Gerard Ronge
Transkrypt
Gerard Ronge
GERARD RONGE Inicjacja Leopolda Maurycego 1 - Zdarza ci się popadać w dosyć dziwny stan, Leopoldzie Maurycy. Antoni przybliżył swoje krótkowzroczne oczy do wystającej kości policzkowej raczej niewysokiego bruneta o anemicznie chudej, pociągłej twarzy i wyjątkowo rozłożystych ramionach. Zaczął studiować jego twarz z tą miną, trochę manieryczną, którą, mniej lub bardziej świadomie, przybiera każdy lekarz, kiedy zagląda pacjentowi głęboko w gardło. Musiał poczuć lekkie uszczypnięcie mrozu, bo odsunął się i z lekka pogładził mocno, w tej chwili, zaczerwieniony polik. Mówił dalej: - Wiadomo przecież, że każdemu zdarza się czasem „odpłynąć”, każdy ma czasami potrzebę schować się w swoim własnym małym świecie, nie słyszeć niczego i rozmyślać nie wiadomo o czym. Tylko, że ty… ciebie to boli. Leopold Maurycy położył spojrzenie na dolnej wardze Antoniego, spierzchniętej. Wyglądała tak, jakby była oszroniona. Ładnie przez to komponowała się z pniami drzew i szybami zaparkowanych samochodów. - Co dokładnie masz na myśli? – spytał Leopold Maurycy. Czerwień polików Antoniego jak gdyby jeszcze się pogłębiła. Rozwarł szeroko usta w niemym westchnieniu. W jego twarz uderzyła fala mroźnego podmuchu, prósząc ją drobno posiekanym puchem. Pogłaskał swój nos, rozwadniając przy tym śnieg różowymi palcami. - Zdarza ci się mówić coś, urwać w pół słowa i patrzeć. Patrzeć nie wiadomo gdzie, nie wiadomo po co, patrzeć niewidzącym wzrokiem. Na początku wygląda to jak normalne zamyślenie, ot: „coś go rozproszyło”, „nagle zgubił wątek”, „coś mu się z czymś skojarzyło i przerwał się tok jego myśli”. Ale potem twoje oczy robią się szkliste i nawet nieruchomieją jak szkło, jak dwie małe szklanki. Kiedy człowiek się wzrusza, to zaszklone oczy zawsze tak jakoś drżą, jak gdyby chciały powstrzymywać jeszcze chwilę łzę, która i tak będzie musiała wydostać się na powierzchnię polika. A twoje oczy nie. Są nieruchome. Jak szklanka. Wyjął z kieszeni płaszcza chusteczkę, przetarł twarz i głośno wydmuchał nos. Zajęło mu to mało czasu, poczuł, że musi zrobić coś jeszcze. Spytał Leopolda Maurycego, czy mógłby napić się wody. Wziął od niego butelkę, odkręcił ją i zwilżył sobie język. Kropla płynu wydostała się na wargę, by za parę minut przemienić się w kilka dodatkowych ziarenek szronu. Mówił dalej: - A najgorzej jest, kiedy już wychodzisz z tego swojego stanu. Zaczynasz szybko oddychać, tak bardzo łapczywie, rozglądasz się wokoło obłąkanym wzrokiem, rozglądasz się niewidzącym wzrokiem, aż w końcu kurczowo zaciskasz oczy, przygniatasz palcami powieki i przez chwilę… czekasz. Czekasz, jakbyś nie był jeszcze pewien, czy już wróciłeś, czy 2 potrzeba jeszcze trochę czasu. Aż w końcu otwierasz oczy i zaczynasz mówić dalej. Zawsze pamiętasz, na czym skończyłeś. Zawsze. Brunet zmierzył Antoniego i zatrzymał uważne spojrzenie na jego twarzy. Odebrał swoją butelkę i napił się wody. - Czy umiałbyś to nazwać? – spytał Leopold Maurycy i schował butelkę do kieszeni czerwonej kurtki. - Ale co to znaczy nazwać? - Słowem – dostrzegł, że Antoniemu drgnęła brew. – Jednym. Czy umiałbyś znaleźć słowo, którym opisałbyś ten mój… stan. - Ah… nie, nie umiałbym. Nie wiem, jak to nazwać. Wiem tylko, że to jest dziwne, że ludzie, których znam tego nie mają… to mało ważne! Istotniejsze jest to, że ty nigdy tego nie miałeś! Leopold Maurycy wsunął zaciśniętą pięść do rękawa kurtki i zgarnął śnieg z kawałka niskiego murku podtrzymującego żelazny płot. Usiadł, spojrzał na okna kamienicy naprzeciwko i powiódł wzrokiem wokoło. W końcu natrafił na twarz Antoniego: czerwoną, zmieszaną, niespokojną słabą twarz. Zajrzał mu głęboko w oczy, po czym spuścił wzrok na chodnikowo szary śnieg. Antoni zaczął kreślić stopą jakieś enigmatyczne wzory, wyłamując sobie jednocześnie palce u rąk. W końcu wziął głęboki oddech i podszedł do bruneta. Położył mu dłoń na ramieniu. - Czy ty jesteś w ogóle świadomy tych stanów? Leopold Maurycy spojrzał Antoniemu w oczy. - Antoni… odepchnij się ode mnie. Bo wytracę się cały tu, na tym bruku. - Co? Leopold Maurycy oparł brodę na dłoni i zapatrzył się w okna kamienicy. - Zrzygam się – powiedział. Uśmiechnął się widząc mieszaninę oszołomienia i zażenowania nim, Leopoldem Maurycym, na tej czerwonej, zmieszanej, niespokojnej słabej twarzy. - Na chodnik, Antoni, na chodnik. – Nabrał w gołe dłonie trochę śniegu i zaczął mrozić sobie ręce. – Jakie masz plany na dzisiaj? Co będziesz dzisiaj robił? - Nie wiem jeszcze. Wrócę do domu, zjem coś. Czegoś się pouczę, coś poczytam. Coś obejrzę. Albo będę spał cały dzień, nie wiem! Czemu pytasz? - I po co? - Ale co? 3 - No właśnie: „co”? - O co tobie chodzi Leopoldzie Maurycy? - Jaki ma sens to, co robisz? Do czego to cię doprowadzi? - A do czego miałoby mnie doprowadzić? - Czyli nie wiesz! Nie masz pojęcia. „Zjem coś”. Zjem coś, co mi dadzą. „Pouczę się”. Pouczę się czegoś, czego mi każą. „Poczytam coś”. Poczytam wypociny jakiegoś dziennikarzyny, który powie mi, jak mam myśleć, żebym przypadkiem nie pozwolił sobie na słabostkę samodzielnej refleksji. Jesteś jak cała reszta tego motłochu, bydła zwierząt, które pędzi nie wiadomo dokąd, nie wiadomo dlaczego. Rzeczywiście, chyba najlepiej będzie jak pójdziesz spać… – Leopold Maurycy wstał, podszedł do Antoniego i przybliżył swoją twarz tak, że prawie dotknął go czołem. – Najlepiej prześpij całe swoje życie. Antoni łagodnie go wyminął, obrócił się i zajął jego miejsce na murku. Nabrał w gołe dłonie trochę śniegu i zaczął mrozić sobie ręce. Leopold Maurycy wsunął jedną rękę do kieszeni kurtki, drugą uniósł wysoko w górę: - Prześpij całe swoje życie. Wszyscy je prześpijcie, albo zabijcie się od razu! Bo przecież co wy jesteście warci? Po co ty się w ogóle rodziłeś, Antoni, po co ty w ogóle żyjesz? Nie umiesz mi powiedzieć, po co będziesz dzisiaj wieczorem żarł i czytał gazetę czy jakąś tam książkę, a masz mi powiedzieć, po co żyjesz? Mam ci powiedzieć, co to jest, ten mój dziwny stan? Czemu odpływam? Bo chcę mi się rzygać od tego waszego zgiełku. Od tego waszego wynajdywania sobie podniet. Budowania wartości! Jak wy kochacie wartości! Będę się uczyć, bo to wartość. Założę rodzinę, bo to wartość. Będę wycierać dupę do czysta, bo to wartość! Miękniecie jedynie, kiedy zada wam się to głęboko filozoficzne pytanie: po co?! Wtedy nie wiecie, jak się zachować, padają wartości. Ja muszę być sam, rozumiesz? Chociaż przez parę minut w ciągu dnia – sam. A ja nawet kiedy siedzę w pustym domu – nie jestem sam. Wszędzie jesteście wy i ta wasza żałosna, bezcelowa egzystencja. Zostaje wytracić się na bruk! Antoni patrzał na jego podnieconą teraz twarz. Patrzał z zaskoczonym politowaniem i ze współczuciem, które przyszło tu nie wiadomo skąd. - Skąd ty jesteś Leopoldzie Maurycy? – otrzepał ręce i otarł sobie dłonią oczy. – Co cię tak zdenerwowało? I skąd nagle u ciebie cały ten bełkot? Czy ty naprawdę nie słyszysz, jakie to śmieszne? Naiwne? Tak jakbym czytał felieton gimnazjalistki, która rzuca naokoło chwytliwymi frazesami Nietzschego, by za chwilę pomylić Wyspiańskiego z Witkiewiczem, a o Bergsonie powiedzieć „ten reżyser”. Ale najdziwniejsze jest to, że ty to przecież wiesz! Ty nie możesz tego nie słyszeć. Ty wiesz, że to, co mówisz jest bez sensu. 4 Leopold Maurycy zapatrzył się w okna kamienicy naprzeciwko i stał tak, milcząc, przez kilka chwil. W końcu wyjął dłoń z kieszeni czerwonej kurtki i wyciągnął ją do Antoniego. - Dziękuję ci za rozmowę. – Na jego ustach zabłąkał się cień uśmiechu. Antoni nie wstał z murku. Przez chwilę patrzył na dłoń Leopolda Maurycego, jak gdyby nie wiedział, co z nią zrobić. W końcu otrząsnął się, uścisnął ją i nałożył uśmiech na twarz, na czerwoną, zmieszaną, niespokojną słabą twarz. Leopold Maurycy poszedł na cmentarz. Przekroczył masywną, cmentarną bramę i ruszył cmentarną aleją, pośród orszaku nagich pni, stojących prosto jak na warcie, odwiecznej warcie przy pielęgnowanych czasem nagrobkach, które strzegły próchniejących pod spodem kości. Cmentarz otoczony był ceglastoczerwonym murem, zza którego wyzierały maszty fabrycznych kominów. Leopold Maurycy usiadł na drewnianej ławeczce, która była ustawiona przed nagrobkiem z ciemnego marmuru tak, że siedzący widział jednocześnie pole kamiennych tablic i ścieżkę prostopadłą do głównej alei. Nagrobek był czysty, lekko błyszczący i subtelnie ociosany przez wiatr. Stał na nim wazon z ukruszonym brzegiem, pusty, bez kwiatów. Leopold Maurycy zapamiętał swojego dziadka tylko z tego, jak umarł. Mieszkał wówczas razem z nimi. Miał w zwyczaju każdego ranka wychodzić z domu o wpół do jedenastej, znikać nie wiadomo gdzie i wracać parę minut przed dwudziestą. Kiedyś jednak wrócił dokładnie o szesnastej. Usiadł w fotelu obróconym tyłem do balkonu, kazał córce podać sobie kawę, zapalił papierosa i siedział. Nie przykładał papierosa do ust, trzymał go tylko między palcami i pozwalał powolutku spalać się bibułce. Co kilka minut, dość regularnie, strzepywał popiół do stojącej na stole ceramicznej popielniczki. Kiedy papieros spalił się do końca, zdusił niedopałek i od razu zapalił kolejnego, którego również trzymał nieruchomo między palcami. Przesiedział tak całą noc. Następnego dnia rano ubrał płaszcz i kapelusz, wyciągnął z szafy drewnianą laskę, wyszedł z mieszkania i spadł ze schodów. Leopold Maurycy przeniósł wzrok znad pustego wazonu na wąską ścieżkę biegnącą przy polu nagrobków. Alejką zbliżał się do niego Wieczór. Artysta, demiurg, nadczłowiek. Szedł w jego stronę ogromny: wysokie na niemal dwa metry, potężne, ociężałe ciało. Ubrany był w długi płaszcz, który nosił rozpięty, pokazując kryjącą się pod spodem bordową koszulę 5 i jedwabne, czarne spodnie. Nie nakrywał niczym sięgających ramion jasnych włosów, które raz po raz odgarniał niezdarnym ruchem z czoła. Gdy znalazł się za plecami Leopolda Maurycego, poprawił swoje okrągłe okulary. Ten jego odruch rzucił się Leopoldowi Maurycemu w oczy już przy pierwszym ich spotkaniu, tak samo zresztą, jak rzucał się w oczy każdemu, kto go poznawał. Wieczór rzucił przelotne spojrzenie na wygrawerowane złotymi literami nazwisko zmarłego. Bez słowa obrócił się i usiadł na ławeczce tak, że był teraz zwrócony tyłem do nagrobka. Leopold Maurycy zerknął kątem oka na jego plecy. Wieczór wyjął z kieszeni spodni mały korkociąg. Następnie wyciągnął z wewnętrznej kieszeni płaszcza butelkę wytrawnego, czerwonego wina, którą zaraz odkorkował. Napił się. Oparł łokieć ręki, w której trzymał butelkę o kolano i zaczął wodzić wzrokiem po orszaku nagich pni, stojących prosto jak na warcie. Leopold Maurycy, obojętny, siedział obok zapatrzony w pole nagrobków, które trwało nieruchomo pod czujnym okiem fabrycznych kominów. Dopiero kiedy przed nosem zatańczył mu jakiś liść, który wyrwał go z zamyślenia, naprawdę dostrzegł Wieczora. Przegiął trochę swoje ciało, by móc go dokładnie obejrzeć. Zauważył, że butelka z winem jest już opróżniona do połowy. Wieczór pozostawał zupełnie nieuważny na jego ruchy. Leopold Maurycy zmierzył go jeszcze raz i odezwał się: - Nie uważasz, że czasami zachowujesz się trochę manierycznie, jeśli nie powiedzieć wręcz: kiczowato? - Mnie wolno. – Wieczór pociągnął jeszcze jeden łyk. Przekręcił się nieco w lewo. Spostrzegł, że topole stojące w orszaku, są niemalże identycznego wzrostu, co kominy. Leopold Maurycy uparcie wpatrywał się przed siebie. W końcu podjął decyzję i odezwał się ponownie: - Dobrze się stało, że się spotkaliśmy – zaczął trochę nerwowo przeszukiwać kieszenie swojej kurtki. – I tak chciałem z tobą porozmawiać. Jest coś, o czym chciałbym z tobą porozmawiać. - Wiem. - Chciałbym, żebyś, gdybyś znalazł czas, żebyś posłużył mi krytyką, może jakąś poradą – wyjął z jednej z kieszeni niewielki, czarny notes. – Napisałem kilka wierszy. Wieczór nie wziął notesu. Pierwszy raz od rozpoczęcia tego spotkania spojrzał uważnie na Leopolda Maurycego spod szkieł swoich okrągłych okularów. Nagle zaśmiał się bezdźwięcznie, bardzo nieprzyjemnie. - Na której stronie jesteś? – zapytał Wieczór. 6 - Czego? - „Próchna”! – parsknął. Nagle spochmurniał. Opróżnił butelkę do końca, otarł usta i cisnął ją gdzieś w krzaki. Wahał się przez chwilę, aż w końcu jego twarz wykrzywiła się z niesmakiem: podjął decyzję. Poprawił okulary i zajrzał Leopoldowi Maurycemu prosto w oczy. - Odłóż go. Po prostu tego nie czytaj. Berent jest dla ludzi silnych. Oraz idiotów, ale ci są głupotą swoją silni. Zaś ty, Leopoldzie Maurycy, jesteś słaby. Odłóż go. Zapadł się w sobie. W przygarbieniu zaczął oglądać błyszczące czubki swoich butów. Spostrzegł, że Leopold Maurycy wciąż trzyma rękę wyciągniętą w jego stronę. Odebrał od niego notes. – Przejrzę. Wieczór raz jeszcze zmierzył Leopolda Maurycego. Poprawił okulary. Współczucie stopniowo zaczynało ulatać z jego spojrzenia. Schował notes do kieszeni płaszcza. Postał chwilę zapatrzony w ziemię, po czym znów spojrzał na Leopolda Maurycego. Skrzywił się z niesmakiem. Do jego oczu powróciła wzgarda. - Zostawiam cię, Leopoldzie Maurycy. Zobaczmy się później. Tymczasem. Leopold Maurycy patrzał już na pole nagrobków. Skinął nieznacznie głową. - Tymczasem. Kiedy Leopold Maurycy wychodził przez cmentarną bramę, minęło już południe. Przebijające się przez mróz promienie słońca oślepiały jego oczy, wypalając te myśli, które, porzucone przez rozum, spłynęły do jego serca i zawisły na ołowianych linkach irracjonalności i niemocy. Błaznować! Skierował się w stronę rynku. Doszedł do rozwidlenia dróg, przy którego jednej stronie mieścił się uniwersytet, a przy drugiej dom akademicki. Przy przejściu dla pieszych dostrzegł Filipa, on go też zauważył, machał do niego ręką. Szedł pod ramię z jakimś brunetem o ciemnej karnacji. Ruszyli w jego stronę. Błaznować! - Leopoldzie Maurycy! - Witaj Filipie, mój najdroższy przyjacielu! Ile to już czasu minęło – objął go mocno i ucałował w oba policzki – jak się miewasz? - Świetnie Leopoldzie Maurycy. Cieszę się, że cię widzę! Chciałem ci kogoś przedstawić. Poznaj Manuela. Jest z Hiszpanii, przyjechał do nas na wymianę. 7 - Ooo! Bondżjorno! - Buenas tardes. – Hiszpan zaśmiał się serdecznie. - Kocham Hiszpanów! Co będziecie robić? – spytał Filipa. - Dzisiaj? Chciałem pokazać mu miasto, pójdziemy do paru miejsc, może ciekawych dla obcokrajowca – mrugnął do Leopolda Maurycego. – Wieczorem pewnie trochę poimprezujemy. Miejmy nadzieję, że nie zabije go nasza wódka – wybuchnął śmiechem. - Wódka! Jakie to prymitywne – zwrócił się do Manuela. – Me gusta Espania. Espania es błena! Muj błena! Muczo gusto! Si si! Jo soj Polako, estudio Espaniol por muczios anios i gusto Espania. Es muj grande i błena. - En realidad soy de Cataluña. Błaznować! - Filipie! Teraz sobie przypomniałem! Czy ty próbowałeś kiedyś sangrii? Uwierz mi! Nie tkniesz więcej wódki! Filipie! Spytaj naszego przyjaciela, czy umie przyrządzać sangrię? - ¿Puedes preparar sangría? Hiszpan zaśmiał się: - ¿Ahora, con tanto frío? - Mówi, że zimą nie pije się sangrii. - Ooo! Porke! Nostoros gustamos sangria! Sangria es błena i Espania es błena, o!, pardon, i Katalonia es muj muj błena! Hiszpan podrapał się po głowie. - Necesitaría un vino joven y frutas, no hay filosofía en eso. - Es posible que podamos encontrar algo arriba de las escaleras – Filip skinął głową na akademik. Gdy weszli do studenckiego pokoiku, Leopold Maurycy rzucił się na kanapę z podartą tapicerką i obserwował, jak Manuel całkiem sprawnie kruszy lód tłuczkiem do mięsa. Filip poprzynosił mu jakieś owoce, które, poukładane w koszykach, stanowiły wystrój pokoju od nie wiadomo jak dawna. Leopold Maurycy zmilczał teraz zupełnie i przeniósł spojrzenie na, widoczną z okien, kopułę budynku uniwersyteckiego. - ¿Que le ha pasado a nuestro amigo? – Manuel zmarszczył brwi i wskazał głową na Leopolda Maurycego. Filip wzruszył ramionami. - Leopoldzie Maurycy! Nasz przyjaciel martwi się o ciebie. Co ci jest? - Nic mi nie jest. 8 - Co tak spochmurniałeś? I co tak fascynującego widzisz tam za oknem, że aż odpłynąłeś od nas? - Myślę. Filip uśmiechnął się bezdźwięcznie do Manuela i machnął ręką. Odkorkował butelkę młodego wina i przelał całą jego zawartość do dzbanka z lodem i owocami. Hiszpan zaczął energicznie mieszać napój. - To co, Leopoldzie Maurycy? Napijesz się z nami? - Nie. Muszę iść. - Żartujesz? - Nie. Przelejcie mi sangrię do jakiejś butelki. - Ty sobie naprawdę żartujesz! Leopold Maurycy zajrzał Filipowi w oczy. - Nie. Muszę iść i potrzebuję sangrii. Filip wytrzymał spojrzenie i roześmiał się. Wziął butelkę po winie i przelał do niej zawartość dzbanka. - Jaki ty jesteś śmieszny, Leopoldzie Maurycy. Zastanów się trochę nad sobą, bo już wkurzasz wszystkich tym swoim „wojującym indywidualizmem”. Wręczył mu butelkę. - Idź. Leopold Maurycy skinął głową w stronę Hiszpana. - Do widzenia. - Hasta luego. Leopold Maurycy wyszedł z domu akademickiego głęboko zamyślony i znów skierował się w stronę rynku. Co jakiś czas pociągał głęboki łyk z butelki wypełnionej zimnym, cierpko słodkim winem. Słońce schowało się za chmurami, a Leopold Maurycy doznał uczucia, jakby na jego sercu zaciskała się ciężka, żelazna obręcz. Kawiarni! W chwili, gdy przykładał butelkę do ust, poczuł, że czyjaś dłoń zaciska się na jego ramieniu. - Pijesz wino? – Wieczór uniósł brwi szczerze ubawiony. - Sangrię. - Sangrię? Pijesz mrożone wino w Polsce i to w samym środku zimy! - Wieczór przymrużył lekko oczy i zaśmiał się. 9 - Co ci w tym nie odpowiada? - Mnie? Nic. Wręcz mnie to fascynuje! To takie…, takie… Ha! Nie mogę znaleźć słowa. Ja! Leopold Maurycy spuścił oczy. - Dekadenckie? Wieczór wybuchnął głośnym, niehamowanym śmiechem. Po dobrych paru minutach uspokoił się i otarł łzę, która spłynęła mu do oka. - Jak to określiłeś? „Dekadenckie”? Należałoby raczej powiedzieć: „hipsterskie”! – zaśmiał się ponownie. Kawiarni! - Ale nieważne. Pij swoją sangrię. Przyszedłem tutaj w ważnej sprawie. - Wieczór przestał się uśmiechać. - O co chodzi? - Nie pisz. - Co? - Czytałem twoje wiersze. Tobie nie wolno brać się za pisanie. Porzuć to. Zajmij czymś myśli. Znajdź sobie jakąś pasję, „hobby”, cokolwiek. Zbieraj znaczki, oszczędzaj pieniądze na kino, upijaj się, zacznij wkuwać na pałę to, co ci każą w szkole, wypełnij czymś czas, rób cokolwiek. Ale nie pisz więcej, nie myśl o tym, zapomnij. - Dlaczego? Wieczór doskoczył do niego wściekły. - Bo nie masz talentu! – ryknął. – Nie umiesz pisać i nigdy nie będziesz umiał. Doskonale o tym wiesz. Paroma nędznymi lirykami zaspokoiłeś swoje sumienie, a od teraz nie będziesz w stanie przelać choćby jednego zdania. Pozbawieni narzędzia będziecie kumulowali w sobie energię, której nijak nie dacie upustu, nijak nie rozładujecie. Bo nie potraficie! Zaplączecie się w labiryncie, w którym obierzecie najgorszą ścieżkę. Namówili was do tego starsi koledzy. Starsi o sto lat: zostaniecie aktorami. - Jacy „my”? - Wy! Leopold Maurycy zapatrzył się w ziemię i spił wino do ostatniej kropli. Dotknął ramienia Wieczora. - Słuchaj, może zajdziemy do mnie, weźmiemy rowery i przejedziemy się trochę po mieście? Wieczór włożył ręce w kieszenie płaszcza 10 - Nienawidzę rowerów – odpowiedział. - Dlaczego? - Kiedy byłem mały, ojciec zabrał mnie i matkę na wycieczkę po lesie. W pewnym momencie przednie koło poślizgnęło się matce na piasku i wyrżnęła głową o sosnę stojącą tuż przy drodze. Ojciec nawet na nią nie spojrzał. Pojechał dalej. A ja zostałem sam i tylko patrzałem jak mama próbuje podnieść się z ziemi z zakrwawioną głową. Leopold Maurycy spojrzał na Wieczora: - Bardzo mi przykro. - Niepotrzebnie. Zmyśliłem to. - Naprawdę? - A jak to sprawdzisz? Leopold Maurycy zaśmiał się. - Nijak. Nigdy się nie dowiem. - Właśnie! Tylko ja wiem, co jest prawdą, a co grą. U ciebie jest dokładnie na odwrót. Wszyscy widzą, kiedy grasz. Wszyscy – oprócz ciebie. Leopold Maurycy nie odpowiedział. Zatrzymali się przed kawiarnią. Zajrzał Wieczorowi w oczy. - Napijesz się ze mną kawy? – spytał. - Nie wchodzę do kawiarni – Wieczór parsknął. - Muszę już iść – odwrócił się na pięcie i ruszył energicznym krokiem. Leopold Maurycy zszedł po paru niskich stopniach i chwycił za klamkę od drzwi. Usłyszał jeszcze za sobą głos Wieczora: - Leopoldzie Maurycy! Nadstawił ucha. - Wyjedź do Krakowa. Nacisnął klamkę i wszedł do kawiarni. A tam, przy okrągłym stoliku, czekało już na niego: ośmioro przyjaciół Leopolda Maurycego. 11