czytaj - Muzeum Literatury
Transkrypt
czytaj - Muzeum Literatury
-Ślimak przez nóżkę moją do niebytu. Koncha Trach. Nóżkę jej aksamitną, nieskazitelną i niepohańbioną. Pani o kończynach dolnych z kości słoniowej! Módl się za nami! Uda, monumentalne i piękne, wykute z białego marmuru, powabne, choć zastygłe i zimne. Lekko różano pachnące. Stópki otulone wonią ambry rumienią się niczym lica młodych, zdrowych, wiejskich dziewcząt zadzierających swawolnie spódniczki przed chłopcami ciachającymi zboże. Z cicha ścichapęki przypatrują się, który kose zacniej ujmie w lasek pójdzie, kto ciota, za graniczek, z daleka rwać kalarepę. Minoderia, mizdrzenie się za niskie dla jej stóp, nie dla nich grzybica i platfus, brudne, za długie paznokcie, popękane pięty i kawałki bawełnianych skarpet pomiędzy palcami. Słodki jej dziewczęcy wdzięk, delikatny zapach i dotyk nieśmiały. Wrota Jaspisowej Komnaty bogato zdobione, złotem ociekające, jakoby Ognistowłosej Danae córy. Lasciate ogni speranza, voi ch'intrate. Struna Lutni w górne A stroi, Orzech Wodny swe pędy zapuszcza, a w oddali Mały Potok szumi. Czarna Perła lśni tak, że blask jej w Dolinę Właściwą wpada. W Komnacie Wewnętrznej kolumn tysiące i już tylko nikłe światło migocze na posadzce. Dwudziestą część sążnia dalej Wrota w hebanie rzeźbione. Zapukaj! Tam antypody rozkoszy, Biegun Północny jej ciała. Stuk-puk, stukocze ślimak o beton. Stuk-puk, proszę nie wydłubuj mnie łyżeczką. Leży niby przewrócony posąg, jakby ktoś grubą kreską odmalował ją z przestrzeni. Kamień, a nóżkę napina i paluszki na łonie zadziera, główkę na ramię układa, cała się ekstatycznie wyciąga. Królowa i księżniczka zarazem, matka i córka, doświadczona kochanka i rajska hurysa o czystej duszy. -Którą chcesz być? Ramię jej tylko odpadło gdy się przewracała. Poprawię je później, niech tam zostanie. Rzeźbę nietrudno z cokołu strącić, dostojeństwa i sztywności ją pozbawić. Uliczne rewolucję kochają niszczyć monumenty dawnych władców. Z piedestału na szafot. Piękne widowiska, krew się leje aż na ostatnie rzędy, damy chodzą na nie z przezroczystymi parasolkami. Sprytne kobiety nie muszą się obawiać krwi na twarzy i widzą wszystko! Panom nie wypada, biorą ze sobą zawsze paczkę chusteczek higienicznych, siadają i z niemałym grymasem tudzież obrzydzeniem po każdym przedstawieniu twarz wycierają. Później sztukmistrz od żonglowania żongluje, sztukmistrz od chodzenia po linie chodzi po linie i wszyscy idą do domu. Stuk-puk, pulvis et umbra sumus. Stuk-puk, proszę daj dotknę Cię lekko. Pokazałem jej film o jedzeniu ślimaka nakręcony na 8mm celuloidowej taśmie filmowej. Francuz jadł. Żuł. Przeżuwał. Wypluwał. Dotknąłem jej brzuszka, popłakała się bezłzawo. Niedokwik wrażliwej duszy. Skurcz sumienia, naderwanie moralności. Brzuszek nadął się gwałtownie, jakby włożyć palce głęboko do gardła. Pociągnął za sobą tułów, ten zatoczył za nim koło i wprowadził w ruch głowę. Ta opada, pochyla się lekko, rozdziawia czerwone łuczki kupidyna. -Zjadłaś coś nieświeżego? Usta jej to udręka i obsesja moja. W stosunku do reszty twarzy pozostają w proporcji idyllicznie idealnej, w położeniu naturalne- trochę pod nosem, nad brodą, pomiędzy policzkami. Zlokalizować bliżej jest trudno, a starania wszystkie na niepowodzenie są skazane. Bo cóż nam przyjdzie, gdy zmierzymy, że od tego i tego tyle i tyle, od tamtego do tego ile o ile, gdy w istocie piękno nie zna takiej miary, kpi sobie z metryk, miarek, mikrometrów, linijek, kątomierzy, suwmiarek. Dalmierzy i sferometrów, optimetrów i transametrów. Bukoliczne, boskie usta! Te, co smakowały nektaru i ambrozji, na których pozostał jeszcze smak bachusowego wina i jabłka Parysa. Zaklinam was! Nie złożycie nigdy swych słodkich warg, i choćby były już czasem naznaczone, zwietrzałe, suche i pomarszczone. Nie złożycie nigdy swoich warg by z wystygłych kości kurczaka, jeszcze gdzieniegdzie zimną i obślizgłą skórą okrytych, szpik wyssać. Bóg skaże za to Stare Baby, siostry od siorbania, o sweterkach wełnianych z przodu pachnących naftaliną, a z tyłu wyżartych przez mole. Bóg skaże was, Wredne Mlaskające Ścierwa, mówiące: wnusio, jabłusio, siusio. Bóg skaże was, Kobiety Z Tenisowymi Opaskami Na Czole, oddające się powolnej peregrynacji od magla do piekarni, od piekarni do mięsnego, od mięsnego do kościoła. O świcie w pełnym rynsztunku wypełzające. O szyjach przyozdobionych niczym Wieża Dawidowa sznurem plastykowych pereł, ustach jak pąk zgniłej róży, i ślepiach migoczących z otchłani. Bóg już skazał was, na codzienny, ciężki głaz. Lub kamienie nerkowe. DRAMAT W DWÓCH AKTACH Występują: Babcina Żydowina, Śmierci Goj, Stróż o imieniu Anioł. AKT I Stoisko na targu ulicznym w Jafie. Babcina Żydowina sprzedaje owoce. Czeka na ciężarówkę ze świeżą dostawą. Ciężarna kobieta kradnie awokado. Anioł Stróż zabija ją ze śrutu. Krew opryskuje stoisko z kolorowymi jarmułkami i lateksowymi chałatami. Babcina Ż: Śmierci! O ja nieszczęśliwa, powiedzże co za sobą ukrywasz! Jakie światy, smutki czy radości, czy Bóg sam pokorną babcine ugości? Co jest po Pani, Pani Śmierci kochana, znój i lament, a może rajska polana? Śmierci G: Nie wiem. AKT II . Płacze. Drży dziewczęcy kibić. Łzy wypływają przez pęknięcia w kamieniu. Niezdarnie jej ramię do ciała doprawiłem. Przechadzamy się po łące, paluszki jej dłoni łaskoczą łodyżki traw i płatki kwiatów. Tak, powinienem był rękę trochę wyżej... Z oddali widać pracujących chłopów, starych, z ziemią wymieszanych i młodych, którzy jeszcze plonów nie wydali. Przypatrują się sobie i uśmiechają, chłopcy ścinają zboże, a dziewczęta układają snopki. Południce zamknęli w pułapce na ptaki. Pod brzozą odpoczywa gospodarz z kapeluszem zsuniętym na oczy. Krzątają się ludzie na tym wiejskim obrazie. Płynie srebrzyste źródło i obmywa okoliczne pola. Siadamy na kamieniu i moczymy pięty w ruczaju. Opłukuję twarz zimną wodą. Ona mówi, śmieje się Spokój. Jak lekko. Jak wspaniale. Jak bezwładnie i cudownie. Transcendentalnie widzę jak mnie je. Jestem szczęśliwy, tak, jestem szczęśliwy, ach, jaki nasycający i piękny widok! Smakuje jej, czy aby na pewno jej smakuje? Spoglądam na jej wargi, jak degustują i delikatnie pieszczą kawałki ciała przed pogryzieniem i połknięciem. Je powoli, zawsze porządnie przeżuwa, starannie wybiera włosy i kosteczki. Osobliwy widok, muszę przyznać. Epifania kolacji ze mnie przyrządzonej jest dla mnie czymś nowym, czymś ekscytującym. -Moje oczko w jej usteczkach. Nie czuje śmierci, bólu, zawodu i lęku. To pokarm dla żywych, ja już pokarmem dla niej. Kosztuje moje nędzne ciało i napełnia mnie samego samym sobą. Wart jesteś tyle, jak smakujesz, tym jesteś, co jesz. Krew skropiła jej policzki, wyzwanie to dla duszy dostojeństwa. Próbuje ręką przeze mnie naprawioną zetrzeć kropelki z twarzy, lecz wymachuje tylko bezsilnie. Złości się i stęka. Drugą ręką też nie sięga. Pochyla się, wyciąga, wykręca i przekłada. Nogę za głowę, rękę za plecy, dłonie dziwnie splata. Obślizgłą formę przybiera i traci młodości i piękna czystego powab. Nad zwłokami moimi żer. Zwłoki moje to już nie ciało i nie krew, a padlina, podłe gnijące mięcho. Ach, mogłem kupić sobie chociaż trumnę ze specjalnie impregnowanego drewna, albo metalu. Teraz robaki zjedzą mnie na pewno. Stuk-puk, puka robak o wieczko. Stuk-puk, proszę, no otwórz pudełeczko. Stała się amorficzna jak glina, bezkształtna w wielu formach, gdy wypalona tłucze się lekko. Wstaje o świcie i chodzi po ślimakach. Winniczki oddane zalotom, krążące wokół siebie, z ciałami poprzebijanymi miłosnymi strzałkami, giną pod jej ceglastymi stopami. Golem przynosi śmierć miłości o poranku. Tak, to jest to. Czymże jest rozdeptać Testacella haliotidea powoli skoro nie sprawia to żadnej radości? Skrytobójcy ślimaków mówią, że śmiercią zadaną obślizgłym mięczakom w jej słodkiej istocie jest zmiażdżyć niepospolitego Helix lutescens. Tak, w tym jest sens. Poczuć muszli Trach. Koncha Trach. Konchatrach. Świat pełzaczy obleciał strach.