nr 8.indd - Menażeria

Transkrypt

nr 8.indd - Menażeria
MARIA DEK
c z o ł e m
ILUSTR.
2
R
aczej
nie
szliśmy
dotychczas
w stronę numerów tematycznych,
stawiając bardziej na różnorodność
problematyki – tak, by każdy mógł w naszej menażerii znaleźć jakiegoś ciekawego zwierza dla siebie.
Jednakowoż wyszedł nam tym razem – niemal przypadkowo – numer mocno tematyczny…
Narzekamy, że Toruń pustynnieje – coraz mniej
ciekawych jednostek i zjawisk z nim się utożsamia.
Okazuje się jednak, że są postaci i wydarzenia,
które w tym pesymistycznym obrazie naszej
lokalnej rzeczywistości stanowią jasne punkty. Możemy je potraktować jako dobrą wróżbę na przyszłość,
światełko w tunelu – bądź jako ostatnie wysepki
twórczego fermentu… Parę krzepiących przykładów
możemy odnaleźć w publicystyce tego numeru „Menażerii”.
Co się stało, że Toruń, który po wojnie stał
się jednym z ważniejszych centrów polskiej inteligencji (za sprawą jednego z nielicznych wówczas
w Polsce uniwersytetów i w wyniku przesiedleń
ze wschodu), obecnie wykształconych, twórczych
postaci raczej nie zachęca do pozostania i tworzenia? Dlaczego jako znaki rozpoznawcze ostały
się jeno pierniki, Kopernik i gotyk, a jedyną widoczną z zewnątrz nową jakością jest pewien bardzo
nieciekawy ośrodek medialno-polityczny… Który
Toruń na
walizkach
wręcz – o zgrozo – nadał przymiotnikowi „toruński”
nowe, równie nieciekawe znaczenie… Czy jesteśmy
skazani na odpływ mocy twórczych z tego tak wartościowego miejsca?
Oczywiście – czymś koniecznym jest poznawanie
świata, wędrówka przez lądy i morza, znajdowanie
nowego miejsca dla siebie – poza dotychczasowym
własnym miastem, krajem, kręgiem kulturowym…
Jednak dobrze by było, gdyby Toruń mógł być miejscem, do którego po takiej wędrówce chciałoby się
wrócić. Albo – by coraz więcej poszukujących swojego miejsca na ziemi przybyszów z innych stron
odnajdowało to miejsce właśnie tutaj… A tak się
dzieje coraz rzadziej... Co jest przyczyną? I jak
temu zaradzić? Myślę, że nie należy zadowalać się
łatwą odpowiedzią zrzucającą odpowiedzialność
tylko na polityków, samorząd itp. Tak wiele jest
w naszych rękach… I w głowach. I może tam szukajmy odpowiedzi…
Marek Rozpłoch
NA
OKŁADCE ILUSTRACJA
GOSI HERBY
s p i s
3
t r e ś c i
obiekt pożądania
Karolina Wiśniewska
recenzje
Anna Ladorucka, Paweł Scheriber,
Piotr Buratyński, Karolina Robaczek,
Grzegorz Malon
76
4
postanthropology wunderkammer
Phtalo Manatee
78
fotorelacja
Ryszard Duczyc
Festiwal Prapremier Bydgoszcz 2013
twory
NADO
82
10
relacja
Michał Kowalski
A miało być ładnie –
o świadomym postrzeganiu przestrzeni miejskiej
pod okładką. wstęp
Dawid Śmigielski
Zombie, piraci, nostalgia
102
16
wywiad
z Krystianem Wieczyńskim rozmawia Maciej Krzyżyński
Nic, tylko bawić się w kulturę
pod okładką. relacja
Dawid Śmigielski
Zacny miecz, rycerzu, czyli komiksowa odsłona
Toruńskiego Festiwalu Fantastyki i Gier – Copernicon
104
20
fenomen
Piotr Buratyński
W Toruniu, czyli pomiędzy. Międzynarodowy Festiwal Filmowy Tofifest Edycja 11
pod okładką. komiks
Kuba Wojtecki
107
26
fenomen
Piotr Buratyński
Bezwarunkowo
pod okładką. krytycznym okiem
Dawid Śmigielski
Dwadzieścia najważniejszych
komiksów wydanych przez TM-Semic
108
29
pod okładką. komiks
Anna Krztoń
32
pod okładką. eseje recenzyjne:
rach-ciach
Polecam, Grażyna Torbytska, Cham Filmowy
120
wywiad
z Andrzejem Kilanowskim rozmawia Marek Rozpłoch
Wolne i jego obywatele
Joanna Wiśniewska
Ciężka dola pirata
126
34
Filip Fiuk
The Walking Dead w Uniwersum Marvela
twory
Adam Tadeusz Martyniak
130
42
Dawid Śmigielski
TM-Semic w pigułce
teksty literackie
Marcin Włodarski
132
58
tu bywaj
AS, Anna Ladorucka, MR, MB
teksty literackie
Małgorzata Pietrzak
134
64
autorzy numeru
felieton. dzienniczek uwag
Szymon Szwarc
144
66
odsłony
Andrzej Piotr Lesiakowski
68
fiat Zofii
Maciek Tacher
Zaratustra
felieton. regulator kwasowości
Barszcz Błaszczyk
149
felieton. życie i cała reszta
Karolina Natalia Bednarek
70
felieton. horyzont zdarzeń
Kosmiczny Bastard
72
felieton. bełkot miasta
Józef Mamut
74
150
r e c e n z j e
ZABÓJCZY NENUFAR
Mikropowieść „L’Écume des Jours” Borisa Viana, w pierwszym polskim wydaniu
zatytułowana „Piana złudzeń”, nareszcie
doczekała się wznowienia (tym razem
jako „Piana dni”). Ta wiadomość ucieszyła mnie ogromnie, gdyż to moja ukochana książka sprzed lat. Jest to też jedna
z tych, które pożyczone komuś beztrosko,
nigdy do mnie nie wróciły, na dodatek
astronomiczne ceny osiągane na aukcjach
internetowych zniechęcały do zakupu kolejnego egzemplarza.
Colin to przystojny, zamożny, młody człowiek, bystry i o dobrym sercu. Ma wielu przyjaciół, piękny dom, a w wolnych
chwilach oddaje się udoskonalaniu swego genialnego wynalazku – pianoktailu
instrumentu muzycznego produkującego
koktajle alkoholowe o smaku odpowiadającym odtwarzanemu utworowi.
Pewnego dnia Colin dotkliwie uzmysławia
sobie, że w jego życiu brakuje miłości.
Na jednym z szalonych przyjęć poznaje
Chloe i natychmiast zakochuje się w niej
bez pamięci. Niebawem biorą ślub jak
z surrealistycznej bajki i zapewne żyliby
długo i szczęśliwie, lecz nagle spada na
nich nieszczęście. Chloe zapada na dziwną, egzotyczną chorobę: w jej płucu rozwija się nenufar. Kuracja kosztuje fortunę,
więc fundusze kurczą się w zastraszającym tempie. Colin nie ma wyjścia, musi
znaleźć sobie pierwszą w życiu pracę. Co
dziwne, z nadejściem choroby wszystko,
dosłownie wszystko zmienia się na gorsze. Dom, w którym mieszkają kurczy się,
traci znamiona luksusu, a w miarę postępu choroby i zubożenia przekształca się
w ruderę. Cały świat wydaje się nędzniejszy, nawet kucharzowi przybywa lat szybciej, niż na to wskazuje kalendarz.
W surrealistycznym świecie przedstawionym przez Viana, praca to zło. Uwłacza
ludzkiej godności, jest bezowocna, bezsensowna, kiepsko płatna. Lepiej płatne
posady są niebezpieczne dla życia lub rujnują organizm w parę miesięcy. Colin jest
gotów zaryzykować własne zdrowie, ale
okazuje się niezdolny do takiej pracy i zostaje zwolniony. Wędruje więc od jednego
pracodawcy do drugiego, każdy ciężko zarobiony grosz wydając na kwiaty dla żony,
bo tylko one są w stanie powstrzymać
rozwój jej choroby.
Gdy Colin z wysiłkiem zdobywa fundusze
na leczenie swej ukochanej, jego przyjaciel Chick trwoni ogromne sumy na dzieła uwielbianego pisarza Jean-Sol-Partra
(brzmi znajomo?). Gnany obsesją kupi
każdy śmieć, który może być związany
z uwielbianym autorem „Wymiotów”,
ignorując potrzeby swojej pięknej narzeczonej. Choć kolekcjonowanie książek
wydaje się dość niewinną fiksacją, jak
każda nieopanowana obsesja prowadzi do
tragicznego końca.
Historia Chloe i Colina wydaje się banalna, jednak porusza do głębi. Dom, który
popada w ruinę pod wpływem choroby
bohaterki niezwykle trafnie odzwierciedla
obraz świata w oczach człowieka, którego życie stało się koszmarem. A miłość
tak potężna, że zmusza karabiny by zakwitły, nie jest w stanie przywrócić zdrowia ukochanej.
Choć formalnie to melodramat, powieść
stanowi wyraz buntu przeciwko instytucji
państwa, społeczeństwu i pracy, a także
przeciwko bezradności człowieka wobec
śmierci. Sam Vian borykał się przez całe
życie z chorobą serca i zmarł przedwcześnie w wieku 39 lat (podczas premiery
ekranizacji swej powieści „Napluję na wasze groby”).
Choć „Piana dni” jest już dość leciwą pozycją, gdyż po raz pierwszy wydano ją
w 1947 roku, niedawno doczekała się drugiej już adaptacji filmowej. Trudno jednak
zrozumieć, dlaczego polski dystrybutor
filmu zdecydował się na tytuł „Dziewczyna z lilią” – czy jego zdaniem „Piana dni”
mogłaby przerosnąć polskich widzów?
ANNA LADORUCKA
Boris Vian, “Piana dni”
Wydawnictwo WAB
2013
teatr
książka
4
WIELKI BRAT PATRZY
Grany przez Michała Jarmickiego bohater „Against”, najnowszego spektaklu
pokazywanego na scenie Teatru Polskiego
w
Bydgoszczy,
próbuje
zamówić
przez telefon pizzę. Prosi o podwójną porcję mięsa i sera. Pojawia się jednak problem – uprzejmy głos pracownicy pizzerii
informuje go, że takie fanaberie drogo
kosztują, bo pizzeria dysponuje raportem
o jego stanie zdrowia i tuszy. Oczywiście,
na dopłatę zapewne go stać, skoro właśnie
wykupił sobie wczasy w Egipcie, a sam
koszt zamówienia pokryje bez wątpienia
gotówką, bo jego bank donosi, że właśnie
skończył się limit na jego karcie kredytowej. Świat, w którym inwigilują nas już nie
tylko rządy, ale i pizzerie czy korporacje
taksówkowe, nie należy już tylko do domeny fantastyki – funkcjonując normalnie
w dzisiejszym społeczeństwie rozsiewamy
wokół siebie cyfrowe ślady, które łatwo
zebrać i obrócić przeciwko nam. Sami oddajemy się w ręce Wielkiego Brata.
„Against” to wyreżyserowana przez Nilsa Torpusa koprodukcja Teatru Polskiego
i Schlachthaus Theater z Berna. Polsko-szwajcarskiej ekipie wiele rzeczy w tym
projekcie bardzo dobrze wychodzi. Świetna jest naszpikowana ekranami i kamerami scenografia Agaty Skwarczyńskiej.
Wszystko opiera się na ciasnej budce
rozkładającej się w trakcie spektaklu
w przestronne mieszkanie, a potem znów
się składającej, żeby uwięzić granego
przez Jarmickiego lokatora. Ciekawie wypadają role Giulina Stäublego i Aleksandry
Pisuli – on jest szalonym buntownikiem
walczącym z wszechobecną inwigilacją,
ona zaś – na wpół mechaniczną kobietą
która staje się jej narzędziem. Interesujący jest też pomysł na wykorzystanie
w spektaklu Volkera Bicke - hackera,
który opowiada publiczności o zagrożeniach, czekających na nią przy najzwyklejszych czynnościach dokonywanych
w cyfrowym świecie.
W przedstawieniu są też jednak wyraźnie widoczne problemy. Szwankuje
przede wszystkim chaotyczna, niedopracowana struktura całości. Główna linia fabularna, pokazująca kafkowską sytuację
głównego bohatera, jest prosta i przewidywalna. Liczne dygresje, poruszające
zagadnienia - od bezpieczeństwa w Internecie przez sklepowe karty lojalnościowe
po cyborgizację, - są zwykle zarazem zbyt
krótkie, żeby zgłębić ich istotę i zbyt rozstrzelone tematycznie, żeby łączyć się
w spójną całość. Spektakl próbuje złapać
za ogon zbyt wiele srok – w rezultacie prawie wszystkie uciekają. Złożone problemy
zostają potraktowane pobieżnie i podsumowane niezbyt odkrywczymi wnioskami.
Najsilniejszym punktem przedstawienia
nie są ani popisy aktorskie, ani moment,
w którym Bicke wysyła do widzów e-maile, podszywając się pod skrzynkę pocztową Papieża. Przysłania je prosty, rzeczowy opis paneuropejskiego programu
masowej inwigilacji INDECT, opracowywanego pod wodzą Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Po jego wysłuchaniu,
sceny zamawiania pizzy z wszechwiedzącej pizzerii czy przesłuchiwania głównego
bohatera przez przedstawicieli kontrolującej go abstrakcyjnej władzy robią już
dużo mniejsze wrażenie. Teatr przegrywa
w nierównej konfrontacji z rzeczywistością. Podsumowując – twórcom „Against”
należy się pochwała za to, że sięgnęli po
temat pojawiający się w teatrze bardzo
rzadko, a przecież w dzisiejszych czasach
coraz bardziej palący. Niestety, przedsięwzięcie to nie do końca się udało. Nic
dziwnego – na scenie wyjątkowo trudno
opowiadać o problemach, które niosą ze
sobą kolejne cyfrowe rewolucje.
Film
r e c e n z j e
PAWEŁ SCHREIBER
Paweł Sztarbowski (dramaturgia), „Against”
reż. Nils Torpus
premiera polska 21 września 2013
DANCE THE JACQUES TATI
Teatr Polski w Bydgoszczy /
Schlachthaus Theater Bern
Któż pamięta jeszcze lekko zgarbionego
dryblasa w przykrótkim płaszczu, charakterystycznym kapeluszu, z nieodłączną
fajką i parasolką? Tego, który przez ponad
40 lat bawił nie tylko Francuzów, ale ludzi
na całym świecie swoją niezaradnością
wobec postępowego, nowoczesnego świata? Tego samego, o którym sam André
Bazin w zachwycającym eseju pisał, że
jest niemal metafizyczną inkarnacją bałaganu i chaosu? Jego nazwisko brzmiało Jacques Tati. A pamiętał o nim Sylvain
Chomet. Oto spotkały się kilka lat temu
dwie wybitne osobowości.
Tati i jego filmowe alter ego, Pan Hulot,
zapisał się w pamięci widzów dzięki takim
cudownym komediom, jak „Wakacje Pana
Hulot”, „Mój wujaszek”, czy arcydzielnemu „Playtime”. Mimo, iż Tati jako aktor
i reżyser swoich filmów doszedł do maestrii,
a
jego
monumentalnie
komiczna
wizja futurystycznego społeczeństwa
5
6
r e c e n z j e
w „Playtime” nie ma sobie równych, popadł
w tarapaty finansowe, z których ciężko
było mu się wydobyć aż do końca życia.
Niemniej, dzięki jego odwadze artystycznej, możemy z sentymentem śmiać się
wraz z nim z jego wciąż żywej (być może
teraz bardziej, niż w latach 60-tych) diagnozy społecznej. Lecz nie będzie to wulgarny rechot. Pan Hulot nie prowokował
gagów. On je obnażał. Jest w pięknie jego
komedii coś sentymentalnego, a nawet
nostalgicznego. Skąd zainteresowanie
dziełem Tati u Sylvaina Chometa? Ten
znakomity animator i twórca komiksów
zyskał sobie międzynarodowy rozgłos
dzięki wyrafinowanej plastycznie grotesce
z 2003 roku „Trio z Belleville”, nieco turpistycznej, ponurej czarnej komedii. Córka
Tati, Sophie Tatischeff, zarządzająca spuścizną po ojcu, udostępniła uznanemu już
Chometowi niezrealizowany nigdy scenariusz mistrza pod tytułem „Iluzjonista”,
który ten przekazał swojej córce w formie
listu. Jest to opowieść na poły autobiograficzna. Nieco nieporadny, aczkolwiek
sympatyczny iluzjonista nazwiskiem Tatischeff, którego gwiazda powoli gaśnie,
zmuszony jest występować wszędzie tam,
gdzie będzie mu to dane. Zachwycona
jego kunsztem młodziutka Alice, poznana
w szkockiej mieścinie, przyłącza się do
jego wojaży po Europie w poszukiwaniu
utraconej magii.
Nie tylko filmowemu iluzjoniście z filmu Chometa wraca wiara w jego sztukę. Twórczość Jacquesa Tati, dotąd pokryta mgłą zapomnienia, niczym wyspy
brytyjskie w animacji Chometa, zostaje
w zachwycającej plastycznie formie spuentowana. Jest podsumowaniem działalności Sophie, pracującej nad popularyzacją sztuki Tati, jest wyrazem hołdu dla
ojca – ojca swojej córki, ojca francuskiej
komedii. Tylko ktoś taki jak Sylvain Chomet
mógł podjąć się zadania tego typu nobilitacji. Kto w filmie aktorskim mógłby zastąpić tak niezrównaną osobowość, jak Pan
Hulot? Po jakie inne rozwiązania sięgnąć?
Czy animacja cyfrowa, która z pewnością
z większym sukcesem trafiłaby do młodszego pokolenia, nie byłaby sprzeniewierzeniem się ideom mistrza, odnajdującego
w technicyzacji źródło zagubienia człowieka? Klasyczna forma animacji uwypukla
filozoficzną, humanistyczną myśl, tkwiącą
w dziele Tati, tą samą, która kazała Bazinowi znaleźć w nim swojego poplecznika.
Sztukę Tati z tradycyjną animacją Chometa łączy również specyficzne podejście
do ścieżki dźwiękowej. Ten pierwszy zaczynał co prawda swoją karierę jako sceniczny mim, lecz tą właściwą, filmową,
zaczynał już w epoce kina dźwiękowego
(między innymi pod filmową batutą René
Clémenta) i już u zarania swojej sztuki
zdawał sobie sprawę, iż zbyt sugestywne
użycie dźwięku jest przeszkodą na drodze ku jego romantycznej wizji (czyżby
miał w pamięci zalecenia samego Chaplina?). Szmery, odgłosy ulicy, niedosłyszana paplanina – to uniwersum dźwiękowe
Tati. Podobnie dźwiękiem posługiwał się
w swoich dziełach Chomet, wiemy również
jednak nie od dziś, że film animowany bliski jest muzyce i jej nienarzucającej się
formie. Dzięki temu nie tylko gibkość animowanego Tatischeffa, ale również sama
animacja kieruje nas w stronę wyrafinowanej synestezji. „Iluzjonista” to animowana ballada.
W latach 90-tych, gdy twórczość Jacquesa Tati wydawała się przynależeć do
przeszłości, zarezerwowanej bardziej dla
filmoznawców, niż dla kolejnych pokoleń
widzów, amerykański muzyk Frank Black
ze swoim rockowym zespołem Teenage
Fanclub śpiewał:
Now we must all try and understand
The films of Jacques Tati
So let’s declare it a dance
And carry on the legacy
Sylvain Chomet, który wystąpił wraz
z Blackiem w poświęconym Tati filmie dokumentalnym z 2009 roku, „The Magnifiecent Tati”, w reżyserii Michaela House’a,
wziął sobie tą zwrotkę do serca. Realizacja „Iluzjonisty” jest wtórowaniem Blackowi w jego refrenie:
Make you real happy
Dance the Jacques Tati
Chomet na powrót uczynił nas szczęśliwymi. Dzięki swojemu wielkiemu talentowi
i talentowi Jacquesa Tati.
PIOTR BURATYŃSKI
“Iluzjonista” (L’illusionniste)
reż. Sylvain Chomet, 2010
L’AMOUR FOU
Początkowi nowego sezonu artystycznego w Akademickim Centrum Kultury
i Sztuki „Od Nowa” i Kinie Niebieski Kocyk towarzyszyło wzniosłe hasło: Miłość.
I to taka miłość oscylująca między narcystycznym one-man show a lekkim kacem-śmieszkiem. Tak banalna i wulgarna,
ale jednocześnie próbująca uchylić rąbka
tajemnicy, bliska „istoty rzeczy”. Czasem
taka rodem z odmętów umysłu Barejowskiego Stanisława Palucha („Miłość? Czy
to w ogóle jest możliwe? W telewizji to
często pokazują miłość, jak się jacyś
tam kochają albo mówią… myślę, że to
nie możliwe”), czasem potężna jak z filmowych obrazów Rosselliniego, Makka,
Fabickiego, Hanekego, Seidla. Mocne słowa? Zrównanie rozterki uwikłanego w miłosną intrygę warszawskiego węglarza ze
zbliżeniem twarzy cierpiącej, kochającej
i kochanej Anny Magnani z filmu Rosselliniego? Wszak Ryszard „Tymon” Tymański
chciał jazz grać jak punk, a punk jak jazz.
Bo Miłość to nie tylko wiekowy Jean-Louis
Trintignant uganiający się za białym gołąbkiem (cóż za monumentalna scena!).
Miłość to również szkliste oczy Mikołaja
Trzaski, akademizm Leszka Możdżera, odwaga Macieja Sikały, tragedia Jacka Oltera
i post-totartowska błazenada Tymańskiego. W ich grupie i filmie Filipa Dzierżawskiego o tym samym tytule: Miłość.
Film dokumentalny z elementem inscenizacji czy raczej prowokacji artystycznej
w reżyserii Dzierżawskiego okazuje się
pod względem metaforycznym jednym
z najciekawszych „Filmów-Miłości”, jakie
r e c e n z j e
dane mi było oglądać. Zrodzona pod koniec lat 80. w Trójmieście (totartowskim
tyglu) Miłość wyznaczyła kierunki i mody
polskiej awangardy na wiele lat. Krótka,
ale niezwykła była kariera yassu, konceptu silnego, bo wolnego. Od nieprzewidywalności teorii i praktyki muzycznej Trzaski, przez współpracę z Lesterem Bowiem
po Tymańskiego inspiracje The Velvet Underground. Od Miłości trudnej do Miłości
jak opium. Prawie piętnaście lat związku,
kilka wspaniałych fono-dzieci… dzięki czemu to wszystko? Film rozpoczyna się od
spotkania po latach. Inspirowanego przez
Tymańskiego, genialnego mitomana i manipulatora, który swoich byłych muzyków
co raz to irytuje, to znowu kokietuje… propozycją nagrania płyty z ich kompozycjami
od tyłu. Pomysł szalony, lecz nie niewykonalny. Próby muzyczne i próby zrozumienia siebie nie tylko po latach, ale zrozumienia siebie samych wtedy, gdy Miłość
była u szczytu możliwości jest tematem
filmu. W ich wolnym jazzie to się odbija,
nie tylko dzięki słowom bohaterów, lecz
dzięki wspomnianym spojrzeniom Mikołaja Trzaski, dzięki cynicznym uśmieszkom
Tymańskiego, archiwalnym nagraniom
natchnionego Jacka Oltera. Decydenci
doskonale wiedzieli, dlaczego o Miłości
należy zrobić film. Dla bon motów Tymańskiego jest literatura, radio i spotkania
autorskie takie, jakie miały miejsce w Od
Nowie, dla ogłady i wykalkulowanego geniuszu Możdżera jest telewizja ze swoim
pasywnym przekazem. Zarówno film, jak
i muzyka dostarczają nam prawdę, czy raczej pewien rodzaj informacji o rzeczywistości. Próbują jednocześnie odkryć w codzienności jej wymiar doskonalszy. Utwór
„Coltrane” Miłości zarejestrowany w wielu
bólach w 1993 roku dzięki pomocy m.in.
Dzierżawskiego „odkleja” się od swojego
programowego charakteru. Jak wyznał
sam Lester Bowie, a które to słowa zostały w filmie przytoczone: „Nie ważne co
grasz, ważne jak grasz”. Owo „jak” to doskonały, formalny kożuch filmu. Wszystko
się kreuje i stwarza na naszych oczach
i choć momentalne dłużyzny każą cierpieć,
to rozumiemy koncepcję jako przemyślaną i ewoluującą ku konkretnym emocjom
i finałowi.
Nie, „Miłość’ Dzierżawskiego nie jest, nie
stara się być jazzową wersją „Miłości”
Hanekego czy twórców, o których już
wspominałem. Tymański, ten jazzowo-punkowy protagonista (do którego irytującego sposobu bycia mam olbrzymią
słabość) niweczy na każdym kroku każ-
dą próbę uwznioślenia obrazu. Bon moty,
anegdoty, dowcipy, riposty i bluzgi sypią
się często i gęsto. Gasi nim hipokryzję tak
dostojnego Możdżera, łamie tak zagubionego i dumnego niczym Herbert Mikołaja
Trzaskę. Szaleniec i destruktor. „Bije, bo
kocha” chciałoby się powtórzyć za klasykiem. Taka to ich miłość i taka to była Miłość. A w Od Nowie, z akustyczną gitarą
w towarzystwie Marcina Gałązki, lekko
skacowany Tymon, w repertuarze Kur,
Transistors i dziesiątek innych swoich trup
aż po covery Velvet Underground trzyma
pozę. Kpi z innych, siebie, z establishmentu i showbiznesu. Już sądzisz, że zrozumiałeś koncepcję, lecz dowcipem muzyka
ona ci się wymyka. Taka to jego Miłość.
PIOTR BURATYŃSKI
„Miłość”
reż. Filip Dzierżawski
Gutek Film
premiera 2012
sprowadza na manowce, świadcząc o braku pomysłu i formalnej zaradności, jednak
w tym przypadku wnosi on film na wyższy
poziom ekranowej prawdy. Eskapada starym kamperem przez Europę jest bowiem
pretekstem do najtrudniejszej rozmowy
w życiu obu mężczyzn, najpewniej
możliwej jedynie w tym specyficznym
„nie – miejscu”: przede wszystkim o rozwodzie rodziców, który położył się cieniem
na życiu Pawła, ale też o łączącej ich bliskości, o kobietach i o – coraz częściej
im towarzyszącym – strachu przed śmiercią najbliższych.
Efektem wycieczki miał być jeden,
wspólny film. Fakt, że widzowie zostają
skonfrontowani z dwiema opowieściami, dwoma różnymi punktami widzenia,
świadczy, że próba pojednania przez
opowiedzenie jednej historii okazała się
niemożliwa. Mimo to nie możemy rozpatrywać ich osobno, krzywdzące byłoby też mechaniczne zestawienie. Oba
filmy są bowiem dialogiem, który wraz
z „Tonią i jej dziećmi” – gdzie to Marcel
był skrzywdzonym synem dociekającym
motywów działań swoich rodziców –
oraz „Książką” Mikołaja Łozińskiego, przechodzi w wielogłos historii nie tylko rodzinnej, ale wielowątkowej, uniwersalnej
opowieści o bolesnej próbie porozumienia
z drugim człowiekiem i poszukiwaniu własnej tożsamości.
KAROLINA ROBACZEK
Paweł Łoziński, „Ojciec i syn”
Marcel Łoziński, „Ojciec i syn w podróży”
WSZYSTKO, CO IM SIĘ PRZYTRAFIŁO
Dwóch reżyserów. Dwa filmy. Dwaj mężczyźni szukający porozumienia. Ojciec
i syn.
Dziennik podróży do Paryża Marcela
i Pawła Łozińskich – wybitnych polskich dokumentalistów, którzy po raz pierwszy tak
brutalnie kierują oko kamery na samych
siebie. Ten ryzykowny zabieg zazwyczaj
7
r e c e n z j e
muzyka
8
PLACEBO
Trzymając w ręku siódmy, studyjny,
długogrający krążek zespołu Placebo
„Loud Like Love” wydany 16 września
bieżącego roku, miałem pewne obawy
i nie wiedziałem co znajdę w pudełku po
zdarciu zabezpieczającej je folii. Patrząc
na ostatnie dokonania grupy myślałem,
że będzie to puszka coli wyprodukowanej
przez bezlitosną maszynę, bezmyślnie
powielającą wcześniej zaprogramowaną
markę. Tak brutalne podejście nie było
jednak spowodowane ani uprzedzeniem,
ani antypatią do Placebo, czy też innych
super grup z komercyjnym sukcesem na
koncie. Sami wykonawcy, w wywiadzie
przeprowadzonym przez Piotra Stelmacha
w radiowej Trójce, przyznali, że ostatnie
płyty zaczynały przeradzać się w produkt,
który trzeba było z siebie wypluwać. Dobitnym tego przykładem jest płyta „Battle For The Sun”, na której muzycy coraz
bardziej oddalali się od emocjonalnego
stylu będącego znakiem rozpoznawczym
zespołu co doprowadziło do odejścia części starych fanów.
Jakie więc jest najnowsze dzieło Placebo? Płyta zawiera 10 utworów o łącznej
długości 47 minut, została wyproduko-
wana w wytwórni Universal Music Group
i jest po prostu dobra. Na tym powinienem zakończyć artykuł by zaoszczędzić
Państwa czas, który powinniście spożytkować na wyjście z domu w celu jak najszybszego nabycia krążka, jednak nie zrobię tego. W przeciwieństwie do „Battle For
The Sun”, która była dość zróżnicowana
i chaotycznie porzucała starą artystyczną
formułę zespołu, w przypadku najnowszego albumu dostajemy bardzo równa płytę,
na której nic nie dzieje się przypadkowo.
Energia którą panowie przekazują wynika
z ich faktycznych emocji i rozterek. Wyczuwa się harmonię i spokój, a większość
utworów ma wspólny mianownik, którym
jest prostota i oszczędność dźwięków.
Nie znajdziemy tu przekombinowanych,
nabrzmiałych i wymuszonych elektronicznych upiększaczy, służących bardziej
popisywaniu się niż wartościom artystycznym. Jedynym wyraźnym wyjątkiem jest
„Exit Wound”, gdzie od samego początku
słychać szorstki elektroniczny zgrzyt nie
pasujący do reszty płyty. Komputerowe
modulacje i żywe instrumenty są tu jednak sklejone na wysokim poziomie, jak
w dobrym elektronicznym utworze, co pozytywnie wpływa na jego odbiór.
Singiel „Too Many Friends”, promujący
najnowszy album grupy, najlepiej odzwierciedla ducha całej płyty, a lekkość
i oszczędność dźwięków oraz ogromna
dawka nostalgii, mimo aury przygnębienia, daje ukojnie w zwariowanych czasach. Numer wycisza słuchacza i skłania
do refleksji. Nie jest to jedynie singel,
który ma zachęcić do kupna kota w worku. Jest to transparent z napisem TAK…
TAK! CAŁA PŁYTA JEST W TYM KLIMACIE.
WRÓCILIŚMY!!! Znów można odczuć, że
mamy do czynienia z wrażliwymi ludźmi,
którzy bezwstydnie obnażają swoje emocje, nie zważając na konsekwencje.
Paradoksalnie „Loud Like Love” to najmniej skomplikowana płyta w ostatnim
dorobku artystycznym zespołu, wnosząca jednak ogromną świeżość. Moim zdaniem najlepszym tego przykładem jest
utwór „A Million Little Pieces”. Proste,
wręcz płacząco banalne dźwięki wydobywane z instrumentu klawiszowego,
okraszone klasycznym brzmieniem gitary, perkusji i powolnego śpiewu Briana
Molko wydają się mało nowatorskie, ale
moim zdaniem jest to najlepszy utwór na
płycie. Klasyczna brit-popowa ballada,
której brakowało mi ostatnio w świecie
muzyki rozrywkowej.
Kolejną zauważalną kompozycją jest
„Bosco”. Fortepianowy początek utworu
jest tłem dla opowieści o trudnej miłości i zdradzie, walką z demonami, które
niszczą nawet największe uczucia. Wplecione w połowie utworu skrzypce tworzą
podniosłą i bardzo emocjonalną aurę dla,
wydaje się, bardzo osobistych wyznań
twórcy tekstu.
Jedynymi „lekko kulejącymi” ogniwami płyty są utwory bardziej dynamiczne. Myślę tu o „Rob The Bang” oraz,
w szczególności, „Purify”, które nie pasują
do spójnej całości krążka. Nie uważam, że
są to utwory złe. Wydaje mi się jednak,
że zostały umieszczone na siłę i gryzą się
z całością płyty. Może muzycy uznali, że
zbyt mocno wyciszają słuchaczy i chcieli
wprowadzić lekką odmianę, która jednak
nie do końca im się udała.
Ciekawym zabiegiem jest udostępnienie,
na kanale zespołu na YOU TUBE, krótkich
teledysków trwających równo 1.31 minuty, dzięki którym widz dowiaduje się czego może spodziewać się po najnowszym
albumie grupy.
Dźwięki znajdujące się na płycie dają ukojenie i wyciszenie dlatego osoby, które nie
poszukują spokoju czy chwil nostalgii nie
powinny chyba zbliżać się do tego wydawnictwa. Uważam jednak, że przeoczenie
tak ciekawego muzycznego święta byłoby
wielką stratą. Ostatnio na rynku pojawiło
się kilka tytułów takich wykonawców jak
Daft Punk czy The National, na które czekałem z wielką niecierpliwością. W przypadku Placebo oczekiwania na najnowszą
płytę zostały nieco ostudzone przez obawy przed otrzymaniem odrobinę sztucznego produktu. Teraz wiem, że dostałem
ogromny muzyczny prezent, który mnie
zachwyca, zaskakuje i nie pozwala się
oderwać od odtwarzacza. Prezent, który
serdecznie polecam Wszystkim szukającym dobrej muzyki w świecie przeciętności i powtarzalnych dźwięków. Jest to dobry wstęp przed koncertem grupy, który
odbędzie się 12 listopada na warszawskim
Torwarze. Mam nadzieję, że podczas występu w stolicy muzycy będą prezentowali
tak znakomitą formę jak na albumie „Loud
Like Love”.
GRZEGORZ MALON
Placebo, „Loud Like Love”
Universal Music Group, 2013
10
f o t o r e l a c j a
Festiwal Prapremier
Bydgoszcz 2013
Ryszard Duczyc
Zdjęcia z prób. https://www.facebook.com/ryszardduczyc
„Firma” – reż. Monika Strzępka
f o t o r e l a c j a
11
12
f o t o r e l a c j a
„Klub miłośników filmu »Misja«” – reż. Bartosz Szydłowski
f o t o r e l a c j a
13
14
f o t o r e l a c j a
„Skąpo” – reż. Dorota Ogrodzka
f o t o r e l a c j a
15
16
r e l a c j a
ILUSTR.
SABINA SOKÓŁ
r e l a c j a
A miało być ładnie –
o świadomym postrzeganiu
przestrzeni miejskiej
D
laczego w naszych miastach jest tak brzydko
i jak to zmienić? Czemu wielko-płytowe
bloki wyglądają coraz częściej jak pokolorowane przez dzieckoi jak dalece jesteśmy w stanie się posunąć, aby maksymalnie obrzydzić sobie i innym miejsca,
w których żyjemy?
Z okazji ukazania się najnowszej książki Filipa Springera
Wanna z kolumnadą, autor rozpoczął cykl spotkań, aby wsłuchać się w głos potencjalnych odbiorców oraz zachęcić do dyskusji na temat brzydoty polskich miast. Temat szeroki i obfitujący w dowody, na szeroką ułomność w postrzeganiu tego
co ładne. Niestety owym brakiem poczucia estetyki nie można
obwinić tylko decydentów, wprowadzanych przez nich ustaw
i przepisów. Sedno problemu leży w nas samych.
Spotkanie autorskie, odbywające się w elbląskiej Galerii
EL w sobotni wieczór, odebrałem jako dobrą okazję do posłuchania o tym co słabe, złe i brzydkie w naszej swojskiej,
przaśnej urbanistyce. Lubię sobie czasami ponarzekać jaki to
bezsens w około, jak źle mi tutaj i jak „tam” mają ładnie. Oczywiście, jak zwykle przy takiej okazji, liczyłem na informację
o paru najbardziej groteskowych przykładach ułańskiej fantazji
w dziedzinie gospodarowania tym co za oknem.
Nie zawiodłem się, ale też coś nowego do mnie dotarło. Za
moim osobistym oknem jest drugie, też osobiste, okno mojego
sąsiada. Dzielą nas raptem dwa metry, wbrew takiej bliskości
stworzonej nam przez miejskich planistów, każdy z nas, jak
przystało na kulturalnego człowieka, szanuje osobistość okna
drugiego. Pomimo codziennego przypadkowego podglądania,
nie dajemy się wciągnąć w narzuconą nam z góry, sztuczną
relację i nie mówimy sobie dzień dobry. Tak jest lepiej, wygodniej, przecież po oficjalnym zawiązaniu znajomości musielibyśmy witać się co dzień w oknie i to po wielokroć, skinąć głową,
uśmiechnąć się, pomachać. A to budzi fobię. Wolę myśleć, że
mnie nie widzi i nie podgląda, że tylko ja to robię, czasami
z nudów. Jego budynek, tak jak i mój, usytuowany jest w dobrym miejscu, ale czy ustawienie to brało pod uwagę komfort
życia mieszkańców? Kiedy już wreszcie znalazłem to optymalne do napawania się wszelkim architektonicznym absurdem
miejsce, zamieniłem się w słuch.
Filip Springer to przede wszystkim obserwator, który
poświęca trochę więcej uwagi niż przeciętny przechodzień,
temu co widzi i zadaje pytania, innym uczestnikom tej samej przestrzeni publicznej. Jak się okazuje, często pozostaje
niezrozumiany. Jednym z podstawowych problemów, o których mówi jest wyprowadzanie się mieszkańców na obrzeża
miasta. Takie zachowanie, w dłuższej perspektywie czasowej
wpływa niekorzystnie na kondycję życia w mieście. Coraz
mniej ludzi zaczyna przejmować się wyglądem ulic i budynków, przyjeżdżają tu tyko do pracy, a potem szybciutko ewakuują się do swojej „deweloperki” na złotej łące. Oczywiście
ci którzy mogą, bo reszta mieszczuchów musi przeciskać się
do mieszkań przez gąszcz reklam systemowych, w przerażającej większości nie przemyślanych, brzydkich, a często także
nielegalnie zainstalowanych. Są takie, bo muszą być widoczne
z samochodu, czytelne, duże, rzucające się w oczy. Taki jest
tok rozumowania zleceniodawcy, właściciela baneru z reklamą
dachówek, farb, psiej karmy. Nikt nie ogląda się na to jak wygląda ulica pełna coraz bardziej spłowiałych szmat. Springer
dowiaduje się, że nie ma przepisów regulujących zalewanie
miast, wszelkiej maści mniej lub bardziej drobnych ogłoszeń.
Owszem trzeba mieć zgodę właściciela powierzchni, na której się reklamę wiesza, ale często jest on trudny do ustalenia, bądź jest ich zbyt wielu. Wtedy wiesza się samowolnie
i czeka, aż zgłosi się ów zarządca ściany. Taka sytuacja najczęściej jednak nie ma miejsca i reklama wisi dalej, ulegając
naturalnemu rozkładowi. Kiedy sam Springer zaczął zrywać
nielegalne plakaty reklamowe pewnej wyższej uczelni spotkał
się z pogróżkami.Istnieje pewien sposób, do tej pory zastosowany w Krakowie, który zaostrza przepisy dotyczące reklam
w centrum miasta. Wspomnę tylko za bohaterem spotkania, że
stworzenie takiego ustawodawstwa nie jest proste i wymaga
wielu lat przygotowań.
Autor Wanny z kolumnadą zwraca uwagę na to jak kalekie
jest radzenie sobie miasta, zarządców i właścicieli z wpasowaniem budynków do otoczenia. Oto na przykład gdzieś w Polsce
jest restauracja w kształcie pełnowymiarowej piramidy. Elementem
usprawiedliwiającym obecność tej repliki grobowca Tutenchamona, jest wybudowany tam wcześniej Sfinks. Na podobnej
zasadzie planuje się i buduje inne konstrukcje w miastach,
zakładając spełnienie warunków przepisów mówiących o kore-
17
18
r e l a c j a
spondowaniu z okolicą. Skytower w Wrocławiu, czy Seatower
w Gdyni, budowle według Springera kompletnie psujące obraz
miasta, burzące jego rytm architektoniczny. Zgodzę się z tym,
gdyż sam nie jestem entuzjastą szklanych pułapek, zwanych
apartamentowcami. Autor zauważa również brzydotę, a właściwie brak rozumnego działania w dostosowywaniu PRL-owskich
bloków z wielkiej płyty do nowoczesnego wyglądu miasta. One
z założenia były szare, nijakie kolorystycznie po to, aby nie rzucać się w oczy, aby w jakiś sposób wtapiać się w przestrzeń mówi. Dzisiaj zostają pomalowane na pastelowe odcienie różu,
błękitu, zieleni. Springer podaje przykłady malowideł przedstawiających np. zachodzące słońce nad pustynią, na powierzchni
wielopiętrowego wieżowca. Zapytał nawet zarządcę o to dzieło,
a on z zadowoleniem odparł, że już niedługo będą w stanie
domalować tam wielbłąda.
Ten i wiele przykładów, jakie przytaczał podczas spotkania
Filip Springer daje do myślenia na temat postrzegania przez innych ludzi pojęcia piękna. Komuś podoba się wielbłąd na bloku,
ktoś inny wpada na pomysł budowy hotelu w stylu weneckim,
„pływającego” na wodzie. Sam architekt nie mogąc uściślić,
w rozmowie z Springerem, w jakim stylu pracuje, określił go
mianem „stylu pysznego”. Właściciel tego niezwykłego miejsca
wyjaśnił, że może się komuś to nie podobać ale to do niego
przyjeżdżają największe warszawskie firmy, organizować imprezy integracyjne i spotkania biznesowe. Gust korporacyjny
jak widać jest wstanie zaakceptować, wszystko ważne żeby
było okraszone amfetaminowym super high-life.
Wszystkie te sytuację i problemy wynikać mogą więc
z braku wiedzy zarówno twórców jak i odbiorców o zasadach kompozycji, perspektywie, estetyce. Podobno rządzący
chcą wprowadzić do szkół naukę o architekturze. Tylko, kto
miałby jej uczyć? – pyta Springer. Na spotkaniu padło wiele
zdań od strony publiki na tematy lokalne. Pamiętać należy,
że uczestniczyłem w spotkaniu odbywającym się w mieście,
które rozpaczliwie próbuje odzyskać swój dawny charakter.
Jest to miasteczko zbudowane ze scenografii, które już dawno opuściła ekipa filmowa – tak określa je Springer. Mieszkańcy przybyli na spotkanie, byli bardzo dobrze przygotowani do
rozmowy na temat urbanistyki miasta. Odniosłem wrażenie,
że kilku z nich to urzędnicy, którzy rozpaczliwie próbowali
zmienić „coś,” ale nie dali rady. Słyszałem wiele propozycji,
które podobno są, lub w najbliższej przyszłości, będą realizowane w celu poprawienia wyglądu i charakteru miasta. Utworzenie stanowiska dla osoby odpowiedzialnej, zapisy, plany,
ustawy. Trudno się w tym połapać osobie niezorientowanej
w przepisach kierujących pracą architektów, budowniczych,
planistów i urbanistów. Tych ostatnich z resztą jest w Polsce
zaledwie trzydziestu trzech na ponad dziewięćset miast. Jak
w takim razie zmienić oblicze naszych miast? Filip Springer nie
zna odpowiedzi, nie wypisuje recepty, jedynie opisuje zastaną
sytuację i próbuje wymusić dyskusję na ten bardzo niepokojący i wymagający podjęcia działań temat. Spotkanie zakończyło
się lekką konsternacją, gdyż każdy na sali zrozumiał nie tylko
złożoność problemów podejmowanych przez zaproszonego gościa, ale i masę pracy, jaką należałyby wykonać aby spróbować
coś zmienić.
Ja sam pojąłem, że nie chciałbym mieszkać w innym mieście. Znam dobrze wypaczenia architektoniczne mojego miasta, z którymi jakoś już sobie poradziłem. Po co miałbym
poznawać i próbować okiełznać inne? Czy naprawdę mielibyśmy wszyscy zamieszkać w Skandynawii, gdzie każda ulica wygląda podobnie? A może to wszystko, co brzydkie nie
jest wcale takie złe? Może to właśnie nasz własny „pyszny”
styl, wynikający z ciągłego pragnienia totalnej wolności,
we wszystkim na co mamy wpływ. Sąsiad ma dachówki
zielone, ja położę żółte, żeby nie mieć takich samych i żeby
było kolorowo.
MICHAŁ KOWALSKI
Zakończył się I Międzynarodowy Konkurs i Festiwal Chóralny im . M. Kopernika Per Musicam
Ad Astra.
Decyzją międzynarodowego jury w składzie:
Jan Łukaszewski
Mārtiņš Klišāns
Battista Pradal
Robert Sund
Krzysztof Szydzisz
Nagrodę Grand Prix, ufundowaną ze środków Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego
w ramach Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Kujawsko-Pomorskiego oraz z budżetu Województwa Kujawsko-Pomorskieg, w wysokości 3000 EURO przyznano chórowi:
GIOIA DI CANTARE, dyr. Renata Szerafin-Wójtowicz,
ponadto nagrody Specjalne Prezydenta Miasta Torunia, w wysokości 500 EURO otrzymali:
Chór Kameralny Fermata - za najlepsze wykonanie utworu kompozytora polskiego
Filipe Carvalheiro - dyrygent duńskiego Chóru „Musica” - nagroda dla najlepszego dyrygenta
szczegółowe wyniki konkursu pod adresem:
http://www.pmaa.pl/nagrody/laureaci
Gala wręczenia nagród odbyła się 14 września o godz 18 w Centrum Targowym Park
M. BOJARSKA
w y w i a d
FOT.
20
Nic, tylko bawić się w kulturę
z Krystianem Wieczyńskim
rozmawia Maciej Krzyżyński
w y w i a d
J
esteś artystą wielu talentów, znanym głównie
z teatru, filmu, z opowiadania historii swoim
ciałem. Często się również udzielasz jako juror,
trener młodych, ambitnych.
cały czas z szacunkiem i spokojem podchodzisz do drugiego
człowieka. Oni to wyczują, nie da się kitu wcisnąć.
Teatr Wiczy wszedł również w naukę poprzez
sztukę.
Czuję, że się spełniam w tej performersko-aktorskiej działce, choć nie tylko tym się zajmuję. Z wiekiem nabyłem nowych
umiejętności. Jest coś magicznego w tym, gdy siedzisz przed
kimś, kto mówi do ciebie wiersze. Widzisz ten ogrom starań,
które ten młody człowiek wkłada w to, by oddać jak najlepiej literaturę. Mniejsza o to, czy dobrze opanował tekst, czy spełnia
warunki techniczne. Ja nie oceniam ich pod względem zawodowym, lecz interpretacji amatorskiej. To miłe uczucie, obserwować proces uświęcania teatru poprzez zaangażowanie. Młody
człowiek chce, może mu nie wychodzić, ale chce.
Odnajdujesz się więc w WOAK-u?
Tak. Będąc tam w pracy, musisz się rozwijać. Masz przymus spowodowany charakterem swojej działalności. Jestem
instruktorem do spraw teatru, ale zajmuję się również cyrkiem. Instytucja musi mieć sztywne ramy, obowiązują godziny pracy, realizacja planu, ale to są rzeczy, które można
znieść po to, by mieć ciągły kontakt z młodzieżą, mediami,
źródłami informacji i innymi instruktorami, którzy są artystami-pedagogami. Taką ścieżkę wybraliśmy. To jest praca bardzo ubogacająca, nie zapomnijmy też o korzyściach socjalnych
i finansowych.
Co daje Ci praca dla dzieci?
Praca dla dzieci odmładza. Sprawdza wciąż twoje zdolności
percepcyjne i weryfikuje ciebie jako człowieka. Dziecko nigdy
ci nie wybaczy, gdy nie dotrzymasz słowa. To są bardzo delikatne istoty, które trzeba traktować na partnerskich zasadach,
oczywiście z zachowaniem dystansu. Dwutygodniowe warsztaty z grupą od sześciu do dwudziestu jeden lat dają ci niezłego
kopa. Czujesz się odmłodzony, poznajesz slang młodzieżowy.
Wyobrażasz sobie, co by było, gdyby to było twoje dziecko. Ale
Science Show – paragatunek, który staje się popularny.
Amerykanie w tym celują, mają nawet lekcje prowadzone przez
kosmonautów w przestrzeni kosmicznej. To są ciekawe lekcje,
z których dowiesz się na przykład, że nie zmoczysz tkaniny w
kosmosie, bo woda się tam trzyma kropli. W Toruniu zaczął
czymś takim Instytut B61. Teraz edukacja została przytłumiona
samą widowiskowością, ale faktycznie to Instytut tak zabłysnął. Natomiast Teatr Wiczy wyprodukował dla Centrum Nowoczesności jeden z lepszych science show możliwych w Polsce
do obejrzenia. Oczywiście na licencji amerykańskiej. „Naukowy
Cyrk Braci Nano” to świetna opowieść o świecie nanotechnologii i mogę się poszczycić, że myśmy z Teatrem Wiczy to zrobili.
Przy okazji zainaugurowaliśmy odnogę Klamry teatralnej, skierowaną dla młodzieży i dzieci, tak zwaną Klamerkę. Kto wie,
może uda się to utrwalić, by był na Klamrze taki dział?
Teatr alternatywny dla dzieci?
Nie widzę żadnych przeszkód. Mam przy sobie czterdziestominutowe przedstawienie robione technikami teatru alternatywnego przez dzieci pod opieką instruktorów. Dzieci są
wykonawcami muzyki, scenografii i kreacji aktorskich. Jest
muzyka rockowa grana na żywo przez dzieciaki. Prawdziwy teatr alternatywny.
Jak się czujesz, obserwując amatorów obecnie,
pamiętając swoje początki w Brodnicy, gdy z Wiczą
rozpoczynaliście działalność teatralną?
Mógłbym mówić bardzo długo o Wiczy jako o przyjacielu,
nauczycielu i towarzyszu życiowym. Spędziliśmy razem ponad dwadzieścia lat. Patrzę na tych młodych ludzi i staram się
21
22
w y w i a d
działać z nimi tak, jak on działał z nami na początku. Wicza
przekazywał nam zdolności, które zdobywał w Toruniu, Warszawie, przywoził do nas wiedzę. Staram się stać na podobnej
pozycji dzisiaj. Cały czas się czuję amatorem. Nie mam wykształcenia formalnego.
I ciągle się rozwijasz. Udzielasz się w projektach
teatralnych, jak w Biurze Podróży, czy ostatnio
w gdańskim Teatrze Miniatura.
Współpraca z teatrem Biuro Podróży była przygodą mojego życia. W ciągu czterech sezonów zwiedziłem kawał świata,
co i tak jest ostatnią z zalet tej przygody. Poznałem przecież
świetnych ludzi, amatorów teatru, którzy podziwiali sztukę
z różnych regionów kulturowych i znają się na swoim fachu jak
mało kto. Spędzanie czasu z takimi ludźmi jest czystą przyjemnością. Jak cygańskie życie. Tak musiało wyglądać życie
średniowiecznej trupy teatralnej, od jarmarku do jarmarku,
od festiwalu do festiwalu. Tak wyglądało życie w teatrze
Biuro Podróży.
Ruch oddolny obcy ci nie jest. Jak widzisz lokalne
grunty kultury niezależnej?
Tu są bardzo dobre warunki, natomiast Toruń ma kłopot
z tym, że posiada przerost oferty nad potencjalnym popytem.
To jest nieogarnięte przez nikogo. Powstają instytucje wspierające działania niezależne. Można się spierać co do kształtu misji, jakie one obrały, natomiast bez wątpienia w Toruniu
powstają nowe instytucje kultury, przybytki sztuki. Jest infrastruktura i organizacje przygotowują się na rozwój kultury oddolnej, jednak ostatecznie coś nie styka. Często w tym mieście
widać konflikty pomiędzy organizacjami a artystami, czy magistratem. Obecne są głosy mówiące o tym, że można polepszyć
politykę kulturalną w Toruniu. Niestety, mamy ten kłopot, że
tutaj nie rządzi jedna sztuka. Tu każdy chce robić filmy, teatr,
muzykę, malować, być happenerem. To są słuszne chęci i żądania, lecz Toruń ma tylko dwieście tysięcy ludzi.
Czyli mamy zbyt małą publiczność?
Być może sama liczba by wystarczyła, gdyby więcej wysiłku włożono w proces wychowania publiczności. Byłem ostatnio w Jeleniej Górze na festiwalu teatrów ulicznych, gdzie
prezentowaliśmy widowisko Lecha Raczaka wyprodukowane
przez teatr Miniatura i tam całe miasto przychodzi na festiwal. Siedzą na rynku od samego rana. Być może chodzi też
o przyciągnięcie turysty. Jednak nie tego, który przyjedzie
tak czy siak na wydarzenie, lecz tego, który z jakąś aplikacją w telefonie może podążać za mapą, która go poprowadzi
po aktualnych wydarzeniach, czy chociaż punktach gastronomii. Toruń jest okazją dla turysty. To jest miasto historyczne,
a historia może iść w parze z kulturą i ze sztuką. Przykładem
takiego działania jest Żywe Muzeum Piernika, gdzie możesz
w y w i a d
we wszystkim uczestniczyć, dotknąć, sam produkujesz. Takie
rzeczy mogłyby się znaleźć na takiej mapie. Drugą sprawą jest
bulwar. Dlaczego u nas nie ma ludzi na bulwarze? Warszawskie
plaże są zaliczane do najbardziej atrakcyjnych miejskich plaż
na świecie.
Skupmy się może na nowej jakości toruńskiej
sztuki. Filmy. Powstał „Panopticon”,
powstała „Caissa”.
Bardzo chętnie! Nie mam porównania z innymi miastami,
ale w Toruniu tworzy się naprawdę ciekawa sytuacja. Jest
kilka zespołów, które się ze sobą przenikają. W tym projekcie ktoś jest aktorem, a w innym jest asystentem reżysera,
czy po prostu jeździ samochodem, bo ma samochód i prawo
jazdy. I robimy filmy. Jest taką bolączką tego miasta, że nie
ma organizacji, która ułatwiałaby tworzenie filmów. Trwają
rozmowy na temat funduszu filmowego bydgosko-toruńskiego. Ja się nie skarżę, bo wierzę, że świat polega na zasadach
wolnego rynku. Jak chcesz robić film, to znajdź sobie pieniądze i go zrób. Ale trzeba zauważyć, że można z filmu uczynić narzędzie promocji miasta i regionu. Przyciągać tym ludzi,
odświeżyć tradycję filmu toruńskiego. Tu zawsze robiło się
dużo filmów. Mamy znakomitych aktorów, którzy są obecni na
deskach teatrów w całym kraju i na ekranach. Jest festiwal
Tofifest, który wykonuje potężną robotę. Jest festiwal muzyki
filmowej. Jest Festiwal Przejrzeć Kino od Kuchni, kino Tumult,
multipleksy. Jest gdzie pokazywać i jest co pokazywać. Teraz
przymierzamy się do kolejnego filmu, który będziemy robić
z Marcinem Gładychem i jego ekipą. Wzięliśmy nowych ludzi, zaprosiliśmy aktorów, których mieliśmy ochotę zaprosić.
Film robimy bezkosztowo, dopiero się rozglądamy, kto mógłby
nam w tym pomóc. Koniecznie chcemy to zrobić, bo to będzie fabuła, nie dokument, czy paradokument, jak „Panopticon”, czy „Hakerzy Wolności”, film, który zrobiliśmy wcześniej.
Moja przygoda z filmem już dawniej istniała, ale zaczęła się na
poważnie, gdy poznałem Marcina Gładycha. To mogło być już
dziesięć lat temu. Wrócił tu z Warszawy i zaczął organizować
performance, widowiska multidyscyplinarne w Baju Pomorskim. Angażował masę ludzi. Zaczęliśmy robić razem większe
rzeczy, po drodze nakręciliśmy kilkanaście etiud filmowych
opartych na Rolandzie Toporze, Kołakowskim. Marcin przynosił
te inspiracje i robiliśmy filmy. One są dostępne w internecie,
na youtube. Dostałem nawet Flisaka na Tofifeście za wkład
w rozwój kultury filmowej! Ja bardzo się cieszę z takich nagród. Nie jestem artystą solowym, zawsze pracowałem
w jakiejś grupie i odbieram te zaszczyty jako docenienie całej
grupy ludzi, która ze mną pracowała nad tą sprawą.
FOT.
Ł. BALCERZAK
Uderzmy na moment mocniej w politykę. Co sądzisz
o spawie z Cafe Draże, o której ostatnio było głośno
w toruńskim świecie artystycznym?
To są przedstawiciele środowiska, o którym cały czas rozmawiamy. Mamy sytuację, w której spotkały się dwa jeże.
Obie strony się siebie obawiają i podejrzewają o niecne za-
23
w y w i a d
miary, kiedy nie można nawet wierzyć w to, że któraś ze stron
ma niecne zamiary. Widać też nieporozumienie polegające na
braku wspólnej definicji kultury, którą można udostępniać za
przysłowiową złotówkę od metra. Jedni twierdzą, że coś jest
już taką działalnością, a inni nie. I to jest przyczyną tego, że
jakaś organizacja pozarządowa może popłynąć na czynszu.
Czyli znowu zgrzyty na łączach.
Brak dogadania się. Obserwujemy przecież akty wyciągania
dłoni, tworzenie zespołów wspomagających i komisji, ale nie
ma zachowanej równowagi. Przecież przyciągamy Toruniowi ludzi interesujących się kulturą, rzeczami wzniosłymi. Jako Teatr
Wiczy jeździliśmy po całym świecie i zawsze na samochodzie
był naklejony herb Torunia. We wszystkich informacjach chwalimy się, że jesteśmy z tego miasta. Byliśmy dwa razy w Edynburgu, gdzie przewija się pięć milionów ludzi w ciągu jednego
miesiąca, teraz jesteśmy w Dżakarcie z monodramem Anny
Skubik i tam też mówimy otwarcie, że jesteśmy z Torunia. Widać jednak brak porozumienia, docenienia tego, co się robi,
a co jest nieuchwytne w sprawozdaniach i tabelkach.
Ł. BALCERZAK
Pomówmy więc o dobrej współpracy, czyli o Wiczy,
Norwegach i Kumpie.
FOT.
24
Ja dojechałem na kilka ostatnich dni, zrobiłem rolę i zagrałem w przedstawieniu. Zauważyłem jednak, że obie strony
mocno zżyły się ze sobą. To miało być spotkanie dwunarodowe, a z Norwegii przyjechała do nas grupa złożona z Pakistańczyka, Palestyńczyka wydalonego z izraelskiego więzienia pod
warunkiem, by nie wracał na palestyńską ziemię, Polki, która
od urodzenia mieszka w Norwegii, Serba, który wyemigrował
z rodzicami i... była jedna Norweżka. To świadczy o przekroju społeczności norweskiej w Oslo. To była ciężka praca,
obserwowałem ich, bo sam byłem w Edynburgu z monodramem Wiczy Pokojskiego wykonywanym przeze mnie („Ja, dyktator” – przyp. red.). Obserwowałem ich ciężką racę od rana
do wieczora.
Spektakl pokazywaliście zarówno w Polsce,
jak i w Norwegii. Jak tam zostaliście przyjęci?
Norwegia jest zimnym krajem. Ludzie tam oczywiście okazują sobie emocje, ale są one stonowane. Po reakcjach rodzin
mogłem wnieść, że to nie był dla nich typowy rodzaj teatru,
ale nie był też do końca obcy. W Norwegii w co trzecim domu
stoi fortepian albo gitara elektryczna. Tam jest łatwiejszy dostęp do edukacji, także artystycznej, czy po prostu do pracy,
która daje tobie zadowolenie. Nic, tylko się bawić w kulturę.
Każdy tam śpiewa, pisze, maluje, czy chociaż próbował coś
z tym zrobić. Rozmawiamy o kraju, który ma bardzo demokratyczne społeczeństwo. Norwedzy mieli zeszłego lata problem
z Romami, którzy wtargnęli im do parków i na trawniki. Nie
przychodziło im do głowy, że można ich stamtąd po prostu eks-
w y w i a d
mitować. Przy okazji tragedii na wyspie Utøya dowiedzieliśmy
się, że policja w Norwegii nie nosi przy sobie broni.
A Kump z tą tragedią właśnie był związany.
On był związany z kilkoma rzeczami, ale przede wszystkim
z tą tragedią, która była świeża. Ta historia była bardzo mocna.
Ale Kump był też związany z obrządkami świętojańskimi. Okazuje się, że w Norwegii jest podobna tradycja. Krąg kulturowy
północnej Europy świętował przesilenie w sposób szczególny.
Przedstawialiśmy to na Kaszubach, gdzie też mają swoje specyficzne tradycje świętojańskie. Warto o tym poczytać. Polegało to na odwróceniu ról, jak podczas karnawału we Włoszech,
prosty parobek mógł zatańczyć z córką sołtysa.
W wielokulturowym, licznym towarzystwie czułeś się
dobrze. Jak się czujesz sam na scenie?
Staram się zachować parę prostych zabiegów przed spektaklem, by poczuć się pewnie. Na przykład obchodzę krok po
kroku całą scenę. Może to się wydawać absurdalne, ale po
kilku latach pracy na scenie potrafisz zapamiętać, gdzie jest
trzeszcząca deska, czy wystający element. Staram się poznać
również akustykę pomieszczenia, uczestniczę w ustawianiu
świateł, w nagłaśnianiu. Nie jestem aktorem, który wychodzi
z garderoby i po prostu gra. Wiem, co i gdzie zostało postawione, gdzie świecą światła. To daje więcej swobody, ale oczywiście takim występom towarzyszy wysoki poziom adrenaliny.
Bycie samemu na scenie to jest mierzenie się ze sobą samym
i z materią teatru.
Wcielenie się w dwie role naraz sprawia Ci trudność?
Trudność sprawia praca nad tym, by to wymyślić. By to
przyszło do ciebie. Szuka się różnych inspiracji: literackich,
z pracy na scenie, z ruchu, życia. Z tego trzeba skleić rolę, a gdy
już to zrobisz, odczuwasz przyjemność. Zazdroszczę aktorom,
którzy tworzą swoje postaci ot tak. Ja z próby na próbę staram
się sytuację popchnąć chociaż o kawałek. Tkam swoje role.
Jestem amatorem, wciąż się kształcę. Lubię wyzwania, które
ciągle ode mnie wymagają opanowania czegoś nowego. Czy to
kilku słów w języku obcym, czy umiejętności. Teraz uczestniczę
w projekcie, którego operatorem ze strony polskiej jest Miejskie Centrum Kultury w Bełchatowie. Rzecz nazywa się Dictat
i dzieje się między teatrami z Włoch, Hiszpanii, Rumunii i Polski. Dla mnie to jest ambitne wyzwanie. Obracam się w czterech kręgach podkulturowych, bo to przecież cały czas jednak
Europa. Cały czas otacza cię pięć języków i musisz się orientować, o co chodzi. Nic, tylko pracować w ten sposób.
A często masz okazję stepować na scenie?
Teraz tylko w monodramie. Kiedyś przez ponad dwa lata
intensywnie pracowaliśmy nad stepem. Było nas w porywach
pięć osób, tak naprawdę trzy. By ukoronować tę naukę, użyłem
stepu w „Dyktatorze”. Nie jestem steperem, profesjonalnym
tancerzem. To jest kolejna poprzeczka, która mnie podnieca
w pracy nad spektaklem. Muszę się czegoś nauczyć, rozwinąć,
popchnąć do przodu.
Dlatego kuglarstwo?
Dziwne jest to, jak życie samo cię pcha w niektórych kierunkach. To nie są do końca twoje świadome wybory. Kuglarstwo jest strategią osiągania celu krok po kroku. Nikt od razu
pięcioma kulami żonglował nie będzie. To jest też typ sztuki,
który cię weryfikuje w bardzo prosty sposób – albo to umiesz,
albo nie. Pokaż to. Aktorstwo jest trudniej ocenić pod tym
kątem, bo opiera się na sferze emocji. Nawet bez warsztatu
można być wiarygodnym na scenie. W cyrku tak nie ma. Teraz zostałem przekonany, by zaśpiewać w spektaklu, w Miniaturze. W „Poobiednich igraszkach” w reżyserii Jacka Gierczaka. Tworzy w nim muzykę Tymon Tymański, który przekonał
mnie, że jestem w stanie zaśpiewać. Więc śpiewam wokalizę
Whitney Houston z piosenki „I will always love you”. To jest
wyzwanie! Ja ze swoim skrzeczącym półgłosem śpiewam
w spektaklu.
Jak Cię ocenił Tymon?
Mówi, że się mieszczę, więc nie jest źle (śmiech). Nie narzucał mi określonej interpretacji, miałem po prostu mieścić się
w tonacji. Publiczność zostaje do końca, są oklaski – jest jak
w prawdziwym teatrze. Tymon jest postacią bardzo pozytywną,
pełną energii. Wprost nią naładowaną.
Wspominałeś coś o nowych wyzwaniach
na przyszłość.
Centrum Nowoczesności mnie wzywa, by mówić o kolejnym
science show. Wzywa mnie też Teatr Miniatura, żeby wziąć
udział w jednym z projektów. Dla mnie bardzo ambitne zadanie, bo to ma być muzyczna rzecz. Etiuda, krótki metraż
i już mamy koniec grudnia. I jeszcze coś nowego, o czym nie
chcę jeszcze wspominać. Ale chyba będzie to w Toruniu. To,
że jesteśmy bezdomni uprawnia mnie do tego, bym czuł się
obywatelem całego świata. Bym mógł pracować i tworzyć właśnie tam, gdzie chcę. Ale w Toruniu by było fajnie, bo to jest
naprawdę super miasto.
25
26
f e n o m e n
W Toruniu, czyli Pomiędzy.
Międzynarodowy Festiwal
Filmowy Tofifest
Edycja 11
21-27.10.2013
tekst: Piotr Buratyński
zdjęcia i ilustracje: materiały organizatora
f e n o m e n
27
LAUREACI ZŁOTYCH ANIOŁÓW: KAZIMIERZ KUTZ, MAŁGORZATA SZUMOWSKA I MAGDALENA BERUS
W
chwili, gdy piszę te słowa, decydenci odbywającego się w Toruniu MFF Tofifest nie odkryli
jeszcze wszystkich kart dotyczących programu
i wydarzeń towarzyszących. Dziennikarsko-filmoznawczy obowiązek nakazuje jednak wyjść naprzeciw przemyślanej odgórnie i z roku na rok konsekwentnie przeprowadzanej strategii,
a tekst, taki jak ten, powinien się na łamach „Menażerii” pojawić. Bo choć karty niecałkowicie odkryte, festiwal obecny
w Toruniu już od jedenastu lat sprawia, że wiemy już chyba,
w jaką grę tymi kartami gramy. A talia w tym roku ozdobiona
jest podobizną Bruce’a Lee.
Toruńska impreza ewoluowała. Jej początki wiążą się
ze wspieraniem kina niezależnego par excellence, polskiego OFFu. Obecnie festiwal rozerwany jest między kinem niezależnym, rozumianym jako gatunek, a próbą wtargnięcia
do filmowego głównego nurtu. Bunt, z którym MFF Tofifest
obnosi się od kilku lat, jest już pojęciem dziwnym, niejasnym i wypranym ze znaczenia. „Niepokorność” Tofifestu
o tyle łatwiej widzowi wmówić, że od kilku lat trwa w owym
stanie zawieszenia między Festiwalem prowincjonalnym
a dużą ideą filmową. Czy to wada, czy zaleta? Niech liczni
widzowie ocenią to sami, widzowie, których z roku na rok
(mimo zmiany terminu imprezy, czy raczej powrotu do
terminu pierwotnego) jest coraz to więcej. Faktem jest jednak, iż Tofifest, oprócz Camerimage, odbywającego się
w sąsiedniej Bydgoszczy, jest najważniejszą filmową imprezą w regionie. Międzynarodowy status Tofifestu, choć obecny
w nazwie, nie jest najważniejszy. To coroczne zgromadzenie
lokalnego towarzystwa filmowego w Toruniu i okolicach wydaje się pomysłem bardziej interesującym i inspirującym. I,
mówiąc o „towarzystwie”, mam na myśli lokalnych kinomanów.
Pasmo „Lokalizacje”, będące przeglądem (a od tego roku
również konkursem) ostatnich produkcji filmowej regionu
jest czymś niepowtarzalnym. Problemem jest jednak
stan „Naszego kina”. Ni to raczkującego, ni to sprofesjonalizowanego, trochę powtarzalnego i hermetycznego, trochę
walczącego z przeciwnościami biurokracji i dofinansowania. Parafrazując słynne słowa Tadeusza Konwickiego, można
rzec jednak: „Nieważne, jakie będą nasze filmy – ważne, aby
w ogóle były”. I to się w „Lokalizacjach” liczy, w nich odbija się – jak się wydaje – obecny status Tofifestu. Dobrze, że
jest. Dobrze, że są też widzowie (nie tylko działacze i animatorzy), których Tofifest wychowuje, kieruje i kształci.
Dziesiątki kinomanów z dumnie założonymi smyczami
i karnetami Festiwalu, przechadzający się w czerwcowo-lipcowym upale między Kinem Centrum w CSW a salami Baja
Pomorskiego, w tym roku skryją swe wejściówki pod jesiennymi płaszczami, by w jesiennym mroku wyznaczyć inną
trasę i podróżować między CSW a nowym centrum festiwalowym przeniesionym do sali kinowej w Od Nowie. Otwarta
w zeszłym roku aula w Klubie Studenckim niewątpliwie zapewni komfort większy, niż eleganckie, lecz improwizowane sale w toruńskim teatrze przy ul. Piernikarskiej. Poranne
przymrozki i mgła, złota jesień a następnie szybszy zmrok
sprawią, że w kinach skryjemy się z niemałą przyjemnością…
lecz nie tylko aura sprawi, że Tofifest przykuje nas do filmowego fotela. Tofifest to 11 sekcji (w tym jedna skierowana
do dzieci), wśród których mamy też 4 konkursy. Łącznie czeka nas 100 filmów do zobaczenia w tydzień. Do tego dochodzą imprezy towarzyszące, koncerty, spotkania z twórcami
i panele.
I tak, na „niepokornej”, acz uroczystej gali pod patronatem Bruce’a Lee, specjalnego Złotego Anioła otrzymają reżyserzy: Małgorzata Szumowska, Kazimierz Kutz (spotkanie z
niewątpliwie niepokornym Kazimierzem Kutzem odbędzie się
już 21 października o godzinie 17.00 w klubie Od Nowa),
Krzysztof Zanussi oraz aktorka Magdalena Berus. Nagrodę Flisaka z rąk prezydenta Zaleskiego odbierze urodzony w Bydgoszczy operator i reżyser Jacek Szymczak, zaś pierwszym
pokazanym na festiwalu filmem będzie „Don Jon” (2013)
w reżyserii Josepha Gordon-Levitta ze Scarlett Johansson
w roli głównej.
PRZEGLĄD NOWEGO KINA RUMUŃSKIEGO
Wśród filmów – największe wydarzenia filmowe sezonu
z Berlina i Wenecji, jak „Grawitacja” Alfonso Cuaróna, „Życie Adeli – Rozdział 1 i 2” Abdellatifa Kechiche. Tegoroczne Tofi to też wielkie nazwiska: ponownie zawita do Torunia
Krystyna Janda. Tym razem ze spektaklem „Danuta W.”, na
którym obecna będzie również sama Danuta Wałęsa. Spotkamy reżysera „Megatrona”, „Morgena” i „Rockera”, Mariana
Crişana, oraz Słowaka Martina Sulika, któremu poświęcono
osobną retrospektywę. Przyjrzymy się kinematografiom Rumunii, Węgier, Bułgarii (konsekwentnie Tofifest przegląda
kino Bałkanów, za co należą się olbrzymie brawa), Kolumbii
i Syrii. Kompozytor i performer Marcin Bukaluk zaprezentuje na
żywo muzykę do radzieckiego filmu „Cwaniak” (1929) Nikołaja Szpakowskiego, dzieła mało znanego, bo zaatakowanego
w swoim czasie przez cenzurę. Festiwal zakończy 27 października koncert Smolika oraz pokaz wspaniałego projektu multimedialnego Dawida Marcinkowskiego (laureata drugiego Flisaka Tofifest 2013) pt. „The Trip”.
Sięgnąłem oczywiście po garstkę dostępnych informacji.
Szczegółowy program, dostępny w chwili, gdy czytacie Państwo te słowa, pozwala na fascynującą i satysfakcjonującą kulturalnie zabawę. Zawsze tak było, liczę, że będzie tak
i w tym roku, jak i w przyszłości. Choć może pasma konkursowe nie zawsze są zbyt pociągające, a kampowy charakter
imprezy z międzynarodowymi ambicjami dezorientuje, jest to
niewątpliwie impreza interesująca i sprawia, że kinomani są
syci. Choć, kto wie, może jedenasta edycja zaskoczy, niczym
cios Lee. Przecież to on w odrestaurowanej cyfrowo kopii przewodzi 11 edycji MFF Tofifest.
f e n o m e n
Bezwarunkowo
tekst: Piotr Buratyński
zdjęcia i ilustracje: materiały organizatora
F
ilm „Unconditional” z 2012 roku – pełnometrażowy, kinowy debiut Bryana Higginsa, długoletniego współpracownika BBC i ITV, dotychczas zaangażowanego w typową dla tych stacji produkcję:
seriale, dokumenty inscenizowane, scenariopisarstwo
telewizyjne. Na zeszłorocznym toruńskim Międzynarodowym Festiwalu Filmowym Tofifest ten nietuzinkowy film miał
okazję wystartować w głównej sekcji konkursowej On
Air. Gdy piszę te słowa, na krótko przed startem kolejnej
edycji, wiemy, że główna nagroda przypadła filmowi
„Kuma” w reżyserii Umata Daga. Wiem, iż szanowne
Jury pod przewodnictwem Zbigniewa Zamachowskiego dokonało słusznego wyboru, a niniejszy tekst nie ma – rzecz
to jasna – na celu podważenia werdyktu, a jedynie stanowi gnuśną, przedfestiwalową refleksję. Pozwolę sobie
przytoczyć zdanie, określające metodę selekcji filmów
w Międzynarodowym Konkursie Filmów Fabularnych On Air
na MFF Tofifest, znajdujące się na oficjalnej stronie internetowej imprezy: „Kluczem autorskiego doboru filmów
w konkursie jest ich wspólna prowokacja świeżością filmowego obrazu i sianie intelektualnego fermentu”. Niech ta zadziorna deklaracja pozostanie nam przez chwilę w pamięci.
„Unconditional”. Rzecz rozgrywa się gdzieś na szarym,
odpychającym brytyjskim blokowisku, którego mieszkańcy posługują się wulgarną, irytującą angielszczyzną, a stereotypowe, filmoznawcze skojarzenia odsyłają nas do socjal-realistycznych obrazów Kena Loacha, a w najlepszym
wypadku do twórczości bystrego Mike’a Leigh. Proszę
wybaczyć autorowi zawężenie problemu wyspiarskiego, filmowego realizmu do tych dwóch nazwisk. Choć problem
posiada szereg innych kontekstów, to doprawdy trudno
wyprzeć się tego trudnego do zdefiniowania (nieco wstydliwego, przyznam), męczącego wrażenia, widząc kolejną filmową kliszę – kolejne opracowanie znanych tekstur
w pierwszych scenach filmu Higginsa. Oto na wspomnianym
blokowisku mieszka nastoletnie rodzeństwo, Kristen i Owen,
opiekujące się schorowaną, przykutą do wózka matką. Młodzież to wulgarna i krnąbrna, może dlatego, że znudzona
i zmęczona, może dlatego, że po prostu jest młodzieżą? Czy
ma to znaczenie, nie wiem, wiem za to, że jest to para autentyczna, szczera do bólu, niczym te wspaniale realistyczne
dzieciaki znane nam z filmów Lukasa Moodyssona. Otóż to
cudownie niesympatyczne rodzeństwo potrzebuje pożyczki
finansowej. I w tym momencie na scenę ich życia wkracza
Liam – przystojny, zamożny, dobrze ubrany i łatwo nawiązujący kontakty kredytodawca. Choć opis ten brnie dalej
ku post-neorealistycznej walce ze społeczną niesprawiedliwością, to w sukurs przychodzi ów Liam, który zdradza
seksualne zainteresowanie… Owenem. Co ciekawe, film ten
wcale nie skręca w tym miejscu ku tematyce funkcjonowania osób homoseksualnych w społeczeństwie, ale zmierza
ku problemom ogólniejszej natury. Przebojowy Liam zarazem uwodzi i – paradoksalnie – nie uwodzi Owena, proponuje mu przybranie kobiecego stroju, po czym nazywa go
imieniem jego siostry (Kristen), na którą sam nie zwraca
absolutnie uwagi. Choć przebieranka ta początkowo ma
formę niezobowiązującej, dowcipnej zabawy, to między
Liamem a Owenem zaczyna się wytwarzać autentyczna
więź emocjonalna. Na „szczęście” dla widza – „niebezpiecznej” natury.
29
30
f e n o m e n
Co zatem proponują twórcy „Unconditional”? Modną,
genderową tematykę, propozycję włączenia dzieła filmowego do dyskursu na temat tożsamości płciowej? Owenowi zaczyna się podobać się jego rola. Jako Kristen spędza
z Liamem satysfakcjonujące randki. Nasze przyzwyczajenia,
dotyczące kina podejmującego wątki transgenderyczne, stawiają widza przed problemem: czy rola kobieca zostaje mu
narzucona, czy raczej odkrywa w sobie pierwiastek kobiecy, bądź homoseksualny? Czy jednak próba odpowiedzi na
to fundamentalne – jak się zdaje – pytanie nie zepchnęłaby
filmu do niszy queer, eliminując go z oficjalnego dyskursu
kulturowego? Owszem, Owen początkowo traktuje swoje przebranie z przymrużeniem oka, na zasadzie dowcipu.
Lecz dowcip ten pozwala zbliżyć mu się do Liama, uzyskać
jego uwagę i, suma summarum, miłość. Dla Liama Owen
jako mężczyzna jest nieznośną przeszkodą, jest w stanie
zaakceptować go wyłącznie jako Kristen. Ta ich pozorowana relacja jest rzeczywistą tkanką filmu: wspólne wypady
do wesołego miasteczka, romantyczne kolacje w ekskluzywnych restauracjach, wypady poza miasto, zakup sukni ślubnej oraz noc w małżeńskim pokoju. Niezależnie od
płci, prób transgresji czy czarnego humoru i ironii bohaterów łączy wielka namiętność, a nawet intymność. Okazuje
się nagle, że to, co pozornie od normy odbiega, najbliższe
jest naszego rozumienia tego, co typowe, normalne, unormowane tradycją. Lecz również w łonie tych scen dochodzi
do zaburzeń. Wymienić wystarczy sceny zazdrości Liama
o innych mężczyzn, pojawiających się w życiu Owena/
Kristen. Natomiast kolejne próby buntu Owena rozumieć możemy dwojako. Jako sprzeciw wobec narzucenia
mu kobiecej roli lub – i to wydaję mi się bardziej intrygujące
– jako bunt wobec opresyjnego charakteru Liama. Wybierając
drugą możliwość – a zarazem zstępując do głębi – dochodzimy do wniosku, iż pasja oraz miłość wypala bohaterów. Daje
im żyć, a zarazem im to życie odbiera, co uniwersalizuje film
i napędza spektakl bardziej, niż pozorne atrakcje osadzone
w tym, co obce i dziwaczne. Związek Liama i Owena jest
miłością szaloną par excellance, i to ona, a nie motyw płci,
nie pozwala im zrealizować się jako usatysfakcjonowanych kochanków. W ten sposób rozumując, konflikt wewnątrz filmu
jest konfliktem w ramach gatunku. To melodramat, którego
siłą sprawczą jest miłość. Przynosząca wiele cierpienia i prowadząca na skraj obłędu, ale jednak miłość. Niemożliwa i rozgorączkowana. Jednak – czy modelu tego nie znamy z setek
innych melodramatów? Europejski „Unconditional” zbliża się
swoją wymową do „Happy Together” Wong Kar-Waia, który
jest w swojej istocie melodramatem małżeńskim i jego struktura kieruje nas w stronę dominacji reguł gatunkowych nad
wątkiem homoseksualnym. Melodramat postmodernistyczny
jawi się więc jako jeden z najbardziej awangardowych gatunków filmowych. Wspomnieć wystarczy o „almodramatach”
Pedro Almodóvara, o obecnych odczytaniach klasyka gatunku Douglasa Sirka, czy jego wcześniejszych trawestacjach
dokonanych przez Rainera Wernera Fassbindera. Gatunek
ten przełamuje dawniej konstytutywną dla niego perswazyjność. Nie jest już nośnikiem ideologii dominującej, oficjalnej,
nakazanej. Rozumiemy kino współczesne, postmodernistyczne jako pustą powierzchnię. Jednak, czy tekstura (rozumiana jako warstwa wizualna) musi dominować nad strukturą
organizującą dzieło filmowe, jak to ma miejsce w przypadku
„Happy Together” czy „Unconditional”? Być może
dlatego Owen niszczy wspólne pamiątkowe zdjęcie z Lia-
f e n o m e n
mem, wykonane w wesołym miasteczku, na którym widnieje
w kobiecym przebraniu?
„Unconditional” stara się odpowiedzieć na to pytanie, stawiając po drodze szereg kolejnych. Co, widzu, według Ciebie
jest patologią? Transgenderyczny charakter filmu? Może namiętność, stojąca w opozycji do norm kulturowych, których
usankcjonowaniem miałoby być małżeństwo? Zajmuj stanowisko, film tego wymaga. „Unconditional” – czyli bezwarunkowo! Jak pisał Georges Didi-Huberman, zajęcie stanowiska
to zarówno pragnienie i żądanie czegoś, jak i zaakceptowanie
swoich lęków, uosabianych przez obszar swojej niewiedzy.
Bezwarunkowo – to nie tylko żądanie Liama wobec Owena,
to również żądanie filmu wobec odbiorcy. To dzieło skonstruowane przebiegle, to labirynt interpretacyjny, który z góry
zakłada zagubienie potencjalnego widza – Tezeusza pozbawionego nici Ariadny. Próba zrozumienia motywacji Liama
jako jednostki zaburzonej kieruje naszą uwagę ku relacji kat
– ofiara, którą to z kolei druzgocze potężna ironia tego filmu.
Psychopatologiczna interpretacja kłóci się w tym przypadku
z tradycją psychoanalitycznej teorii filmu, zastawiając nawet
homofobiczne pułapki. „Unconditional” jest filmem nietypowym, nawet jak na swoje czasy. Zajmuje bowiem miejsce nie tylko na ekranie, wymusza również swoją obecność
w przestrzeni poza nim.
Czy zatem w tak zdefiniowanej sytuacji takie określenia
jak „prowokacja” czy „intelektualny ferment”, charakteryzujące wspomnianą sekcję On Air MFF Tofifest, w której znalazł
się „Unconditional”, nie są już pośrednią próbą jego interpretacji? To marketingowe słowa-wytrychy, które mają wabić,
a z drugiej strony – mówić wszystko i niewiele zarazem. Nic
w tym złego. Lecz zarówno prowokacja, jak i intelektualny
ferment, to zjawiska tak samo kuszące, co niepożądane i odpychające. Film Bryana Higginsa zostaje przez to ogołocony,
zredukowany do milczących obrazów perwersji seksualnej
i dewiacji. Tymczasem to, co w rzeczywistości powinno do
nas przemawiać, pozostaje ukryte. Próba nobilitacji okazuje
się ponownym zepchnięciem na margines. I z tego marginesu
chciałbym zapytać: kiedy będziemy mogli mówić o tego typu
filmach jako o filmach o miłości? W tym roku w konkursie On
Air MFF Tofifest startuje najnowszy film Tomasza Wasilewskiego „Płynące wieżowce”…
31
32
ILUSTR.
AGATA KRÓLAK
r a c h - c i a c h
S
tojąc w kolejce przed budką ze świeżymi sokami,
na centralnym placu Kadikoy, azjatyckiej dzielnicy
Stambułu, przyglądałam się opisom koktajli. „BAL”
informował napis, a podpowiedź w formie rysunku pozwoliła mi
rozszyfrować ten polsko-turecki rebus. Bal, czyli miód. Od razu
przypomniał mi się film Semiha Kaplanoglu z tą samą pszczelą etymologią w tytule, a mój umysł został sprowokowany,
a właściwie zmuszony do filmoznawczych wycieczek. Wiedza
bowiem jest błogosławieństwem i przekleństwem teoretyka filmu, który marzyć może jedynie o nieskażonym swoją wiedzą
oglądzie filmów i rzeczywistości.
Gdy machina ruszyła, nie dość było wspomnień: przekraczanie któregokolwiek z mostów przywoływało „Życie jest
muzyką” Fatiha Akina. Dźwięki Grand Bazaru jednoczyły
w sobie wszystkie oblicza muzyki, nie tylko te tureckie, z „Latcho Drom” algierskiego reżysera. Gdy przemierzałam Stambuł
z aparatem w ręku, jak cień podążało za mną wspomnienie
głównego bohatera filmu „Uzak” Nuri Bilge Ceylana. Być może
naiwnie liczyłam, że tylko aparat i miejsce zamieszkania łączyły
mnie wtedy z losami Mahmuta ze wspomnianego filmu.
Lecz te oczywiste dość skojarzenia były dopiero początkiem
prokreacyjnej orgii mojego umysłu. Spójrzcie tylko na satelitarne zdjęcie połączenia dwóch kontynentów nad cieśniną
Bosfor. Istnieje wersja plakatu „127 godzin” Dannego Boyla,
której układ graficzny potajemnie naśladuje tę geografię. To
tylko jedno ze skojarzeń mapy miasta z plakatami filmowymi
czy scenografiami filmów surrealistycznych, fantasy lub tych
z motywem wstążki. Linia cieśniny nie pozwoli filmoznawcy zapomnieć o wątku rozpęknięcia, pozornej bliskości, meandryczności psychiki ludzkiej, pojawiającym się tak uparcie
w kinie. Filmy takie jak „Gabinet doktora Caligari”, „Persona” czy „Lęk wysokości” Bartosza Konopki to prawnukowie
symboli graficznych, jakie rozrysowała strumieniami wody Matka Ziemia.
Dla krytyka o nieco mniejszym doświadczeniu wizyta
na Grand Bazarze mogłaby się zakończyć najzwyklejszym
obłędem. Obłędem rodem ze sceny halucynacji w „Essential Killing”. W najtłoczniejszym miejscu Stambułu spotkałam bowiem właściciela najważniejszego głosu młodej krytyki filmowej w Polsce. Jakież było moje zdziwienie, gdy głos
ten zaczął sugerować mi zakup zestawu imbryczków w najlepszej cenie.
Drodzy czytelnicy. Wielokrotnie odbieram od Was wiadomości, wyrażające podziw dla mojej wiedzy i działalności zawodowej. Jest mi bardzo miło. Pamiętajcie jednak, że wszystko
ma swoją cenę. Przed obraniem filmoznawczej drogi zadajcie
sobie pytanie o to, jak wiele jesteście w stanie znieść, by stać
się kompetentnym krytykiem filmowym. Cena może okazać się
zbyt wygórowana.
POLECAM, GRAŻYNA TORBYTSKA
ILUSTR.
AGATA KRÓLAK
r a c h - c i a c h
Ścisk
M
oja koleżanka z branży, niejaka Grażynka,
dzięki przelotnej znajomości z Igarem, dość
powierzchownej znajomości Igara z Bilewskim,
kilkuletniej znajomości Bilewskiego z Moesem, wreszcie dzięki
przyjaźni Moesa z Igarem, załatwiła mi pracę. Na planie filmu dokumentalnego „Ścisk” debiutowałem jako dźwiękowiec.
Pierwsze ujęcia kręciliśmy w Mapo-Gu, przemysłowej poddzielnicy Seulu położonej na wyciągnięcie ręki od rzeki Han.
Gra aktorska, praca oświetleniowców, przekąski serwowane
w barobusie oraz jakość zarejestrowanego dźwięku tak rozradowały reżysera, że zamiast lecieć do Szanghaju, zaliczyliśmy najpierw burdel ze złotym żyrandolem wiszącym w holu
i obsługą godną polecenia. Zabawiliśmy tam przez kilka dni.
„Ścisk” nabierał kształtu powoli jak „Bolero” Ravela. Ekipa
filmowa przemieszczała się szlakiem największych metropolii,
korzystając przy okazji z wykazu znalezionego na Wikipedii. Po
Szanghaju przyszedł czas na Delhi, Kalkutę i długo wyczekiwane przeze mnie Tokio (głównie ze względu na młode dziewczęta upodabniające się do pokemonów). Trasę zakończyliśmy
w Stambule, gdzie został nakręcony finałowy zachód Słońca.
Nadgarstki klapsera wreszcie miały wolne.
Nie bez powodu wspominam o Stambule, bowiem po dziś
dzień budzi on we mnie mieszane uczucia. Pomijam fakt, że
po odwiedzeniu najbardziej obskurnych dzielnic Kalkuty, stołowaniu się w podejrzanej restauracji (w której zaserwowano
mi jeszcze myślący małpi mózg w półmisku z czaszki), eksperymentowaniu z jedzeniem pałeczkami i innych ekscesach,
dopiero w Stambule zaczął dokuczać mi żołądek. Historia
rozpoczęła się od porannego kaszlu, aby po niespełna kilku
godzinach przybrać niespodziewaną formę kabanosa zamiast
standardowego lewiatana. Widok ten zasmucił mnie tak wielce,
że na kilka chwil pogrążyłem się w smutku opierając głowę
o lśniący porcelit. Od tego czasu zaczęło mnie denerwować
właściwie wszystko, co związane ze Stambułem. Hagię Sofię,
ten zakurzony szałerek, za który wybuliłem zasrane czterdzieści lir, zapragnąłem spalić po pięciu minutach zwiedzania.
Obleśni sprzedawcy nagabujący mnie na uliczkach Wielkiego
Bazaru długo dopraszali się o uwagę, aż wreszcie jednemu
z nich spuściłem wpierdol. Zamknąłem sie w sobie. Popierdywałem szyderczo w odpowiedzi na nawoływania muezinów, ale w brzuchu, jak na złość, nie przestawało bulgotać.
Taksim i Eyüp, Kadıköy i Kadebostan, chałwa i bakława,
a wszędzie ścisk.
Na lotnisku imienia Chopina wreszcie rozprostowałem nogi.
Wybrałem się na płukanie żołądka do lekarza, którego polecił mi sam reżyser. W trakcie domowej rekonwalescencji odwiedziła mnie Grażynka, zwyczajowo wystylizowana na milfa,
z dekoltem sięgającym antypodów i paznokciami pomalowanymi na niepokojący kolor. Próbowaliśmy się nawet zabawić, ale
gdy zamknąłem oczy zakręciło mi się w głowie i puściłem hafta.
Wirujący Stambuł wrócił.
CHAM FILMOWY
33
34
w y w i a d
Wolne i jego obywatele
z Andrzejem Kilanowskim
o melancholijnym nosorożcu, bulwarach nadwiślańskich,
a nade wszystko, o „Wolnym Rubinkowie”
rozmawia Marek Rozpłoch
„Wolne Rubinkowo” ukaże się niedługo jako darmowy PDF, losy książki i jej bohaterów można śledzić na
profilu facebook/WolneRubinkowo oraz na http://
wolnerubinkowo.pl/. Wywiad ilustrują wybrane i udostępnione przez Andrzeja materiały zdjęciowe i graficzne stanowiące fragment wspominanejw rozmowie
dokumentacji, której całość będziemy mogli obejrzeć
w „Wolnym Rubinkowie”.
T
o może zaczniemy od samego autora i takie oto
pytanie. W Twoim życiorysie są widoczne dwa
wątki - ilustratorsko-plastyczny i filozoficzny. Na
ile jeden na drugi miał wpływ, na ile się zazębiają, co
było pierwsze, i jaki wpływ ma filozofia w ogóle albo
jakaś konkretna filozofia na to, co robisz obecnie?
Wątek plastyczny zdecydowanie wyprzedza wszystkie inne.
Komiksy były moimi pierwszymi lekturami, całe moje dzieciństwo to właściwie rysowanie, oglądanie rysunków, grafik, animacji, wszystkiego, co jest narysowane ludzką ręką – i moje
czasy szkolne, właściwie aż do studiów, to siedzenie i bazgranie po marginesach. Filozofia jako przedmiot zainteresowania
pojawiła się najpóźniej i można powiedzieć, że była tylko epizodem, bo po studiach wróciłem do swojej pasji i zacząłem
pracować jako ilustrator i grafik komputerowy, Bez wątpienia
teorie filozoficzne wpływają na to, jakie rzeczy mnie interesują,
jakie książki czytam, co myślę o świecie, tyle że rysunek jako
działalność artystyczna czy wyraz osobistych przemyśleń poprzedza wszystko inne. Pierwsze było rysowanie.
Powiedz coś o nosorożcu – jak się narodził, czym go
karmisz, jaką wróżysz mu przyszłość?
Zawsze byłem pod wielkim wrażeniem „Fistaszków”. To
chyba Umberto Eco powiedział, że Charlie Brown to pierwszy
amerykański egzystencjalista. Jest to bohater niewiarygodnie
smutny, przesiąknięty jakimś wewnętrznym bólem, niezrozumiany, chciałoby się rzec zupełnie „nieamerykański”. Nosorożec to taka moja odpowiedź na „Fistaszki”, tyle że oczywiście
ubogą, bo nosorożec jest sam jedyny w świecie, a „Fistaszki” to była cała galeria genialnych postaci. Nie mówiąc już, że
nawet nie śmiem porównywać do tego paska rysowanego re-
w y w i a d
gularnie przez 50 lat! Ja robię to od dwóch, trzech... To było
coś, co narodziło się zupełnie samoistnie – jako rysunek na
serwetce, z dodanym dymkiem. Sprawia mi to dużą frajdę,
szczególnie, że co raz więcej osób zaczyna poznawać mnie
z tej nosorożcowatej strony, chociaż zawsze podkreślam, że
to nie do końca jestem ja. Spojrzenie na świat oczami nosorożca jest przekręceniem przełącznika depresji z dwójki, jaką
noszę w sobie, do dziesiątki, a czasem nawet do jedenastki,
dzięki, czemu cały ten jego osobisty dramat zaczyna być zabawny. Jeśli ktoś jest ciekawy jak to się rozwija to zapraszam
na alenosorozec.pl, z góry jednak uprzedzam, że nowe rzeczy
pojawiają się tam względnie rzadko. Podziwiam „Fistaszki” ale
zdecydowanie brakuje mi samodyscypliny Charlesa Schulz’a.
ANDRZEJ KILANOWSKI
FOT.
GOSIA REPLIŃSKA
Czy uważasz, że w gałęziach plastyki, którymi się
zajmujesz i którymi też się zajmujesz w ramach
„Wolnego Rubinkowa” powstały jakieś dzieła, które
wzniosły się na takie wyżyny artyzmu, że można je
uznać za sztuką wysoką – czy też do czegoś takiego
Ty byś pretendował, by się w pełni, głęboko wyrazić?
Czy w ogóle może nie uznajesz takiej hierarchii
w sztuce?
Ocenę taką należałoby zostawić czytelnikom i odbiorcom
wszystkich prac, które zrobili bohaterowie Wolnego, ale właściwie wszystkie osoby, z którymi rozmawiałem bardzo unikały
słowa „artysta”, i częściej mówiły o sobie „plastyk”, „rysownik”,
czy „projektant”. Wiele prac, które pokaże w albumie to sztuka
użytkowa, służąca konkretnym celom. Ja również nigdy nie
myślałem o sobie jako o artyście, nie skończyłem żadnej szkoły, nigdy się tego nie uczyłem, nie stałem nigdy przed sztalugą.
Grafika oczywiście może być sztuką, – ale to, o czym jest
ta książka, to bardziej żywot rzemieślniczy osób, które się nią
zajmują. „Wolne Rubinkowo” nie jest katalogiem współczesnej
sztuki graficznej, ono w ogóle do tego nie pretenduje. To jest
subiektywne spotkanie z dziesięcioma osobami, które znam,
które poznałem i które opowiadają mi o swojej pracy, ale w
żaden sposób nie jest to przegląd tego, co się dzieje w grafice w
Toruniu czy gdziekolwiek. Chciałbym to zaznaczyć żeby później
nikt nie poczuł się oszukany...
35
AUT.
Klucz był absolutnie subiektywny. Niektóre z tych osób
znałem osobiście, ale nigdy nie miałem okazji zapytać, czemu robią to, co robią i skąd się to wzięło. To było ciekawe
spojrzenie na ich biografię. Chciałem też, żeby w miarę szerokie spektrum tego, co grafiką możemy nazwać, było w tej
książce ujęte – i mamy tu malarstwo wielkoformatowe, mamy
plakat, mamy projektowanie graficzne, użytkowe, aplikacje na
smartfony. Chciałem to ukazać w całej różnorodności, jedyne
kryterium było takie, by były to osoby, które pracują i tworzą w Toruniu. Nie wszystkie z nich pochodzą z Torunia, choć
większość rzeczywiście tu się urodziła. „Wolne Rubinkowo”
to więc mówiąc najprościej sylwetki dziesięciu postaci, które
z jakichś różnych powodów postanowiły tutaj, w tym mieście,
uprawiać grafikę.
LINORYT
Na czym opierał się, jaki był klucz doboru twórców,
z którymi rozmawiałeś w „Wolnym Rubinkowie”?
Czy opierał się tylko na Twoich własnych, subiektywnych ocenach, czy też może było jeszcze jakieś
podłoże ideowe?
AGATA WILKOWSKA
w y w i a d
AUT.
Oj tak, tak, oczywiście. To cały czas trwa – te dziesięć osób
zaprowadziło mnie do kolejnych dwudziestu których pracę
zacząłem obserwować, Internet to medium, które działa na
zasadzie chodzenia po rozgałęziającym się korytarzu: jedne
drzwi otwierają dziesięć innych, a te kolejne dziesięć innych
i mamy takie drzewko. Wydaje mi się, że zaczynam być zorientowany w tym, kto w Toruniu robi rzeczy, które możemy
zobaczyć na banerach, na słupach; kto robi plakaty, kto murale. Zaczynam już wiedzieć, kto za tym stoi, a o to właśnie mi
chodziło, taki jest cel tej książki: nadać tym ludziom twarze
i nazwiska, bo widzimy gotowy produkt, nie zastanawiając się
nad jego twórcą. To cały czas jest poniekąd rzemiosło anonimowe, tak jak kiedyś malarstwo robione w małych warsztatach
przez mistrza i jego uczniów.
KAROL BARSKI
Ale czy przez okres pracy nad „Wonym Rubinkowem” udało Ci się, mimo ograniczenia do
tych dziesięciu osób, poznać jakieś nowe
obszary tego środowiska?
TINTIN
36
w y w i a d
A kiedy już wydasz książkę, będziesz miał
ten etap za sobą, czy będziesz – a jeśli tak,
to w jaki sposób – chciał kontynuować taką
właśnie działalność?
Tak, ale nie wiem jeszcze do końca w jaki sposób i w jakim
zakresie. „Wolne Rubinkowo” mogłoby być pewnego rodzaju
bazą lokalnych tworców. Oni co prawda doskonale radzą sobie
sami z własną promocją ale chciałbym, żeby było jakieś zbiorcze miejsce, w którym będę dopisywał kolejne nazwiska. Żeby
istniała obszar, który będzie pokazywał coraz szerszy obraz
różnych ciekawych rzeczy, które się w Toruniu dzieją właśnie
w dziedzinie ilustracji komiksu i grafiki użytkowej. Moim największym marzeniem byłoby, by stronę odwiedzali też ludzie
odpowiedzialni za zatrudnianie tych osób – szefowie festiwali,
klubów muzycznych, z tym cały czas nie jest najlepiej, chciałbym, żeby zajrzeli do tej bazy ludzie zajmujący się promocją
w dużych firmach albo promocją uniwersytetu, pomysłodawcy
różnych przedsięwzięć… Dzięki temu poziom projektów graficznych, które nas otaczają, wzrósłby. Tutaj od razu trzeba
zaznaczyć, że „Wolne” nie jest i nie będzie przedsięwzięciem
komercyjnym. Ja nie jestem tutaj pośrednikiem tych osób,
chciałbym je po prostu na tej stronie pokazać, dać link do ich
portfolio i tyle… Nie wiem, jak to będzie wyglądać, bo Sam
pracuję jako grafik i wiem, że zlecenia często znajdują nas
a nie my odwrotnie, bo ktoś nas polecił albo coś zobaczył.
Jak może takim właśnie osobom pomóc taka inicjatywa jak nasze czasopismo – w jaki sposób może
pomóc, wypromować…?
Myślę, że może, choć pewnie zabrzmi to górnolotnie, zajmować się „edukowaniem plastycznym społeczeństwa”. Dobrze byłoby, gdybyście pokazywali ciekawe projekty. Rozmawiali z artystami, projektantami pytając ich o ocenę
danego zjawiska czy trendu.Ciągle warto jest informować,
czym zajmuje się typograf, jakie ludzie popełniają błędy,
jak nisko postawiona jest poprzeczka, jeżeli chodzi o reklamy wielkoformatowe… To jest bolączka Polski, polskich miast
– ulotki walające się po Szerokiej i tak dalej. Jest lepiej niż
kiedyś, ale cały czas wydaje mi się, że dużo można by zrobić; zmysł estetyczny przedsiębiorców jest wyjątkowo niski,
a mógłby być lepszy… Pamiętajmy – to ma służyć ludziom.
Projektowanie graficzne jest sztuką użytkową, ma służyć jakiejś komunikacji, więc to wszystko powinno zaczynać się od
chęci danego przedsiębiorcy, czy osoby z jakimś kapitałem
– chęci, by jego projekt wyglądał lepiej, żeby nie zadowalał się absolutnym minimum, kolorowym zdjęciem, czcionką
z cieniem i jakimś najtańszym offsetowym drukiem. To nie
jest zadanie, które da się wykonać za sprawą jakiejś zaplanowanej akcji, wydaje mi się, że to jest po prostu coś, o czym
warto pisać. Wydaje mi się, że warto patrzeć na słupy ogłoszeniowe, które są dobrym reprezentantem i niejako wypadkową tego, czego ludzie zarządzający kulturą oczekują od
plakatu. To są projekty, które naprawdę mogłyby być lepsze.
I wystarczyłoby zaprosić kilku projektantów – żeby opowiedzieli o tym, co tam widzimy… Warto też, żeby osoby zlecające
nam jako grafikom różne zlecenia wiedziały, ile wysiłku stoi za
danym projektem… To cały czas jest praca niedoceniana finansowo, traktowana po macoszemu. Andrzej PoProstu opowiadał mi kiedyś, że czasami dostaje zlecenia czy propozycje, by
pomalować komuś mural na ścianie w domu, w ramach dekoracji – i kiedy podaje swoją cenę, ludzie dziwią się czemu to
kosztuje więcej niż praca malarza pokojowego! Dochodzi do
paradoksu, że za pomalowanie ściany na biało daje się więcej
pieniędzy, niż za malunek. Myślę, że warto o tym pisać. Szczególnie, że grafika zewsząd nas otacza.
Właśnie – czy znalazłeś w Toruniu czy
w Polsce jakieś chwalebne miejsca,
inicjatywy, które sprzyjają rozwojowi
czy lepszej promocji grafiki
i projektowania graficznego ?
Przez ostatnie lata w Polsce zrobiono w tym temacie bardzo
dużo. Niedawno wyszła książka wydawnictwa Karakter „Miliard
rzeczy dookoła” – to są rozmowy z polskimi projektantami
z najwyższej półki, w której opowiadają oni o swojej pracy
i warsztacie. Dokładnie to, o co mi chodziło kiedy myślałem
o „Wolnym” dwa lata temu! Mamy Stowarzyszenie Twórców
Grafiki Użytkowej, które organizuje różne konkursy, sympozja.
Świadomość wzrosła, mamy ośrodki polskiego projektowania,
jak Łódź czy Katowice, prężnie działające studia graficzne. To
wszystko się dzieje – i mam wrażenie, że powoli zaczyna też
dziać się w Toruniu, bo naprawdę pod względem ilości talentu nie odstajemy wcale od innych miast, odstajemy tylko pod
względem zapotrzebowania na tego typu rzeczy.
37
MURAL PO PROSTU ANDRZEJ
RUBINKOWO -
FOT.
GOSIA REPLIŃSKA
NA ULICY
WSCHODNIEJ -
FOT.
AREK SOBIERAJSKI
w y w i a d
Jeżeli spojrzy się na konkursy na przykład logotypów
muzeów z ostatnich lat, na przykład Muzeum w Gliwicach,
ale też projekty, które realizowane są dla instytucji warszawskich – to są to naprawdę nieodstające od poziomu europejskiego realizacje. Portal www.printcontrol.pl jest zbiorczą
inicjatywą, która prezentuje prace polskich projektantów
graficznych, publikacje, druki, różnego rodzaju pozycje książkowe. Warto na tę stronę zajrzeć, ona, jeżeli się nie mylę,
dwukrotnie już wydała w formie papierowej katalogi najciekawszych polskich realizację. Wspomniane już przeze mnie
wydawnictwo Karakter dużo robi. Wydaje książki o dizajnie,
książki o składzie książek, jest coraz lepiej. Przyznam się,
że śledzę to tak mocno dopiero od kilku lat, więc nie jestem
w stanie podsumować polskiego projektowania na przestrzeni dziesięcioleci, ale ostatnie lata przyniosły dużo pozycji
w księgarniach, dużo powstaje stron, projekty są komentowane w Internecie. Jest dobrze.
A w samym środowisku – może na przykładzie toruńskiego, ale może nie tylko – dominuje chęć, wola
samopomocy czy chęć konkurowania?
Mówiłeś o samej sztuce, ale też sama sztuka
może promować różne rzeczy i co myślisz – też
chyba ocierałeś się o jakieś rodzaje sztuki zaangażowanej – o sztuce, która chce za pomocą swojego
przekazu sama też coś zmieniać? Czy to jest dla
ciebie istotne?
Oczywiście, że jest istotne, tyle że ja jestem jedynie odbiorcą takiej sztuki, nie jej twórcą ani krytykiem. Projekt
„Wolne Rubinkowo” to amatorsko-publicystyczno-dziennikarskie przedsięwzięcie, gdzie siadam i rozmawiam z grafikami
z Torunia. Pytam ich o inspiracje, początki, plany na przyszłość, ale nie rozgadujemy się tam na temat krytyki cywilzacji i problemów współczesności. Nie definiujemy sztuki i jej
roli w świecie. Rozmowy nie sięgały tak głęboko, bo czułem,
że nie jestem w tym kompetenty. Rzecz jasna wierzę w zaangażowaną sztukę. Chce żeby ona nas szokowała, konfrontowała z tym co obce, trudne itd. ale zostawiam to artystom
i kuratorom.
Ocierałeś się też o street art, który stoi chyba jednak
po stronie sztuki zaangażowanej…
Toruń ma tę specyfikę, że my i tak czasem na siebie „wpadamy”. Kiedy odbywa się w CSW „Plaster” to na sali są pewnie wszystkie osoby, które w Toruniu zajmują się grafiką.
Tak samo w przypadku murali. Jeśli malujesz w tym mieście
to prędzej czy później poznasz inne osoby, które też to robią
i pewnie zrobicie coś kiedyś razem. Jest też kilka ośrodków,
które działają jak miejsca spotkań, jak np. Kulturhauz, gdzie
zawsze można przyjść z jakimś pomysłem. Problemem nie
jest więc to, że my nie umiemy ze sobą współpracować – tylko
że nie ma co robić… Osoby, z którymi rozmawiałem, nie narzekały wcale na brak kontaktu twórczego ze środowiskiem.
Jeżeli cokolwiek chciałyby zmienić, jeżeli o czymś takim mówiły, to po prostu o możliwości wykazania się w swoich dziedzinach… Ale nie zmienimy wielkości rynku wydawniczego
czy reklamowego. Tu wszyscy doskonale zdają sobie sprawę
z miejsca, w jakim się znajdują i o to też troszeczkę
pytałem: „Jeżeli wiesz, jaki jest Toruń, to czemu dalej tu jesteś?” – i o tym też jest mowa w książce.
Tak, rozmawiałem z osobami, które się nim zajmują z Andrzejem, z Agatą Wilkowską, z Pawłem Możuchem. Oni
podchodzą do malowania bardzo odpowiedzialnie w sensie estetycznym. Dla nich ściana to nie jest miejsce, gdzie bezwolnie
wyraża się swoje ego i swoje poglądy. Od tego mamy kibiców,
którzy piszą CHWDP na murach. Im zależy na tym, żeby mural
pasował do tkanki miasta.Tam nie ma być polityki, której i tak
jest w Polsce za dużo. To jest ten rodzaj street artu, który mi
się podoba, bo się nie zestarzeje. Agata Wilkowska zrobiła „Legendografię” na bulwarze i to są rozciągające się na przestrzeni kilkudziesięciu metrów ornamenty nawiązujące do legend
toruńskich, do zabytków starego miasta. Wszystko w pięknej
stonowanej palecie, z przemyślaną ornamentyką, dyscypliną.
Dla mnie to o wiele ciekawsze niż mural z hasłem przeciwko
wojnie w Iraku. Szczególnie, że bulwar to spokojny spacerowy
deptak. Wydaje mi się, że takie podejście jest bardzo wartościowe bo czasami zaangażowanie w street arcie to po prostu pójście na łatwiznę bo komuś nie chce się pomęczyć nad
czymś subtelniejszym.
39
40
w y w i a d
Coś o Twoim procesie twórczym. Czy tworząc, myślisz o odbiorcy, o tych osobach, które będą czytały
przekaz – czy po prostu starasz się, by ten przekaz
jak najpełniejszy, jak najbardziej wyrażał to, co
chcesz oddać, a wiedza, do kogo on dotrze, pozostawałaby już w sferze niedookreślonej?
Muszę cię rozczarować swoją odpowiedzą. Oprócz nosorożca i kilku rysunków, 98% tego, co robię, to są zlecenia komercyjne dotyczące plakatu, składu, ulotki, zrobienia jakiegoś
czasopisma i robię je na czyjeś polecenie, w konkretnym, użytkowym celu. Jeżeli coś ma być zielone, to robię to zielone, jeśli
ma być większe, robię większe. Oczywiście staram się włożyć
tam coś od siebie, ale nie oszukujmy się – to są zlecenia, a ja
jestem grafikiem komputerowym. Tak zarabiam na życie. Jak
już mówiłem – nie jestem artystą.
A w którym momencie, w jaki sposób zabłysła ta
iskra zapalna „Wolnego Rubinkowa”?
Iskrą było otrzymanie na ten projekt stypendium z Wydziału
Kultury Miasta Torunia. Wiele osób uwierzyło w to przedsięwzięcie i poparło mój wniosek, za co serdecznie im dziękuję. A wcześniej? „Wolne Rubinkowo” to była po prostu chęć
zobaczenia, kim są te wszystkie osoby, z których pracami
się zetknąłem. Kiedy zaczynałem ten projekt, mój dom był
moim miejscem pracy. Grafika komputerowy w takim wydaniu to dosyć izolujące, samotnicze zajęcie – siedzi się w domu
i patrzy w komputer, czasami po prostu dwanaście godzin non
stop, robiąc rzeczy, o których chce się najczęściej od razu zapomnieć. Z takiej izolacji narodziła się chęć poznania innych
osób. Miałem pretekst, żeby wyjść z domu do ludzi. Dzięki
temu spotkałem bardzo utalentowane, niezmiernie sympatyczne osoby, z którymi wciąż mam kontakt, które weszły
w moje życie troszeczkę i mam nadzieję, że i ja w ich też. Bez
względu na to, jak mi ta książka wyjdzie to poznałem dziesięć
nowych osób i to jest coś zupełnie bezcennego.
Czy ostateczna postać, jaką przybierze ta książka,
będzie wierna pierwotnym założeniom, czy będzie
bardzo od nich odbiegała?
Chyba zawsze tak jest kiedy zabieramy się za coś nowego…
Nie robiłem niczego podobnego wcześniej i nie wiedziałem,
co z tego wyjdzie. Wiedziałem jedynie, że chcę porozmawiać
z dziesięcioma osobami i pokazać ich prace. To wszystko. Jedno trzeba zaznaczyć: jeżeli w jakikolwiek sposób będzie to
odbiegać od tego, co sobie zamierzyłem, to tylko i wyłącznie
z mojej własnej winy, bo pomoc, jaką uzyskałem i cierpliwość
wszystkich tych osób była nieoceniona. Jedyne co wiedziałem
od początku to to, że oprócz wywiadów, Małgorzata Replińska
ma zrobić zdjęcia do tej książki i nawet jeżeli ja zawiodłem
jako dziennikarz i rozmówca, to fotografię, które od niej otrzymałem są fenomenalne! Jej portety grafików tworzą naprawdę
fajny dokument naszych czasów.
Myślisz, że to będzie właśnie też w jakiś szczególny
sposób wartościowe przez to właśnie, że Ty
też jesteś elementem tego środowiska, że masz
do tego podejście emocjonalne, że to nie jest studium antropologiczne, socjologiczne czy studium
z historii sztuki?
Mam nadzieję, że tak będzie. „Wolne” nie było mi przez nikogo zlecone i mam nadzieję, że będzie to pewnym usprawiedliwieniem niedociągnięć redakcyjnych tej książki. Jeśli moja
nieznajomość teorii sztuki czy teorii street artu czy czegokolwiek odebrana zostanie jako minus, to może plusem będzie
gorliwa i szczerą ciekawością dotyczącą twórczości moich rozmówców i fakt, że po części dzielimy wspólny los.
Muszę też powiedzieć, że to będzie książka przede wszystkim dla ludzi z Torunia. Ja specjalnie nie dodaję w niej przypisów. Jeżeli w wywiadzie mówimy o chodzeniu do Tratwy, to zakładam, że czytelnik wie, co to Tratwa. itd. Tak samo przecież
z Rubinkowem. Jeżeli o nim rozmawiamy, to żaden przypis nic
tu nie wyjaśnie. Trzeba po prostu wiedzieć jak ono wygląda.
Czy w czasie tych poszukiwań i rozmów miały miejsce jakieś szczególne, wyjątkowe odkrycia, którymi
mógłbyś się podzielić?
Bardzo ciekawe było spojrzenie na Toruń oczami rodowitych torunian. To może się wydawać banalne… Ale dla mnie
- osoby, która przyjechała to na studia, Toruń był miejscem,
który odkrywałem już jako dorosły. Zupełnie inne jest spojrzenie na Toruń tych osób, które się w nim urodziły. Podoba-
ELECTRO MOUSTACHE -
AUT.
BARTEK LEWANDOWSKI
MARIA MAGDALENA -
AUT.
MAŁGORZATA JANKOWSKA
PLAKAT
FESTIWALU
TOFI -
AUT.
FABRIC STUDIO
ły mi się historie o spędzaniu tu dzieciństwa, o Rubinkowie,
o bieganiu za piłką po różnych zakamarkach miasta, o życiu na wielkim osiedlu. Szczególnie, że pochodzę z małego
miasta, więc Toruń wydawał mi się metropolią, ilekroć przez
niego przejeżdżałem. Nikodem opowiada w wywiadzie
o otwarciu McDonalda w Toruniu, o kolejkach na Szerokiej
i o tym jak wszystkie dzieciaki chciały tam pracować. Mogłem
posłuchać też o miejscach, których już nie ma, o tym, co tu
się zmieniło; przypomniało mi się na przykład jak oczywisty
był fakt picie na bulwarze, co teraz jest już odległą przeszłością – bo działania służb miejskich dawno już wykorzeniły ten
zwyczaj. Co ciekawe, dla ludzi stąd, pytania o Toruń były też
chyba najtrudniejsze: co oni tak naprawdę myślą o Toruniu,
czemu Toruń, co im się tu podoba? To nie są rzeczy, na które łatwo odpowiedzieć, kiedy się tu żyje trzydzieści lat. Poza
tym bardzo fajnie dowiedzieć się, w jakim kontekście powstał
np. dany plakat bo to strasznie krótkotrwała rzecz, pojawia się
i znika – gdzieś tam zrywana, zaklejana. A za tym stoi konkretny pomysł, konkretna inspiracja, konkretna praca,
różne wersje. Aż tu nagle patrzymy na rzecz, która ma już
swoją historię.
Więc myślę, że wszystko było ciekawe, wszystkie te rozmowy; jeżeli nawet nie udało mi się oddać tego w tekście, to były
dla mnie niesamowitą przygodą. Dosyć samolubne na razie,
zupełnie osobiste, korzyści przynosi mi ta książka.
42
t w o r y
Malarstwo z cyklu „BITUMENY”
Adam Tadeusz
Martyniak
(ur.1988 r.) student Akademii Sztuk Pięknych im. Eugeniusza
Gepperta we Wrocławiu, kierunek: Malarstwo, IV rok, pracownia prowadzona przez prof. Wojciecha Lupę.
Od niedawna opiekun Galerii MD_S we Wrocławiu.
Portfolio: martyniakadam.tumblr.com
Ważniejsze wystawy zbiorowe:
– Wystawa „Tam i teraz” – BWA Studio – Wrocław 2013
– Figurama 13 – Praga 2013
– Woliery 6 – Muzeum Współczesne Wrocław – Wrocław 2012
– V Międzynarodowy Konkurs Rysunku – Wrocław 2012
– Happening „68 Goździków” – Galeria MD_S – Wrocław 2012
– Wystawa pracowni 212 – Aula ASP we Wrocławiu –
Wrocław 2012
– Wystawa „M3” – ul. Rostafińskiego 9/2 – Wrocław 2012
– ART INN – 1500m2 – Warszawa 2011 – Wystawa „Piątek
13go” – Galeria MD_S – Wrocław 2011
– VII Triennale Polskiego Rysunku Współczesnego Lubaczów 2011
tryptyk 3x15x30 cm
t w o r y
43
44
t w o r y
124x124 cm
t w o r y
124x124 cm
45
46
100x120 cm
t w o r y
t w o r y
110x110 cm
47
48
t w o r y
124x124 cm
t w o r y
124x124 cm
49
50
t w o r y
110x110 cm
t w o r y
110x110 cm
51
52
t w o r y
„Cykl 90°”
120x120 cm
t w o r y
85x85 cm
53
54
t w o r y
125x125 cm
t w o r y
110x110 cm
55
56
t w o r y
130x130 cm
t w o r y
100x100 cm
57
58
t e k s t y
l i t e r a c k i e
Marcin Włodarski
żona, dwie córki, dwie książki, Audi A4.
t e k s t y
Znamiona upadku
Obudziłem się ale już było za późno
to co miano mi powiedzieć
powiedziano bogu
ten splunął na swoje wiekopomne buty
wyglancował o nogawkę
i przysłowie „kto rano wstaje
temu pan bóg daje”
zamienił na „kto się późno budzi
tego chuj ostudzi”
i wlazł do mieszkania
taki chuj właśnie
i oznajmił że zalegam z ratami
a moja żona ma już dość
mojego kawalerskiego życia
dodał też że choćbym się
starał jeszcze bardziej
nikt tego w pracy nie doceni
bo ja się pracy narzucam
ona wcale mnie nie chce
do mnie pasuje bezrobocie
pijaństwo i kłopoty rodzinne
miałem ochotę się powiesić
ale zamiast tego zacząłem czytać
pismo literackie
czyż nie jestem skończony
wyglądałem z tym pismem
jak Hemingway ze strzelbą
jak Wojaczek z butelką oranżady
jak Świetlicki w Multikinie
z elektronicznym papierosem
ot co, wycieram sobie mordę nazwiskami
jestem skończony.
l i t e r a c k i e
59
60
t e k s t y
l i t e r a c k i e
wychowywanie
Z braku liści uruchamiamy kserokopiarkę
im jest i tak obojętne czy to prawdziwe czy nie
oni i tak nie będą na to patrzeć nigdy
liczy się powstanie gazetki nad naszą klasą
zasady są wieczne bóg dba o szczegóły
nam w nogach kwitnie zapał do pracy
nasze DNA sterylizuje się.
t e k s t y
Z żółwiem
Tymczasem śmierć odeszła niezauważalnie
pozwoliła uwiecznić siebie swym portrecistom
i zostawiła po sobie pełen etat, możliwość kształcenia
do tej pory czuć ją w jedzeniu
unosi się nad talerzem lśni na twoim nożu
klei do podniebienia słodko jak smród butaprenu
na swoim pancerzu unosi ją żółw
teraz znów na mnie patrzy nie myśli
bo w każdej myśli jest nuta śmierci
l i t e r a c k i e
61
62
t e k s t y
l i t e r a c k i e
Praca
Wyśmiani i wysadzeni z siodła
z wydętymi wargami po kapustę
i żeby coś słodkiego na wieczór
kiedy ciało poczuje każdy krok
doprowadzeni do błagania o dzień
a u jego progu
praca
praca
praca
t e k s t y
Decyzja
Spadasz na mnie w majtkach uszytych ze światła
oślepiające słowa wylewasz z ust. rozumiem
że chcesz wszystko zagłuszyć. jak trzydzieste urodziny.
wiersze Norwida, wiersze tego dziecka
w zeszycie w linie który tyle lat spędził za szafą.
siadasz rozgorączkowana na śnieżnym dywanie
i rozdzielasz zapachy wszystkiemu według zasług.
tłuczesz talerze wyrzucasz przez okno
wszystkie odciski palców każdy smak
dźwięk który został tu ożywiony. Zostajesz.
l i t e r a c k i e
63
64
t e k s t y
l i t e r a c k i e
Małgorzata Pietrzak
Ur. w 1970 w Lubrańcu. Poetka, zajmuje się także krytyką literacką, stypendystka marszałka województwa kujawsko-pomorskiego
w 2010 r. Obecnie studentka pedagogiki na WSHE we Włocławku,
gdzie jest współzałożycielem studenckiego koła literackiego „Metafora”. We Włocławku, pod auspicjami NKL, wydała następujące
zbiory wierszy: „Serce pełne deszczu” (2001), „Wiosna spełnionych
marzeń” (2002), „Nim siebie odnajdę” (2002), „Między ziemią
a niebem” (2003), „Świat taki piękny”(2004), „Zbieram rosę z traw
kujawskich” (2005) i „Pieśni kujawskich drzew i pól” (2008).
W Bibliotece „Tematu” wydała zbiór wierszy „Wstęga Mőbiusa”
(Bydgoszcz 2008). Za stypendium marszałka województwa
kujawsko-pomorskiego wydała zbiór wierszy „Listy do Fausta”
(Włocławek 2010). Licznie publikowała swoje wiersze i recenzje
krytyczno-literackie w prasie regionalnej i ogólnopolskiej. Laureatka kilkudziesięciu ogólnopolskich i międzynarodowych konkursów
literackich i poetyckich. Członek Związku Literatów Polskich oddział
Warszawa i Stowarzyszenia Autorów Polskich w Płocku, należy też
do Włocławskiego Towarzystwa Naukowego.
t e k s t y
l i t e r a c k i e
Poranny erotyk
Kasztany i konwalie
kota
który jest w tobie
oswoiłam
zabierz mnie stąd
bo wczorajszy dzień
za bardzo mi ciebie przypomina
znów z kasztana spadł liść
tak nagle
jak twoja dłoń
której zapomniałeś kazać milczeć
i wypalił mi znamię
na nagim ramieniu
pantera
odgryzła mi palce
tygrysa
już nie ujarzmię
wilczyca we mnie
wyje
każdy kasztan teraz pachnie tobą
a ja schudłam dwa kilo
odkąd na policzku
po twoim pocałunku
rozkwitła konwalia
jej biel budzi mnie co rano
w lustrze odbija się twoim uśmiechem
zabierz mnie stąd
kasztany i konwalie
schowajmy na jesień
bo nie wiem czyja będę
65
66
f e l i e t o n
Szymon Szwarc
*
T
yle czasowości – i co w niej robić? Zniknąć
sobie z oczu? Przecież tu się jest a priori,
w oku, oczach, swoich. Oj, już jestem znowu
w swoim języku, ale jakiś czas nie byłem tego pewien, bo
jadłem albo się z kimś całowałem, albo do kogoś mówiłem
i miejsca, w których byłem, nie były moimi oczami,
za to były bardziej pewne ode mnie, w cudzych oczach nabierały kształtu, smaku i sensu, przemieszczając się między nimi, musiałem upewnić się czy robię coś, co do czegoś zmierza. Ale przecież do czego to może zmierzać, gdy
akurat przemierza?
Tyle miejscowości i co w nich robić? Na przykład krawężnik na niemieckiej stacji benzynowej i ta świadomość, że skoro już jest się poza wszelkim nawiasem, to właściwie jest się
w jakiejś konkretnej pozycji wobec danego wycinka świata
(tfu!), poznawczo bardzo pojemnej, a nawet i przyjemnej. Na
przykład konstytuowanie się sensu podróży podczas podroży,
na głodzie, w półśnie – tak się rodzą bohaterowie powieści,
a nie mężczyźni czy kobiety. Ani dzieci. Kto urodził mężczyznę czy kobietę, ten wie, że dzieci rodzą się całkiem gołe
i nie wiedzą za bardzo, co począć ze swoim ciałem, na golasa
nie za bardzo wiedzą, czyją własność może ono stanowić. Wystarczy jednak zmierzyć wartość wszystkich (sic!) kontekstów,
w które jest uwikłane, żeby dojść do wniosku, że w istocie
f e l i e t o n
dzienniczek uwag
jest ono nasze tylko w potencji. Złapane na gorącym uczynku, dochodzi do wniosku, że wcale go nie ma, a jeśli jest
w pewnej mierze nasze, to i tak nie ma go dla nas, bo co by
byśmy mogli z nim zrobić? Niech inni zrobią to za nas, a my
na ten czas znikniemy sobie z oczu, w których udajemy, że nas
nie ma.
Wymyśliłem bohatera powieści, ale nie ma powieści, bohater przemierza puste strony, że się tak poetycko wyrażę,
ale wiadomo, o co chodzi, bohater szuka czasu i miejsca, do
których będzie należał, ale na dzień dzisiejszy przemierza
te puste strony, bo zgubił portfel, a więc coś, co należało do
niego, chociaż to do niego nie należało, bo zarówno jego dowód osobisty, czy tam, pojedźmy, tożsamość, jego pieniądze,
jego portfel, karta do bankomatu, a nawet konto bankowe
(w domyśle), nie są jego, one istniały przed nim, będą istniały
po nim, bez względu na to, czy się odnajdzie, czy nie. Jeśli zaś
przestaną istnieć, co jest dopuszczalne w tym rozważaniu, on
mimowolnie będzie się zastanawiał, czy jest goły, czy zgubił
portfel, czy ktoś go znalazł, a jeśli go znalazł, to jakim sposobem, czy dzisiaj jest środa czy nie ma środy dzisiaj?
Portfel, jak wszyscy wiemy, oprócz tego, że jest czasami
ładniejszy, czasami brzydszy, grubszy, chudszy i tak dalej,
ma to do siebie, że czasami nie wiadomo, gdzie jest. Czasami nawet się gubi i wpada w czyjeś ręce, ładniejsze, brzyd-
sze, lepsze, gorsze, z pierścionkiem lub brudne. Tak to też jest
z tymi „czasami”. Ale przecież to tylko domysły, przecież bohater dopiero co został wymyślony, może nawet zmyślony, wziął
się z apriorycznego oka, ucha, z pocałunku, z dupy, nie zaś
z portfela, brzucha, kraju, błądzi, bo szuka czasu i miejsca,
zostawmy go w takim stanie, niech szuka tych swoich czasów
i miejsc, jak je znajdzie, to i tak będziemy zupełnie gdzie indziej albo wcale. Będziemy szukali zgubionego telefonu. Tak to
przecież jest z tym „przecież”.
*
W Toruniu podobno jest wojna. W Toruniu podobno sposobna wejść do tej samej rzeki i obmyć się w dawnych mydlinach.
To nie jest prawda, mówię wam, Heraklit też tak powiedział i ja
mu ufam. Z resztą kto by w Toruniu wchodził do rzeki i to po
to jeszcze, żeby się bić? Rzeka jest po to, żeby w niej utonąć
lub złowić rybę. No i jeszcze parę innych rzeczy, ale to już było.
Chociaż stosunkowo nową rzeczą byłoby utonąć i złowić rybę
jednocześnie.
67
68
f e l i e t o n
N
Barszcz Błaszczyk
adal żyć, by rozlać się na ławce z Oliveirą
i Magą, a później nazwać jej imieniem jakiegoś kota; znów pić matę i odtwarzać jazzowe kawałki słuchane przez Klub Węża; kwiaciarkę zapytać
o pelargonię, by sprawdzić, jakie w dotyku ma płatki;
uśmiechać się nad kwestią miłości, której nie powinno się
wybierać – powinna być jak trafienie pioruna na środku
patio. I patrzeć jak ludzie płoną swoim życiem, jak wypalają się ich drewniane relacje, samemu czekając spokojnie
(a może w obawie?), pamiętając, że Przyjdzie Nowe. Czekać
też na tych, w których
i z którymi nigdy przecież nie
będzie nic ze stałości – pamiętać, że w tej grze nie chodzi
o to, by się przywiązywać, lecz
by budować (już nawet nie napiszę „wspólnie”) konstrukcje wiosennych wieczorów, przemieniających Luisy w Magi, patyki w miecze, miarowy śpiew
ptaków w mgliste wołanie we śnie. Bawić się poezją zdarzeń,
która się w człowieka wryje i uwzniośli – zaleje go, podnosząc
poziom metafizycznych rzek.
W stronę wymiaru magicznego
(„Gra w klasy” Julio Cortázara)
Poczekać również, aż wszyscy (bohaterowie) wyjadą. Uwolnić się emocjonalnie, a zjednoczyć w istnieniu, uspokoić się
i leżeć na ławce jak Duch w wielkim Ogrodzie zoobotanicnym.
Rozkoszować się analogią teorii prawdopodobieństwa
z rozdziału szóstego, po czym przerywać czytanie i przenosić
swoje myśli na spotkane wcześniej osoby – pomyśleć o tej jednej decyzji jej/jego ojca lub matki w przeszłości, która była na
wpół źródłową przyczyną byśmy się spotkali. Ja sam również
mam za sobą taką linię losu. Ileż było możliwości, by się minąć, jakkolwiek nie zrobiliśmy w zamyśle absolutnie nic, by
się w życiu zderzyć. Nasze spotkanie to przypadek, lecz jakże
s e
f e
l i kect joan
regulator kwasowości
wspaniały, jakże wyjątkowy, jakże magiczny jeśli zechcemy po
shaftesbury’owsku poukładać w sobie ducha tak, by dostrzegać
piękno i doskonałość świata na każdym kroku w jego zaletach
i wadach, więc naturalnie również i w naszych osobach – wpadających na siebie oczyma ukradkiem i ciałem przypadkiem,
a później magnesem.
Zmieniać sobie imiona co każde poetyckie spotkanie – dzisiaj jestem Julio, wczoraj byłem Doris, jutro będę
Norwegia – i w ten sposób wychodzić poza samego siebie
w stronę przenikającej świat metafizyki, w stronę Wymiaru-Tam, w stronę Jedności z rozdziału 19.
Wstaję z ławki i zakładając plecak, podnoszę wzrok na staruszka, którego wcześniej pytałem wzrokiem, czy czytał...
sprawdzam czy wciąż patrzy, czy będzie mu źle, gdy odjadę.
Nie patrzy. Tym bardziej jestem Duchem w Ogrodzie. Na wolnym ogniu.
I myślę znów, tyle sprzeczności między nami, tyle wykluczań i wyssanej z wrażeń szydery, tyle profilów psychologicznych kamienia, więc jak mamy się spotkać naprawdę, zrozumieć atom z atomem? Co osoba to oddzielny Wszechświat;
różne ulotne perspektywy, szczeble mentalne i niepowtarzalne, nieuchwytne, one-off mijające się stany umysłu, które co najwyżej mogą próbować wskazać sobie drogę. I robią
to, lecz przecież nikt nie będzie wiecznie prowadzić się za
rączkę – prędzej czy później i tak się rozminiemy, wsiądziemy
w samolot i odlecimy w przeciwnych kierunkach, Maga, nie zrozumiesz Oliveiry – wymknie Ci się, a Tobie nazbierają się nowe
pytania, które chciałabyś mu zadać niepotrzebnie.
Cortázar w mym plecaku. Pedałuję do przodu jakby przesuwając czas i lubię te okulary, za którymi mogę się schować
i rozbawiać zniewolonymi negatywnymi emocjami i doświadczeniem twarzami, które się do mnie krzywią; rozbawiać
moim autorskim rysem psychologicznym kamieni. I lubię
tego człowieka-ducha, lubię, co myśli i jaki jest szybki w tej
zabawie skakania pomiędzy punktami widzenia. Słońce
świeci i przestrzeń otworem staje. Entliczek pentliczek, gdzie
teraz pojadę...
A jadąc, powtarzam trasy z poetyckich wieczorów. Mimowolnie odwiedzam tamte miejsca, które teraz są po prostu
miejscami, niczym więcej (a rose is a rose is a rose). Zacieram
ślady w rzeczywistości, a to co we wspomnieniu, nie różni się
już niczym od snu. A sen od snu, którego nie było.
I zatrzymuję się przy budynkach, żeby je podotykać,
o czym kompletnie zapomniałem w ojczyźnie Gaudiego, lecz
przecież właśnie dzięki temu teraz to robię. Dotykając stare
kościoły, możemy sobie zagwarantować jakąś wieczność, zawrzeć się w tym dotyku, wpisać czy wryć w historię, w jakiś
spokojny, symboliczny sposób tam pozostać. Możemy tak też
zostać na (w) skórze kogoś, z kim nasza linia życia rozwidla
się po łasce spotkania – rozchodzi się po sprincie z impresjonistycznym oszustwem nietutejszych wymiarów; ze świeżym
emocjonalnym uniwersum; z nadinterpretacją; z szybkimi radościami i smutkiem; z opadającym ramiączkiem po dwóch
piwach i nietypowym dla niektórych sms’em z życzeniami
udanej podróży, będącym w odczuciu jak wyrzut sumienia;
z uniesieniem na duchu chłodnym latem i z burzami, które
są przełomem. Wszystko to powinno być pozostać tylko zabawą w poezję, w pozbawione trwałości myślenie magiczne,
a będzie dobrze. I spokój. Sok bananowy.
I czytać, i wyobrażać sobie, że to historia ludzi, których
kiedyś spotkaliśmy, historia już skończona, już na wieki
śpiąca i nie kończyć ze łzami w oczach od nadmiaru świadomości, bynajmniej.
00
69
70
f e l i e t o n
N
Karolina Natalia Bednarek
iemoc twórcza – przydarza się każdemu. Chodzenie po domu, chodzenie po mieście, szukanie inspiracji, tematu... pustka. Ostatnio wypowiedziałam tyle słów, przemieliłam tyle myśli i pojawił się
debet. Jestem na minusie. Był inny felieton, napisany skrzętnie, chowany do czasu pewności, że można go puścić w obieg.
A tu masz ci los. Kiedy myślisz, że wszystko się ułoży, że
nic cię nie zaskoczy, spada na ciebie pianino – ni stąd, ni zowąd – i pytasz Wszechmogącego, jak nagminnie bohaterki
filmów Allena: `really?` albo jak Bednarkówna: „co jeszcze?”. Ostatnio stwierdziłam, że tak jestem przesiąknięta obrazami nowojorczyka, że czuję się jak jego bohaterka albo
ich kompilacja.
Taka historia. Życie przyjaciół się pogmatwało. „Administracyjna” szuka pracy, zatraca się w ciągłym sprzątaniu,
domowych pieleszach. „Halinka” oddaje się związkowi bez
happy endu – konflikt tragiczny, „Zebra” kwitnie w szczęśliwości dobrego związku, „Espanioli” wiedzie się zawodowo
i temu słusznie się oddaje. Ja? Cholera, na rozdrożu od dziesięciu miesięcy. Czyli stabilnie. Trenuję mięśnie mózgu i ciała,
i stwierdzam, że im kobieta jest lepsza, tym gorzej dla niej.
Kolega Maciej powiedział, że Toruń to miasto złamanych ambicji i coś w tym jest – piszę to, patrząc na moich przyjaciół
i znajomych, i na siebie... Człowiekowi się wydaje, że im więcej
przeżyje, tym większą ma mądrość. A w istocie jesteśmy głupcami do śmierci. Nic odkrywczego. I powiedzenie: „Co cię nie
zabije, to cię wzmocni” jest przekłamane, bo na serio to: „Co
cię nie zabije, to cię nie zabije” – tyle, żadnego wzmocnienia,
kolejny siniak i emocjonalne poturbowanie.
Dzisiaj zeszło się pięć kobiet u „Halinki” i każda miała swoje chmurki nad głową. Najbardziej mnie poruszyła historia
dziewczyny z czwartego piętra, która zaufała
takiemu zwykłemu chłopkowi z wadami, upatrzyła sobie w nim dobre życie, ratunek, mimo
że nie dorastał jej do pięt, miał problemy z wysłowieniem się, nie wiedział, co to „katafalk”,
nie mówiąc już o literackiej nagrodzie Nobla,
z twarzą w bliznach po młodzieńczym trądziku
i chodem na Chaplina... ale wpatrzony w nią
skrycie, więc czemu nie wziąć kogoś, kto kochać będzie bardziej – dla odmiany. I tu błąd.
Bo, jak to mówi „Halinka”, w miłości powinna
być zachowana klasowość intelektualna, duchowa, emocjonalna, materialna (nawet). Dziewczyna poznała go w pracy,
weszła tam w szpilkach. On siedział w kąciku, wzdychając do
niej cichaczem. No i z kołnierzykiem, umiejętnością remonto-
Epizod afektywny
mieszany
s e
f e
l i kect joan
życie i cała reszta
wą, mający swoje pasje, taki „porządny”, ułożony, coś tam się
dało wyłuskać. Tłumaczyła mu życie, relacje z ludźmi, uczyła
i dawała ciepło. I tak się zatraciła w uwielbieniu.
Sęk w tym, że on tkwił w związku od pięciu lat, nie było
tam rozmów, nie było tam emocji, czułości i seksu. Pani na
szpileczkach myślała sobie: „a, taki mymłok, ale może to
lepiej, że taki mymłok, będzie mnie kochał, a ja mu dam
miłość Afrodyty”. Szalone, błędne i z założenia skazane
na porażkę. I tak się wpatrywał w nią przez miesiące, stał
pod oknem, śledził jej poczynania, a ona się poddała. Dygresja – znajoma mówi, że faceci są jak szampon. Ergo? Bierzesz
taki, jakiego potrzebujesz. Potem wymieniasz na nowy.
I jej się wiedzie. I zawsze ma szampony z najwyższej półki.
I zgodnie z zasadą, zmienia je w zależności od potrzeby.
Szczęściara zołza. Ale wracając do tematu... Ten ją dręczył,
łaził za nią, obiecywał cuda wianki, a ona coraz bardziej wierzyła w to, że to może miłość jak z bajki. Przyrzekał, że zrobi wszystko, by z nią być. I wszystko układało się wspaniale.
Potrzebował jednak czegoś więcej w swoim niepoukładaniu
i emocjonalności, poszedł do psychologa. Wszyscy jej odradzali, ale ta stwierdziła, że spróbuje, mimo że szczęśliwa nie była.
Facet okazał się niezłym manipulatorem. Przeciągał linę do kresu wytrzymałości.
Liczne rozmowy, okazało się, że mają jednak coś wspólnego. „Będę tą mądrzejszą” – myślała, a on niech będzie tym
mężczyzną, który potrafi wkręcić żarówkę. Tysiące maili,
tysiące słów o miłości, pożądaniu i wspólnym wspaniałym
życiu. Wykazywał wprawdzie symptomy niezrównoważenia, ale ona postanowiła zaryzykować – w końcu... „może
warto skupić się na zwykłym facecie z wiertarą”. Ugładzał ją
każdego dnia, wierzyła, ufała, zaszalała. W środę zabrał
ją na spacer. Przytulał i trzymał za rękę, pytał: „Jak się czujesz?” – bo jej marzenie o nim miało się spełnić. Po czym...
powiedział jej: „wiesz, wracam do Zosi, nie umiem tego wytłumaczyć, ale taką podjąłem decyzję”. Opadły z niej wszystkie
doskonałości, jakie ją budowały i szkitki... Odwróciła się na
pięcie i poszła do jaskini. I wszystko byłoby dobrze, gdyby to
był koniec historii.
Dni milczenia i koniec końców uznali, że żyć bez siebie nie
mogą. Ten dzierżył pamiątki po niej, patrzył w okno i wydawał się być zbitym psem. On miał problem, żeby rozstać się
z kobietą, której nie kochał, ale czuł zobowiązanie wynikające z zasiedzenia. Ona postanowiła poczekać ten miesiąc. Ten
zrównoważony okazał się rozdygotanym, który ma w sobie takie „burdello-bum-bum”, że trudno to ogarnąć. Kontynuował
wizyty u psychologa, żeby się poskładać, założył sobie mie-
siąc, by się ogarnąć i być dla „Szpilki” gotowy. O ile będzie
go chciała. Między nimi działo się coraz więcej, a ona znalazła
kilka elementów, za które mogła go pokochać. Utwierdzała
go w przekonaniu, że jest wspaniały, by nie czuł się od
niej gorszy, „poradnikowo” udawała, że jest boskim kochankiem – wszystko przez to, że nie wierzyła już w prawdziwą
miłość, a chciała nie być już sama. Można by potępić jej zachowanie, ale że to marzycielka, trzeba jej wybaczyć.
No i dokonał, co obiecał. Po miesiącach niepewności w końcu był jej. I wierzcie, że naprawdę się tym cieszyła. „Wiem,
czego chcę – chcę być z Tobą” – mówił. Teraz postanowiła,
że da mu dobre życie. Mimo że w ciągu tych miesięcy on dał
jej milion powodów do zwątpienia i że jego zachowania zakrawały o afektywność dwubiegunową. Wystawanie pod jej
oknem, rzucanie jej, powroty z szałem uznała na romantyczny
stan, taki werterowski. Tydzień związku – dziwnego... wycofanego. No ale to nic nie znaczy, może potrzebował czasu na
ochłonięcie, zresztą obiecali sobie, że będą dbać o związek od
samego początku. Piątek... wracają razem do domu, mają spędzić weekend z jej przyjaciółmi. Rozmawiają, śmieją się, on
na rękach zanosi ją do łóżka. I nagle wywala: „myślałem, że
jak zaczniemy być razem to będę chodził jak po chmurach,
ale tak nie jest, nic do ciebie nie czuję”. Pokazała mu drzwi
i pozostała w bezruchu. Wniosek z tego taki, że klasowość
winna być zachowana, zero litości dla utajonych psychopatów
i niezłych manipulatorów z miną na pieska-kotka. Pod przykrywką jego kołnierzyków kryła się mania i chora myśl
o tym, by ciągle być szczęśliwym. A jak to mówił Ingarden –
kto powiedział, że człowiek został stworzony do bycia szczęśliwym. To tylko chwile, które także należy umieć wychwycić i docenić. „Szpilko”, dziękuj Bogu, że uchronił Cię od
tego domorosłego literata, który fundował Ci emocjonalne
huśtawki i nigdy więcej nie bierz szamponu, który jest przeterminowany i w promocji, cuda się nie dzieją, jak to mawiał
klasyk – „ z g... bata nie ukręcisz” i następnym razem zastanów
się, czy warto oszukiwać siebie samą. Niech to będzie dla Ciebie nauczka i, na Boga, słuchaj przyjaciół, którzy zaklinają Cię,
żeby więcej o nim nie wspominać.
00
71
72
f e l i e t o n
Z
Kosmiczny Bastard
wyczajowo przysiadłszy na Horyzoncie Zdarzeń,
dumałem nad kosmosem i jego umykającymi
zdarzeniami, próbując wyłowić jakiś elegancki temat dla mojego tekstu. W neuronach wciąż iskrzyły ohydne
przypadki pedofilii, które w cieplarnianym łonie Sancta Mater Ecclesia
rosną niczym grzyby po deszczu,
a o których słusznie szumią media.
Jednakowoż bałem się, że gdy i ja
poruszę ów temat, to brzydko zapluję się własnym jadem,
zaślepiony zdrową wścieklizną, nic już z gwiazd wyczytać nie
zdołam. Uciekłem więc w deliberacje o poezji, żółć przeżuwając
w skrytości…
Zanim wyłożę wysokie sufity na stół, muszę poruszyć jedną przyziemną sprawę. Otóż z całego jaszczurczego serca nie
znoszę, gdy najróżniejsze poetyckie duchy sarkają z kupą pod
nosem – oczywiście kał ów jest czysty, bo metaforyczny – że
nieoświecony lud nie czyta już poezji, zwłaszcza ich własnego
pióra. Psioczą, że prowadzi on iście bydlęcy żywot, rozpięty
między galerią handlową, telewizją śniadaniową i plotkarskimi
portalami. Co gorsza, pomimo organizowania licznych wieczorków i spotkań poetyckich, plebs wydaje się całkowicie obojętny
wobec kolejnych tomików i ogromu twórczych mąk, które za
nimi stoją. W narzekaniach tych bez trudu można dosłyszeć
echa pomickiewiczowskich mokrych snów o trafianiu pod strzechy... Tylko czemu Wysublimowani Panowie Poeci chcą trafić
pod śmierdzący prostactwem dach tych, którymi w istocie także
pogardzają? Pogarda za pogardę – kosmiczna równowaga? Nie
będę żadnym demaskatorem, gdy odpowiem, że po to właśnie,
by pławić się w świetle reflektorów telewizji śniadaniowych, forsie, wódzie i genitalnym śluzie… I ja to szanuję. Wszakże nieobce mi są podobne motywacje. Można by nawet rzec, że stanowią one niezbywalny atrybut człowieczeństwa. Kontynuując,
Żółć, poezja i żuk gnojak
AUTOPORTRET
f e l i e t o n
horyzont zdarzeń
nie znoszę założenia Osobników Rzekomo Bardziej Czujących,
że dopiero/jedynie czytanie poezji cywilizuje konsumpcyjnego
małpoluda. Na marginesie dodam, że w moim odczuciu poezja
jest zbytkiem, który w sposób istotny nie oświeca i nie naprawia ludzi. Chociaż nie twierdzę też, że nie może tego czynić,
podobnie jak np. film „Godzilla kontra Hedora”. Niestety, bywając tu i ówdzie, rozmawiając z tym i tamtym, słysząc to i owo,
oraz sporadycznie czytając co nieco, coraz częściej odnoszę
wrażenie, że Szanowni Panowie Poeci sprowadzają poezję do
bełkotu, który przerzuca wszelką odpowiedzialność z twórcy na
odbiorcę. Podobnie rzecz się miewa ze sztuką w ogóle… Mógłbym tu powtórzyć za Kazikiem Staszewski – „wszyscy artyści to
prostytutki”. Z kolei powstałe z trawestacji słów Syna Stanisława, pytanie – czy wszystkie prostytutki to artystki? – pozostawię osobnikom, którzy lepiej zgłębili ową tematykę. Nie
można znać się na wszystkim, a czasem wręcz nie należy.
Doprawdy niemożebnie wkurwia mnie narzucanie jakichkolwiek kanonów i powinności w imię rzekomego ukulturalnienia
mas ciemnych i bezrozumnych. Podobnie gotują mi krew akcje
w sposób paternalistyczny i arbitralny promujące czytelnictwo.
I gdy słyszę głosy, jak to źle, że dzisiejsza młodzież nie czyta
książek – „młodnieję” i ja. Pomińmy tu kwestię ewentualnego
nieświadomego sprzeciwu wobec matki – bibliotekarki…
W związku z powyższym słabnie grawitacja poezji, literatury pięknej, humanizmu (właściwie miałkiego homocentryzmu), czy kultury, która w nieskończoność przeżuwa własne
przeżute już odchody, niczym groteskowa krzyżówka krowy
i zająca. Wypadam z tej orbity i lecę w pęczniejącą otchłań
wszechświata. Szukam w nim sufitów wysokich, z pełną świadomością, że bezpośredni kontakt koniec końców kończy się
końcem. Czując we włosach powiew wszechobecnej śmierci,
tym bardziej podziwiam rozmaitość znanych form i sposobów
życia, jeszcze bardziej pragnę je poznać. I w tym znajduję
nową poezję i realne metafory. Bo czy skarabeusz z syzyfowym zacięciem toczący upragnioną kulę gnoju w noc ciemną
i złą, a mając za nieomylny swój drogowskaz odległy blask
galaktyki, nie jest w istocie toczącą się poezją najwyższej
próby? „Jestem kałem i kosmosem” – mówi nam bez słów.
I ma rację. Czyż skamieniałe przed 47 milionami podczas seksualnych uniesień żółwie z Messel nie są symbolem jedynej
wiecznej miłości? Czy w skamielinie tej nie łączą się dwie odwieczne dziwki poezji: miłość i śmierć? A czy homary i małże, które na wzór i podobieństwo tolkienowskich elfów nigdy się nie starzeją, nie są ziszczeniem dziecięcego marzenia
o nieśmiertelności? To zaledwie wycinki, z jednej tylko planety.
Z kolei w poetykę astrofizyki zagłębiać się tu nie zamierzam,
nie tylko ze względu ograniczeń niniejszego tekstu, ale też
z podobnych powodów, dla których nie jestem w stanie
stwierdzić, czy wszystkie prostytutki to artystki. Zaś ostatnie
doniesienia naukowe, że czarna dziura ma włosy, to akurat
proza życia…
Drażni mnie jeszcze – żółć wstrzymana w jednym miejscu,
musi wybić w innym – typowa dla artystów wrogość do nauki,
wynikająca, zdaje się, z braku zrozumienia… Paradoks to, czy
kosmiczna równowaga? Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam:
szanować rozumiejąc to nie sztuka. Chociaż dobre i tyle.
73
f e l i e t o n
bełkot miasta
Józef Mamut
a przez stres, dzięki Bogu, stałem się impotentem. Gdybym
do tego miał dzieci, nie miałbym czasu ani dla siebie, ani dla
nich. Dzięki temu mogę wydać moją mamonę, by dopingować
pachołków tej bogatej świni. Ostatnio jednak nawet to traci
sens. Pojechałem za rzekę i siódmą górę, a świni nie chciało
się nawet wyjść z obory, więc poważnie się zastanawiam nad
przyszłością mojej egzystencji. Czy naprawdę nie stać mnie
na więcej? Przecież mam tak wielki dar przekonywania, że
wystarczy jeden telefon, żeby wyjaśnić na czym polega duch
sportu, rywalizacji i szacunek dla kibica, zwanego czasami
człowiekiem. Gdy to się nie uda, mogę przecież skonstruować
wehikuł czasu, cofnąć się 30 lat i dokonać aborcji samego siebie, kiedy to jeszcze było legalne. Teraz jednak musiałbym
się i tak urodzić, nawet gdybym miał być puszkiem Pandory
i rogami zabić matkę przy porodzie. W perspektywie reinkarnacji nie jest to zbyt bezpieczne.
BEATA LUDWIN
T
o właśnie jest zaprzeczenie elektryzmu; cztery
razy naprawiać uszkodzony sprzęt, nie potrafić
nawet sprawdzić czy prąd w ogóle płynie, a do
tego nazywać siebie fachowcem elektromonteroserwisantem?
Wszystko mnie irytuje, gdy robię coś bez sensu przez jakiegoś pustostana. Dobrze, że do końca nie wierzę już w to, co
widzę. Nie tylko przez ostre zawieszki i zakłócenia obrazu, ale
ostatnio także dlatego, że w moim polu widzenia zaczął pojawiać się biały strzałkowaty kursor, taki jakby od myszki, tylko
że jej ogon wgryza się w moją szyszynkę jak jakaś wstrętna wojskowa ameba. Znika jedynie regularnie, gdy oglądam
coroczne wybory miss judeo-pastafarianizmu. Mam nadzieje, że nie zdelegalizują tej wspaniałej imprezy tylko dlatego,
że przyłapali jakiegoś misjonarza z czwartego wszechświata
na molestowaniu muzganów. W zasadzie ani za rękę, ani za
innego członka nikt go nie złapał, ale spaghetti było zdecydowanie zbyt słone, a w więziennym menu nie było wyboru
dań dla muzganów (z muzgańskich istot pozbawionych żywcem mózgu). Odkąd zamknęli Milk Roada będzie z tym ciężko
w całej Gdybylandii.
Wybierać lubimy przecież bardzo, a zwłaszcza, gdy nam się
coś nie podoba. Wtedy wybieramy oczywiście coś, do czego
z początku ciężko się przyznać, a po kilku latach już zupełnie
nie wypada. Pamięć jest tutaj wielce łaskawa swoją wybiórczą dziurawością. Nie kieruje się przy tym żadną logiką, skoro
cyborgi, które ćwierć wieku temu z taką pompą wymieniliśmy
na nowsze modele, znowu dopuściliśmy do koryta, by mogły
wydawać te kwity na ruskoński gaz. Oczywiście w imię wspólnecznego dobra i bez żadnych emocji robi to Cyborg Minister
Sekretator Naczelny i dryfuje wciąż po wątłych falach eternitu.
Jak on to robi? To proste i genialne. Co mniej więcej miesiąc
– dwa proponuje coś tak nieprawdopodobnie beznadziejnego,
że szok i bezproduktywna dyskusja zajmują czas przeszkadzających, potrzebny coraz większej liczbie cyborgów na ogarnięcie przyrastającej z każdym dniem biurokracji. No, gdzieś jest
na pewno gorzej, tylko jeszcze tam nie byłem.
Troszkę jedynie zdołował mnie obraz Brazylów, zbierających odpady na wysypisku śmieci, ubranych w te śmieci
i jedzących te odpady. Najsmutniejszy natomiast był fakt,
że w tej syfiastej pracy zarabiają więcej niż ja tutaj w Gdybylandii. Osiemset Neuro! Nawet gdybym jednej trzeciej
swojej pensji nie oddawał tym złodziejom z Zakładu Ujebania Społecznego, i tak zarabialiby więcej. Mnie zachciało się
studiować, to trzeba kombinować. Dobrze, że przynajmniej
nie pracuję na uniwersytecie i mam wolne weekendy,
ILUSTR.
74
�����������
�����������������
�����������������������
��������
�����������������������
������������������
�����������������������
�������������������
�������������������������������������������������
���������������������������
�����������������
�����
�����
������������
��������������������������������������������������
�������������������������������������������������
�����
����������
���������������������������������������������������
��������������������������������������������
���������������������������������������������
�����������������������������������������������������
����������������������������������������
���������������������������
�����
����������
�����������������������
�������������������������������������
����������������������������������������
�������������������������������������������������������
�����
����������
���������������������������������������������������
�������������������������������������
�������������������������������������
������������������������
�����
����������
���������������������������������
��������������������������������������
��������������������������������������������������
��������������������������������������������������������
������������������������������
�����
����������
��������������������
������������������������������������������
��������������������������������������������������������������
���������������������������
������������������
�������������
���������������������������������
������������������������������������
��������������������������������������
������������������������
�����
����������
�����������������������������������
�����������������������������������������������������
����������������������������������������������������������������������
���������������������������
�����
����������
���������
����������
���������������������������������������������
����������������������������������������������
����������������������������������������
���������������������������
�����
����������
��������������������������������
�����������������������������
���������������������������������������������
�����������������������������������������������������
��������������������������������������
������������������������
�����
����������
������������������������������������
������������������������������������
�����������������������������������������������������������
����������������������������������������������������������
�����������������������������������������������������
���������������������������������������������
������������������������
�����
����������
���������
�����������������������������������������
���������������������������������������������������������������������
�������������������������������������������������������
�����
����������
����������������������������
���������������������������������������������
�����������������������������������������������������
��������������������������������������
������������������������
�����
����������
����������������������������������������
�����������������������������������������
��������������������������������������
������������������������
�����
����������
���������������������
�����������������������������������������������������������
�����������������������������������
�����������������������������
�������������
�����
����������
�����
���������
������������
�������������������������������������
����������������������������������������������������������������
�����������������������������������
�����
����������
�����
���������
������������
��������������������������������������������������������
��������������������������������������������������
��������������������������������������
������������������������
����������������������������������������������������������������
������������������������������������
����������
����������������������������������������
�������������������������������������������
��������������������������
����������������������
�
�����������������������������������������������������������������������
��������� ������������������������������������������������� �����
����
����������
���������������
�����
���������
���������
�������������������������
�����������������������������
�������������
����������������
�������������
������������������������������
��������������������
�������������
����������
��������������������������
������������������������������������
�����������������������������������������������������
��������������������������������������
������������������������
��������������������������������������������
�����������������������������������������
������������������������������������������������������
����������������������������������������������
���������������������������������������
�������������������������������������������������
������������������������������������������������������������
�������������������������������
���������������������������������������������������������������������
�����������������
�����������������������������������������
����������������������������������������������������������
��������
������������������������������������������������������������
���������������������������������������������������
��������������������������������������������������������������
����������������������������������������������������������������
�����
����������
�����������������
��������������������������������������������������������������
������������������������������������
�����������������������������������������������������
�������������������������������������������
������������������������
�����
����������
������������������������������������������������
�������������
�����
����������
����������������������������
������������������������������������������������������
����������������������������������������
�������������������������
�����
����������
����������������������������
������������������������������������������������
��������������������������������������
������������������������
�����
����������
��������������������������������������
���������������������������������������
��������
���������������������������������������������������������������������
������������������������������������������������������������������
��������������������������������������������
76
o b i e k t
p o ż ą d a n i a
JESIENIĄ ZRÓB SOBIE DESIGN
o b i e k t
P
rzyjęło się powszechnie, że to wiosna sprzyja remontom i zmianom, ale przecież dopiero jesień jest w stanie przytrzymać nas w cieple domu. Naturalnie wydłuża się czas, który spędzamy w kwadratach pomieszczeń, wraz
z długością dnia zmienia się światło w naszych domach. Warto jesienią przyjrzeć się na nowo własnej przestrzeni i zamiast tęsknić
za minionym latem pobawić się w design po swojemu.
Design jest dziś słowem bardzo modnym, co nadaje mu nieco
rozdęte znaczenie. Ale po polsku design to przecież projektowanie, a więc wymyślenie i wykonanie przedmiotu służącego jakiemuś celowi. Tymczasem nader często wszystko w temacie designu
uważane jest za ekskluzywne i wyrafinowane, a przede wszystkim
niedościgłe cenowo. Jak bardzo w designie liczy się wysublimowanie i doskonałość projektu, pokazało już wielu osławionych projektantów; lista ich nazwisk mogłaby stanowić wiele kolejnych stron
tego tekstu. Ale nie oszukujmy się – niewielu ludzi stać na kupno
przedmiotów sygnowanych głośnymi markami, większość pozostaje na zawsze w sferze obiektów pożądania.
To, co chcę zaproponować w tym numerze „Menażerii”, to stosunkowo niedawny, ale nie całkiem nowy trend. Mowa tu o designie pod hasłem zrób-to-sam, w którym liczy się pomysłowość,
zabawa i odważna próba, która daje często zaskakujące i ciekawe
wyniki. Jak wspaniałe przedmioty można wykonać samodzielnie
można zobaczyć na portalach w całości zorientowanych na rękodzieło, takich jak http://pakamera.pl lub http://etsy.com, które
rozwijają się w niepohamowanym tempie. Według mnie projekty,
jakie można tam znaleźć, są coraz bardziej pomysłowe, a także
coraz atrakcyjniejsze. Wysłużony już klasyczny decoupage, szczególnie w temacie rustykalnym, odchodzi zdecydowanie w cień. Głośno za to obwieszczają swoją obecność wiecznie klasyczne drewno,
artystyczne szkło i metal, a także – co fantastyczne – materiały
z odzysku, czyli coś, do czego każdy z nas ma nieograniczony dostęp. Szczególnie ten ostatni trend nabiera ostatnio niesamowitego pędu. Po czasach niedościgłych ideałów nadchodzi znów złoty
wiek kreatywnej niedoskonałości, cennej unikatowości. W pewnym
sensie jest to trend dla człowieka naturalny, rękodzieło istnieje od
niepamiętnych czasów, zepchnięte na długo do Cepelii lub w inne
folkowe rejony – wraca teraz ze zdwojoną siłą, jest w dobrym tonie, jest modne i tak gorące, że aż parzy.
Festiwale i targi designu coraz częściej zostawiają miejsce na
impulsywne projektowanie tu i teraz. Doskonałą wytyczną dla
samodzielnego designu są coroczne, zbliżające się PRZETWORY
http://www.przetworydesign.com, czyli impreza angażująca młodych projektantów do budowy projektów dosłownie z niczego:
starych opon, kaset wideo albo plastikowych kubeczków. Bywa,
że przedmioty powstałe na tych ćwiczeniach są nie tylko formalnie ciekawe, ale przy tym funkcjonalne i bardzo efektowne. Całe
morze inspiracji można znaleźć na portalu http://superuse.org,
który w całości polega na przerabianiu przedmiotów i materiałów na inne praktyczne lub estetyczne cele. Centra Sztuki Współczesnej w kraju i za granicą coraz częściej włączają akcję „zrób
sobie design” w zajęcia dla dzieci i młodzieży. Unikalny system
mebli z płyty OSB zaprojektowany przez Tomka Rygalika dla
pierwszego wystroju Pokoju z Kuchnią w toruńskim CSW, również
jest reprezentantem projektowania świetnych form, ale niekosztownego, swojskiego, a co najważniejsze – nie zadętego pod żadnym względem.
Festiwal designu w Łodzi, w którym udało mi się ostatnio uczestniczyć, zrobił na mnie wielkie wrażenie, głównie poprzez atmosferę
dowolnej kreacji, jaka wszędzie panowała. Stara fabryka, w której
p o ż ą d a n i a
odbywały się wystawy, pozostała stara, ale zyskała nową jakość:
tynk ze ścian schodził malowniczymi płatami pomiędzy designerskimi lampami, a przestrzeń czytelni wypełniona prostymi siedziskami z palet transportowych i poduszek sąsiadowała swobodnie
z kafejką pełną kosztownych nowoczesnych krzeseł. Wejścia do
sal wykładowych, standów firmowych czy sklepików zastępowały
złote koce termiczne, a eksponaty prezentowane były na stolikach
z drewnianych szpul od kabli. Efekt takich połączeń – murowany!
W samych prezentowanych projektach zrób-to-sam widać jak na
dłoni. Nie tylko odlegle – jak sztuka origami w ikonicznym już krześle Diago grupy Tabanda, ale też bezpośrednio, chociażby w nowych książkach i zabawkach dla dzieci. Bardzo mnie to ucieszyło,
bo takie zabawki wspominam z dzieciństwa. Z impetem wracają do
dzieci projekty z kartonu i papieru, samodzielnie składane teatrzyki, zoo, fabryki czy miasteczka. Podobnie jak w Łodzi, dzieje się
w innych miejscach, Warsaw Design Week również odzwierciedlił
ten gorący trend; już sam stół, przy którym siadali na wykładach
zaproszeni goście, zrobiony był ze stert magazynów w roli nóg,
połączonych swobodnie położonym szklanym blatem.
W designie XXI wieku można sobie wyśnić właściwie wszystko, technologiczne możliwości w nieskończoność będą przesuwać
granice pomysłowości ludzkiej, powstawać będą przedmioty coraz
bardziej niedościgłe, coraz wspanialsze, niemalże nierealne. Warto jednak pamiętać, że dla nie-designerów, dla nas, projektowanie nie musi oznaczać wyłącznie konsumpcji i pragnień. Mimo że
nie można domowym sposobem ciąć laserowo stali czy drukować
3D, designem można i warto się bawić w swojej własnej skali,
samodzielnie nadając kształt własnemu otoczeniu. Zasady zabawy są proste: spójrz wokół siebie i podejmij wyzwanie.
Znajdź przeznaczenie dla niepotrzebnego, wykorzystaj wszystko, co możesz i zamiast wzdychać do magazynów wnętrzarskich
i cudzych mieszkań – zrób sobie sam to, czego ci brakuje lub
przetwórz to, czego nie lubisz – przy okazji powstanie być może
warty uwagi unikat. Drewniana skrzynka może stać się designerskim legowiskiem dla twojego psa, tucker i skrawek fajnego
materiału tchną nowe życie w twoje stare krzesło, z taniej plastikowej rurki zbudujesz wielką zapętloną lampę, a z wyżebranego
gdzieś plastra drzewa powstanie nie byle jaki stolik. Znaleziona
ręka manekina obróci się w modny wieszak, ciekawy kawałek gałęzi i kolorowe linki – to przecież może być rzeźba, kryształowy
klosz starego żyrandola zadziała jako świecznik, ze świecznika
z kolei można zrobić pojemnik na ołówki, a z europalet i szkła
będziesz mieć ławę jak nikt inny. Działaj! Nie bój się designu! Weź
sprawy w swoje ręce i tej jesieni sam rób sobie design, bo warto walczyć o wyjątkowy, osobisty rys własnej przestrzeni. Mam
nadzieję, że migawki z Łodzi i z kilku projektów zrealizowanych
w moim własnym domu zainspiruje was do próby. Nic kupionego
w sklepie, nawet najlepszym, tego nie zastąpi.
KAROLINA WIŚNIEWSKA
77
78
w u n d e r k a m m e r
Edycja wiedeńska – fotoreportaż
Zdjęcia wykonane latem 2013 we Wiedniu podczas
pobytu w studios das weisse haus.
http://studiosdwh.wordpress.com
Z PŁYTOTEKI HIPNOTYZERA
Artysta: Nam June Paik [US]
Praca: „Klavier Intégral” (1958/63)
MUMOK – Museum Moderner Kunst Stiftung Ludwig Wien
TONSPUR 59, MuseumsQuartier, pasaż między przejściem
7 i 8, Wien
Artysta: Magda Stawarska-Beavan [PL/GB]
Praca: „Kraków to Venice in 12 hours” (2013)
8-kanałowa instalacja dźwiękowa, 7-częściowy plakat oraz zegar
Długość: 720 min
Głosy: Aneta Bendakova, Jozef Cseres, Roberto De Gregori, Aneta
Krzemień, Julia Neubauer, Tao G. Vrhovec Sambolec
Nagrania dźwiękowe: Magda Stwarska-Beavan
Artyści: Cerith Wyn Evans [UK] & Florian Hecker [DE]
Praca: „No night No day” (2009)
Abstrakt Opera for 53rd International Art. Exhibition La Biennale
di Venezia
Fare Mondi/ Making Worlds
Curator: Daniel Birnbaum
Thyssen-Bornemisza Art Contemporary, Scherzergasse 1A Wien
Bardzo bogate zbiory prac dźwiękowych: http://www.tba21.org
w u n d e r k a m m e r
BRZYDKA POCZTÓWECZKA
Wiener Prater
79
80
w u n d e r k a m m e r
SZEMRANY TALERZYK
Cafe Griensteidl (od 1847 r.), Michaelerplatz 2, Wien
Cafe Museum (od 1899 r.), Operngasse 7, Wien
Der Naschmarkt, Wien
Cafe Ritter, Mariahilfer Straße 73, Wien
Cafe Sperl (od 1880 r.), Gumpendorferstraße 11, Wien
w u n d e r k a m m e r
Z SZUFLADY HOARDERA
Sobota na Flohmärkte (Pchli Targ), Naschmarkt, Wien
81
82
t w o r y
Pracownia NADO, u góry - kubki i filiżanki, Natalia Gruszecka, porcelana
t w o r y
NADO
NADO to warsztat i autorska galeria ceramiki. Porcelana
handmade i oryginalne wzornictwo. Poobserwujesz tu projektantki przy pracy i dowiesz się wszystkiego o porcelanie.
Możesz też spróbować własnych sił i zapisać się na warsztaty. W galerii znajdziesz autorską ceramikę dla domu i oryginalne prezenty na szczególne okazje – ręcznie wykonane
broszki, kubki, filiżanki, wazony.
Projektantki:
Barbara Śniegula
Kina Gorska
Natalia Gruszecka
www.nado.wroclaw.pl
„NADO – nazwa galerii jaką przyjęłyśmy w kontekście siedziby na NADOdrzu,
według obranej przez nas idei street marketingu, ma przyczynić się do zmiany identyfikacji dzielnicy i wspomóc jej
postrzeganie jako siedziby wrocławskich artystów i rzemieślników.
Nasz projekt jest odpowiedzią na założenia programu rewitalizacji, w którym przewidziano utworzenie „strefy zakupów
niecodziennych” oraz zakładów rzemieślniczych. Otwarte
zaplecze warsztatowe każdemu klientowi daje możliwość
zobaczenia jak powstają wyroby dostępne w naszej galerii.
NADO jest wyjątkową okazją, by zgodnie z tradycją „nadodrzańskich szlaków wyrobów niecodziennych” te niezwykłe
wyroby mogły dotrzeć do indywidualnego odbiorcy i poszerzyć jego wiedzę o ceramice.”
83
84
t w o r y
Barbara Śniegula. Posy(p) Popoi(eprz). Zestaw na sól i pieprz. Porcelana, wys. 14 cm
t w o r y
85
86
t w o r y
Barbara Śniegula. Posy(p) Popoi(eprz). Zestaw na sól i pieprz. Porcelana, wys. 14 cm
t w o r y
Barbara Śniegula, cukiernica z czarką, porcelana
87
88
t w o r y
Barbara Śniegula, Miska, wypał raku, szamot
t w o r y
Barbara Śniegula, Patera, wypał raku, szamot
89
90
t w o r y
Kina Gorska, kubek do yerba mate, porcelana
t w o r y
Kina Gorska, Dwustronne kieliszki, porcelana
91
92
t w o r y
Kina Gorska, Zig Zag - Wazony, porcelana
t w o r y
Kina Gorska, Kubek do kawy i herbaty, porcelana
93
94
t w o r y
Kina Gorska, Kubek, porcelana dekorowana złotem
t w o r y
Kina Gorska, Kubek i miseczki, porcelana dekorowana złotem
95
96
t w o r y
Kina Gorska, Kubek z kolcami, porcelana
t w o r y
Kina Gorska, Kubek, porcelana
97
98
t w o r y
Natalia Gruszecka, kubki, (u dołu - dekorowane złotem)
t w o r y
Natalia Gruszecka, filiżanki, porcelana (u góry - dekorowana złotem)
99
100
t w o r y
Natalia Gruszecka, kubki, porcelana
t w o r y
Pracownia NADO, na pierszym planie - Natalia Gruszecka, wazony, porcelana
101
102
p o d
o k ł a d k ą
ILUSTR.
Z
a każdym razem, kiedy wracam do domu
z Międzynarodowego Festiwalu Komiksu
i Gier, ogarnia mnie smutek. Przez
najbliższe pół roku nie odbędzie się żadna komiksowa impreza. Za chwil parę będziemy taplać się
w błocie, a w najlepszym przypadku śnieg zasypie
polską rzeczywistość, tylko po to, byśmy po jakimś
czasie znów mogli brodzić w błocie. Zawsze można
sięgnąć po dobry komiks, by spokojnie przeczekać
nadchodzący czas. Jednak i tu można napotkać
pewne niebezpieczeństwa. Zarówno lektura „Psychopoland” (Chmiel, Piotr Białczak) jak i „Noir” (Łukasz Bogdaniec, Wojciech Stefaniec) może sprawić, że
zagłębiając się w historie głównych bohaterów owych
komiksów, zapragniemy wyjść na zewnątrz, ubrudzić
sobie buty i nogawki. To lepsze niż brudzenie sobie rąk,
przedstawiony w nich świat nie napawa bowiem nawet
krztą optymizmu.
Idźmy dalej. Sięgnijmy po coś o wiele weselszego. „Vincent i Van Gogh” Gradimira Smudje zadowoli
ANNA KRZTOŃ
najwybredniejszego czytelnika i choć historia holenderskiego malarza nie należy do najpozytywniejszych,
to jego kreacja, ujęta w niesamowitym dziele
serbskiego artysty, z pewnością dostarczy rozrywki na najwyższym poziomie. Mamy nadzieję,
że i ten numer sprawi Wam trochę radości.
W końcu kto nie lubi piratów i zombie? Nawet jeżeli jedni i drudzy nie prezentują się w dzisiejszych
czasach tak jak za czasów naszej młodości,
to zawsze możemy zasiąść w fotelu i sięgnąć
po jakiś podniszczony, pożółkły zeszycik
z kolorowymi obrazkami wypchanymi po
brzegi superbohaterami.
Zombie, piraci,
nostalgia
PS Dziewiętnastego i dwudziestego października w
Nysie nieoczekiwanie nastąpił epilog tegorocznych komiksowych festiwali, co niezmiernie cieszy.
p o d
o k ł a d k ą
103
104
p o d
o k ł a d k ą
p o d
o k ł a d k ą
Zacny miecz, rycerzu,
czyli komiksowa odsłona
Toruńskiego Festiwalu
Fantastyki i Gier – Copernicon
P
ierwsze wrażenie jest najważniejsze. To, jakie
wywołał we mnie w piątkowe popołudnie Copernicon, nie było najlepsze. Kilka stolików na
wysokim parterze w budynku Collegium Maius, za nimi obsługa, obok Gżdacz (wolontariusz) sprawdzający, czy na teren festiwalu nie wchodzą goście bez odblaskowej opaski.
Niby wszystko jak należy. Jednak, obsługa mało zorientowana, Gżdacz, który widzi leżące śmieci (plakaty i ulotki),
zamiast je podnieść, niedyskretnie przesuwa je swoją nogą
pod najbliższą kolumnę. Pod ścianą leży pusta (chyba) puszka po piwie. W budynku jest duszno i śmierdzi. Jednym słowem: burdel. Podobno Copernicon w zeszłym roku został
uznany za najlepszy festiwal fantastyczny. Nie wiem, jak
to możliwe. Jako że uczestniczyłem, z małym wyjątkiem,
tylko w panelach komiksowych, toteż nie mam zamiaru oceniać festiwalu.
Zabójczy żart z konkursem
i wystawą w tle
W piątek odbył się punkt programu, który mnie
najbardziej interesował – „»The Amazing Spider-Man« (ko-
miks) – Ciekawostki, Miłostki, Szafa oraz inne”. Niestety
panel zaczynał się dopiero o 22.00 i miał trwać 170 minut.
O tej godzinie jestem już śpiącym trupem, więc z przykrością musiałem sobie odpuścić. Następny dzień oferował kilka ciekawych paneli. O 13.00 Michał Siromski poprowadził
spotkanie dotyczące komiksu „Zabójczy żart” autorstwa
Alana Moore’a i Briana Bollanda. „Czy Joker miał rację?
Odczytanie komiksu »Batman – Zabójczy Żart«” wyraźnie
zainteresowało publiczność, która żywo dyskutowała z prowadzącym. Czy największy wróg Batmana miał rację? Nie
wiem, ponieważ w połowie prezentacji Michała Siromskiego udałem się na konkurs „Co wiesz o polskim komiksie?
Od Tytusa do Jeża Jerzego...” przygotowany przez Macieja
Neumanna. Pięć – tyle osób wzięło udział w zabawie. Zdobywcy podium dostali coperniconową walutę, którą mogli wymienić na gadżety w festiwalowym sklepiku. Pytania
nie były najtrudniejsze, choć kilka z 53 sprawiło uczestnikom trudności. O piętnastej odbyły się warsztaty rysunku
i ilustracji prowadzone przez twórców komiksowej serii
„Biocosmosis” – Nikodema Cabałę i Edwina Wolińskiego,
w których udział wzięło ponad dwadzieścia osób. Jako że za
grosz nie mam talentu plastycznego, postanowiłem w tym
czasie zwiedzić wystawę „Fantastyka w komiksie. Komiks
w fantastyce”, którą opracował Wojciech Łowicki. Na wysta
105
106
p o d
o k ł a d k ą
wie znalazły się przedrukowane plansze Moebiusa, Druilleta, Rosińskiego, Corbena, Polcha i wielu innych artystów.
Znalazło się też miejsce na kilka okładek amerykańskich
komiksów superbohaterskich. Oczywiście nie mogło zabraknąć Conana. Wystawa, choć nieco chaotyczna, to ciekawa. Niestety w ciasnych korytarzach Collegium Maius nie
prezentowała się zbyt przystępnie. Skoro to Copernicon,
to nie mogło zabraknąć wystawy poświęconej Kopernikowi
w komiksie (pisaliśmy o niej w numerze kwietniowym).
Oni to mają web
Najwięcej publiczności zebrały dwa panele poświęcone komiksowi internetowemu. Najpierw w wypchanej po
brzegi sali prowadzący Apoc i Xenya zaserwowali publiczności przegląd najciekawszych webkomiksów. Godzina spędzona na tej prelekcji była niezwykle pouczająca. Ludzie
w naszym kraju czytają komiksy, komiksy internetowe rzecz
jasna. Prezentowane prace były dobrze znane, ponadto co
rusz ktoś z publiczności „rzucał” jakimś tytułem. Co ciekawe, jakość wizualna prac nie wydaje się najważniejsza.
Prowadzący nie raz, nie dwa powtórzyli, przy okazji prezentowania komiksów graficznie rozbudowanych, że im by
się nie chciało tyle czasu poświęcać na tak dopracowane rysunki. Najważniejsza jest puenta, którą nierzadko rozumieją wyłącznie sami internetowi komiksiarze. Kilka niechlujnie wygenerowanych kresek wystarczy, aby ją przekazać.
Prelegenci nie mieli za wiele ciekawego do powiedzenia
o wybranych komiksach. Wykład opierał się na zaprezentowaniu dwóch komiksów z danej strony/blogu i omówieniu
jego tematyki. Nie wiem, czy żyję w innej epoce, ale prawie żadna prezentowana praca mnie do siebie nie przekonała. Po zakończeniu panelu publiczność przeniosła się do
sali obok na panel dyskusyjny „Webkomiks – czy to koniec
tradycyjnego komiksu?”. Organizatorzy dali wielką plamę. Zabrakło moderatora prowadzącego dyskusję. Zamiast
niego wstawiono jakąś osobę awaryjną z wielką tremą,
ale ogólnie chłopak wyszedł z testu na tarczy. Brak mikrofonów, choćby jednego, znacząco doskwierał w odbiorze
dyskusji w dużej sali numer IX, w której udział wzięli: Tadeusz
Raczkiewicz („Tajfun”, „Zawisza Czarny”), Ilona Myszkowska
(webkomiks – „Kobieta-ślimak”), Daniel Lelek (webkomiks –
„Człowiek-Skurwiel”) i Jacek Seweryn Podgórski (menażeria.
eu). Wszyscy goście zgodnie i szybko doszli do wniosku, że
komiks internetowy nie zagraża tradycyjnemu. „Nie wywarza
się otwartych drzwi”. Przypadkowy moderator dwoił się i troił,
wymyślając kolejne pytania, dzięki czemu publiczność mogła
wysłuchać wspominek z czasów Relaxu (Polski magazyn komiksowy wydawany w latach 1976-1981) i dowiedzieć się,
dlaczego komiks internetowy jest tak wulgarny.
Kosmos, kosmos, kosmos
Na spotkanie z twórcami serii „Biocosmosis” nie przybył prawie nikt, więc panel przerodził się w luźną rozmowę
o wszystkim i o niczym, zresztą bardzo sympatyczną.
W międzyczasie pojawiła się ekipa blogu „Na Plasterki”, która swoje wystąpienie miała zaplanowane na niedzielę. Jak
przystało na zawodowców, sprawdzili sprzęt (wszystko ok)
i przyłączyli się do rozmowy. Godzinka szybko zleciała
i każdy udał się w swoją drogę. Blok komiksowy tego dnia
jeszcze się nie kończył. O 22.00 odbył się panel „Polski
komiks fantastyczny na tle światowego”. Niestety moja
absencja na nim była spowodowana ogromną sennością.
Niedziela zaczęła się od prelekcji przygotowanej przez
wspomnianą już ekipę blogu „Na Plasterki” – „Jak Kajtek
i Koko zostali rycerzami Jedi”. Kapral i Łamignat przygotowali absolutnie fantastyczną prezentację. Śmiało mogę
napisać, że to najlepszy panel o tematyce komiksowej,
w jakim brałem udział. Wartka akcja, ciekawy scenariusz,
świetne efekty specjalne i pasja, pasja, pasja. Do wglądu
materiały prasowe („Wieczór Wybrzeża”), cztery takie same,
a jednak różne, wydania „Kajtka i Koka w kosmosie”
(1974). Każdy z uczestników dostał specjalnie przygotowaną erratę do trzeciego egmontowskiego wydania „Kajtka
i Koka w kosmosie”. No właśnie – każdy, czyli prawie nikt.
Niedziela zazwyczaj festiwalowo jest dniem martwym, nie
inaczej było podczas Coperniconu. 10 rano to być może
za wczesna godzina na walkę z kacem. Poza tym na
festiwalu pojawiało się przede wszystkim pokolenie,
dla którego Kajtek i Koko to prawdopodobnie nic nieznaczące imiona anonimowych bohaterów, i choć w tytule wystąpienia pojawili się Rycerze Jedi (którzy są rozpoznawalni),
to i tak zainteresowanie było znikome. Z czasem przybyła ekipa „Biocosmosis”, a potem jeszcze kilka osób.
Tak więc dziesiątka osobników miała szczęście wysłuchać
znakomitej prezentacji, a reszta niech żałuje. Ostatnim punktem na mapie komiksowych spotkań był panel dyskusyjny
z twórcami „Biocosmosis”. I tu, niestety, również wystąpił brak zainteresowania. Szkoda, ponieważ Edwin Woliński
przedstawił i objaśnił w bardzo interesujący sposób sprawy związane z technikaliami występującymi w komiksowej
serii Biocosmosis.
Do widzenia za rok
Mam nadzieję, że za rok organizacja Coperniconu przebiegnie dużo sprawniej. Co najważniejsze, warto zmienić
ponure budynki Collegium Minus i Collegium Maius na coś
znacznie wszechstronniejszego. Blok komiksowy, choć niewielki w porównaniu z innymi blokami tematycznymi, był
bardzo ciekawy. Wykłady Wolińskiego i Siromskiego stały
na wysokim poziomie. Mistrzowsko zaprezentowali się Kapral i Łamignat (Janusz Christa byłby dumny). Panele dotyczące komiksu internetowego uświadomiły mi, jaką siłę
i oddaną publikę ma obecnie ta forma komiksowego medium. Obraz ciekawego bloku komiksowego psują spore niedociągnięcia organizatorów i brak publiczności. Bo przecież
nikt nie lubi oglądać widowiska rozgrywającego się przy pustych trybunach.
DAWID ŚMIGIELSKI
KUBA
114
p o d
o k ł a d k ą
DWADZIEŚCIA
NAJWAŻNIEJSZYCH
KOMIKSÓW
wydanych przez TM-Semic
Dawid Śmigielski
W
ydawnictwo TM-Semic działało na polskim
rynku niewiele ponad dekadę. Przez ten czas
wydało niemal tysiąc komiksów. W jego ofercie królowali superherosi i choć edytor posiadał dość dużą
gałąź komiksów przeznaczonych dla dzieci, to został zapamiętany przede wszystkim jako wydawnictwo, które polskim czytelnikom otworzyło drzwi do światów Marvel Comics
i DC Comics.
Łukasz Kowalczuk w wydanej właśnie książce, poświęconej największemu komiksowemu wydawnictwu lat dziewięćdziesiątych w Polsce, słusznie zauważa, że bardzo trudno
jest sporządzić listę najlepszych komiksów wydanych przez
tego edytora. Jak pisze sam autor: tego typu wyliczeń pojawiło się na przestrzeni lat całkiem sporo i za każdym razem
miałem wrażenie, że czegoś w nich brakowało. Nie chodzi
tylko o kwestię gustu, ale fakt, że nie da się tak bogatej
spuścizny zawrzeć w ograniczonym rankingu. Nie sposób się
nie zgodzić z tą opinią. Jednak pokusa wyboru tych kilkudziesięciu tytułów do jakiegoś konkretnego zestawienia jest
zbyt wielka, by przejść obok niej obojętnie. Dlatego w tym
numerze prezentujemy dwadzieścia najważniejszych komiksów TM-Semic.
Co oznacza „najważniejszy”? Przede wszystkim to, że prezentował czytelnikowi coś innego, nowego. Nieważne, czy
chodziło o jakąś „poważną” historię, debiut artysty, objętość
,czy wysoką jakość edytorską. Za każdym razem było to „to
coś”. Zdaję sobie sprawę, że i ten ranking nie jest w sta-nie
zaspokoić najwybredniejszego czytelnika, bo przecież mogłoby się w nim znaleźć jeszcze kilka innych tytułów, które właśnie przychodzą mi do głowy. Być może warto będzie dopisać
ciąg dalszy tego zestawienia, tym bardziej że w przyszłym
roku wypada dwudziesta piąta rocznica debiutu TM-Semic na
naszym rynku.
p o d
o k ł a d k ą
1.
Człowiek Pająk: wróg publiczny?
THE AMAZING SPIDER-MAN 1/90
Pierwszy (do spółki z THE PUNISHER 1/90) komiks tego
wydawnictwa wydany w Polsce. Numer opierał się na przedruku THE AMAZING SPIDER-MAN ANNUAL # 5, który
stworzyły tuzy amerykańskiego komiksu – Dennis O’Neil,
Frank Miller i Klaus Janson. Nakład rozszedł się w liczbie
100 tysięcy i potrzebny był dodruk! THE AMAZING SPIDER-MAN to najdłużej ukazujący się tytuł Semica, który sięgnął 102 numerów. Wszystko zapowiadało, że seria będzie
wydawana jeszcze dłużej (strony klubowe rozpisywały się
o przyszłych losach Pajęczaka z sąsiedztwa już w 1998 roku),
ale niestety styczeń 1999 roku okazał się najsmutniejszym
miesiącem dla fanów Spider-Mana. Tego miesiąca Pająk nie
dotarł do polskich kiosków.
2.
Zabójczy Żart
BATMAN 1/91
Klasyka komiksu amerykańskiego wydana w Polsce zaledwie po trzech latach od debiutu na rynku amerykańskim.
Kolejny mocny strzał, a nawet mocniejszy pod względem
artystycznym niż pierwszy Spider-Man. Zawsze wielki Alan
Moore (scenariusz), znakomity Brian Bolland (rysunek)
i świetny John Higgins (kolor) w fenomenalnej historii, która przez niejednych jest uważana za najlepszą o Batmanie.
To był prawdziwy zabójczy żart Semica na naszym komiksowym rynku. Po ponad dwudziestu latach EGMONT wydał
Zabójczy Żart w serii MISTRZOWIE KOMIKSU. Tym razem
z nowymi kolorami stworzonymi przez Briana Bollanda (który
nienawidził oryginalnego kolorowania). Osobiście wolę podziwiać psychodeliczne barwy Higginsa.
115
116
p o d
o k ł a d k ą
3.
Odjazd
THE PUNISHER 9/91
Sam komiks mógłby przejść bez echa, a jednak jest jednym z najważniejszych. Powód jest prosty. Od tej pory strony klubowe wszystkich miesięczników przechodzą pod opiekę
Marvel Arka, który aż do upadku wydawnictwa będzie odpowiedzialny za kontakt z czytelnikami. Pod jego panowaniem
strony klubowe rozkwitają. Myśląc o TM-Semic, myślimy
o Arku mającym tysiące pseudonimów.
4.
Batman vs Predator
WYDANIE SPECJALNE 2/93
Pierwszy crossover wydany w naszym kraju. Za sterami
tej perełki zasiedli Dave Gibbons (scenariusz) i Andy Kubert
(rysunek). Batman vs Predator to jeden z tych komiksów,
przez których w czasie czytania non stop przechodzą cię
dreszcze, a każdy hałas w mieszkaniu jest obco niepokojący. Wciągająca rozgrywka w niezwykle mrocznej scenerii
Gotham City. Ten komiks byłby znakomitym filmem. Następne części, również wydane przez TM-Semic, nie dorastały do
pięt oryginałowi.
p o d
o k ł a d k ą
5.
Punisher Strefa wojny
THE PUNISHER 3/93
Ten komiks okazał się ratunkiem dla Franka Castle’a.
Spadająca popularność serii o Pogromcy sprawiła, że tytuł został przemianowany na dwumiesięcznik już w połowie 1992 roku. Rok później czytelnicy ujrzeli coś, czego
w ofercie TM-Semic nie było. Wydawnictwo zdecydowało
się wydać Strefę wojny w jednym tomie. Powiększono objętość do 128 stron i zrezygnowano z koloru. Czarno-biały
Punisher okazał się hitem. W 1995 roku, przy okazji kolejnych problemów ze sprzedażą, powrócono do tej formuły już
na stałe.
6.
Batman/Judge Dredd: Sąd nad Gotham
WYDANIE SPECJALNE 4/93
Kolejny crossover, tym razem przedstawiający zupełnie nieznaną postać ze świata komisu, jaką był wtedy dla
czytelników TM-Semic Judge Dredd (Predatora w reżyserii
Johna MacTiernana oglądał chyba każdy). Jednak nie to jest
najważniejsze. Na naszym rynku debiutuje Simon Bisley.
Człowiek, który w mgnieniu oka osiągnął u nas status komiksowego Boga. Jeszcze ważniejsze jest wydanie samego
komiksu. 68 stron na grubym kredowym papierze ze świetną jakością druku i usztywnioną okładką musiało powalić czytelnika. Niestety tak się nie stało. Najlepiej wydany
komiks Semica to komiks, który przyniósł największe zwroty. Fanom kolorowych zeszytów nie odpowiadało między
innymi to, że światło odbijało się od papieru! Tym samym
polski odział wydawnictwa pożegnał się z ekskluzywnie wydanymi komiksami.
117
118
p o d
o k ł a d k ą
7.
Torment
MEGA MARVEL 1/93
Pod koniec czwartego roku swojej działalności wydawnictwo sprawiło polskiemu czytelnikowi prawdziwą niespodziankę. Uruchomiono kwartalnik MEGA MARVEL, który miał
za zadanie przybliżyć fanom kolorowych zeszytów skrawek
potężnego uniwersum Marvel Comics. Na pierwszy ogień
poszła historia Torment popularnego Todda McFarlane’a,
w której rolę główną zagrał Spider-Man. Na łamach dwudziestu numerów zaprezentowano przygody Hulka, Ghost Ridera,
Silver Surfera, Daredevila, Logana (aka Wolverine’a), Fantastic Four, Avengers, Iron Mana, Blade’a, New Warriors, Thora,
X-Men i Kapitana Ameryki. MEGA MARVEL umożliwiał różne
eksperymenty. W 1996 roku dwa numery wykorzystano do
zaprezentowania jednej historii (Avengers: Ex Post Facto).
W tym samym roku pierwszy numer poświęcono historii X-Cutioner Song, która równolegle rozgrywała się na łamach
miesięcznika X-MEN.
8.
Lobo Ostatni Czarnian
WYDANIE SPECJALNE 2/94
Tym komiksem Simon Bisley ugruntował sobie pozycję mistrza komiksowego medium w naszym kraju. Ostatni Czarnian rozkochał w sobie fanów. Od tamtej pory Lobo
doczekał się jeszcze 16 albumów z jego przygodami, wydanych przez Semic (trzy z nich ukazały się już pod szyldem FUN MEDIA, w tym reedycja Ostatniego Czarniana).
Przemoc, humor i jeszcze więcej przemocy. Gromkie brawa, które przywitały Bisley’a podczas jego pierwszej wizyty
w Polsce (w 2011 roku), mówią same za siebie. Król.
p o d
o k ł a d k ą
9.
Plan x-terminacji
X-MEN 4/94
Dzięki Jimowi Lee czytelnicy pokochali X-Men. Dzięki X-Men czytelnicy pokochali Jima Lee. Koreański artysta debiutował w Polsce na łamach PUNISHERA, ale dopiero jego
praca nad drużyną Mutantów przyniosła mu wielką popularność. Redakcja zastanawiała się, czy nie zacząć wydawania
przygód X-Men właśnie od wersji Jima Lee. Ostatecznie zdecydowała się na inny krok. Po trzynastu numerach czytelnicy
w końcu zobaczyli nową jakość.
10.
Decyzja
GRENN LANTERN 3/94
Jakże znamienny tytuł dla ostatniego numeru Zielonej
Latarni. Tylko dziesięć zeszytów z przygodami tego bohatera ujrzało światło dzienne. Choć potem upadały inne komiksy, a w tym samym roku przestał ukazywać się CONAN,
to GRENN LANTERN udowodnił, że fani mimo słownych czy
też pisemnych deklaracji nie zawsze dopiszą. Od kilku lat
domagano się nowych tytułów. Czas pokazał, że czytelnik
może zawieść. Decyzja o zamknięciu dwumiesięcznika musiała być trudna i bolesna. Do 1997 roku nie wydano żadnej nowej regularnej serii, a do tej pory w kraju nad Wisłą pojawiły się zaledwie dwie pozycje z Green Lanternem:
Opowieść Gantheta (TM-Semic, Wydanie Specjalne 1/95)
i Dziedzictwo Green Lanterna (EGMONT, 2003).
119
120
p o d
o k ł a d k ą
11.
Aliens vs Predator
WYDANIE SPECJALNE 3/94
Jeden z nielicznych tytułów TM-Semic wydany spoza nurtu DC – Marvel. Pierwszy komiks przedstawiający pojedynek
Obcych z Predatorami, pierwszy i najlepszy (potem już żaden
nie zbliżył się klasą do tego dzieła). Jak można było przeczytać w listach od czytelników, Aliens vs Predator zmienił
światopogląd dotyczący komiksów niejednego rodzica (oczywiście na plus). To też najgrubszy tytuł TM-Semic, jaki został
wydany w ramach ich działalności (148 stron).
12.
Dusze Venoma
THE AMAZING SPIDER-MAN 8/94
Pięćdziesiąty numer tej serii jest wyjątkowy z jednego powodu. Wydawnictwo, chcąc godnie uczcić ten jubileusz, zdecydowało się umieścić na okładce hologram przedstawiający
Człowieka Pająka. Mało tego. Ukazały się dwie wersje hologramu, dzięki czemu czytelnicy otrzymali możliwość wyboru
i namiastkę kolekcjonerstwa z prawdziwego zdarzenia.
Żaden inny komiks w ofercie TM-Semic nie otrzymał podobnego zaszczytu.
p o d
o k ł a d k ą
13.
Doomsday
SUPERMAN 8/95
Epicki pojedynek na śmierć i życie stoczony między
Człowiekiem ze Stali a Doomsday’em musiał pobudzać wyobraźnię niemal każdego fana komiksu superbohaterskiego.
To jedno z najważniejszych wydarzeń w mainstreamowym
komiksie okazało się kiepsko opowiedzianą historią pozbawioną dramaturgii i polotu. Ten numer znalazł się w naszym
zestawieniu nie tylko z powodu śmierci herosa wszechczasów. Otóż można go uznać za symboliczny gwóźdź do
trumny TM-Semic, ponieważ w drugiej połowie 95 roku
i na początku 96 wszystkie miesięczniki zostały opanowane przez niekończące się sagi rozpisane na wiele numerów.
Te zamiast ekscytować szybko zaczynały nudzić. Jednak fani
Człowieka ze Stali mieli akurat najmniej powodów do zmartwień, ponieważ Rządy Supermanów okazały się dość przyzwoitą historią.
14.
Machiny
BATMAN 2/97
Jubileuszowe 75. wydanie BATMANA miało być wyjątkowe
i takie właśnie było. TM-Semic zaprezentował małe dzieło,
które swoim poziomem artystycznym odbiegało od wszystkiego, co było w tym czasie wydawane na łamach ich miesięczników oraz dwumiesięczników. Wszyscy spodziewali się
plakatu, podwójnej okładki, hologramu, a dostali Teda McKeevera i temat do wielkiej dyskusji na łamach stron klubowych.
Machiny to bez wątpienia komiks, który wywołał największą
burzę wśród czytelników. „Bazgroły” i „rysunki przedszkolaka” to tylko niektóre określenia dla twórczości McKeevera.
Machinami redakcja TM-Semic pokazała, że nie boi się eksperymentować i potrafi wprowadzić do mainstreamowej serii
komiks wysoce artystyczny.
121
122
p o d
o k ł a d k ą
15.
Mroczne Imperium
STAR WARS 1/97
Pierwszy wydany w Polsce komiks ze świata Gwiezdnych
Wojen. Znakomita miniseria autorstwa Toma Weitha została narysowana ekspresyjną kreską Cama Keneddy. Premierowy numer miał usztywnioną okładkę, niestety następne
nie mogły liczyć na takie względy. Mroczne Imperium I i II
to jedne z najlepszych wydanych na naszym rynku historii
rozgrywających się w uniwersum wykreowanym przez Georga Lucasa.
16.
Batman Black And White
WYDANIE SPECJALNE 1–2/97
Pierwsza antologia wydana przez Semic powoli zmierzającego ku upadkowi. Świadczyły o tym między innymi fatalnej jakości papier oraz druk, ale i w tym trudnym czasie
wydawnictwo potrafiło pozytywnie zaskoczyć. Komiks ukazał się bardzo szybko w stosunku do wydania oryginalnego (1996). Ted McKeever, Bruce Timm, Joe Kubert, Howard
Chaykin, Archie Goodwin, José Muñoz, Walter Simonson,
Jan Strand, Richard Corben, Kent Williams, Chuck Dixon,
Jorge Zaffino, Neil Gaiman, Simon Bisley, Klaus Janson,
Andrew Helfer, Tanino Liberatore, Matt Wagner, Bill Sienkiewicz, Dennis O’Neil, Teddy Kristiansen, Brian Bolland, Kevin
Nowlan, Garry Gianni, Brian Stelfreeze, Katsuhiro Ōtomo.
Te nazwiska mówią wszystko!
p o d
o k ł a d k ą
17.
Pytania
SPAWN 1/97
Pierwszy komiks wydawnictwa Image (które szturmem
zdobywało rynek w USA), wydany w Polsce przez TM-Semic. Jego premiera była najdłużej przesuwaną premierą
komiksową Semica. Wydawnictwo musiało podwyższyć
jakość edytorską, aby w ogóle móc wydawać ten tytuł.
Usztywniana okładka, grubszy papier, potem kredowy (tylko
przez kilka numerów) miały uczynić ze Spawna dobrze sprzedający się komiks. SPAWN Todda McFarlane’a wytrwał na
rynku 5 lat. Upadł wraz z TM-Semic. Jest to jedyny tytuł,
który doczekał się kontynuacji w ramach innego wydawnictwa (Mandragora).
18.
Przypowieść
MEGA KOMIKS 1/99
Nowy tytuł miał być następcą kwartalnika Mega Marvel.
Pierwszy numer został poświęcony Silver Surferowi. TM-Semic zyskało sposobność do zaprezentowania historii stworzonej przez gigantów przemysłu komiksowego. Stan Lee
napisał, a Jean Moebius Giraud narysował Przypowieść. Te
nazwiska to wystarczająca rekomendacja.
123
124
p o d
o k ł a d k ą
19.
Bezsilność
ULTIMATE SPIDER-MAN 1/2002
Pierwszy na naszym rynku komiks ze świata Ultimate, który miał za zadanie odświeżyć wizerunki najpopularniejszych
superbohaterów Marvela. Tytuł wydany został pod szyldem
FUN MEDIA. Wydawnictwo zmieniło formułę wydawniczą. Typowy podwójny numer (52 strony) przerodził się w dwudziestoczterostronicowy zeszycik. Na pocieszenie zastosowano
kredowy papier.
20.
Ziemia 2
NIESPODZIANKA FUN MEDIA 1/2003
To była niespodzianka! W kioskach ukazał się znakomity
album duetu Grant Morrison – Frank Quitely. Niestety był
to ostatni komiks wydany przez FUN MEDIA, które przegrało wyścig z czasem. Jakość edytorska ostatnich komiksów
i dobór tytułów pokazują, że wydawnictwo zmierzało
w dobrym kierunku. Niestety wszystkie starania nastąpiły
za późno.
p o d
o k ł a d k ą
125
00
p o d
o k ł a d k ą
anna.krzton.com
126
p o d
o k ł a d k ą
Ciężka dola pirata
Joanna Wiśniewska
Christophe Blain
„Plansze Europy”: „Pirat Izaak”
Egmont
2008
W
ydawnictwo „Egmont” dało polskim fanom
komiksu niezwykłą serię „Plansze Europy”.
Dzięki niej możemy zapoznać się z dziełami
najsłynniejszych komiksowych twórców z różnych krajów,
włączając w ten poczet Christophe’a Blaina, autora m.in. popularnej we Francji serii komiksów o piracie Izaaku. Dzieło to jest ciekawą podróżą w świat dobrej rozrywki, okraszonej dodatkowo sporą dawką humoru oraz wnikliwym
obrazem pewnej epoki. Tytułowy pirat Izaak w niczym nie
odpowiada wizerunkowi komiksowego herosa, a zwłaszcza typowego pirata-łupieżcy. Blain bohaterem trzech miniopowieści uczynił Izaaka, z zawodu malarza, oprócz tego
bawidamka, z żyłką awanturnika i odkrywcy. Dodajmy do
tego, że miejscem akcji jest osiemnastowieczny Paryż, miejsce tyleż wspaniałe, co mroczne i obskurne. W pierwszej
z trzech prezentowanych w tomie opowieści nasz bohater najczęściej przebywa w ubogich oraz, przyznajmy, nieco niebezpiecznych dzielnicach tego miejsca. Izaak jest
Żydem z bogatego domu, zakochanym z wzajemnością
w chrześcijance Alicji. Niestety jego ojciec nie akceptuje
tego związku, przez co Izaak i jego narzeczona nieustannie
klepią biedę. Bezskutecznie próbując sprzedać swoje obrazy, Izaak przemierza Paryż. Podczas jednej z wędrówek
spotyka tajemniczego miłośnika marynistycznych obrazów
o imieniu Henri. Skuszony wizją zarobienia pieniędzy, podjął
się narysowania kilku szkiców z pewnej podróży. Nasz bo-
p o d
hater zawsze marzył, by zostać marynistą i malować morze,
jednak podróż okazuje się naprawdę długa – do Ameryki –
a na dodatek odbędzie ją na statku pewnego pirata. Jednak
Jean Rabuś nie jest zwykłym łupieżcą, a jego statek piracką
łajbą – jest odkrywcą nowych lądów, a Izaak przypadkowo
ma te odkrycia udokumentować. Tymczasem jego opuszczona narzeczona musi zmagać się z trudnościami codziennego
życia samotnie, co nie sprzyja związkowi obojga…
Izaak początkowo nie narzeka na pirackie życie – uwodzi
kobiety i maluje, szkicuje oraz rysuje – do czasu. Tematy
do rysowania wkrótce się kończą, a lądu jak nie było, tak
nie ma. Statek zmierza na południe, wokół pojawia się dryfujący lód, a załogę coraz częściej opuszczają morale. Kapitan nie chce myśleć o powrocie do domu, nawet pomimo
groźby uwięzienia w lodzie. W szeregach załogi wybucha
bunt, który Izaak przeczeka zamknięty pod pokładem…
Po wielu dniach dryfowania statek i jego osłabieni pasażerowie natykają się na inną jednostkę i zostają zabrani na
jej pokład. Umiejętności malarskie Izaaka ratują mu życie
i zyskują sympatię kapitana. Dzięki temu dociera do stałego
lądu. Zamiast jednak wsiąść na najbliższy statek płynący do
Europy Izaak, wraz z pirackim kompanem Jacques’em,
udają się w zupełnie inne miejsce. Wizyta w ogrodach gubernatora wyspy, gdzie nasz bohater chce „przypomnieć”
się pewnej damie – nie udaje się tak, jak zaplanowali to
obaj panowie. Izaak nawiązuje też romans z tajemniczą
o k ł a d k ą
Olgą, aż w końcu – bez pieniędzy i jedynie z albumem rysunków – trafia na morski brzeg. Tu podejmuje decyzję
o powrocie do Francji. Czy mu się to uda, pozostaje oczekiwać na kolejne tomy o przygodach Izaaka. Niestety, może
okazać się, że nikt na malarza nie czeka, Alicja związała się
bowiem z zamożnym i przystojnym Philipem, całkowitym
przeciwieństwem Izaaka…
„Pirat Izaak” nie pretenduje do miana komiksu z zacięciem filozoficznym bądź awangardowym podejściem do
scenariusza czy rysunku. Jest w najlepszym tego słowa
znaczeniu klasyczny. Droga do piractwa Izaaka oraz dzieje
jego narzeczonej Alicji są ze sobą zestawione i poprowadzone równolegle. Możemy dzięki temu przyglądać się życiu na
statku oraz egzystencji we Francji. Dzieło Blaina przypomina dobrze napisaną powieść przygodową, będącą skrzyżowaniem „Robinsona Crusoe” z „Wyspą Skarbów” i „Hrabią
Monte Christo”. Przygoda goni przygodę, zmieniają się krajobrazy, a w każdej z historii przewijają się charakterystyczne postacie rodem z pirackich opowieści. Dzięki głównemu
bohaterowi, któremu daleko do ideału, oraz galerii postaci
drugoplanowych czytelnik nie nudzi się ani trochę. Izaakowi
towarzyszy plejada osobników pełnych sprzeczności – Jean
Rabuś, pirat będący zarazem odkrywcą i podróżnikiem, miłośnikiem malarstwa, ale i okrutnikiem, który nie zawaha
się przed zabiciem bezbronnych rozbitków. Lekarz, który
z szanowanego medyka stał się pirackim doktorem, Klotyl-
127
128
p o d
o k ł a d k ą
p o d
da, która najpierw uwodzi, a potem porzuca Izaaka. Świat
Izaaka jest brutalny i pozbawiony złudzeń, mężczyźni to
hazardziści i okrutnicy, kobiety – nawet Alicja – potrafią
być przewrotne. Jednak – co warto podkreślić – „Pirat
Izaak” nie jest tylko opowieścią przygodową. Uważny czytelnik dostrzeże wiele nawiązań do sytuacji politycznej
i społecznej osiemnastowiecznej Europy. Blain osadził
bowiem akcję w ciekawych czasach, gdy we Francji zapanowało oświecenie, epoka rozumu i nauki dopiero się zaczynała. Świat poszerzał swoje granice, Francja zaś była
centrum Europy. W paryskich dzielnicach nędzy mieszkali
biedacy – i artyści – natomiast przepaść między klasami społecznymi była ogromna. Kwitł kolonializm – zamorskie dominia przynosiły państwom europejskim wielkie profity, które
wielokrotnie zagarniali grasujący po morzach piraci. Blain
ukazuje tło historyczne, ale i obyczajowe ówczesnego świata. Obyczaje są swobodne nie tylko w kręgach arystokracji.
Flirt i uwodzenie oraz płomienne romanse, o czym przekonuje się Izaak, są domeną bogatych kobiet i mężczyzn, również
tych chcących uchodzić za bogatych. Pełna sakiewka otwiera
wszystkie drzwi, nawet byłemu piratowi Izaakowi, a małżeństwo nie musi oznaczać wierności. Cienka granica dzieli pałace arystokracji od domu schadzek. Pozornie lekkiemu tonowi
tej opowieści przeczą pytania, które stawia Blain w swoich
opowieściach. Czy możliwa jest prawdziwa miłość? Gdzie
są granice świata, do czego można się posunąć, by zdobyć
sławę, i czy bogactwo jest warte poświęcenia wszystkiego,
nawet ukochanej osoby? „Pirat Izaak” mimo wszystko skrzy
się humorem. Autor mruga dyskretnie do czytelnika, czyniąc
aluzje do powieści spod znaku płaszcza i szpady, najlepszych
tradycji Dumasa. Główny bohater, początkowo naiwny, ciągle pakuje się w kłopoty, piracka eskapada nie powstrzymuje
Izaaka od uwodzenia Olgi… Trudno nie polubić bohatera, podobnie jak pirackiej załogi, która zachwyca się malarstwem
Izaaka. Sztuka łagodzi bowiem obyczaje. A także ocala życie
twórcy i to nie jeden raz.
Od strony wizualnej komiks prezentuje dość oszczędny
styl rysunku. Wyrazisty, mocny kontur postaci, mocne kontrastowe kolory, kolorystyka utrzymana w barwach ochry,
granatu, czerwieni, zieleni i szarościach. Bohaterowie są rysowani za pomocą wyrazistych linii, wypełnionych kolorem
bez światłocienia czy gradacji koloru. Postaci nieco kanciaste w kształtach, czasami przerysowane, wręcz karykatu
o k ł a d k ą
ralne. Dzięki temu całość nabiera nieco surowego wyrazu,
pełnego jednak ukrytej ekspresji. Linie w komiksie Blaina
oddają właśnie charakter jego postaci – ekspresyjnych, wybuchowych, pełnych emocji, czasem – humorystycznych. Zapewne Blain doszedł do wniosku, że zbytnie skupienie się na
kadrach odciągnie czytelnika komiksu od przygód bohatera.
Styl „Pirata Izaaka” odpowiada charakterowi opowieści, jest
prosty i dosadny, co sprawia, że komiks czyta się jak świetną opowieść przygodową, nieco odwrócony moralitet o dobru
i złu, miłości i cnocie. Niepozbawiony szczypty pikanterii, dużej dozy humoru i wielkiej ilości naprawdę niesamowitych
przygód, które, miejmy nadzieję, znajdą kontynuację w kolejnych tomach.
Wszystkie ilustracje pochodzą z komiksu „Pirat Izaak”, Egmont 2008
129
130
p o d
o k ł a d k ą
The Walking Dead
w Universum Marvela
Filip Fiuk
Marvel Zombies
Robert Kirkman, Sean Phillips
Hachette 2013
R
obert Kirkman na łamach Image Comics przywrócił do łask tematykę zombie żerujących na
ludziach i cały czas próbujących zaspokoić swój
niepohamowany głód. Jak się okazało, udało się ten fenomen
sprawnie przenieść do sfery telewizyjnej rozrywki, o czym
świadczy sukces serialu stacji AMC („The Walking Dead”). Nie
dziwi więc fakt, że ów twórca w swej pracy dla Marvel Comics
również postanowił wykorzystać ten popkulturowy fenomen
i nieco zabawić się Uniwersum Domu Pomysłów, wykorzystując
klasyczne postaci do opowiedzenia historii o, na pierwszy rzut
oka, absurdalnym tytule – Marvel Zombies.
Oto na jednym z alternatywnych światów pośród Superherosów i Superłotrów w nieznanych okolicznościach
rozprzestrzenił się „Zombie – Wirus” i ludzkość stała się
pokarmem powszednim dla naszych herosów-truposzy. Historia rozpoczyna się w momencie, gdy Magneto, jedyny
ocalały, niszczy portal międzywymiarowy, który miał posłużyć zombiakom do zasiedlenia kolejnego świata – żerowi-
p o d
ska. Spotkamy w tej opowieści Pożeracza Planet – Galactusa – i jego heralda, Silver Surfera, oraz odkryjemy, jak
zmieniali się nasi bohaterowie, nękani ciągłym głodem
i defektami cielesnymi.
Autor scenariusza oraz rysownik Sean Phillips stworzyli
całkiem sprawną historię, opowiedzianą z przymrużeniem
oka oraz ze sporą dawką czarnego humoru, gdzie odgryzane kończyny i konsumowane wnętrzności to standard. Lektura sprawia prawdziwą frajdę, gdyż całość, choć obfituje
w dość mroczne i brutalne sceny (co świetnie rysownik ilustruje, operując sprawnie czernią), to miewa momenty zabawne, jak choćby wtedy, gdy Tony Stark (pozbawiony nóg)
z głodu jest tak zdesperowany, że prosi Logana, by rzucił nim
w kierunku Silver Surfera, aby wykorzystując promień swojego repulsatora pozbawić życia sługę Galactusa i skonsumować jego zwłoki wraz z resztą swoich towarzyszy. W komiksie
pojawia się również nieoczekiwanie Black Panther (władca
afrykańskiego państwa - Wakandy), który stanowi posiłek na
o k ł a d k ą
czarną godzinę dla Hanke’a Pyma, czy choćby starcie herosów Marvela z Superłotrami o jakże łakomy kąsek, jakim jest
ciało Galactusa.
Komiks jest godny polecenia dla fanów Marvela i dla
każdego wielbiciela trupiej tematyki, ale raczej w konwencji nieco lżejszej aniżeli filmy George’a Romero czy serial
The Walking Dead. Czyta się szybko i sprawnie, a warstwa
wizualna idealnie oddaje groteskowy klimat całej opowieści,
skąpanej we wnętrznościach, ale mimo wszystko lekkostrawnej
i przyjemnej. Dodatkowym atutem albumu są świetne okładki poszczególnych rozdziałów, autorstwa Arthure’a Suydama, nawiązujące do klasycznych okładek zawierających
kultowe motywy z najbardziej popularnych serii Marvela
ostatnich dekad.
Ilustracje pochodzą z komiksu Marvel Zombies, Hachette 2013.
131
132
p o d
o k ł a d k ą
TM-Semic w pigułce
Dawid Śmigielski
TM-Semic. Największe komiksowe wydawnictwo lat dziewięćdziesiątych w Polsce.
Łukasz Kowalczuk
Centrala 2013
N
apisane przez Łukasza Kowalczyka „TM-Semic.
Największe komiksowe wydawnictwo lat dziewięćdziesiątych w Polsce” to książka, na którą
czekałem z niecierpliwością. Gdy w 1996 roku zaczynałem
moją przygodę z komiksem superbohaterskim, Semic jeszcze prężnie publikował. Na rynku ukazywały się serie ze Spider-Manem, Batmanem, Supermanem, Punisherem, X-Men,
G.I. Joe, a także Wydania Specjalne, Mega Marvele i kilka
innych tytułów. Było w czym wybierać. Do tego trzeba dodać, że przede mną istniała perspektywa zebrania dziesiątek
już wydanych numerów. W 1999 roku czar prysnął. Wydawnictwo zarzuciło wydawanie najważniejszych serii. Popadło
w marazm, by z czasem zakończyć swoją działalność już
pod szyldem Fun Media. Jednak z upływem lat TM-Semic dalej rozpalało moją i pewnie nie tylko moją wyobraźnię. Nic
dziwnego, w końcu to ono jako pierwsze przedstawiło polskiemu czytelnikowi kolorowe przygody superbohaterów na
tak dużą skalę.
Do tej pory można znaleźć opinie w Internecie, że było to
najlepsze komiksowe wydawnictwo. Po latach rzeczywistość
często zostaje zniekształcona, jednak nostalgia za tym edytorem nie ustaje. Tym bardziej cieszy fakt, że za sprawą Łukasza Kowalczuka książka o TM-Semic nareszcie ujrzała światło
dzienne. Publikacja liczy sobie niecałe dwieście stron. Jedną
czwartą zajmują ilustracje i bibliografia. Reszta to wbrew pozorom nie tylko historia wydawnictwa. Kowalczuk zaczyna
p o d
swoją publikację od przedstawienia cech komiksu superbohatreskiego, a następnie przechodzi do krótkiego omówienia
sytuacji komiksu amerykańskiego w Polsce przed transformacją ustrojową. Czytając oba rozdziały, troszkę się niecierpliwiłem, ponieważ jak najszybciej chciałem zacząć obcować
z wydarzeniami, które dotyczyły bezpośrednio omawianego
wydawnictwa. Jednak należy zaznaczyć, że oba stanowią
doskonałe wprowadzenie do głównego tematu. Dalej autor
skupia się już na historii powstania polskiej gałęzi szwedzkiego Semica. Oczywiście zostają omówione zarówno złote
lata działalności wydawnictwa, jak i upadek giganta. Książkę
uzupełnia przegląd najważniejszych tytułów wydanych przez
TM-Semic. W zasadzie są tu przedstawione wszystkie serie,
które wydawnictwo zaprezentowało na przestrzeni lat.
Najciekawiej wypada rozdział poświęcony stronom klubowym, które prowadził niezmordowany Arkadiusz Wróblewski.
Autor co rusz przytacza ciekawsze fragmenty listów czytelników. Na podstawie bogatej korespondencji kształtuje się
wizerunek wydawnictwa. W początkowym stadium działalności listy do TM-Semic prezentowały się niewinnie. Głównie
wypełniały je pytania od spragnionych wiedzy czytelników.
Z czasem korespondencja zaczęła nabierać pikanterii, aż
w końcu przerodziła się w masową krytykę poziomu drukowanych historii, jakości druku i oczywiście ceny. Czytelnik
stał się wybredniejszy. Bezlitośnie punktował błędy edytora.
Zresztą tamta krytyka nie różni się niczym od dzisiejszej.
Więcej wysiłku należało włożyć w to, aby dany głos mógł
ukazać się na łamach stron klubowych. W końcu trzeba było
napisać i wysłać list, a potem czekać przynajmniej trzy miesiące i mieć nadzieję, że akurat on zostanie przeczytany z
tysięcy innych. W dzisiejszych czasach swoją opinię można
wyrazić za pomocą kilku kliknięć. Strony klubowe jednak
miały coś, czego nie mają fora internetowe. Budowały więź
między czytelnikiem a wydawnictwem. Wieź na lata. Więź,
która przetrwała mimo upadku edytora.
o k ł a d k ą
Książkę Kowalczuka czyta się jednym tchem. Niestety
nie jest pozbawiona wad. Brakuje w niej „pieprzu”. Większej
liczby anegdot. Mam wrażenie, że całość materiału opiera
się przede wszystkim na dwóch internetowych wywiadach
przeprowadzonych z Arkadiuszem Wróblewskim i Marcinem
Rusteckim – redaktorem naczelnym TM-Semic. Największe zastrzeżenie budzą pomyłki dotyczące niektórych publikacji, choć nie wpływają one znacząco na odbiór książki.
Błędnie została podana liczba zeszytów przy niektórych
seriach (Mega Marvel, X-Men). Również nieprawidłowe
jest stwierdzenie, że ostatnie numery „Spawna” i Mega Marveli („Fantastyczna Czwórka”, „Iron Man”, „Blade”) były
wydane pod szyldem Fun Media. Wszystkie te komiksy
na okładkach mają logo TM-Semic. Być może pomyłki wynikają z pośpiechu. Publikacja została oddana do druku
na chwilę przed Międzynarodowym Festiwalem Komiksu
i Gier, na którym miała premierę. Jak pokazał czas, był to
bardzo dobry krok, ponieważ książka rozeszła się jak świeże bułeczki. Jako że nakład wynosi tylko 400 sztuk, mam
nadzieję, że w przypadku dodruku poszczególne potknięcia
zostaną poprawione.
TM-Semic. Największe komiksowe wydawnictwo lat dziewięćdziesiątych w Polsce to pozycja obowiązkowa dla fanów
medium obrazkowego. Młodsze pokolenie, którym właśnie
zawładnęła Wielka Kolekcja Komiksów Marvela, może przeczytać o tym, jak niegdyś trudno wydawało się komiksy superbohaterskie. Najzagorzalsi fani zaś znajdą w niej kilka
ciekawostek. Z pewnością też u większości pokolenia wychowanego na komiksach tego edytora powróci nostalgia.
Nostalgia za czasami, kiedy co miesiąc biegło się do najbliższego kiosku, aby kupować komiksy ze swoimi ulubionymi
herosami. Dzisiaj nie ma już dokąd biegać. Za to można parę
razy kliknąć i zamówić sobie jakiegoś starego Semica.
133
134
t u
b y w a j
Teatr Baj Pomorski, 12-18. 10.
XX SPOTKANIA
Połowa października w Toruniu to tradycyjnie już od dwóch dekad wielkie święto
mistrzów sztuki lalkowej i teatrów animacji. Podczas tygodnia Międzynarodowego Festiwalu Teatrów Lalek SPOTKANIA
przedpołudniami zobaczymy 12 przedstawień konkursowych dla dzieci, oraz wieczorami dla młodzieży i widzów dorosłych,
prezentowanych przez zespoły z Czech,
Niemiec, Francji, Hiszpanii oraz Polski.
Na
tegorocznych
SPOTKANIACH
wystąpią cenieni i nagradzani na wielu
polskich i międzynarodowych festiwalach
mistrzowie lalkarstwa. Ondrej Spišák
(„O Szczęściu i o nieszczęściu”, Divadlo
DRAK z Czech) sięga do opowiadania Isaaca Bashevisa Singera o dwóch duchach
walczących ze sobą o los człowieka, a jego
przedstawienie toczy się w rytmach muzyki klezmerskiej. Z kolei Janusz Ryl-Krystianowski w „Złotym kluczu”, (Teatr Lalek
Banialuka), podejmuje problematykę wartości moralnych i pytań egzystencjalnych
w życiu człowieka. Spektakl sięgający do
ludowej przypowieści nawiązuje swą formą do tradycyjnych widowisk lalkowych.
Do klasycznej formy lalkowej odniósł się
również Christophe Croës (Teatro Golondrino, Francja), który przedstawi toruńskiej publiczności „Przygody Jojo” – maleńkiej marionetkowej pchełki, która tuż
po zaśnięciu swego właściciela przeżywa
niezwykłe przygody, poznaje świat, doświadcza wielkich emocji i zabawnych perypetii. Osobliwe laboratorium wyobraźni
lalkarza odsłoni David Zuazola w spektaklu „Czarne skrzydło” (David Zuazola Puppet Company, Hiszpania) o rzeczywistość,
w której rozgrywa się opowieść o poczuciu
odmienności, odrzucenia i o straszliwej
walce o swój los. Na Festiwalu zobaczymy
nowe adaptacje sceniczne klasycznych
baśni dla dzieci: „Szpak Fryderyk” w reżyserii Jacka Malinowskiego (Białostocki
Teatr Lalek) oraz „Kopciuszek” w reżyserii
Konrada Dworakowskiego (Teatr Pinokio
z Łodzi) z artystycznymi lalkami autorstwa Klaudii Gaugier. Propozycje dla dzieci zamyka nowatorski projekt teatralny
„Maszyna do opowiadania bajek” (Teatr
Pinokio z Łodzi), który łączy w sobie elementy teatru improwizowanego, story tellingu oraz teatru lalek. Maszyna wydająca
z siebie niezwykłe dźwięki potrafi opowiadać niepowtarzalne historie, na które realny wpływ będą mieć mali widzowie.
W nurcie przedstawień dla dorosłych na
szczególną uwagę zasługuje „Morrison/
Śmiercisyn” zrealizowany w Opolskim
Teatrze Lalki i Aktora w reżyserii Pawła
Passiniego, tegorocznego laureata Nagrody im. K. Swinarskiego. Passini czyta
postać wokalisty The Doors w kontekście
wartości buntu we współczesnym świecie,
zjawiska amerykanizacji, machiny show-biznesu oraz pytania o indywidualizm
i rzeczywistą wolność artysty. Nie bez
powodu rolę Morrisona odgrywa zarówno aktor (Sambor Dudziński), jak i marionetka. Ceniony reżyser teatru lalkowego Michael Vogel zaprezentuje „Pieśni
dla Alicji” (Figurentheater Wilde & Vogel
z Niemiec). Jego przedstawienie jest surrealistycznym i zanurzonym w oparach
absurdu koncertem teatralnym, oraz
historią sięgającą do wierszy z „Alicji
w Krainie Czarów” i „Alicji po drugiej stronie
lustra” Lewisa Carrolla. W Toruniu będzie
można także zobaczyć ostatnie przedstawienie wyreżyserowane przez zmarłego
niedawno Petra Nosálka (Divadlo Radost,
Czechy). „Bukiet” jest kompozycją wybranych ballad Karela Jaromira Erbena, które
łączy dreszczyk niepokoju i konfrontowanie człowieka z siłami nadprzyrodzonymi.
Dużym walorem spektaklu jest barwna
scenografia autorstwa Pawła Hubički oraz
muzyka grana na żywo. Wrocławski Teatr
Lalki i Aktora wystąpi z lalkową inscenizacją „Ferdydurke” Witolda Gombrowicza
w reżyserii Radosława Kasiukiewicza,
a Białostocki Teatr Lalek młodzieży i widzom
dorosłym zaprezentuje teatralny western
„Texas Jim” Pierre’a Gripariego w reżyserii
Pawła Aignera.
Tegoroczne spektakle oceniać będą
trzy grona jurorów. Jury Profesjonalne,
w którego skład wchodzą: Halina Waszkiel, Janusz R. Kowalczyk, Tomasz Mościcki, Zbigniew Rudziński i (nasz redakcyjny
kolega) Paweł Schreiber, przyzna Nagrodę
GRAND PRIX oraz nagrody za reżyserię,
scenografię, muzykę, a także nagrody
aktorskie. Osobną Nagrodę Marszałka
Województwa
Kujawsko-Pomorskiego
dla najlepszego przedstawienia dla dzieci
przyzna Jury Dziecięce złożone z pięciorga uczniów toruńskich szkół. Nagrodę im.
Jana Wilkowskiego przyzna jury ZASP.
Program tradycyjnie wzbogacą liczne wydarzenia towarzyszące: 1 (10) Spotkania
z Teatrem Osób Niepełnosprawnych INNYM OKIEM, które w tym roku wzbogaci
pozakonkursowa prezentacja spektaklu
„Ja jestem ja” Teatru 21 w reż. Justyny
Sobczyk (Instytut Teatralny im. Zbigniewa
Raszewskiego w Warszawie), VIII edycja
przeglądu filmów animowanych „Akcja.
Animacja. Prezentacja”, których kuratorem jest Krzysztof Białowicz, prezentacje
etiud studentów szkół teatralnych, spotkanie autorskie, prezentacje najnowszej
dramaturgii dla dzieci i młodzieży oraz
koncerty (Mamooth Ultana i Dziadzia
Show). Będzie się działo! Mali i duzi – ruszajcie na jubileuszowe SPOTKANIA!
(AS)
XX Międzynarodowy Festiwal Teatrów
Lalek SPOTKANIA
12-18 października 2013
Teatr Baj Pomorski
t u
b y w a j
XX MIĘDZYNARODOWY FESTIWAL TEATRÓW LALEK SPOTKANIA
12-18 PAŹDZIERNIKA 2013
PROGRAM FESTIWALU:
Sobota, 12 października 2013
11.00 ROWEROWA PARADA BAJKOWA (ze Stowarzyszeniem Rowerowy Toruń)
12.00 „O SZCZĘŚCIU I O NIESZCZĘŚCIU”, DIVADLO DRAK, Czechy
16.00 Spotkanie z CENTRUM SZTUKI DZIECKA w Poznaniu
19.00 „BRYGADA MISIEK”, prapremiera, TEATR „BAJ POMORSKI” ,
spektakl pozakonkursowy
Niedziela, 13 października 2013
11.00 „KOPCIUSZEK”, TEATR PINOKIO, Łódź
14.00 „MASZYNA DO OPOWIADANIA BAJEK”, TEATR PINOKIO, Łódź
16.30 AKCJA. ANIMACJA. PREZENTACJA VIII, kurator: Krzysztof Białowicz
20.00 „BUKIET”, DIVADLO RADOST, Czechy
21.30 SCENA MUZYCZNA – „DZIADZIA SHOW”, Krzysztof Zaremba i Przyjaciele
Poniedziałek, 14 października 2013
10.00 „PRZYGODY JOJO” TEATRO GOLONDRINO, Francja
17.30 „PIEŚNI DLA ALICJI”, FIGURENTHEATER WILDE&VOGEL, Niemcy
20.00 „MORRISON / ŚMIERCISYN”, OPOLSKI TEATR LALKI I AKTORA IM. A. SMOLKI
Wtorek, 15 października 2013
10.00 „MARIONETKA – KOSMICZNA TAJEMNICA”, TEATR „BAJ POMORSKI”,
spektakl pozakonkursowy
18.00 „STATEK KLAUNÓW, CZYLI NEWSPAPER SHOW” AKADEMIA TEATRALNA W WARSZAWIE, WYDZIAŁ SZTUKI LALKARSKIEJ W BIAŁYMSTOKU, spektakl pozakonkursowy
19.00 „TEXAS JIM”, BIAŁOSTOCKI TEATR LALEK
Środa, 16 października 2013
10.00 „DZIÓB W DZIÓB”, TEATR „BAJ POMORSKI”, spektakl pozakonkursowy
12.00 „SZPAK FRYDERYK” BIAŁOSTOCKI TEATR LALEK
18.00 PROMOCJA KSIĄŻKI TOMASZA MOŚCICKIEGO
20.00 „FERDYDURKE”, WROCŁAWSKI TEATR LALEK
Czwartek, 17 października 2013
09.30 „JA JESTEM JA”, TEATR 21, spektakl pozakonkursowy
10.30 1 (10) SPOTKANIA Z TEATREM OSÓB NIEPEŁNOSPRAWNYCH „INNYM OKIEM”,
8 przedstawień
17.00 „UPADEK”, PAŃSTWOWA WYŻSZA SZKOŁA TEATRALNA W KRAKOWIE,
WYDZIAŁ WE WROCŁAWIU, spektakl pozakonkursowy
20.00 SCENA MUZYCZNA – KONCERT MAMOOTH ULTHANA
Piątek, 18 października
10.00 „ZŁOTY KLUCZ”, TEATR LALEK BANIALUKA, Bielsko-Biała
12.00 „CZARNE SKRZYDŁO”, DAVID ZUAZOLA PUPPET COMPANY, Hiszpania
16.00 KONCERT GALOWY I WERDYKT JURY, ZAKOŃCZENIE FESTIWALU
135
136
t u
b y w a j
Dwór Artusa, 05. 10 – 20. 11.
FORTE NA OSIEMNASTKĘ
Torunianie przywykli już do witania jesieni
razem z Forte Artus Festiwalem. W tym
roku mamy edycję urodzinową – Dwór
Artusa kończy 18 lat! Z tej okazji zaplanowano 18 wydarzeń skierowanych do
szerokiej publiczności, o różnych zainteresowaniach i w różnym wieku.
Pierwsze wydarzenia cyklu już za
nami. Festiwal rozpoczął się koncertem
Natalii Przybysz, która zmierzyła się
z trudnym repertuarem Janis Joplin. Wraz
z siedmioosobowym zespołem przypomniała publiczności twórczość niezapomnianej wokalistki lat 70-tych w nowoczesnych aranżacjach. Choć Natalia śpiewa
Janis po swojemu, chwilami brzmi jak
jej reinkarnacja!
Do 17 października można oglądać najlepsze fotografie prasowe nagrodzone
w konkursie BZ WBK Press Foto 2013. Autorem Zdjęcia Roku został Andrzej Grygiel
z PAP. Nagrodzona fotografia przedstawia pacjentów Oddziału Kardiologii Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego
w Sosnowcu, którzy cieszą się z bramki
strzelonej przez Polaków w meczu z Grecją podczas EURO 2012.
Zbigniew Wodecki – wielki i wszechstronny talent – od dziesiątek lat cieszy się popularnością na polskiej scenie
rozrywkowej. Na Forte Artus Festivalu zaprezentował swoje najwybitniejsze przeboje, spotykając się z entuzjastyczną reakcją publiczności.
A co z wydarzeń festiwalowych przed
nami? 18 października w Artusie wystąpi
Anita Lipnicka, która zaprezentuje repertuar z niedawno wydanej świetnej płyty
solowej „Vena Amoris”. Towarszyszyć jej
będą brytyjscy muzycy sesyjni, znani
z występów z Georgem Michaelem, Brianem Adamsem czy Robbie Williamsem.
20 października Andrzej Seweryn zaprezentuje monodram, będący kompilacją
arcydzieł Szekspira: „Hamleta”, „Makbeta”, „Romea i Julii”, „Henryka V”, „Burzy”, „Ryszarda III”, „Sonetów” i wielu innych. Widzowie będą mogli zapoznać się
z tym, co w Szekspirze inspiruje Seweryna najbardziej.
Wywodzący się z krajów nadbałtyckich
zespół Three Stones Quartet jest nieobcy
miłośnikom muzyki jazzowej. Kwartet ten
skupia jednych z najbardziej ekscytujących, młodych i doświadczonych improwizatorów sceny jazzowej z Litwy, Łotwy
i Estonii. W ich twórczości słychać wpływy
hard bop, latin jazz i współczesnej muzyki
jazzowej. Zaplanowany na 24 października koncert ma uświetnić litewską prezydencję w Unii Europejskiej.
Do
sympatyków
poezji
śpiewanej
kierowany
jest
kameralny
koncert
Jacka Kleyffa, który 25 października zaprezentuje swoje nowe utwory oraz największe przeboje (Huśtawki, Rozpostarta
płachta nieba).
Kolejne wydarzenie festiwalowe to prawdziwa uczta dla miłośników literatury
i piękna języka polskiego: 27 października dwaj mistrzowie słowa, prof. Jerzy Bralczyk i Michał Ogórek promować
będą swoją książkę „Kiełbasa i sznurek”.
Debata zapowiada się nad wyraz interesująco, zważywszy na inteligencję i błyskotliwość rozmówców.
Dzień Zaduszny sprzyja wyciszeniu.
W tym dniu na scenie Dworu Artusa Grażyna Auguścik zaprezentuje swój nastrojowy koncert „The Man Behind Sun”,
poświęcony mało znanemu w Polsce brytyjskiemu wokaliście, gitarzyście i autorowi tekstów Nickowi Drake’owi. Artysta
ten, zmagający się przez całe życie z depresją, w swojej muzyce opisywał smutek
i zniechęcenie, przy jednoczesnej tęsknocie za miłością i wolnością.
Kolejny koncert festiwalowy, zaplanowany
na 3 listopada, adresowany jest głównie
do młodszej publiczności, znającej i zachwycającej się CeZikiem i jego słynnymi w internecie KlejNutami. Kameralny
Akt Solowy to zmaterializowana wersja
artysty, wypełniona muzyką i obrazem.
W specjalnie na tę okazję zaaranżowanych
kompozycjach usłyszeć można wszystkie
dotychczasowe produkcje, które z tak
wielkim sukcesem podbijały sieć.
Jolanta Fraszyńska – gwiazda wielu kasowych przebojów, jak „Skazany na Bluesa”, „Killerów 2” oraz serialu „Na dobre
i na złe”, znakomita aktorka Teatru Polskiego we Wrocławiu opowie Magdalenie
Wichrowskiej o swej karierze filmowej
i teatralnej, a także o swoich planach
zawodowych. Spotkanie odbędzie się
8 listopada.
10 listopada wybitny toruński pianista
Bogdan Hołownia w towarzystwie kontrabasisty Wojciecha Pulcyna zaprezentuje
jazzowe interpretacje piosenek, napisanych przez Henryka Warsa, klasyka polskiej piosenki epoki międzywojennej. Jest
autorem słynnych do dziś przebojów takich, jak: „Umówiłem się z nią na dziewiątą”, „Ach śpij kochanie”, „Miłość Ci wszystko wybaczy” czy „Ach jak przyjemnie”.
Andrzej Stasiuk - wybitny pisarz, laureat nagrody Nike, spotka się z czytelnikami 15 listopada. Autor promować będzie
swoją najnowszą książkę zatytułowaną
„Nie ma ekspresów przy żółtych drogach”,
która jest kontynuacją stałego w twórczości Stasiuka motywu wędrówki.
„Niemen mniej znany” to projekt Natalii Niemen, w którym wokalistka pragnie
przybliżyć szerszej publiczności mniej
znane utworzy swojego ojca. Podczas
koncertu, który odbędzie się 17 listopada, nie zabraknie też kilku niesłabnących przebojów Czesława Niemena takich
jak „Płonąca stodoła” czy „Dziwny jest
ten świat”.
Ostatnim wydarzeniem Forte Artus Festivalu będzie występ Kasi Nosowskiej,
która zaprezentuje swe największe
przeboje, pochodzące z jej solowych
płyt, zarówno z ostatniego albumu
zatytułowanego „8”, jak i utwory ze
starszych wydawnictw. Jak zapowiada
wokalistka, podczas jesiennej trasy, na
scenie wraz z nią pojawią się specjalni goście, których tożsamość pozostaje póki co
owiana tajemnicą.
Należy przyznać, że organizatorzy zadbali
o wszechstronność i wysoki poziom wydarzeń kulturalnych. Artusowi z okazji wejścia w dorosłość życzymy kolejnych tak
udanych imprez!
ANNA LADORUCKA
Forte Artus Festival
5 października – 20 listopada 2013
Dwór Artusa
t u
b y w a j
137
11 października Galeria Sztuki Wozownia otwiera jednocześnie aż pięć wystaw!
Jedną z nich będzie kolejna edycja cyklu
PERSONA. Pod tym hasłem Wozownia od
2000 roku organizuje ekspozycje, będące
prezentacją wybitnych postaci światowego
dizajnu, wystawami prac artystów, których
twórczość miała (i często ma nadal) wpływ
na kształtowanie się naszego otoczenia
wizualnego. Do tej pory w ramach cyklu
zostały zaprezentowane prace Mitsuo Katsui (Japonia), Gunthera Kiesera (Niemcy),
Istvana Orosza (Węgry), Hansa Hillmanna
(Niemcy), Koichi Sato (Japonia)i Niklaus’a Troxler’a (Szwajcaria). Bohaterem kolejnej edycji PERSONY, przygotowywanej
na 2013 rok, jest para amerykańskich
grafików Nancy Skolos i Thomas Wedell.
Amerykańscy graficy pracują nad zniwelowaniem granic pomiędzy grafika użytkową i fotografią – poprzez tworzenie trójwymiarowych obrazów zainspirowanych
współczesnym malarstwem, technologią
i architekturą. Kuratorką wystawy jest Anna
Grabowska-Konwent.
Znana w Toruniu Iwona Liegmann (wystawy indywidualne w Wozowni w 2004
i 2006 roku), tym razem zaprezentuje
wystawę prac abstrakcyjnych „LAS (luźna
analiza samoświadomości)” – malarstwo
i obiekty. Obrazy artystki cechuje frywolność formy, swoboda ekspresji oraz umiłowanie koloru, jako nadrzędnej wartości
malarskiej. Ich inspiracją były organiczne
formy roślinne, drzewa i LAS.
W Laboratorium Sztuki 2013. Nie(po)rozumienie (kuratorka Maria Niemyjska) zobaczymy pracę Tomasza Malca pt. „Opera”, w której artysta inicjuje eksperyment
bazujący na języku obozowym. Wyrażenie lagerszpracha określa wszystkie zjawiska językowe wytworzone w obozowej
społeczności, system porozumiewania się
wielojęzycznej, odosobnionej grupy, egzystującej w nieludzkich warunkach. Do
realizacji artystycznej wybrane zostało
kilkanaście słów z tego zasobu. Projekt
składa się z kilkunastu modułów audiowizualnych, każdy złożony z dwóch elementów: projekt logotypu wybranego słowa
ze słownika lagrowego (odbitka graficzna
wykonana w technice litografii) oraz zmodyfikowanego znaczenia tego słowa dobie-
gającego z głośnika. Dźwięk uruchamiany
jest za pomocą czujnika ruchu, kiedy widz
przechodzi obok modułu. Odbiorca swoją
fizyczną obecnością uaktywnia narzędzie,
pozbawiając artystę kontroli nad nim.
Maciej Olekszy, zajmujący się malarstwem (głównie w technice akwarelowej),
zaprezentuje wystawę pt. „Walenty Potwora” – w całości poświęconej Walentemu Potworze, niepełnosprawnemu 43-latkowi, mieszkającemu w niewielkim
miasteczku Głubczyce na południu Polski.
Walenty posiada ponadprzeciętną wrażliwość plastyczną, jak i naturalną umiejętność nawiązywania intymnej relacji twórczej podczas pozowania. Dziś twierdzi, że
zarówno przykre, kliniczne doświadczenia
z dzieciństwa, jak i choroba mamy – sprawiły, że od dziecka był otoczony nadmierną rodzinną „troską”, która uniemożliwiła
spełnienie jego twórczych potrzeb.
Ostatnią ciekawą wystawą otwieraną
11 października, będzie cykl rysunków
wykonanych krwią i ołówkiem – „Szypły
i Pląsy” Jacka Zielińskiego (kuratorka Małgorzata Jankowska). To biologiczne „myślokształty”, w których zapisane są emocje i myśli artysty.
JACEK ZIELINSKI-OBRAZ
WOZOWNIA RAZY PIĘĆ
OLEKSZY 2
Galeria Sztuki Wozownia, 11. 10 – 17. 11.
007
b y w a j
SKOLOS I WEDEL
t u
(AS)
PERSONA’ 2013: Nancy Skolos & Thomas
Wedell, USA
Iwona Liegmann, „LAS (luźna analiza samoświadomości)” – malarstwo i obiekty
Tomasz Malec, „Opera”, (Laboratorium Sztuki
2013. Nie(po)rozumienie)
Maciej Olekszy, „Walenty Potwora”
Jacek Zieliński, „Szypły i Pląsy”
11 października – 17 listopada 2013
Galeria Sztuki Wozownia
LIEGMANN-IMG_7235
138
t u
Teatr Baj Pomorski, 12. 10.
MUCHY
PROMO
2014 #1
FOT.
WOJCIECH SKIBICKI
trasa koncertowa 05. 10. – 26. 11
b y w a j
MUCHY KONCERTOWE
BRYGADA MISIEK
Godna polecenia jest październikowa trasa koncertowa zespołu Muchy, której program poniżej. Równie godny polecenia jest
wywiad, jaki dokładnie rok temu ukazał
się w „Musli Magazine” – z liderem Much,
Michałem Wiraszko, rozmawiał Szymon
Gumienik: http://issuu.com/muslimagazine/docs/musli_pazdziernik_2012_issuu.
O zespole możemy też poczytać na stronie
http://muchy.net/, a o trasie koncertowej
na www.facebook.com/muchyband.
(MR)
05.10 - Kraków, Kwadrat (+ Zabili Mi Żółwia
i Format C)
11.10 – Białystok, FAMA (+ Ocean Of Noise
i Peter J. Birch)
12.10 - Łódź, Stereo Krogs
13.10 - Wrocław, Łykend (+ Blue Balls Effect)
14.11 - Toruń, Lizard King
15.11 - Gdynia, Ucho – PifPaf Music Festival
16.11 - Bydgoszcz, Estrada
17.11 - Płock, Rock69
26.11 - Warszawa, Hard Rock Cafe
Pierwszego dnia XX Międzynarodowego Festiwalu Teatrów Lalek SPOTKANIA odbędzie
się prapremiera „Brygady Misiek” Tomasza
Mana. Rodzice – macie ochotę posłuchać
granych na żywo hitów rockowych z lat 80.
i przypomnieć sobie kawałek historii Polski opowiedziany z perspektywy zabawek
i przedmiotów codziennego użytku? Czas ruszyć w sentymentalną podróż w przeszłość
i koncert zagrany dla samej królowej brytyjskiej. Tytułowy Misiek był kiedyś muzykiem,
buntownikiem i przede wszystkim punk
rockowcem. O jego życiu opowiadają m.in.
magnetofon Kasprzak, lalka Barbie (która
wygląda jak Kora), Indianin czy małe żołnierzyki. Wasze dziesięcioletnie i starsze dzieci
też się powinny dobrze bawić!
Scenografię do przedstawienia stworzyła
Anna Piekarska-Man, a muzyką niepozbawioną ostrego brzmienia zajmie się Marek
Otwinowski z zespołu Karbido. Autor i reżyser spektaklu – Tomasz Man (rocznik 1968)
na co dzień jest związany z Laboratorium
Dramatu Tadeusza Słobodzianka. Absolwent
Wydziału Reżyserii Dramatu warszawskiej
Akademii Teatralnej, doktor filologii polskiej.
Jest autorem i zarazem reżyserem takich
sztuk jak: „Katarantka” (Teatr Polski w Warszawie), „Historia pewnej miłości” (Teatr Polski w Poznaniu), „Dobrze” (Teatr TV), „EU”
(Teatr Śląski w Katowicach). „111” (Teatr
im. Wilama Horzycy w Toruniu), „Deszcze”
(sztuka napisana wspólnie z Krzysztofem
Bizio, Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy), „3x2” (spektakl w reżyserii Piotra Łazarkiewicza; Lubuski Teatr w Zielonej Górze
oraz Teatr Stara ProchOFFnia w Warszawie).
Reżyserował między innymi w Teatrach:
Narodowym i Studio w Warszawie; Polskim
we Wrocławiu; Powszechnym w Łodzi, Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie; Miejskim
w Gdyni; C. K. Norwida w Jeleniej Górze.
W 2012 r. zrealizował m.in. „Boga mordu” Yasminy Rezy (Teatr Miejski w Gdyni),
a także dwa autorskie spektakle: „Sex
machine” (Teatr Capitol, Wrocław) i „Moja
ABBA” (Teatr Żeromskiego, Kielce). Uhonorowany wieloma nagrodami, trzykrotny
laureat Festiwalu Polskiego Radia i Teatru
Telewizji. Dwa teatry.
(AS)
Tomasz Man, „Brygada Misiek”
reż. Tomasz Man
prapremiera 12 października 2013
Teatr Baj Pomorski
139
130
t u
b y w a j
Od Nowa, 16. 10.
Od Nowa, 12. 10.
Od Nowa, 17. 10.
UDU
ANIA DĄBROWSKA
„Od Nowa na obcasach” to cykl wyjątkowych, kobiecych koncertów. Raz w miesiącu toruńską scenę opanują śpiewające
kobiety o oryginalnych głosach. W ramach
cyklu wystąpią zarówno solistki jak i zespoły prezentujące różnorodne gatunki
muzyczne, ale wyróżniające się charyzmatycznymi i oryginalnymi wokalistkami. W tym sezonie cykl zainaugurował
koncert Ani Dąbrowskiej.
Anna Monika Dąbrowska, znana też jako
Ania – polska wokalistka wykonująca muzykę oscylującą w granicach popu, często
inspirowaną brzmieniami retro. Członkini
Akademii Fonograficznej ZPAV. Zadebiutowała w 2004 roku albumem „Samotność po zmierzchu”, który zdobył wysokie
uznanie krytyki i publiczności. Wydawnictwo „Kilka historii na ten sam temat”
z 2006 roku było jej pierwszym albumem
nawiązującym do tradycji polskiej muzyki
lat 60., co artystka kontynuowała na kolejnych dwóch płytach. Ania wydała dotąd
pięć albumów studyjnych, z których cztery
trafiły na pierwsze miejsce listy sprzedaży
OLiS w Polsce i cztery uzyskały status platynowych. Jest jedną z najczęściej nominowanych artystek do Nagrody Muzycznej
Fryderyk i obecnie ma na swoim koncie
8 wygranych statuetek. Do 2011 roku,
łączna sprzedaż jej płyt w Polsce przekroczyła liczbę 200 tys. egzemplarzy.
DAWID PODSIADŁO
JAZZ CLUB w „Od Nowie” inauguruje sezon koncertem duńskiej formacji
Richard Andersson Udu w składzie:
Richard Andersson – kontrabas; Jesper
Zeuthen – saksofon altowy; Kasper Tranberg – trąbka i Peter Bruun – perkusja.
Duński kontrabasista, Richard Andersson,
stworzył grupę w której skład wchodzi
trzech obecnie najbardziej znaczących
muzyków na duńskiej scenie jazzowej,
a Jesper Zeuthen to prawdopodobnie
największy, żyjący saksofonista w Danii.
W oparciu o proste, mocne i charakterystyczne kompozycje Richarda, zespół;
balansuje między nieznośną trywialnością
a ekstremalnymi wybuchami, niczym nie
ograniczając swojej ekspresji. UDU zadebiutował wiosną 2010 a latem 2012 roku
wydał pierwszą płytę “UDU” nakładem
wydawnictwa BlackOut Music.
(AS)
JAZZ CLUB Od Nowa, Richard Andersson
Udu – koncert
16 października 2013
Akademickie Centrum Kultury i Sztuki „Od Nowa”
17 października w „Od Nowie” wystąpi Dawid Podsiadło – jeden z najciekawszych polskich debiutantów ubiegłego roku. Dawid ma
20 lat i pochodzi z Dąbrowy Górniczej, karierę muzyczną rozpoczął dzięki programowi
„X Factor”, którego był laureatem. W finale
programu talent show wykonał utwór „With
or Without You” z repertuaru U2, a także
singel „Better Than a Dream” Katie Melua
w duecie z samą wokalistką. W maju 2013
roku, nakładem wytwórni płytowej Sony Music ukazał się debiutancki album wokalisty
zatytułowany „Comfort and Happiness”, który w pierwszym tygodniu po premierze uplasował się na I miejscu w zestawieniu OLiS.
Za produkcję albumu odpowiedzialny był
Bogdan Kondracki, natomiast autorką polskich tekstów na płycie jest Karolina Kozak.
W czerwcu 2013 otrzymał dwie nominacje
do nagrody Eska Music Awards w kategoriach najlepszy artysta oraz najlepszy artysta w sieci. Jego kariera toczy się ostatnio
coraz szybciej. Wystąpił jako support przed
Laną Del Rey, a jego płyta szybko pokryła
się platyną. Piosenka Dawida „Nieznajomy”
w ciągu dwóch tygodni od debiutu znalazła się na I miejscu Listy Przebojów Trójki.
Z wokalistą gościnnie wystąpi zespół Lilly
Hates Roses.
(AS)
Dawid Podsiadło – trasa koncertowa „Comfort
and Happiness”
(AS)
17 października 2013
Akademickie Centrum Kultury i Sztuki „Od Nowa”
„Od Nowa na obcasach”, Ania Dąbrowska, koncert
12 października 2013
Akademickie Centrum Kultury i Sztuki „Od Nowa”
t u
CSW, 17. 10.
Od Nowa, 18. 10.
b y w a j
Wrocław, 19-26. 10.
ELEKTRONIKA
PORUSZA WROCŁAW
KOT W TYMPANONIE
COMA OTWORZY JESIEŃ 2013
17 października o godzinie 18.00 Czytelnia
CSW zaprasza na spotkanie autorskie z Szymonem Szwarcem wokół jego debiutanckiego tomu wierszy „Kot w tympanonie”, wydanego nakładem Biblioteki Rity Baum w 2013
roku. Szymon Szwarc urodził się w 1986
roku w Reszlu, jest poetą, muzykantem, animatorem kultury, felietonistą i redaktorem
działu literackiego „Menażerii”. Swoje wiersze publikował w „Kresach”, ”Wyspie”, ”Tyglu Kultury”, „Ricie Baum”, „Portrecie” oraz
w naszym miesięczniku. Skończył filologię
polską na UMK w Toruniu. Był stypendystą
Marszałka Województwa Kujawsko-Pomorskiego i Miasta Torunia. Członek zespołu
Jesień a także współtwórca i uczestnik przeróżnych kujawsko-pomorskich efemeryd artystyczno-muzycznych. Mieszka w Toruniu.
Koncertem w „Od Nowie” łódzki zespół rockowy Coma z charyzmatycznym wokalistą
Piotrem Roguckim rozpocznie trasę koncertową „Jesień 2013” po 16 miastach Polski.
Grupa zagra utwory z wydanej w lutym tego
roku płyty „Don’t Set Your Dogs On Me”,
którą nagrała w niemieckiej wytwórni earMusic/ Edel, mającej pod swoją opieką takich
artystów jak Deep Purple, Skunk Anansie,
Marillion, Chickenfoot czy Europe. Jesienią
2012 roku Coma pojawiła się w „Od Nowie”
w ramach specjalnej trasy jubileuszowej
z okazji 15-lecia zespołu. Trasa ta obejmowała 27 koncertów w 25 miastach i nosiła
nazwę „Ulubiony Numerek”. Niezwykłość
trasy polegała na losowym wybieraniu utworów, jakie zespół zagra z dwóch kół losujących podczas występu. Zapewne Coma
i tym razem zaskoczy swoich wiernych fanów! Jako support wystąpi grupa
The Frosts.
(AS)
LITERACI PO GODZINACH: Spotkanie autorskie
z Szymonem Szwarcem
(AS)
(MB)
17 października 2013
Centrum Sztuki Współczesnej „Znaki czasu”
Już po raz piąty – tym razem pod hasłem
SCENA I RUCH – startuje w stolicy Dolnego Śląska Międzynarodowy Festiwal Muzyki
Elektroakustycznej MUSICA ELECTRONICA NOVA. Między 19 a 26 października
codziennie odbywać się będą koncerty lub
projekcje muzyki elektronicznej/elektroakustycznej, często – zgodnie z hasłem
przewodnim – osadzonej w kontekście scen
video, rozniecającej taniec lub widowisko
– jak w przypadku oper „One” Michaela van
der Aa, czy „L’aire du dire” Pierre’a Jodlowskiego, głównych osobowości tegorocznego
festiwalu. Mimo pewnych akcentów, nie dominuje przytłaczająca tegoroczne festiwale
rocznicowość. Łącznie czeka nas kilkanaście
wydarzeń, w których komputery i głośniki
współdziałać będą z wrażliwością artystów-muzyków nad poruszaniem publiczności.
W programie – siedem prawykonań światowych (Kupczak, Knittel, Krauze, Duchnowski, Schaeffer, Szmytka, Sultan hagavik),
sześć prawykonań polskich (m. in. Aa, Manoury). Mocnym akcentem artystycznym
będzie zamknięcie festiwalu, 26 października, z udziałem specjalistów od projekcji muzyki elektronicznej z paryskiego IRCAM-u – światowej Mekki tego typu sztuki
dźwięku. Zabrzmią utwory światowych
gwiazd spektralizmu: Philippe’a Manoury
i Jonathana Harveya. Oryginalnym projektem wydaje się Kino Dźwięku – swego
rodzaju przegląd muzyki elektroakustycznej i elektronicznej, dobranej przez grupę
kuratorów, projektowanej wielokanałowo
w przestrzeni Sali Kameralnej wrocławskiego
Impartu. Odbiorca będzie miał szansę odbyć
podróż przez rozmaite odsłony możliwości
współpracy człowieka z maszyną – pod warunkiem, że zdecyduje się uprzednio odbyć
podróż do Wrocławia – lub choćby wytropić
transmisje niektórych wydarzeń na antenie
radiowej Dwójki.
„Jesień 2013”, trasa koncertowa grupy Coma
18 października 2013
5. Międzynarodowy Festiwal
Akademickie Centrum Kultury i Sztuki „Od Nowa”
Muzyki Elektroakustycznej
MUSICA ELECTRONICA NOVA
SCENA I RUCH
Wrocław, 19–26 października 2013
http://musicaelectronicanova.pl/
141
142
t u
b y w a j
Bydgoszcz, 25. 10.
Teatr Horzycy, 20. 10.
WSPÓŁPRACA WARTA MSZY
UDAJĄC OFIARĘ
Pierwszą premierą bieżącego sezonu
w Teatrze im. Wilama Horzycy pod dyrekcją artystyczną Bartosza Zaczykiewicza
będzie spektakl „Udając ofiarę” w jego
reżyserii. „Udając ofiarę” to napisana
brawurowym językiem przez braci Olega
i Władimira Presniakow tragikomedia, nawiązująca do wielkiej tradycji rosyjskiej
groteski. Głównym bohaterem sztuki jest
dwudziestoparoletni Wala, który po ukończeniu uniwersytetu zatrudnia się w milicji
w roli… trupa. Jego osobliwe zajęcie polega na wcielaniu się w role ofiar morderstw
podczas przeprowadzanych w ramach
śledztwa rekonstrukcji pospolitych zabójstw. Owe groteskowe wizje lokalne nie
służą jednak szczegółowemu wyjaśnieniu
prawdy, lecz ich celem jest udowodnienie
z góry przyjętej tezy: „jako tako klei się
i dobra…”. Jednocześnie w dramacie przewijają się liczne pastiszowe analogie do
Szekspirowskiego „Hamleta”: w nie do
końca jasnych okolicznościach umiera
ojciec Wali, zaś stryj smali cholewki do
jego matki. Bracia Presniakow mistrzowsko łączą absurd sytuacji i czarny humor
z niebanalnym i przenikliwym spojrzeniem
na pozbawiony zasad dzisiejszy świat,
w którym nic nie jest takie, jakie być powinno; mieszają liczne gagi z obserwacją ludzkiego wyobcowania i samotności.
Scenografię do spektaklu przygotowuje
Iza Toroniewicz. W przedstawieniu udział
biorą: Małgorzata Abramowicz, Aleksandra Bednarz, Anna Magalska-Milczarczyk,
Mirosława Sobik, Maciej Raniszewski,
Michał Marek Ubysz, Arkadiusz Walesiak
i Grzegorz Wiśniewski.
(AS)
Oleg i Władimir Presniakow, „Udając ofiarę”
reż. Bartosz Zaczykiewicz
premiera 20 października 2013
Teatr im. Wilama Horzycy
W Filharmonii Pomorskiej będzie można
podziwiać rezultaty muzycznej współpracy Bydgoszczy z Frankfurtem nad Odrą.
Dwa dni później będzie je można podziwiać również w rzeczonym niemieckim
mieście. 25 listopada usłyszymy nad
Brdą wykonane pod batutą Rudolfa Tierscha dwie późne msze Schuberta: „Deutsche Messe” (do tekstu Johanna Philippa
Neumanna) i „mszę Es-dur”. Jako sopran
wystąpi Ingrida Gápová, mieszkająca od
dłuższego czasu w Polsce bardzo zdolna
słowacka śpiewaczka.
(MR)
wykonanie „Deutsche Messe” i „mszy Es-dur”
F. Schuberta
25 listopada, godz. 19:00
Filharmonia Pomorska
t u
Teatr Horzycy, 27. 10.
b y w a j
Mocart Klub Muzyczny, 28. 10.
PAN PSTRONG, CZYLI
PIERWSZA RYBA W KOSMOSIE
WITAJ DORA
Tydzień po premierze „Udając ofiarę” Teatr
im. Wilama Horzycy zaprasza na kolejne
nowe przestawienie – „Witaj Dora” w reżyserii Krzysztofa Rekowskiego. „Witaj, Dora”
(„Die sexuellen Neurosen unserer Eltern”) to
polska prapremiera utworu Lukasa Bärfussa, szwajcarskiego autora pokolenia czterdziestolatków. Tekst został uznany w 2009
r. przez „Theater heute” za sztukę roku. Młodą dziewczynę, Dorę uznano za chorą. Od
dzieciństwa podawano jej silne leki. Teraz,
na prośbę matki, leki zostały odstawione.
Dora, niczym współczesny Kaspar Hauser,
gwałtownie poznaje otaczający ją świat –
a jednocześnie działa na ów świat jak specyficzne lustro, które wyzwala złożony obraz
naszej rzeczywistości. Jej niewinność i naiwność są jej największą siłą, ale fizycznie
jest już dojrzałą, zmysłową kobietą. Odkrywa własną seksualność. Czy najbliżsi będą
tolerować jej potrzeby? Czy powinna istnieć
granica tolerancji? Barfuss nie ocenia sytuacji i postaci. Poprzez umowność i skrót
próbuje odejść od realizmu, tworząc wnikliwą metaforę współczesności. Matka mówi
o Dorze, że jest o włos oddalona od naszego świata. A może to Dora żyje naprawdę,
a społeczeństwo wokół jest o włos? „To jedna
z najbardziej interesujących, ale i najdziwniejszych istot, jakie ostatnio pojawiły się
na scenie” (Jürgen Berger, „Süddeutsche
Zeitung”). Scenografię do spektaklu przygo
towuje Maciej Chojnacki, a muzykę Marcin
Mirowski. W spektaklu na toruńskiej scenie
zadebiutuje Julia Sobiesiak, zwyciężczyni
I edycji Festiwalu Debiutantów Pierwszy
Kontakt w 2011 roku. Towarzyszyć jej będą:
Ewa Pietras, Agnieszka Wawrzkiewicz, Paweł
Kowalski, Marek Milczarczyk, Tomasz Mycan
i Paweł Tchórzelski.
(AS)
Lukas Bärfuss, „Witaj Dora“
reż. Krzysztof Rekowski
prapremiera polska 27 października 2013
Teatr im. Wilama Horzycy
Toruńska grupa improwizacyjna TERAZ to
pięć pozytywnie nakręconych osób. Studentów, bezrobotnych, informatyków, filozofów,
telemarketerów i pedagogów. Grupa powstała w listopadzie 2012 roku i organizuje
wieczory komedii improwizowanej. Podczas
tych spotkań przedstawia gry improwizowane, które autorzy czerpią z pomysłów
i sugestii publiczności. W skład grupy wchodzą – Małgorzata Drążek, Mateusz Świerski,
Kornel Wawrzyniak, Filip Janików i Marcin
Walentynowicz. 28 października w Klubie
Muzycznym Mocart, grupa improwizacyjna
TERAZ zaprezentuje improwizowany spektakl PAN PSTRONG składający się z dwóch
historii. To podróż w głąb ludzkiej świadomości, a także świata, który jest stwarzany tu
i teraz. Publiczność jest inspiracją dla tego,
co dzieje się na scenie. Za każdym razem
wydarza się coś innego. Przyjdź i przekonaj
się sam!
(AS)
Grupa Improwizacyjna TERAZ
„Pan Pstrong, czyli pierwsza ryba w kosmosie”
28 października 2013, godz. 20.00
Mocart Klub Muzyczny, ul. Ducha Św. 6
143
a u t o r z y
n u m e r u
PAŹDZIERNIK
T
E
A
M
144
BARSZCZ BŁASZCZYK
ur. 1988 w Toruniu, studia z ochrony dóbr kultury,
filozofii z komunikacją społeczną
oraz kulturoznawstwa.
KOSMICZNY BASTARD
Obywatel Wszechświata
MAŁGORZATA BURZYŃSKA
Pisze różne rzeczy, w „Menażerii” też
czasem rysuje.
PIOTR BURATYŃSKI
KAROLINA NATALIA BEDNAREK
Rocznik 1987
z wykształcenia filmoznawczyni, z zawodu specjalistka ds.
kreowania wizerunku firmy, z pasji kobieta. Wieloletnia
recenzentka dla portalu „Kulturalny Toruń”. Od czterech lat
dyrektor filmowego festiwalu „Przejrzeć...”
CHAM FILMOWY
opis:
Brak mu ogłady, widocznie nie skończył
odpowiednich studiów, ale ma chłopak gust.
Krytyka filmowa prosto z najbardziej
intrygującego rynsztoku!
a u t o r z y
n u m e r u
145
PAMELA CORA GRANATOWSKI
MARIA DEK
aka phtalo manatee, rocznik 84, archeolog
(ur. 1989), absolwentka University of the Arts
London. Ilustruje, bazgroli, rysuje – mówi
FILIP FIUK
i antropolog kultury, kurator m.in. cyklu muzycznego
‚Cząstki Dziwne’. Miłośnik brzydoty, kuriozów i szamy.
wizualnym językiem.
Słychać? Możecie płakać, rzucać bluzgami,
Rocznik ’86. Absolwent Politechniki Świętokrzy-
śmiać się, ale nie
skiej. Wielbiciel komiksów ze świata DC Comics,
przechodźcie obojętnie.
filmów sci-fi oraz baczny obserwator popkultu-
// www.facebook.com/dekillustration
rowych zjawisk i trendów. Oddany i wierny fan
Batmana i jego mitologii, nawet w tak kontrowersyjnym wydaniu jak filmowe wizje pana
J. Schumachera. Mieszka gdzieś
w południowo-wschodniej Polsce, z dala od wielkomiejskiego zgiełku i wszechobecnego „wyścigu
szczurów”. Lokalny patriota, wielbiciel Piwa oraz
fan Bayernu Monachium.
HANNA GREWLING
urodziła się w 1979 roku et ceatera...
MINIATURKI PRAC
MARII DEK
ŁUKASZ GRAJEWSKI
Ur. 1989 roku w Toruniu. Absolwent studiów
pierwszego stopnia polonistyki UMK. Obecnie
kontynuuje studia polonistyczne na drugim
stopniu. Członek licznych kół naukowych, autor
kilku publikacji. Interesuje się twórczością
Leopolda Buczkowskiego, Jerzego Żuławskiego,
RYSZARD DUCZYC
Jerzego Pilcha i Zbigniewa Herberta. Miłośnik
francuskich. Zna się nieco na korekcie.
fotograf i filmowiec
GOSIA HERBA
audiobooków oraz arcydzieł powieści, zwłaszcza
(rocznik`85) historyk sztuki, rysownik
mieszka i tworzy we Wrocławiu
miłośniczka formatu GIF
www.gosiaherba.pl
146
a u t o r z y
n u m e r u
AGATA KRÓLAK
(ur.1987) Jako ilustrator i grafik publikuje książki
(“Ciasta, ciastka i takie tam”, “Różnimisie”,
“Straszko”), ilustruje magazyny, projektuje dla
firm i organizacji kulturalnych. Ukończyła ASP
w Gdańsku. Pracowała w Warszawie i Nowym
ANNA KRZTOŃ
ANNA LADORUCKA
Urodzona w Tarnowskich Górach w 1988, mieszka
Pamięta jak przez mgłę, że kiedyś skończyła
i pracuje w Katowicach. Szczęśliwa absolwentka
biologię, po czym utknęła na dobre za biurkiem,
ASP Katowice. Zajmuje się grafiką
gdzie swe rozliczne talenty składa na ołtarzu
wklęsłodrukową, komiksem i ilustracją.
komercji. Równie wysoko ceni sobie samotność,
Kocha podróże,
jak i towarzystwo przyjaciół. Do szczęścia
a w przyszłości planuje zamieszkać
potrzebna jej kawa, książka i święty spokój.
Jorku. W 2012 jej plakat był uczestnikiem 23-ego
biennale plakatu w Wilanowie.
w Peru, nosić kolorową czapkę i paść lamy.
MACIEJ KRZYŻYŃSKI
MICHAŁ KOWALSKI
Rocznik 1987, przyrodnik lubiący litery,
Video – Lubi i robi. Film – Lubi i jeden zrobił.
http://mcross.carbonmade.com/
kolory i kształty.
Zdjęcia – Lubi ale tylko gołe baby. Pisanie – Lubi
i się stara. Ciągle w szpagacie między Toruniem
i Elblągiem.
ANDRZEJ PIOTR LESIAKOWSKI
n u m e r u
ILUSTR.
AGATA KRÓLAK
a u t o r z y
PAWEŁ SCHREIBER
wykłada w Katedrze Filologii Angielskiej UKW
w Bydgoszczy, recenzuje przedstawienia teatralne
w „Didaskaliach, „Teatrze” i „Chimerze” a kiedy
tylko chce od tego wszystkiego odpocząć – gra na
GRZEGORZ MALON
Urodzony 13 lutego w piątek. Rocznik 1987.
kompouterze, co potem skrzętnie opisuje na
POLECAM, GRAŻYNA TORBYTSKA
blogu jawnesny.pl.
Obsesyjnie pochłania każdy napotkany dźwięk.
Głównym jego zajęciem jest odpakowywanie
https://www.facebook.com/PolecamGrazynaTorbicka
nowo zdobytych płyt z muzyką. Miłośnik programu
Trzeciego Polskiego Radia
i wysublimowanych dźwięków.
KAROLINA ROBACZEK
SABINA SOKÓŁ
sabinasokol.tumblr.com
doktorantka Katedry Kulturoznawstwa UMK
JACEK SEWERYN PODGÓRSKI
ARAM STERN
Podobno urodził się gdzieś w ciemnym borze. Ciągle
Germanista z pasją teatralną. Zostawił kilka zdań
się edukuje i pisze. Zapalony kolekcjoner komiksów
o niej w „Musli Magazine”, „Biuletynie ZASP”,
Corbena i Moebiusa. Koneser włoskiego Giallo. Lubi
„Teatrze dla Was”, „e-teatr.pl” i „Dzienniku
spieszyć się i spóźniać.
Teatralnym”. Nie potrafi powiedzieć, w jakim jest
wieku; ten ciągle się zmienia.
MAREK ROZPŁOCH
ur. 1980, obywatel Unii Europejskiej.
147
148
a u t o r z y
n u m e r u
SZYMON SZWARC
ur. 1986 r., poeta, muzykant, polonista, stypendysta. Teksty publikował m.in. w „Ricie Baum”,
„Kresach”, „Portrecie”, „Tyglu Kultury”, „Blizie”,
„Helikopterze”, „Instynkcie” i w „Dwutygodniku”.
Wydał tom wierszy „Kot w tympanonie”
KUBA WOJTECKI
(Biblioteka „Rity Baum”, Wrocław 2012 r.).
Gitarzysta Jesieni, z którą nagrał płytę „Jeleń”.
Mieszka w Toruniu
i za granicą.
JOANNA WIŚNIEWSKA
urodzony na wschodzie jesienią ’85. trochę pracuję, trochę biegam (ok, ostatnio się opierdalam),
usiłuję rzucić szlugi. lubię góry, rower, crust
Rocznik ’86, z wykształcenia historyk sztuki,
punka, curry i piwo. inspiracje: pała, prosiak,
wielbicielka dobrych
janek himilsbach i chewbacca. ulubiona książka:
książek i podróży, ze słabością do barokowego
mechaniczna pomarańcza. ulubiony film: jeszcze
malarstwa hiszpańskiego
nie widziałem. więcej wesołej twórczości na moim
i czekolady.
blogu: zaczarowanyhasiok.wordpress.com
DAWID ŚMIGIELSKI
Współtwórca filmu dokumentalnego „Zakazany
owoc nr 6”. Urodził się w paskudnym szpitalu
gdzieś w południowej Polsce. Uwielbia patrzeć na
swoją półkę z komiksami. Czasem coś napisze.
KAROLINA WIŚNIEWSKA
MARTYNA WÓJCIK-ŚMIERSKA
Etatowa anglistka i dorywczy twórca czegokolwiek, zdany na łaskę ciągłych przypływów i od-
’85 Absolwentka projektowania graficznego
pływów weny. Zakochana w przedmiotach czerpie
na UMK w Toruniu.
treść z ich formy, docenia mistrzów designu tak
Projektantka grafiki użytkowej (plakat, typografia,
samo, jak pospolite zrób-to-sam, które z uporem
identyfikacja wizualna),
praktykuje na własnej przestrzeni. Całoroczna
równolegle współpracuje jako ilustrator
rowerzystka, podatna na huśtawki nastrojów,
z wydawnictwami prasowymi.
zawsze głodna nowej muzyki i Martini Bianco.
MACIEK TACHER
Chorobliwie uzależniona od jazdy na rolkach, głaskania swoich kotów, letniego bujania na hamaku
i słońca. Szczęśliwa, gdy nic nie musi.
muzyk.
Biogramy autorów tekstów literackich i twórców prac prezentowanych w „Tworach” znalazły się w sąsiedztwie
ich dzieł. Dziękujemy wszystkim Współtwórcom numeru – zarówno Tym, których notki biograficzne tu widzimy,
jak i Tym, którzy nie ośmielili się zamieścić informacji w tej tu rubryce; oraz Każdemu, kto w jakikolwiek sposób
przyczynił się do powstania ósmego numeru „Menażerii”!
o d s ł o n y
I
K
KOWS
A
J LESI
NDRZE
RYS. A
MENAŻERIA
REDAKCJA
Jerzyk Adamiak, Karol Barski, Kosmiczny Bastard, Karolina Natalia Bednarek, Barszcz Błaszczyk, Piotr Buratyński, Konrad Burzyński, Małgorzata Burzyńska, Maria Dek, Bartosz Dobrzelecki,
Małgorzata Drążek, Ryszard Duczyc, Hanna Grewling, Michał Groszewski, Łukasz Grajewski, Pamela Cora Granatowski, Michał Grzywiński, Szymon Gumienik, Gosia Herba, Krzysztof Joczyn,
Beata Jurkiewicz, Andrzej Kilanowski, Justyna Kociszewska, Kora Tea Kowalska, Anna Krztoń, Maciej Krzyżyński, Magdalena Kus, Anna Ladorucka, Andrzej Lesiakowski, Wiktor Łobażewicz, Marta Magryś,
Grzegorz Malon, Józef Mamut, Andrzej Mikołajewski, Jacek Seweryn Podgórski, Karolina Robaczek, Marek Rozpłoch, Paweł Schreiber, Sabina Sokół, Iwona Stachowska, Aram Stern, Szymon Szwarc,
Dawid Śmigielski, Maciek Tacher, Monika Wieczorkowska, Grzegorz Wincenty-Cichy, Karolina Wiśniewska, Martyna Wójcik-Śmierska, Mateusz Wysocki
Redaktor naczelny: Marek Rozpłoch, e-mail: [email protected]
Zastępca redaktora naczelnego: Aram Stern, e-mail: [email protected]
Sekretarz redakcji: Piotr Buratyński, e-mail: [email protected]
Dyrektor artystyczny: Martyna Wójcik-Śmierska
Administrator bloga i strony na Facebooku: Anna Ladorucka, e-mail: [email protected]
Szata graficzna i logo: Monika Wieczorkowska
Redaktorzy działu „Teksty literackie”: Hanna Grewling, Paweł Schreiber, Szymon Szwarc
Redaktor działu „Twory”: Gosia Herba
Redaktorzy działu „Pod okładką”: Jacek Seweryn Podgórski, Dawid Śmigielski, e-mail: [email protected]
Korekta: Małgorzata Burzyńska, Łukasz Grajewski, Szymon Szwarc, Karolina Wiśniewska
Skład: Michał Grzywiński, Maciej Krzyżyński, Jacek Seweryn Podgórski, Marek Rozpłoch, Dawid Śmigielski
E-mail: [email protected]
WYDAWCA: Stowarzyszenie Kulturalno-Artystyczne „Megafon”, strona: https://www.facebook.com/ska.megafon e-mail: [email protected]
149

Podobne dokumenty