzało się rzadko.
– Zostaniesz na zewnątrz? – spytał, oceniając wzrokiem
drzwi, które wydawały się za niskie nawet dla niego, a co
dopiero dla smoka.
– Z wielbłądami? Cudowne masz o mnie mniemanie –
stwierdził wzgardliwie Devi, ale odszedł do bajora wokół
studni i zanurzył w nim pysk, żeby się napić.
Jaskółki całym stadem przeleciały na drugą stronę kałuży,
sprawiając wrażenie raczej ostrożnych niż spłoszonych.
Ravken wszedł do wnętrza budynku. Nie pomylił się
co do jego przeznaczenia, faktycznie była to gospoda,
a przynajmniej miejsce, gdzie można się napić. W środku
stały drewniane stoły i ławy, solidne, chociaż nadgryzione
zębem czasu. Nie było tłoku, tylko dwie grupki siedziały na
środku. Jedną stanowiło trzech mężczyzn w szarych szatach
do kostek i chroniących przed słońcem czapkach. Drugą
znacznie większa gromada ludzi, którzy z całą pewnością
nie wyglądali na tutejszych. Panował półmrok, rozpraszany
tylko sączącym się przez okna światłem.
Ravken usiadł przy jednym z wolnych stołów. Pojawił
się właściciel lokalu, ubrany w długą, szarą szatę, tak jak
część jego gości. Przez chwilę on i Ravken próbowali
odkryć, czy znają obaj jakiś język na tyle dobrze, by się
dogadać. Wreszcie zdecydowali się na meseleriński, chociaż
gospodarz znał go raczej szczątkowo.
– Piwo – powiedział mu Ravken. – Jedzenie. Nie świnia.
Na zewnątrz jest smok.
– Smok? – zszokował się mężczyzna.
– Smok. Dla niego mleko i mięso.
Gospodarz chyba zrozumiał, w każdym razie znikł na
zapleczu, odgrodzonym od głównej sali zasłoną. Czekając,
Ravken obserwował pozostałych gości. Jego uwagę zwróciła
większa grupa.
Była to banda uzbrojona po zęby, w noże, kusze, ba,
nawet włócznie. Nie dziwiło to specjalnie – Ravken też miał
przy sobie łuk, dwa noże i wielki sierp u pasa. Na pustyni po
prostu należało nosić broń.
Zbieranina wydawała się pochodzić ze wszystkich stron
świata. Ravken szczerze im współczuł – skórzane, nabijane
stalowymi ćwiekami ubrania wyglądały wspaniale, ale
właściciele musieli się w nich żywcem gotować, pocić jak
świnie i cierpieć od odparzeń oraz otarć.
Ravken nie musiał długo czekać na swoje piwo.
17
OPOWIADANIA
Podziękował gospodarzowi i umoczył usta w gęstym
trunku. Jako posiłek dostał mięsną sieczkę w ostrym sosie,
zawiniętą w suchy, sztywny placek. Smakowała lepiej niż
dobrze, chociaż była zaledwie letnia.
– Masz swoje mleko, Devi? – spytał telepatycznie
Ravken, dobierając się do posiłku.
– Mam. Niestety, jest z wielbłąda, nie kozy. I udziec też.
Ravken zastanowił się przelotnie, ile go te wszystkie
luksusy będą kosztowały, ale odłożył to do rozważenia na
później.
Jadł właśnie drugiego naleśnika, gdy spomiędzy
towarzyszy wychyliła się kobieta w skórach. Uwagę
zwracały jej spiczaste uszy, przebite licznymi kawałkami
stali, jak zwykły robić niezbyt przyjazne plemiona z Gór
Południowych. Głowę miała ogoloną, z wyjątkiem długiego
ogona rudych włosów, wyrastającego z czubka czaszki.
Zielone oczy błysnęły, gdy uśmiechnęła się chytrze do
Ravkena.
– Grasz w karty, samotniku? – rzuciła po meselerińsku. –
Brakuje nam jednej osoby do partii pola bitwy.
– Wariant pustynny? – domyślił się Ravken,
przeliczywszy potencjalnych graczy.
– Morski. Bliźniacy mają życiową zasadę, nie grają
w karty.
Ravken zerknął na wskazanych bliźniaków. Mieli
wąskie, kaprawe oczy, płaskie nosy i mnóstwo piegów na
spieczonej, czerwonej skórze, a przy tym byli niscy i chudzi.
Ale nożami, których każdy z nich miał aż nadto, pewnie
umieli się posługiwać.
Jeżeli Ravken miał jakąś życiową zasadę dotyczącą kart,
to brzmiała ona „graj, kiedy tylko możesz”. Toteż wstał,
zabrał talerz z jedzeniem i dzbanek, i przesiadł się do stołu
towarzystwa. Zrobiono mu miejsce na ławie między rudą
elfką a wielkim dryblasem, składającym się chyba tylko
z tłuszczu i muskułów.
– Przedstawię towarzystwo – powiedziała elfka. – Ja
jestem Teana.
Dryblas nazywał się Byczy, bliźniacy – Con i Pon,
blondynka z kolczykiem w nosie – Hana, jednooki, śniady
mężczyzna o kręconych włosach – San, uśmiechnięty
łagodnie trzynastolatek – Ezzie, ćmiąca fajkę z jakimś
zielskiem chłopobaba – Tirika. Gra zaczęła się od stawki
jednego złotego. Na ten widok Ravken uniósł lekko brwi.
– Nie masz tyle? – spytała Teana.
– Zawsze zaczynacie tak ostro?
– Lubimy ryzyko.
Ravken wzruszył ramionami, otworzył sakiewkę
i wyciągnął z niej złotą monetę, jedną z trzech, które miał
w środku. Gdy dostał do ręki karty, obejrzał je pobieżnie.
Ufał swojemu szczęściu, ale przezorność zwykle bardzo
pomagała.
– Cóż za brak zaufania – rzekła Hana, uśmiechając się
drapieżnie.
– Czasami sam siebie za niego nienawidzę – odpowiedział
Ravken przesadnie uduchowionym tonem.
– Ja zaczynam – rzekł Byczy i rzucił kartę.
Przez jakiś czas grali w milczeniu. Ravken jedną ręką
dojadał posiłek, Teana zaś próbowała zajrzeć mu w karty,
wcale nie dyskretnie. Na początku dobrze szło Ezziemu,
później prowadzenie na krótko podjął Ravken, wreszcie
wygrywać zaczął San.
18
– Rzadko spotyka się tutaj ludzi znających płynnie
meseleriński – powiedziała Teana. – Bywałeś na północy?
– Meselerińskiego nauczyłem się jeszcze jako dziecko,
od jednego z niewolników ojca – rzekł wymijająco Ravken.
Gdzie indziej takie słowa wzbudziłyby oburzenie
lub co najmniej zainteresowane, ale nie tutaj, na Złotej
Pustyni, gdzie niewolnictwo było powszechniejsze od mąki.
Nieistotne, że Ravken go nie popierał. Jakoś nie czuł ochoty,
by rozwodzić się w tym momencie nad swoimi poglądami
czy życiorysem.
– Kiepska odpowiedź na pytanie, złociutki – zauważyła
Hana, spoglądając na niego znad glinianego kubka, z którego
wysączyła łyk piwa.
– Bywałem na północy – potwierdził Ravken i wzruszył
ramionami na znak, że nie uważa tego za szczególnie
interesujące. – Wy, jak rozumiem, też.
– Oczywiście – potaknęła Teana. – Ludzie naszej profesji
ganiają od miejsca do miejsca, niesieni niespokojnymi
wiatrami po całym świecie jak on długi i szeroki.
– Ta znacząca przerwa na końcu była po to, żebym
zapytał, jakiej profesji, prawda?
Karta się odmieniła. Ravken wyciągnął asa i jednym
ruchem nadgarstka cisnął go na rosnący stosik, zmieniając
tym samym sytuację na swoją korzyść.
– Krążą o tobie liczne plotki, zarówno na północy,
jak i w tych okolicach. Ponadto masz charakterystyczną
twarz, Ravkenie Łowco Plugastwa – powiedziała Teana
z namysłem.
– Może z powodu tej wielkiej szramy? – zasugerował
Ravken, przeciągając palcami po długiej bliźnie,
przecinającej na ukos jego twarz.
Serce jednak w nim drgnęło. Oczywiście wiedział, skąd
towarzystwo mogło kojarzyć jego oblicze. Faraon rozsyłał
listy gończe do wszystkich większych miast, a na niejednym
widniała twarz Łowcy Plugastwa.
To naprawdę nie była jego wina, że kazano mu spokojnie
siedzieć i patrzeć, jak wielka hydra pożera na arenie
bezbronną kobietę. Jego skromnym zdaniem wskoczenie
na piasek i zarżnięcie stwora stanowiło atrakcję większą
od pospolitej rzezi. Tłum tę opinię podzielał, faraon, który
chciał zobaczyć niewierną konkubinę zjadaną przez pupilka,
niestety nie.
Oczywiście Złoty Władca nie podejrzewał, że jeżeli
wychłosta Ravkena do krwi i porzuci na pustyni, ten
przeżyje. Tyle że Łowca miał wrodzone szczęście i był dość
twardą sztuką. Przeżył.
A faraon się o tym w końcu dowiedział, co wywołało
w nim zajadłą, długotrwałą i – zdaniem Łowcy – cokolwiek
dziecinną wściekłość. W końcu od tamtej nieszczęsnej
hydry minęła już dobra dekada, a ten dalej rozsyłał swoje
listy i płacił słono za ravkenową głowę.
W okolicy Świętej Doliny, gdzie mieściło się miasto
faraona, ludzi to pewnie obchodziło. Problem w tym, że
dalej na wschód, zachód, północ i południe, gdzie ciągnęły
się tylko jałowe piaski, mieszkańcy mieli Złotego Władcę
gdzieś.
Teana uśmiechnęła się kącikiem ust.
– Mamy tę samą profesję – powiedziała.
Ravken zamaskował zdumienie. Łowcy, których znał
do tej pory, byli do niego podobni pod jednym względem
– ubóstwiali samotność. Poniekąd wynikało to z faktu, że
MARIA DUNKEL
OPOWIADANIA
stanowili kłótliwą zgraję wyrzutków, dla których brakło
na tym świecie lepszego, bezpieczniejszego, dobrze
płatnego zajęcia… w każdym razie nigdy nie natrafił na
zorganizowaną grupę łowców, a ludzie Teany, bo chyba to
ona rządziła, sprawiali wrażenie takowej.
W przedłużającej się ciszy Ravken ostatecznie rozgromił
przeciwników, rzucając kartę za kartą, aż ułożył cały wariant
morski. Zgarnął złoto i wsypał je do sakiewki. Później,
mając poczucie, że zastawiono na niego pułapkę, zapytał:
– Na co polujecie?
– Musisz zawsze dawać się tak łatwo manipulować? –
spytał go Devi z rozdrażnieniem.
– Na czarnoksiężnika – odrzekła Teana z chytrym
uśmieszkiem.
***
– Naprawdę, jesteś idiotą.
– Przestań.
– Powiedzieli ci, że szukają czarnoksiężnika i dałeś się
wrobić jak dziecko.
– Nie dałem się wrobić. Poszedłem z własnej woli.
– Głupiec! Nic z tego nie będziesz miał! Poderżną ci
gardło jeszcze przed odebraniem nagrody!
– Nie obchodzi mnie nagroda. Ograłem ich w karty na
dość, żebyśmy żyli godnie jakiś czas.
– Jesteś durniem.
Ravken westchnął ciężko.
Zrównała się z nim Hana, kołysząca się na grzbiecie
wielbłąda. Ravken, który szedł pieszo u boku Deviego,
musiał unieść głowę, by na nią spojrzeć.
– Kiepsko się czujesz? – spytała blondynka, źle
interpretując jego sapnięcia rezygnacji. – Myślałam, że
dobrze znosisz tutejszą pogodę.
Sądząc po czerwonej, spoconej twarzy Hany, ona znosiła
ją gorzej niż źle.
Właściwie tego dnia nie było tragicznie. Na błękitnym
niebie pojawiło się kilka strzępiastych chmur, które czasem
nawet przesłaniały słońce, dając odrobinkę wytchnienia.
Nie tyle od gorąca, co od palących promieni. Rozciągająca
się wokół pustynia wyglądała jak morze, lecz była żółta,
piaszczysta i przede wszystkim sucha.
– Znoszę – powiedział Ravken. – Ty nie?
– Bogowie, jestem ze Svarii – westchnęła Hana. – Byłeś
kiedyś w Svarii, Łowco?
– Tak. To daleko na północy, prawda?
– Na północy. Właśnie. Tam nawet w najpogodniejszy
dzień jest chłodno w porównaniu z tym piecem.
Svaria… pagórki, iglaste lasy, łąki na wiosnę obsypane
kwieciem. Piękny kraj, którego wspomnienie dało
Ravkenowi jakieś wskazówki, dzięki którym kontynuacja
rozmowy stała się możliwa.
– Krajobraz pewnie wydaje ci się nudny?
– On jest nudny!
– No, nie zawsze – sprostował Ravken. – Czasami na
pustyni można zobaczyć naprawdę przykuwające uwagę
formacje skalne… poza tym, żyje tu sporo stworzeń,
plemion…
Hana zatoczyła ręką łuk.
– Nuda – powiedziała z naciskiem. – A jeżeli tutejsze
stworzenia śmierdzą jak wielbłądy, nie chcę ich poznawać.
Polowanie na czarnoksiężnika
Ravken uśmiechnął się krzywo.
– Większość pewnie śmierdzi – przyznał.
Hana parsknęła i popędziła wierzchowca.
– Łamaczem damskich serc to ty nigdy nie będziesz –
rzekł Devi.
– Przecież jej nie podrywałem.
– Za to ona chciała się z tobą przespać, ale chyba doszła
do wniosku, że woli nie wysłuchiwać w międzyczasie twoich
opowieści o formacjach skalnych i poszła po kogoś innego.
Ravken zachichotał. Dyskretnie, żeby nie zwrócić uwagi
pozostałych. O ich telepatycznej komunikacji nikt nie musiał
wiedzieć.
Bo banda Teany, co tu dużo kryć, wciąż nie budziła
w nim zaufania.
***
Sypiali w namiotach z białego płótna, spędzając w nich
większość dnia. Wędrowali od zapadnięcia zmierzchu
do mniej więcej dziesiątej rano, nie był to więc marsz
szczególnie lekki i przyjemny. Ravken uważał, że Teana,
która była tutaj liderem, trochę za bardzo forsuje swoich
ludzi, zwłaszcza że ta banda zupełnie nie nadawała się do
podróży po pustyni.
Łowca nie miał namiotu. Zadowalał się osłoną skrzydła
Deviego, który chował tam także łeb, by samego siebie nieco
ukryć przed słońcem. Ich nowi towarzysze, gdy ujrzeli to
na pierwszym postoju, kręcili w zdziwieniu głowami. Teana
nawet podeszła.
– Nie chcesz namiotu? – spytała.
Ravken oderwał od ust bukłak z wodą i spojrzał na nią
z cienia smoczego skrzydła. Pokręcił głową.
– Dzięki. Przyzwyczaiłem się tak siedzieć. Nie mówiąc
o tym, że tu jest przewiewniej niż w namiocie.
Teana przeniosła spojrzenie na Deviego.
– Twój towarzysz jest małomówny, prawda? – rzuciła.
– Bogowie, ile bym dał za to, żeby miała rację.
– Zamknij się, Ravkenie. Beze mnie zginąłbyś
w przeciągu kwadransa.
– Raczej tak – powiedział Łowca na głos. – Opowiesz mi
coś więcej o tym czarnoksiężniku?
– Zaczynasz żałować, że do nas dołączyłeś?
– Nic z tych rzeczy. Po prostu przychodzi taka chwila,
gdy wypada dowiedzieć się czegoś więcej o bagnie, w które
się weszło. Ta jest chyba odpowiednia.
– Jak znam nasze szczęście, to bagno okaże się gnojówką
– przepowiedział Devi, pozytywny jak zawsze.
Teana usiadła na piasku.
– Jestem zaskoczona, że w ogóle się na to zdecydowałeś.
Nie powiedziałam ci prawie nic, co nie?
– Łowy są jak narkotyk – rzekł Ravken. – Nie trzeba
wiedzieć zbyt dużo, wystarczy, że ma się cel.
Teana uśmiechnęła się.
– Coś w tym jest.
– Czarnoksiężnik – przypomniał Ravken, którego nie
było tak łatwo zbyć, gdy już naprawdę chciał się czegoś
dowiedzieć.
– Czarnoksiężnik – mruknęła Teana i skubnęła dolną
wargę.
– Zastanawia się, ile ci powiedzieć – stwierdził Devi. –
Jak dla mnie ta sprawa cuchnie, Ravkenie.
19
OPOWIADANIA
– Prawie każda sprawa, w jaką wkładamy ręce, cuchnie
– zauważył Ravken.
– Ta ponadprzeciętnie – upierał się smok.
– Pojawił się nad Oazą Sancha, znasz ją? – odezwała się
Teana. – Oczywiście, każdy zna. Tamtejszą osadę pewnie
też. Jest dość duża i mają tam targ. No więc czarnoksiężnik
zjawił się tam i porwał dziecko. Później podobne porwania
zdarzały się w innych osadach. I wreszcie ten potwór popełnił
błąd. Wędrując przez pustynię, zaatakował karawanę
bogatego kupca. Porwał jego syna, gdy ten poił wielbłądy.
W wiadomym celu. Kupiec ogłosił na czarnoksiężnika
nagonkę i zaoferował nagrodę, więc podjęliśmy się zadania.
Ravken podrapał się po policzku, pokrytym szorstkim,
płowym zarostem.
– Dobrze rozumiem, że robicie to tylko dla pieniędzy?
– A ty robisz to dla czegoś innego?
Łowca skinął głową. Mógł całkiem uczciwie
odpowiedzieć, że owszem.
Teana roześmiała się.
– Czyli to dlatego nawet nie zapytałeś, ile wynosi
nagroda?
– Zapytaj. Zapytaj, durniu – naciskał Devi. – Może
będziemy mogli żyć z naszej działki chociaż przez tydzień,
ale jeśli się teraz nie dowiesz, zobaczymy ją jak świnia
niebo.
– A ile wynosi? – spytał Ravken, bo rada nie była głupia,
a poza tym Teana patrzyła na niego, jakby tylko czekając na
te trzy słowa.
– Dziesięć tysięcy sztuk złota, człowieku idei –
powiedziała Teana. – Jeżeli nam się uda, dostaniesz równy
podział. Dość, żeby zrobić to tylko dla pieniędzy, co nie?
– Kwartał, Ravkenie – rzekł Devi spokojnie. – Kwartał,
jeżeli spędzimy ten czas, chlejąc, ćpając, żrąc i opłacając
najdroższe dziwki. A jeśli nie…
– Nawet i rok, Devi.
– Nawet i rok.
***
– Wiesz, jak to w zasadzie wygląda? – spytała Teana.
Jechała na czele długiego sznura wielbłądów. Ravken
szedł obok niej z Devim u boku. Nogi tonęły mu w piasku,
ale dawał sobie radę. Przewędrował na piechotę spory
kawałek pustyni, mógł pójść jeszcze trochę.
– Co? – spytał teraz, zlizując pot, który mu się zatrzymał
na zaroście nad ustami.
– Czarnoksięski rytuał.
Ravken zadarł głowę i chwilę spoglądał w gwiazdy,
wyraźnie widoczne na niebie, jakby szukał natchnienia.
Teana ciągnęła:
– Wiesz przecież, po co porywają dzieci, prawda?
Potrzebują ich, bo niewinne żywoty są lepszym źródłem
czarnej magii, a oni ją zużywają i muszą gromadzić. Na
pewno o samej czarnej magii też wiesz sporo. Nie wyglądasz
na amatora, z żadnej strony.
– Nie jestem amatorem – zapewnił Ravken.
– Tak też wynika z historii, które o tobie słyszałam. Ale
czy wiesz, jak wygląda rytuał?
– Rozumiem, że ty wiesz.
– Jestem z plemienia krwawych elfów, a wśród nas nie
brakuje czarnoksiężników. Oczywiście, że wiem.
20
– Dlaczego chcesz mi o tym mówić?
– Nie jesteś ciekawy?
Ravken milczał chwilę.
– Czarnoksiężnicy z rodu Freyów, na Północy, skórowali
swoje ofiary, zbierali ich krew do balii i kąpali się w niej,
aby wypełnić swoje ciało mocą – powiedział. – Południowi
nacinają skórę i tańczą wokół rozpiętej na piasku ofiary,
by wprowadzić się w trans. Dopiero wtedy uśmiercają ją
pchnięciem w serce. Czarnoksiężnicy z Meselerinu mają
ołtarze, dookoła rysują kredą symbole i palą świece, po
czym rozpruwają ofiary od krtani po krocze… albo na
odwrót, nie pamiętam. Krwawe elfy tańczą wokół ofiar, palą
ogniska, biczują je i gwałcą, nim te zginą z wyczerpania. –
Spojrzał na Teanę. – Dla człowieka, który ma tatuaże, nie
liczy się, w jaki sposób zabije ofiarę. Jest w zasadzie jeden
warunek. Nie mogła ona nigdy nikogo zamordować. Akt
uśmiercenia drugiego człowieka rodzi energię, która zwykłą
osobę piętnuje skazą, a czarnoksiężnikowi daje więcej mocy.
W jednym i drugim przypadku odczłowiecza.
– Zabójstwo to ochrona przed czarnoksiężnikami? –
Teana wyraźnie próbowała ukryć, jak zaskoczona jest jego
tyradą.
Zaskoczona i pełna podziwu.
– Zabójstwo to akt czystego zła – odpowiedział Ravken.
– A jednak chcemy zabić czarnoksiężnika, prawda?
– Nie wiem jak ty, ale ja zostałem napiętnowany
morderstwem już dawno. Teraz tylko chciałbym unikać go
tak często, jak to możliwe… ale nie, kiedy mam wybierać
między morderstwem a przyzwoleniem na morderstwo.
– Człowiekowi z tak dziwną moralnością musi być
ciężko na tym świecie.
Ravken pokręcił głową.
– Wręcz przeciwnie. Jest mi znacznie łatwiej niż
niektórym.
Chociaż wielu ludzi nie potrafiło tego zrozumieć. Na
przykład Teana.
***
Im dłużej podróżowali razem, tym bardziej Ravken
miał wrażenie, że ludzie Teany zabrali wszystko oprócz
tego, co było naprawdę potrzebne. Po łowcach nagród –
bo bez wątpienia tym właśnie byli, wbrew zapewnieniom
o pokrewieństwie ich zawodów z zajęciem Ravkena –
spodziewał się jednak lepszego przygotowania. Mieli nawet
wino. Wino! Ravken nie gardził alkoholami, znał i lubił
niektórych ludzi, którzy potrafili dzień w dzień schlać się
do nieprzytomności. Sam przepadał za dobrym, chłodnym
piwem. Jednak zabieranie jakiegokolwiek trunku na podróż
po pustyni było po prostu marnowaniem miejsca na wodę.
– Miejmy nadzieję, że trafimy na jakąś oazę, zanim
wszystkim skończą się zapasy.
– Nie mam nic przeciwko, żeby pozdychali. – Deviemu
mętne wyjaśnienia Teany dotyczące czarnoksiężnika nie
przypadły do gustu i dawał temu wyraz na każdym kroku,
przez co można było przy nim dostać paranoi.
Ravken westchnął w duchu i dalej obserwował swoich
towarzyszy, którzy przed snem postanowili uraczyć się
ohydnym, ciepłym winem. Hana siedziała już między
bliźniakami, obmacywana przez obydwóch i nieco
wstawiona.
MARIA DUNKEL
OPOWIADANIA
Teana podeszła do Łowcy, który zajął sobie miejsce
nieco na uboczu.
– Pomóż mi – powiedziała, rozkładając mapę pustyni,
złożoną głównie z białych plam. Obciążyła końce małymi
kopczykami piasku. – Jesteśmy gdzieś tutaj. – Wskazała
palcem. – Musimy dotrzeć do Oazy Amrul.
– Dlaczego właśnie tam? – spytał Ravken.
– To najbliższa oaza w okolicy. Tam skierował się
czarnoksiężnik.
– Przyznam, że coś mnie intryguje – rzekł Łowca. –
Czarnoksiężnik wędruje od osady do osady, porywając dzieci
i gromadząc moc. Sądzę, że ma jej już dość, by korzystać
z portali i bez trudu przenosić się z miejsca na miejsce.
Gonienie za nim z wielbłądami ma jakikolwiek sens?
Teana patrzyła na niego. Jej zielone oczy błyszczały.
Odkorkowała bukłak z winem i napiła się. Smród alkoholu
dosięgnął Ravkena.
– Możesz powiedzieć mi, gdzie dalej powinniśmy iść,
czy nie? Bo ja nie jestem pewna.
– Obstawiam, że tam. – Ravken wskazał kierunek. –
Ale poczekajmy, aż pojawią się gwiazdy, to będę bardziej
precyzyjny, niż patrząc tylko na słońce.
– Dziękuję – powiedziała Teana i złożyła mapę. Nie
wstała jednak. – Wiesz, co myślę, Ravkenie?
– Czytać w myślach jeszcze nie umiem.
– Myślę, że jesteś intrygującym człowiekiem.
Spojrzał na nią. Patrzyła prosto w jego twarz.
– Dzięki.
– I uważam, że powinniśmy poznać się bliżej. Znacznie
bliżej.
– Mówię tylko, jakbyś nie zauważył. Ona chce się z tobą
przespać – powiedział Devi.
Ravken wzruszył ramionami.
– Będziemy mieć dużo czasu w czasie tej wyprawy. Już
się trochę poznaliśmy.
– Dlaczego jesteś taki zimny? – spytała Teana.
– Odpowiedz, że ponieważ jest brzydka. Proszę.
– Nie jestem zimny – powiedział Ravken.
– Proooszę.
– Wcale nie jest brzydka.
– Po prostu ci się nie podobam – stwierdziła Teana
zaczepnie.
– Patrz, sama na to wpadła!
– To nieprawda.
– No to bierz ją, idioto, póki możesz.
Ravken potrząsnął głową.
– Miałem kiedyś kobietę, którą kochałem. Była moją
żoną. Nie przepadam za…
– Podryw na zmarłą żonę. Jesteś innowatorem idiotyzmu
– ocenił Devi.
– Jesteś wierny zmarłej żonie? – powiedziała Teana,
unosząc brwi. – Od ilu lat?
– Nie całkiem wierny – rzekł Ravken. – Po prostu nie
jestem tego typu człowiekiem, za jakiego mnie masz.
– Jesteś więc wiecznym duchowym prawiczkiem? –
upewniła się Teana, teraz już jawnie kpiąc. – Napij się wina,
Ravkenie. Pomoże ci zapomnieć o żonie i twojej dziwnej
wierności. Możesz nawet krzyczeć jej imię.
Ravken odtrącił bukłak, który podsuwała mu tak
nachalnie, że lepki alkohol prawie chlapnął mu na twarz.
– Nie lubię wina – oznajmił.
Polowanie na czarnoksiężnika
– Nie lubisz wina, nie lubisz kobiet – stwierdziła Teana
kpiąco. – A co ty lubisz?
Nie zdążył odpowiedzieć, bo nachyliła się i go pocałowała.
Smakowała słodkim alkoholem. Spodziewał się, że zarost
dość mocno ją drapie, bo wsuwała język w jego usta nad
wyraz aktywnie. Prawdopodobnie nie umiała całować się
delikatnie, do takiego wniosku doszedł w ciągu tych kilku
sekund, gdy ledwie mógł oddychać.
– To lubisz? – spytała Teana.
Nie czekała na odpowiedź. Wstała, podniosła mapę
i odeszła w kierunku swojego namiotu.
– Idź – powiedział Devi, chowając łeb pod skrzydło. –
Idź i niech ci duchy pustyni bachorami pobłogosławią.
– Jak zawsze pesymista – stwierdził Ravken.
Wstał i ruszył za Teaną. Przed wejściem do namiotu
obejrzała się i posłała mu szeroki uśmiech, po czym
pozwoliła płótnu opaść, kryjąc się w środku.
W białym, chłodnym, wypełnionym światłem wnętrzu,
Teana dla odmiany była ciepła i ruchliwa. Pachniała piżmem,
ciężko, słodkawo.
Nad sobą Ravken za bardzo się nie zastanawiał, czując,
że w tym układzie jest najmniej istotnym elementem.
Równie cudowne uczucie roztapiania się w czymś większym
i wspanialszym towarzyszyło mu, poza tym namiotem,
jedynie po wielu godzinach modlitewnej medytacji.
***
Kiedyś
wspaniałe
miasto,
obecnie
zostało
najprawdopodobniej zupełnie zapomniane. Ruiny, które po
nim pozostały, zasypał piach i zarosły suchorośla. Sterczały
spośród kup żwiru i kamieni jak połamane zęby dawno
zmarłej bestii.
Ruin nie było na mapie Teany. Prawdopodobnie nikt
z żyjących nie pamiętał już nazwy tego miejsca. Wypalone
słońcem jak mumia, nie sprawiało zbyt ponurego wrażenia.
W czasie postoju, w pełnym słońcu, Ravken i Teana wybrali
się nawet je zwiedzić. Na kamiennych, zniszczonych murach
nie pozostał ślad malowideł czy napisów. Jeżeli jakieś tu
były, czas starł je do cna.
– I tak wszyscy skończymy, jeżeli nie zapiszemy się
w historii czymś wielkim – powiedziała Teana.
– Wszyscy tak skończymy – powtórzył Ravken. –
Nieważne, czego dokonamy, możemy najwyżej trochę to
odwlec.
– Są ludzie, którzy zmarli tysiąclecia temu, a jednak
wciąż się ich pamięta.
– Pamięta się imiona, które nie są niczym innym niż
paroma kroplami atramentu na papierze czy pergaminie –
zaprotestował. – Imiona nie są ludźmi.
W sercu miasta znaleźli szkielet, na wpół zasypany
piaskiem i zupełnie zbielały na słońcu. Kości,
zakonserwowane w suchym powietrzu, sterczały łukowato,
niemal nienaruszone. Zarazem wydawały się dziwnie kruche.
– Szkielet wieloryba – stwierdził Ravken.
– Daj spokój. Skąd wieloryb na środku pustyni?
– Nie wiem. Ale wiem, jak wygląda szkielet wieloryba. –
Odwrócił głowę, bo dostrzegł jakiś ruch kątem oka. Z cienia
jednego z budynków czmychał wychudły, wyliniały, czarny
kot. Coś z nim było nie tak i Ravken potrzebował zaledwie
chwili, by określić co. – Zmiennokształtny.
21
OPOWIADANIA
– Gdzie? – wydusiła Teana, rozglądając się tak
gwałtownie, że ogon jej rudych włosów strzelał w powietrzu
niczym bicz.
– Tam. Czarny kot. Z pewnością zmiennokształtny.
– Cholera jasna! – wrzasnęła Teana i rzuciła się we
wskazanym kierunku, zdejmując z pleców kuszę. – To on!
Czarnoksiężnik! Gdzie jest to cholerstwo?
– Tam, czmychnęło w tamten załom…
Teana padła na piach przy wskazanej szczelinie,
wycelowała i strzeliła. Ravken szczerze wątpił, by w ten
sposób mogła trafić cokolwiek, ale wyraźnie jej nie docenił.
Powietrze przeszył zwierzęcy wrzask.
– Spudłowałam! – Teana poderwała się na nogi.
Wyglądała, jakby straciła rozum. – Spudłowałam! Dostał
w udo! Nie stój tak, goń!
Ravken wreszcie się ruszył i podążył w kierunku, gdzie
czmychnął kot. Obiegł ścianę, pod którą dał nura. Oceniał,
22
że zwierzę, postrzelone w nogę, daleko nie ucieknie.
– To nie zwierzę, lecz czarnoksiężnik – zauważył Devi.
– Ale dlaczego z nami nie walczy? Miałby szansę.
Polecisz nad miastem?
– Tak. Nie wiem. Tu wszystko jest podejrzane, Ravken,
wszystko.
Za murem Łowca znalazł jamę, wykopaną w piasku przy
ukruszonym fundamencie. Nie była dość duża, by wcisnął
się do niej człowiek, ale dla kota wystarczyła aż nadto.
Teana błyskawicznie znalazła się przy Ravkenie.
– Tu wlazła!
– Ona? – mruknął Ravken.
– Idę po moich ludzi. Pilnuj tej jamy.
– Może mieć drugie wyjście.
– Czy nie po to on tam lata? – Wskazała niebo, na którym
widać było ciemną sylwetkę Deviego, i odbiegła.
– Ten kot wcale nie czmychnął do jamy, Ravkenie.
MARIA DUNKEL
OPOWIADANIA
Schował się w gruzach domu na skraju ruin.
– Myślisz o tym co ja?
– Dość już polegania na tych ludziach. Tak. Po stokroć.
Teana wróciła niemal biegiem, prowadząc bandę.
– Kopiemy tutaj – rozkazała, wskazując jamę. –
Choćbyście mieli się przedostać na drugą stronę świata!
Ravken został wypchnięty poza krąg łowców nagród,
którzy zapamiętale rozkopywali ziemię składanymi
łopatkami. Akurat w tej chwili było mu to na rękę bardziej
niż kiedykolwiek wcześniej. Upewnił się, że Teana jest
zupełnie zaaferowana i oddalił się chyłkiem.
Devi przez cały czas podsuwał mu wskazówki. Zgodnie
z nimi Łowca dotarł w końcu do zrujnowanego domu.
Połowa była zawalona, a do wnętrza, utworzonego przez
resztki zrujnowanych ścian, dach i zawalisko, dało się
dostać tylko kwadratowym oknem. Ravken przepchnął się
przez nie, starając się nie stracić przy okazji kołczanu, sierpa
ani zbyt dużych ilości skóry.
– Tu jesteś – powiedział.
Kot kulił się pod rumowiskiem, jego ślepia błyszczały
w ciemności. Zasyczał, obnażając białe zęby. Ravken
odpiął od pasa sierp. Na złocistym ostrzu błysnęły wyryte
runy, których zadaniem było zniszczenie czarnej magii,
zmagazynowanej w ciele wroga, co dla czarnoksiężników
oznaczało bolesną i nieuniknioną śmierć. Na ich widok kot
zjeżył się jeszcze bardziej.
Ravken począł ostrożnie zbliżać się do zwierzęcia.
Próbowało czmychnąć. Nagle wyrwało do przodu i pomknęło
obok niego, ale Łowca był szybki. Skoczył naprzód, złapał
kota za ogon i cisnął wrzeszczące zwierzę na rumowisko.
Wzniósł sierp na głowę i uderzył, by skończyć sprawę raz
na zawsze.
– Nie!
Czarnoksiężnik przybrał swoją ludzką formę. Ravken
opuścił sierp, porażony niedowierzaniem.
Prosta, czarna szata, brak widocznej broni, zupełnie
wygolona czaszka i kręte tatuaże, pokrywające szczelnie
twarz, głowę oraz kark – to było wszystko, co różniło
czarnoksiężnika od Teany. Kobieta miała te same rysy
twarzy, te same oczy, te same uszy elfów, chociaż pozbawione
stalowych ozdób. Zsunęła się z rumowiska, klęknęła przed
nim i uniosła oczy.
– Błagam, nie zabijaj mnie – wyszeptała gorączkowo. –
Nie zabijaj mnie.
Ravken notował w pamięci kolejne szczegóły. Zapadłe
policzki, podkrążone oczy, spękane usta. I przede wszystkim
te tatuaże. To w nich czarnoksiężnicy gromadzili moc, ale
wtedy wyglądały jak wypełnione światłem. Kręte wzory,
zdobiące ciało tej kobiety, chociaż fioletowe, nie jaśniały,
wręcz przeciwnie, wydawały się blade i wygasłe.
Jeżeli porywała dzieci w każdym mieście, w którym się
zatrzymywała, powinna być pełna mocy. Nie miała gdzie jej
wykorzystać, prawda?
– Teana nie powiedziała ci, że to jej bliźniaczka,
spodziewasz się po niej szczerości we wszystkich innych
kwestiach? – spytał Devi.
Czarnoksiężnik nie miał mocy. Nie używał portali.
Teana o tym wiedziała i dlatego tak śmiało ruszała w pogoń,
mając tylko wielbłądy. Doskonale wiedziała też, którędy ich
ofiara ucieka.
Ravken spojrzał na klęczącą kobietę.
Polowanie na czarnoksiężnika
– Kim jesteś, do cholery?
– Nazywam się Leana. Jestem jej siostrą.
– Teany?
– No chyba widzisz – rzucił smok z niesmakiem.
– Tak – wydusiła Leana. – Proszę, nie zabijaj mnie.
Proszę, pozwól mi odejść. Nie miałam w sobie mocy
od wojny na północy, gdy nasze organizacje i struktury
zniszczyli mistrzowie czystej magii. Nie chcę mieć jej już
nigdy więcej. Przysięgam na wszystkich bogów i na własną
krew, już nigdy nie przeprowadzę rytuału, jeżeli tylko
pozwolisz mi odejść!
Ravken patrzył na nią przez chwilę.
– Chodź – powiedział.
– Co? – jęknęła.
– Wstawaj, do cholery!
Podniosła się posłusznie na nogi.
– Devi?
– Pospieszcie się. Teana już zauważyła, że zniknąłeś.
– Ty się pospiesz.
Ravken wypchnął Leanę przez okno i wylazł za nią.
Devi już tam czekał.
– Wsiadaj – powiedział Łowca. – No, właź!
Leana wspięła się na grzbiet Deviego, Ravken wskoczył
tam również. Jedną ręką chwycił pętlę na szyi towarzysza,
drugą Leanę. Smok wystartował ostro.
Bełt śmignął obok nich.
– Ostra dziewczyna – powiedział Devi.
Ravken obejrzał się. Zobaczył Teanę, która znów
naciągała kuszę, purpurowa ze złości. Jej ludzie próbowali
się zmobilizować i zatrzymać uciekinierów, ale maleli już
w dole. Najpierw przypominali zabawki, później mrówki.
Leana przylgnęła z całych sił do pleców Ravkena,
obejmując go w pasie.
***
– Nie powinnaś wędrować od osady do osady. Ani
w ogóle iść do Merthan, skoro ty i Teana macie tam
wspólnych znajomych. Trzymać się z dala od szlaków.
Zatrzymywać w miejscach takich jak to.
– I co jeść, co pić? – spytała Leana.
Siedziała w kucki w cieniu skrzydła Deviego, u boku
Ravkena. Zatrzymali się pośrodku pustyni. Jak okiem
sięgnąć tylko piasek, nie było nawet żadnej ciekawej
formacji skalnej. W drgającym od upału powietrzu Ravken
widział oazę, nie dalej jak sto kroków od nich. Gdy lecieli,
nie było jej tutaj, wiedział więc, że to tylko miraż.
– W Merthan mogę sobie załatwić u naszych wspólnych
przyjaciół transport do Farlan, tam złapać statek i wynieść
się stąd – dodała Leana zrezygnowanym tonem.
– Skąd wiesz, że twoi wspólni przyjaciele nie będą
chcieli cię zabić, tak jak Teana?
– Teana i jej kumple chcą mnie zabić, ponieważ
wiedzą, że w Meselerinie po wojnie płacą złotem za głowę
czarnoksiężnika. Ścigają mnie od dawna. Zgubili mój trop,
ale złapali go znowu, gdzieś… nie wiem nawet gdzie –
przyznała. – W okolicach Sancha, tak myślę, źle zrobiłam,
wchodząc na tamtejszy targ, ale potrzebowałam chociaż
trochę zapasów. Zakonserwują moją głowę i wymienią na
złoto. Ot, taka kochająca siostrzyczka.
Złapała w garść piasek i cisnęła nim. Wiatr rzucił im złote
23
OPOWIADANIA
drobinki w twarze. Ravken poczuł, że do oczu napływają
mu od tego łzy, ale otarł je, przy okazji próbując pozbyć się
piachu spod powiek.
– Teana nie powiedziała nam nic, co było prawdą – uznał.
– Albo Leana kłamie – zauważył przytomnie Devi.
– Fakty na to nie wskazują.
– Jej wygasłe tatuaże.
– Właśnie.
– Teana doskonale wie, że idziesz do Merthan –
powiedział Ravken. – Nie wahała się, gdzie cię szukać, ani
razu.
– Myślę, że łatwo się było tego domyślić. Zwłaszcza jej.
Trochę mnie zna, w końcu wychowałyśmy się razem.
– Dokąd popłyniesz? – spytał Ravken. – Jeżeli uda ci się
ze statkiem?
– Wybacz, ale ci nie powiem – rzekła Leana. – Na wszelki
wypadek. – Umilkła na chwilę. – Nie martw się, dochowam
swojego przyrzeczenia. Mam już dość. Czarna magia
zżera i uzależnia jak narkotyk. W czasie wojny widziałam
wielu czarnoksiężników. Nareszcie byliśmy zjednoczeni.
Niektórzy zostali przez magię zmienieni w potwory i ja… ja
nie chcę stać się czymś takim.
– Jeżeli się kiedyś spotkamy i odkryję, że nie dotrzymałaś
przyrzeczenia – powiedział Ravken powoli, matowo – zabiję
cię natychmiast. Tylko ostrzegam.
Maria Dunkel
***
Zostawił jej trochę wody i zapasów, po czym odleciał
w swoją stronę, gdy przeminął najgorszy skwar. Devi
odezwał się dopiero, kiedy słońce zaszło i zrobiło się
chłodno:
– Myślisz, że jej się uda?
– Nie wiem – odrzekł Ravken. Po czym z wahaniem
dodał: – I nie wiem czemu, ale mam taką nadzieję.
Na niebo wschodził księżyc, jasny i czysty jak nawrócona
dusza.
Rocznik 1993. Mieszka w Katowicach, obecnie studiuje
na Politechnice Śląskiej. Lubi wiele rzeczy, przede wszystkim fantastykę, herbatę i wchłanianie zbędnych informacji.
Interesuje się także Dalekim Wschodem i Skandynawią. Nie
rozumie, jak można nie kochać zwierząt i sernika. Nie słodzi
kawy.
Laureatka kilku konkursów, mniej i bardziej istotnych.
Zadebiutowała w „Esensji” w 2012, na papierze zaś rok później w „Fantastyce Wydaniu Specjalnym”. Publikowała także
w „Fahrenheicie”, „QFancie”, „Szufladzie”, „Creatio Fantastica” i „Lost&Found Mega*zine”.
24
MARIA DUNKEL
OPOWIADANIA
Jarosław Księżyk
Ostatnie pożegnanie
Ilustracja: Tomasz Bełzowski
Starszy mężczyzna z zaciekawieniem przyglądał się
metalowemu kolanku połączonemu z dwiema rurkami.
Obracał je w ręce i oglądał z każdej strony. Kolanko było
pordzewiałe i brudne a rurki nierówno obcięte. Przysiadł
na taborecie, stawiając obok niego wyeksploatowaną torbę
z narzędziami, zrobioną z wytartej brązowej skóry. Otwarł
klapę torby i wyciągnął z niej klucz francuski. Wytarł
ręce w niebieski roboczy kombinezon, po czym zaczął
przymierzać klucz do kolanka.
– Wiesz Wacek, tak sobie myślę, że ludzie to jednak
niewdzięczni są. Przychodzisz do nich, ratujesz za
przeproszeniem dupę, bo po całej łazience cieknie, a oni
co? – Mężczyzna odwrócił się do niewidocznego kolegi
i pokiwał głową. Srebrna, lekko przerzedzona czupryna
połyskiwała w sztucznym świetle.
– No właśnie! – Znów pochylił się nad kolankiem. –
Dostaje nam się za cudze błędy, tak jak mówisz. Do tego
wszystko musi być na już, szybko, szybko, bo przecież czasu
nie mają. Bo przecież ich godzina jest bardziej wartościowa
niż twoja godzina, nie?
– Do tego wszystkiego, każdy klient to nowa tykająca
bomba. Brak powtarzalności, brak spokoju. Do jasnej
cholery z tą robotą. – Podrapał się po lekko zarośniętym
policzku.
– Nie! Zupełnie nie tak! – powiedziała Ewa,
przyglądająca się dotychczas scenie w milczeniu. Siedziała
na wygodnej sofie i bawiła się naszyjnikiem z wielkich,
okrągłych kamyków.
Dużo młodsza i bardziej formalna w ubiorze szatynka,
kręciła się na fotelu przystawionym tuż obok i nerwowo
postukiwała długopisem w blat kawowego stolika. W końcu
zwróciła się do Ewy: – Ale co dokładnie było nie tak?
Siwy mężczyzna odłożył kolanko, wytarł ręce
w kombinezon, wyprostował się na taborecie i zastygł
w oczekiwaniu.
– Panno Matysik. Mój ojciec nigdy, przenigdy nie
przeklinał. A już na pewno nie w mojej ani mojej matki
obecności. – Ewa porzuciła naszyjnik na rzecz bransolety
z tego samego kompletu. Koralowy kolor biżuterii był
dobrze skomponowany z miętową koszulą i czarną
spódnicą. Należała do tych kobiet, które pomimo upływu lat
i odchodzącej w niepamięć figury, potrafią podążać za modą
i wyglądać elegancko.
– Ale może robił to w pracy. Czasami ludzie poza
domem stają się zupełnie inni… – zasugerowała Wirginia
Matysik i podniosła kilkustronicową umowę, czekającą na
podpisanie.
– Sugeruje pani, że nie znam zwyczajów własnego ojca?
– nadęła się Ewa.
Ostatnie Pożegnanie
– Chciałem tylko dodać nieco autentyzmu do tej postaci,
wie Pani, przekleństwa w takim zawodzie jak hydraulik są
na porządku dziennym – wtrącił niepewnym głosem starszy
mężczyzna.
– Właśnie – podchwyciła wątek panna Matysik. – Poza
tym w danych, które otrzymaliśmy dotychczas, nic nie było
na temat kultury osobistej pani ojca. Jestem przekonana, że
z powodzeniem uda nam się dopasować zachowanie aktora
do nawyków taty…
– Czy pani mnie słucha? Raz, że ojciec nie przeklinał, to
jeszcze kochał swoją pracę. Nigdy na nią nie narzekał, nie
był taki zmęczony, przytłumiony jak ten pan tutaj. Jak pan
ma na imię?
– Mirosław – odpowiedział niedoszły hydraulik
i wzruszył z rezygnacją ramionami.
– Panie Mirku. Proszę mi wybaczyć, ale nie pasuje pan
– odparła Ewa.
– Tak jak już mówiłam, aktor jest w stanie dopasować
swoje zachowanie do każdej roli, w końcu jest artystą. Pan
Mirosław jest jednym z najlepszych naszych pracowników.
Wrodzony talent, po studiach teatralnych, stara szkoła.
Bardzo mało teraz takich aktorów! – opowiadała
z entuzjazmem Wirginia.
– Mówi pani? – łamała się Ewa.
– W dzisiejszych czasach, kiedy obsadę w filmach
wyparły animowane komputerowo fantomy, aktorstwo
przeniosło się ze srebrnego ekranu do rzeczywistości.
Wszędzie tam, gdzie nie da się zastosować fantoma, dobry
aktor jest niezastąpiony – tłumaczyła wachlując umową.
– A właśnie, widziałam, że konkurencja proponuje
fantomy – zaznaczyła Ewa, wyciągając w kierunku
sprzedawczyni palec z wielkim seledynowym pierścieniem.
– Bo są tańsze! – odrzekła z triumfem panna Matysik.
– Programują je na stałe i zakładają, że sesja będzie miała
z góry ustalony przebieg. Dopóki wszystko idzie zgodnie
z planem, to nawet nie ma problemu i ciężko jest rozróżnić.
Ale jak cokolwiek wyjdzie poza ustalone ramy, wtedy
sytuację może uratować tylko aktor z krwi i kości, taki jak
Pan Mirek. – Wskazała na swojego pracownika. – Poza tym,
chyba woli pani, żeby mama miała do czynienia z prawdziwą
osobą a nie z imitacją? Za jakość trzeba zapłacić droga
pani…
– No tak, ale pan Mirek jest młodszy od taty i niezbyt do
niego podobny.
– To już jest nasz problem, droga pani. Charakteryzatorzy potrafią zdziałać cuda. Poza tym, proszę pomyśleć,
jakie może być wyobrażenie matki na temat męża? Na
pewno zapamiętała go młodszego niż był. Wie pani, we
wspomnieniach się idealizuje…
25
OPOWIADANIA
26
JAROSŁAW KSIĘŻYK
OPOWIADANIA
Nie czekając na reakcję nieco zagubionej klientki, Mirek
przybrał poważny wyraz twarzy, krokiem zdecydowanym,
ale i nie przesadnie energicznym, podszedł do niej, ujął za
rękę, pocałował delikatnie i powiedział spokojnym głosem
starszego mężczyzny – Ślicznie dziś wyglądasz córeczko.
Ewa rozpromieniła się i nie odrywając wzroku od aktora
zwróciła się do Wirginii – Może i ma pani rację… teraz to
pan, panie Mirku, powiedział to zupełnie jak tata, właśnie
taki był, mniej więcej.
– Powtórzę jeszcze raz. Nie ma to jak zdolny aktor. Na
pewno będzie pani zadowolona i mama będzie zadowolona.
– Panna Matysik przesunęła umowę bliżej klientki i położyła
na niej długopis. Mirek odstąpił i wrócił do rozmowy ze
swoim nieobecnym kolegą.
– Wiesz Wacek, jednak jest w tej pracy coś fajnego.
No, że się innym jednak pomaga. Robisz coś konkretnego,
namacalnego, ludziom dzięki tobie żyje się lepiej. Może
i czasem jest nerwowo, to ja jednak tę robotę kocham. –
Uśmiechnął się pakując do torby klucz i zakładając ją na
ramię.
– Chyba mnie pani przekonała – zgodziła się Ewa, biorąc
długopis i składając podpis w wyznaczonych miejscach na
dokumencie.
– Jestem przekonana, że sesja okaże się wielkim
sukcesem i niezapomnianą chwilą dla pani matki – odrzekła
młodsza z kobiet, zabierając klientce umowę i również ją
parafując.
– Wie pani, dla mamy to jest bardzo ważne. Nie
umie się pogodzić ze stratą ojca. Cały czas przypomina
jej się ta sytuacja, to co wtedy czuła, jak on umierał.
Do tego wszystkiego wyciąga jakieś rodzinne historie
z przeszłości o pękających lustrach czy innych zjawiskach
nadprzyrodzonych w chwili śmierci bliskich. Być może dla
pani to pusty frazes, ale ona nie zdążyła się z tatą pożegnać
i powiedzieć mu tego wszystkiego co chcielibyśmy mówić
bliskim, ale jakoś nigdy nie starcza czasu. Nosi w sobie taki
straszny ból. Po prostu nie mogę na to spokojnie patrzeć, jak
ona się męczy.
– Droga pani, tak jak mówiłam. Takie sytuacje to właśnie
nasza specjalność. Dzięki nam pani matka odzyska spokój
i będzie przeżywała pogodną starość, pogodzona ze sobą.
– Osobiście zapewniam, że zrobię wszystko co w mojej
mocy, by tak się stało. – Mirek ukłonił się. – A teraz żegnam
panie. – Zabrał ze sobą akcesoria i wyszedł.
– Nie zdecydowałabym się na ten jak to pani nazywa
seans, gdyby nie przekonania matki. Już prababka próbowała
się skontaktować ze swoim zmarłym na wojnie małżonkiem.
W pewnym sensie więc, u nas to całkiem rodzinne. Widać nie
umiemy sobie poradzić ze śmiercią bliskich… – przycichła
zamyślona Ewa.
– Doskonale rozumiem co ma pani na myśli. Po to
właśnie jesteśmy – powiedziała ciepłym głosem Wirginia,
po czym zmieniła ton na bardziej oficjalny. – Teraz kilka
kwestii formalnych. Po pierwsze potrzebujemy dostępu do
pełnej chmury pani ojca i matki.
– Matki też? – zdziwiła się Ewa.
– Oczywiście! W końcu musimy wykreować pani ojca
nie tyle takim jakim był, ile takim jak widziała go pani matka.
– No tak.
– Właśnie. Ma pani szczęście, że rodzice zgromadzili
pokaźną bibliotekę swoich wspomnień. Starsze roczniki
Ostatnie Pożegnanie
nie zawsze łapały te wszystkie cywilizacyjne nowości.
Miewamy tutaj problemy, kiedy przychodzi klient i okazuje
się, że jego zmarły nie prowadził blogów, nie publikował
nigdzie postów, nie nagrywał setek filmików telefonem, nie
pstrykał tysięcy zdjęć. No, ale pani ojciec był na szczęście
otwarty na takie nowinki i mamy pokaźny materiał. Na
podstawie tych wszystkich zapisów; filmów, zdjęć, listów,
wpisów na blogach, postów… nasze algorytmy zbudują
bardzo wiarygodny model zachowania pani ojca. Te dane
dostanie Mirek i dzięki temu nauczy się nie tyle roli, jak to
bywa u fantomów, ile na chwilę wejdzie, jak to się mówi,
w buty pani ojca.
Ewa przytaknęła a na biurku panny Matysik pojawiła się
informacja o autoryzacji. Wystarczyła jedna myśl klientki.
– Dziękuję bardzo. Teraz proszę pozwolić nam działać,
za kilka tygodni skontaktuję się z panią i zorganizujemy
prezentację kreacji Mirka jako pani ojca. Zaręczam, efekt
będzie zachwycający.
Wirginia Matysik wstała i podała klientce dłoń na
pożegnanie. Ewa jakby odpływając myślami, odwzajemniła
uścisk i niepewnie zapytała: – Czy będę miała okazję spotkać
się z medium?
– Niestety nie. –Sprzedawczyni przecząco pokręciła
głową. – Dlatego, że pani również będzie na sesji, a więc
pani zachowania, reakcje i mimika muszą być autentyczne.
Pani po prostu musi być Pani zaskoczona tym co się
dzieje i co widzi. Inaczej matka mogłaby coś zobaczyć,
jakiś niezamierzony fałsz w pani zachowaniu. Mogłoby to
wszystko zepsuć. Proszę mi zaufać…
Kobiety pożegnały się i klientka wyszła z biura. Wirginia
jeszcze chwilę patrzyła na drzwi, którymi wyszła Ewa. Coś
jej mówiło, że nie będzie to łatwe zlecenie.
*
– Dzień dobry, agencja Ostatnie Pożegnanie… – Ewa
usłyszała przez telefon przyjemny kobiecy głos, niewątpliwie
sztuczny.
– Z panną Matysik – przerwała automatowi.
– Otrzymano polecenie połącznie z Panną Wirginią
Matysik, jeśli chcesz przerwać połączenie powiedz „Nie”.
Dziękujemy za korzystanie z naszych usług – powiadomił
ją automat.
Po chwili oczekiwania z drugiej strony linii pojawiła się
menedżerka Ostatniego Pożegnania.
– Wirginia Matysik, słucham?
– Dzień dobry pani, z tej strony Ewa Czarny.
– Witam panią, pani Ewo. Jakże mi miło, że pani dzwoni.
Zapewne ma pani pytanie o to jak idą przygotowania. Niestety
jeszcze nie jesteśmy gotowi na prezentację. Co prawda model
osobowości pani ojca został już przygotowany, jednak nasz
aktor wciąż przygotowuje się do roli. To wymaga czasu.
Sama pani rozumie.
– Tak, tak, ale ja w innej sprawie.
– Zatem zamieniam się w słuch.
– Jest taki problem z mamą. Pamięta pani opowieści
o prababce, pękających lustrach i tym podobnych? –
kontynuowała nie czekając na odpowiedź. – Otóż kilka dni
temu powiedziałam mamie o prezencie, znaczy o seansie, że
to jej pomoże, że będzie miała okazję porozmawiać z tatą.
Wie pani.
– Na razie nie widzę tutaj problemu…
– No właśnie. Chodzi o to, że mama pogrzebała
27
OPOWIADANIA
w przeszłości, popytała koleżanek i znalazła jakieś swoje
medium. Podobno ten facet jest potomkiem osoby, która
skontaktowała prababkę z jej poległym mężem. Mama jest
bardzo podejrzliwa, uważa że umiejętność kontaktowania się
ze zmarłymi to niezwykle rzadki dar i do tego dziedziczny,
zaś większość tak zwanych medium to hochsztaplerzy.
– Ale jak to? – zdziwiła się Wirginia.
– No tak to. Mama się ucieszyła z mojej propozycji
i odczytała ją jako zainteresowanie… aprobatę… sama nie
wiem. Stwierdziła, że ona się dużo lepiej zna na zjawiskach
spirytystycznych i że wierzy w medium, w którego żyłach
płynie krew osoby, jaka pomogła prababce.
– Pani sobie zdaje sprawę, że to całkowicie niweczy nasz
plan? – twardo zaznaczyła Wirginia. – Nie muszę chyba pani
przypominać o podpisanej umowie i kosztach rezygnacji…
– Panno Matysik. Przecież to medium jest tak samo
udawane jak wasze. To są wszystko oszuści! Co za różnica,
czy seans poprowadzi jedno czy drugie medium? – równie
stanowczo odpowiedziała Ewa.
– Pani nie rozumie. Medium ściśle współpracuje
z aktorem. Aktor wie, kiedy ma się pojawić na scenie,
jak reagować na wszystkie polecenia i szamaństwa. Jest
przygotowany dokładny scenariusz!
– Jak podpisywałyśmy umowę mówiła pani, że waszą
zaletą jest elastyczność, aktorzy z krwi i kości, dopasowujący
się do sytuacji…
– Zgadza się, ale sama pani rozumie, to jest coś zupełnie
nowego. Wiadomo, jesteśmy elastyczni, ale to już by była
pełna improwizacja – tłumaczyła się Wirginia.
– Czyli nic nie da się zrobić? Mam poszukać konkurencji.
Koszty nie grają roli…
– Czemu od razu mówimy o konkurencji. Ostatnie
Pożegnanie lubi takie wyzwania. Oczywiście, nietypowe
zlecenie musi więcej kosztować. Musielibyśmy podpisać
aneks do umowy…
– Tylko co pani dokładnie proponuje?
– Wydaje mi się, że jedyna szansa na powodzenie jest
taka, żeby wszystko odbyło się jednak u nas...
*
– Kto to widział, ciągać matkę na stare lata po schodach.
Daleko jeszcze? – zrzędziła staruszka, z oporem pokonując
kolejne stopnie. Za nią snuł się cały kondukt. Ewa, Wirginia,
przedstawiona mamie jako młodsza koleżanka Ewy, bardzo
zainteresowana duchami. Za nimi jeszcze jakiś mężczyzna.
– Jeszcze jedno półpiętro mamo – odpowiedziała Ewa. –
Nie narzekaj tyle.
– Nie można było tego jak ludzie zrobić u nas w domu?
– Matka nie dawała za wygraną.
– Mówiłam ci już mamo. Taki seans potrzebuje
akcesoriów, odpowiedniego miejsca. Trzeba otworzyć
portal do świata zmarłych. Panie Bohdanie? – Odwróciła
się w kierunku idącego za nią mężczyzny. Miał długie
kręcone włosy, o kolorze niejednorodnym i trudnym do
nazwania. U nasady siwy, potem w zasadzie żółty blond, na
koniuszkach ciemny. Podobnie niejednorodnie prezentował
się jego zarost. Nawet nie spojrzał na Ewę.
– W zasadzie, to taki portal można zestawić gdziekolwiek
– odparł bez emocji Bohdan.
– Sama widzisz – puentowała matka i sapiąc pokonała
kolejne półpiętro.
– Skoro można wszędzie, to po co ryzykować i robić
28
to w domu, prawda? – Ewa znów szukała potwierdzenia
u mężczyzny.
– W zasadzie tak. Najważniejsze jest jednak pozytywne
nastawienie – podsumowało medium.
– O widzisz, mamo. Najważniejsze jest podejście. Na
szczęście Wirginia okazała się być tak miła i zaprosiła nas
na seans do siebie.
– Cała przyjemność po mojej stronie. Jestem
zafascynowana możliwością uczestniczenia w tym spotkaniu
– odparła panna Matysik.
– A mówiłam panu, panie Bohdanie, jak to gdy umierał
dziadek zbił się wazon? – mówiła mama, z wolna pokonując
kolejne stopnie.
– Nie droga pani, ale takie rzeczy się zdarzają – odparł
beznamiętnie mężczyzna.
– To było wczesnym rankiem, wie pan. Babka akurat
czesała się przy stole, kiedy usłyszała za sobą straszliwy
huk. Okazało się, że z komody spadł wazon i rozbił się
w drobny mak! A to nie był byle jaki wazon, tylko wielki,
ciężki, z grubej porcelany. Trzeba wam wiedzieć, że stał
tam dobre dziesięć lat i nikt go nawet nie przesuwał. Więc
jakim cudem spadł akurat wtedy, kiedy dziadek szturmował
umocnienia i poległ na polu bitwy?
– Takie rzeczy się zdarzają, słyszała mama – powiedziała
zniecierpliwiona Ewa. Tymczasem Wirginia wyprzedziła
swoich gości, otwarła drzwi i zaprosiła ich do środka.
– Cóż za bezguście – odparła matka, rozglądając się po
przedpokoju. W mieszkaniu było dużo bibelotów, starych
zdobionych mebli, lamp, świeczników. Na podłogach leżały
mniejsze i większe dywany. Okna zasłaniały ciężkie zasłony,
łudząco podobne wzorem i kolorem do dywanów.
– Z pieniędzmi u mnie nie jest różowo, a mieszkanie
tylko wynajmuję. –Wirginia uśmiechnęła się skromnie,
wchodząc do saloniku. Trzeba przyznać, że i ona bardzo
dobrze przygotowała się do swojej roli. Formalny strój
i uładzoną fryzurę zmieniła na lekką frywolną bluzkę i taką
samą spódnicę, typowy ubiór współczesnych studentek.
Włosy zaś pozostawały w artystycznym nieładzie.
– Każde usprawiedliwienie jest dobre – podsumowała
zgryźliwie matka.
– Droga pani, proszę się skupić na celu naszej wizyty.
– Tym razem zareagował Bohdan. – Jeżeli pani myśli będą
krążyły gdzieś indziej, to nic z tego nie wyjdzie. – Zaczął
zdejmować buty.
– Ależ nie trzeba. Można zostać w obuwiu – wtrąciła się
Wirginia.
– Kochana, ja wiem co robię. Jeśli chciałbym pozostać
w butach, zrobiłbym to niezależnie od tego czy byś była
z tego zadowolona, czy nie – odpowiedział jej zdejmując
skarpetki. – Potrzebuję kontaktu z tym miejscem. Muszę
poczuć jego energię.
– Pan Bohdan to prawdziwy profesjonalista. On wie co
robi – dodała matka.
– W takim razie dobrze. – Wirginia złożyła ręce
jak do oklasku. Widać było, że jest zdenerwowana. –
Będziemy siedzieć tutaj. – Wskazała na duży, okrągły
stół pośrodku saloniku. – Tam jest jeszcze drugi pokój. –
Z grubsza oprowadziła gości po reszcie mieszkania. – Może
przygotować kawy?
– Nie rozpraszajmy się. Czuję w tym miejscu energię…
czas zacząć. – Medium wyglądało przedziwnie. Bosy,
JAROSŁAW KSIĘŻYK
OPOWIADANIA
zarośnięty mężczyzna w białej koszuli i zbyt luźnych
spodniach. Rozglądał się po otoczeniu z nawiedzoną miną.
Po chwili wszyscy usiedli promieniście przy stole.
Wirginia na życzenie Bohdana dostawiła na jego środek
jeszcze parę świeczek i kilka pudełek zapałek. Medium
kategorycznie zakazało odchodzenia od stołu podczas sesji.
Pierwsze świeczki zapalono, zasłonięto również zasłony
i zgaszono światło. Wnętrze spowił półmrok.
– Zacznijmy od tego jak miał na imię zmarły – rozpoczął
spotkanie mężczyzna.
– Edward – powiedziała Ewa.
– Tak, mój kochany Edzio – wtórowała matka.
– Jesteśmy tu zatem, aby nawiązać kontakt z Edwardem.
– Bohdan zamknął oczy i przybrał nawiedzoną minę. –
Edwardzie, jeśli mnie słyszysz, jeśli jesteś gdzieś obok,
przybądź do nas. Wzywam cię w imieniu swoim i twoich
bliskich – mówił patrząc w sufit i unosząc ręce do góry.
Potem zapalił kilka kolejnych świec i zwrócił się do matki –
Proszę opowiedzieć coś o zmarłym.
– Ale po co? – Starsza kobieta zareagowała zupełnie
jakby ktoś chciał obedrzeć ją z intymności.
– Mamo! Proszę cię! – szybko zareagowała Ewa.
– No dobrze – westchnęła starsza kobieta. – To był
niesamowity, wspaniały człowiek. Wielki dżentelmen,
cudowny mąż i ojciec. Swoją siłą i autorytetem spajał całą
rodzinę. Do tego był oazą spokoju, rozwiązywał wszystkie
nasze problemy. Był ostoją… nie rozumiem, dlaczego
odszedł tak szybko… – Matka z każdym następnym słowem
przygasała.
– Dobrze. Proszę wszystko z siebie wyrzucić. To był
dla pani, państwa – mężczyzna szerokim gestem zjednał
wszystkich obecnych – ważny człowiek. Brakuje wam go,
prawda?
– Całe życie byliśmy razem. A nie zawsze było kolorowo.
Na początku ledwo wiązaliśmy koniec z końcem. Gdyby pan
tam z nami był, malutkie, zimne mieszkanko w zatęchłej
kamienicy. Miska z wodą zamiast łazienki. Jedno łóżko,
jedna izba i my, razem z naszą małą Ewusią. – Matka
spojrzała na córkę. – Ale mieliśmy siebie i to wystarczało,
żeby człowiek był szczęśliwy. Nie wiem, czy kiedykolwiek
byliśmy szczęśliwsi niż wtedy.
– Niech pani sobie wyobrazi – spauzował Bohdan, dodając
chwili nieco tajemniczości – że Edward jest tutaj wśród
nas. Krąży gdzieś, niewidzialny, pogrążony w myślach, ale
jednocześnie nasłuchuje. Coś do niego dochodzi. Musi pani
się do niego dotrzeć. Mówić, wspominać. Niech pani powie,
po co tutaj dzisiaj przyszła i po co chce z nim rozmawiać? –
mówił ściszonym głosem.
Ewa i Wirginia siedziały cicho, patrząc to na przewodnika,
to na wyraźnie wzruszoną matkę. Nie potrafiły ukryć
zdenerwowania, zapewne z podobnych powodów. Zacięta
mina panny Matysik nijak nie pasowała do tak skrzętnie
opracowanego wizerunku studentki. Jej klientka nerwowo
bawiła się biżuterią, nie dając spokoju broszce z owalnym
bursztynem. Obydwie oczekiwały pozytywnego rozwoju
sytuacji i chciały, żeby seans się już kończył.
– Edek? Edziu? – Matka rozglądała się po ciemnych
ścianach. Płomienie świeczek majaczyły nieprzerwanie
i rzucały coraz to nowe cienie, którym wyobraźnia nadawała
kształtu.
– Proszę mówić. – Bohdan ujął staruszkę za rękę.
Ostatnie Pożegnanie
– Jeśli mnie słyszysz… zawsze wiedziałam, że jest coś
poza tym światem i te zasrane życie się tak ot nie kończy.
Edziu. Ja tutaj jestem, bo nie mogę się pogodzić z twoim
odejściem. Minęło tyle lat, najdroższy, a ból podobno
ustępuje z czasem. Tylko nie mój. Ilekroć widzę w telewizji
twój ulubiony film albo zaczynają się właśnie kolejne
mistrzostwa w piłce bez ciebie, albo idę sama tam, gdzie
zawsze spacerowaliśmy we dwójkę. Gdy sobie uzmysłowię
to wszystko, że zabrano ci te najlepsze ostatnie lata, kiedy
powinieneś żyć tym wszystkim co osiągnąłeś w przeszłości,
budzi się we mnie cierpienie. Ból, bezsilność, złość,
poczucie bezradności i niesprawiedliwości. Dlaczego ty,
Edziu? Czemu zabrano ciebie tak nagle? Zanim zobaczyłeś
jak dorastają twoje wnuki. Zanim przeczytałeś te wszystkie
książki, które tak skrzętnie gromadziłeś na pułkach
i obiecywałeś sobie, że wreszcie na emeryturze będziesz
miał na nie czas. Nie dane ci było doczekać sukcesu twoich
dzieci. Przyjdź proszę i powiedz mi, jak mam sobie radzić
z tą bezsilnością, z goryczą i złością. Co zrobić, by pojednać
się z losem i dać ci odejść? Kiedy jesteś w każdej rzeczy,
którą razem kupowaliśmy, w każdym miejscu, w każdej
myśli… te wspomnienia się nie zacierają. Bolą tak samo jak
rok temu i pięć lat temu. Wciąż tak samo i tak samo mocno
naciera na mnie ta fala goryczy, a ja czuję jej ciężar w piersi,
aż mi brakuje tchu. Proszę cię, przyjdź i powiedz, że bez
ciebie podejmowałam dobre decyzje, że jesteś z nas dumny
i przyglądasz się nam z góry, patronujesz. Tak bym chciała
Edziu, byś był moim dobrym duchem. Dlaczego musiałeś
odejść… – Ostatnie słowa starowinka wypowiedziała
płacząc.
Wszyscy milczeli w oczekiwaniu na to co nastąpi.
Bohdan wziął matkę i Ewę za ręce. Razem z Wirginią
stworzyli zamknięte koło.
– Gdybyś wiedział, jak piękny miałeś pogrzeb. Kondukt
ciągnął się przez cały cmentarz. To była zima, pamiętasz?
Ludzie stali nieruchomo, niczym czarne wrony na śniegu.
Było ich tyle, jak okiem sięgnąć. Gdzieś w oddali stanął
trębacz i przygrywał smutną melodię. To był piękny, dostojny
pogrzeb. Właśnie taki jakim ty byłeś. Wszyscy mi to mówili,
składając kondolencje. Popłakali się nawet najtwardsi…
Zaskrzypiały drzwi do drugiego pokoiku. Wszyscy
w zdumieniu spojrzeli po sobie i zwrócili się w kierunku
ciemnego pomieszczenia. W nich po chwili pojawił się siwy
człowiek, ubrany w zwiewną szatę.
Bohdan zdecydowanym gestem nakazał wszystkim
milczenie, samemu szeroko rozdziawiając oczy. Zjawa
powolnym krokiem podeszła do stołu i zwróciła się
w kierunku matki. W świetle płomieni, pod staranną
charakteryzacją, Ewa rozpoznała rysy aktora, uspakajając się
tym samym. Serce jej straszliwie łomotało. Wraz z Wirginią
wymieniły porozumiewawcze spojrzenia.
– Proszę siedzieć spokojnie i nie dotykać ducha. –
Bohdan stanowczo zareagował na próbę powstania matki.
– Edziu, to ty? – niepewnie, drżącym głosem, powiedziała
starsza kobieta.
– To ja – odpadł powoli, na wydechu Mirek.
– Pewnie, że to ty, zawsze bym cię rozpoznała. Ta
postura, dostojne rysy. Już prawie zapomniałam jaki byłeś
przystojny.
– To ja – powtórzył aktor stojąc krok od matki.
– Jezus Maria, jak ja się cieszę. Panie Bohdanie. Zawsze
29
OPOWIADANIA
w pana wierzyłam. To się ma po prostu we krwi.
– Edziu powiedz mi, jak mam dalej żyć?
– Moja Wisienko – powiedział ciepło wywołany duch,
a Ewa znów pochwaliła w myślach agencję. Doszli nawet
do dawno nieużywanego przez ojca zdrobnienia, jakim
w młodości nazywał matkę. – Nie ja jeden umarłem nagle.
Tak jednak było dużo lepiej. Ominęło mnie cierpienie, nie
miałem nawet świadomości końca.
– To dobrze kochany. Tak się bałam, że cierpiałeś –
mówiła wzruszona matka. – Powiedz mi, jak tam jest. Czy
jest coś po tym świecie?
– Przekonasz się sama, kiedy i ty tutaj przyjdziesz.
– Tylko nie mów mi, kiedy to będzie! Tego nie chcę
wiedzieć!
– Żebym to ja wiedział – rozłożył ręce Mirek. –
Kiedy przyjdzie czas, wtedy się spotkamy i opowiesz
mi o wszystkim. Będziemy razem chodzić po alejkach
niebieskich…
Obecni byli tak zaabsorbowani spotkaniem z duchem
i przebiegiem rozmowy, że nieomalże nie zauważyli lekkiego
wiaterku unoszącego się w pomieszczeniu i smagającego
płomienie świec. Ich uwagę odwrócił dopiero silny podmuch,
gaszący wszystkie świece.
– Co to było? – odezwała się autentycznie zdenerwowana
Wirginia. Wcześniej milczała, bo przecież wszystko szło
zgodnie z planem, w kierunku kolejnego wielkiego sukcesu.
Mirek chwilę się zawahał, po czym ostrożnie stawiając
kroki zaczął się wycofywać skąd przyszedł. Tego się
właśnie po nim oczekiwało. Improwizacji w odpowiednim
momencie.
– Już zapalam świece – spieszył się Bohdan. – To
niesamowite objawienie. Nigdy nie widziałem tak
niewyraźnej duszy, do tego mówiącej.
Zanim płomień dotknął knota, kolejny podmuch zgasił
zapałkę.
– O Jezus, Jezus! – poderwała się z krzesła Ewa
i odsunęła się od stołu. – Patrzcie za nim, za ojcem znaczy
się. – Wskazała palcem za postać wycofującego się Mirka.
Aktor momentalnie odwrócił się, nabierając nietypowego
dla zjaw wigoru i spojrzał na wskazane miejsce. Powietrze
było tam jakby gęstsze i powiewało jak unoszący się dym,
w tym przypadku zaskakująco kształtny. W jego środku, na
wysokości głowy znajdowały się dwa małe punkty, łudząco
przypominające oczy.
– To coś patrzy – krzyknął przerażony aktor i przeżegnał
się. – Ja mam dość. – Ruszył z miejsca zanim skończył
wypowiadać zdanie i z impetem wybiegł z mieszkania.
Pozostali, równie przerażeni, wstali czym prędzej od stołu
i przytulili się do przeciwległej ściany, byle dalej od ducha.
– Co to ma być, ja się pytam? – wrzeszczała matka. –
Czemu ojciec wybiegł? Jak to możliwe?
– Mamo, to był aktor! – uniosła się Ewa. Nikt ani myślał
odrywać wzroku od poruszającego się dymu, wyraźnie
sunącego w kierunku stołu.
– Jak to aktor! – wściekała się staruszka.
– Wirginia jest z takiej agencji mamo. Chciałam żebyś
pozwoliła sobie zapomnieć.
– No pięknie. Już ja się z tobą policzę…
– Proszę o ciszę – poważnym głosem przerwał dywagacje
Bohdan. – Nie za bardzo wiem, czego się po tym spodziewać.
Pomimo niemal całkowitej ciemności, dym był bardzo
30
wyrazisty, tak samo jak kształt oczu wodzących po obecnych.
– Co, co mamy teraz robić? – szepnęła Wirginia.
– To jest pani mieszkanie, pani to jakoś musiała wywołać
– odparł drżącym głosem Bohdan.
– Co pan opowiada, to pan jest medium! – zdenerwowała
się menedżerka, niemal przylepiając się do mebla. Czuła na
sobie zimny wzrok ducha.
– Ale nigdy nic mi się tak nie objawiło. – Pot spływał
mu po czole. – Zdarzało się, że słyszałem glosy albo czułem
czyjąś obecność, ale na boga!
Tymczasem dym zgęstniał jeszcze bardziej, zatrzymując
się naprzeciw matki.
– To jest on, ojciec – wyszeptała staruszka wpatrując
się w bezruchu na zjawę. Zawieszone w powietrzu oczy,
otoczone ciemnymi smugami, również na nią patrzyły.
– Ja go czuję, tak jakby. Chyba rozumiem jego myśli –
mówiła kobieta jak zahipnotyzowana.
– Przyszedł na moje wezwanie, bo… on czuje to co ja.
Ten sam ból, niesprawiedliwość, beznadzieję. Nie może się
z nimi pogodzić, dlatego wciąż tu jest. Snuje się po tym
świecie płacząc nad niemożnością powrotu. – Gdy mówiła,
drżały jej wargi.
Stali naprzeciw siebie. Jego duch, jego oczy i ona.
– Boże, widzę jak to było. Gdy nagle zdał sobie sprawę,
że coś dzieje się nie tak. Jeszcze chwilę temu normalnie
szedł, myślał o nas, o następnym dniu. Był w drodze do
domu. Tak! Wiem Edziu, że szedłeś na obiad. – Łzy całymi
strumieniami leciały jej po policzku.
– Wtedy właśnie poczuł coś bardzo złego. Ogarnęła go
panika. Ogromny ból i ścinająca jak pień panika. Chciał
zadzwonić, wezwać pomocy, wrzasnąć do ludzi. To był
ostatni ratunek, by pozostać jeszcze z nami. Ale nic to nie
dało, ciało momentalnie odmówiło posłuszeństwa. Pamięta te
kilka ostatnich tchnień, myśli kończących wszystko. Wtedy
już wiedział, że umiera. Całą jego świadomość wypełnił żal.
A potem był ból, płacz… bo mu nas odebrano. Jeszcze przez
chwilę spoglądał, gdy go znajdywano. Została po nim tylko
resztka świadomości, która cierpi i którą boli, bo tak nagle
wyrwano ją z tego świata. Och Edward. – Odwróciła się
nagle, a w tym samym momencie dym rozwiał się i zniknął
na zawsze.
Wirginia, Ewa, Bohdan, wszyscy mieli oczy szeroko
otwarte ze zdumienia.
– Mamo – powiedziała zatroskana Ewa.
– Zostawcie mnie – odepchnęła ją matka. – Tam dalej nie
ma nic. Tylko ból, cierpienie, nieznośne, wiecznie jątrzące
się wspomnienia. Po wsze czasy i po wieki. Dalej nie ma
już nic.
*
– Proszę z panną Matysik – zakomenderowała Ewa
i czekała na połączenie okręcając korale wokół palca
wskazującego.
– Wirginia Matysik, słucham?
– Ewa Czarny – odparła stanowczo rozmówczyni.
– Ach, to pani, pani Ewo. Myślałam, że już pani nie
zadzwoni.
– Na początku taki miałam zamiar. Ten państwa aktor,
faktycznie, w kluczowym momencie zachował się jak
człowiek; stchórzył.
– Bardzo mi przykro z powodu tego jak to się wszystko
potoczyło. Kto by mógł przypuszczać, że faktycznie
JAROSŁAW KSIĘŻYK
OPOWIADANIA
wywołamy ducha…
– Mniejsza o to. Dzwonię, żeby pani podziękować.
– Słucham? – Wirginia nie kryła zdziwienia.
– Tak, dobrze pani słyszała. Sesja spełniła swoją rolę. Po
części to pani zasługa.
– To znaczy?
– Już pani mówię, do czego doszła matka. Skoro
w zaświatach nie czeka ją absolutnie nic dobrego, tylko
kontynuacja smutków i bólu, i skoro nie ma tam nic, trzeba
w takim razie żyć chwilą, czerpać radość z dnia codziennego.
I wie pani co? Zmieniła się! Jest teraz artystką, realizuje
się. Ma głowę pełną pomysłów. I już tylko mijający czas ją
denerwuje.
– Jak nas wszystkich – odpowiedziała wzruszona
Wirginia.
– Z ust mi to pani wyjęła. W każdym razie dziękuję.
– To ja dziękuję. Wie pani, ta sesja to było coś
niesamowitego… mój największy sukces. Polecam się na
przyszłość – odzyskała energię panna Matysik.
– Raczej nie skorzystam. Dostałam już lekcję i zamierzam
ja zapamiętać. A mnie panno Matysik, powtarzać dwa razy
nie trzeba. Do widzenia.
Jarosław Księżyk
Jarosław Księżyk. Koziorożec z chińskiego roku świni.
Po ojcu - żyjący na co dzień w logicznie uporządkowanym
świecie. Po matce - nieustannie ciągnie go w kierunku
sztuki. Może godzinami dyskutować o historii, technologii
i militariach. Nie ma kota, ale ma żonę, która podziela jego
pasje, dopinguje i dzielnie znosi twórczą samotność. Lubi
ludzi niebanalnych, docenia odwagę i posiadanie własnego
zdania. Najlepiej czuje się w stylistyce science-fiction, pisze
opowiadania, nowele i powieści.
31
OPOWIADANIA
Angelika Chwastek
Cienie pośród nocy
Ilustracja: Krzysztof Trzaska, Magdalena Mińko
O tej porze pub był prawie pusty. Goldynose, jego
właściciel – a okazjonalnie również barman – układał
ostatnie ze szklanek na półce. Jednocześnie zerkał na
jedyną dwójkę gości, wciąż siedzącą przy bocznym stoliku
i dyskutującą. Choć pili niewiele, rozmowa była bardzo
żywa. Co jakiś czas docierały do Goldynose’a pojedyncze
słowa, jednak nie potrafił wywnio-skować z nich ogólnego
sensu.
Ostatnia szklanka. Barman jeszcze raz ocenił, czy
wszystkie naczynia stoją równo, po czym ponownie zerknął
na dyskutujących. W jego pubie panowała zasada, że lokal
jest otwarty aż do wyjścia czy też wytoczenia się ostatniego
klienta. Fakt ten, powszechnie znany w okolicy, przysparzał
mu dodatkowej popularności, a co za tym idzie – zysków.
Jednak zazwyczaj to jeden z jego pracowników przesiadywał
za barem. Niestety, dziś obaj z różnych przyczyn byli
nieobecni, a innego zastępcy brakowało, więc Goldynose
musiał zająć się tym osobiście.
Przyglądał się gościom, starając się dać im do
zrozumienia, że nie są tu mile widziani, o ile nie zamówią
chociaż jeszcze jednej kolejki. Niestety, nie zwracali na
niego najmniejszej uwagi – a z jakiegoś powodu Goldynose
nie miał ochoty do nich podejść.
Nie wiedział, skąd wzięła się ta niechęć. Goście byli
młodymi, zaledwie dwudziestoparoletnimi chłopakami. Nie
sprawiali wrażenia pakerów, jakkolwiek niemal identyczne
tatuaże na ich szyjach mogły wskazywać na przynależność
do jakiegoś gangu. Oba przedstawiały salamandrę, choć
w nieco innych pozycjach.
Poza tym nie byli do siebie podobni. Jeden miał sterczące,
pofarbowane na wściekły, rudy kolor włosy i dwa kolczyki
w prawym uchu. Drugi ze swoją starannie ułożoną fryzurą
mógłby uchodzić za biznesmana, choć teraz, w czarnej,
skórzanej kurtce, sprawiał raczej wrażenie motocyklisty.
Goldynose zacisnął zęby i postanowił, że jednak
podejdzie i wyprosi dwójkę gadatliwych młodzików. Było
już późno, o tej porze zazwyczaj siedział w domu i oglądał
nudne horrory w telewizji. Reputacja czy nie, nie będzie
czekał do świtu. Już miał wykonać pierwszy krok, kiedy
niespodziewanie drzwi pubu otworzyły się.
Wszedł przez nie dość wysoki, szczupły dwudziestolatek.
Wydawał się nieco młodszy od tamtej dwójki; Goldynose nie
sprzedałby mu alkoholu bez okazania dowodu osobistego.
Choć, po zastanowieniu, może i by sprzedał, bo coś
w tym młodzieńcu budziło nieokreślony niepokój.
Nowoprzybyły miał śnieżnobiałe, kędzierzawe włosy
i jasną cerę, jednak jego oczy nie wyglądały jak oczy
albinosa. Nie wyglądały nawet jak oczy człowieka. Były
w jasnym, bursztynowym kolorze, a ich zimne spoj-
32
rzenie sprawiło, że Goldynose mimowolnie wycofał się na
zaplecze. Nie mógł jednak powstrzymać się, by zza zasłony
nie przyglądać się ukradkiem rozwojowi wypadków.
Dwaj dyskutujący nie zauważyli nowoprzybyłego od
razu. Byli zbyt zaangażowani rozmową. Dopiero po chwili
Rudy, siedzący naprzeciwko wejścia, podniósł wzrok.
Zerwał się szybko, wywracając przy tym pustą już
szklankę. Jego kole-ga, zaalarmowany, obrócił się i zamarł.
Białowłosy zbliżył się do nich. Poru-szał się zwinnie,
co dodatkowo podkreślał dopasowany do ciała, czarny
ko-stium. Goldynose jak dotąd widywał podobne stroje
wyłącznie w niektórych filmach akcji.
− Czego chcesz? – rzucił Rudy, przyglądając się
intruzowi ze zmrużonymi oczami.
Białowłosy nie zmienił wyrazu twarzy.
− Mam do was kilka pytań – stwierdził.
Niby-biznesman podniósł się ostrożnie.
− Ray, to chyba…
− Wiem, Paul. – Rudowłosy zacisnął pięści. – Ktoś, na
kogo pytania bynajmniej nie mamy ochoty odpowiadać.
Po tych słowach jego dłonie zapłonęły. Goldynose nie
mógł uwierzyć w to, co widzi. Pięści młodzika naprawdę
płonęły. Ogień lizał je, nie czyniąc im żadnej szkody.
To, co stało się później, było jeszcze trudniejsze do
pojęcia, zwłaszcza że zdarzyło się bardzo szybko.
Ray wystrzelił w nowoprzybyłego kulę ognia. Białowłosy
podniósł rękę w tym samym momencie; płomienie zniknęły,
gdy tylko dotknęły jego palców. Rudowłosy wytrzeszczył
oczy.
− Co do…
Nie dokończył. Jego kolega machnął ręką; pobliskie
krzesła i stoły poszybowały w kierunku białowłosego.
Ten błyskawicznymi ruchami uchylił się przed kilkoma
z nich, a następnie przeskoczył nad nisko lecącym stołem.
Jednocześnie wyciągnął pistolet z kabury. Wylądował, po
czym jakby mimochodem dotknął nadlatującego z boku
stołu, a ten niespodziewanie wytracił prędkość i uderzył
o podłogę.
W tym momencie białowłosy strzelił; Paul krzyknął
i upadł na podłogę, przyciskając dłoń do krwawiącego boku.
Stoły i krzesła natychmiast opadły na ziemię z hukiem.
Rozległ się jeszcze jeden wystrzał i tym razem to Ray
przysiadł ciężko, ranny w ramię.
Białowłosy podszedł do nich powoli. Pistolet wciąż
trzymał wycelowany, a Goldynose zauważył, że po drugiej
stronie kostiumu ma jeszcze jeden, zapewne przeznaczony
do użycia lewą ręką.
− O co ci chodzi? – wystękał Ray, krzywiąc się z bólu.
− Dysk – stwierdził białowłosy. – Gdzie on jest?
ANGELIKA CHWASTEK
OPOWIADANIA
− Nie wiem, o czym ty mówisz.
− Nie? – Białowłosy nachylił się i złapał Raya za
nadgarstek niezranionej ręki. − Powiedz to jeszcze raz.
− Nie wiem nic o żadnym cholernym dysku – wysyczał
Ray.  Cały wczorajszy dzień spędziłem z Paulem
w mieście!
Białowłosy puścił go i westchnął.
− Nie kłamiesz – stwierdził. − Niestety, masz w takim
razie… Jakie słowo będzie odpowiednie? Może… –
Wymierzył pistolet w głowę rudego. – Niefart.
Padł strzał. Goldynose cofnął się o kilka kroków,
powstrzymując przy tym odruch wymiotny. Przypadkiem
wpadł na drewniany stołek i przewrócił go; huk niemal
całkiem zlał się z odgłosem drugiego wystrzału.
Zapadła absolutna cisza. Goldynose zamarł, czując bicie
własnego serca. Wydawało się zdecydowanie zbyt głośne;
choć wytężał słuch, nie dobie-gał do niego żaden dźwięk
Cienie pośród nocy
z głównej sali. Nic, co świadczyłoby o tym, że in-truz już
wyszedł.
Nagle zasłona na zaplecze rozsunęła się.
− Żadnych świadków – oznajmił białowłosy
beznamiętnie.
Goldynose spojrzał prosto w lufę pistoletu. Nie był
w stanie się poruszyć, sparaliżowany strachem. Bursztynowe
oczy przyglądały mu się bez śladu emocji, niczym oblicze
śmierci. Rozległ się wystrzał.
Potem zapadła ciemność.
***
Białowłosy spokojnym krokiem wyszedł z pubu,
starannie zamykając za sobą drzwi. Pistolet schował
z powrotem do kabury. Wyjął telefon z kieszeni i wybrał
jedyny numer w kontaktach. Połączenie zostało odebrane po
33
OPOWIADANIA
kilku sekundach.
− Numery pięć i jedenaście sprawdzone – poinformował
białowłosy.
− Co z nimi?
− Nie mają nic wspólnego ze sprawą.
− I?
− Milczą jak groby.
− Dobrze. Przesyłam ci dane numeru szóstego.
Telefon wydał z siebie dźwięk sygnalizujący odebranie
wiadomości. Białowłosy rzucił na nią okiem.
− Będę potrzebować pomocy – oznajmił.
− Masz wolną rękę. Nasi specjaliści są do twojej
dyspozycji.
− Zrozumiałem.
Białowłosy rozłączył się i schował telefon. Chwycił
czarny płaszcz przewieszony przez pobliską ławkę i narzucił
go na siebie, ukrywając kostium. Potem ruszył szybkim
krokiem w kierunku pobliskiego skrętu i po chwili zniknął
w cieniach nocy.
***
Rozległ się dzwonek do drzwi, przeszywając dźwiękiem
każdą komórkę mózgu Iana. Ten w odpowiedzi nakrył głowę
poduszką.
− Spadaj – wymamrotał.
Dzwonek jednak zabrzęczał znowu, a po kolejnych kilku
sekundach jeszcze raz. Ktokolwiek to był, najwyraźniej nie
zamierzał odpuścić.
− No dobra – burknął Ian.
Zwlekł się z łóżka, na pobliskiej szafce wymacał
prostokątne okulary i na wpół ślepo dotarł do drzwi.
Otworzył je i dopiero wtedy założył szkła na nos. Zamrugał
zdziwiony, jednocześnie poprawiając rozczochrane, ciemnorude włosy.
− Dziewięć? – ziewnął.
Białowłosy uśmiechnął się uprzejmie.
− Witaj, Ian.
Ian McKell potarł twarz, nie zważając na okulary, po
czym ziewnął jeszcze raz.
− Co tu robisz o tak bestialskiej porze? – wymamrotał.
− Bestialskiej? – Dziewięć uniósł brwi.
Ian zerknął w bok, na zegarek. Wyświetlał ósmą
dwadzieścia.
− Środek nocy – burknął.
Dziewięć wyglądał, jakby miał ochotę przewrócić
oczami, jednak powstrzymał się.
− Pilna sprawa – wyjaśnił.
− Hmm? – Ian spróbował skupić na nim wzrok,
przebijając się przez opary senności.
Białowłosy wyjął telefon i pokazał Ianowi zdjęcie.
Przedstawiało nowoczesny, kilkupiętrowy budynek z dużym
logo, otoczony wysokim murem – instytut jakiejś firmy. Ian
otworzył oczy szerzej.
− No dobra – mruknął. – Ale potrzebuję kawy. Mocnej.
W odpowiedzi Dziewięć wyjął z kieszeni niewielką
puszkę wypełnioną brązowym proszkiem. Ian przewrócił
oczami i cofnął się, by wpuścić gościa do środka. Następnie
przeszedł do kuchni.
Panował w niej względny porządek. Ianowi nie chciało
się wyjmować naczyń ze zmywarki, więc trzymał je
34
wszystkie w środku i tylko włączał mycie co jakiś czas.
Poza tym pomieszczenie nie wyglądało na często używane.
Sprawiało wrażenie, że lodówka po otworzeniu okazałaby
się pusta, podobnie jak większość szafek.
Ian włączył czajnik, po czym zerknął na Dziewięć, który
zatrzymał się w korytarzu.
− Płaszcz rzuć gdziekolwiek – powiedział, po czym
zawahał się.
Dziewięć położył nakrycie wierzchnie na stołku
i wyprostował się; na-dal miał na sobie czarny kombinezon,
wraz z pistoletami.
− Łoj. – Ian ocknął się całkowicie, choć woda jeszcze się
nawet nie zagotowała. – Pierwszy raz widzę cię w twoim…
kostiumie roboczym – dokończył słabo.
Dziewięć spojrzał na niego bez emocji.
− Wybacz. Sytuacja jest nagląca.
− Dobra. – Ian uniósł ręce. – Nie ma sprawy. Ale to –
wycelował palec w broń – zostaje na korytarzu.
Dziewięć skinął głową i odpiął kabury pistoletów.
Schował je pod płaszczem.
− Zapasowy też – rzucił Ian.
Białowłosy westchnął, po czym wyjął z kostiumu jeszcze
jeden pistolet i położył obok pozostałych.
− Skąd wiedziałeś?
− Zgadłem.
Ian przeszedł do swojej pracowni, połączonej z sypialnią.
Dziewięć bez słowa podążył za nim.
Panował tutaj koszmarny bałagan. Na biurku
i dodatkowych stołach stało kilka szumiących cicho
komputerów, podłączonych do trzech dużych ekranów
i klawiatury. Znajdował przed nimi jedyny wolny mebel
– fotel. Pozostałą część przestrzeni zapełniały sterty
magazynów, brudne kubki, ubrania w trudnym do określenia
stanie czystości i wiele innych rupieci. Ciężko było przejść
od drzwi do środka pomieszczenia bez potknięcia się o jeden
z kabli na podłodze lub zawadzenia o któryś z przedmiotów.
Mimo to Ianowi jakoś się udało.
− A.S. Corporation – wymruczał, sadowiąc się na fotelu
przed monitorami. – Takie było to logo, nie? Akurat oni…
− Słyszałeś o tej firmie? – zdziwił się Dziewięć.
Ian pokiwał głową.
− Owszem. Zajmuje się wieloma dziedzinami
współczesnej nauki, między innymi informatyką i robotyką,
ale też medycyną czy genetyką. Założył ją Aaron Sailor
zaledwie kilka lat temu, ale już dorobił się fortuny. Przyczynił się do tego fakt, że najwięksi z jego konkurentów ginęli
w dziwnych wypadkach.
− To nie były wypadki – stwierdził Dziewięć. Nie
rozwinął jednak my-śli. – Aaron Sailor to mój cel – dodał.
Ian rozdziawił usta.
− Poważnie? – zdumiał się. – Przecież to…
Zawahał się. Na końcu języka miał słowo „niemożliwe”,
jednak Dziewięć nie sprawiał wrażenia, jakby zadanie go
przerastało.
− Sytuacja nagląca, tak? – mruknął. – Mogę dowiedzieć
się, dlaczego?
− Możesz, ale to będzie ostatnia rzecz, której dowiesz się
w życiu. – Dziewięć uśmiechnął się przelotnie.
− Świetnie. – Ian uniósł ręce w geście poddania. –
W takim razie nie chcę wiedzieć. Potrzebuję co najmniej
całego dnia i wsparcia mocy obliczeniowej tych waszych
ANGELIKA CHWASTEK
OPOWIADANIA
serwerów. No i kawy. Woda już się zagotowała?
***
Ian McKell mógłby pracować w dowolnej firmie mającej
jakikolwiek związek z komputerami. Najbardziej czołowe
instytucje dobijały się do niego, jednak chłopak za każdym
razem odmawiał.
Przyglądając mu się, Dziewięć doszedł do wniosku, że
nie ma w tym nic dziwnego. Ian zwyczajnie nie zniósłby
noszenia eleganckich koszul, krawatów czy marynarek. Nie
byłby w stanie zwlec się z łóżka o siódmej ani nie dałby rady
dobrze współpracować z grupą. Dlatego pozostał samotnym
wolnym strzelcem.
Na co dzień zajmował się tym, co każdy szanujący
się haker, jeden z tak zwanych „białych kapeluszy”.
Łamał zabezpieczenia różnych stron czy firm, a następnie
publikował informacje o lukach w internecie. Swoim
„ofiarom” często przesyłał propozycje na ich załatanie,
nigdy nie wykorzystywał włamań dla własnych celów.
Nic dziwnego, że Elizjum – organizacja, której agentem
był Dziewięć – zainteresowało się młodym informatykiem.
Ian okazał się niezwykle cennym sprzymierzeńcem.
Układ był prosty: łamał zabezpieczenia, po czym swoim
zwyczajem publikował informacje, jednak dopiero po tym,
jak Elizjum załatwi już to, co chciało. W zamian nie musiał
płacić rachunków ani ogółem martwić się o gotówkę.
Choć o tym nie wiedział, był też chroniony. Przez całą
dobę paru agentów Elizjum kręciło się w pobliżu domu
Iana, pilnując, by nikt nieprzychylny białym kapeluszom
nie postanowił do niego zajrzeć. Dziewięć należał do osób,
którą polecono im wpuszczać bez żadnych podejrzeń.
− Nie nudzisz się aby? – spytał Ian, nie odrywając
wzroku od monito-rów i klawiatury.
− Dlaczego miałbym się nudzić? – Dziewięć odpowiedział pytaniem.
− Siedzisz w tym samym miejscu już przeszło osiem
godzin. Normalny człowiek umierałby z nudów, wiercił się
albo zasnął, a ty nawet nie drgniesz.
− Nie jestem człowiekiem – odparł Dziewięć.
Stwierdził to bez żadnych emocji, zupełnie jakby mówił
o pogodzie. Wypowiedział na głos fakt, który był dla niego
oczywisty.
Tym razem Ian spojrzał na niego; trwało to kilka sekund.
− Aha – powiedział w końcu, po czym wrócił do pracy.
Pół godziny później przeciągnął się i wstał od komputera.
W ręce trzymał pendrive’a.
− Gotowe – oznajmił. – Przynajmniej na tyle, na ile to
możliwe z zewnątrz.
Dziewięć uniósł brwi.
− Co masz na myśli?
− Muszę fizycznie podłączyć się do ich sieci wewnętrznej
– wyjaśnił Ian. – Inaczej nie dam rady wyłączyć wszystkich
zabezpieczeń.
− Ja to zrobię – powiedział Dziewięć. – Wyjaśnij mi, jak.
Ian pokręcił głową.
− Nie da rady – stwierdził. – Nie nauczę tego laika w parę
godzin. A przecież zależy ci na czasie, prawda?
Dziewięć milczał przez chwilę.
− Dobrze – odparł w końcu. – Wyłączysz zabezpieczenia
i natychmiast się stamtąd wynosisz.
Cienie pośród nocy
− O tym właśnie mówię.
***
Zmrok zapadł zbyt szybko jak na gust Iana. Choć starał
się tego nie okazywać, czuł się zdecydowanie nieswojo
widząc, jak Dziewięć spokojnie umieszcza pistolety
z powrotem w kaburach, a potem zakłada płaszcz.
Sam Ian miał na sobie wygrzebaną z szafy, czarną bluzę
z obszernym kapturem, a pod pachą trzymał niewielki
plecak z laptopem wewnątrz. Pendrive’a zdążył już
przekazać Dziewięć. Znajdował się na nim program, dzięki
któremu powinien być w stanie dostać się do wewnętrznej
sieci, ale dopiero po włożeniu go w odpowiednie gniazdo.
Plan był taki, że Dziewięć to zrobi, a Ian zaczai się gdzieś
obok budynku, na tyle blisko, by wejść w zasięg rou-terów.
Niestety, oznaczało to, że i tak musi przejść za mur.
− Gotowy? – zapytał Dziewięć, zerkając na niego.
Ian przełknął ślinę, po czym pokiwał głową.
− Tak.
− Więc chodźmy.
***
Po ulicach wciąż jeździły samochody, z rzadka mijali
też przechodniów; był późny wieczór, a nie środek nocy.
Mimo wszystko tutaj, na obrzeżach miasta, panował o wiele
większy spokój niż w centrum.
− Hej – odezwał się Ian, kiedy dotarli do całkiem pustej
uliczki. – Skoro i tak mogę zginąć… Nie powiesz mi, co się
stało? Nie sądzisz, że mam prawo się dowiedzieć?
Dziewięć przyglądał mu się przez chwilę, zastanawiając
się.
− Skradziono dysk z danymi – odparł wreszcie. – Elizjum
potwierdziło włamanie z zewnątrz, jednak wszystkie
zabezpieczenia przestały działać na ponad pół godziny i nie
wiadomo, kto tego dokonał. Na podstawie okolicz-nych
kamer zidentyfikowano jedenastu paranormalnych, którzy
byli w pobliżu w odpowiednim czasie. Sprawdzam ich po
kolei, razem z paroma in-nymi agentami.
Ian zmarszczył brwi.
− Kiedy to się stało?
− Niemal czterdzieści osiem godzin temu.
− I to ma jeszcze sens? – zdziwił się informatyk. –
Przecież do tego czasu każdy zdołałby odczytać te dane lub
przekazać je dalej.
− Są zaszyfrowane. Dopóki się ich nie odkoduje, nie da
się ich skopiować. Przewidywany przeciętny czas łamania
szyfru to trzy doby, wiec owszem, sens jest. Aaron Sailor
nie został zarejestrowany osobiście, jednak rozpoznano jego
firmowy samochód.
− Jest paranormalnym?
− Tak. To telekinetyk o dość wysokim poziomie.
− Aha. – Ian wbił wzrok w ziemię.
Istnienie paranormalnych nie było powszechnie znane.
Ten stan starały się utrzymać różne organizacje, wśród
nich Elizjum. Ian jednak wiedział; ciężko byłoby to
przed nim ukryć, skoro jego zadania obejmowały czasem
rozszyfrowanie danych konkurencyjnych agencji.
W końcu dotarli na miejsce. Tutaj nie kręcili się żadni
przechodnie, jezdnia również była pusta. Mimo to za
35
OPOWIADANIA
wysokim na trzy metry murem na pewno czaili się strażnicy,
nie mówiąc o kamerach czy czujnikach.
− Moment. – Ian wyciągnął laptop i postukał
w klawiaturę. – Dobra, gotowe – stwierdził, wciskając
enter. – Powiedziałbym, że mamy jakieś dwie godziny, pod
warunkiem, że nie zorientują się zbyt szybko. Przez ten czas
kamery są zapętlone, a zewnętrzne alarmy wyłączone.
− Wystarczy – stwierdził Dziewięć.
Ian westchnął.
− Ja nie jestem taki pewien – mruknął cicho. Zadarł nos
do góry, by spojrzeć na kraniec muru. – Jak tam wejdziemy?
Dziewięć nie odpowiedział. Przymierzył się, po
czym skoczył; wylądo-wał na szczycie muru, w kuckach,
perfekcyjnie zachowując równowagę. Ob-rócił się lekko, by
zerknąć na Iana, który gapił się na niego z otwartymi ustami.
− Świetnie – wydukał chłopak po chwili. – Ale ja tak nie
potrafię.
− Zajmę się strażnikami – wyjaśnił Dziewięć. – Idź do
bramy, spotkamy się tam za około dziesięć minut.
Ian pokiwał głową, po czym ruszył w odpowiednim
kierunku. Dziewięć odczekał, aż tamten zniknie za rogiem, po
czym spojrzał przed siebie, w stronę instytutu. W odległości
kilkunastu metrów poruszały się ciemne kształty. Nie było
ich wiele – ktoś przedkładał zabezpieczenia elektroniczne
nad ludzkie.
Dziewięć odczekał, aż jedna z postaci znajdzie się
dokładnie przed nim. Wtedy zeskoczył, cicho wylądował
na ziemi i nienaturalnie szybko pomknął w jej kierunku.
Strażnik zauważył go, kiedy było już za późno. Zdążył
tylko unieść rękę w obronnym geście. Dziewięć trafił go
pięścią dokładnie w splot słoneczny, na moment podnosząc
dorosłego mężczyznę w powietrze. Strażnik osunął się na
ziemię i całkowicie znieruchomiał.
Dziewięć wciągnął go za filar i okrył płaszczem, który
teraz i tak tylko by zawadzał. Sam również schował się w jego
cieniu. Odgłos kroków zapowiedział kolejnego strażnika,
jeszcze zanim ten wyłonił się zza rogu. Szedł nieśpiesznie,
pogwizdując cicho pod nosem, zupełnie nieprofesjonalnie.
Dziewięć dotknął jednej z kabur, po czym opuścił rękę.
Pistolety nie były szczególnie głośne, jednak również
nie całkiem ciche, a wolałby nie walczyć z całą armią
ochroniarzy na raz. Nie wspominając o ryzyku, że zaalarmowany Sailor ucieknie wraz z dyskiem.
Tymczasem strażnik zrównał się z filarem. Dziewięć
dał mu czas na jeszcze jeden krok, po czym doskoczył do
niego błyskawicznym susem. Siła uderzenia w podbródek
sprawiła, że młody mężczyzna runął na ziemię bezwładnie.
Dziewięć przesunął go w cień, po czym szybko, a przy
tym bezszelestnie, dotarł do rogu budynku i wyjrzał. Teren na
razie wydawał się czysty, jednak nie wątpił, że niedługo stan
ten ulegnie zmianie. Strażnicy zapewne musieli raportować
się co pewien czas.
Ruszył więc do bramy, równie wysokiej jak reszta muru.
Była wystarczająco szeroka, by dwa małe samochody mogły
się w niej minąć. Obok znajdowała się wąska bramka,
a przed nią budka z kolejnym strażnikiem.
Tym razem Dziewięć wyjął pistolet. Był na tyle daleko
od głównego budynku, że odgłos strzału nie powinien tam
dotrzeć. Zbliżył się do budki i uderzeniem z barku wyważył
drzwi. Wylądował płynnie, od razu mierząc z broni.
Wystrzelił, a strażnik osunął się na ziemię, nie zdążywszy
36
nawet westchnąć.
Dziewięć rzucił okiem na parę ekranów – obraz
rzeczywiście był zapętlony – po czym wyszedł i podszedł
do bramki. Otworzył ją – zabezpieczenia i tak zostały
wyłączone.
− Czysto – oznajmił.
− Już? – Ian spojrzał na niego nerwowo.
Dziewięć skinął głową.
− Strażnicy nie byli szczególnie czujni – stwierdził. –
Pośpieszmy się.
Ruszył w kierunku budynku, a Ian podążył za nim.
Przebycie drogi od bramy do bocznych drzwi zajęło im
kilka minut. Na szczęście nie spotkali po drodze żadnego
strażnika.
Drzwi były otwarte. Za nimi znajdowało się
duże, zaciemnione pomieszczenie, jakiś rodzaj hali.
Prawdopodobnie testowano tutaj wynalazki, jak choćby
roboty. Niektóre fragmenty podłogi lub ścian sprawiały
wrażenie nieco poniszczonych, jakby coś uderzało w nie
z wielką siłą.
Dziewięć nie wahał się. Ruszył przed siebie, szybkim
krokiem przemierzając halę. Po jej przeciwnym końcu
znajdowało się osobne pomieszczenie, otoczone szkłem –
zapewne pancernym. Stały w nim komputery.
− Poczekaj! – syknął Ian z tyłu. – Nic nie widzę tak po
ciem…
Nie dokończył; Dziewięć usłyszał potknięcie
i ciche przekleństwo. Westchnął w duchu – gdyby istniało
jakiekolwiek inne wyjście, na pewno nie zabrałby młodego
informatyka na misję.
Nagle coś u góry cicho zapiszczało. Dziewięć zatrzymał
się.
− Co się stało? – spytał Ian, którego oczy przyzwyczaiły
się już do ciemności.
− Coś jest nie tak.
W tym momencie światła u góry zapaliły się pełnym
blaskiem. Ian mrużył oczy, oślepiony, kiedy poczuł, że ktoś
chwyta go mocno i wykręca mu rękę z tyłu.
− Dziewięć! – zawołał, po czym zamarł.
Przywykł do jasnego światła na tyle, by zobaczyć, jak
kilkunastu ludzi atakuje białowłosego chłopaka. Wyraźnie
chcieli go złapać żywcem, bo nie sięgali po broń, którą
mieli przy bokach. Dziewięć przeciwnie. Używał dwóch
pistoletów, a każdy strzał oznaczał śmierć kolejnego
z napastników.
Przynajmniej do momentu, kiedy nacisnął spust, a kula
zatrzymała się jakiś metr przed twarzą jednego z atakujących.
Spojrzał w kierunku młodej, ciemnowłosej dziewczyny,
która w zamieszaniu niespostrzeżenie wślizgnęła się do
hali. W tej samej chwili pocisk pomknął z powrotem w jego
kierunku; trafił w ramię i choć stracił pęd, gdy tylko dotknął
Dziewięć, i tak miał wy-starczającą energię, żeby zadrasnąć
go pomimo czarnego kombinezonu.
W tym momencie dwaj napastnicy zdołali go dosięgnąć.
Dziewięć odrzucił pistolety, jednocześnie uchylając się
przed pierwszym uderzeniem. Kolejne zablokował, łapiąc
strażnika za pięść. Choć tamten był prawie dwa razy cięższy,
białowłosy zdołał rzucić nim w drugiego z atakujących.
Obaj upadli na ziemię, jednak byli bardziej zaskoczeni niż
ranni, a już kolejni zbli-żali się do samotnego agenta.
I padali jeden po drugim; żaden z ich ciosów nie mógł
ANGELIKA CHWASTEK
OPOWIADANIA
trafić w nadludzko szybkiego Dziewięć; był unikany lub
blokowany, a każda okazja do kontrataku wykorzystywana.
Pozostało trzech, kiedy nagle coś małego i czarnego
pomknęło w kierunku białowłosego. Metalowa strzałka
trafiła w bok szyi.
− Dziewięć! – krzyknął Ian.
Nadaremno próbował się wyrwać. Ktokolwiek go
trzymał, był zdecydowanie silniejszy niż chudy informatyk.
Dziewięć wyrwał strzałkę niemal natychmiast, jednak
było za późno. Zdołał jeszcze zasłonić się przed kolejnym
ciosem, potem zachwiał się. Próbował zrobić krok w tył,
przy czym stracił równowagę i przewrócił się na ziemię.
Zamortyzował upadek, ale nie był w stanie się podnieść.
Świat sta-wał się coraz bardziej zamazany, aż całkiem
pogrążył się w ciemności.
***
Świadomość wracała Dziewięć powoli. Nic jednak nie
dał po sobie poznać. Wsłuchiwał się w otoczenie – oddechy
kilku osób, z różnych kierunków, własne bicie serca, odległy
szum komputerów. Został ułożony w pozy-cji półleżącej,
z rękami skutymi z tyłu. Czuł chłód kajdanek. Kiedy
spróbował poruszyć dłońmi, zorientował się, że są one
przełożone również przez jakiś drąg, zapewne wmontowany
w ścianę. W tej sytuacji nie mógł nawet wstać.
Otworzył oczy. Znajdował się w niewielkim
pomieszczeniu, przypominającym nieużywaną praco-wnię.
Stało tu kilka starszych komputerów, również rzutnik i inne
sprzęty. Przy biurkach brakowało krzeseł. Dodatkowo
w pokoju nie było żadnych okien, a jedyne drzwi znajdowały
się po drugiej stronie pomieszczenia.
− No proszę – rzucił Sailor. – Normalny człowiek
powinien być nieprzytomny przynajmniej sześć godzin, a ty
budzisz się po zaledwie dwudziestu minutach. Niesamowite.
Dziewięć przyglądał mu się. Aaron Sailor był około
czterdziestoletnim, lecz energicznym mężczyzną. Średniego wzrostu, z ciemnobrązowymi włosami i piwnymi
oczami, wyglądał pospolicie. Nosił biały kitel, przypominający nieco lekarski, a także prostokątne okulary, nadające
mu jakże adekwatny wygląd naukowca. Choć zdawał się
normalnym, pracującym mężczyzną, gdzieś w jego oczach
czaił się niebezpieczny błysk.
Podszedł do Dziewięć bez strachu. Przechylał głowę,
jakby oglądał ciekawy eksponat w zoo. Za nim stało paru
strażników z karabinami w pogotowiu, a także ciemnowłosa
dziewczyna, niedbale oparta o ścianę. Obok niej siedział Ian
– nie skuty, jednak wyraźnie przerażony.
Dziewięć odczekał, aż Sailor zatrzyma się tuż przed nim.
Wtedy naprę-żył mięśnie rąk.
− Nie wysilaj się. – Sailor zauważył to natychmiast. –
Nie miałem wątpliwości, że normalne kajdanki byś zerwał,
więc te są wzmocnione. Specjalnie dla ciebie.
Dziewięć rozluźnił się. Z jego postawy jak zwykle
nie dało się wyczytać żadnych emocji – po prostu wybrał
najlogiczniejsze wyjście w danej sytuacji. Skoro nie mógł
zerwać kajdanek, nie było po co marnować energii na próby.
− Rzuciłeś kimś dwa razy cięższym od siebie – stwierdził
Sailor, nachylając się nad nim. – Dla zwykłego człowieka
byłoby to nie do wykonania.
− Nie jestem człowiekiem.
Cienie pośród nocy
− Nie wątpię. – Sailor wyjął z fartucha niewielką latarkę
i zaświecił mu w oczy. – Ludziom źrenice nie zwężają się
w szparki. W ciemności pewnie też widzisz znacznie lepiej.
Twój kolega się potykał, a ty nie. Co jeszcze? Słuch, zmysł
równowagi? Może węch?
Dziewięć milczał. Słyszał, jak Ian głośniej wciągnął
powietrze, zapewne z powodu zdumienia. Sailor nie przejął
się żadnym z nich. Złapał Dziewięć za rękę, w którą został
ranny, i obejrzał ją.
− No proszę. – Uśmiechnął się z dziwną satysfakcją. 
Takie rany leczą się tygodniami, a u ciebie jest już prawie
całkiem zasklepiona. Za jak długo zniknie zupełnie? Za
godzinę? Czterdzieści minut?
Dziewięć nadal nie odpowiadał.
− Szybszy, silniejszy, wytrzymalszy – podsumował
Sailor, nadal z dziwnym uśmiechem na twarzy. – Lepszy.
Prawdziwy majstersztyk.
− O czym ty mówisz? – zapytał Ian nieco drżącym
tonem.
Sailor nawet na niego nie spojrzał.
− Zawsze interesowałem się genetyką – ciągnął. – Tym,
jak ewoluuje ludzki genom. To zrozumiałe, w końcu sam
należę do następnego etapu. To smutne, że większość ludzi po
setkach tysięcy lat niczym nie różni się od swoich przodków,
którzy mieszkali w jaskiniach i świętowali po ubiciu
każdego większego zwierza, bo tym samym zapewnili sobie
pożywienie na najbliższy tydzień. Choć prawdopodobnie
nie określali takiej jednostki czasu jak tydzień. Postęp co
prawda zachodzi, jednak niezwykle wolno.
Na moment zapanowała cisza.
− Dlaczego mi o tym mówisz? – zapytał Dziewięć.
Sailor wydawał się rozbawiony.
− Cóż, może i masz rację. W końcu ciebie dobór
naturalny nie dotyczy.
−O czym on mówi, Dziewięć? – zapytał Ian zirytowany,
chwilowo zapominając o strachu.
− Jak widzę, twój kolega nie został poinformowany –
stwierdził Sailor. – Nie żebym się dziwił. – Cofnął się tak,
by móc obserwować ich obu, jednak nadal skupiał swoją
uwagę na Dziewięć. – On też ma ogromny talent, naturalnie.
Gdybyśmy nie byli przygotowani, mógłby nam nieźle
namieszać. Niestety, należy do przestarzałego gatunku.
Podszedł do jednego z komputerów i wpisał jakąś
komendę; na ścianie przed Dziewięć wyświetlił się obraz
z projektora.
− Co to jest? – zapytał białowłosy, nawet specjalnie się
temu nie przyglądając.
− Dane, które chciałeś odzyskać. – Sailor uśmiechnął się.
− Nie zastanawiałeś się, czego dotyczą? A nazwa „Projekt
Anty” mówi ci cokolwiek?
Dziewięć drgnął lekko, niemal niezauważalnie. Sailor
udał, że nie zwró-cił na to uwagi.
- Elizjum zaczęło serię eksperymentów na ludzkim
genomie, w celu osiągnięcia skutecznego remedium na
rosnącą populację paranormalnych – zaczął, obracając się
w kierunku danych z projektora, plecami do Dziewięć.
– Korzystano również z wyników poprzednich badań,
dotyczących stworze-nia „nadczłowieka”, jeszcze z czasów
zimnej wojny. Łącznie stworzono dziewięć jednostek
o specjalnie zmodyfikowanym DNA. A ostatnia z nich, na
której z niewiadomych przyczyn zakończono eksperyment,
37
OPOWIADANIA
znajduje się w tym pokoju ze mną.
Odwrócił się z powrotem w kierunku białowłosego.
Tamten milczał z nieprzeniknioną miną.
– Dziewięć to nie pseudonim, prawda? To twój
numer. – Sailor podszedł do niego i przechylił głowę. –
Choć oczywiście tworzenie nadczłowieka byłoby wbrew
rozsądkowi, gdyby nie potrafiło się nad nim zapanować. Inaczej mógłby zwrócić się przeciwko swoim twórcom niczym
Frankenstein. Stąd chłodna logika, brak emocji i absolutna
lojalność. Mylę się?
Dziewięć wciąż nie odpowiadał. Za to Ian wpatrywał się
w niego z sze-roko otwartymi oczami.
– Wiesz, jednej rzeczy nie rozumiem – westchnął Sailor.
– Skoro już eksperyment zakończył się sukcesem, to po co
ograniczać się do pojedynczej jednostki? Dlaczego by nie
stworzyć całej armii? Potem można podbić świat.
Dziewięć spojrzał gdzieś w bok. Sailor przyglądał mu
się jeszcze przez kilka chwil.
– Nie doczekam się reakcji, jak widzę – stwierdził. –
Szkoda. Cóż, powinieneś się domyślać, co się z tobą stanie.
Jak sądzisz, po co kazałem mojej drogiej Meg użyć własnego
samochodu? Jest tak samo zdolna jak tata – dodał z pewnym
odcieniem dumy w głosie. – Choć jej zdolności są mniej
uni-wersalne, obejmują elektromagnetyzm. Cóż, w tym
przypadku były o wiele bardziej przydatne. Umiejętności
żadnego hakera nie mogą się z nią równać.
– Więc to ona dokonała włamania? – spytał Dziewięć.
– Naturalnie. Ale oprócz suchych i zapewne niekompletnych danych chciałem również czegoś więcej. –
Sailor utkwił w nim wzrok. – Przykładu, na którym mógłbym
się wzorować. Dla naukowca to nieoceniona pomoc.
Choćby ta twoja właściwość neutralizująca zdolności
paranormalne… Nie sądziłem, że dysponujesz czymś
takim. Całe szczęście, że działa tylko przy bezpośrednim
kontakcie, inaczej schwytanie ciebie mogłoby się okazać
znacznie trudniejsze.
– Zabiłem siedemnastu twoich ludzi, łącznie z tymi
trzema na zewnątrz – stwierdził Dziewięć spokojnym tonem.
Sailor wzruszył ramionami.
– Byli nieuniknionymi ofiarami – stwierdził.
Ian miał pewność, że po twarzy Dziewięć przebiegł cień.
– Mógłbyś uniknąć ich śmierci, gdybyś zaangażował się
osobiście. Wolałeś nie ryzykować i przyglądałeś się, jak oni
giną.
Sailor zbladł nieco, wyraźnie podirytowany.
– Nie będę słuchać tego od ciebie. Ilu ludzi ty zabiłeś,
bez żalu, bez żadnych emocji? – rzucił z pewną drwiną, po
czym odwrócił się i ruszył w kierunku drzwi. – Uśpijcie
go i przenieście do laboratorium – rzucił. – Okularnika
zamknijcie gdzieś, później zastanowię się, co z nim zrobić.
Zadbajcie, żeby przypadkiem nie było tam komputerów.
Jeden ze strażników skinął głową. Gdzieś z kieszeni
wyciągnął strzykawkę i ruszył w kierunku Dziewięć
ostrożnym, dość wolnym krokiem.
– Tylko pamiętaj, żeby dać podwójną dawkę – dodał
Sailor. Potem spojrzał na swoją córkę. – Dobrze się spisałaś,
skarbie. Wracaj już do domu.
Meg skinęła głową i wyszła na korytarz. Sailor przepuścił
ją w drzwiach, po czym ruszył za nią. Dziewięć usłyszał
jeszcze, jak mówi:
– Jak sądzisz, ilu żołnierzy powinniśmy wyprodukować
38
na początek? Tysiąc takich jak on powinno wystarczyć, nie?
Chociaż po co się ograniczać…
Dziewięć drgnął i zacisnął zęby. Strażnik tego nie
zauważył, zbyt skupiony na strzykawce. Był już o krok od
białowłosego, kiedy ten nagle naprę-żył mięśnie.
Tysiąc takich jak on.
Kajdanki pękły.
Strażnik nie zdążył zareagować. Dziewięć zerwał
się w ułamku sekundy i złapał go za dłoń ze strzykawką.
Skierował ją tak, że igła wbiła się w pierś mężczyzny,
i wcisnął tłok. Strażnik upadł na ziemię bezwładnie,
a białowło-sy w tym samym momencie przeskoczył nad
nim i uderzył drugiego, który właśnie starał się wycelować
w niego karabin. Siła ciosu rzuciła krzepkim mężczyzną
o ścianę. Rozległo się strzyknięcie łamanej kości i on
również legł na podłodze, tuż przy zamarłym z przerażenia
Ianie.
Dziewięć wyjął zapasowy pistolet i wypadł na korytarz.
Sailor był tuż przed zakrętem, plecami do niego. Białowłosy
wymierzył, jednak moment przed tym, jak nacisnął spust,
Meg obejrzała się. Zdołała przewrócić swojego ojca na
ziemię; pocisk trafił ją w okolice prawego obojczyka.
Kolejny strzał został zatrzymany. Kula przez moment drżała
w powietrzu, po czym opadła na ziemię.
Dziewięć gwałtownie wypuścił powietrze. Dalsza
walka na dystans nie miała sensu. Sailor spojrzał na niego
z wściekłością, jednak skupił się na rannej córce. Podniósł
ją przy pomocy telekinezy i wycofał się za zakręt korytarza.
– Chodź – rzucił Dziewięć, wracając do pomieszczenia
i zerkając na Iana. – Za chwilę będziemy mieć na głowie
cały oddział.
Młody informatyk drgnął, jednak chyba nie był w stanie
zebrać się z podłogi. Dziewięć nieco brutalnie złapał
go za rękę i podniósł. Razem opuścili pomieszczenie
i pobiegli w przeciwnym kierunku niż wcześniej Sailor. Po
drodze Dziewięć niszczył mijane kamery, każdą jednym,
bezbłędnym strzałem. Przystanęli kilka zakrętów dalej,
a białowłosy przeładował broń.
− Co teraz? − spytał Ian.
− Wychodzisz − odparł Dziewięć krótko. − Ja zostaję.
Ian przełknął ślinę.
− Mówisz, jakby to było takie proste − mruknął.
Dziewięć nie odpowiedział. Zamiast tego otworzył jedne
z mijanych drzwi. Za nimi znajdowała się kolejna pracownia
komputerowa, tym razem wyraźnie używana. Białowłosy
na progu skasował dwie kamery, które znajdowały się
w pomieszczeniu, po czym przyjrzał się stojącym na
biurkach komputerom.
− Dasz radę wyłączyć stąd ich sieć? – zapytał. –
Wszystkie kamery, odłączyć serwery i co tam jeszcze
potrafisz, żeby zrobić zamieszanie?
Ian zmachał rękami.
− Tak bez niczego? – zaprotestował. – Nawet nie mam
swojego laptopa…
− A z tym? – Dziewięć wyciągnął z kieszeni pendrive’a.
Ian zawahał się, po czym rozłożył ręce.
− Postaram się – obiecał. – Ale to może potrwać.
Dziewięć skinął głową.
− Zabezpieczę przez ten czas korytarz – stwierdził.
Po tych słowach wyszedł z pokoju. Pobliskie kamery już
zniszczył, więc przeszedł kawałek dalej i skasował również
ANGELIKA CHWASTEK
OPOWIADANIA
te w bocznych korytarzach oraz za rogiem. Kiedy skończył,
przeładował broń, akurat na czas, gdy kilku ubranych na
czarno strażników wybiegło zza zakrętu.
Pierwszych dwóch ledwo zdążyło zrobić krok, kiedy
dwa szybkie strzały powaliły ich na ziemię. Następny miał
więcej szczęścia – wypadł na tyle szybko i niespodziewanie,
że kula minęła go o włos. Dziewięć zastrzelił go i tak, ale
potrwało to kilka sekund dłużej, co dało czas kolejnym
strażnikom.
Trafił jeszcze raz, po czym skończyły mu się pociski.
Tamci natychmiast rzucili się w jego kierunku. Dziewięć
nie czekał, lecz sam błyskawicznie wyskoczył naprzód.
Szybkim uderzeniem powalił pierwszego ze strażników na
podłogę. Zablokował cios następnego, po czym chwycił
go za nadgarstek i złamał. Mężczyzna krzyknął, szybko
uciszony przez pięść, która trafiła go w splot słoneczny.
Ostatni ze strażników zawahał się – i to sprawiło, że padł na
ziemię nieprzytomny, ogłuszony ciosem w potylicę.
Dziewięć wycofał się, przeładowując pistolet.
Jednocześnie zarejestrował, że zostały mu już tylko dwa
zestawy naboi. Ktoś musiał przeszukać go pobieżnie, kiedy
był nieprzytomny, ponieważ zabrano mu część pocisków
i ukryty wcześniej w kombinezonie nóż.
− Jak idzie? – zapytał, wracając pod pracownię
komputerową.
Ian zerknął na niego znad ekranu. Miał przestraszony
wzrok.
− Jeszcze chwilkę – wymamrotał.
− Byle niedługą – odparł Dziewięć. – W końcu wpadną
na to, żeby zaatakować z dwóch stron.
− Znalazłem plan budynku – stwierdził Ian po jakiejś
minucie. – Chcesz zerknąć?
Dziewięć podszedł do niego.
− Na ile się orientuję, znajdujemy się tutaj. – Ian wskazał
jeden z pokoi. – Wyjście jest tam.
− A gdzie stoją serwery? – spytał Dziewięć.
Ian zawahał się.
− Jest ich parę, ale najważniejszy tutaj – stwierdził, tym
razem pokazując pokój niemal w samym centrum planu. –
Niedaleko znajduje się też osobisty gabinet Sailora…
− Świetnie – stwierdził Dziewięć. – Coś jeszcze?
Ian zawahał się. Wyłączył okienko z planem i przez
moment przeglądał kilka plików.
− Nie jestem całkiem pewien – mruknął. – Bardzo
starali się zatrzeć ślady, ale wygląda na to, że skopiowali
dane z dysku i wysłali na jakiś adres. Ta sama osoba była
głównym inwestorem czy też sponsorem A.S. Corporation.
Bez niego nie rozwinęliby się w tak błyskawicznym tempie.
Dziewięć zmarszczył brwi.
− To sprawa na kiedy indziej – stwierdził po krótkiej
chwili. – Jeżeli to wszystko, skasuj dane i wyłącz
zabezpieczenia. Potem uciekaj. Wyjście nie jest daleko.
Ian zawahał się.
− Ale…
W tym momencie Dziewięć podniósł głowę; gdzieś
w korytarzu rozległy się kroki, na razie zbyt odległe, by Ian
również je usłyszał.
− Pośpiesz się – polecił.
Po tych słowach wybiegł na korytarz. Zdążył akurat na
czas, by zastąpić drogę trzem strażnikom, wychodzącym
właśnie zza rogu. Dwóch padło szybko, bez jednego strzału.
Cienie pośród nocy
Trzeci, najbardziej sprawny, zdołał trafić Dziewięć w twarz,
ten jednak nie przejął się tym szczególnie i kontratakował
kolanem między nogi. Potem poprawił uderzeniem od dołu
w szczękę. To wystarczyło, by i ten mężczyzna osunął się
na podłogę.
Tymczasem Ian wyłonił się z pokoju. Znów był bardzo
blady, jakby miał za chwilę zwymiotować.
− Zrobione – wymamrotał.
Dziewięć skinął głową.
− Dobrze.
Pobiegli w kierunku wyjścia. Rzeczywiście nie było ono
daleko – po trzech zakrętach dotarli do holu i zatrzymali się
za rogiem. Czekali tam następni strażnicy, przygotowani,
by zablokować im wyjście. Dziewięć niechętnie wyciągnął
pistolet. Wolałby nie marnować pocisków i gdyby był sam,
zapewne zaryzykowałby walkę wręcz nawet z wrogiem
o tak wielkiej przewadze liczebnej. Za nim stał jednak Ian.
− Biegnij pod ścianą – poradził mu cicho. – I nie
zatrzymuj się.
Młody informatyk pokiwał głową. Ruszył, a w tym
samym momencie Dziewięć wycelował w najbliższego
ze strażników. Mężczyzna padł po strzale, a sekundę po
nim dwóch następnych. Kolejni zdążyli już zareagować.
Sięgnęli do karabinów – najwyraźniej już nie zależało im
tak bardzo na schwytaniu go żywcem – jednak nim zdołali
ich użyć, Dziewięć wpadł między nich. W tej sytuacji nie
mogli strzelać bez ryzyka, że zranią swoich towarzyszy.
A on, nie zamierzał się powstrzymywać. Kolejni
strażnicy padali jeden za drugim, aż ocalali wycofali się za
załom korytarza. Dziewięć zerknął w stronę drzwi; jego oczy
wychwyciły chudą sylwetkę Iana, który po ciemku pędził
w kierunku bramy. Był już daleko, stąd żaden z mężczyzn nie
mógł mu zagrozić. Dziewięć zostawił ich więc i sam pobiegł
innym korytarzem, przypominając sobie trasę zapamiętaną
z planu. Miał inną sprawę do załatwienia, zamiast bawić się
w kotka i myszkę z miernymi najemnikami.
***
Aaron Sailor podniósł głowę, kiedy drzwi otworzyły się
nagle. Był w pokoju sam.
− Tak sądziłem – stwierdził zimno. – Chcesz zniszczyć
dane.
Dziewięć nie tracił czasu na odpowiedź; wycelował
i strzelił, mierząc bezbłędnie w czoło Sailora. Kula zmieniła
jednak swój tor i wbiła się w ścianę, podobnie jak dwa
kolejne pociski. Nie dał zbić się z tropu; zaczął biec w stronę
przeciwnika, chowając po drodze pistolet.
W jego kierunku poleciały biurka i krzesła, nawet
komputery; wszystko, co znajdowało się w pomieszczeniu.
Dziewięć uchylił się przed pierw-szym z mebli, po czym
przetoczył się po ziemi, unikając kolejnych. W momencie,
kiedy się podnosił, w jego kark wbiła się strzałka.
Sailor uśmiechnął się z triumfem, kiedy białowłosy upadł
na podłogę. Otoczenie uspokoiło się, meble wylądowały na
ziemi, kiedy zbliżał się do nieprzytomnego.
− Szkoda – wycedził, wyciągając pistolet Dziewięć
i celując nim w jego głowę. – Chciałem mieć cię żywego…
ale skrzywdziłeś moją córkę.
Nacisnął spust, jednak sekundę przed tym czyjaś ręka
wystrzeliła i chwyciła go za nadgarstek, kierując strzał
39
OPOWIADANIA
w sufit. Dziewięć zerwał się, wykręcając ramię Sailora.
Mężczyzna krzyknął, częściowo z zaskoczenia, a przede
wszystkim z bólu, kiedy został brutalnie przyciśnięty do
ściany.
Dziewięć wolną ręką wyjął strzałkę z karku i rzucił ją
na podłogę.
− Ta sama substancja nie zadziała dwa razy – powiedział.
Wykręcił rękę Sailora mocniej, aż rozległ się trzask.
Mężczyzna krzyk-nął, po czym powoli osunął się na
ziemię, wciąż trzymany za bezwładną rękę. Próbował
zaatakować telekinezą, jednak nie mógł przywołać swojej
mocy. Dziewięć podniósł pistolet, który wcześniej upadł na
podłogę, po czym wycelował w potylicę Sailora. Nie wahał
się; strzelił.
Zostawił ciało Sailora nieruchomo tam, gdzie leżało.
Wyciągnął z kostiumu niewielkie krążki – materiały
wybuchowe. Przyczepił kilka w pomieszczeniu, zwracając
szczególną uwagę na serwery. Potem obszedł pobli-skie
pokoje i tam rozmieścił pozostałe ładunki. Upewniał się
przy tym, że znajdują się one w pobliżu drewnianych mebli,
papierów lub innych łatwopalnych materiałów.
Ruszył do wyjścia. Ocalali strażnicy musieli uciec,
ponieważ nikogo nie napotkał po drodze. Kiedy znalazł
się na zewnątrz, zaczął biec; jednocześnie wcisnął przycisk
niewielkiego detonatora, który miał w kieszeni. Za nim rozległy się wybuchy; po chwili na niebie pojawiła się czerwona
łuna, kiedy drewniane meble i papierowe dokumenty zajęły
się ogniem. Szybko stało się jasne, że pożar sam z siebie nie
wygaśnie.
Dotarł do bramki – wciąż była otwarta – i wyślizgnął się
przez nią. Ruszył chodnikiem, jednak zatrzymał się, kiedy
drogę zastąpiła mu znajoma postać.
− Miałeś uciec – przypomniał.
Ian puścił jego uwagę mimo uszu.
− Tak po prostu odchodzisz? – zapytał.
− Tak – odparł Dziewięć. – Ty też powinieneś. Za chwilę
przyjedzie straż pożarna.
Na moment zapanowało milczenie. Młody informatyk
przyglądał mu się z dziwnym wyrazem twarzy.
− Rzeczywiście – wymruczał. – Pewnie przyjedzie.
Dziewięć nie odpowiedział. Zaczął iść chodnikiem
szybkim krokiem, ale zatrzymał się, kiedy Ian zawołał za
nim:
− Wiesz, zastanawiałem się nad czymś.
Białowłosy obrócił się tak, by widzieć go kątem oka. Nie
powiedział jednak nic.
− Sailor powiedział, że wzmocnił kajdanki – ciągnął Ian.
– Myślałem nad tym, jakim cudem udało ci się je zerwać.
− Tak? – spytał Dziewięć z uprzejmym zainteresowaniem.
− Złość – stwierdził Ian. – Stymuluje siłę… i jest bardzo
ludzka. Nie są-dzisz?
Dziewięć milczał dłuższą chwilę.
− Dziękuję – powiedział w końcu.
Ruszył przed siebie; tym razem Ian nie próbował go
zatrzymywać. Przyglądał się, jak Dziewięć znika pośród
cieni, po czym jakby mimochodem włożył rękę do
kieszeni. Przełknął ślinę, kiedy jego palce trafiły na chłodną
powierzchnię pendrive’a.
Westchnął i możliwie najspokojniejszym krokiem ruszył
w kierunku swojego mieszkania.
40
Angelika Chwastek
Urodziłam się w 1997 r. w Krakowie, gdzie mieszkam
do dzisiaj. Uczęszczam do Salezjańskiego Liceum
Ogólnokształcącego, do klasy mat-fiz-inf. Dużo czytam,
zwłaszcza fantastykę, interesuję się również mitologią
nordycką, językiem i kulturą Japonii oraz RPG. Pierwszą
książkę zaczęłam pisać już w wieku 9 lat, ale to opowiadanie
jest moją pierwszą publikacją. Strona autorska: jahusz.com;
Facebook: Jahusz-Jan Maszczyszyn
ANGELIKA CHWASTEK
OPOWIADANIA
Jędrzej Knot
Bliźniaczki
Ilustracja: Konstatnty Wolny
Mama Ani od samego początku wiedziała, że klasowa
wycieczka okaże się katastrofą. Jej zdaniem delikatna psychika
dzieci nie powinna być narażana na szok, jakim bez wątpienia
jest wycieczka do Auschwitz. Może po maturze, najlepiej na
studiach, ale – na Boga! – nie tak wcześnie. W końcu nauczyciele
powinni o tym pomyśleć. Mama wiedziała, chociaż jej obiekcje
wyszły na jaw dopiero po tragicznej wycieczce.
Jechali dobre kilka godzin. Nie trudno sobie wyobrazić, co
działo się w autobusie wypełnionym młodzieżą. Szczeniackie
gry, skrywane pocałunki, zapowiedź bójek, które dopiero
miały wybuchnąć – standard. Oprócz tego mnóstwo chipsów
i innego śmiecia, jakim troskliwi rodzice od dawna wypełniają
wycieczkowe plecaki. Przede wszystkim zaś – coraz większa
nuda, będąca motorem do wymyślania wciąż głupszych
pomysłów. Kto wie, być może spaliliby autokar, jednak
kierowca wcześniej zatrzymał się na rozległym placu.
Obok nich zaparkowały inne autobusy, z kolei przy nich
następne i w ten sposób zapełniło się na pozór nieograniczone
miejsce przeznaczone dla odwiedzających. Przy wtórze
radosnych okrzyków i kilku wypowiedzianych w uldze
przekleństw (w takim tłumie, ku rozpaczy nauczycieli, nie
udało zidentyfikować się sprawców) młodzież wysypała się
z blaszanego więzienia.
Była tam również Ania Rudzka, trzymająca się
z grupką najlepszych przyjaciółek. Dziewczyny obserwowały
z zainteresowaniem chłopców, wciąż bardziej zajmujących
się rozróbami niż płcią przeciwną. Mimo tego, Ania miała za
sobą pierwsze doświadczenia: pocałunki, tajne spotkania…
i dłonie nerwowo sunące po ciele, co wywoływało przyjemny
dreszczyk.
Gdybyście ją zobaczyli tamtego dnia, nie zdziwiłoby
Was jej powodzenie. Urocza, szczupła blondynka o wiecznie
roześmianych oczach, przywodzących na myśl bezchmurne
niebo. Była normalną czternastolatką, może trochę ładniejszą
od reszty koleżanek z klasy. Jednak mentalnie nie różniła się
niczym, toteż jak wszyscy inni zbliżała się do bramy, nad którą
widniało „Arbeit macht frei”, z uśmiechem na twarzy i błahymi
słówkami tkwiącymi w pełnych ustach.
Koledzy zgrywali niewzruszonych, próbując zasłaniać
prawdziwe myśli idiotycznymi tekstami, za co dziewczyna ich
nienawidziła, no, przynajmniej w tej chwili. Przeszła osobliwą
przemianę: w miarę zagłębiania się w ponurej historii,
przekazywanej im przez przewodnika, nikł uśmiech na jej
twarzy, a w zamian pojawiła się bladość.
Oglądała miliardy ściętych włosów i setki porzuconych
sprzętów. Żołądek Ani protestował zaciekle, chcąc wyrzucić
na zewnątrz całą swą zawartość. Na szczęście, a może wręcz
przeciwnie, wycieczka ruszyła w dalszą drogę.
Ledwo zdążyła powstrzymać wymioty, a już pokazano im
Bliźniaczki
ścianę, przed którą niegdyś stali oprawcy z SS. Zniszczony
kawałek muru był świadkiem tysiąca egzekucji: dorosłych
zabijano salwami z karabinów maszynowych, natomiast
dzieciom roztrzaskiwano głowy o pomarańczowe cegły.
W chwili, gdy przewodnik przytaczał statystkę zabitych,
wszystkie dziewczyny zalewały się łzami, w tym nasza
bohaterka, z wyglądu – przedstawicielka rasy aryjskiej.
Chłopcy trzymali się dzielnie, ale było jasne, że również oni
będą mieli koszmary przez kilka następnych dni. Faktycznie
– wycieczka do Oświęcimia nie była zbyt dobrym pomysłem.
Najlepszym dowodem była sytuacja, która wydarzyła
się pół godziny po wizycie przy ścianie śmierci. Wycieczka
przeszła do Birkenau, gdzie znajdowały się baraki przeznaczone
dla kobiet. Uczniowie mogli usłyszeć i zobaczyć, jak
wyglądało życie, a raczej egzystencja w obozie. Głodowe racje
w połączeniu z ciężką pracą zbierały żniwo; dodatkowo wszy,
brud, choroby i zimno wysysały ostatnie siły z nieszczęśników.
No i byli jeszcze zwyrodnialcy z SS oraz Ci gorsi, w białych
fartuchach. Nic więc dziwnego, że chłonąc taką wiedzę Ania
nie wytrzymała.
Punktem kulminacyjnym był wybryk jednego z kolegów,
podkochujących się w blondynce (nie wiadomo dlaczego
niektóre gnojki uważają, że obrzydzanie komuś życia jest
najlepszym sposobem na podryw).
Antek – niezbyt urodziwy, lecz duży kolega – złapał
dziewczynę w pas i zanim ta zdążyła jakkolwiek zareagować,
pchnął ją w stronę prycz. Ania nie upadła na gołe deski, ale
musiała oprzeć się o drewnianą ramę. Od razu poczuła, że coś
pali ją w dłoń. W baraku wydawało jej się, że może to mieć
jedynie pochodzenie piekielne – jakby dotyk pryczy, będącej
świadkiem tych wszystkich okropieństw, mógł sprowadzić na
nią jakieś nieszczęście. Dziewczyna wrzasnęła, zwracając na
siebie uwagę wszystkich w baraku; również jakiś zabłąkany
przewodnik z niepokojem wsunął głowę przez otwór
wejściowy. Szybko – jeszcze zanim Ania przestała płakać
i lamentować – okazało się, że ból miał całkowicie normalne
podłoże: wywołała go mała drzazga wbita w miękką skórę
dłoni. Mimo wszystko, Antek nie uniknął porządnego opieprzu.
Gdy znaleźli się w autobusie, Tomasz, nauczyciel historii,
odetchnął z ulgą. Wycieczka do Auschwitz była jego pomysłem,
gdyż chciał pokazać uczniom, że wojna to cierpienie, nie
tylko materiał na kartkówkę. Tyle, że nieposiadający zbytniej
wyobraźni nauczyciel nie wpadł na to, iż niektórzy mogą
przeżyć to burzliwie, jak na przykład Ania. Cała ta histeria
sprawiła, że Tomasz zaczął poważnie obawiać się o reakcję
rodziców. Dlatego kiedy obserwując ukradkiem dziewczynkę
zobaczył, że zajęła się „integracją” z rówieśnikami, kamień
spadł mu z serca.
Ania czuła się dziwnie, bardzo dziwnie. Ogromny strach,
41
OPOWIADANIA
jaki ogarnął ją w baraku, był kompletnie nieuzasadniony.
Dziewczynka wiedziała, że strasznie się wygłupiła, a mimo
to czuła w sercu coś, co całkiem tłumaczyło jej zachowanie.
Jednak nie potrafiła tego rozpoznać, przynajmniej nie w tamtej
chwili.
Teraz zaś, jakby zapominając o własnym wdzięku,
zachwycała się tym, że koledzy patrzą na nią z pewną dozą
pożądania. Zresztą dzięki temu spędziła jazdę powrotną
w ramionach całkiem przeciętnego kolegi, co tak ucieszyło
Tomasza. Chłopak też się cieszył, bo pierwszy raz w życiu mógł
spędzić przyjemne chwile z dziewczyną, i to tak ładną jak Ania.
Zresztą ona również wydawała się być szczęśliwa: widział
radość w ślicznych oczętach wpatrzonych w niego jak osioł
w siano. Tylko te oczka były niezauważanie inne, odrobinę
ciemniejsze.
Ania wróciła do domu późnym wieczorem. Spokojnie
zjadła kolację, porozmawiała z mamą o wrażeniach z wycieczki
(pominęła oczywiście swoją histerię i późniejszą „opiekę”
kolegi), wreszcie poszła do pokoju, by zmarnować trochę czasu
przed komputerem.
Świadomość, że jutro też jest dzień – w dodatku
niepozbawiony szkoły – zaciągnęła dziewczynkę do łazienki.
Zmęczona weszła pod prysznic. Uniosła słuchawkę natryskową
nad głowę, chcąc poczuć ciepły strumień na całym ciele.
Podniosła wajchę uruchamiającą prysznic, jednak żadna kropla
nie spadła na jasne włosy. Zamiast tego usłyszała syk, a potem
poczuła wielki ucisk w piersiach. Walczyła, by utrzymać się na
nogach, co jednak nie do końca się udało: dziewczyna zsunęła
się po półprzeźroczystej ściance, mając świadomość otaczającej
jej zewsząd śmierci. Była śmiertelnie przerażona.
A potem wszystko minęło, jakby nigdy się nie wydarzyło
– tak zresztą rzeczywiście było. Jak zwykle ułamek sekundy
po podniesieniu wajchy struga wody zalała Anię, co jednak
uświadomiła sobie dopiero teraz. Syk gazu, duszenie się,
bliskość śmierci – wszystko było urojeniem. Widać jeszcze nie
doszłam do siebie, pomyślała z ulgą, jaka przysługuje ciężko
doświadczonym. Uspokoiła się, lecz i tak mycie załatwiła
w iście rekordowym tempie.
Z pewnością nikogo nie zaskoczę, pisząc, że dziewczynka
miała koszmary. Zresztą tej nocy niemal każdy uczestnik
wycieczki je miał, nie wyłączając Tomasza (choć jemu śniła się
akurat wywiadówka, nie fabryka śmierci). Jednak sen Ani miał
w sobie coś jeszcze, jakąś niepokojącą namacalność.
Była niską, wychudzoną dziewczynką, jak każda w Birkenau.
Hitlerowcy ogolili jej głowę do zera, przez co dziewięciolatka
nie różniła się niczym od swoich kolegów – może tylko tym,
że mieszkała w żeńskim baraku. Przebywała w obozie od
niedawna. Doskonale pamiętała życie przed wywiezieniem
ich do obozu, które mimo wojny nie pozbawione było swoich
uroków. A teraz przeżywała swoje własne Piekło, jak setki
tysięcy innych Żydówek. Odarte z godności, męczone zimnem
i pracą, bite i wykorzystywane do pseudo eksperymentów
medycznych…, ale − tak czy inaczej − chcące przeżyć.
Ania czuła wszystko to, co dotykało tę dziewczynkę: czy
była to tęsknota za zabitą w getcie matką, czy łażąca po skórze
pluskwa. Jaźń wystraszonej uczennicy łączyła się z umysłem
dziewięciolatki w jednym bezgłośnym krzyku. A przecież tej
nocy nie zdarzyło się nic, czego człowiek nie byłby w stanie
znieść.
Gdy budzik zaczął wygrywać poranną symfonię, Ania
zupełnie nie miała ochoty wstawać. Jednak – jak to bywa
42
z maszynami – dziewczynka musiała wreszcie ulec, tym
bardziej, że hałasujące ustrojstwo było poza zasięgiem ręki.
Zwlokła się z łóżka, później włożyła na siebie wczorajsze
ubrania (rzecz wcześniej nie do pomyślenia).
Za to kiedy zeszła na śniadanie, wstąpiły w nią nowe
siły, jak w sieć elektryczną po podłączeniu generatora. Mama
patrzyła ze zdziwieniem na wszystko, co Ania kładła na talerzu.
Gdzie się podziała moja dbająca o linię księżniczka, pomyślała,
lecz w głębi ducha cieszyła się tym, że córka skończyła dietę.
Tymczasem uczennica pałaszowała trzecią z kolei kanapkę,
dokładając do tego kilka jajek na miękko. Gdy zaś tylko mama
zajęta była czymś innym, Ania „kradła” leżące na stole owoce
i smakołyki. Przydadzą się na później, mówiła w duchu,
wkładając zdobycze do plecaka. Potem dokończyła jeść
i ruszyła do szkoły.
Dziewczynka weszła do szarego, postkomunistycznego
gmachu szkoły. Oprócz gimnazjum funkcjonowała tu również
podstawówka, dlatego zanim Ania przeszła do prawego skrzydła,
musiała przeciskać się między rozwrzeszczaną dzieciarnią.
Szczerze nie lubiła tych maluchów, lecz dziś poczuła do nich
sympatię i jakieś dziwne poczucie bezpieczeństwa.
Dokładnie odwrotnie było na terenie gimnazjum: koledzy
i koleżanki, choć w większości życzliwi, budzili w Ani
niepokój i jednocześnie szacunek. Nie potrafiła włączyć się
w rozmowę najbliższych przyjaciółek; wciąż trzymała się na
uboczu. Wreszcie, jak zaatakowany przez bakterie organizm,
uczniowskie grono wyrzuciło dziewczynkę na obrzeża szkolnej
społeczności.
W jeden dzień, a nawet w jednej chwili, z księżniczki stała
się szarym popychadłem. Inna rozpaczałaby przez najbliższe
kilkadziesiąt lat, rozpamiętując przeszłość w przyszłości – inna,
ale nie Ona. Siedziała cicho w kącie, co jakiś czas przegryzając
słodycze. Żyła, a to było najważniejsze.
− Strona 55, zadanie 6. Proszę przeczytać temat… −
Młoda nauczycielka dała uczniom kilka chwil na zapoznanie
się z problemem. – Do tablicy podejdzie Ania Rudzka –
zakomunikowała.
Dziewczynka nie wiedziała co robić. Nie chciała stać przed
tłumem, ale rozkaz to rozkaz. Powoli ruszyła w stronę tablicy,
z miną więźnia idącego na szafot. Stojąc przy zielonkawej, pustej
połaci, którą miała zapełnić rysunkami i obliczeniami, kątem
oka łowiła spojrzenia innych. Były raczej złośliwe. Dzieci,
jak mało która istota na świecie, potrafią być bezinteresownie
okrutne.
Blondynka wzdrygnęła się, czując za sobą wygłodniałe
rekiny, czekające tylko na pierwszą krew. Odwróciła się całkiem
w stronę tablicy, nad którą mogła zapanować. Oszałamiająco
szybko wyrysowała, policzyła i zapisała wszystko, co było
potrzebne do rozwiązania zadania. Nauczycielka, widząc
sprawność, z jaką Ania poradziła sobie z wcale niełatwym
problemem, musiała ją pochwalić:
− Widzę, że ktoś tu ma naturalny talent. Trzeba pomyśleć
nad Twoim występem w olimpiadzie matematycznej, masz
duże szanse – zawyrokowała.
Dziewczynka machinalnie pokiwała głową i odmaszerowała do ławki. W tej chwili interesowało ją istnienie, nie
bzdury typu olimpiada. Istnienia z pewnością nie ułatwi jej
zazdrość, jaką zaczęła darzyć ją klasa.
− Anka, widzę, że goście Ci się już znudzili. Teraz wolisz
trójkąty? – Usłyszała za sobą, gdy tylko wyszła na korytarz.
Dawne koleżanki i koledzy roześmiali się bez litości, choć żart
JĘDRZEJ KNOT
OPOWIADANIA
był wyjątkowo żenujący.
Musiała zmierzyć się z dręczycielem. Okazało się, że jej
wczorajszy „opiekun” kolejny raz postanowił zabawić się jej
kosztem. Niestety, trafił na dzień, w którym blondynka brała
życie na bardzo poważnie.
Kompletnie nie spodziewał się ataku. Anka najpierw
odepchnęła chłopca, a potem uderzyła go pięścią – tak,
pięścią – w usta. Oszołomiony, nie zdążył poczuć jeszcze bólu
w rozkwaszonych wargach, kiedy dziewczyna krzyknęła:
− Odczepcie się ode mnie! Cholerne Polaczki! Nienawidzę
was, świnie!
Jakby podkreślając wykrzykiwane słowa, przeorała
koledze policzek starannie wypielęgnowanymi paznokciami.
Błękitne oczy kipiały gniewem i jednocześnie emanowały
zimnem, zdolnym zmieniać ludzi w sople. Nic dziwnego, że
żaden z kumpli zaatakowanego nie powstrzymał Ani Rudzkiej,
gdy ta wychodziła ze szkoły.
− Kompletnie jej odwaliło − zawyrokowała niegdyś
najlepsza przyjaciółka, przełamując ciężką atmosferę.
Powróciła radość, jednak już nie tak naturalna; pobity kolega
był niemym dowodem na to, że Ania nie jest kolejnym
popychadłem.
Oczywiście bezpardonowy atak nie mógł przejść
dziewczynce płazem. Ledwo wróciła do domu, a już rozległ
się sygnał telefonu. Matka spędziła przy nim dobre kilka
minut; tymczasem nastolatka zajęła się przygotowanym przez
rodzicielkę obiadem. Trzeba przyznać, że z przygotowanej
pieczeni, dla taty zostały co najwyżej nędzne ochłapy – na
ziemniaki nie miał nawet co liczyć.
− Aniu, dzwoniła Pani pedagog. Podobno uderzyłaś kolegę,
to prawda? – zapytała mama, doskonale znając odpowiedź.
Liczyła się z tym, że czeka ją bardzo długa i ciężka rozmowa.
Nic takiego się jednak nie wydarzyło. Dziewczynka bez
słowa wstała od stołu, zostawiając na nim tylko wyczyszczony
talerz (kobieta przysięgłaby, że został on dosłownie wylizany),
po czym poszła do siebie.
Bliźniaczki
− Aniu, Aniu, porozmawiajmy, proszę! – krzyczała matka
stojąc w kuchni, a potem pod drzwiami pokoju zbuntowanej
nastolatki. Wreszcie dała sobie spokój. Wróci Marek to może
on jej przemówi do rozumu, pomyślała z otuchą.
Ania leżała na swoim łóżku. Zmęczenie przyszło
natychmiastowo: w jednej chwili walczyła z chęcią
wykrzyczenia w stronę matki bluzgów, a w drugiej − nieomal
zasnęła na stojąco. Dodatkowo, strasznie bolała ją głowa,
w której raz po raz, w strasznym zapętleniu powtarzały się Jej
słowa:
Odczepcie się ode mnie! Cholerne Polaczki! Nienawidzę
was, świnie! (w takim razie bez cudzysłowu)
Dopiero po godzinie, kiedy chciała wstać i błagać mamę
o jakieś proszki na nękającą ją migrenę, zapadła w sen.
Niestety, nie można było nazwać go spokojnym. Był to raczej
diabelski rolercooster, który może skończyć się w setki różnych
sposobów, lecz każdy z nich jest tak samo zły.
Znowu obudziła się w baraku – pewnie przez wesz, która
ugryzła ją w miejscu intymnym lub też przez zimno odczuwane
non stop, w każdej minucie spędzonej w obozie. Zeszła
z pryczy, korzystając z tego, że z całej trójki to ona leżała
z brzegu. Ledwo wstała, a już zaczęły się zawroty głowy. Nie
była pewna, czy spowodowały je eksperymenty medyczne,
w których była „ochotniczką”, niedożywienie, czy może ta
obca jaźń w jej głowie. Tym razem czuła drugą osobę znacznie
intensywniej – tak mocno, że mieszało to zmysły. A ta druga,
kimkolwiek była, nie starała się szczególnie pomóc. Darła się
w czaszce, aż zęby dzwoniły. No trudno, przynajmniej żyję,
pomyślała z jakąś ulgą.
Musiała wypowiedzieć te słowa w jakąś strasznie złą
godzinę, kiedy Bóg Sadysta (bo tylko w takiego wierzyła)
nasłuchiwał. Do baraku wpadli esesmani, zrzucając z łóżka
wychudzone ciała, będące kiedyś kobietami.
Wysoki blondyn podbiegł do dziewczynki, (ta druga
nie wiadomo dlaczego poczuła otuchę) lecz widząc, że stoi
na baczność, na chwilę stracił rezon. Zaraz jednak znalazł
43
OPOWIADANIA
rozwiązanie: mocnym kopnięciem w brzuch posłał ją na
podłogę baraku, uśmiechając się przy tym ciepło. Właśnie ten
uśmiech – na pozór dobry – przerażał wszystkie więźniarki
najbardziej. Ale nie było czasu na strach. Szybko zostały
poderwane, po czym pognano je przez śnieg w noc. Na
zewnątrz panował niepodzielnie mróz, a kobiety były tylko
w cienkich drelichach. Jednak bieg, do jakiego zmusili ich
naziści, wystarczająco rozgrzewał ich fizyczne powłoki.
Zresztą droga była dość krótka.
Zagnano ich do tak zwanej łaźni. Był to bunkier, za
którego stalowymi drzwiami mogło pomieścić się mnóstwo
osób, szczególnie przy tak niezwykłych zdolnościach
organizacyjnych hitlerowców. Dziewczynka zobaczyła, że
zgoniono tutaj również ludzi z dwóch innych baraków, w tym
grupkę mężczyzn.
Wrzask oficera z trupią czaszką na czapce oznaczał, że
pora się rozbierać. Dziewczynka miała jakieś dziwne opory,
by obnażyć się w obecności mężczyzn – zapewne przez tą
drugą. Dopiero mocne uderzenie w twarz – straciła zęba –
oraz rozdarcie na niej ubrania przez blondyna, doprowadziło
ją do porządku. Potem strażnicy wtłoczyli Żydów do bunkra
i szczelnie zamknęli masywne wrota.
Znaleźli się w ciemności. Dziewczynka stała upchnięta
między więźniarkę a tyłek jakiegoś starszego Pana. Tak
przynajmniej sądziła, ponieważ pod „prysznicem” nie było
światła. Były natomiast krzyki i jęki kobiet oraz pośpieszne
modlitwy tych, którym zostało jeszcze trochę wiary, oczywiście
w jidish. Nagle ukazał się wąski snop światła, wpadając przez
sufit; dziewczynka zrozumiała, że odsłonięto otwór na szczycie
bunkra. A potem sypnięto w ich stronę jakimś proszkiem.
Poczuła, jakby dostała w twarz grudką ziemi. Otwór został
zasłonięty, a oni czekali niespokojnie zaledwie kilka sekund.
Dzięki ogromnej masie ludzkiej temperatura w bunkrze
była na tyle wysoka, by śmiercionośny gaz mógł uwolnić się
z glinianego więzienia. Pierwsze zaczęły się dusić najmniejsze
dzieciaczki, będąc najbliżej podłogi. Widząc ich cierpienia,
a zaraz potem doświadczając podobnych własnymi płucami,
połączyła się w przerażeniu z drugą jaźnią. Prze jedną, niedługą
chwilę zawodziły jednym głosem, były jednością, umierającą
nutką człowieczeństwa. Potem usłyszały rozpaczliwy okrzyk:
− Szalom, bracia i siostry! Do zobaczenia!
Nie mogły zaczerpnąć oddechu. Dziewczynka pomyślała
nagle, jak cudnie byłoby znaleźć się gdzieś indziej i tylko
ta myśl zajęła jaźń małej więźniarki. Umierała z tą myślą,
wytatuowaną na zwojach mózgu.
Obudziła się w łóżku, cała zlana potem. Spała w ubraniu
i teraz było to widać: pogniecione i niepierwszej świeżości
ciuchy nadawały się tylko do prania. Musiała również zrobić
porządek z włosami, które przypominały to, co można spotkać
na głowach stałych rezydentek Dworca Głównego.
I właśnie od tego zaczęła. Potem przeprosiła mamę
i kolegę (choć czuła, że dobrze go potraktowała). Nie wróciła
już do swojej wcześniejszej pozycji w szkolnej hierarchii,
czego wcale nie żałowała. Za to została laureatką olimpiady
matematycznej. Kilka lat później trafiła do dobrego liceum,
a potem na wymarzone – w międzyczasie – studia.
Mama strasznie się cieszyła. I nawet to, że córka miała
jakąś dziwną chorobę oczu – nagle zmieniły kolor z niebieskich
na brązowe – nie mogło stłumić jej radości.
A ktoś wrzeszczał przeraźliwie, choć bardzo, bardzo
krótko…
44
Jędrzej Knot
Urodzony w 1991 roku. Student Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. Introwertyk i dusza towarzystwa
(byle małego)w jednej osobie. Miłośnik pieszych wędrówek
oraz dobrych książek.
Pisaniem zainteresował się w szkole, a jego ponure historie nieraz przerażały nauczycieli języka polskiego. Później skupił się na tworzeniu wierszy, i marzenia o własnej
powieści na długo zostały zepchnięte do podświadomości.
Potrzeba było impulsu – jakim okazała się przedmowa do
„Mrocznej Wieży” Kinga – żeby znów zajął się prozą. Opowiadanie „Bliźniaczki” jest jego literackim debiutem.
JĘDRZEJ KNOT
RECENZJE
Recenzje
Christie Golden
„World of Warcraft: Zbrodnie wojenne“
Wydawnictwo: Insignis
Gatunek: fantastyka
ISBN: 978-83-63944-50-6
Data wydania: 18.06.2014
Oprawa: miękka
Liczba stron: 432
„For the Horde!” – krzyczałem złowieszczo, gdy moja
potężna armia, złożona z orków, trolli, dwugłowych ogrów
i plączących się między ich nogami goblinów, wdzierała
się do serca stolicy Przymierza, burząc, paląc i mordując.
Naprzeciw niej galopowała grupa paladynów w lśniących
zbrojach, lecz rychło wpadła w runiczną zasadzkę założoną
przez ogrzych magów i została dobita tornadami zsyłanymi
przez przyczajonych na wzgórzach rycerzy śmierci. Nad
okolicą uniósł się zapach śmierci i rozkładu, słodkawa woń
kolejnego zwycięstwa. Ach – piękne to były czasy, kiedy
człowiek miał mniej zmartwień i mógł beztrosko oddać
się wojennemu rzemiosłu. Warcraft II na dysku i zabawa
do białego rana. Część trzecia wciągała już nieco mniej,
natomiast opromieniony sławą World of Warcraft w ogóle
mnie nie poruszył. Zapewne dlatego, że zupełnie nie trawię
MMO. Tym niemniej informacje dotyczące dalszej ewolucji świata ludzi i orków śledziłem w miarę na bieżąco, co
zaowocowało tym, że siadając do czytania „Zbrodni wojennych”, uniknąłem pogubienia w gąszczu dziwnych nazw
Recenzje
oraz postaci i mogłem w pełni skupić się na naprawdę zgrabnie skrojonej fabule.
Słyszeliście o Garroshu Hellscreamie, przywódcy
Hordy i następcy legendarnego Thralla? Jegomość ów
zasłynął w warcraftowym uniwersum z wyjątkowo okrutnych praktyk, którymi przysporzył sobie wrogów również
we własnym obozie. Jak to mówią, nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka – ostatecznie Garrosh ląduje zakuty
w kajdany gdzieś w pandareńskim lochu (swoją drogą, kto
– paląc, burząc i plądrując w Warcraft II – spodziewał się, że
w przyszłości do tego uniwersum zawitają wojownicze pandy?). Rozwiązanie jego kwestii wydaje się proste – ot, topór
tudzież inny tasak w łeb i po problemie. Okazuje się jednak, że Niebianie bywają nieprzewidywalni i ubzdurali sobie konieczność przeprowadzenia sprawiedliwego procesu.
Na dodatek takiego, w którym będą brać udział członkowie
zarówno Przymierza, jak i Hordy. Do Pandarii przybywają
zatem wszyscy najważniejsi przedstawiciele obu stronnictw, wszyscy zwarci i gotowi, by pogrążyć znienawidzonego orka w otchłaniach zapomnienia. Nie spodziewają
się jednak, że zostaną wplątani w intrygującą grę, w której
otrzymają sposobność ponownego przemyślenia własnych,
nierzadko równie bolesnych, czynów.
Pomysł na fabułę „Zbrodni wojennych” jest absolutnie
rewelacyjny, a do samego poprowadzenia historii nie można
mieć zarzutów. Wszystko trybi jak należy, akcja gna do
przodu, stopniowo jesteśmy wciągani w niezwykłe bogactwo warcraftowego świata, jego burzliwych dziejów i nietuzinkowych bohaterów. Niezwykła, specyficzna atmosfera
(także dzięki udanemu, polskiemu przekładowi) wyziewa
z każdej strony – przejawia się ona zarówno w opisach miejsc czy wydarzeń, jak i w dialogach pomiędzy bohaterami,
czy knowaniach między oboma stronnictwami – dosłownie
czytasz i czujesz, że to Warcraft. Miłośnicy gier Blizzarda
będą wniebowzięci. Co zaś z pozostałymi czytelnikami?
Myślę, że i oni – o ile tylko lubią literaturę fantasy – powinni dać „Zbrodniom wojennym” szansę. Uważam, że poziom i polot, z jakim napisano tę powieść, zaskoczy ich, i to
in plus. Co prawda, dobrze by było przed zabraniem się za
dzieło Christie Golden rozeznać się nieco, kim są np. Sylvana Windrunner czy Thrall, ale przy odrobinie samozaparcia
obejdzie się i bez tego.
Christie Golden stworzyła udaną opowieść o zaskakująco pomysłowej fabule. Czytelnik, który się na nią skusi,
na kolejnych stronach znajdzie barwne opisy niezwykłych
krain i wydarzeń, fantastycznie zróżnicowane postacie i – co
najważniejsze – emocje. Warto!
Kamil Dolik
45
RECENZJE
Andrzej W. Sawicki
„Aposiopesis”
Wydawnictwo: Rebis
Gatunek: fantastyka/przygoda/steampunk
ISBN: 978-83-7818-558-1
Data wydania: 24.06.2014
Oprawa: Broszura klejona ze skrzydełkami
Liczba stron: 344
Steampunkowa błyskotka
Wśród wielu prób określenia czym jest steampunk, na
które natknęłam się w przepastnych bebechach sieci, znalazłam jedną, szczególnie trafną, choć przewrotną „definicję”
tego fantastycznego subgatunku, brzmiącą mniej więcej tak
(cytuję z pamięci):
„Steampunk ma miejsce wtedy, kiedy ubierające się na
czarno gotki, odkryją brąz”.
Istotnie. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że każdy nurt ma
swoje perełki i każda jedna generalizacja robi mu krzywdę,
nie sposób nie przyznać, że w dowcipnym, trochę złośliwym
zdaniu kryje się całkiem właściwa obserwacja stanu rzeczy.
Specyficzne elementy steampunku są tak wdzięczne wizualnie, iż same prowokują, by właśnie przez pryzmat estetyki postrzegać całokształt subgatunku. Zdjęcia ochrzczone mianem
steampunkowych przedstawiają zazwyczaj piękności ubrane
46
w gorsety i „maszynowo” wyglądające dodatki. W wyspecjalizowanych sklepach oraz w internecie można zaopatrzyć się
w drogie, kompletnie niepraktyczne, ale za to szałowo wyglądające gadżety i biżuterię z kółek zębatych. Suma, którą
trzeba wydać na niektóre z nich, przeczy trochę punkowi
w nazwie i jego brudnej bezczelności, dalekiej od wybłyszczonej, cudacznej maszynerii, pozakładanej warstwami na
współczesne ubrania. Steampunk wielu kojarzy się przede
wszystkim z modą, a ryzyko literackiego „nadsztafażu[1]”
jest tu dużo wyższe, niż choćby u cyberbrata, gdzie niuanse
naukowo-techniczne odgrywają bardzo dużą rolę, a nad całością unosi się mroczny duch korporacji i technologicznego,
postnowoczesnego „oziębienia dusz”. Estetyzacja dzieł(ek)
steampunkowych może je łatwo zmienić w pretensjonalne
i gadżeciarskie, pozbawione głębi. Stąd moja ostrożność przy
sięganiu po kolejny tom rebisowskich „Horyzontów zdarzeń”.
Okładkę książki zdobi piękność w równie efektownym,
co dziwacznym wdzianku. Kobieta z dumą prezentuje nietypową broń oraz dwie, imponujące… śruby na czole. Myślę sobie: fajnie byłoby mieć taką fotkę, gorset i pokazać się
z giwerą, niekoniecznie potrafiąc się nią posługiwać. „Lans
is lans”. Jednak śrubę sceptycyzmu dokręcił mocno początek
książki:
„Przed włożeniem kapelusika krytycznie zmierzwiła
grzywkę mającą zamaskować dwie sześciokątne śruby znajdujące się na czole i wyglądające z daleka jak spiłowane diabelskie rogi.
(…) mechanizm się luzował i zawory odcinające dopływ fluidów, które zwiększały agresję i szybkość, zaczynały
przepuszczać i mogły nieopatrznie zmienić ją w maszynę do
zabijania”[i].
Moją pierwszą reakcją był brzydki akronim, zaczynający
się od „W”. Kolejną — szczery śmiech, który towarzyszył
mi już do końca lektury. Śmiech bynajmniej nie szyderczy,
a pozytywny.
„Aposiopesis” jest książką trochę podobną do owych
wydumanych strojów i gadżetów. Wyjść obwieszonym zegarkami można, ale niekoniecznie do pracy czy na spotkanie
biznesowe. Ale jaka przyjemność zaliczyć sesję zdjęciową,
festiwal Castle Party albo konwent w takich fatałaszkach!...
Ha! Przeczytać „Aposiopesis” nie zaszkodzi, choć trudno
traktować powieść w kategorii innej niż umilacz czasu.
Sawicki uwypuklił dekoracje, nie troszcząc się specjalnie
o ich użyteczność, wręcz celowo zamazał powiązania między
światotwórczą, a czysto ozdobną rolą steampunkowych elementów. Takie wrażenie można odnieść czytając o „jakichś
urządzeniach”, które „coś” robią. Cała zgrzytająca i chrobocząca w tle maszyneria, raz wprawiona w ruch, po prostu działa. U niektórych pisarzy taki zabieg bywa wykrętem
od rachunku prawdopodobieństwa, a w „Aposiopesis” jest
pstryknięciem czytelnika w nos. Nie zadawaj zbędnych pytań, wkręć się w historię, daj ponieść się dzikiej wyobraźni,
przyjmij, że mechaborgi łażą po dziewiętnastowiecznej Warszawie, a urządzenie do eksploracji światów równoległych to
urządzenie do eksploracji światów równoległych. I kropka.
Proste? Jeszcze jak. I, co ważniejsze, działa.
W nieskomplikowanej, naiwnej fabułce „Aposiopesis”
jest szczególny urok, charakterystyczny dla znanych i lubianych blockbusterów[2], sesji RPG i tej fantastyki, która bezpośrednio wywodzi się z pierwotnej fantasy – pełnej przygód,
marzeń o porywających zdarzeniach, niedostępnych w rze-
RECENZJE
RECENZJE
czywistości – nieskrępowanej jeszcze manierą „bycia poważnym człowiekiem”. Tak właśnie widzę powieść, której autor
bazuje na klasycznym trójkącie: Romans-Przygoda-Groza,
przy czym Grozę z powodzeniem mogłaby zastąpić Groteska.
„Aposiopesis” to gęsta synteza tego, co jest najprostszym,
a równocześnie najskuteczniejszym przepisem na wciągającą, niekoniecznie skomplikowaną opowieść.
Jest więc piękna i dzielna kobieta; są dwaj różni od siebie,
interesujący adoratorzy tejże; mamy trochę groźnych, a trochę głupawych przeciwników w rodzaju Niemców z „Czterech pancernych…”; są też wyraziste postaci drugo- i trzecioplanowe, żwawa akcja i pozytywny finał. Do tego szczypta
magii (zastąpiona ezoteryką, a raczej jej parodią) i mnóstwo
humoru. Sawicki mruga do czytelnika i nie robi tego dyskretnie, ale jakby mówił: „Bawiłem się, pisząc, baw się, czytając”. Wie, jak zamieszać w treści, wie, jak połączyć środki
formalne. Przy czym korzysta zaledwie (aż?) z humoru językowego, sytuacyjnego, postaci. Pisarz z wdziękiem bawi
się bardzo typowymi sylwetkami, skądinąd nam znanymi (natchniony naukowiec bez pieniędzy, artysta-romantyk, krzykliwa straganiara, szarmancki oficer). Sawicki wykorzystuje,
przekształcone w komedię, popularne motywy (np. dżinna
z lampy, nazwanego Alojzym Orzeszką) i z nieustannym
„puszczaniem oczka” czytelnikowi, wplata w to wszystko historię czy mitologię.
Bohaterowie, z waleczną jak walkiria junkierką na czele,
dostali komiczny obrys. Sceny, które same w sobie mogłyby
mieć spory ciężar emocjonalny – jak przesłuchanie w Cytadeli, kojarzące się z kaźnią Polaków walczących o niepodległość – w „Aposiopesis” są podlane żartem (dla przykładu:
oberpolicmajster nagle pyta więźnia o sposób na zgagę). Jako
alternatywę dla zsyłki na Syberię niepokorni obywatele mają
przemianę w mechaborga, „dokarmianego” podłym węglem,
a pewna udręczona zjawa-demon biega w przykrótkim surducie i zachowuje się jak zombie w komediowym wydaniu.
Trybiki steampunku to wdzięczne dodatki do powieści przygodowej, awanturniczej, przedrzeźniającej zresztą własną
konwencję. Gdyby zmienić nieco epokę i scenerię, mechaborgi zastąpić cyborgami, a wehikuł astralny na parę – kosmicznym krążownikiem, nadal szłoby o jedno: o jazdę po bandzie.
I o to, że z mechaborgami (cyborgami) jest fajniej niż bez – bo
pozwalają dobrodusznie pokpiwać z gatunku.
Skoro zaś o gatunkach mowa, przedstawienie nadnaturalnych istot i zjawisk jako w pełni realnych, równorzędnych
i współbytujących z ludźmi, lokuje „Aposiopesis” w kręgu
urban fantasy. Carscy czynownicy i żołnierze to między innymi nekromanci i demonolodzy, wyposażeni w odpowiednie
ustrojstwa przeciw nadnaturalom. Do tych narzędzi należą
np. giętki drut nasycony materializmem deterministycznym
i darwinistyczne ciężarki. Cały ten arsenał jest przeuroczy
i kapitalny w swojej prostocie: bazuje wyłącznie na pomysłowości i języku. Mówiąc o języku, nie sposób zapomnieć
o dialogach. Moment, w którym dżinn Alojzy zagaduje do
„kolegi” ze sfery demonicznej, to perełka całej lektury:
„Ĝu-e Bad i-in sé. A-ba a-lá mu-ĝen? — zagaił Alojzy
w swoim rodzimym języku (…).
(…) Postać warknęła głucho i złowrogo. (…)
— Salve, frater, te salutant! — spróbował Alojzy z innej
strony.
— Idź do diabła — wycharczał trochę niewyraźnie
przybysz”[ii].
Recenzje
Tę konwencję trzeba kupić. Inaczej się nie da. Lekkie pióro Sawickiego pozwala mu nie tylko umiejętnie bawić, ale
też budować napięcie. Fragmenty pisane „na serio” (lub po
prostu „z mniejszym jajem”), bitewne i krwawe – od strony
czysto warsztatowej byłyby zupełnie dobre, a nawet świetne. Niestety, latający tu i tam rozbawiony duszek (dżinn?)
zapewne wpłynął na deficyt logiki i zbyt hojne folgowanie
głównym bohaterom. Wesołej gromadce naszych protagonistów towarzyszy permanentne szczęście. Jak ich pisarz poobija albo powywraca, to natychmiast montuje cudowne ocalenie, olśnienie umysłowe lub nagły zwrot wydarzeń. I jest też
druga strona – inżynier Danił, podróżujący przez przestrzeń
astralną, „nagle” przypomina sobie o pewnych komplikacjach
związanych z taką wycieczką. By nie było za łatwo (a i tak
jest), Sawicki wprowadza co chwilę pomniejsze wypadki
i triumfy tych złych. To nie wystarcza, by pokonać niezmordowaną Prusaczkę, inżyniera-geniusza i Dżinna, który znał
Saladyna, Mojżesza, a nawet Odyseusza. Wszyscy są bohaterscy, bardzo bohaterscy. Nie pogadasz. Już wiesz, że wyjdą
cało, cokolwiek się zdarzy.
Nieskomplikowana intryga służy wyłącznie kibicowaniu
dzielnej grupce i stwarza pretekst do jej prezentacji. A kibicować jest komu, bo to grupka udana. I nawet wyrwanie
przyrodzenia tym niedobrym (scena bardziej niesmaczna niż
śmieszna, z rodzaju mocno niesubtelnego humoru, niepasująca do lekkości całej reszty), jest usprawiedliwione. Zresztą,
źli bywają całkiem poczciwi; większość czarnych charakterów została zaledwie maźnięta sadzą. Groźny feldmarszałek
Berg to równocześnie swojski, chociaż gderliwy dziadzio,
astralne byty nieszczególnie przerażają, a w każdym urzędzie
znajdzie się pomocny automat, gorliwy wyznawca Żelaznego
Boga. I jest sympatycznie…
…bo przecież miało tak być.
„Aposiopesis” to taki steampunkowe fiu-bździu, lektura
na kanikułę, do hamaka, przed snem. Wdzięczne nic, zmyślna błyskotka. Jako taka, spełnia swoją rolę: ożywia nudną
i sztywną codzienność, pełną krawatów, kitlów i garsonek.
[1] Sztafaż - mało istotne elementy, uzupełniające lub
ozdabiające coś, np. utwór literacki. Cyt. za: Słownik języka
polskiego, PWN [przyp. red.].
[2] Blockbuster – dzieło, które stając się przebojem, również odniosło sukces kasowy [przyp. red.].
[i] Cyt. z recenzowanej książki, str. 5-6
[ii] Cyt. z recenzowanej książki, str. 133-134
Małgorzata Ślązak
47
RECENZJE
Matt Richtel
„Zabawka diabła”
Tytuł oryginalny: Devil’s Plaything
Wydawca: Akurat
ISBN: 978-83-7758-717-1
Data wydania: 18.06.2014
Liczba stron: 528
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Gatunek: thriller
„(…) procesy myślenia, przetwarzania informacji,
utrwalania ich w pamięci i przywoływania z niej są naprawdę czymś niezwykłym”. Niektóre procesy zlokalizowane
w centrum sterowania całego organizmu – mózgu – pozostają w dalszym ciągu tajemnicą, dlatego też wzbudzają ogromne zainteresowanie naukowców. Daje to przede wszystkim
nieograniczone możliwości badawcze, choć eksperymenty
na ludzkim mózgu prowadzone przez nieodpowiednich ludzi mogą być bardzo niebezpieczne. O tym, jak groźne może
być „grzebanie” w ludzkiej pamięci, możemy przekonać się,
sięgając po powieść Matta Richtela pt. „Zabawka diabła”.
Nathaniel Idle jest dziennikarzem śledczym i medycznym, który umieszcza swoje artykuły na blogu. W wolnych
chwilach opiekuje się swoją 85-letnią babcią mieszkającą
w domu opieki. Staruszka cierpi na demencję – chorobę,
48
która często dotyka ludzi w podeszłym wieku. Pamięć Lane
pogarsza się z każdym dniem, coraz częściej mylą jej się wydarzenia i osoby. Na pomoc osobom będącym w podobnej
sytuacji, wychodzi projekt pod nazwą „Krucjata Ludzkiej
Pamięci”, który umożliwia nagrywanie wspomnień. Ostatnio Lane wydaje się być jednak bardziej pobudzona niż zwykle, a dodatkowo wypowiada słowa, które nijak nie można
powiązać w logiczną całość. Gdy pewnego dnia Nathaniel
odwiedza swoją babcię i zabiera ją na spacer, nieoczekiwanie ktoś do nich strzela. W głowie dziennikarza zapala się
ostrzegawcza lampka, gdyż wydaje mu się, że to on stanowił
cel, w związku z odkrytą przez niego aferą w środowisku
policyjnym. Kolejne niespodziewane wydarzenia poddają
jednak w wątpliwość jego tezę, gdyż wszystkie ślady zaczynają prowadzić do babci Nata, która – jak się okazuje
– od lat skrywa jakąś tajemnicę. Dziennikarz chcąc uchronić
siebie i babcię przed niebezpieczeństwem, próbuje połączyć
w jedną całość szczątkowe informacje wypowiadane przez
Lane. Czas nie jest jednak dla niego sprzymierzeńcem, gdyż
z pamięcią babci jest coraz gorzej…
Wydarzenia, jakie mają miejsce w powieści, poznajemy z perspektywy głównego bohatera, co pozwala na dość
szybkie „zaprzyjaźnienie” się z postacią. Taki sposób prowadzenia narracji sprawił, że czytelnik ma możliwość bycia obserwatorem zdarzeń na pierwszej linii frontu. Matt
Richtel stworzył niezwykle interesującego i wiarygodnego
bohatera – zapewne nie bez znaczenia był tutaj fakt wykonywania przez autora tej samej profesji, co główny bohater
powieści. Dodatkowo mamy okazję poznać od środka kulisy
dziennikarstwa śledczego, które niesie ze sobą tyle fascynujących wrażeń, ile niebezpieczeństw. Warto w tym miejscu
dodać, że Matt Richtel wraz z kolegami z redakcji New York
Timesa został w 2010 roku uhonorowany Nagrodą Pulitzera.
Ciekawostką dla polskich czytelników jest z pewnością
wątek nawiązujący do naszego kraju. Babcia głównego bohatera – z pochodzenia Polka – opowiada o swojej młodości
i wyjeździe z kraju do Stanów Zjednoczonych tuż po pierwszej wojnie światowej. Szkoda jedynie, że opis ten jest niezwykle krótki i lakoniczny.
„Zabawka diabła” otwiera cykl thrillerów z Natem
Idle’em w roli głównej, więc jeszcze nie raz przyjdzie nam
śledzić losy wścibskiego dziennikarza. Matt Richtel pisze
z lekkością godną dziennikarza, przez co książkę czyta się
dosłownie jednym tchem. Jeśli więc chcecie zabić nudę,
która dopada podczas letnich wieczorów, i rozerwać się
przy dobrej powieści sensacyjnej, sięgnijcie po „Zabawkę
diabła” – z pewnością nie pożałujecie.
Kinga Król
RECENZJE
RECENZJE
Emmy Laybourne
„Monument 14 Odcięci od świata”
Tytuł oryginalny: Monument 14
Wydawca: Rebis
ISBN: 9788378185741
Seria: s-f
Data premiery: 2014
Co czuje człowiek ukrywający się w odizolowanym
od świata zewnętrznego schronieniu, gdy wszystko wokół
ogarnięte jest chaosem spowodowanym cyklem niespodziewanych katastrof naturalnych, który zmienił całe wybrzeże USA w prawdziwe piekło na ziemi? A jeśli dodatkowo
jest się nastolatkiem, na którego barkach spoczywa odpowiedzialność za gromadkę małych, pozbawionych opieki
dorosłych dzieci? Emmy Laybourne w swojej debiutanckiej książce doskonale odzwierciedla problemy odciętej od
świata grupy dzieci i nastolatków, którzy stanęli w obliczu
sytuacji, której nie byłby w stanie sprostać niejeden dorosły…
Apokalipsa spowodowana przez potężny wybuch wulkanu, którego konsekwencją było największe w historii tsunami oraz katastrofalne zjawiska klimatyczne: gwałtowne
gradobicia i trzęsienia ziemi zrównały z ziemią ogromny
obszar Stanów Zjednoczonych. Najgorsze jednak było to,
że podczas kataklizmu zniszczeniu uległ ośrodek Narodu,
w którym magazynowano eksperymentalną broń chemiczną. Jej opary skaziły tereny leżące wokół miasta Colorado.
Kilkadziesiąt sekund wdychania skażonego powietrza mia-
Recenzje
ło tragiczne konsekwencje, których objawy uzależnione
były od grupy krwi danego człowieka. Ciało osób z grupą
A pokrywa się krwawiącymi pęcherzami, co w ciągu kilku
minut doprowadza do śmierci. Ludzie z grupą AB cierpią
na urojenia paranoidalne, a osoby z grupą 0 zmieniają się
w obłąkanych morderców atakujących wszystkich wokół
siebie. Natomiast ludzie posiadający grupę B skazani są na
bezpłodność. Toksyny te mają unosić się w powietrzu przez
6-12 miesięcy, dlatego czternaścioro dzieci, które dzięki
przytomności i opanowaniu kierowcy szkolnego autobusu,
znalazło schronienie w wielkim supermarkecie ­ jest teraz
w sytuacji bez wyjścia. Szczęściem w nieszczęściu sklep,
w którym zostali uwięzieni zapewni im zapasy jedzenia, picia i środków czystości na długi czas. Problemem są jednak
ogarnięci manią zabijania szaleńcy, którzy bez przerwy próbują wedrzeć się do wnętrza ich schronienia…
Kiedy kierowca autobusu wyrusza na poszukiwanie pomocy, w supermarkecie pozostają jedynie dzieci, z których
każde stara się radzić z tą ekstremalną sytuacją na własny
sposób. Autorka przedstawia szerokie spektrum osobowości bohaterów, dając dowód doskonałej znajomości ludzkiej
psychiki. Głównym bohaterem, a zarazem narratorem powieści jest szesnastoletni Dean – przeciętny, typowy chłopak, z którym może identyfikować się niemal każdy nastolatek. Przeżywa on pierwszą, młodzieńcza fascynację nieco
starszą od siebie Astrid, która przebywa tu wraz ze swoim
chłopakiem – najlepszym sportowcem w szkole – Jake’em.
Mamy też między innymi: trzynastoletnią lolitkę Sahalię,
opiekuńczą Josie, przynależącego do skautów Niko, superinteligentnego Alexa, rozpieszczoną Chloe oraz pięcioro
maluchów poniżej 8 lat (w tym hiszpańskojęzycznego Ulissesa).
W obliczu zagrożenia dzieci odkrywają w sobie rozmaite zdolności, które pomagają im przetrwać – dzielą się obowiązkami, opiekują młodszymi dziećmi, starają jak najlepiej
zorganizować warunki, w których przyszło im przebywać.
Nie udaje im się jednak uniknąć naturalnej w tej sytuacji
rywalizacji o władzę, a także folgowania najniższym instynktom – popadaniu w alkoholizm i narkotyki. Można
więc powiedzieć, że tom pierwszy planowanej przez autorkę trylogii „Monument 14” stanowi interesujące połączenie
„Władcy much” oraz „GONE” z filmem „Pojutrze” – poruszający obraz osamotnionych dzieci, zmuszonych do poradzenia sobie w sytuacji, która przerosłaby niejednego dorosłego człowieka. Najbardziej zaś wstrząsający jest realizm
zaistniałej sytuacji – prawdopodobieństwo wydarzenia się
podobnej historii jest we współczesnej rzeczywistości przerażająco wysokie. Ośrodki, w których trwają testy nad rozmaitymi broniami biologicznymi rozmieszczone są przecież
na całym świecie, a katastrofy naturalne także nie należą do
rzadkości. Świadomość tego powinna skłonić nas do zastanowienia się nad tym, jak my sami postąpilibyśmy w obliczu
podobnej sytuacji…? Polecam „Monument 14” wszystkim
fanom powieści katastroficznych, sama zaś z niecierpliwością czekam na kolejne tomy zapowiadanej trylogii.
Olga Michalik
49
RECENZJE
Orson Scott Card
„Cień Endera”
Tłumaczenie Danuta Górska
Tytuł oryginału Ender‘s shadow
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Data wydania .05.2014
ISBN: 9788378397649
Liczba stron 496
Pierwsze sequele „Gry Endera” dzieliły od pierwowzoru
około trzy tysiące lat, poza tym różniły się też od niego dość
znacząco na wielu innych płaszczyznach. Nic dziwnego
zatem, że Card w końcu dostrzegł potencjał bezpośredniej
kontynuacji dotyczącej wydarzeń po wojnie z Formidami,
na ponownie podzielonej Ziemi. Tak pod koniec lat 90.
narodził się cykl „Saga Cienia”, którego głównym bohaterem jest Groszek. Co ciekawe, jego pierwszy tom – „Cień
Endera” – w znacznej mierze pokrywa się chronologicznie
z „Grą…”. Jakie są tego następstwa, jakie wynikają z tak
przyjętej formy zagrożenia, pułapki, ale i niewątpliwe zalety?
Nie wszyscy uczniowie Szkoły Bojowej rekrutowani są
poprzez odbieranie rodzinom ich najbardziej uzdolnionych
dzieci. Powołaniem siostry Carlotty jest wyszukiwanie genialnych dzieci tam, gdzie nie rozciągają się macki Międzynarodowej Floty – na ulicach w biednych dzielnicach
dużych miast. Takim właśnie ulicznikiem codziennie ocierającym się o śmierć głodową jest Groszek. Jak się jednak
okazuje, nie jest on zwyczajnym chłopcem nawet w kategoriach elitarnej Szkoły Bojowej. Nie jest nawet normalnym
człowiekiem. Czy stanie to na przeszkodzie jego błyskotliwej szkolnej kariery? W jakich okolicznościach mały Groszek zostanie prawą ręką Endera i walnie przyczyni się do
50
ostatecznego zwycięstwa nad Robalami?
Na pierwszy rzut oka napisanie tego typu książki wygląda na chwyt czysto komercyjny – takie trochę autożerowanie na sławie swojego największego dzieła. „Cień Endera”
jednak sam w sobie niemal dorównuje swojemu starszemu
bratu. Z jednej strony mamy do czynienia z tą samą historią,
wiemy jak się skończy, znamy puentę i kluczowe zwroty akcji. Card potrafi jednakże z tego wszystkiego uczynić zaletę.
Nie próbuje trzymać czytelnika, który już wie co się stanie,
w sztucznej niepewności, ale prawie od samego początku
wykłada wszystkie karty na stół i przenosi historię na zupełnie inną płaszczyznę – za kulisy.
Jest to możliwe dzięki odpowiedniej kreacji Groszka,
który w „Grze…” był po prostu najmniejszym i najbardziej
błyskotliwym członkiem jeeshu Endera, w krytycznej sytuacji jego ewentualnym zastępcą. Ender zajmował swoją osobowością zbyt wiele przestrzeni, by w powieści mu
przeznaczonej, znalazło się miejsce dla drugiego ważnego
chłopca. A Card doskonale to czuje i potrafi bezbłędnie zagrać tą kartą. Konfrontując Groszka z Enderem, pokazuje
nie tyle niedoskonałości tego drugiego, ile jego inne oblicze,
czy może raczej pogłębia zrozumienie jego działań. Ender
jest bowiem wybitny, ale Groszek przewyższa go pod każdym względem, który można zmierzyć z pomocą testów.
I w tym ostatnim tkwi haczyk. Groszek jest zimnym, analitycznym umysłem, koledzy go szanują (kiedy już poznają
jego możliwości), ale nie darzą szczególna sympatią. Ender
nie opiera się na twardych danych, ale na własnych ocenach,
często opartych o odczucia, a nie jakąś głęboką analizę.
W pewnych kwestiach okazuje się być wręcz zaskakująco
niefrasobliwy. Wydaje się być jedyną osobą w szkole, która
nie słyszała o osiągnięciach Groszka, co tego drugiego niezmiernie irytuje – dla Endera jest po prostu najmniejszym
ze starterów w jego armii. Tym razem jego renoma bystrzaka nie wystarczy, musi udowodnić w praktyce, że zasługuje
na szacunek. Szacunek jedynej osoby, na której zdaniu mu
zależy.
W tym leży siła Endera – ludzie go kochają. Nie wszyscy
oczywiście. Groszek próbuje nawet rozgryźć fenomen Wiggina i rozpytuje wśród jego przyjaciół, co właściwie w nim
widzą. Nie są oni jednak w stanie udzielić mu satysfakcjonującej odpowiedzi. Jak dość kulawo tłumaczy jeden z nich,
sprawa jest prosta – dobrzy go kochają i dążą do zdobycia
jego aprobaty i przyjaźni, źli bezinteresownie i równie gorąco nienawidzą.
Jak widać, „Cień Endera” to nie tylko określenie Groszka, ale i całej opowieści, która toczy się właśnie w cieniu
tego kultowego bohatera. Nawet Groszek w końcu wchodzi w jego orbitę i okazuje się, że i jemu jest tam całkiem
dobrze. Sam chłopiec, dzięki zupełnie nieświadomemu
wpływowi, jaki Ender roztacza wokół siebie, zmienia się.
Początkowo zimny, wyrachowany indywidualista, pogardzający wszystkimi gorszymi od siebie (czyli właściwie
wszystkimi w ogóle), z czasem dostrzega i docenia wagę
współpracy i przyjaźni (poboczny wątek jego niespodziewanej przyjaźni, z dość przeciętnym jak na realia Szkoły Bojowej chłopcem, dostarcza mocnych wzruszeń), zachowując
jednak przy tym odporność psychiczną, której w pewnym
momencie Enderowi zaczyna brakować, oraz swoje niesamowite zdolności umysłowe. Za sprawą Endera socjalizuje
się, zaczyna mu zależeć na wielu sprawach niezwiązanych
RECENZJE
RECENZJE
z przetrwaniem czy górnolotnymi ambicjami. Czyni go to
zarówno lepszym dowódcą, jak i lepszym człowiekiem.
„Cień Endera” jest doskonałym uzupełnieniem „Gry Endera”. Czytając „Grę…”, de facto stajemy się Enderem, brakuje nam zatem szerszego spojrzenia. Dzięki temu specyficznemu midquelowi spoglądamy na Endera oczami Groszka,
możemy zatem dostrzec więcej – dystans, jaki dzieli Endera
od innych dzieci; jak niewiele brakuje, by wszystko poszło
w diabły; jak ważną postacią jest sam Groszek, który nie
tylko jest rezerwowym dowódcą, ale i obrońcą i opiekunem
Alexandra Monir
„Władcy czasu”
Wydawnictwo: Jaguar
Tytuł oryginału: „The Timekeeper”
ISBN: 9788376862477
Data wydania: czerwiec 2014
Liczba stron: 288
„Władcy czasu” to kontynuacja bestsellera „Poza czasem” autorstwa Alexandry Monir. Jest to opowieść o siedemnastoletniej Michele, która odkrywa, że potrafi podróżować
w czasie. Dzięki swoim umiejętnościom udaje jej się
przenieść do XIX wieku, gdzie poznaje Philipa Walkera.
Nastolatkowie zakochują się w sobie, ale jest jeden problem. Ich epoki dzieli ponad sto lat. Cóż to jest dla wielkiej
miłości, prawda? „Jeśli trzeba, zaczekam na ciebie i tysiąc
Recenzje
Endera, który z wielu działań młodszego chłopca nie zdaje sobie sprawy, a na nich korzysta. „Cień Endera” to przy
tym samodzielna i pełnoprawna historia o przyjaźni, miłości, przywiązaniu i poświęceniu. O tym, że choć nie każdy
może być Enderem, a wielu nie zdaje sobie sprawy, że nie
jest to łatwe doświadczenie, to samo dążenie do tego ideału
wzbogaca.
Łukasz Szatkowski
lat, nawet w innym wcieleniu”, powiedzą niektórzy. „Miłość,
prawdziwa miłość, potrafi być wieczna”, dopowiedzą inni.
I o tym też zdaje się być książka Alexandry Monir, bowiem
jak wytłumaczyć fakt, że pewnego pięknego dnia w 2010
roku, w szkole, Michele spotyka Philipa Walkera? Tak, tego
samego Philipa. Chłopak zdaje się jej jednak nie pamiętać.
Gdy dorzucimy do tego zemstę zza grobu oraz podłe intrygi
dawnej przyjaciółki ojca Michele (rozwiązane ostatecznie
w sposób po prostu żenujący), uzyskamy w zarysie fabułę
powieści „Władcy czasu”.
Oczywiście jest to książka o wielkiej miłości. I gdybym
była targetem, do którego jest skierowana, miała lat 13, no
może 16, to pewnie urzekłaby mnie ta historia. Ale jestem
trochę starsza, wiem, że miłość jest nieco bardziej skomplikowana, niż patrzenie sobie w oczy i zapewnianie się
nawzajem o dozgonnym (i pewnie „pozgodnym” również)
oddaniu oraz o tym, że jesteśmy gotowi zrobić dla siebie
wszystko. Płaski, lukrowany obrazek dla nastolatek. Kiedyś
pewnie by mi się to podobało, dziś jedynie śmieszy.
To, co najbardziej by mnie w powieści interesowało,
zostało potraktowane bardzo po macoszemu, przykryte ciągłymi westchnieniami głównych bohaterów, którzy
w wieku lat nastu kochają się już przecież całe wieki (sic!).
Owszem, pojawiają się zasady rządzące Stowarzyszeniem Czasu oraz prawa, jakim muszą podporządkować się
podróżnicy, ale dylematy, z którymi się stykają, zostają jedynie zasygnalizowane. A przecież próba odpowiedzi na pytanie – czy istnieje przeznaczenie, czy los można zmieniać,
czy przyniesie to więcej dobrego niż złego – jest tematem
fascynującym. Rozumiem jednak, że gdybym była nastoletnim odbiorcą tej powieści, bardziej skupiałabym się mimo
wszystko na powłóczystych spojrzeniach dwójki głównych
bohaterów. Podobała mi się we „Władcach czasu” idea hotelu Aury i pokojów, które miały odzwierciedlać poszczególne
roczniki. Gdy Irving Henry miał wybrać się do 1991 roku,
zamieszkał w pokoju, w którym znajdował się między innymi plakat z filmu… „Pretty Woman”. Ciekawy był również
dziennik ojca bohaterki, XIX-wiecznego dżentelmena, który w zabawny sposób opisywał początek lat 90 i dziwił się
zaistniałym w ciągu stu lat zmianom. Na uwagę zasługuje
także opis XIX-wiecznego Nowego Jorku. Tym razem nie
mogę się przyczepić. Przyznaję, Monir udało się oddać klimat. A przynajmniej mnie przekonała.
O ile do wydania „Władców czasu” przyczepić się nie
można, o tyle korekta woła o pomstę do nieba. Wygląda to
51
RECENZJE
tak jakby książkę tłumaczyły dwie różne osoby, które nic
ze sobą nie uzgodniły. Imię „Rebecca” raz odmieniane jest
jako „Rebecki”, innym razem jako „Rebecci”. Również jedno z głównych pomieszczeń w domu Windsorów raz bywa
„holem”, innym razem „hallem”, a ilość literówek jest wręcz
zatrważająca.
Są książki dla nastolatków, po które chętnie sięgają także
dorośli. Są książki dla nastolatków, do których wracając jako
dorośli, odkrywamy głębsze sensy, inne sposoby odczytania. Cóż, „Władcy czasu” nie są ani pierwszym, ani drugim
przykładem. To typowa powieść dla nastoletnich dziewcząt,
a dodatkowo, niestety, przeciętniak w tej kategorii.
Philip K. Dick
„Krótki szczęśliwy żywot brązowego oksforda”
podziw oryginalnością i pomysłem. Dają jasny ogląd, jak
rozwijał się warsztat pisarza, co mu chodziło po głowie, jak
myślał, kiedy je tworzył.
Wspólnym wątkiem opowiadań jest przyszłość. Zarówno futurystyczna technologia, jak i podróże zaprezentowane w owych tekstach łączy wspólny mianownik w postaci rozwoju. Unikalność i nowoczesność okraszone zostały
również niepewnością, tak bardzo oczywistą dla tego, co
nieznane. Dick pomyślał o wszystkim, przewidział różne
zakończenia i formy, dlatego urozmaicenie historii o motywy współcześnie nawet istniejących katastrof – wojny albo
epidemie – nie tylko uwiarygodniają, ale także nadają odrobiny dreszczyku.
„Krótki szczęśliwy żywot brązowego oksforda” to zbiór
nietypowy pod kątem jakości opowiadań – po prostu każde
z nich jest dobre. Chociaż zasady fizyki, znajomość przestrzeni kosmicznej i wszechświata nie są identyczne jak te,
które dzisiaj znamy, to jakość i dokładne wytłumaczenie teorii sprawiają, iż jest to niezauważalne dla oka osoby niewyspecjalizowanej w tej dziedzinie nauki. Podobnie jak przed
lekturą „Czasu poza czasem”, obawiałam się tego, iż moja
wiedza będzie niewystarczająca, lecz opowiadania okazały
się przyjemne w odbiorze, lekkie, ale zarazem przemyślane i poukładane. Nie sposób nudzić się podczas tej lektury,
gdyż wspaniała kreacja światów, bohaterów, ich różnorodność i unikatowość zwalają z nóg.
Philip K. Dick zdecydowanie zasługuje na miano jednego z najlepszych pisarzy science-fiction, co w mojej głowie
potwierdził „Krótki szczęśliwy żywot brązowego oksforda”. Każde pojedyncze opowiadanie dokładało swoje trzy
grosze do mojej oceny. Zdecydowanie trzeba to przeczytać.
Zbiór będzie dokonały dla początkujących – czy to w tematach kosmiczno-futurystycznych, czy też w dziełach Dicka. Ich klasa, elegancja i ład przywodzą na myśl poważne
i pełne patosu niszowe dzieła, tymczasem twórczość pisarza
zawarta w tej książce nadaje się dla każdego. I tym właśnie
nazwałabym wspaniałość – pozorną uniwersalnością i diabłem tkwiącym w szczególe – dopracowaniem.
Tytuł oryginalny: Collected Stories, volume 1: Beyond
Lies the Wub
Wydawnictwo: Rebis
Tłumaczenie: Magdalena Gawlik, Jan Karłowski, Anna
Kejna, Tomasz Oljasz, Zofia Uhrynowska-Hanasz, Ewa
Witecka, Arkadiusz Nakoniecznik
ISBN: 9788378185369
Data wydania: 3 czerwca 2014
Wymiary: 125 x 195 mm
Liczba stron: 628
Philip K. Dick to autor kultowy, ponadczasowy i uwielbiany od dawna. Sama dotychczas miałam przyjemność
czytać tylko jedną jego książkę – „Czas poza czasem” –
która zachwyciła mnie każdą błahą drobnostką i urzekała od początku do końca. Tym razem w moje ręce wpadł
zbiór opowiadań tego autora, które powstały, gdy Dick miał
dwadzieścia kilka lat. Mimo tego teksty, chociaż proste,
nieskomplikowane oraz przyjemne w odbiorze, wzbudzają
52
Jagoda Wochlik
Sylwia Zazulak
RECENZJE
RECENZJE
Anne Bishop
„Most Marzeń”
Wydawnictwo: Initium
Tytuł oryginalny: Bridge of Dreams
Data wydania: 17.04.2013
ISBN: 978-83-62577-31-6
Oprawa: miękka
Strony: 464
Gatunek: fantastyka
Nawet najwytrwalsi bohaterowie potrzebują czasami
odrobiny odpoczynku. Ochrona świata to wszakże nadzwyczaj stresująca i czasochłonna robota w mocno nieprzyjaznych warunkach. Przekonała się o tym dobitnie Glorianna
Belladonna, ratując Efemerę przed żarłocznymi zakusami
Zjadacza Świata. Na jej nieszczęście zło nie potrzebuje wiele odpoczynku i rzadko respektuje czyjeś plany wakacyjne.
Gdy grupa morderczych czarnoksiężników znajduje drogę
do krajobrazów Glorianny, Lee postanawia ochronić siostrę kosztem własnej wolności. Nie całkiem bezinteresowne poświęcenie zabiera go do tajemniczego miasta Wizji
– miejsca stopniowo pochłanianego przez mrok. Oślepiony
mostowy musi wykorzystać całą swą wiedzę, by przetrwać
i spróbować pomóc lokalnej społeczności w walce z nieznanym i okrutnym przeciwnikiem.
To przynajmniej stara się nam wmówić barwna okładka
„Mostu marzeń”, trzeciego tomu serii Efemera. Rzeczywistość okazuję się jednak odrobinę mniej kolorowa.
Literacki styl Anne Bishop jest pod wieloma względami
unikalny. Opiera się mocno na wewnętrznych przeżyciach
bohaterów, spychając akcję na zdecydowanie dalszy plan.
Wspomniany styl posiada wiele zalet, lecz także liczne słabości, które potrafią zepsuć przyjemność z czytania. Książki
Bishop często postrzegane są jako mocno „przegadane” lub
(w skrajnych przypadkach) nawet nudne. Pierwsza połowa
„Mostu marzeń” wydaje się jednak przeczyć tym zarzutom.
Autorka bardzo umiejętnie oddaje tragiczną sytuację Lee,
oślepionego i uznanego za szaleńca. Mostowy musi umiejętnie nawigować po nieznanych wodach miasta Wizji,
pełnych groźnych drapieżców i zaledwie kilku życzliwych
Recenzje
dusz. Wszystko to zaś pod czujnym okiem wroga, który czeka na jego najmniejszy błąd. Opisywane wydarzenia raczej
nie przyśpieszą czytelnikowi tętna. Potrafią jednak przykuć
jego uwagę i zachęcić do dalszej lektury. Niestety książka
skręca niespodziewanie w uliczkę nieszczęśliwych romansów, gdzie pozostaje aż do ostatniej strony. Zagrożenie czarnoksiężników zostaje nagle zmarginalizowane i zastąpione
przez liczne dylematy sercowe bohaterów. Najlepiej owe
zjawisko obrazuje fakt, że problem wielkiego zagrożenia
miasta rozwiązany zostaje na CAŁYCH DWÓCH STRONACH! O zdrowej równowadze raczej nie może tu być
mowy.
Kolejną, mocno niepokojącą obserwacją na temat „Mostu marzeń” jest zupełny brak humoru. Do tej pory nie potrafiłbym wymienić książki Anne Bishop, przy lekturze której
nie uśmiechnąłem się ani razu. Osiągnięcie to nie jest jednak
szczególnym powodem do dumy.
Arcyważnym elementem każdej książki Anne Bishop są
jej bohaterowie. W „Moście marzeń” autorka daje odpocząć
większości pierwszoplanowych postaci, wysyłając je na
zasłużone wakacje. Nadal pojawiają się na kartach książki,
jednak ich udział w wydarzeniach jest mocno marginalny.
Z tego też powodu warto zwrócić uwagę, jak sprawdza się
ich nieliczne zastępstwo. Zdecydowanie najciekawszym
z nowych nabytków jest triada o egzotycznym imieniu Sholeh Zeela a Zhahar. Już sam pomysł trzech niezależnych
i różnorodnych osób zamkniętych w jednym ciele zasługuje
na bliższą uwagę. Dodatkowo bohaterka (a właściwie bohaterki) rozwija się wraz z fabułą, ucząc się postrzegać świat
w zupełnie nowy sposób. Podobną rzecz można powiedzieć
także o Danyalu, jednemu z opiekunów Wizji. Spotkanie
z młodym mostowym rozbija na kawałki jego skostniały
obraz świata, otwierając oczy na szereg nowych możliwości.
Niestety zdecydowanie zbyt często rola Danyala ogranicza
się jedynie do wyrażania zachwytów nad osiągnięciami bardziej doświadczonych kolegów. Na kartach książki możemy
spotkać także inne postacie, jednak cierpią one na wspólną
dolegliwość... zupełny brak charakteru. Nie posiadają także
większego znaczenia z punktu widzenia całości fabuły.
„Most marzeń” miał niewątpliwie potencjał, by stać się
porywającym kawałkiem literatury. Niestety na skutek kilku
decyzji autorki potencjał ten został pogrzebany pod grubą
warstwą sentymentalnego mułu. „Most marzeń” w rezultacie skończył jako zwykła powieść romansowa, w której fabuła stanowi jedynie blade tło dla romantycznych wzlotów
i upadków. Niektórym czytelnikom takie rozwiązanie będzie bez wątpienia odpowiadać. Niektórzy zatęsknią jednak
za serią Czarnych Kamieni, gdzie autorka obie te rzeczy łączyła z dużym wyczuciem i lekkością. Pytaniem pozostaje,
która z tym grup okaże się liczniejsza?
Krzysztof Dworakowski
53
RECENZJE
Piotr Schmandt
„Pruska zagadka”
Tytuł oryginalny: Sycamore Row
Wydawnictwo: Oficynka
Gatunek: kryminał
ISBN: 978-83-64307-11-9
Wydanie III: Gdańsk 2014
Oprawa: miękka
Liczba stron: 581
Bystry policjant, okrutne morderstwo oraz sielskie miasteczko w klimacie retro. Skąd my to znamy? Czytelników,
którzy poszukują w czytanych kryminałach czegoś nowego
i nieszablonowego, niewiele zainteresuje w „Pruskiej zagadce”. Jednak dla tych, którzy cenią nie tyle zaskakujące
zakończenia, ile niepowtarzalny klimat historii osadzonych
w dawnych czasach, to może być całkiem przyjemna lektura. Niestety, przesadnie długa.
Na początek kilka słów o fabule. Jest rok 1901. Wejherowem, niewielkim nadmorskim miasteczkiem znajdującym
się pod pruskimi rządami, wstrząsa odrażająca zbrodnia.
Młody gimnazjalista, Johann Wenders, zostaje brutalnie zamordowany, a fragmenty jego ciała znajdywane są stopniowo przez różnych obywateli Wejherowa. Wieść o potwornej
zbrodni rozchodzi się szerokim echem po całych Prusach.
Do przeprowadzenia śledztwa zostaje oddelegowany inspektor Braun, słynny śledczy z Berlina. Młody policjant
rusza w ślad za bezwzględnym mordercą.
Powiem szczerze: liczyłam na coś więcej. Albo inaczej
– oczekiwałam czegoś kompletnie innego. Z twórczością
Piotra Schmandta spotkałam się już wcześniej, ponieważ
przeczytałam powieść „Gdański depozyt” jego autorstwa.
Byłam wtedy zdecydowanie na tak. Dowcipny styl, przezabawne postacie, komiczne sytuacje, ciekawa intryga –
jednym słowem całkiem udane połączenie. Z kolei „Pruska
zagadka” była koszmarnie poważna, a książka niemożliwie
54
długa (te 581 stron ciągnęło mi się niemiłosiernie, chociaż
w sytuacji, gdy powieść poważnie wciąga, grubość książki
nie ma dla mnie znaczenia). I nawet ironiczny dowcip inspektora Brauna nie ratował sytuacji.
W moim osobistym przekonaniu „Pruska zagadka” byłaby o niebo lepsza, gdyby autor skrócił ją o jakieś… dwieście
stron. Domyślam się, że prawdopodobnie miał odmienną
wizję powieści, stąd jej długość, dynamika i styl, jednak
mnie on niestety całkowicie nie przypadł do gustu. Książka
zawiera sporo dłużyzn, a całkiem intrygującej historii jakby
celowo już na wstępie ucięto pazur.
Długie opisy wielkanocnych celebracji, poboczny wątek
miłosny z udziałem komisarza Brauna (na szczęście miłość
nie wchodziła mu w paradę z prowadzeniem dochodzenia) –
to wszystko sprawiało, że samo śledztwo schodziło niejeden
raz na drugi plan. Niby zaledwie na chwilę, ale i tak powoli
kiełkujące napięcie szybko szlag trafiał. W trakcie czytania
ani razu nie przeszedł mnie dreszcz po plecach. I nie chodzi
o to, aby autor szokował mnie i straszył – Agatha Christie
nigdy tego nie robiła, a mimo to jej proza potrafiła wywołać
ten swoisty dreszczyk, który sprawiał, że czytelnik z rozkoszą chłonął kolejną historię wychodzącą spod jej pióra.
Nie chcę być jednak przesadnie surowa – książka ma kilka mocnych stron. Po pierwsze, dla osób lubiących czytać
powieści osadzone w dawnych czasach „Pruska zagadka” to
prawdziwa gratka. Wejherowo z okresu przed pierwszą wojną światową opisane jest tak plastycznie, że człowiek potrafi
je sobie doskonale wyobrazić, a jego ciekawość co do rozmaitych aspektów życia w tamtym okresie zostaje w pełni
zaspokojona.
Kolejnym plusem są dobrze zarysowane postacie oraz
subtelne nawiązania do ówczesnej sytuacji polityczno-społecznej. W czasach, w których inspektorowi Braunowi
przyszło rozwiązywać zagadkę brutalnego morderstwa gimnazjalisty z Wejherowa, Polska nie istniała na mapie świata.
Autor uwypukla ten fakt w sposób bardzo delikatny, chociaż stanowczy. W końcu powieść ma być kryminałem retro, a nie powieścią historyczną dotyczącą tragedii narodowej Polaków. Wśród mieszkańców Wejherowa znajdziemy
przedstawicieli różnych narodowości, którzy rozmaicie się
ze sobą asymilują. To ciekawy obraz tamtej epoki, opisywanej bez patosu i powagi znanej nam z lektur pochodzących
z kanonu polskiej literatury.
Wreszcie za duży pozytyw można uznać postać samego
inspektora Brauna. Policjant z Berlina czuje się Polakiem
w większym stopniu niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.
Jego twardy charakter, niezłomna pewność siebie i dowcip
szybko zjedna mu niejednego czytelnika.
Podsumowując, każdy miłośnik kryminałów w stylu
retro powinien sam zasiąść do lektury „Pruskiej zagadki”
i ocenić, czy książka przypadnie mu do gustu. Mnie do siebie niestety nie przekonała. Po bardzo dobrym „Gdańskim
depozycie” miałam zupełnie inne oczekiwania w stosunku
do kolejnej powieści i zapewne stąd wynika moje rozczarowanie. Być może część czytelników wcale się z tym nie
zgodzi. I dobrze. O gustach, jak wiadomo, się nie dyskutuje.
Joanna Kubica
RECENZJE
RECENZJE
Paweł Majka
„Dzielnica obiecana”
Cykl: Uniwersum Metro 2033
Wydawnictwo: Insignis
Tłumaczenie: Paweł Lipszyc
Tytuł oryginalny: Pines
ISBN: 978-83-63944-54-4
Data wydania: 2014
Oprawa: miękka
Strony: 505
Przeszliśmy już setki kilometrów w podziemnym świecie zrodzonym po nuklearnym holokauście. Zaczynaliśmy
gdzieś w Moskwie, później przyszła pora na Petersburg
(zwany pobłażliwie Piterem) oraz Kaliningrad. Zaś teraz
czas na Kraków. Ten sam, w którym dawno, dawno temu
ubito smoka. Po latach atomowej zimy, miasto ponownie
padło ofiarą monstrualnych stworzeń – znacznie mniej sympatycznych niż wspomniana wyżej, dziewicożerna gadzina.
Walka z potworami to zadanie dla najdzielniejszych – tych,
którzy nie boją się ciemności. Reszta niech lepiej nie wyściubia nosów (tudzież innych części ciała) z podziemnych
kryjówek. Czy walka polskich niedobitków o przetrwanie
w drapieżnym Uniwersum Metro 2033 jest równie emocjonująca co perypetie bohaterów poprzednich tomów cyklu?
Recenzje
Przyznam, że trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to
pytanie.
Do czytania „Dzielnicy obiecanej” zabierałem się z wypiekami na twarzy – w końcu to kolejne Metro (tak, tak,
wciąż nie mam dość), a jak dotąd żadna z powieści osadzonych
w tym uniwersum mnie nie zawiodła. Poza tym, to
pierwsze Metro na naszym rodzimym podwórzu – tytuł,
który miał potencjał, by wnieść powiew świeżości do świata
mrocznych stacji i niekończących się tuneli.
Miał, lecz wniósł tylko połowicznie, o czym za zdań kilka.
O ile podczas lektury pierwszych rozdziałów, moja ekscytacja powieścią autentycznie rosła, o tyle później zaczęła wyraźnie spadać. W finale (zgrabnie skrojonym, trzeba
przyznać) na szczęście napięcie wróciło. I tak po odłożeniu „Dzielnicy obiecanej” na półkę, pozostał mi w pamięci
obraz powieści wartej zainteresowania, lecz jednocześnie
zaskakująco nierównej i w pewnych aspektach wymagającej
doszlifowania. Chociaż sama historia prezentuje solidny poziom (nie jest może rewolucją, trzęsieniem ziemi czy pojawieniem się Godzilli w biały dzień, ale ma parę elementów
dotychczas w serii Metro niespotykanych i bywa momentami wciągająca), cieniem na niej kładą się rozmaite bolączki.
Ot, chociażby spora część bohaterów – schematycznych,
pozbawionych wyrazistości, a co gorsza – nierzadko wdających się w sztucznie brzmiące dysputy. Albo spadki napięcia
i to w chwilach, gdy Czytelnikowi powinny pocić się dłonie, np. podczas starć z pokrętnym pomiotem atomu. Jednak
największym rozczarowaniem „Dzielnicy obiecanej” okazał się niewykorzystany potencjał, który tkwił w osadzeniu
akcji w Polsce. Pomimo kilku nawiązań do naszej kultury,
śledząc losy bohaterów, zbyt często odnosiłem wrażenie, że
wciąż wędrowałem po zdewastowanej Moskwie czy Piterze.
Przy czym w tamtych miastach panował zdecydowanie cięższy, mroczniejszy nastrój.
Miłośnicy cyklu zapewne już przebrnęli przez zaułki
„Dzielnicy obiecanej” i wyrobili sobie własne zdanie na
temat książki. Jak dla mnie jest to solidna, acz wymagająca pewnych szlifów powieść, z niewykorzystanym w pełni
potencjałem. Na szczęście, zakończenie sugeruje, że można
spodziewać się kontynuacji. Mam przeczucie, że okaże się
bardziej udana.
Kamil Dolik
55
RECENZJE
John Lutz
„Mister X”
Tytuł oryginału: Master X
Kategoria: Horror, sensacja, kryminał
Data wydania: 17.07.2014
Liczba stron: 456
Wydawnictwo Prószyński i S-ka kontynuuje „Zabójczą Serię” i kolejny raz z rzędu oddaje swoim czytelnikom
w ręce powieść Johna Lutza. Tym razem mamy okazję przeczytać rasowy thriller zatytułowany „Mister X”. Bohaterem
jest były policjant – Frank Quinn, prowadzący prywatną
agencję detektywistyczną. Znany jest z tego, że potrafi złapać każdego seryjnego mordercę. Od siostry bliźniaczki
jednej z ofiar dostaje jednak zadanie, które może go przerosnąć. Problemem jest fakt, że poszukiwany zabójca jest
nieaktywny od kilku lat, a śledztwo z przeszłości spełzło na
niczym, okrywając wydział zabójstw wstydem. Nic dziwnego, że kilku osobom zależy, aby Quinn porzucił prywatne
dochodzenie.
John Lutz może nie pisze wybitnych powieści, ale trzeba
przyznać, że wie, czym zainteresować czytelnika i wciągnąć
go do swojej gry. „Mister X” to sprawnie napisany thriller,
kładący główny nacisk na przedstawienie żmudnej, spokojnej policyjnej pracy w opozycji do makabrycznych opisów
obrazujących znęcanie się antagonisty nad jego ofiarami.
Książka pomiędzy mrożącymi krew w żyłach zabiegami fa-
56
bularnymi daje czytelnikowi spore wyobrażenie o działaniu
policji, które zdecydowanie odbiega od wizji ukazywanych
w popularnych telewizyjnych serialach.
W „Mister X” pojawia się element charakterystyczny dla
Johna Lutza. Akcja powieści rozgrywa się na dwóch płaszczyznach czasowych, które wzajemnie się przeplatają i uzupełniają. Wydarzenia bieżące napędzają akcję, przeszłość
zaś początkowo kieruje czytelnika w zupełnie inne rejony,
niezwiązane z głównym wątkiem. Z czasem jednak z tego,
co odległe, wyłaniają się odpowiedzi na dręczące detektywa
pytania. Autor kolejny raz udowadnia, że nie ma problemu
z prowadzeniem tego rodzaju narracji, zgrabnie przeskakuje
między wątkami i czasami, by ostatecznie połączyć wszystko w kompletną całość.
John Lutz nie byłby sobą, gdyby nie wodził czytelnika
za nos, ku błędnym przypuszczeniom i mylnym tropom.
W rezultacie rozwiązanie zagadki przychodzi czytelnikowi
ze sporym trudem, ale jednocześnie dostarcza mu wiele dobrej zabawy przy składaniu elementów układanki do kupy.
Fabularnie „Mister X” trzyma wysoki poziom. Niestety autor zbyt mocno skupia się na całej proceduralnej stronie powieści, a tym samym ogranicza historię, pobieżnie traktując
skomplikowaną osobowość przestępcy. Próba rozgryzienia
sposobu jego myślenia mogłaby przynieść czytelnikowi
równie wiele radości, co sama intryga. Tymczasem umysł
zwyrodnialca pozostaje przez Lutza praktycznie nietknięty,
dlatego do końca nie poznamy, co kieruje postępowaniem
mordercy. Sporo miejsca poświęcone zostało także pedofilii
i wykorzystywaniu nieletnich. Autor piętnuje społeczeństwo
i najbliższych ofiar, którzy dają ciche przyzwolenie na tego
rodzaju działania.
Tym razem, w przeciwieństwie do wydanego niedawno
„Mroku”, Lutz nie szczędzi swoim czytelnikom drastycznych opisów. Nie stosuje żadnych metafor, jest tu wiele
mocnych i brutalnych przedstawień. Obrazowa przemoc
jednak nie wysuwa się na pierwszy plan, a autor nie przekracza granic dobrego smaku. Kolejny raz serwuje nam pełną
napięcia rozgrywkę między seryjnym mordercą a stróżem
prawa i tak jak w poprzednich odsłonach cyklu, nie brak i tu
różnego rodzaju patologii, z których tym razem dominują
gwałty na dzieciach. Przez ten fakt obraz ukazany w powieści jest przerażający do bólu, szczególnie ze względu na realizm zachowany przez autora.
Damian Drabik
RECENZJE
RECENZJE
T. C. McCarthy
„Podziemna wojna #1. Genoboty”
Tytuł oryginału :Germline
Tłumaczenie: Małgorzata Koczańska
Wydawnictwo: Fabryka Słów
ISBN: 978-83-7574-911-3
Data wydania: 2014-07-18
Oprawa: miękka
Liczba stron: 460
Wojna. Wojna nie zmienia się nigdy.
Chociaż jej technologiczna otoczka ewoluuje, a areny zbrojnych rozgrywek przybierają inną formę, to natura wojny wciąż pozostaje ta sama – bezwzględna, brudna,
gwałtowna. Wojna puka do drzwi niespodziewanie, wchodzi nieproszona, w najmniej oczekiwanym momencie, a na
odchodnym zostawia zgliszcza, krew i łzy oraz trwały ślad
w pamięci tych, których postanowiła pozostawić przy życiu.
Pewnego dnia wojna zawitała do Kazachstanu i wbiła
się głęboko w jego trzewia. Powodem stały się złoża cennych kruszców, które zainteresowały największe światowe
mocarstwa (tandem Rosja i USA, a jakże). Zaś nasz bohater
ruszył śladami wojny, mając szczytny cel – zgarnięcie nagrody Pulitzera. Oscar Wendell nie jest żadnym super-spec-komandosem, tylko zwykłym dziennikarzem, który na linii
frontu wywęszył znakomity materiał na reportaż. Dzięki
Recenzje
wpływom, udaje mu się dostać do Kazachstanu (zwanego
Kazem) i – przydzielony do jednego z lokalnych amerykańskich oddziałów – bardzo szybko trafia w sam środek działań zbrojnych.
Akcja powieści rwie z kopyta od pierwszych stron i nie
ma tu miejsca na dłużyzny, w które mogłaby wkraść się
nuda. Tu, co strona, coś się dzieje, a bohaterowie i miejsca
akcji zmieniają jak w kalejdoskopie. Reporterska wyprawa
szybko przeradza się w walkę o życie, w której nawet technologiczne gadżety nie gwarantują zbytnich forów. A tam,
gdzie toczy się dramatyczny bój o byt, powinny być emocje.
I są, chociaż zupełnie innego rodzaju, niż oczekiwałem.
Zapomnijcie o heroicznej opowiastce o futurystycznych
komandosach i ich superzabawkach (chociaż zarówno żołnierzy, jak i wybuchowego sprzętu tu sporo). „Genoboty”
to coś więcej niż historia batalii o ulokowane pod Kazem
surowce, to zaskakująco złożona i głęboka opowieść o wewnętrznej przemianie człowieka, a zarazem swoisty manifest antywojenny. Autorowi udało się ukazać wojnę dokładnie taką, jaką przedstawiłem we wstępie recenzji – jako coś
wyjętego z najmroczniejszych koszmarów, gdzie nie ma
miejsca na tanie bohaterstwo. Są za to krew i łzy, o których
nie pozwalają zapomnieć nawet najsilniejsze używki. Wojna
w „Genobotach” nie nagradza medalami za odwagę, za to
drąży ludzki umysł, łamie go na różne sposoby, poniewiera, sprowadza do krawędzi załamania. Powala na kolana,
na glebę i pozwala przetrwać tylko tym, którzy są w stanie
się z nich podnieść. Pozostałych czeka piach. Wszystko to
zostało w powieści zobrazowane nadzwyczaj sugestywnie
i z polotem.
Technicznej stronie książki ogólnie nie można zbyt wiele zarzucić. T. C. McCarthy umiejętnie opisuje kolejne etapy
wojennej wędrówki naszego dziennikarza, wprawnie stopniuje napięcie i pobudza ciekawość Czytelnika. Co prawda
autorowi zdarzają się chwile słabości, jednak na przestrzeni
460 stron jest ich na tyle mało, że nie rzutują istotnie na
ogólną jakość powieści. Polski przekład jest bardzo dobry –
można powiedzieć, że wydawnictwo stanęło na wysokości
zadania.
Podsumowując, „Genoboty” stanowią udany początek trylogii. Mamy tu wszystko, czego można oczekiwać
od tego typu powieści: intrygującą fabułę, bohatera z krwi
i kości, akcję, odpowiednio dozowane napięcie i ciekawie
skonstruowany – futurystyczny, a zarazem niezwykle realistyczny – świat (celowo pominąłem w recenzji jego pewne
aspekty, jak choćby wątki związane z bioinżynierią i tytułowymi Genobotami – warto odkryć je samodzielnie i dać się
zaskoczyć!).
Warto.
Kamil Dolik
57

Podobne dokumenty