Albatross i PL Bogda1008PL
Transkrypt
Albatross i PL Bogda1008PL
POLSKA. TEATR ALBATROSS. MOJE OSOBISTE PRZEŻYCIA. Wrocław. 1970 Podczas Bożego Narodzenia przyjaciele zapytali, czy pojechałbym do Polski. Jeden z nich pożyczył od ojca volvo. Dlaczego nie? Jechaliśmy drogą ze Świnoujścia przez lasy, na południe. Wyprzedziła nas wołga. Na tylnym siedzeniu mężczyzna w kapeluszu przyjaźnie do nas kiwał. Co za kraj! Sympatyczni ludzie! Byłem zaskoczony, kiedy ten sam mężczyzna zatrzymał nas w środku lasu. Chciał wymienić walutę. Słyszałem, że w Polsce nie wymienia się pieniędzy w bankach, zgodziłem się – facet wydawał się w porządku. Okres noworoczny spędziliśmy we Wrocławiu – mieście, którego nazwy nie mogę wymówić do dziś. Zobaczyłem świat bardzo różny od Szwecji. Biedni, ale przyjaźni ludzie i niewiarygodnie tanie bary mleczne. Lubiłem bary mleczne! Teatr nie interesował mnie wcale, ale poszedłem z kolegą na przedstawienie. I to było wielkie przeżycie. Jakby otworzyły się we mnie jakieś nowe drzwi. Świat wydał mi się rozległą przestrzenią, poczułem ogarniający mnie spokój. Postanowiłem, że zostanę aktorem. Wróciłem do Szwecji z płytami Demarczyk i Grechuty. Byli mi bardzo bliscy – zwłaszcza Grechuta. Jeszcze w Polsce zaprosiłem przyjaciół do restauracji. Byłem bogaty – w portfelu miałem pieniądze od mężczyzny z wołgi. Kiedy płaciłem, zrobiło się małe zamieszanie. Ludzie się śmiali. Nie rozumiałem. Okazało się, że moje „bogactwo” pochodzi z 1942 roku. Przestałem lubić mężczyznę w kapeluszu. Teatr. Zauroczenie i marzenia. Realizacja marzeń o teatrze zajęła mi trochę czasu. Dopiero pięć lat po powrocie z Polski, ciągle pod wrażeniem tamtego doświadczenia, zacząłem swój teatr. Na uniwersytecie pokazano nam zdjęcia ze spektaklu, który widziałem we Wrocławiu. Zrozumiałem, że to było legendarne „Apocalipsis cum figuris” Teatru Laboratorium Jerzego Grotowskiego. Kupiłem książki, czytałem artykuły. Opowiadałem wszystkim o teatrze Grotowskiego. . Początek. ELDTEATERN. 1976. Założyliśmy z dwojgiem przyjaciół Eldteatern. Myśleliśmy o teatrze dalekim od codzienności. Trenowaliśmy jak Grotowski i Odin Teatret. Pracowaliśmy poza miastem wykorzystując własne ćwiczenia. Przygotowaliśmy godzinny spektakl o rewolucji rosyjskiej. Nie mieliśmy żadnego kontaktu z „innym światem teatralnym”. Jesienią zobaczyłem w Geteborgu wystawę Władysława Hasiora. To wrażenie pozostało ze mną na zawsze. Potem spotykałem Hasiora wiele razy. Po trzech latach intensywnej pracy zagraliśmy premierę „Rezurekcji”. Wywołała silne reakcje. Kiedy graliśmy kolejny raz w mrocznym klubie młodzieżowym w Geteborgu, spektakl obejrzeli aktorzy Teatru Ósmego Dnia. Zaprosili nas na festiwal do Lublina. To miały być Konfrontacje 1981... Sztukmistrz z Lublina Jechać do Lublina? Czytałem „Sztukmistrza...” Singera. Pod wpływem tej książki zainteresowałem się wschodnioeuropejskimi żydami. Światem zniszczonym przez nazistów. Singer był moim ulubionym pisarzem. Oczywiście, że chciałem pojechać do Lublina! Wyjechaliśmy na tournee z „Rezurekcją”. Graliśmy w Warszawie na scenie Akademii Ruchu, blisko Starego Miasta. Spektakl Akademii robił wrażenie – statyczna przejażdżka autobusem! Widzieliśmy też przedstawienie Józefa Szajny w Pałacu Kultury. Nawet je silmowaliśmy. Nie byli zadowoleni. Potem Konfrontacje w Lublinie. Polska żyła wtedy marzeniami o Solidarności. Puste sklepy. Ludzie pełni nadziei. Festiwal teatralny. A mną wstrząsnęła wizyta na Majdanku. To, co zobaczyłem spowodowało szok. Straciłem panowanie nad sobą. Biegłem wzdłuż ogrodzenia, chciałem je zniszczyć. Wracałem tam potem wiele razy. Zagraliśmy nawet spektakl w jednym z baraków dla więźniów politycznych. Stare Miasto w Lublinie ma wyjątkową atmosferę minionego czasu. Chcieliśmy wrócić. Zwłaszcza, że teraz mieliśmy tu przyjaciół – ludzi z teatru Provisorium i z innych teatrów studenckich. Naszą gospodynią byłą Beata Ziemska, młoda dziewczyna, której później pomogliśmy wyjechać do Szwecji. „Rezurekcja” podobała się w Lublinie. W biuletynie festiwalu napisano o nas wiele miłych rzeczy. Aktorzy są często niepewni i potrzebują pochwał. Nie zawsze ufam oklaskom publiczności. Nieraz myślę, że wynikają z grzeczności. Biuletyn Konfrontacji był inny. Redakcja rozmawiała z widzami, którzy byli naprawdę entuzjastycznie nastawieni. Pamiętam do dziś. Przedstawienie zaczęliśmy na ulicy. Byłem zawinięty w bandaże, niosłem czerwoną flagę i do wszystkich przechodniów mówiłem „hello”. Zatrzymała mnie policja. W samochodzie policyjnym powtarzałem swoje „hello”. „Wyzwolili” mnie organizatorzy festiwalu. Powroty. 1981. 1982. Wracałem do Polski jeszcze w sierpniu 1981 i w 1982 roku. Pamiętam dużą demonstrację w Warszawie – chyba w 1982. Widziałem wtedy starego człowieka bitego przez ZOMO. Spacerowałem wokół Starego Miasta. Ubrany byłem na biało, a w ręce miałem duży bukiet kwiatów z ukrytą kamerą w środku. Policja zatrzymywała wszystkich. Kiedy podszedłem powoli, w białym ubraniu z bukietem kwiatów – odsunęli barierkę i przepuścili mnie! Szedłem sam przez duży plac przy Starym Mieście. Za mną ludzie walczyli, biegali, krzyczeli. Było lato. W centrum Warszawy leżały duże krzyże ułożone z kwiatów. Wszystko było wyjątkowe. Jakieś odrealnione. Obozy W Auschwitz i na Majdanku też wszystko wydało mi się nierzeczywiste. Zimą w Birkenau chodziłem z francuskojęzycznym przewodnikiem – byłym więźniem, który dużo opowiadał. Był mało komunikatywny. Nie rozumiałem wiele. Kiedy mówił o wojnie zachowywał się tak, jakby jeszcze trwała. Była gęsta mgła, nagie kominy wyglądały jak ze snu. Nagle zobaczyłem jelenia przechodzącego kilka metrów od nas. Nie mogę tego zapomnieć. W Lublinie zawsze zatrzymywałem się u mojej przyjaciółki. Z jej okna na strychu widać było Majdanek. Miałem kontakty z byłymi więźniami. Byli stowarzyszeni w Klubie Majdanka. Bardzo mili, starzy ludzie dużo mi opowiedzieli. Zaproponowali, żebym zagrał przedstawienie w jednym z baraków. Chcieli to zorganizować. Pracowałem we Włoszech w Teatro Nucleo, kiedy dotarła do mnie wiadomość, że w Polsce Jaruzelski ogłosił stan wojenny. Z baru obok teatru dzwoniłem do przyjaciół w Szwecji i w Polsce. To był koszmar. A rozmowy były za drogie. Albatross i wrona .1984. Wróciłem do Szwecji. Z moją ówczesną żoną stworzyliśmy Teatr Albatross. Latem pojechaliśmy do Poznania odwiedzić Teatr Ósmego Dnia. Zabraliśmy naszą wronę. Planowaliśmy podróż do wielu miejsc, ale wrona zachorowała. Niespodziewanie sytuacja stała się dramatyczna. Pewnej nocy, przez moment, wrona zachowywała się jakby była zupełnie zdrowa. Obudziłem wtedy Nadię - „Zobacz, wszystko z nią w porządku!”. Kiedy to powiedziałem wrona zdechła. Wróciliśmy do Szwecji. Nadia nie najlepiej się czuła, nie chciała zostać w Polsce. Ludzie z Ósmego Dnia myśleli, że wracamy z powodu wrony. Ale to nie było to. W każdym razie, bardzo ich to ubawiło. „Czarne Kwiaty” i medale. 1985. Ze sztuką o Holokauście „Czarne Kwiaty” pojechaliśmy w trasę po Polsce. Polscy przyjaciele pomogli nam ją zorganizować. Graliśmy w wielu miastach, w różnych miejscach. W domach kultury, teatrach, klubach studenckich. Wszędzie spotykaliśmy pomocnych ludzi. Czasami nawet burmistrzów lub innych oficjeli. Wtedy dostawaliśmy medale i wódkę. To był dziwny czas. W Szwecji nie byliśmy znani. Łatwiej było sprzedawać nasze spektakle w Polsce. Poza tym tutaj byliśmy bogaci. W Szwecji nie mieliśmy nic. W Polsce jedliśmy befsztyk tatarski, w Szwecji spaghetti. PAGART. 1986. Znów powrót. Tym razem wyjazd zorganizowała agencja artystyczna PAGART. Rok wcześniej chcieliśmy, żeby zobaczyli nasz spektakl, poszliśmy więc do biura PAGARTU z zaproszeniem. Byli bardzo nieprzyjemni. Powiedzieli, że wspierają tylko profesjonalistów. Dla nich byliśmy teatrem studenckim. Nie byli zainteresowani. Mimo wszystko zostawiliśmy zaproszenie. Graliśmy w miejscu, które zapamiętałem jako duże mieszkanie (czy to możliwe?). Po spektaklu podeszła do nas starsza pani. Płakała. Okazała się szefową PAGART-u. Mówiła po niemiecku i troszkę po angielsku. Opowiadała o swoim życiu, o wojnie, o Armii Krajowej. Mówiła i płakała. Zostaliśmy przyjaciółmi. Wydaje mi się, że nazywała się Alina Jabłońska. Trochę z powodu tego spotkania, PAGART zorganizował w 1986 roku Międzynarodowy Festiwal Teatrów Studenckich w Stodole, warszawskim klubie studenckim. Wydaje mi się, że we współpracy z Akademią Ruchu. Byliśmy zachwyceni. Pamiętam, że pieniądze na prom do Polski dostaliśmy od polskiego turysty w Geteborgu. Szefostwo PAGARTU nie chciało mieć nic wspólnego z zachodnimi bankami. Poprosiliśmy tez o pieniądze na benzynę. Trochę mieliśmy dosyć noszenia jej w kanistrach. Osoba kupująca paliwo musiała być obywatelem polskim. Trudziliśmy, więc, naszych znajomych, znanych artystów, noszeniem naszych kanistrów. Myśleliśmy, że za pośrednictwem PAGART-u skończymy z tym procederem. Nic podobnego! Polska pozostała Polską. Spektakl na Majdanku. 1986. To chyba podczas tej trasy graliśmy dla byłych więźniów w baraku na Majdanku. Musiało to być w 1986, kiedy Sławek Skop z Provisorium bardzo się w to zaangażował.(Kupiłem od niego polskie głośniki, które służą mi do dzisiaj).Marzył o wyjeździe i podboju świata, a my mieliśmy mu to ułatwić. Rok później teatr Provisorium występował w Sztokholmie i Geteborgu. W Geteborgu zagrali w Angeredsteater, w którego zespole było wielu stalinistów. Aktorzy z Provisorium opowiadali potem o dziwnych rozmowach po spektaklu. Przedstawienie na Majdanku odbyło się w specyficznej, prawie świątecznej atmosferze. Naszą widownię stanowiło około czterdziestu byłych więźniów, z których wielu już nie żyje. Siedzieli w milczeniu i bezruchu. Żaden z nich nie patrzył na tłumaczenie tekstu. Czuliśmy się niepewnie. Nudzą się? Po przedstawieniu zaprosili nas na wystawny obiad. Nie, nie nudzili się, ale większość z nich była na Majdanku pierwszy raz od czasu wojny. Odwiedzali szkoły, opowiadali o swoich doświadczeniach, pisali o życiu w obozie, ale z daleka od tego miejsca. Powrót do baraku był wstrząsem. Zaskoczyło ich, że nasza sztuka jest taka żydowska. Mile ich zaskoczyło. W przedstawieni mieliśmy szklaną karuzelę – odniesienie do tej zza murów getta, o której pisał Miłosz w Campo di Fiori. Grając czułem, jak sceneria sprawia, że fikcja staje się rzeczywistością. Jak wnika we mnie historia. Tokalynga Teaterakademi w Hallandii. 1988. Na wsi, niedaleko Geteborga kupiłem budynek starej szkoły. Nazwaliśmy ten dom Tokalynga Teaterakademii. Teatr Albatross do dzisiaj ma tu swoją siedzibę. Przyjeżdżają do nas polscy przyjaciele - aktorzy i ludzie niezwiązani z teatrem. Władysław Hasior. 1989. Dopadł mnie kryzys artystyczny i osobisty. W odnowionym domu przygotowywaliśmy nową premierę. Atmosfera była nie do zniesienia. W końcu zespół się rozpadł. Odeszła moja żona z córeczką. W gigantycznym domu w środku lasu zostałem sam. Nie znałem sąsiadów. Wpadłem w depresję. Nic nie robiłem. Żadnych planów. Żadnych rachunków. Bezmyślnie przeglądałem papiery. Znalazłem program wystawy Hasiora, którą widziałem w 1976 roku. Od znajomego rzeźbiarza dowiedziałem się o najbliższej, która miała być w Estonii. Zadzwoniłem do największej galerii sztuki w Tallinie. Mężczyzna, z którym rozmawiałem mówił po francusku. Nie wiedziałem, czy rozmawiam z Hasiorem, ale powiedziałem, że przyjeżdżam obejrzeć wystawę. Kiedy wszedłem do galerii zobaczyłem człowieka podobnego do Hasiora ze zdjęcia w ulotce. „Pan Robert Jakobsson?” - zapytał. To był on. Wystawa mnie zafascynowała. Powiedziałem Hasiorowi, że chciałbym zagrać spektakl wśród jego obiektów. Sam byłem zaskoczony, że to się ze mnie wydobyło. „Wspaniały pomysł” - planował następną wystawę w Szwecji, w Sodertalje. Wróciłem do domu. Kiedy zadzwoniono z Sodertalje ciągle byłem w depresji. Nie wiedziałem, co miałbym grać. Hasior chciał, żebym był 10. maja. Mieli mi dużo zapłacić. Nie mogłem odmówić. W kwietniu wyszło słońce. Zaczęły pojawiać się pomysły, obrazy, teksty. Pojechałem do Sodertalje z króciutkim przedstawieniem, które kończyłem paleniem dzidy. Kiedy po występie Hasior przyszedł za kulisy, uderzyło mnie, że jest taki duży. Popatrzył mi w oczy. „Teatr hasiorski” – powiedział. Był zadowolony, a ja uznałem to za dobry znak. W domu depresja. Obiecałem jednak Hasiorowi, że wezmę udział w kolejnej wystawie w Esbo, w Finlandii. I znów było miło. Po spektaklu zapytałem, czy pozwoli mi zrobić kopie jego dzieł. Chciałem mieć swojego Hasiora. Nie zgodził się. Zmienił zdanie, kiedy zobaczył jak mnie to zasmuciło. Powinienem je tylko nazwać replikami, nie kopiami. Do końca utrzymywaliśmy kontakt. Odwiedzałem go w Zakopanem, w jego muzeum, gdzie częstował mnie specjalną herbatą i snuł niezrozumiałe opowieści po francusku. Obaj fatalnie mówiliśmy w tym języku. W Brukseli, gdzie miał ważną wystawę, kupiłem „Zwycięzcę” – jego ulubioną rzeźbę. Można ją oglądać w Tokalyndze. Kiedy zmarł w 1999, w Dagens Nyheter, największej szwedzkiej gazecie, napisałem nekrolog: „Hasior chciał zobaczyć jak Kraków zostaje Europejską Stolicą Kultury w 2000 roku. Do drucianej konstrukcji wokół miasta zamierzał przymocować lalki ze skrzydłami. Ruchome płonące anioły”. Zacząłem tworzyć repliki. Zbierałem od sąsiadów potrzebne mi przedmioty. Dawali mi zbędne rzeczy – zardzewiałe, stare, połamane. Przychodzili popatrzeć, co robimy. Pomagali mi przyjaciele- na przykład Zbyszek Morawski z Wrocławia. Nagle stałem się bardzo aktywny. Nie robiliśmy wyłącznie replik. Znalazłem nowy sposób ekspresji. Tworzyłem własne obiekty. Pewnego dnia opowiadając o swoim stanie zapytałem – „Depresja? Dlaczego mówię, ze mam depresję?”. Teatr Laboratorium. 1990. Zacząłem tournee. Sztuka miała tytuł „Płonący człowiek”. Opowiadała o mojej polskiej historii. Zwłaszcza o doświadczeniach związanych z Majdankiem. Graliśmy dużo. We Wrocławiu zaproszono nas z przedstawieniem do Teatru Laboratorium. Dokładnie dwadzieścia lat po tym, jak zobaczyłem „Apokalipsis…”, od czego wszystko się zaczęło. A teraz Teatr Albatross grał w tym samym miejscu dla tej samej publiczności. Po ostatnim spektaklu zatrzymała mnie na ulicy dziewczyna. Chciała porozmawiać. Powiedziała, że jej się podobało, chociaż czuła opór, żeby przyjść do tego Teatru. To miejsce było dla niej święte. Jej tato był tu aktorem. Nazywał się Ryszard Cieślak. Bardzo jej go brakowało. Pamiętałem, że to właśnie jej ojciec zrobił na mnie największe wrażenie. Miała dwadzieścia lat. Zostaliśmy przyjaciółmi. Spotkania z tym, co pozostało z Teatru Laboratorium były bardzo ważne. Pomagała nam Stefa Gardecka, od zawsze związana z Teatrem. Ona też została dobrym przyjacielem. Wyjazd z „Upadłymi Aniołami”. 1994. Kilka lat później właśnie Stefa współorganizowała nasze kolejne występy w Polsce z przedstawieniem o Allanie Ginsbergu. Pojechaliśmy do starych i nowych miejsc. W siedzibie Teatru Ósmego Dnia prowadziliśmy warsztaty dla młodzieży. To było inspirujące. Uczestnicy warsztatów pełni energii. Miałem wrażenie, że amerykanizacja, która nastąpiła po upadku muru berlińskiego zmniejsza się. Nowym miejscem był Teatr Kana w Szczecinie. Surowe pomieszczenie z bardzo zniszczoną podłogą. Mili ludzie. Wspaniała publiczność. Miałem tylko jeden problem. Jadaliśmy w pewnej restauracji. Po jedzeniu lubię wypić kawę z mlekiem. Już dwadzieścia lat wcześniej zauważyłem, że w polskich restauracjach nie ma mleka. Świeżego mleka! Nie piłem więc kawy. Ale skoro w tej jadaliśmy przez pięć dni, postanowiłem je kupić i zostawić w dyspozycji kelnera. Sklep był zaskakująco daleko, ale myśl o poobiedniej kawie łagodziła wysiłek. Po kolacji, spokojnie, zamówiłem kawę z moim mlekiem. Kelner odmówił! Byłem zaskoczony. „Jest w lodówce” – powiedziałem. „Nie, wylaliśmy je, ponieważ nie podajemy mleka”. Tu mur berliński ciągle jeszcze trwał. Kazimierz nad Wisłą, 1995. Latem pojechałem z przyjaciółką do Kazimierza. Zatrzymaliśmy się w hotelu nauczycielskim. Chciałem poznać legendarne żydowskie miasto. Co za piękne miejsce! Miasto i rzeka. Chodząc po śladach historii doszliśmy do synagogi. Kobieta pracująca tam powiedziała, że to kino! Potem jednak odsłoniła malowidło z czasów synagogi. Nie polubiła mnie. Dzień później rozmawiałem z dyrektorem teatru z Łodzi. Spacerowaliśmy brzegiem Wisły. Po drugiej stronie piękne ruiny zamku. Mówiliśmy o różnych rzeczach. Powiedziałem, że dziwi mnie, że Kazimierz, przedwojenne miasto Żydów, zapomina o swojej historii. Ale ten wykształcony człowiek nic nie wiedział! Nie chciał mi wierzyć! Postanowiłem zrobić sztukę o polsko żydowskiej przeszłości i zagrać ją na głównym rynku w Kazimierzu. Przedstawienie uliczne o Holokauście. 1998. I stało się! Pojechaliśmy za sztuką „Holly!”. Opowiadała o zniszczonym przez wojnę żydowskim świecie. Graliśmy na ulicy. Naszą scenografię w dużej części stanowiły obiekty zainspirowane Hasiorem. W organizacji znów pomagali polscy przyjaciele. Występowaliśmy w Lublinie, Kazimierzu, Dęblinie, Lubartowie i Tykocinie. Oglądało nas bardzo dużo ludzi – w Lublinie przyszło ponad 2500 widzów. W Lubartowie publiczność nie rozeszła się od razu po spektaklu. Patrzyli jak składaliśmy rzeczy. Wielu z nich przychodziło, żeby się przedstawić i powiedzieć coś o sobie. Zapraszali nas znowu. Byliśmy wzruszeni. Potem graliśmy jeszcze w Gdańsku, Warszawie, Krakowie i Wałbrzychu. Wszędzie dla dużej publiczności. Niektórzy jeździli za nami. Ktoś dał nam rysunek, ktoś inny pierścionek. Słyszeliśmy o polskim antysemityzmie, ale widzieliśmy go niewiele. Odwiedziny. 1998. Kiedy byliśmy w Lublinie zapraszaliśmy ludzi do odwiedzenia nas w Szwecji. Byliśmy zaskoczeni, kiedy w sierpniu tego samego roku zjechało piętnaście osób wysłanych do nas przez jakąś firmę. A jeszcze bardziej, kiedy w następnym przyjechała na tydzień cała klasa szkolna. 2001. Długo nie występowaliśmy w Polsce. W końcu pojechaliśmy zbierać materiały do nowego spektaklu. Miał się nazywać „Orkiestra” i opowiadać o kobiecej orkiestrze w Auschwitz-Birkenau. Wstąpiłem do Zakopanego do Muzeum Hasiora. Pewien człowiek schwycił mnie za ramię, zaprowadził do swojego domu i posadził przed telewizorem. Mówił coś niezrozumiałego pokazując na ekran, na którym samolot leciał prosto w wieżowiec. Dziwny obraz. Miejsce wyglądało jak Nowy Jork. Mężczyzna był zmartwiony. Dopiero po tygodniu dotarło do nas, co się wydarzyło jedenastego września. Tutaj kończę tę opowieść. Ktoś właśnie mi powiedział, że zmarł Marek Grechuta. Smutno. Myślę, ze pewnego dnia znów WRÓCIMY. Robert Jakobsson