a3324-25 Niemiecka sołtys.qxd

Transkrypt

a3324-25 Niemiecka sołtys.qxd
a3324-25 Niemiecka so‡tys.qxd
2011-08-05
24
18:06
Page 2
PO PROSTU – LUDZIE
ANGORA nr 33 (14 VIII 2011)
Jak niemiecka sołtys i SS-man uratowali polską wioskę
Kapliczka wdzięczności
Nr 8 (15 VIII). Cena 2,80 zł
Przed kilkoma laty przy wjeździe
do wsi Biała w gminie Wieleń została, wybudowana niecodzienna kapliczka, chyba jedyna na europejskich terenach okupowanych w czasie ostatniej wojny przez hitlerowców, poświęcona pamięci... dwojga
Niemców. Miejscowej, sołtysującej
tej wsi kobiecie o nazwisku Frida
Wencke oraz młynarzowi z pobliskiego Mężyka, członkowi NSDAP
i SS-manowi (ale o tym później)
o nazwisku Leichner (niestety, jego
imienia już nikt nie pamięta). Kapliczkę ufundowała i wykonała miejscowa społeczność w podzięce za
uratowanie życia wielu mieszkańcom Białej, ich rodzicom i dziadkom, spędzonym brutalnie 8 sierpnia 1944 roku na tzw. Górki, czyli
miejsce, na którym kapliczka dzisiaj
jest usytuowana.
O tych tragicznych wydarzeniach
rozmawiałem z ostatnimi świadkami
tych wydarzeń. Zostało ich niewielu,
zaledwie dwóch: panowie Antoni Dłużak i Stanisław Kubiś, mający wtedy
13 i 11 lat, którzy doskonale pamiętają
chwile, gdy wraz ze swoimi rodzicami
„stali w kolejce” do rozstrzelania.
Posłuchajmy zatem żyjących świadków historii:
Antoni Dłużak:
– Tak jak dzisiaj pamiętam, do naszej wsi żołnierze niemieccy zaczęli
przyjeżdżać od czasu, gdy Niemcy
weszli na tereny Rosji. Przyjeżdżali tutaj na wypoczynek urlopowy i leczenie
ran odniesionych na froncie wschodnim. Każdy z mieszkańców zmuszony
został wtedy do oddania im do dyspozycji przynajmniej jednego pokoju. Oficerowie mieszkali w najlepszych domach. Kuchnia i stołówka urządzone
były w budynku naszej szkoły. Jedzenie wożone było też do Hamrzyska
i Mężyka, gdzie również stacjonowało
wojsko.
Żołnierze i oficerowie nie robili nam
żadnej krzywdy, a muszę powiedzieć,
że prawie wszyscy mieszkańcy Białej
dobrze znali język niemiecki i mogli
z nimi rozmawiać. Żołnierze to byli
przeważnie młodzi chłopcy, mający po
dwadzieścia parę lat.
Za wsią Niemcy urządzili również
poligon, gdzie ci zdrowsi ćwiczyli. My,
jako dzieci, często chodziliśmy ich tam
podpatrywać, ale nie tylko. Zbieraliśmy również łuski po większych pociskach, z których robione były lampki
karbidowe, używane jako oświetlenie
domów, bo innego światła nie było. Jedynie Niemcy mieli świeczki lub lampy
naftowe.
– Kim była Frida Wencke?
– To była Niemka. Jej ojciec był rybakiem, a zarazem sołtysem. Fajny
człowiek. To była jedyna niemiecka rodzina mieszkająca w Białej przed wojną. Gdy umarł, a było to przed wojną,
Frida została sama, bo jej matka umarła dużo wcześniej. Wtedy cała wieś
wybrała ją na sołtysa. Pamiętam ją dobrze, była bardzo sympatyczną kobietą. Miała dużo znajomości z policjantami i władzami w Rosku. Nie dawała
zrobić mieszkańcom wsi nic złego.
Twardo stawała za wsią, wszyscy ją
słuchali i szanowali. Jej szefem po
urzędzie był Niemiec o nazwisku
Leichner, który mieszkał w Mężyku
i był właścicielem jedynego młyna
w okolicy. Często przyjeżdżał do Białej, a po polsku, tak jak Frida, mówił
doskonale, tak jak my.
Gdy w 1939 roku Niemcy weszli do
wsi, to niemieckie władze zatwierdziły
ją na stanowisku sołtysa. Zaczęły się
wysiedlenia. Z Białej wywieźli 6 rodzin
pod koniec 1939 roku i na początku
1940. Do połowy 1944 roku to była jedyna krzywda, która spotkała wieś ze
strony Niemców i był jaki taki spokój.
Wszystko się odmieniło, gdy w la-
sach koło Białej pojawili się partyzanci
oraz skoczkowie zrzucani z samolotów
na spadochronach. Wtedy to Niemcy
jakby powariowali i wszystkich zaczęli
posądzać, w tym mieszkańców naszej
wioski, o pomaganie, jak to mówili, ruskim bandytom. Po części to oni mieli
rację, gdyż kontakt z partyzantami miała jedna z mieszkanek Białej, pani Kinowska, zwana Magdolką. Ona zbierała jedzenie i zanosiła im do lasu. Była
zatem taką łączniczką, o czym wielu
wiedziało, ale nikt nie pisnął słowa.
Jednak znalazła się we wsi jedna
wesz, która doniosła Niemcom o tym,
że mieszkańcy Białej pomagają partyzantom i żądała, by wszystkich nas natychmiast rozstrzelano. Był to leśniczy
z Białej, niejaki Zacher. To był dziwny
człowiek. Nie mówił dobrze ani po polsku, ani po niemiecku, piorun wie, skąd
się u nas wziął. Tego nie pamiętam. Pojechał on na Gestapo do Wielenia i powiedział, że pół wsi musi być rozstrzelane, bo kontaktują się z partyzantami
i dają im żywność. Była to półprawda.
Jedzenie, co kto miał, to dawał, ale nikt
z wioski, oprócz Magdolki, partyzantów
na własne oczy nie widział.
Po tym donosie, 8 sierpnia 1944 roku, rano do wsi przyjechało dużo wojska. Żołnierze otoczyli całą wieś. Przywieźli ze sobą dwa duże samochody
pełne wielkich wilczurów, które pilnowały, by nikt z nas nie uciekł. Zaczęto
zewsząd spędzać ludzi w miejsce,
gdzie dzisiaj stoi ta kapliczka. Ludzi
zgoniono z pól i obejść. Każdy z nas
wiedział, nawet ja, mały chłopiec, co
się dzieje, i że długo na tym świecie już
nie pożyjemy. Spędzono wszystkich,
nawet kobiety z małymi dziećmi. Do
dzisiaj słyszę ich płacz. Staliśmy tam,
otoczeni żołnierzami i psami bardzo
długo, bo wojsko czekało na przyjazd
Leichnera, który miał wydać ostateczny rozkaz.
To też był dziwny człowiek. Raz chodził po cywilnemu, raz ubrany w czarny mundur (takie mundury nosili
SS-mani – red.), a raz w żółty (mundur
członka formacji NSDAP – red.). On
wtedy, gdy nas spędzono, był w Wieleniu, w pałacu, na jakiejś naradzie.
A trzeba wiedzieć, że wszyscy się go
bali, nawet dowódcy wojskowi, bo
miał osobiste kontakty z samym Hitlerem, który był parę razy w Wieleniu,
o czym mało kto wie.
W tym czasie nasza sołtyska Frida
cały czas prosiła gestapowców, którzy
nas pilnowali, żeby nie podejmowali
sami żadnych decyzji, dopóki nie przyjedzie Leichner. Chodziła po wsi i płakała. Dowódca zgodził się zaczekać,
aż przyjedzie Leichner i wyda ostateczny rozkaz, co z nami zrobić: zastrzelić czy puścić wolno. Wreszcie
przyjechał. Był ubrany w żółty mundur.
Długo na nas patrzył: mężczyzn, kobiety i małe dzieci, których spędzono
w miejsce rozstrzelania. A dodam, że
podobno miano rozstrzelać tych, któ-
a3324-25 Niemiecka so‡tys.qxd
2011-08-05
18:06
Page 3
25
PO PROSTU – LUDZIE
ANGORA nr 33 (14 VIII 2011)
rzy mieszkali po lewej stronie drogi
biegnącej przez wieś, jadąc od strony
Hamrzyska.
Po kilku minutach wydał wreszcie
rozkaz: mężczyźni mają być zgromadzeni w budynku szkoły do czasu
podjęcia dalszych decyzji, a kobiety
z dziećmi mają iść do domu. Pamiętam, że gdy po polsku wypowiedział te
słowa, to wszyscy zaczęli płakać, bo
nikomu, mimo wojny, nie chciało się
umierać. I wtedy stało się coś niesłychanego; Leichner wyciągnął z kabury
pistolet i chciał tego donosiciela Zachera na miejscu zastrzelić, w czym
przeszkodził mu dowódca wojskowy.
Wojsko odjechało, chłopów puszczono do domów i na tym się skończyło.
Później się dowiedziałem, że to
wszystko miało związek z wydarzeniami w Rzecinie po lądowaniu skoczków
spadochronowych, którzy wyskoczyli
z ruskiego samolotu. Niemcy zrobili na
nich obławę. Kilku im uciekło. Wiem
też, że punkt kontaktowy wraz z radiostacją mieli koło Hamrzyska, na Parchatce. Niemcy wiedzieli, że radiostacja jest gdzieś koło Białej, ale nie mogli jej znaleźć. Teraz wiem, że z telegrafistami miała łączność Magdolka Kinowska i mężczyzna z Hamrzyska
o nazwisku Mula.
Leichner, który wraz z Fridą uratował
nasze życie, na krótko przed ucieczką
przed Rosjanami przyjechał do Białej,
by pożegnać się z jej mieszkańcami.
Podobno powiedział, że żal mu opuszczać młyn i nas, ale musi wyjechać, bo
inaczej Ruski go zabiją.
Po tym zakończonym szczęśliwie incydencie we wsi zrobiło się spokojnie,
a żołnierze niemieccy zapraszali nas
na obiady, na które prawie nikt nie miał
ochoty. Muszę też powiedzieć, że im
było bliżej końca 1944 roku, to do naszej wsi zaczęli przyjeżdżać coraz to
młodsi żołnierze, młokosy po 18 – 19
lat. Jak mi później opowiadała mama,
to oni chętnie rozmawiali z nami, często płakali, mówiąc: po co mnie matka
urodziła. To nie podobało się dowództwu, które wiedziało, że mieszkańcy
Białej doskonale mówią po niemiecku
i zakazali im jakichkolwiek kontaktów
z nami. Ale to nic nie dało, to były jeszcze dzieci, tyle że ubrane przymusowo
w mundury, którym kazano zabijać,
a one tego nie chciały.
W ten to sposób Frida i Leichner uratowali też moje życie, za co do dzisiaj
jestem im wdzięczny.
Niemcy zastrzelili w Białej, przy wyjeździe na Mężyk. Pamiętam, że jego
zwłoki wieźli przez wioskę na otwartym
wozie, by pokazać ludziom, co ich
czeka za współpracę z partyzantami.
Ja też byłem wśród tych, którzy czekali na rozstrzelanie. To byli mężczyźni,
kobiety i dzieci. Uratowała nas Niemka, Frida było jej na imię, która była naszym sołtysem. Był też Niemiec Leichner z Mężyka, który chodził w żółtym
mundurze. Podobno ojciec Fridy
przed wojną też był w SS, ale tego nie
mogę potwierdzić. Ja do dzisiaj nie
mam pojęcia, jak ona to zrobiła, że nas
nie zabili. W każdym razie pertraktacje
trwały pół dnia, a myśmy czekali na
chwilę, kiedy nam rozkażą kopać własny grób. Był już wydany rozkaz, by
nas rozstrzelać, ale oni nas uratowali.
Wiem też, że jeden ze skoczków, którego zabili w Białej, był z Sierakowa.
Czekaliśmy na śmierć, bo taki był
rozkaz, i nikt nie przypuszczał, że uratuje nas Niemka, którą do dzisiaj
wspomina cała Biała.
Stanisław Kubiś:
Edmund Grześ:
– Ludzi z wioski Niemcy zgromadzili
na Górkach przed wioską, by ich rozstrzelać za rzekomą współpracę z partyzantami, a szczególnie ze spadochroniarzami, którzy byli zrzuceni
w Rzecinie i pod Klempiczem. Oni się
porozchodzili po lasach, a jednego
– Wie pan, ja tę sprawę znam tylko
z opowiadań ludzi, bo wtedy byłem za
mały. Co słyszałem o Fridzie? To była
wspaniała kobieta, która uratowała naszą wioskę. Ja Fridę pamiętam doskonale, nawet mieszkała tutaj po wojnie.
Nie uciekła. Wyjechała do Niemiec du-
żo później. Ona po wojnie pracowała
u leśniczego jako pomoc domowa.
Nikt jej krzywdy nie zrobił, nawet Rosjanie, bo wszyscy wiedzieli, co zrobiła dla mieszkańców wsi. Więcej panu
nic nie mogę powiedzieć, bo na początku wojny nas wysiedlono, w lutym
1940 roku. Do Białej wróciłem dopiero
po wojnie.
Jadwiga Kowal:
– O Fridzie i o tym, co zrobiła dla naszej wsi, dowiedziałam się, gdy wróciliśmy z wysiedlenia po wojnie. Dodam
tylko, że w połowie 1944 roku, tak mówili sąsiedzi, w Białej, pojawił się jakiś
nieznany mężczyzna ubrany jak partyzant. Jak go zobaczyły kobiety, to kazały mu uciekać, mówiąc, że Niemcy
poszukują skoczków spadochronowych. Jak się później okazało, był to
prowokator.
Przyznają Państwo, że cała ta historia wydaje się nieprawdopodobna.
Jednak jest to prawda i w tym miejscu
należy zrobić głęboki ukłon w stronę
dzisiejszych mieszkańców wsi Biała,
którzy w jedyny sposób, na jaki mogli
się dzisiaj zdobyć, uczcili tych, dzięki
którym ocalała miejscowa społeczność, nie zważając, że z urodzenia byli Niemcami.
To byli po prostu – ludzie.
Tekst i zdjęcia:
Komu w drogę, temu język
Szwecja, mała stacja benzynowa zagubiona wśród lasów. Turyści, którzy chcieli
zatankować swoje auto, z powątpiewaniem zerkali na
starszego pana, który zdawał
się być jedynym pracownikiem stacyjki. Zatrzymali się
przed spokojnie przyglądającym się im Szwedem, a kierowca zapytał bez większej
nadziei w głosie:
Do you speak english?...
Yes, I do – odparł z uśmiechem zagadnięty.
Obsłużył ich sprawnie
i życzliwie doradził, jak znaleźć najkrótszą drogę w kierunku Sztokholmu.
Hiszpania, Barcelona. Całodzienna wędrówka po mieście zakończyła się dopiero
z nastaniem zmroku. Wyjazd
w dalszą drogę, z pozoru prosty, wywiódł jednak podróżnych w zupełnie innym kierunku, niż planowali. Zatrzymali się tuż przy wjeździe
na autostradę i trochę bezradnie, licząc na szczęśliwy
W stanie relaksu łatwiej zapamiętujemy obcojęzyczne słowa i zwroty
traf, zagadnęli stojącego
obok tubylca. Ten płynnym
angielskim
wskazał
im
na mapie kierunek, w jakim
powinni się udać i objaśnił,
jak tam najłatwiej dotrzeć.
Pireneje, Andora. Stojący
przy barierkach hotelowego
tarasu chłopiec bawił się komórką. Ta nagle wysunęła mu
się z rąk i spadła wprost
do skrzynki z kwiatami balkonu piętro niżej. Nie namyślając się wiele, zbiegł szybko
do lokatora tamtego pokoju
i wyjaśnił, co się stało. Po kilku minutach wrócił szczęśliwy ze swoją zgubą.
Te autentyczne wakacyjne
historie mogłyby się skończyć
zupełnie inaczej, gdyby nie
znajomość języka, bez której
trudno wyobrazić sobie udane podróże. A ci, którzy sami
nie wyjeżdżają, mogli się okazać pomocni tylko dlatego, że
też potrafili się porozumieć.
Jak wskazują badania, w Polsce, mimo stosunkowo łatwego dostępu do szkół i kursów,
ze znajomością języków obcych jest nadal spory problem.
Najczęstsze usprawiedliwienia to brak czasu lub
kiepskie zdolności lingwistyczne. Zagonieni, zestresowani i zapracowani, zbyt łatwo odpuszczamy sobie dodatkowe zajęcia. Dopiero
wtedy, gdy brak znajomości
języka dopadnie nas w jakiejś
nagłej potrzebie, żałujemy,
że jednak nie zdecydowaliśmy się na naukę.
A przecież można zacząć
w każdej chwili. Co więcej,
standardowe wymówki nie
działają w sytuacji, gdy wątpliwości można odeprzeć solidnym argumentem. Brak
czasu na planowane zajęcia?
JACEK ROSADA
Ustalmy sobie sami terminy.
Trudny dojazd? Róbmy to
w zaciszu własnego mieszkania. Kiepska pamięć? Najprawdopodobniej tylko niewłaściwie użytkowana. Stresująca nauka? Ona może
wręcz relaksować!
Istnieje bowiem metoda,
która skutecznie radzi sobie
z takimi przeszkodami
– SITA. Solidnie udokumentowany dowód na to, że
do nauki wystarczy tylko właściwa motywacja. Nasz mózg,
odpowiednio potraktowany,
jest w stanie zapamiętywać
szybko i trwale. Zestawy
do nauki SITA wprowadzają
w stan twórczego relaksu,
który – wsparty starannie dobranym materiałem lekcyjnym – daje możliwość skutecznej nauki języka. Słuchanie nagrań, powtarzanie fraz,
utrwalanie zapamiętanych
słów i zdań dają świetny
efekt, co potwierdzają badania językoznawców i samych
użytkowników. SITA daje
proste i skuteczne narzędzie
do swobodnej komunikacji.
A potem już tylko praktyka
i komu w drogę, temu język!
ANNA KOWALIKOWSKA
Więcej informacji na stronie www.sita.pl. Rabat w wysokości 200 zł przy zakupie urządzenia i czterech poziomów kursów także dla czytelników „Angory”.
R E K L A M A

Podobne dokumenty