nr 88, październik 2013
Transkrypt
nr 88, październik 2013
ZESZYTY JAGIELLOŃSKIE PISMO UCZNIÓW, NAUCZYCIELI I PRZYJACIÓŁ LO im. KRÓLA WŁADYSŁAWA JAGIEŁŁY W PŁOCKU NR 88 PAŹDZIERNIK 2013, PISMO UKAZUJE SIĘ OD ROKU 2000 Międzyszkolny Klub Myśli Polskiej w Liceum im. Władysława Jagiełły MŁODZIEŻOWY DOM KULTURY IM. KRÓLA MACIUSIA I GŁOŚNE CZYTANIE NOCĄ: 17 października 2013 roku Mówią wieki czyli o podręczniku gimnazjalnym wszech czasów „Mówią wieki” Podręcznik do języka polskiego w przedwojennym 4-letnim gimnazjum po reformie jędrzejewiczowskiej (1932 r.) spółki autorskiej Juliusz Balicki i Stanisław Maykowski Juliusz Balicki, 1890-1963, polonista, pedagog, metodyk nauczania języka polskiego, urzędnik państwowy w II Rzeczpospolitej, naczelnik Wydziału Podręczników Ministerstwa Wyznań i Oświecenia Publicznego, autor wespół ze Stanisławem Maykowskim wielu podręczników i wypisów szkolnych, m.in. „Niesiemy plon”, „Pieśń o ziemi naszej”, „Będziem Polakami”, „Okno na świat”, „Wypisy z literatury polskiej”, współwydawca pism pośmiertnych profesora Konstantego Wojciechowskiego. Zmarł w roku 1963, spoczywa na Starym Cmentarzu w Tarnowie. Stanisław Maykowski, 1880-1961, poeta, prozaik, recenzent teatralny związany z Lwowem, nauczyciel gimnazjalny, wykładowca w szkole dramatycznej, dyrektor Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Poznaniu i teatru „Semafor” we Lwowie, współautor z Juliuszem Balickim podręczników szkolnych: „Niesiemy plon”, „Pieśń o ziemi naszej”, „Będziem Polakami”, ”Okno na świat”, „Wypisy z literatury polskiej”. Zmarł w 1961 r., spoczywa w Krakowie. ________________________________________________________________ J. Balicki, S. Maykowski, Mówią wieki. Cz. 1, Pierwszy rok nauki języka polskiego w gimnazjach, Lwów 1933. J. Balicki, S. Maykowski, Mówią wieki. Cz. 2, Drugi rok nauki języka polskiego w gimnazjach, Lwów 1933. J. Balicki, S. Maykowski, Mówią wieki. Cz. 3, Pierwszy rok nauki języka polskiego w gimnazjach, Lwów 1933. J. Balicki, S. Maykowski, Mówią wieki. Cz. 4, Czwarty rok nauki języka polskiego w gimnazjach, Lwów 1936. J. Balicki, S. Maykowski, Mówią wieki. Czwarty rok nauki języka polskiego w szk. śr. ogólnokszt., Lwów 1931. System szkolny II RP od roku 1932 (od reformy Janusza Jędrzejewicza): 7-letnie szkoły powszechne I, II i III stopnia; 4-letnie gimnazjum; 2-letnie liceum: humanistyczne, klasyczne, przyrodnicze i matematyczne; ________________________________________________________________ Tomasz Zbrzezny: Przed wojną uważano, że uczeń musi osiągnąć dojrzałość intelektualną, moralną, społeczną, aby mógł kontynuować zdobywanie wiedzy. Państwo polskie chce dać uczniowi wszystko, co najlepsze. Naczelnik Wydziału Podręczników Juliusz Balicki wysyła 60 listów do pisarzy z zamówieniem czytanek (z podaniem tematu i ilości stron) do podręcznika szkolnego do gimnazjum. Tak powstaje podręcznik „Mówią wieki”. Dziecko w gimnazjum otrzymuje najlepszą prozę. Uwaga: Pisownię w czytankach nieznacznie uwspółcześniono. Zeszyty Jagiellońskie. Pismo Uczniów, Nauczycieli i Przyjaciół Liceum Ogólnokształcącego im. Króla Władysława Jagiełły w Płocku Redakcja: ul. 3 Maja 4, 09 – 402 Płock; ht t p: /www.j a gi ello n k a.p lo c k.p l ; (024) 364-59-20 [email protected]; Opiekun merytoryczny projektu: Tomasz Zbrzezny. Opiekun zespołu: Wiesław Kopeć, [email protected] Zespół redakcyjny: członkowie Międzyszkolnego Klubu Myśli Polskiej. 2 Tomasz Zbrzezny: Otwórzmy podręcznik. Przed nami pierwsza czytanka. Nie może być przypadkowa. Państwo Polskie chce ucznia czegoś nauczyć.... Mówią wieki. Część I. Pierwszy rok nauki języka polskiego w gimnazjach. Lwów 1931, 1933. Z działu „Wśród hieroglifów i klinów” Stanisław Maykowski ZŁODZIEJ Z MEMFISU (Pierwsza czytanka w podręczniku do gimnazjum) Rampsinit panował nad ziemią egipską spokojnie i okrutnie. Noszony na kościanym krześle pod wachlarzem z piór ibisich, zjawiał się często na białych ulicach Memfisu. Nie widział go nikt, bo na przenikliwy dźwięk mosiężnych piszczałek, które poprzedzały zjawienie się jego i jego świty, padał lud na twarz, oddając w ten sposób cześć swemu władcy. Więc nikt prócz najwyższych dostojników nie znał tej wąskiej, jakby z miedzi odlanej twarzy, o brodzie, podobnej do grzywy karego konia. W złotej, przylegającej do ciała kiecy i w złotej, jak głowa cukru spiczastej czapce, wyglądał na noszony posąg. Przecież gdzie się pojawił ten posąg o niechętnych oczach i wąskich ustach, przez które z trudem zdawały się przedostawać słowa, tam świstały pletnie i rozlegały się jęki. Rampsinit był jednym 3 z najsroższych faraonów. Im większe sam zbierał bogactwa, tym nędzniej żyli jego poddani. Z klepiska rolników ostatnie, niedojedzone przez mysz ziarno unosili pisarze królewscy. Nawet do straganu z bananami znajdowali drogę urzędnicy o kijach, na których czyniono odpowiednią ilość karbów, przy czym nieraz zostawały po tych rachunkach znaki i na skórze przekupnia. Dzięki temu bogactwa Rampsinita urosły tak, że trzeba było myśleć dla nich o bezpiecznym przechowaniu. Więc pot razem z krwią spływał po ciemnych plecach niewolników, którzy na wznoszoną w tym celu budowlę nosili co świtu cegły i spajali je żółtawym wapnem. Losu nieszczęśliwych ludzi poprawić nie mógł małomówny Aher, kierownik tych robót, od siebie nigdy nie naznaczający nikomu kary. Wzniesiony przez niego budynek łączył się jedynymi szczerozłotymi drzwiami ze salą tronową. Tamtędy też wchodził władca, nie rozstający się nigdy z ozdobnym, na piersi noszonym kluczem od swego skarbca. Odprawiwszy świtę, spędzał tam całe godziny, nie mogąc nasycić się widokiem swych bogactw. A było na co patrzeć. Ledwie mogło się pomieścić to wszystko: kopiate beczki szmaragdów i nadrąbane z brzegu toporem ściany srebra, turkusy, wysypujące się z worków, jak kasza, i garnce ogromnych malinowo-czerwonych rubinów, a wreszcie skrzynie pieniędzy płaskich, byle jak wyklepanych, z których kilka świeciło, upuszczonych na bazaltową posadzkę. Rampsinit nie kochał prócz swoich skarbów niczego i nikogo. Najmniej zdawał się zwracać uwagi na jedynaczkę-córkę. Może dlatego powiewna faraonka o ślicznej, śniadej twarzy i podłużnych, jak z onyksu uczynionych oczach była zawsze smutna. Wiedziała zresztą to, o czym nie chciał wiedzieć jej ojciec: o nędzy egipskiego ludu i o srogości króla względem niego. Obleczona w suknię z tęczowego, jak na bajecznych ptakach, jedwabiu, odpuściwszy naszminkowane powieki, chodziła Liotris po palmowych alejach swego ogrodu albo z alabastrowych, buro żyłowanych schodów pałacu patrzyła na bladościenne miasto, na ociężałą, niebiesko pokarbowaną wodę Nilu i ciemniejsze od niej 4 kanały, a wreszcie na brązowo-białe plamy ludzi, pracujących wśród pól. Co im da ta praca! Kiedy i tak przyjdzie urzędnik z płatniczym nakazem i wydrze słabym to, co zdobył sprawiedliwie ich trud. Żeby ojciec był inny! O tym, żeby Rampsinit był inny, marzył jeszcze ktoś, skromny budowniczy królewski. Raz zdarzyło się, że Aher zachorował w swojej małej posiadłości wiejskiej pod Memfisem. Był to człowiek cichy i nieśmiały. I teraz, leżąc w pokoiku o ścianach z zielonawego fajansu i słuchając poświstu ptaków, zamieszkałych w sitowiu nilowym, chciał coś powiedzieć żonie i dwom synom, którzy otoczyli jego ubogie łóżko, ale widać było, jak mu trudno na to się zdobyć. — Do skarbca Rampsinita prowadzi jeszcze inne wejście — powiedział wreszcie. — Ale jest tak schowane w cegłach, że prócz mnie nikt nie potrafi otworzyć tajnych drzwi. Zdziwiły te słowa żonę, bo wiedziała, że Aher, choć ubogi, nie sięgał nigdy nawet w myśli po cudzą własność. Odganiała tedy liściem papirusu muchę, której zresztą nie było wcale, nie wiedząc, co powiedzieć. Wtedy uniósł się chory na wąskim wezgłowiu i, zacinając się co chwila, zaczął mówić o cierpieniach ludu egipskiego, którym mógłby ulżyć człowiek, rozporządzający bogactwem nieużytego władcy. — Sam byłem niedołęgą i nie wiedziałem, jak się wziąć do tego. Ale wy, Zoabie i Tefrisie, jesteście inni i może się odważycie... — nie dokończył wyraźnie. — Ale pamiętajcie, że, gdybyście użyli tej zdobyczy na własną korzyść, błogosławieństwo moje odwróci się od was i bogini Maat zasłoni przed wami na zawsze twarz. Potem zbliżył usta do uszu młodzieńców i powierzył im swoją tajemnicę. Wkrótce Aher rozstał się z życiem. Synowie, w żalu po nim, zresztą zajęci gospodarstwem, nie myśleli jakiś czas o tym, co im powiedział przed śmiercią. Gdy jednak jego napuszczone wonnościami i w całun owite ciało spoczęło w rodzinnym grobie, przypomniał Zoab bratu zwierzoną im obu tajemnicę. Przeszli podwórze z okrągłym spichlerzem, o który oparta była pomalowana czerwono drabina, minęli ogrodzenie, za którym krzyczały siwe kaczki o garbatych nosach, i zaszyli się w papirusowy gąszcz. Tu dopiero, upewnieni, że nikt ich nie słyszy, zaczęli niebezpieczną rozmowę. Łagodny Tefris nie rwał się zbyt do tej, bądź co bądź złodziejskiej wyprawy. Ale dzielny Zoab zdołał przekonać brata. — Czy nie wiesz, że jest głód, a pisarze srożą się gorzej, niż zwykle. Dopiero wczoraj zaćwiczono na śmierć Dżaresa za to, że zataił trochę ziarna. Więc tamten ustąpił. Zaprzęgli myszatego osła, który zwykle woził ogrodowiznę i wybrali się niby to na targ. Na różowej od świtu drodze spotkali najpierw strzelca o sercowatym łuku i wąskim kołczanie, ze zwierzyną, zawisłą u sieci. Potem wymijali ich coraz liczniejsi przekupnie, ciągnący do miasta. Przed wielkimi pylonami królewskiego pałacu zatrzymali wózek, Zoab zaś, otworzywszy usta, jak wiejski prostak, zaczął przypatrywać się olbrzymiej, licznymi płaskorzeźbami ozdobionej 5 budowli, do której z boku, od strony ogrodu, przytykała mniejsza. Zaczął liczyć w tej drugiej głazy i szukać bacznie cegły, którą usuwać nauczył go ojciec. Trwało to tak długo, że zwymyślał go wreszcie za ciekawość i odpędził kopijnik w wieżowatym hełmie z miedzi i w szafirowej spódnicy. Wrócił tedy do brata, potykając się niezgrabnie na biało brukowanym dziedzińcu. — Naznaczyłem ją — szepnął, popędzając raźniej osła i pozbywając się na gwałt swojej zieleniny. Późno wieczorem wyszli z domu, odprowadzeni niechętnym pomrukiem matki. Przerażało ją to, co robili: zwłaszcza jej ulubieniec, Tefris. Nie śmiała się wszakże sprzeciwiać woli zmarłego męża. Po śliskim ogrodzeniu, wśród uśpionych palm wkradli się potem zręcznie do królewskich ogrodów. Tu odczekali, aż czatownik, odbywający zwykłą drogę po dachu pałacu, znajdzie się po drugiej stronie. Wtedy zaczęli pełznąć ku murowi. Ręka Zoaba, prowadzona po ścianie, znalazła naznaczoną cegłę. Potem weszli kolejno w ciemny, jednego tylko człowieka mogący przepuścić otwór. Za chwilę rozniecona pochodnia oświeciła skarb. Jakby sto zielonych i krwawych i złotych ślepi popatrzyło naraz. Tefris zachwiał się na nogach z wrażenia. Ale Zoab wiedział, że-trzeba działać prędko. Chwycił tedy szuflę, taką, jakiej używają młynarze do nabierania mąki, tylko że złotą, i zaczął nią przesypywać kosztowności i pieniądze, z każdego naczynia po trochu, do woru, który z sobą przynieśli. Potem położyli szuflę na dawnym miejscu, zgasili światło i ostrożnie, jak dwa koty, opuścili pałac. Gdy mijali jego lewe skrzydło, przy świetle wielkiego, jakby wilgotnego księżyca ujrzeli jakąś smukłą postać w fałdzistej, niby ze srebra księżycowego zrobionej sukni. — To córka faraona — wyszeptał Tefris ze czcią, ledwie nie wypuściwszy z ręki ciągniętego worka. Nazajutrz Rampsinit cieszył się, jak zwykle, swymi skarbami. Nie zauważył, że ich ubyło. Zresztą uwagę jego zajęły brzuchate na podobieństwo okrętów wozy, nadciągające z Libii, a naładowane nowymi klejnotami. Tymczasem Zoab zawadził, niby niechcący, o sklep Osmecha, znanego w mieście handlarza kosztowności. Gdy wyjął z zanadrza ogromny, jak jaje, diament, oczy Fenicjanina zaświeciły radośniej od tego kamienia. Zaczął się targ, po którym Zoab wyszedł ze sklepu z. trzosem, obrywającym się od ciężaru pieniędzy. I ten handel już nie ustawał. Dobry Tefnis, posłuszny bratu, jeździł z nim razem do miasta, a potem sam wyprawiał się w dalekie, tajemnicze podróże, z których nie wracał nieraz długo. Po kraju zaczęły chodzić dziwne wieści. Podobno dotknięty nędzą ludu Rampsinit dowiaduje się przez swojego wysłannika o najuboższych poddanych i obdarza ich po królewsku. 6 Nieprawdopodobna ta wieść doszła aż do złoconego ogrodzenia, za którym cierpiała po cichu królewna Liotris. Uradowana nowiną, popędziła do olbrzymiej sali tronowej o błękitnych ścianach z czerwonawymi wgłębieniami i z lasem hieroglifów nad nimi i, zapomniawszy upaść na twarz przed Rampsinitem, który oparł rękę o poręcz tronu, zakończoną łbem słonim, zawołała: — Jaki ty jesteś wspaniały, panie! Cały lud egipski cię czci za twe w tajemnicy spełniane dobre uczynki i kocha tak, jakbyś był ojcem nie tylko moim, ale wszystkich Egipcjan. Czoło faraona zmięły pionowe zmarszczki. Nie rozumiał, o co idzie. Ale w tej samej chwili wpadł zdyszany z pośpiechu kanclerz i wołał, podnosząc czochratą rękę z czymś błyszczącym. — Oto obok twego skarbca, panie, znaleziono kamień, jakiemu równego nie posiada nikt w Górnym Egipcie ani w Dolnym. Zmarszczone namysłem czoło Rampsinita wygładziło się znowu, jak tablica. Kazał córce odejść do krosien i nie mieszać się w sprawy mężów. Po czym rozmawiał długo w cztery oczy z kanclerzem. Wiedział już, że go ktoś okrada. Ale jak? Wściekał się na siebie, że tego nie zauważył sam. Ale się przekona! Zdradzą złodzieja naznaczone niewidocznie naczynia, w których leżały skarby. O świcie miał już pewność. Z każdego schowania ubyło klejnotów po garści. Rampsinit wrócił do tronowej sali. Przez zaciśnięte wściekłością usta padł mściwy rozkaz. Schwyta złodzieja, musi schwytać! Musi go mieć, a potem... Nie wiedział jeszcze, czy go rzuci do płonącej smoły, czy obedrze ze skóry, by z niej, o ile nie pęknie, kazać zrobić bęben dla jednego z nadwornych muzykantów. Tefris opowiadał tego dnia bratu o radości obdarowanego ludu znad górnego Nilu, skąd właśnie powracał, ale i o coraz większych zapotrzebowaniach. — Za mało wzięliśmy wczoraj — mówił ze smutkiem. — Może wybierzemy się i dziś jeszcze. Przygotowali więc worek i pochodnię, Zoab przypasał, jak zawsze, miecz dla obrony i ruszyli, — Doigracie się wreszcie — rzuciła im na odchodnym matka. Drżała o Tefrisa, którego kochała więcej. Bo celu tych wypraw domyśliła się już dawno. Noc była ciemniejsza, niż zwykle. — Wymknął mi się z rąk worek — rzekł Zoab, usuwając cegłę. — Wejdź tymczasem i zaświeć! Tamten usłuchał i nagle rozległo się coś, jak trzaśniecie, a zaraz potem zaczęty, i urwany w połowie krzyk. Zoab wskoczył do skarbca, nadeptał na upuszczony przez brata kaganiec, zaświecił go i zobaczył Tefrisa, złowionego, jak zwierzę, w sidła, które zamknęły go aż po szyję. Na próżno szarpali obaj okrutne narzędzie, lejąc łzy. — Wyjmij swój miecz, bracie, — postanowił wreszcie Tefris — i utnij mi głowę! I tak przecież nie darowano by mi życia. A nie chcę, żeby mówiono, że kradłem. Ucałowali się po raz ostatni. Potem ujął Zoab drżącą ręką czarny czub Tefrisa i ciął. Później napełnił worek, jak zwykle, usypanymi skarbami i dołożył do nich głowę brata. 7 Wlókł się powoli, jak nigdy, z tym strasznym ciężarem. Na wysokich, zdających się końca nie mieć schodach pałacu, stała Liotris. Mijając ją, usłyszał, że płacze. Nie krył się wcale. Przez chwilę patrzyła na niego nieprzytomnie, potem odeszła. Na progu domu w miedzianych rozbłyskach świtu czekała go matka. Zaniepokoiło ją, że Zoab wraca sam. — Co masz w tym worku? — warknęła, zauważywszy jego zmieszanie, i odsłoniła skrwawioną płachtę. Jej straszny krzyk przeszył Zoaba. Wydawało mu się, że teraz jemu odcinają głowę. — Jeżeli mi nie przyniesiesz ciała brata i jeżeli go nie będę mogła pogrzebać, powiem wszystko faraonowi — zagroziła mu, patrząc z nienawiścią, gdy wyznał całą prawdę. Tymczasem Rampsinit triumfował, dojrzawszy złowione w sidła ciało. Dopiero, gdy podszedł bliżej i zobaczył, że brak mu głowy, wpadł w nową wściekłość. — Na mur miejski z nim! I niech mi pięćdziesięciu kopijników pilnuje wisielca! — wykrzyknął. Wiadomość o człowieku bez głowy rozeszła się po Memfisie szybko. Podawano ją sobie z ust do ust. A właśnie obok wysokiego, spadzistego muru miejskiego przejeżdżał Zoab ze swym myszatym towarzyszem. Ale nie wiózł dziś zieleniny. W obłych skórzanych beczkach, kołyszących się na jedną i drugą stronę, bełkotało wino. Nagle oparło się woźnicy posłuszne zwykle zwierzę i nuż strzyc wrogo uszami. Osioł zaciął się: nie i nie, nie ruszy z miejsca. — A co tam, człowieku, czemu się zatrzymujesz? — pytał szafirowy setnik i. potrząsał kopią o żółtej kicie. Zoab, borykając się niby to z osłem, poodkręcał kurki u jednej z beczek, a potem i u drugiej. Trysnęło z nich na drogę. Pomagał zatrzymywać tę miłą fontannę najpierw setnik, przypięli się do niej potem i inni żołnierze, schodząc z wartowniczego stanowiska. — Bójcie się bogów, ludzie! — krzyczał wniebogłosy woźnica. — żeby was za to zabrał do siebie jak najprędzej Anubis! Zoab odpędzał coraz ciaśniejszą ciżbę batem, ale dość słabo. Aż potem dał się udobruchać pijakom, ba, na zgodę i przyjaźń pozwolił pootwierać resztę beczek. O późnej nocy w oczach wartowników migotały gwiazdy gwałtowniej, niż zwykle. Później posklejały się te oczy tak dokładnie, że Zoab mógł zupełnie jawnie odjeżdżać z odczepionem od muru ciałem brata. Nazajutrz rozsrożył się faraon tak, że kazał wziąć na męki całą kompanię kopijniczą. Ale Tefris doczekał się pogrzebu. Tymczasem przed Rampsinitem stanął znowu zdyszany dostojnik. — Panie, — prawił, rozkładając śniade ręce poddańczo — sławi cię cała nasza ziemia za dobrodziejstwa, świadczone potajemnie wszelkiemu ubóstwu w obu Egiptach. Modli się do ciebie każdy nędzarz, jak do drugiego Nilu. Czoło Rampsinita uniosło się w równoległych fałdach. Czarna kiść brody zadrgała. Słyszy już po raz drugi tę baśń, jakże daleką od prawdy! Przypomniał sobie córkę. Za chwilę, przywołana, stała przed nim, pokorna i, jak zawsze, jakby z żalem w podłużnych oczach. 8 — Ubierz się w siedem szat — rozkazał, zapanowawszy nad chwilową słabością — i zasiądź pod namiotem z piór ibisich! Wolno patrzeć w twą twarz tym, którzy ci opowiedzą swoje dwa uczynki: najstraszniejszy i najzręczniejszy. A tego, który powie, że uciął głowę człowiekowi, pojmanemu w sidła, a potem ciało jego wykradł pięćdziesięciu mężom, chwyć za rękę i wydaj mojej straży. Zadęli w swą miedź królewscy piszczkowie i roznieśli wieść na cztery strony Memfisu. Więc gdy usłyszał ją i Zoab, udający się właśnie na poranny targ. Zrozumiawszy, o co idzie, uwiązał osła do pierwszej palmy, a sam puścił się na wędrówkę po ulicach. — Czy tu w pobliżu kto nie umarł? — rozpytywał się. Odszukał wreszcie pożądany dom i wszedł do niego, a, zostawszy sam na sam z nieboszczykiem, uciął mu rękę i schował ją w swojej fałdzistej sukni. Niebawem znalazł się przed pierzastym namiotem faraonki. Po raz pierwszy zobaczył ją z bliska: jej kibić, niby wyrzeźbioną w cedrowym krześle i podłużne, słodkie oczy. Utkwiła je w niego poważnie, jakby coś sobie przypomniawszy. Stał przed nią, nie odwracając źrenic, rad, że pozwoliła na to wola jej wielkiego ojca. Potem opowiedział, jak uciął głowę własnemu bratu i jak wykradł żołnierzom jego nieszczęsne zwłoki. Pamiętała o rozkazie ojca. A przecież zrobiło jej się żal. — Więc to ty okradałeś skarb? — Ja — przyznał się. W tej chwili chwyciła go za rękę i odwróciła się; by krzyknąć na straż. Lecz jakież było zdumienie i jej i czekających na tę chwilę żołnierzy, gdy zamiast pojmanego ujrzeli odciętą rękę. Przerażona Liotris upuściła ją, teraz dopiero odczuwszy chłód martwego ciała, i pobiegła do ojca, wołając: — Przyznał się do wszystkiego, ale zniknął cudownym jakimś sposobem. Nazajutrz piszczałki królewskie obwieściły przebaczenie najchytrzejszemu z ludzi w Egipcie. Gdy przy dźwiękach bębnów i fletni przed tronem, ozdobionym łbami słoni, zjawił się Zoab, ubogi, jak zawsze, w szacie, pozielenionej jarzyną, zapytał go Rampsinit: — Czemu tak nędznie jesteś ubrany? Przecież chyba cię stać na sprawienie sobie lepszego kubraka. Co właściwie robisz z ukradzionym mi mieniem? Zoab zaczerwienił się, ale patrzył śmiało w oczy groźnemu królowi. — Nie wziąłem z niego nic dla siebie — odpowiedział dumnie. W tej chwili ściany pałacu zaczęły drżeć od okrzyków, rozlegających się coraz potężniej. Potem było już słychać wyraźnie słowa: — Niech faraon Rampsinit, karmiciel ludu egipskiego i jego dobroczyńca, żyje wiecznie! I jakby do wtóru, choć bez niczyjego rozkazu odezwały się naraz bębny i flety czarnej muzyki etiopskiej. Oczy władcy nie odrywały się od twarzy Zoaba. — Więc ty i twój brat byliście moimi skarbnikami — zrozumiał wreszcie. A potem, oparłszy rękę na ramieniu stojącej za nim córki, dodał: — Twego brata już nie wskrzeszę. Ale tobie za urząd, który sprawowałeś, chociaż bez mej wiedzy, należy się nagroda. Czy go chcesz, Liotris, za męża? Królewna opuściła na chwilę powieki, ale je zaraz podniosła. I ona już wiedziała, kim był naprawdę Zoab. Powiedziała więc głośno: — Chcę, ojcze. Po ciemnej twarzy Rampsinita przesunęło się coś, czego tam nigdy nie widziano: uśmiech. Zdjął z piersi duży, rzeźbiony klucz i, oddając go przyszłemu zięciowi, rzekł: — Przekonałeś mnie, że źle rządziłem, myśląc tylko o sobie. Ty, gdy zostaniesz moim następcą, rządź inaczej! A weź ten klucz, żebyś już do skarbca mógł wchodzić jawnie i za dnia. A jeżeli ci w nim kiedy zabraknie klejnotów, sięgnij do jej serca, — popatrzył z szacunkiem na córkę — bo znajdziesz je tam zawsze. Tomasz Zbrzezny: Państwo Polskie powiedziało uczniowi, czego od niego oczekuje. 9 Starożytność grecka w przedwojennym gimnazjum Mówią wieki. Czwarty rok nauki języka polskiego w szkołach ogólnokształcących, Wydawnictwo Zakładu Narodowego imienia Ossolińskich, Lwów 1931 Jan Parandowski Egea Jan Parandowski (1895-1978) - polski pisarz, tłumacz, badacz kultury antycznej, wykładowca Uniwersytetu Lwowskiego oraz Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Autor książek: Mitologia (1924), Dysk olimpijski (1933), Król życia (1930, biografia Oscara Wilde'a), Niebo w płomieniach (1936), Eros na Olimpie (1924), Godzina śródziemnomorska (1949), Alchemia słowa (1951), Zegar słoneczny (1953, opowiadania o Lwowie), Petrarka (1956), Mój Rzym (1959), Z antycznego świata (1958), Wojna trojańska (1927), Przygody Odyseusza (1935), Bolszewizm i bolszewicy w Rosji (1920), Antinous w aksamitnym berecie - rzecz o Oskarze Wildzie (1921). Przetłumaczył m.in. Historię świata Wellsa (1924), Życie Karola Wielkiego Einharda (1935), Wojnę domową Juliusza Cezara (1951), Odyseję Homera (1953). EGEA Nikt z was się nie domyśla, że łopata, ta sama łopata, którą się widzi w rękach ogrodnika, przy kopaniu studni, przy budowie domu, którą grabarz kopie dół na cmentarzu — ma siłę wskrzeszania umarłych. Tak jest w istocie. Łopata, która sklepia mogiłę nad człowiekiem, po wielu latach znów tę mogiłę rozrzuca. Dzieje się to zaś nie z jakiejś bezbożności, lecz właśnie z najgłębszej czci dla ludzi, którzy przed nami żyli i umierali. Prawo takiego gospodarzenia w ziemi mają uczeni, archeologowie. Badają czasy bardzo dawne, czasy umarłe, które same się niejako pogrzebały w niepamięci ludzkiej i pod tym wszystkim, co na nich wyrosło. Były niegdyś wielkie państwa, jak Egipt lub Babilonia, świetne miasta, jak Memfis lub Niniwa, i przez wojny, pożogi, wszelką niedolę, jaka tylko może się ludziom przydarzyć, upadły, narody ich wyginęły, domy, pałace, świątynie zasypał piasek pustyni albo zarosły trawy i lasy, życie stamtąd najpierw uciekło, potem znów wróciło, ale już inne, zupełnie do starego niepodobne. To dawniejsze wrosło po prostu w ziemię, ślad nieraz po nim zaginął i trzeba je na nowo odkopywać. 10 W naturze ludzkiej leży ciekawość, by wiedzieć, jak żyły wieki ubiegłe, w czym były do nas podobne, a w czym od nas różne. Człowiek poza tym, co go zaprząta w życiu codziennym, ma dwa spojrzenia: jedno w przyszłość, w ten czas, nieznany i niedosiężny, ku któremu biegną wysiłki wynalazców, uczonych, badających tajemnice przyrody, filozofów, obmyślających lepsze prawa i urządzenia społeczne, wszystko to, z czego my za naszego życia niewiele odniesiemy korzyści, a co może dać nieprzeczuwane pożytki naszym najdalszym potomkom — i drugie w przeszłość, którą można poznać, przybliżyć do nas, rozejrzeć się w tym, co wiele wieków przed nami tworzyło dla nas z tą samą myślą, z jaką my tworzymy dzisiaj dla dalekiego jutra. Tą dziwną i szeroką miłością trzyma się ludzkość: miłością tych, co są, tych, co będą, i tych, co byli. Stracilibyśmy połowę wiary w swe siły, gdybyśmy nie czuli za sobą bujnej rzeki wieków, żłobiącej w niezmordowanej pracy łożysko, którym płynie nasze życie. Archeolog, czarnoksiężnik bez talizmanów, zaklęć i diabłów, narzędziem zwykłym, prostym: łopatą odgarnia warstwę ziemi, potem zapuszcza się głębiej, o metr, dwa metry, coraz dalej i oto okazuje się, że wieki i tysiąclecia przylegają do siebie ściśle, jak łupiny cebuli. Pod rumowiskiem jednego domu znajdą się resztki drugiego, który stał tam dawniej, pod nim jeszcze inne osiedle ludzkie, i zdarza się, że takich warstw jest na tym samym miejscu kilka lub kilkanaście. Ile czujności, inteligencji, bystrego sądu wymaga szpiegowanie umarłych! Wszystko tu jest niesłychanie ważne. Oto kamienna posadzka, na niej zielone plamki: widać, że gmach uległ pożarowi, że miał jakieś ozdoby z brązu, które w ogniu stopiły się, kapały na kamienie kroplami, potem zakrzepły i pokryły się śniedzią. Tu znów schody, jedne wewnątrz domu, drugie prowadzą na ulicę; wewnętrzne mają stopnie gładkie i równe, tamte są bardziej wytarte. Uczony mówi, że ludzie z tych czasów w domu chodzili boso, a do wyjścia na ulicę wkładali buciki, które mocniej ścierają płyty schodów. Idąc najczęściej wśród samych cieniów rzeczy, wśród niemych i ledwie dostrzegalnych śladów, uczony potrafi z obszaru, zarzuconego pozornie bezładnym gruzem, wykreślić plan miasta, wyznaczyć ulice, zabudować je domami, domy zapełnić sprzętami i ludźmi, opowie tych ludzi sprawy zamierzchłe, nieraz takie sekrety, których nie domyślali się ich najbliżsi sąsiedzi w czasach, gdy mogli zaglądać do siebie przez okna, dziś już tak samo nie istniejące, jak płatki nieba wśród obłoków wczorajszej pogody. Z popiołów, z osadu na potłuczonych garnkach wybada, z czego składał się obiad przed tysiącami lat, odgrzebie garsteczkę zetlałych korzonków i powie, jakie kwiaty i krzewy sadzono w ogrodzie, w którym bawiło się dzieciństwo i odpoczywała starość prawieków. I co jeszcze ważniejsze: uczony zna drogę stuleci. Wie, jak szły naprzód, poznaje każdy ich krok, od najtwardszej doli człowieka pierwotnego do mądrości i piękna dojrzałej cywilizacji. Jednym z takich uczonych jest dziś Artur Evans [1851-1941; archeolog angielski, profesor Oxfordu, badacz Knossos na Krecie], który odkrył cały świat nieznany. W początkach naszego wieku zakupił na wyspie Krecie wielki szmat ziemi i wynająwszy robotników, rozpoczął wykopaliska. Już po kilku miesiącach przekonał się, że otwierają się nowe karty dziejów. Na rozkopanym polu wyroiły się ściany domów, nieprzeliczona wprost ilość pokoi, kolumny, dziedzińce otoczone terasami, magazyny, pełne glinianych beczek, z pyłu i gruzu jęły się wyłaniać malowidła ścienne, na nich snuły się dziwne postacie kobiet i mężczyzn, uśmiechnięte, w osobliwych strojach — wtedy już robotnicy na noc wracali do miasta, bojąc się spać wśród tych widm niepokojących i niezrozumiałych. 11 Były one równie niezrozumiałe dla uczonych i dopiero w kilka lat później, gdy Evans odkopał cały pałac w Knossos (tak się ongiś nazywała ta miejscowość), a inni archeologowie znaleźli podobne rzeczy w innych stronach wyspy, stało się jasne, że zmartwychwstała nieznana dotychczas cywilizacja, którą nazwano najpierw kreteńską, a potem egejską, skoro się przekonano, że obejmowała wyspy i pobrzeża Morza Egejskiego. Wykopaliska i badania trwają do dziś [tekst z lat 20.-30. XX wieku], rozszerzają coraz więcej naszą wiedzę o tym zaginionym świecie i pozwalają wyobrazić sobie jego rozwój od najdawniejszych początków aż do chwili upadku. W czasach, kiedy nie było jeszcze Morza Egejskiego, kiedy w tym miejscu rozciągał się jednolity ląd, łączący Grecję z Azją Mniejszą, Kretę, która nie była wtedy wyspą, lecz częścią owego lądu, zamieszkiwały jedynie zwierzęta, wielkie potwory przedpotopowe. Ich kości spotykają się w dziewiczej ziemi, gdzie niepodobna odszukać śladów człowieka. Pierwsi ludzie zjawili się na Krecie w setki tysięcy lat później, gdy po wielkich wstrząśnieniach skorupy ziemskiej morze rozerwało Grecję od Azji Mniejszej, a z pierwotnego lądu zostały tylko niezliczone okruchy, wyspy Archipelagu Egejskiego. Przybyli drogą wodną, zapewne z Azji, na jakichś czółnach, drążonych w pniach drzew i zatrzymali się nad brzegiem morza, które ich przyniosło. Mieszkali w grotach, pieczarach, szczelinach skalnych. Gdy się rozmnożyli, gdy im już było za ciasno w tych podziemnych schroniskach, zaczęli stawiać lepianki z gliny, pomieszanej z chrustem, na podmurowaniu z kamienia. Nie znali uprawy roli, hodowali bydło, łowili ryby. W pozostałych po nich śmietnikach znaleziono skorupy małży morskich, kości baranów, wołów, zajęcy, dzików — odpadki z ich stołu. Broń i narzędzia robili z kości, rogu i kamienia. Mieli wyborny kamień, obsydian, który daje się łatwo łupać na cienkie płytki, przez staranne wygładzanie robili z niego noże, a nawet brzytwy, chociaż trzeba przyznać, że golenie w owych czasach wymagało pewnego samozaparcia. Kobiety zajmowały się przędzeniem, bo zostały po nich ułamki wrzecion i szpulki z kości zwierzęcych. Umarłych grzebano blisko domów. Takie życie trwało trzy tysiące lat, mniej więcej od sześćdziesiątego do trzydziestego wieku przed Chr. Około r. 3000 nastąpiła żywa wędrówka ludów. Do Krety wtargnęli nowi ludzie i oni przyszli prawdopodobnie z Azji, kolebki narodów. Przynieśli ze sobą wielką zdobycz: metal. Była to miedź, z której wyrabiali broń i narzędzia, podatniejsze i bardziej sprawne od kamiennych. Życie nabrało szerszego oddechu. Budowano większe domy, w których wygodnie mogły się zmieścić nawet liczne rodziny. Z uprawy ziemi, winnej latorośli, drzew oliwnych gromadził się pewien dostatek. Statki kreteńskie uwijały się dookoła wysp sąsiednich. W pięćset lat później nauczono się od jakichś ludów północnych przetapiać miedź i cynę na brąz, twardszy i trwalszy od miedzi. Prawie czterdzieści wieków szła wytężona, bohaterska praca nad zdobyciem rzeczy, które nam się wydają najprostsze i bezimienni geniusze, z pokolenia na pokolenie, tworzyli nowe lub ulepszali stare wynalazki, wymagające takiej samej inteligencji, jak pomysł aeroplanu lub radia. Wreszcie na tych szerokich fundamentach powstała rozległa i bujna cywilizacja, która osiąga swój szczyt w czasach od 1700 do 1400 przed Chr. Wtedy Kreta jest wielką potęgą morską. Panuje nad wyspami egejskimi, prowadzi szeroki handel z Egiptem, jej okręty odwiedzają wszystkie przystanie morza Śródziemnego. Rządzi nią król, który ma swą stolicę w Knossos. Godłem państwa jest lilia. Król zamiast korony nosi wieniec z tych cudnych kwiatów. Mieszka w pałacu tak obszernym, że mogłoby się tam zmieścić małe miasto. Jakże daleko jesteśmy od jaskiń i lepianek człowieka z epoki kamiennej! Oto po brzegach szerokiej ulicy, z chodnikami o równych, dobrze wprawionych płytach, stoją kilkupiętrowe domy podobne do naszych, a z okien, rozpiętych na krzyżu takiej, jak u nas, ramy, wychylają się kobiety, które wzięlibyśmy za nasze prababki, skoro widzimy na nich staniki z bufiastymi rękawami, spódnice z falbankami, krynoliny. Było to nawet dla uczonych zjawisko oszałamiające. Nikt przecież nie spodziewał się spotkać w odległej starożytności dam, ubranych jakby według żurnalu mód z XIX wieku. Tymczasem takimi je właśnie widzimy na malowidłach, które pokrywają ściany pałaców, domów i grobowców. Te panie przedhistoryczne mają na sobie turnjury, spódnice w kształcie dzwonu, fartuszki haftowane, obszyte koronką, dla smukłości talii ściskają się gorsetem, noszą kapelusze wysokie i spiczaste albo trójrożne markizki, albo małe toczki, na nogi wkładają pantofelki z obcasami. Na jednej miniaturze przedstawiono je siedzące w loży jakiegoś teatru lub cyrku i tu złudzenie jest zupełne: rzekłbyś, że to obrazek z życia naszych czasów. 12 Mężczyźni ubierali się skromniej, prawdę mówiąc, chodzili półnago: osłaniali tylko biodra kawałkiem materii, jakby fartuszkiem, zresztą haftowanym i bardzo ozdobnym. Na głowie nosili turbany albo berety. Byli to ludzie piękni, zarówno mężczyźni, jak kobiety. Nie mieli wysokiego wzrostu, ale ciała smukłe, gibkie, ćwiczone w ruchu i w igrzyskach gimnastycznych. Należeli do rasy nieznanej, nie wiemy dokładnie jak się nazywali. Egipcjanie mówili o nich: Kefti. Nie wiemy, jakim językiem mówili i to jest nasze największe zmartwienie. Albowiem ten tajemniczy naród zostawił po sobie tysiące tabliczek glinianych, pokrytych pismem, którego odczytać nie umiemy. W pałacach królewskich znaleziono całe archiwa, na które patrzymy z rozpaczą. Co się w nich kryje? Jaką mają dla nas wiadomość o czasach, co tak nieoczekiwanie stanęły przed nami w świetności swej wspaniałej cywilizacji? Zapewne leżą tam rachunki dworskie, na których rozpoznajemy pieczęć królewską, być może są jakieś kroniki z imionami i datami królów, dokumenty wojen i pokojów. Wolno się nawet spodziewać głosów bardziej poufnych, urywków poezji ówczesnej, pieśni o bogach i bohaterach. Bylibyśmy ciekawi i tych napisów, jakie przechodnie kreślili na fasadach domów, podobni w tym do naszych łobuzów ulicznych. Dzień, w którym uda się uczonym odczytać to pismo, będzie wielkim dniem, nie ma bowiem nic radośniejszego, jak otworzyć usta umarłym, oddać im ich własne słowo, wysłuchać spowiedzi wieków pogrzebanych. Ale wtedy będziemy ubożsi o to wszystko, co już niepowrotnie zginęło. Przepadły zaś rzeczy, pisane na materiałach kruchszych niż tabliczki gliniane. Zostały jedynie naczynia z atramentem, a domyślamy się, że pióra robiono z trzciny. Zamiast papieru używano prawdopodobnie liści palmowych i wyprawionych skór zwierzęcych. Książki, które z nich robiono, nie wytrzymały pożarów, wilgoci, kilku tysięcy lat w głębi ziemi. Czego nie może nam powiedzieć tajemnicze pismo, objaśniają na swój sposób dzieła sztuki. Z architektury znamy tych ludzi domy i pałace i widzimy, że lubili wygodę, mieszkali przestronnie, w pokojach, dobrze przewietrzanych, spotykamy u nich łazienki i kanalizację, rzeczy, których w trzy tysiące lat później nie znają królowie francuskiego Wersalu. Z układu okien poznajemy, że szło im nie tylko o świeże powietrze, ale i o powabną grę światła na ścianach. Mieli oczy wrażliwe na piękno i chcieli je widzieć we wszystkich drobiazgach codziennego użytku. Naczynia domowe, zwyczajne garnki, dzbany, misy z gliny, otrzymywały kształty wytworne i na zewnętrznej stronie były malowane w kwiaty fantastyczne. Król miał nawet własną fabrykę fajansów, której wyroby szły na podarki dla monarchów i dygnitarzy państw zaprzyjaźnionych. Z obrazów ściennych, z tych wielkich wstęg barwnych, które snują się po pałacach, domach i grobowcach, poznajemy mnóstwo ludzi wśród najróżnorodniejszych zajęć. Są to najczęściej zajęcia, związane z religią lub kultem umarłych. Oddawano cześć kamieniom, przypisując im jakąś moc wyższą, słupom, zbrojom, drzewom, zwierzętom, wreszcie bogini niewiadomego imienia, w której widziano panią całego żyjącego świata. 13 W związku z uroczystościami religijnymi odbywały się igrzyska, popisy gimnastyczne, walki byków. Chłopcy i dziewczęta tańczyli przy dźwiękach harfy, śpiewacy wygłaszali pieśni. Kto nie tańczył, nie śpiewał, kto nie chodził na polowanie ani ryb nie łowił, miał spokojniejszą rozrywkę w domu: szachy. I ta zadumana gra cieszyła się wielkim wzięciem, a w pałacu królewskim znaleziono szachownicę, metr długości i więcej niż pół metra szeroką, oprawną w kość słoniową, ozdobioną kwiatami stokroci, których płatki są ze złota a wnętrze z kryształu górskiego; figury były z tych samych materiałów, z dodatkiem srebra i drogocennej emalii. Kreteńczycy byli narodem spokojnym. Żyjąc w dostatkach, ufni w siłę swej floty i w bezpieczeństwo morza, które odgradzało od niespodzianej napaści wrogów, w dobie najwyższego rozkwitu swej cywilizacji nie mieli ani twierdz ani murów obronnych. Nieszczęście przyszło znienacka, szybkie, jak piorun. Nie widziano już innej rady, jak tylko w pomocy bogów: król biegł do sali tronowej, aby się namaścić jakimiś świętymi olejami, które miały mu dać siłę nadziemską. Ale pożar już objął pałac, król i kapłan uciekli, zostały po nich po dziś dzień rozrzucone po ziemi naczyńka alabastrowe. Stało się to około roku 1400 przed Chr. Zdobywcami byli przodkowie Greków, Achajowie. Cywilizacji kreteńskiej nie zniszczyli. Kobiety ich przyjęły strój swych niewolnic, wytworny obyczaj wyspiarzy złagodził surowość barbarzyńców północnych. Achajowie panowali nie tylko nad Kretą, ale nad całym pobrzeżem Peloponezu. Swą potęgę obwarowali w zamkach nieznanej dotąd mocy, poza murami z tak olbrzymich głazów, że je późniejsza legenda przypisywała rękom Cyklopów. Ale ich koniec był równie gwałtowny. Ta sama Północ, która wyhodowała ich własną chciwość, przyniosła nową siłę, większą jeszcze, bo zakutą w żelazo. Z gór albańskich zeszli Dorowie, szczep dziki i rozmiłowany w wojnie. Idąc na podbój uprawnych krajów, śpiewali: „Za całe bogactwo mam wielką włócznię, miecz i piękną tarczę, która osłania me ciało. Tym orzę, tym zbieram plon, tym wyciskam słodki sok winnej macicy”. Achajskie miecze ozdobne i puklerze z brązu nie sprostały żelaznym włóczniom i tarczom najeźdźcy. Na przestrzeni od Koryntu do Sparty została jedna droga ruin. Nic im się nie oparło, przepłynęli morze, Kretę zniszczyli ogniem. Od tej chwili, od XII w. przed Chr., cały dobytek niezliczonych pokoleń, cała owa praca ludzka od kruchej lepianki do rozkosznych pałaców, stała się sprawą piasków wiatrem niesionych, traw i chwastów. Świat egejski zatonął w falach niepamięci, jak mityczna Atlantyda zatonęła w morzu. Pamiętała o nim tylko legenda, która opowiadała o świetności Krety w czasach króla Minosa, o jego wielkiej flocie i dziwnym gmachu, zwanym Labiryntem. Zostali również bogowie, ale i oni ulegli bogom swych czasów i z Olimpem greckim połączyli się różnymi mitami o walkach, pościgach, małżeństwach. Gołębie, które niegdyś siadały na gzymsach kapliczek bogini kreteńskiej, przeleciały na szczyty świątyń greckiej Afrodyty. Język przechował trochę wyrazów zagubionego ludu i gdy się je wyłowi z ogromnego plonu mowy helleńskiej, zdaje się, że trzymamy w dłoni garść ziaren, bo wiele z tych słów dotyczy roślin i drzew, które pierwsi sadzili Kreteńczycy. W dziejach ludzkich nigdy nie ma całkowitej zagłady. Zawsze zostają bodaj drobne włókienka, które się wprzędą nieznacznie w pasmo nowych dni. Po katastrofie XIV w. przed Chr. rozbitkowie zniszczonej cywilizacji schronili się na wyspy, przyczaili się drobnymi osadami na wybrzeżu Azji Mniejszej. Żyli tam w tradycji swych obyczajów i pośród resztek swego dobytku przez czas dość długi, aby się im przyjrzały oczy Greków, którzy z każdym stuleciem coraz szczelniej zajmowali te strony. A nawet gdy i z tych rozbitków ostatni już wymarli lub rozpłynęli się w zalewie obcego narodu, pozostały różne przedmioty, które żyją dłużej od ludzi. Setkami lat mogły jeszcze krążyć z rąk do rąk jakieś naczynia złote niespotykanych kształtów, jakieś flakoniki, których ściany zachowały nieco wilgoci zapachów, a zwłaszcza w niejednym domu przechowywano części zbroi spiżowej jako rzecz starożytną i czcigodną. Te wszystkie okruchy widywał z pewnością Homer, który żył w jednym z miast Azji Mniejszej. Przyćmiony blask tych szczątków ożywiał w jego oczach obrazy dawnej legendy i tworząc swych bohaterów, dał im rynsztunek z brązu, nieznany już w jego czasach. Ten wielki człowiek wiązał świt helleński z zachodem prastarej, podbitej rasy. 14 „Mówią wieki”, część I, z działu „Po wawrzyn” Stanisław Maykowski JAK TO BYŁO POD TROJĄ Nie działo się dobrze Grekom oblegającym Troję. Oto świstać wśród nich zaczęły strzały, straszliwsze od zwyczajnych. Najpierw zwierzęta, a potem i ludzie ginęli od zarazy, zesłanej przez Apollina. Właśnie na radzie mądry wieszczek, Kalchas, wytłumaczył, co rozgniewało boga. Niechby Chryzesowi, stareńkiemu stróżowi jego chramu, nie był brał przemocą córki wojownik Agamemnon! Milczeli najśmielsi z Greków, bo godziło to w ich wodza. Powiedział, co trzeba, tylko jeden Achilles, jako że mu lęk był obcy. „Kto zrobił źle — wyrąbał po swojemu — choćby i wódz, powinien naprawić szkodę, wyrządzoną drugim”. Błysnął na to gniewnymi oczami Agamemnon. Owszem, wróci ojcu oną Chryzejdę, ale komu innemu musi odjąć brankę. Wymaga tego jego powaga wodzowska. I zaraz posłał po piękną Bryzejdę do namiotu Achillesa. Zwadzili się tedy dwaj wojowie i omal między nimi nie przyszło do walki. Bo gorący Achilles, gdy wpadł w gniew, nie wiedział, co to wędzidło. Niech tamten raz chociaż usłyszy prawdę! Nie będzie jej obwijać w bawełnę, powie wszystko, co mu leży na sercu. Po co wdał się w tę wojnę i gnębi Trojan, którzy go ani grzeją, ani ziębią. Czyli jemu uwiózł żonę ów gładysz trojański, Parys, czy jak go tam zowią? Niechby był swojej lepiej pilnował Menelaus! I dlatego on, Achilles, od dziewięciu lat szczerbi miecz na karkach trojańskich? Dość ma już tego oblężenia i wszystko mu jedno, czy Helena siedzi za krosnami w tern mieście, czy w Sparcie. Nie będzie dłużej gubić żołnierzy króla Priama i zmagać się z jego lepszym od Parysa synem, Hektorem. Ładnie mu teraz zapłacono za to: zniewagą. I to kto go znieważył? Własny brat Menelausowy, Agamemnon. Ten chciwiec i krętacz. Tak sierdził się ów żołnierz nad żołnierze. Tamten zaś też nie pozostał mu dłużny w odpowiedzi. Próżno chciał ich udobruchać górujący nad oboma wiekiem Nestor. Zawzięli się i o zgodzie nie było mowy. Ba, Achilles opuścił zebranie razem ze swym młodzieńczym druhem, Patroklem, zarzekając się, że więcej miecza nie wyciągnie przeciw Troi. A potem szedł nad brzeg morski, tam, gdzie kołysały się okręty Mirmidonów, wołając na swą matkę, morską panią, wśród srebrzystych Nereid żyjącą Tetydę. Wynurzyła się tedy ze swych głębin i uspokajała skrzywdzonego syna, obiecując mu wyjednać zadośćuczynienie u nie byle kogo, bo u samego Zeusa. Było wśród Greków dużo dobrych żołnierzy: więc Diomedes ognisty i doświadczony Nestor, więc roztropny w bitwie Odys i waleczny Menelaus, o którego żony cześć toczyła się ta wojna, a wreszcie dwaj Ajasi, jeden Telamońskim zwany, a drugi Ojlejem, obaj siłą olbrzymią słynni. Ale wszyscy oni nie dorównywali Achillesowi. Toteż brak jego w szeregu zauważyli rychło Trojanie. I rozzuchwaliło to ich tak, że nie bronili się już zza murów, ale wychodzili za nie, prąc coraz gwałtowniej ku greckim okrętom. Wiódł ich Hektor, niepodobny w niczym do najeźdźców. Bronił on ojczystej góry, Idy, i świętych wód Skamandru, bronił całej ojczyzny, którą kochał nad wszystko, nawet nad żonę Andromachę i synka Astjanaksa. Jeżeli nie ocali miasta, to polegnie u jego murów. Gdy o tym mówił, wydawał się patrzącej na niego małżonce podobnym do jednej z bram miejskich, które gorzały w tej chwili, jeszcze nie od pożaru, ale od czerwieni zachodzącego słońca. Rąbali się tedy Trojanie i Grecy dalej, godzili w siebie groźnymi włóczniami lub ciskali jeden na drugiego ogromne głazy. Czasem walczyli pojedynczo na oczach obu wojsk. Tak mieli się potykać Menelaus z Parysem. Jakież było zdumienie patrzących, gdy gładki panicz trojański znikł w pewnej chwili z ócz zarówno im, jak i pewnemu zwycięstwa Grekowi. „Już to naszemu młodemu nie da zrobić szkody Afrodyta!” — śmiali się z murów Trojanie. I zaraz zaczął pracować łuk sławnego wśród nich Pandara, a po tym pierwszym i inne łuki z obu stron, kładąc koniec pojedynkowi. Prawdziwy bój, 15 bez takich sztuczek tchórzowskich, stoczyli Diomedes i Hektor, okazując, że obaj są równi sobie sztuką wojacką. Kiedy indziej walczono gromadami, przy czym wawrzyny zwycięskie przypadały kolejno to bitnemu Agamemnonowi, to mimo lat groźnemu w walce z wozu Nestorowi, to wreszcie Diomedesowi, który znosił całe hufce trojańskie, nie oszczędzając nawet bogów. Bo i bogowie nie stronili od walk. Ileż razy słychać było turkot bojowego wozu Ateny, zjeżdżającej z nieba. I ta zacięta bogini i jej chytra matka Hera dopomagały Grekom. Czasem przyłączał się do nich i mrukliwy Posejdon, zwłaszcza, gdy walczono blisko jego siedziby, morza. Po stronie Trojan stali strzelec Apollo, czasem razem ze słynną również z celności strzał siostrąArtemidą, oraz więcej piękna, niż waleczna Afrodyta i prostacki, żołdaka przypominający bóg, Ares. Przecież, gdy zaświeciła na niebie złota błyskawica i runął z niego grom, opuszczali ci wszyscy pole bitwy i zasiadali spokojnie na Olimpie, żeby nie ściągnąć na siebie Zeusowego gniewu. Czasem pomagali tylko w boju ludziom, kiedy indziej walczyli między sobą. Wtedy przywdziewała Atena szyszak, który byłby za duży na sto czół ludzkich, i uderzała na Aresa z taką siłą, że upadał, zajmując obalonym ciałem długość siedmiu mil. Aż znowu ich odwoływała wola Zeusa, objawiana błyśnięciem. Tymczasem oblężenie przejadło się już obu stronom. Raz omal nie siedli Grecy na okręty, gotowi do odjazdu. Ale wystarczyło, że przemówił do nich rozumny Odys i że dał po garbie plotkarzowi Tersytesowi, podburzającemu żołnierzy, a wszystko wróciło do dawnego porządku. Lecz i wśród Trojan przebąkiwano coraz śmielej, że należy się pozbyć Heleny i skończyć wojnę. Ale słaby król-ojciec dawał się wciąż wodzić za nos Parysowi, więc trzeba było walczyć dalej. Teraz już Trojanie nie wracali na noc do miasta, tylko palili ogniska w polu, gotowi zawsze do napaści na okręty. Coraz gwałtowniej też uderzali na mur, zbudowany niedawno w ich pobliżu. Już się prawie rozsypywał, już śliskie włócznie dotykały widocznych spoza niego hełmów greckich. Już sklecona z grubych bierwion brama pękła pod głazem, ciśniętym przez Hektora. Potem walka przeniosła się na okręty. Niesiona trojańską ręką żagiew dotknęła pierwszego z nich. „Gore!” — ryczały setki przerażonych gardeł. Aż usłyszał te głosy Achilles. Nie patrzył on obojętnie na owe boje, nudząc się wśród swoich Mirmidonów. Bądź co bądź był Grekiem. Ale obrażona duma nie pozwalała mu jąć za miecz. Prawda, że raz, nie pamięta już kiedy, przyszło do niego poselstwo, wiedzione przez przemyślnego Odysa, który obiecywał złote góry dawnemu towarzyszowi broni, byle go skłonić do walki. Miano mu tedy wrócić Bryzejdę, ba, dać ileś tam sztuk złota i okręt, naładowany skarbami w razie zdobycia Troi. A potem, bogowie wiedzą, co jeszcze, po wojnie. Ale zaciął się i nie chciał zgody. Dopiero teraz mu żal. Toteż w samą porę wpadł do namiotu druh Patrokl z rozognioną twarzą, prosząc, by mu wolno było bronić okrętów. Achilles nie tylko pozwolił na to, ale pożyczył jeszcze ulubieńcowi własnej zbroi. Byle się w niej nie zapędzał pod trojańskie mury, nie spotka go nic złego. Przyjacielski puklerz go obroni. 16 Jakoż ledwie ten puklerz zaświecił nad polem walki, zaczęli pierzchać Trojanie, pewni, że ciągnie na nich Achilles. Nie pierzchnął tylko jeden z nich: Hektor. Krótko trwała walka tych dwóch: w zapale aż pod mury trojańskie rozpędzonego młodzieńczyka i wyćwiczonego w rzemiośle wojennym męża, który ich bronił. Gdy wiadomość o śmierci Patroklowej przyniesiono do Mirmidonów, wydawało się, że Achilles oszaleje. Przed jego strasznym, z daleka rzuconym okrzykiem uciekło całe wojsko trojańskie. I usłyszała ten głos z morskiej głębiny Tetyda. Wynurzyła się tedy srebrzyście z wody i pocieszała nieszczęsnego syna, jak mogła, obiecując mu nazajutrz przynieść w miejsce utraconej zbroi nową, wykutą przez samego Hefajsta. Cały dzień i noc straszyło Trojan kucie młotów tego groźnego boga. A o szafranowej jutrzence pojednany z wodzem Achilles, w zbroi, której światło oślepiało, rzucił się wśród swoich na wrogów. Zginęło ich z jego ręki tylu, że trupami przepełniony Skamander wystąpił z brzegów i zaczął ścigać Achillesa. I kto wie, czyby nie był zginął z rąk gniewnego boga tej rzeki, gdyby podstępny Hefajst nie podpalił prędko nabrzeżnych trzcin. Zaczęły więc walczyć ogień z wodą, a szalejący zemstą woj był już tymczasem daleko. On jednego tylko szukał przeciwnika. Znalazł go wreszcie. Mimo błagań ojca i mimo łez matczynych nie wszedł Hektor za mury. Czekał spokojnie na swój los... Wszakże i on był człowiekiem. Więc, zobaczywszy szaleńca, który ku niemu pędził, odczuł lęk i zaczął uciekać. Trzy razy już obiegli mur, okryty trojańską ciżbą. Potem zatrzymał się Hektor i przystąpił do ostatniej walki. Jeszcze raz popatrzył na miasto: może pomyślał o żonie i dziecku. Później zaświeciły dwa miecze, jakby się zwarły dwie Zeusowe błyskawice. Jakiś czas nie było nic widać, aż krzyk okropny zatrząsł murami. Zawtórowała mu radosna wrzawa Greków. Potem nadęty pychą Achilles uwiązał ciało Hektorowe u swego wozu i włóczył je koło murów Troi w oczach zmartwiałego na nich ludu. Dopiero po pogrzebie, wyprawionym Patroklowi, stanął przed zabójcą syna biały, do zimowego krzewu podobny Priam, ze złotym po królewsku kijem w ręce. Aż ulitował się Achilles nad nieszczęśliwym królem i wydał mu zwłoki. A potem wierne ręce trojańskie zaczęły wznosić stos. Podpalony, woniał dębem i bukiem, drzewami z ojczystych lasów. I odezwał się najpierw jeden płacz kobiecy, jakby przodownik w tym chórze płaczów, jaki z kolei rozebrzmiał. I strzelił wysoki płomień, obejmując ciało bohatera. A śpiewak zaczął pieśń o Hektorze: zaczął, żeby jej nie skończyć nigdy. 17 Stanisław Maykowski JAK TUŁAŁ SIĘ PO ŚWIECIE ODYS Gdy padła Troja, kazał dąć w trąby na odwrót rozważny Odys, najdzielniejszy z pozostałych przy życiu Greków. — „Nic tu po nas” — rzekł do swoich zabijaków. Uderzyły więc mocniej serca żołnierskie pod spłowiałymi chitonami. Czy to naprawdę pokład? A oni naprawdę jadą? Do Itaki? Do tego kochanego kąta, nad którym sterczy Neritos, góra, tyle razy oglądana w snach. Podnosił potem gęsie dzioby okręt po okręcie, trzepotał w białe żagle i odpływał. Ale nie miała to być podróż szczęśliwa. Od czego trójząb Posejdona, w którego wrogiej mocy znalazł się teraz Odys. Zawzięty bóg, nie mogąc przeszkodzić jego powrotowi do ojczyzny, robił wszystko, żeby przynajmniej odwlec tę chwilę, upragnioną przez tułacza. „Poczekają tam długo” — mówił mściwie — „Laertes na syna, Penelopa na męża, a z chłopięcego puchu wychodzący Telemach na ojca”. Próżno starała się ulżyć w tym losie swojemu ulubieńcowi Atena. Czuwała ta mądra i wierna bogini nad każdym Odysowym krokiem, ustawicznie nieszczęścia jego przywodząc ojcu Zeusowi przed oczy. Ale jej pomoc na morzu, z którym trzeba było walczyć, mniej się okazywała skuteczna. * Dawał sobie tedy Odys, jak mógł, radę z przeciwnymi losami. Wygubili mu najpierw część wojska Cykoni, których co prawda podstępnie napadł. Potem zaledwie umknął łagodnemu niby to ludowi Lotojadów, którzy każdemu przybyszowi dawali do zjedzenia kwiat lotosu, sprawiający, że się zapomina o własnej ojczyźnie. Jeszcze cięższe było przejście z pasterzem straszliwej siły, jednookim Cyklopem, który w jaskini, zawalonej ogromnym głazem, więził Odysową drużynę, zjadając z niej po dwóch co rana i co wieczora, póki go pozostali przy życiu nie oślepili i, uwieszeni u owczych brzuchów, nie uciekli na okręty razem z porwanym w ten sposób stadem. Opatrzony potem przez władcę wiatrów, Eola, w wór ze zawiązanymi wewnątrz wichrami, jechał rad z tego daru Odys, pewny, że go już nie spotka zła przygoda. Cóż, kiedy ciekawi żołnierze w czasie snu swego dowódcy wypuścili z więzienia wiatry, nowe nieszczęście ściągając na jego głowę. Pogruchotali mu potem okręty olbrzymi Lestrygonowie tak, że na jednym już tylko dotarł do wyspy, zamieszkałej przez piękną, ale złą Cyrce, która pozamieniała druhów Odysa w wieprze i pozamykała do chlewu. Dobrze, że on sam ustrzegł się czaru i uwolnił od niego towarzyszy, z którymi ruszył dalej. A czekała ich teraz przeprawa nie lada. Przez nie znającą słońca krainę Kimerjów zapuścił się nieustraszony wędrowiec aż do podziemia. Tu zobaczył dawno już nie żyjącą matkę i przyjaciół, poległych pod Troją. Usłyszawszy wreszcie od zmarłego wróżbity, Tejrezjasza, ile go jeszcze czeka utrapień, biedny włóczęga ciągnął z tego posępnego kraju w dalszą, coraz trudniejszą podróż. Tylko dzięki podstępowi nie rozbił się o wyspy Syren. Były to trzy kobiety-ptaki, śpiewające tak pięknie, że zasłuchany żeglarz zapominał o sterze i wiośle i ginął u skał nadbrzeżnych. Odys pozalepiał swojej załodze uszy woskiem, a sam kazał się przywiązać do masztu i tak zabezpieczony wysłuchał syreniej pieśni. A potem trzeba było przejeżdżać między dwoma potworami: Scyllą o łbach aż sześciu, z trzema piętrami zębów każdy, i Charybdą, która na przemian to wypija morze razem ze wszystkim, co przez nie płynie, to zwraca połknięty odmęt. Nie pomogła cała obrotność Odysa: musiał zapłacić straszliwe myto pierwszemu z tych potworów. Opłakując utraconych w tak okropny sposób towarzyszy, wypoczywał z pozostałymi przy życiu na ślicznej wyspie Trynakrii. Ale i tu czyhało na niego nieszczęście. Próżno ostrzegał swych ludzi, żeby się nie ważyli tknąć wspaniałych wołów Heliosa, które ten bóg pasł sam, złotym okiem spozierając na nie z nieba. Pokusa była zbyt wielka. Pod nieobecność Odysa skorzystali jego druhowie z tego, że kończył się właśnie dzień i usypiający już bóg nie patrzył na paszę. Nuże tedy zabijać zwierzęta i kłaść na rożny, póki nie wróci wódz-zrzęda. Aż naraz podniosły się porzucone na pastwisku skóry o srebrnej maści, a obracane na rożnach mięso wydało długi, żałosny ryk. Zadrżeli winowajcy, dojrzawszy utkwione w siebie oko boga. Pomstował na swoich Odys, gdy na to nadszedł. 18 Ale już nie odwrócił od siebie i od nich gniewu dwu teraz bogów. Bo Posejdon nie dał się prosić tamtemu długo: ukarał występnych żeglarzy natychmiast. Utraciwszy ostatni okręt i wszystkich towarzyszy, po straszliwej walce z morzem dopłynął Odys do wyspy Ogigii. Tam u pięknej Kalipso spędził całe osiem lat, ledwie wyprosiwszy się wreszcie z uciążliwej gościny. Ale i zbudowanej przez niego przy pomocy tej nimfy tratwie nie darował zawistny bóg. Rozbił go po raz ostatni u wybrzeża Feaków. Dobrze, że córka króla tego żeglarskiego ludu, Nauzykaa, prała właśnie u ujścia rzeki do morza bieliznę i że nieszczęśliwego rozbitka zawiodła na dwór ojcowski. Tu, gdy wśród uczty aojd zaśpiewał o tułaczce Odysa, wyciskając wszystkim obecnym łzy z ócz, nie mógł się powstrzymać przybysz i wyznał, kim jest, kończąc powieść, zaczętą przez śpiewaka. Wzruszony król feacki obdarzył szczodrze swego gościa i własnym okrętem odesłał go do Itaki. * Ale i po przybyciu do niej nie od razu zaznał tułacz spokoju. W dom jego naszło stu zalotników, by czekającą wciąż okrętu mężowskiego Penelopę zmusić do nowego małżeństwa. Nie mogli jej w tym nieszczęściu dopomóc za stary Laertes i zbyt młody jeszcze Telemach. Rozpatrzywszy się w położeniu, działał Odys szybko a zawsze z wierną Ateną u boku. Zapewniwszy sobie pomoc dozorcy chlewów królewskich, Eumajosa, oraz syna, któremu dał się poznać, ruszył w przebraniu żebraczym do domu. Poznał go tu oślepły ze starości pies i padł nieżywy u stóp wracającego pana. Poznała go też dawna, pochylona wiekiem piastunka, gdy na rozkaz pani myła nogi przybyłego ze świata włóczęgi i na jednej z nich zauważyła znaną dobrze bliznę. Natomiast nie domyślała się niczego Penelopa, przed którą, co prawda, umyślnie o zmierzchu, stanął Odys, prosząc o nocleg. Nie wiedzieli też, kogo mają przed sobą, rozpanoszeni w jego domu zalotnicy. Aż przyszedł dzień, w którym Penelopa miała wybrać męża. Próżno zwlekała, prując w nocy szytą za dnia szatę, jako że zgodziła się po ukończeniu tej roboty oddać rękę jednemu z owych natrętów. Ale Penelopa znalazła nowy wybieg. Do tego będzie należała, kto naciągnie ogromny Odysowy łuk i czyja strzała przejdzie przez wycięcia dwunastu toporów, ustawionych rzędem, jeden za drugim. Ba, ten i ów zalotnik nie wiedział, jak brać w rękę oną potężną broń. Kilku zaledwie zdołało łuk naciągnąć, ale o strzeleniu zeń nie było mowy. Wtedy wyśmiewany przez wszystkich żebrak poprosił o udział w igrzysku. Pozwolono mu i, o dziwo, za chwilę zaświstała ostra strzała, mijając wszystkie topory, jak było trzeba. Ale po niej zaczęły świstać inne. Za późno opatrzyli się zalotnicy. Próżno też skoczyli ku ścianom po wiszący na nich zwyczajnie oręż. Nie byłby Odys sobą, gdyby go stamtąd przedtem nie usunął. Dopiero, gdy dzięki jego dzielności i łasce Ateny legli zalotnicy aż do ostatniego, witał się z żoną, nie wierzącą zrazu swemu szczęściu, a potem ściskał ojca i tulił do serca Telemacha, który mu mężnie dopomógł w mściwym czynie. Wreszcie zasiedli wszyscy do uczty, którą by można nazwać weselną. A był tam pewnie i śpiewak i pił razem z nimi miód i wino, a co widział i słyszał, to umieścił w swej pieśni. 19 „Mówią wieki”, część I, z działu „Po wawrzyn” Kornel Ujejski [1823-1897, poeta, publicysta polskiego romantyzmu (Maraton, Pieśni Salomona, Skargi Jeremiego, Melodie biblijne)]. [Bitwa pod Maratonem – zwycięstwo greckiej falangi pod dowództwem Militiadesa nad Persami w czasie pierwszej wielkiej inwazji perskiej (pod wodzą króla Dariusza I) na Grecję we wrześniu 490 r. p.n.e. Persowie stracili ponad 6 tyś. ludzi, Grecy 192. Wiadomość przyniósł do Aten Filippedes, po przebiegnięciu ponad 40 km. Maraton - mała miejscowość we wschodniej Attyce.] MARATON W Suzie na dworze król Dariusz ucztuje, Stu niewolników jemu usługuje, Stu niewolników na klęczkach się wije. On innej wody przy stole nie pije, Tylko z Choaspu dalekiej krynicy, A chleb je tylko z eolskiej pszenicy, A wino jego to aż z Chalibamu, Sól z puszcz Afryki, ze świętego chramu Zeusa Ammona. Bo każda kraina Pod jego ręką żelazną się zgina: Co ma najlepsze, z drugimi pospołu W pokorze znosi do pańskiego stołu. A gdy tak Dariusz rozległ się za stołem, Przybieżał goniec i padł przed nim czołem I woła: „Panie! Sardes, Sardes płonie! Sardes to klejnot w twej złotej koronie, A oto rokosz podnieśli Jończycy, Sprzymierzeńcami są im Ateńczycy palą miasto!” A drugi nadbieży I woła: „Panie! Sardes w gruzach leży! Ateńczyk spalił zamek i świątynie, Winem napełnia święcone naczynie I tobie, królu, przy uczcie urąga!” Król, wściekły gniewem, wielki łuk naciąga 20 I w błękit nieba wypuszcza zeń strzałę Z prośbą do bogów, aby tę zakałę Krwią obmyć dali. I jednego sługę Odstawił, aby każdą rwącą strugę Wrzawnych uczt jego tamował wykrzykiem: „Pomnij się, panie, mścić nad Ateńczykiem!” A potem magów rozkazał przywołać I pyta: „Grekom godzien też podołać? Naród to wielki, gdy taki zuchwały.” A oni rzeką: „Królu, kraj ich mały I w mniejsze jeszcze rozerwany państwa: Łatwo go w jarzmo zakować poddaństwa. To szczypta ziemi, tyle, co zatrzyma Przechodzącego podeszwa olbrzyma. A gdybyś kazał ostremi pazury Rozerwać stare Babilonu mury, To mógłbyś, panie, żwirem i kamieniem Zasypać kraj ten z całem pokoleniem.” Magowie prawdę mówili ci, królu. Naród to mały, lecz, jak pszczoła w ulu, Każdy z osobna o swym domu radzi, A gdzie potrzeba, wszystek się gromadzi. O, kraj to mały, tyle, co zatrzyma Przechodzącego podeszwa olbrzyma. O, kraj to mały, niby szyba tarczy, Lecz na grób wrogom przecież go wystarczy. * Z czterech stron świata ciągną się zastępy, Z czterech stron świata zlatują się sępy: Medy z Egiptem, Pers z Indy Janami, A Artafernes i Datys wodzami. Aż wichr się zrywa od wiania buńczuków I gwar powstaje od pochrzęstu łuków, Od końskich kopyt ziemia poczerniała, Tak wielka koni i ludzi nawała. Można by nimi podbić cały świat ten, A tam krzyk tylko: „Do Aten! do Aten!” I mają rozkaz surowy wodzowie żadnej ateńskiej nie przepuścić głowie I wiele, wiele przysposobić łyków — Tyle w Atenach wezmą niewolników. Ciągną szarańczą. Z pięknego Miletu Zostały jeno ogryzki szkieletu. Na szyjach niewiast szczerbiły się miecze, Chodzono w zakład, kto więcej wysiecze. Naksos w płomieniach, nad nią dymy w chmurach, A starce z dziatwą chronią się po górach. Morska Eubeja w perzynie osiadła, Harda Eretrja do ziemi przypadła I cała Grecja struchlała i zbladła. 21 W Atenach trwoga; lud tłumem się zbiera, Milczy i smutnie po sobie spoziera. Wierny swój naród opuściły bogi I do wyboru dały mu dwie drogi: Łańcuch i hańba lub śmierć i mogiła. A jedni szepczą: „Nieprzyjaciół siła! Na cóż się przyda ofiara i męstwo?” A drudzy krzyczą: „śmierć albo zwycięstwo!” Śród nich Miltiades, jak zesłannik bogów, Jak ona Pitia z delfickich trójnogów, Słowem podźwiga zwątpiałego ducha. Lud go otoczył, zwiesił skroń i słucha. „Kto chce być sługą, niech idzie, niech żyje, Niech sobie powróz okręci na szyję, Niech własną wolę na wieki okiełza; Pan niedaleko, niech do niego pełza I tam, głaskany, a potem wzgardzony, Niechaj na progach wybija pokłony, Niech, jak pies głodny, czołga się bez końca Za pańską nogą, która nim potrąca. A my zostańmy! My w nieszczęściu razem! Albo wytępim wrogów tym żelazem, Lub za najświętszą wielkich bogów wolą W grobie się wolni schronim przed niewolą. Na naszej skroni tylko z laurów wieniec Lub bladość trupia, nie wstydu rumieniec. Wy się trwożycie tą liczbą ogromną I tą potęgą, co zda się niezłomną? Cóż jednak znaczy taka ćma motłochu, Wylęgła z prochu, czołgająca w prochu, Którą do boju popędzają biczem!? Jakąż nad nami może mieć przewagę Zgięty niewolnik, którego odwagę Nikt nie ocenia, co bez łez umiera, A gdy zwycięży, całą sławę zbiera Żelazna ręka, co go w bój wypycha, A którą włada nie prawo, lecz pycha? A nas, nas wielkich praojców posągi 22 Do świetnych czynów wzywają, jak ongi. Długim szeregiem ogrodziły rynek, Ażeby sądzić każdy nasz uczynek, Aby nas gromić marmurową twarzą, Jeżeli wrogi ziemię ich znieważą. A nas, nas wszystko do boju porywa, Każda piędź ziemi, mogiłami żywa, To jasne niebo, co niesie w obłoku Cienie poległych, widne duszy oku, I cała przeszłość, ta przeszłość wiekowa, Co w swojem łonie tyle sławy chowa. Bogowie z nami! Jedno nasze ramię Tysiąc najemców zgruchoce i złamie. Bogowie z nami. Oni nas prowadzą. Oni nam siłę Tytanów nadadzą. Niechże nas wspiera ich błogosławieństwo!” A lud wykrzyknął: „śmierć albo zwycięstwo!” I wśród radości weselnych okrzyków Posłał do Sparty i do Platejczyków Prosić pomocy. * Nad Maratonem Wzniosło się niebo zarzewiem czerwonem. Nad Maratonem przeciągają sępy, Siadły na skałach i dziób ostrzą tępy. Bijąc skrzydłami, niecierpliwie kraczą, Rychło też ścierwo na polu obaczą. A przeciw Persom stoi garstka ludzi, Persom się zdaje, że ich oko łudzi; A gdy poznali istotę zjawiska, Zagrzmiał w ich szykach śmiech urągowiska. Med pomrukuje: „Szaleni! Szaleni! Jeden na tysiąc! My niezwyciężeni!” Greccy wieszczkowie dobrą wróżbę głoszą I na znak dany miecze się podnoszą, Noga wprzód sunie, mur się tworzy z tarczy. Od strony Medów już milion strzał warczy, Już się zbliżają, już ku sobie biegą, Szczęk, jęk, kurzawa... Niech ich bogi strzegą! * W Atenach pusto. Kto mógł miecz podźwignąć, Już ojca swego w boju chciał wyścignąć; W nagłej potrzebie, dla kraju posługi Rzucano skarby, warsztaty i pługi; Nawet swych mędrców uczniowie odbiegli I za kraj może w tej chwili polegli. I każdy ziszczał nie słowem, lecz czynem, że niewyrodnym był ojczyzny synem. 23 W Atenach pusto, śród obszaru miasta Pozostał starzec, ślepiec i niewiasta. A kto mógł, patrzał w trwożnym niepokoju, Czy nie obaczy co od strony boju. Nic, nic nie widać. I słońce zagasło I gwiazdy... — Cyt — cyt; coś w pobliżu wrzasło... Prędkimi kroki ktoś po bruku bije I woła: „Tchu! Tchu! Głosu! Grecja... żyje! Cześć! Cześć!... Miltiades! Tchu! Zwycięstwo z nami!” Kobiety z domów wyszły z pochodniami... Z gałązką lauru Grek ulicą bieżył I padł, wołając: „Zwycięstwo!” — Już nie żył. A lud się ciśnie, podnosi mu głowę, Rozrywa zbroję: — całe ciało zdrowe! Ni śladu rany! Na pobojowisku Po całodziennym, morderczym igrzysku, Po krwawym trudzie, po stoczonej wojnie Tysiące ludu usnęły spokojnie. Grecy z Persami na jednym posłaniu Leżą bez gniewu w wiecznym pobrataniu. A przy nich kruki skaczą i godują I schrypłym głosem braci swych zwołują. Z jednego Greka kruk ciało wyrywa, Grek konający tak do niego śpiewa: „O szarp, szarp serce, niech już zaumiera! O pij, pij, kruku! Krew to bohatera! Szarp, pij, a dziób twój, jak ramię, urośnie!” Niewiasty greckie śpiewają żałośnie, Nad każdym trupem chylą się z kagańcem, Czy okrytego nieprzyjaciół szańcem Nie ujrzą ojca, kochanka lub męża... Wschodzący księżyc bije w lustr oręża: To Sparta idzie, obaczyć ciekawa, Gdzie się toczyła Aten walka krwawa, Gdzie Med okrutny, co swe straszne imię Obwieszczał Grekom w krwi, w pożarów dymie, Teraz bezwładny snem spokojnym drzymie. 24 „Mówią wieki”, część I, z działu „Po wawrzyn” Jerzy Bandrowski [1883-1940, powieściopisarz, nowelista, tłumacz, brat Juliusza Kadena-Bandrowskiego, Pielgrzymi, Krwawa chmura, Czerwona rakieta, Niezwalczone sztandary, Wściekłe psy. / Bitwa pod Termopilami - bitwa w sierpniu 480 r. p.n.e. w czasie II wojny perskiej] BITWA POD TERMOPILAMI Długie, bekliwe głosy ptaków wodnych odzywały się od czasu do czasu w porannym powietrzu. Słuchali ich zza szczerbatego, świeżo widać odnowionego muru żołnierze w płomiennych kaftanach i błyszczących od słońca hełmach. Sami milczeli, patrząc spokojnie to na srebrnie połuszczone morze o błotnistym brzegu, to na przytykającą do niego niemal, poszarpaną dziko ścianę górską. Miejsce, którego mieli bronić, było jak gdyby wtłoczone między tę wodę i wznoszące się nad nim skały. Znaczenie owego muru, nazwanego termopilskim, polegało na tym, że zamykał drogę każdemu, kto by się zamierzał przedostać z północnej Grecji do środkowej. Takich właśnie ochotników gnały w tym czasie bicze Kserksesa. Nie wiedział król perski, że u odwiecznego muru termopilskiego czeka go niespodzianka, że niby drugi, żywy mur ustawili się tam żołnierze spartańscy, czerwienią swych szat odbijający teraz od posępnego tła skał. Może też i nie powiadomiono najeźdźcy dobrze o warunkach, w których przyjdzie mu walczyć. Sama natura zdawała się tam sprzeciwiać dalszemu pochodowi Persów. Pomiędzy skalistymi górami Oeta a bagnem, przechodzącym z wolna w migotliwą zatokę lamijską, zwężała się droga tak, że zaledwie mógł się wyminąć na niej wóz z wozem. Powstały tedy w tym miejscu jakby wrota. Za nimi rozszerzała się znowu droga, tworząc niewielką dolinę z tryskającym na niej ciepłym źródłem, po czym znowu góry podchodziły do morza, budując drugie naturalne wrota. I jeszcze raz powtarzało się to samo: nową dolinkę, także ze źródłem gorącym, zamykały nowe, trzecie już wrota. Takie było położenie „Ciepłych Wrót”, czyli, jak je Grecy nazywali po swojemu, „Termopil”. Pierwsze „wrota”, zasłonięte niższymi górami i łatwe do obejścia od wsi Anteli, nie stanowiły właściwego punktu obronnego. Minąwszy je oraz ciągnącą się za nimi dolinkę, napotykał nieprzyjaciel na przeszkodę w postaci odwiecznego muru dopiero u „wrót” drugich, nad którymi ściana górska wznosiła się najwyżej. Trzecie „wrota” natomiast, słabo już tylko górami bronione, wiodły do wioski Alpenoj, leżącej u wylotu wąwozu tej samej nazwy. Z niego przez lesistą górę Anopaję prowadziła ścieżka do dalszych wąwozów, którymi można było Termopile obejść. O tym jednak wiedzieli tylko ludzie miejscowi. — Nie puszczę ich przez mur — postanowił Leonidas, do którego należała obrona „drugich” wrót i naczelne dowództwo. — Byle mi nie zaszli tyłów — dodawał, myśląc niechętnie o Focyjczykach, którzy mieli strzec tajnych przejść a zwłaszcza góry Anopaj. Tylko swojemu milczącemu oddziałowi spartańskiemu ufał ten milczący król-wódz. Jeszcze Tespijczycy byli coś warci. Ale te posiłkowe wojska z Peloponezu! A zwłaszcza Tebanie, w których oczach czytał wyraźną niechęć... Wszakże każdy jego rozkaz spełniali jakby z łaski. 25 W odległości jakich trzydziestu kilometrów od Termopil pod miastem Trachis stał Kserkses ze swoją armią, o której męstwie, a zwłaszcza mnóstwie opowiadano cuda. Mówiło się z przesadą aż o pięciu milionach ludzi, gdy w rzeczywistości nie miał ich ponad siedemdziesiąt tysięcy wraz z ciurami i taborami. Zważywszy jednak ich wyborowość, było tego i tak dużo na niewprawnych w boje Greków. Nie można by się tedy dziwić, gdyby wśród obrońców termopilskich panowało przygnębiające naprężenie. Czyż nie wiedzieli, że wysłano ich na placówkę straconą? * Cisza. Spartiaci rozłożyli się pod murem. Małomówni, wdrożeni w swe obowiązki, zachowywali się spokojnie, pomyślałbyś, obojętnie. Za nimi prawie cała przestrzeń dolinki była wolna. Dopiero dalej, między drugą bramą a ostatnią, obozowano głośno: stały tam wojska posiłkowe. Przed chropowatym murem od strony nieprzyjaciela nie ustawiono wcale czat. Zobaczy się Persów i tak, gdy będą wychodzić z pierwszych „wrót”. Cierpliwie czekali na nich Spartiaci, rozmawiając półgłosem, czyszcząc pogięte pancerze i hełmy, starannie opatrując broń, czy w niej co aby nie uwiera i nie krępuje ruchów. Niektórzy czesali, jak zwykle przed bitwą, swe długie, błyszczące włosy, inni mocowali się na rozgrzewkę. Wtem w pierwszej bramie pojawił się jeździec. Kroczący ostrożnie koń jego niewielki, lecz zgrabny i zwrotny, poczuwszy ludzi, stanął sam i zastrzygł uszami. Barbarzyńca w długiej guni z wielbłądziej sierści i w kapturze, przy pomocy rzemienia zaciśniętym dokoła głowy, przysłonił dłonią oczy i patrzył przed siebie, po czym, snać coś dojrzawszy, zawrócił w prawo, między głazy i skały. To wywiadowca perski! Wśród Spartan nie poruszył się nikt, choć widziano go dobrze. Nagle, kiedy już o nim prawie zapomnieli, pojawił się znów niedaleko muru. Spod kaptura widać było teraz wyraźnie jego ściągłą, orzechową twarz, z nosem, jak dziób, z podłużnymi oczami i czarną, klinowatą brodą. Stał długą chwilę nieruchomy, jakby zdziwiony, gotów jednak w każdej chwili do uskoczenia w bok. Spartiaci udawali, że go nie widzą. Przyglądał mu się tylko Leonidas z ledwie dostrzegalnym uśmiechem pogardy. Bo król wiedział nie od dziś, że ma zginąć, żądała tego od niego ojczyzna. Przecież Delfy orzekły, że jeśli Sparta nie ma ulec zburzeniu, musi dać za nią życie król z rodu Heraklesa. A czyż on, Leonidas, nie był Heraklidą? Dlatego właśnie zasiadł na tronie, który mu się nie należał. Zasiadł, jakby po to tylko, by zginąć. Więc ten obcy, ciemny jeździec był niby posłem do Leonidasa, posłem od jego śmierci. Dlatego król uśmiechał się pogardliwie na widok dzikusa. A on stał, nie wiadomo, czy licząc tę garstkę mężnych, czy podziwiając ich obojętność. Wreszcie spotkał się z oczami królewskimi. A musiała być w tych oczach rzadka siła, bo wywiadowca, mający za plecami całą potęgę swego pana, spuścił nagle wzrok, poderwał konia, wykręcił go na zadnich nogach i pomknął cwałem. Gdy tętent umilkł, w Termopilach znowu nastała cisza. * Po czterech dniach czekania od miasta Trachis doleciał szum, jak gdyby tam kraj zalewało wzburzone morze. To szła armia Kserksesa. Szum rósł, a wreszcie zmienił się w bezustanny gwar, z którego wybijały się głośniejsze krzyki ludzkie, wrzaski ptaków, rżenie koni, beczenie owiec, ryk stad i donośny skrzyp azjatyckich wozów. Oddziały greckie stanęły w szyku. Wtedy z pierwszych „wrót” od strony Anteli wlały się w dolinkę przed murem oddziały łuczników. Rozsypani szerokim łańcuchem strzelcy szli z krzykiem ku murowi, gęsto śląc przed siebie strzały, najmniejszej wszakże szkody nie mogąc wyrządzić obrońcom. Zaczęła się potem utarczka słowna. Na wyzwiska i przechwałki napastników Spartiaci odpowiadali po swojemu: jędrnymi dowcipami. Na stoki gór okalających wdrapywali się oficerowie i żołnierze. W samą dolinkę wchodziły piesze oddziały Medów, za nimi wojska poszczególnych satrapów i wreszcie piechota królewska. Górowały nad nią lśniące wspaniałymi zbrojami pułki konnicy. Byli to wszystko żołnierze zawodowi, zdobywcy warownych miast i zamków, zwycięzcy w wielu krwawych bitwach. Jakąż 26 przeszkodą mógł być dla nich ten mały murek, broniony przez parę tysięcy zbieraniny, składającej się z ociężałych rolników, rzemieślników i kupców. Niewiele im pomoże oddziałek Spartiatów, o których nieustraszonym męstwie opowiadali Kserksesowi co prawda Grecy jońscy, a także ci, co przeszli na jego stronę, zwłaszcza Spartiata i, co więcej, król Sparty, zdrajca Demaratos. Tymczasem na stokach burych, jakby potrzaskanych gór urosło purpurowymi kobiercami okryte podwyższenie, a na nim widny z daleka tron. To król perski raczy osobiście przyglądać się walce. Otoczyła go liczna świta, wśród której widać połyskliwe hełmy i czerwone kity oficerów greckich. Pogoda pięknego jesiennego dnia sprzyjała. Widowisko zapowiadało się naprawdę świetne. Pierwsza ruszyła do boju piechota medyjska. Grecy bronili się, nie wychodząc zza muru. Fale Azjatów, wyczerpane ciężkim i bezowocnym trudem, odpływały raz po raz, rozbite, zdumione, zostawiając za sobą gęste trupy. Wszystkie ataki Medów na nic. Kserkses ledwie mógł usiedzieć na swym stolcu. Świta jego kręciła się, niespokojna i zawstydzona, klnąc pod nosem Medów. Starszyzna grecka uśmiechała się nieznacznie, a zdrajca Demarat skomlał z obawy, że wojska królewskie nie dadzą jego rodakom rady. Popędzono ku murowi świeże pułki medyjskie, które uderzyły z furią. Ale i z przeciwnej strony wystąpiły do boju nowe siły. Jakiś czas brzmiał gardłowy okrzyk medyjski, a naraz umilkł i fale odpłynęły znów. Naczelny wódz Persów, Hydarnes, wpychał w nieszczęsną bramę hufiec po hufcu i dusił je w niej. Otoczenie królewskie, podniecone i gniewne, popędzało Medów wrzaskiem i wygrażaniem pięściami. Nawet sam władca zerwał się w pewnej chwili z tronu. Krzyk bojowy zmienił się nagle w wycie i znowu pierzchnęły pułki medyjskie, łamane włóczniami ścigających je Greków. Tak trwało cały dzień. Dopiero noc przyniosła obu stronom zasłużony odpoczynek. O czym myślał Leonidas tej nocy? Któż wie? Pewno o Sparcie, może o żonie i dzieciach lub o przeznaczeniu, którego nikt nie potrafi uniknąć, a także o flocie greckiej, co tam gdzieś czyha na swą perską przeciwniczkę u sinego przylądka Artemizjon. Ale najwięcej musiał myśleć o Focyjczykach na górze Anopaj, chroniących lewe skrzydło i tył Termopil, no a także o morzu. Bo niewątpliwie ono i bagnisko nad nim zasłaniały Greków od prawej strony. Ale przez cały dzień na migotliwych falach czerniały łodzie rybackie, jakby pokazując Kserksesowi drogę. Tak, Persowie 27 mogliby morzem dostać się na tyły Leonidasowej pozycji. I mogliby obejść jego legowisko przez góry, od strony lądu, wąwozami. Ciasna to droga i niedostępna dla całego wojska, ale pojedynczy oddział mógłby się nią przedrzeć. Nie uczynią tego jednak ograniczeni barbarzyńcy, chyba że im kto wskaże ową drogę. Ale któżby to zrobił? Więc bronić się będzie można długo. Nazajutrz pchnął Hydarnes na Greków piechotę perską. Było to wojsko karne i bitne, ponieważ jednak nie używano go do wstępnego boju, lecz posuwało się zwykle za nacierającą jazdą i łucznikami, więc tu, natrafiwszy na zwartą i nienaruszoną kolumnę, nie wiedziało, jak się do niej zabrać. Toteż wylali i ci nowi wojownicy wiele swej krwi, nie wskórawszy niczego. Na koniec doprowadzony do wściekłości Kserkses rzucił do walki własną gwardię, zwaną „Nieśmiertelnymi”, pewny, że ona sobie poradzi z upartymi Grekami. Poszli tedy w bój ci posępni brodacze o wysokich czapach i rozwieszonych na wietrze szatach. Ale i oni zawiedli, czy to z powodu ciasnoty miejsca, czy, że nie pozwalały im się należycie zbliżyć długie włócznie spartańskie. Wreszcie okazało się, że ci wybrańcy króla umierają równie prędko i łatwo, jak inni jego żołnierze. Walka stawała się coraz więcej zacięta. Poległo w niej nawet dwóch braci królewskich, a Kserkses sam dwa razy zrywał się z tronu, jakby osobiście chcąc porwać za miecz. Mimo to najwścieklejsze szturmy Spartanie odparli. Gdy miało świtać, stanął przed Leonidasem okoliczny góral. — Znaczny oddział perski zachodzi wam tył wąwozem — donosił zdyszanym głosem. A więc stało się. Ktoś zdradził. Król był spokojny, tylko twarz miał nieco bledszą, niż zwykle, może po nocy, spędzonej na czuwaniu. Potem odprawił wojska posiłkowe i pozostał sam ze swymi Spartiatami. — Odejdź razem z nami! — nakłaniano go przy rozłące. Uśmiechnął się po swojemu. I został. Nie mógł inaczej. Wszak, gdy z oddziałem swym wyruszył na północ, otrzymał rozkaz: „Legniesz w Termopilach”. Wtedy nie zrozumiał, co to znaczy. Myślał, że idzie o rozłożenie się obozem. Teraz rozumie. I teraz „legnie”, jak kazano. Cichy świt poróżowił wodę. Jakiś ptak rozdarł niebacznym krzykiem powietrze i odleciał tą samą drogą, co znikający u załomu szarych skał sprzymierzeńcy. Już ich nie ma. I nie ma powrotnej drogi. Nie ma myśli o powrocie. Jest tylko mur, u którego się, jak lew, szczerzący zęby, położył. I jest pole bitwy przed nim, a dalej wróg. Wiedział, co się teraz dzieje poza nim w pozornej ciszy. Prawie słyszał, jak tamci skradają się podstępnie. Już są u stoków Anopaj. Słyszy szelest liści jesiennych pod ich stopami, wdzierającymi się na górę. Teraz natrą na uśpionych Focyjczyków. Nie, minęli ich, nim tamci mogli włożyć zbroje, zdjęte na noc dla wygody. A teraz wdzierają się do wąwozu. Zaraz będą. Zaraz usłyszy za sobą ich nienawistny, obcy okrzyk. Leonidas składa ostatnią ofiarę. Jest spokojny i pogodny. Bo przecież nadchodzi najświętsza godzina: dopełnienia życia. Niechże będzie, jak być powinna, wielka! W tej samej chwili od strony rozbudzonego obozu perskiego dźwignęła się fala głów. Zatrzepotały bicze poganiaczy tego ludzkiego bydła. Poprawił rękę na imadle tarczy. Spojrzał troskliwie na miecz, o który otarł się pierwszy promień słońca. Dał znak. Spartiaci w zbrojach jasnych i płomiennych kaftanach wybiegli przed mur i ustawili się w szereg. Ostre i skoczne zarazem, rytmami Tyrteusza zabrzmiały piszczałki. I z łomotem ciężkich zbroić runęła ława mężnych na Persów. Tamci bronili się. Spartiaci walczyli już tylko po to, by zginąć. Bo nie ma dla nich ocalenia. Wszakże z krzykiem łamanych wojowników perskich łączą się inne głosy, płynące spoza pleców bohaterskiego hufca. Już zdobyte tyły. Legł Leonidas. Poczęli na siebie nawzajem nacierać barbarzyńcy w walce o jego zbroję. Połamawszy włócznie, zmęczeni, obficie krwią brocząc, cofnęli się Spartiaci na małe wzgórze pod murem i, usiadłszy na nim, czekali. Wkrótce przykryło ich mrowie perskie. Wówczas wstał ze swego pysznego tronu Kserkses i rozejrzał się po ucichłym pobojowisku. — Któż jest teraz nade mnie? — pomyślał. I wtedy oczy jego padły na spokojne, obdarte ze zbroi ciało Leonidasa, leżącego, gdzie mu kazano. 28 „Mówią wieki”, część I, z działu ”Po wawrzyn” Lucjan Rydel [1870-1918, dramaturg (Betlejem polskie, Zaczarowane koło, Zygmunt August), historyk (Królowa Jadwiga), Pan Młody z Wesela Stanisława Wyspiańskiego] PRZEDSTAWIENIE „PERSÓWˮ AJSCHYLOSA Trzy ostatnie dni świąt dionizyjskich były przeznaczone na widowiska teatralne. Tragedia wytworzyła się z chórów i pląsów mimicznych na cześć Dionizosa, toteż miała wyraźne znamiona obrzędu religijnego. Przedstawienia odbywały się jako publiczne uroczystości za sprawą i pod opieką władzy państwowej. Archont eponymos, czyli ten, od którego imienia rok przybierał nazwę, z urzędu zajmował się widowiskami teatralnymi w czasie wielkich Dionizjów: jemu poeci dramatyczni składali swe dzieła do zatwierdzenia, on za trylogie, dopuściwszy je na teatr, wypłacał twórcom wynagrodzenia w imieniu Rzeczypospolitej, on chórów teatralnych udzielał. Dostarczenie chóru, czyli choregia, należało do tak zwanych leturgii, czyli ciężarów publicznych, które przyjmowali na siebie najmajętniejsi obywatele, przez rodowiska ateńskie corocznie w tym celu wyznaczani. Choregos miał obowiązek opłacić chórzystów i sprawić im stroje teatralne, co razem stanowiło niekiedy znaczny wydatek. Lecz choregowie prześcigali się w hojności i staranności: który z nich powierzoną sobie sztukę najwspanialej wystawił i chór najlepiej dobrał, ten po równo z poetą tragicznym otrzymywał wieniec w nagrodę i miał prawo imię swoje upamiętnić darem czesnym dla Dionizosa. Zazwyczaj ofiarowywał ozdobny trójnóg do świątyni Dionizosa w Lenajonie, a gdy z biegiem czasu i świątyńka i najbliższe otoczenie pełne było trójnogów, choregowie zwycięscy stawiali je wzdłuż pobliskiej ulicy, wiodącej do teatru, która z tego powodu otrzymała nazwę „ulicy Trójnogów”. Ale w onym czasie nie brakowało jeszcze miejsca na choregiczne trójnogi w samym Lenajonie i ponad teatrem, na wchodnio-południowym zboczu Akropolu. I teatralne urządzenia dalekie były jeszcze od późniejszych marmurowych okazałości. Kowane w skale kręgi zwyczajnych siedzeń piętrzyły się jedne ponad drugimi, na kształt podkowy obejmując położoną w dole orchestrę, czyli krągłe boisko taneczne dla chóru, które podówczas było zarazem i sceną dla aktorów. Na obu krańcach podkowy, w przedłużeniu siedzeń kamiennych ciągnęły się nasypy ziemne z ławami darniowymi. Na wprost widzów, poza obwodem orchestry, stał niewielki budynek z dwoma wysuniętymi naprzód skrzydłami bocznymi [paraskenia]. Główna jego ściana, tzw. proskenion, służyła za tło widowiska; miała zaś troje drzwi, przez które wychodzili aktorzy na środek orchestry, kędy wznosił się tymele, czyli kamienny ołtarz, jakby na dowód i pamiątkę, iż teatr powstanie swoje zawdzięczał obrzędom religijnym. Trzeci, ostatni dzień Dionizjów dobiegał jut prawie południa. Wczoraj stary Frynichos Fojnicankami swymi wzbudził nieopisany zapał i przewyższył o wiele Aristiasa, syna Pratinasowego i wszystkich innych współzawodników w tragedii: dziś Ajschylos wypełniał dzień cały trylogią swoją, która malowała starcie helleńskiego świata ze Wschodem: właśnie przed godziną skończyła się pierwsza część, Fines, osnuta na tle podania o wyprawie Argonautów. Lud, rojący się w amfiteatrze rozprawiał żywo i gwarnie o tragedii, dopiero co przedstawionej i korzystał z całogodzinnej przerwy, by posilić się i odetchnąć nieco. Ławy od góry do dołu nabite były głowa przy głowie tłumem blisko trzydziestotysięcznym. W przejściach, które od orchestry na kształt promieni rozchodziły się w górę, przecinając rzędy siedzeń, przekupnie jedni obnosili owoce, chleb, mięsiwo, inni z pękatych dzbanów nalewali w kubki wino, przez pół roztworzone wodą. Jaskrawe słońce wiosenne z przeczystego błękitu potopem światła oblewało tę niezmierną mnogość ludzi, odzianych w jasne, odświętne szaty. Przed olśniewającym blaskiem wieńce z bluszczu, winogradów i fiołków ocieniały im czoła. Wielu dla ochrony przed skwarnymi promieniami pozaciągało na głowy fałdy himationów; niektórzy mieli szerokie, krągłe kapelusze pilśniowe, zwane petasos, aczkolwiek była to jeszcze nowość mało używana. 29 Pierwsze siedzenia na samym dole amfiteatru zajęli archontowie i członkowie Areopagu, wśród których ukazywano sobie Temistoklesa, Aristejda, Ksantypa i Kimona. W samym środku ławy najpocześniejsze miejsce zasiadł siwobrody kapłan Dionizosa, w pierwszych rzędach siedzieli również kapłani wszystkich innych bóstw. Pamiętano też o dostojniejszych gościach, między którymi widać było Pindara. Dalsze ław szeregi zajmowali zbitym tłumem ateńscy obywatele. Nie brakło miejsca i dla kobiet, prawo bowiem dopuszczało je na przedstawienia tragiczne; na komedie zaś, jako i wątkiem zbytnio swawolne i w słowach za śmiałe, płeć białogłowska wstępu nie miewała. Dla młodzieńców osobne były siedzenia w miejscu, zwanym efebikon. Ostatnie rzędy przepełniała liczna rzesza metojków czyli napływowej ludności, osiadłej bez pełnego prawa obywatelskiego, lecz pod opieką Rzeczypospolitej. Wreszcie już poza obrębem teatru, w górze, na kamiennych zboczach Akropolu, pouczepiało się skał mrowie niewolników. Tymczasem w orchestrze kończono przygotowania do dalszej tragedii, do „Persów”. Pomiędzy kolumny, zdobiące scenę proskenionu, zakładało kilku ludzi pinakes, czyli malowane tablice, na których pędzlem Agatarcha malarza wyobrażone były różnobarwne ozdoby na modłę perską; drudzy wynieśli okazały sarkofag, z drzewa uczyniony, a na barwę kamienia pomalowany i zastawili nim jedne z trojga drzwi, prowadzących z budynku scenicznego na orchestrę, po czym górną część podwojów nad sarkofagiem zasłonili, rozwieszając oponę z bogato wyszywanej tkaniny. Widzowie, zaciekawieni, żadnego ich ruchu nie spuszczali z oka, w rozmowach przeróżne snuli domysły o sztuce. Równocześnie wewnątrz skeny ruch panował jak w mrowisku. Piętnastu naraz choreutów przebierało się za starszyznę perską; wdziewali tedy na się długie, wzorzyste chitony, spod których widać było dołem obcisłe, jaskrawe nogawice, owinięte rzemieniami sandałów. Ani na chwilę nie ustawała krzątanina. Ten oto przymocowywał sobie pozłocisty napierśnik, zwany kolpema, ów przepasywał się pstrym pasem, tamten spinał sobie na ramionach zwierzchnią szatę zielonawej barwy, sutą i powłóczystą. A gdy wszyscy byli już ubrani, jęli sobie nawzajem nakładać i przytwierdzać maski, które im zakrywały twarz i całą głowę na kształt hełmów. Były to misternie wykonane, poważne oblicza starców z boleśnie rozchylonymi usty i otworami na oczy. Spod wysokich tiar z purpury i złota spływały na karki sploty siwych włosów, co łączyły się z przodu z kędziorami bród krętych i długich. Młodziuchny koryfajos, czyli przodownik chóru [koryfeusz], wszystkich po kolei obchodził, odzież na nich poprawiając. Sam podobnie, jak inni, tylko wspanialej ubrany, maski jeszcze nie miał na twarzy. Cudny to był chłopiec, rosły i barczysty, choć niespełna dwudziestoletni, o rysach prostych i tak szlachetnych, jakby z marmuru były kowane. Rzekłbyś, iż to nie syn ziemi śmiertelny, jeno posąg Apollona, niepojętą mocą jakąś ożywiony. Ukończywszy przegląd chóru, zwrócił się ku doryforom, czyli kopijnikom, którzy jako milczący orszak towarzyszyć mieli Kserksesowi. Ci również, perskim zwyczajem, spodnie mieli na sobie, a wierzchem krótkie jaskrawe chitony; na głowach dźwigali mitry pilśniowe, naszywane żelaznymi blaszkami, przez ramię przewieszone łuki ogromne i kołczany, a w ręku dzierżyli włócznie. — Wszystko już gotowe, Ajschylosie — rzekł piękny młodzieniec. 30 — Wdziewaj tedy maskę, synu Sofilosa, ja zaraz kończę się ubierać — odrzekł Ajschylos. Wyglądał on z wszystkich najdziwaczniej, albowiem, jako pierwszy aktor, czyli protagonista, grać miał rolę królowej-matki Atossy, a pod koniec tragedii przedzierzgnąć się w samego Kserksesa. Koturny wysokie niemal na półtorej piędzi [piędź - dawna miara, odległość rozłożonej dłoni od dużego palca do palca środkowego, nawet do 20 cm] znacznie wzrost jego podnosiły. Stosownie do tego ramiona i tułów rozszerzone miał za pomocą wypchanej pierzem opończy. Od szyi aż po samą ziemię okrywała go ciemnoszkarłatna szata niewieścia, zwana syrmą, z tyłu ciągnąca się sutym pawłokiem, a z przodu tak długa, iż koturnów zgoła spod niej widać nie było. Właśnie wdziewał maskę o wyrazie niewymownie bolesnym, a młody ów koryfajos na głowę zarzucał mu błękitną zasłonę, która obfitymi fałdy spływała na plecy i ramiona; spod niej, nad czołem przebłyskiwała tiara złocista i sploty długich, siwiejących włosów. Drugi aktor, deuteragonista miał naprzód wystąpić jako posłaniec, przynoszący wieści: obwiązywał sobie tedy nogawice taśmami koturnów, ubrany zaś był podobnie, jak orszak doryforów Kserksesowych, w krótki chiton, szerokim pasem w biodrach podpięty. Ale obok niego leżał, już do drugiej roli przygotowany, wspaniały strój królewski zmarłego Darejosa, który jako widmo z grobowca powstanie, zbudzony lamentem swoich satrapów. Widzowie poczynali się niecierpliwić. Z efibikonu i najwyższych kręgów siedzeń huczał nawet głuchy pomruk niezadowolenia. Każdy wszelako pamiętał o przystojności, która już w krew ludowi ateńskiemu weszła była. A kto by o niej zapomniał, temu przypomnieliby ją mastigoforowie, straż, uzbrojona w bicze, pilnująca w teatrze ładu i spokoju. Niebawem na znak, dany fletniami, zasiedli wszyscy na swoich miejscach i cisza, niczym nie zamącona, zaległa pośród nieprzejrzanych tłumów. Na środku orchestry, w krąg ołtarza stanął chór perskich starców; rozdzielili się na dwa półchóry i na wpół śpiewnie, melodyjnymi głosy poczęli sławić przemożną potęgę, z którą Kserkses wyruszył był na podbój Hellady. Wymieniali dziwne nazwy wszelakich barbarzyńskich ludów i wodzów dumne imiona i dziwowali się, że zza morza nie przylatują wieści radosne, zwycięstwami brzmiące. Aż oto rozwarły się na ścieżaj środkowe podwoje pałacu i wyszła sędziwa królowa z gronem dworek. Pomiędzy starców zstąpił z Atossą lęk dławiący: wdowa Darejowa rozpowiada im, jaki okropny sen trapił ją dzisiejszej nocy i próżno chce odegnać mary złowróżbne. A potem starszyznę wypytuje, gdzie na świecie ów ateński gród się mieści? Przed chór wysuwa się poważnym krokiem leciwy koryfajos, by odpowiedzieć wspaniałej władczyni: Koryfajos: Na zachodzie, gdzie ostatnie gasną w morzu słońca blaski. Atossa: Skąd synowi memu żądza, gród ten brać do swojej łaski? Koryfajos: Kto Ateny wziął wielmożne. Hellas tego słucha cała. Atossa: Liczba mężów tam tak znaczna, że w nim żądza ta powstała? Koryfajos: Wystarczyła, by się Medom nieraz groźnie dać we znaki! Widzowie drgnęli na te słowa i serca im żywiej zabiły. — Maraton! Maraton! — poszło stłumione szeptanie przez wszystkie ławy, a dostojna macierz Kserksesowa dalej pytała: Atossa: Czy w procarzy, czy w łuczników ten Hellady kraj dostatni? Koryfajos: Nie, oszczepem biją długim, piersi krągłą tarczą słonia. Atossa: Ale któż nad mężnym tłumem władną tam przewodzi dłonią? Koryfajos: Władcy nie zna lud nad sobą: wolny — pana nie uznaje. 31 Atossa: Więc bez pana i bez władcy, jakże bronią się te kraje? Koryfajos: Bronią tak, że raz już ongi zdruzgotały miecz Dariusza. Grzmot oklasków runął po amfiteatrze. Wołaniom: — „Autis! Autis!” końca nie było. Więc koryfajos, przyniewolon okrzykiem, powtórzyć musiał ostatni wiersz o tym, jak Ateny raz już ongi zdruzgotały miecz Dariusza. Wtem, bocznym wejściem, od strony Lenajonu wpadł zadyszany posłaniec. Wszystkim zdało się, że istotnie biegnie stamtąd, kędy poza górami Musajonu złociła się południowym słońcem skrząca się tafla morza. — O biada! Miastom Azji biada! Biada Persji bogatej! - wołał przerywanym głosem. Obstąpili go strwożeni starcy, królowa, jakby skamieniała bólem, wlepiła weń przerażone oczy, on zaś bezładnie mówił coś o klęsce okropnej i haniebnej, aż w końcu wszystko zawarł w jeden rozpaczliwy okrzyk: — Wojska naszego już nie ma! Chór oczy sobie zasłonił rękoma i przeciągłym zawodzeniem odjęknął: — Okropność! Okropność! Persowie, któż usty wypowie?! Klot wypłacze oczyma? A na to posłaniec: O, póki życia, dopóki godziny, Aten nam pomnieć, pomnieć Salaminy! Niewysłowiony zapał rozpierał serca widzów, dłonie same składały się do oklasków. I znowu musiał koryfajos powtórzyć ostatni dwuwiersz, a cały lud ateński, niby wielotysięczny chór, słowo w słowo wtórował mu rytmicznie. Tymczasem Atossa, mężniejsza od całej starszyzny perskiej, choć jeszcze odrętwiała boleścią, przystąpiła ku posłańcowi, a wypytywać jęła o życie syna i rozmiary klęski. Więc długim szeregiem posypały się z ust nieszczęsnego posła przesławne imiona barbarzyńskich wodzów i dostojników, co padli w salamińskim boju. Zdawało się, że nie będzie miał końca ten poczet żałobny. Z każdym nowym imieniem głębiej chyliły się ku piersiom zgnębione głowy starców, boleśniej łamała ręce Kserksesowa macierz. Gdy skończył, rozdarła zasłonę z przenikliwym jękiem: — Klęska nad klęski! Wstyd, wstyd niesłychany! Tam, pośród widzów długi ów orszak poległych perskich bohaterów żywe, świeże jeszcze budził wspomnienia. Wszak te same dłonie, co przed chwilą biły oklaski, zrumieniły się wówczas krwią tych mężów, których poseł wyliczał. Z widzów niejeden widział przed sobą potężne owe postaci, lśniące od złota i drogich kamieni, może niejeden na dźwięk tego lub tamtego imienia mógł sobie rzec w duszy, rozpromienionej triumfem: — To jam go posłał do Hadu! Atossa pytała dalej: — Więc stoi Aten gród? i nie zburzony? Posłaniec: — Z męskich ma piersi mur, mur doświadczony! Zaczem na żądanie królowej opowiadał o przebiegu bitwy: — U syna twego mąż jakiś ateński Zjawił się, twierdząc, że o pierwszym zmroku W ucieczce szukać będzie lud helleński Przed straszną Persów przewagą zbawienia. — Temistokles! Temistokles! — huknął cały teatr ogromnym głosem i huragan oklasków przerwał opowieść posłańca. W pierwszych ławach podniósł się syn Neoklesa, jak słońce promieniejący 32 radością i dumą, bo czuł, że jego imię, powtarzane w tej chwili tyloma usty, odbija się grzmiącym echem o skały Akropolu, bije w niebiosa, rozlewa się nad wszystkie ziemie i nad wszystkie morza i płynie, poprzez wieki, w nieśmiertelność... A gdy ucichły przeciągłe wołania, poseł opowiadał dalej: — I skoro w morzu oko słońca zgaśnie A noc powietrze świetlane pokona, Kazał się flocie w trzy dzielić ramiona, By, pochwyciwszy uchodzących właśnie, Żadnego z Greków nie puściła żywo. I tak dalej i dalej aż do słów: — Tak aż do nocy, czarnej nocy trwało... Dni by minęły, zanim by zdołało Ucho człowiecze objąć grozę klęski, Bo nigdy, nigdy, odkąd hymn zwycięski Naród nad drugim narodem zaśpiewał, Nie była taka rzeź ni strach nie bywał... Z ogromną mocą, z przejmującym bólem padał każdy wiersz tej potężnej opowieści. A gdy na ostatnich słowach głos posła załamał się i przeszedł w łkanie, gdy Atossa rozpaczą zastygłe oblicze i wzrok przebolesny zwróciła ku niebu i drżące ramiona podniosła nad głową, gdy z warg jej, wykrzywionych cierpieniem, jękliwie buchnęły lamenty — dreszcz zgrozy i lęku przeleciał przez amfiteatr. Ateńczykom okrzyk zachwytu i triumfu nagle uwiązł w gardle i była cisza wielka, duchów naprężeniem brzemienna, biciem serc tętniąca. W orchestrze starszyzna perska, na białych kijach wsparta, jakby nie mogła udźwignąć ogromu nieszczęść, dygotała cichym płaczem. A posłaniec, ochłonąwszy, mówił dalej: — Jest przed Salaminą Wysepka mała... Pląsy Pan w niej stroi. Ale nierade łodzie ko niej płyną. Tam, w gwieździe szczęścia zadufany swojej, Kserkses rycerzy zataił tysiące, By je na Greki rzucił pierzchające. Inak się stało... Teraz dopiero zawrzało w tłumach. I nagle zerwał się jak burza, rozgłośny okrzyk: — „Aristejdes! Aristejdes!” — Oczy całych Aten z upragnieniem szukały bohatera, co na wyspie onej rozgromił i wysiekł „nieśmiertelny hufiec” „króla królów”. Lecz on pod huraganem okrzyków i oklasków zwiesił głowę, skurczył się w sobie i oczy wbił w ziemię, jakby nic nie słyszał. Wszak nie dla pustego rozgłosu, nie dla marnej sławy z garścią nieustraszonych wojenników przypłynął w onym dniu pamiętnym na Psitaleję, by wytępić nieprzyjaciół ojczyzny. Niespodziewanie kilku mężów, najbliżej siedzących, porwało go na ramiona i podniosło w górę, a teatr aż się zatrząsł od okrzyków: — „Aristejdes! Aristejdes!” Skoro przebrzmiały wołania i gdy znalazł się znowu na kamiennej ławie, kraj szaty ubogiej na twarz nasunął i cicho zapłakał z radości. A posłaniec kończył opowiadanie o czynach jego i tej garści walecznych, co z nim razem na wysepce dokonali cudów męstwa. Lecz nie tu kres nieszczęść i pogromów. Przerażona pani słyszeć jeszcze musi o straszliwych dziejach powrotu przez trackie krainy. Wreszcie powieść się skończyła. Atossa do pałacu idzie z orszakiem służebnic, a chór zawodzi rozdzierające żale. Potem królowa wraca i czarną zasłoną pokrytą ma głowę. W ślad za nią szlochające niewiasty na głowach niosą kosze, pełne ziarna i kwiatów i dzbany z winem i miodem. Więc na grobowcu Dariusza nieszczęsna obiaty składa bogom i cieniom zmarłego. Starcy półkolem otoczyli sarkofag, smętnie chwieją siwymi głowami, a z ust płynie im śpiew żałosny, zmieszany z łkaniem: O wstań, o pójdź! 33 Pieluchy grobu rzuć. Na skroni królewska tiara. Na nogach sandałów para. Złotych barwą szafranu... Niech się pokłonię i ojcu i panu! O wstań, o słysz, W myśli wspaniałej pisz Mą skargę i moje boleści! Słyszę już, to Styks szeleści... Król powstaje z kurhanu! Niech się poskarżę i ojcu i panu! Rozsuwają się cicho ponad sarkofagiem wzorzyste opony, odchyla się kamienne wieko i z grobowej cieśni wstaje, dźwiga się widmo, spowite w całun przejrzysty, spod którego przeświecają szaty drogocenne i „królewska na skroni tiara”. Przed wybladłem trupim obliczem zmarłego mocarza padają na kolana starcy, chyli się kornie sama królowa Atossa. Widzom lęk zabobonny w żyłach krew ścina. I oto nawiązuje się ta dziwna rozmowa żywych z cieniem pozagrobowym, a wśród niej padają najokropniejsze przepowiednie z ust królewskiej mary: — Próżno — nie wróci już w ojczystą stronę Wojsko, co jeszcze w Helladzie zostało... Koryfajos: — Ależ wracało, wiemy, że wracało! Duch: — Część wróci może, lecz wojsko nie wróci! Za to, że Greków podeptało wiarę. Posągi bogów kradło, żar ognisty Miotło na szczyty świątyń, w gruz ołtarze Waliło... Strasznie, strasznie bóg je skarze! I w grób zapada się Darejos, trenem chóru żegnany, a królowa znika w pałacowych podwojach. Widzowie dech w piersi zatrzymują, bo już oto słychać wozu turkot i tętenty kopyt. W pozłocistym rydwanie, zaprzężonym w cztery mlecznobiałe bachmaty, wjeżdża Kserkses. Płaszcz na nim i mitra i sandały od złota kapią; ale twarz „króla królów” ciężką troską zorana; nieszczęście na bladym czole pieczęć mu swoją wyryło. Za nim z włóczniami w prawicy, z kołczanem i łukiem przez ramię, ciągnie garść przybocznej straży. Starcy na kolana padają przed władcą i czoła zniżają ku ziemi perskim obyczajem. Kserkses rumaki wstrzymał przed pałacem, sługom rzucił pozłociste wodze, ale z rydwanu nie kwapi się wysiąść. Targa na sobie król nieszczęśliwy szaty i włosy i wielkim głosem płacze. A starcy podnoszą się z klęczek i sfrasowanemu panu zejść pomagają z wozu. Pod ręce go zsadzili, obejmują go za kolana, kraj szaty całują mu kornie, a biadają nad nim, a zawodzą, że taki sam powraca, „bez wiernych swoich walecznego koła!” Kserkses: — Płacz, płacz! Płaczący wstępuj do podwoi! Koryfajos: — Płaczemy, panie, ile pierś wydoła... Kserkses: — O płaczcie srodze z bólem duszy mojej! Ale ani gorące ich łzy, ani wyrzekania żałosne i lamenty nie mogą dać ulgi jego rozdartemu sercu. Wszechwładny samodzierżca pierwszy i jedyny raz w życiu poczuł się bezsilnym, pychę i wielkość swoją widzi zdeptaną w proch, więc mu rozpacz i wściekłość mąci zmysły i piersi rozsadza. Zgasła jego sława, pękła jego moc — a słońce świeci, a świat stoi! Więc gdy własną duszą nie może wydołać 34 ogromowi bólu, niech jego nadmiar wezmą na się starzy tronu słudzy: — Pięścią się bijcie w boleści szalonej! I z niewolniczym poddaniem królewskiej woli, tłuką się zaciśniętą pięścią po głowach i piersiach, a jemu nie dość tego: — Do krwi się bijcie, z krwią niech łza się spływa. Chór: O biada nam! O biada! biada! biada! Biją czołami o kamienne węgły pałacu, o posadzkę dziedzińca, lecz jemu wszystko to mało i mało: — Włos rwijcie siwy! Drżące palce targają włos ubielony wiekiem, łzy z krwią zmieszane płyną po zawiędłych licach, z ust wydobywa się chrapliwy jęk i łkanie, które na rozkaz pański przechodzi w barbarzyński, zwierzęcy niemal ryk... Gdy oni już nie mogą, sam głową bije o ściany i brodę rwie i szaty złociste rozdziera, aż i on wycieńczony ustaje rwie i z płaczem zawodzić tylko zdolen: O straszne zniszczenie! O wojsko moje! O floty, w bezdenie Morskie rzucone!... Pod taką żałobą Padam!... Prowadźcie mnie... Chór: Idziemy z tobą! Z głośnym szlochem wyprowadzają Kserksesa... Tragedia skończona. Jeszcze chwila ciszy, a potem amfiteatr cały zrywa się z gromem oklasków i okrzyków. Twarze rozognione, oczy pałające, na rzęsach świecą łzy. Lecz oni sami nie umieliby powiedzieć, ile w tych łzach było triumfalnej radości, a ile niemej litości nad perską żałobą... Gdzie i kiedy na świecie drugi jaki naród znalazł w poezji swojej wyraz współczucia dla pokonanych wrogów? Gdzie i kiedy zwycięzcy mieli łzę dla zwyciężonych? Z rumianego nieba schodziło wielkie, purpurowe słońce chowało się za wzgórza Pnyksu i Musajonu. Ostatnie jego promienie oświetlały ostatnią scenę tragedii o Glaukosie, mającej dopełnić trylogię. Zaczem, po hucznych oklaskach, nastała w teatrze uroczysta cisza. Z nawy kamiennej podniósł się archont-eponymos i w oczach widzów zdarł pieczęci woskowe z zamkniętego krateru, w którym na tabliczkach wypisane były setki imion. Zanurzał potem rękę i dwanaście tabliczek wyciągał kolejno z krateru, głośno wywołując imiona wylosowanych obywateli. Zstępowali tedy z amfiteatru i stawali rzędem podle ołtarza, jako sędziowie, by głosować nad tym, komu z poetów tragicznych i komu z choregów przyznane mają być wieńce. Niedługo tym razem trwały narady i głosowanie: zwycięzcą jednozgodnie ogłoszony był Ajschylos. Z pochodniami zapalonymi w ręku, półkolem stanęło kilkudziesięciu chorejów, co brali udział w tegorocznych widowiskach. Gdy ogromnym wołaniem tłumów i biciem rąk wywołany, pojawił się w onym półkolu świateł Ajschylos, postąpił ku niemu kapłan Dionizosa i wieniec, uwity z listków złotych, włożył mu na głowę. Cały stok Akropolu buchnął wielkim okrzykiem: — „Raduj się, Ajschylosie!” — W tejże chwili Pindaros, uniesiony zapałem, zerwał sobie ze skroni wieniec kwiatów i rzucił zwycięzcy pod nogi, a za jego przykładem poszli wszyscy. Setki wianków laurowych, fiołkowych, z bluszczu i z polnego kwiecia padać jęły z góry i słały się pod stopy wielkiemu twórcy „Persów”. I długo jeszcze tysiące oczu patrzyły nań z podziwem, a tysiące ust obwoływały jego imię nieśmiertelne. Tuż obok mistrza z płonącą żagwią w prawicy, z oczyma pełnymi zachwytu, stał przyszły twórca „Edypa”. 35 Tomasz Zbrzezny: Z każdą czytanką wiąże się jakaś intencja autorska. Przed wojną uważano, że wychowanie moralne jest najważniejsze. Państwo Polskie chce teraz powiedzieć uczniowi, jakim ma być życie rodzinne, chce powiedzieć coś o ładzie rodzinnym i porządku. Oto Grek zakłada nową rodzinę dla bogów, dla miasta, dla rodu... „Mówią wieki”, część I, z działu: „Po wawrzyn” Jan Parandowski GRECKIE WESELE Filokrates podlał dokładnie ostatni krzew róży, stągiewkę postawił na ziemi, przeciągnął zmęczone ramiona i powlókł się do altany. Usiadł przy kamiennym stole i kazał sobie podać wina. Agaton, który szedł krok w krok za nim, zawrócił ku domowi. Przyniósł mały krater, na którym wymalowany Dionizos leżał pod cieniem dojrzałej winorośli, i chochelką naczerpał ojcu pełny kubek. Stary wypił. Zeszłoroczne wino, zaprawione pachnącym miodem z Hymetu, rozjaśniło go i rozweseliło. Z upodobaniem patrzył na ogród. Należał on do największych w Atenach. Dawał wszystko, co jaka pora przynosi: wiosną róże, lilie, hiacynty, fiołki, latem maki, gruszki, jabłka, jesienią figi, granaty, mirt zielony. W środku sadu było źródełko, które odkrył Agaton, gdy jeszcze był dzieckiem. Był w tym odkryciu niewątpliwie znak bogów, gdyż w twardej ziemi ateńskiej łatwiej znaleźć zakopane złoto niźli żywą wodę. Spojrzał na syna. Jasne policzki okrywał mu już ciemny puch pierwszego zarostu. Agaton, pochwyciwszy wzrok ojca, rzekł: — Sądzę, że mógłbym nareszcie zobaczyć tę, która po Wielkich Dionizjach ma zostać moją żoną. — O, to zupełnie zbyteczne. Napatrzysz się jej przez całe życie. Ja twoją matkę, moją dobrą Poliksenę, ujrzałem dopiero, kiedy miałem ją wsadzić na wóz weselny. A trzeba ci wiedzieć, że domy naszych rodziców nie były oddalone więcej, niż wróbel potrafi przelecieć. Twoja narzeczona mieszka za daleko na moje stare nogi. Agaton prawie co dzień słyszał tę odpowiedź. Westchnął. Nie było to płoche westchnienie, miało swe głębokie powody. Bał się trochę tej narzeczonej. Jaka jest? Jak wygląda? Nic o niej nie wiedział. Tyle jeno, że jest to Korallion, córka Aristeasa, przyjaciela ojca. Surowy obyczaj ateński zabraniał 36 kobietom, a zwłaszcza dziewczynom, odwiedzać znajomych, zasiadać w towarzystwie mężczyzn, nawet wychodzić na ulicę, chyba w dzień wielkich uroczystości. Agaton krążył nieraz potajemnie pod domem Aristeasa, lecz nie udało mu się jej zobaczyć. Zresztą i tego nie był pewny. W jedno południe wybiegła na górną terasę domu jakaś dziewczyna. Była bardzo brzydka. Mówił sobie, że to niewolnica. Ale któż zaręczy? Poza tym... — Nasze prawa i zwyczaje — mówił Filokrates — nasze stare, mądre zwyczaje trzymają dziewczynę w ukryciu. Bo co tu jest do oglądania? Każda dobrze urodzona Atenka jest dobrą żoną. Ty i Korallion macie założyć nowy dom, nową rodzinę. Oto, co jest ważne, ważne dla bogów, dla miasta i dla rodu. Dla bogów, żeby przez wasze dzieci zachowała się cześć, jaką im oddajemy, dla miasta, które oczekuje dzielnych synów i cnotliwych córek, dla rodu, aby wszyscy zmarli przodkowie — a ja niedługo też do nich pójdę — od ciebie, twego syna i syna twego syna dostawali zawsze, co im się należy w modlitwach i ofiarach. Agaton nalał ojcu drugi kubek. Gdy się pochylał nad kraterem, zdawało mu się, jakby w ciemnym zwierciadle wina dojrzał nie swoje własne oblicze, lecz inne i równie dobrze znajome. Przypomniał sobie jesienny dzień, kiedy stał w tłumie i przyglądał się procesji eleuzyńskiej. Nagle posłyszał za sobą: „Mamo, nic nie widzę”. Odwrócił się i zobaczył dziewczynę, która, wspinając się na palce, daremnie starała się wychylić głowę ponad jego szerokie ramiona. Cofnął się i ustąpił jej swoje miejsce. Podziękowała uśmiechem. Gdy jednak nadjechali efebowie na koniach, powstał gwałtowny ścisk i tłum go odepchnął. Dwa lub trzy razy dojrzał jeszcze jej bladozielony himation z daleka. W domu zastał Aristeasa. Obaj starzy siedzieli przy dzbanie wina. Dowiedział się, że Korallion ma być jego żoną. — Tak, mój synu — mówił Filokrates — najszczęśliwszym człowiekiem nazwałbym takiego, który widzi swe miasto kwitnące, ma dzieci piękne i dobre, a te jeszcze za jego życia mają też dzieci i zachowają całe swe mienie. Mnie niewiele z tych nadziei zostało. Obawiam się, że już mi czas odszukać swą Poliksenę pod kamieniem na Keramejku. Chciałbym jednak widzieć wnuka, któremu ty dasz moje imię. Będzie się nazywał: Filokrates, syn Agatona, z gminy Melite. Jak twój pradziad. Filokrates Agathonos Meliteus. Starego rozmarzył dźwięk tych imion. Skinął, żeby mu syn nalał świeży kubek. Było w końcu umówione, że podczas Wielkich Dionizjów pójdą razem odwiedzić Aristeasa. Poproszą, żeby Korallion zeszła do nich na chwilę. W dniu Dionizjów padał deszcz. Filokrates, należąc do Wielkiej Rady, musiał być na uroczystościach, przemókł i, wróciwszy do domu, położył się do łóżka. Nie było co myśleć o wędrowaniu za Diomejską bramę. Agaton wśród zajęć i kłopotów zapomniał o narzeczonej. Któregoś dnia zjawił się Aristeas. — Na Dzeusa, Filokratesie — zawołał — nie lepiej mi wyglądasz, niż w ten dzień, kiedym cię z wody wyłowił, pokłutego strzałami Samijczyków. — Nie mów o wodzie, Aristeasie! Za wiele jej było w tym winie, którym na Dionizjach częstował mię Demokleides i dlatego dziś ledwo się ruszam. — Czekaliśmy na was całe święta. Ale to nic nie znaczy. Doczekamy się z pewnością w najbliższą pełnię. Prawda, Agatonie? — On — rzekł Filokrates — gotów gnać choćby zaraz. Nie mam już z nim spokoju. — To i dobrze. Korallion ma wyprawę w porządku. Ale i tak nie można tam wytrzymać. Moja Frasikleja biega po całym domu, jak menada. A u was tu trochę za cicho, jak na kilka dni przed weselem. — Bo nie ma kobiet. Ale wszystko będzie na czas. — Więc w samą pełnię? — zapytał Agaton. — W samą pełnię — zgodzili się starzy. Nazajutrz Agaton wziął muła i pojechał na wieś. Filokrates miał niedaleko Eleuzis, nad zatoką Sarońską kawał ziemi, gdzie hodował róże i wino. Na gospodarstwie siedział stary niewolnik Dryjas, który Agatona wyniańczył. Młody pan przyjrzał się ogrodowi i winnicy i poszedł do obory. Wybrał parę najpiękniejszych wołów, białych, jak śnieg, i kazał zaprząc do wielkiego starożytnego wozu, który stał w osobnym miejscu stodoły, nakryty grubym płótnem. Co najmniej kilka pokoleń woził w dniu wesela. Milczący Dryjas chrząkał i nos wycierał, gdy go wyprowadzał ze stodoły. Był wzruszony. Agaton wrócił do miasta późnym wieczorem. 37 Nastał wreszcie dzień pełni. Filokrates obszedł kilku przyjaciół, których nie zdążył jeszcze zaprosić. Agaton był już ubrany. Miał na sobie chiton z delikatnej wełny mileckiej i himation olśniewającej białości, na nogach ozdobne sandały z czerwonymi, złotem przetykanymi rzemykami. Na stoliku leżały wieńce z fiołków i mirtu dla Agatona i jego młodych przyjaciół. Tymczasem w drugim końcu miasta Korallion stroiła się w swoim pokoju, pachnącym olejkiem. Jeszcze w południe obmyła się świętą wodą Pięknego Zdroju i była już całkowicie ubrana, gdy matka przyniosła kasetę z kości słoniowej. Korallion zadrżała. Dookoła tej szkatułki krążyły od dzieciństwa jej sny dziewczęce. Leżała zawsze głęboko ukryta na dnie wielkiej skrzyni, pod chitonami i peplosami. Widziała ją zaledwie kilka razy w rękach matki, w dniach szczególnych uroczystości, ale nigdy nie pozwolono jej zajrzeć do wnętrza. Zdawało się jej w końcu, że jest to coś, niby ów koszyk tajemniczy, który w pewne święta kapłani przewożą po ulicach, a nikomu nie wolno wiedzieć, co się w nim mieści. Frasikleja otworzyła szkatułkę. Były w niej naramienniki złote w kształcie splecionych wężów, które zamiast oczu miały rubiny i szmaragdy, i naszyjnik z misternych nitek złotych, tworzących zawiłe plecionki dokoła drogich kamieni, i diadem, niby półksiężyc, złoty i błyszczący. Frasikleja ubrała córkę w to wszystko i rzekła: — Daję ci to, Korallion, w tym samym dniu, w którym dała mi moja matka. Nie są to rzeczy, jakie dziś można kupić na rynku. Dzisiaj nigdy nie wiesz, co złoto, a co brąz pozłacany. To wszystko jest szczere, jak serce dawnych ludzi. Noś je z taką samą skromnością i czcią, z jaką nosiła je moja matka i jak ja się to czynić starałam, i oddaj to znów swojej córce, gdy przyjdzie dla niej dzień wesela, a dla ciebie dzień rozłąki. Frasikleja płakała. Korallion od pierwszych słów matki zaniosła się płaczem. Aristeas wszedł do pokoju: 38 — Na Hermesa, kobiety! Co wy tu płaczecie po ciemku? Śpieszcie się, już słychać turkot wozu. Zmierzch zapadł i z ulicy dobiegały okrzyki zbierających się gości. Niewolnica ścisnęła mocniej białe rzemyki pozłocistych sandałków panny młodej i narzuciła na jej twarz zasłonę. Słychać było, jak wóz przed dom zajeżdża. Agaton z bijącym sercem wszedł do ciemnej sieni. Towarzyszył mu Charmides, jego rówieśnik, jako paranymfos. W świetlicy paliło się ognisko. W słabym blasku rozżarzonych głowni dojrzał Agaton drobną postać w zasłonie. Miała wzrost tej brzydkiej dziewczyny, którą widział w jedno południe na terasie domu Aristeasa. Zdawało mu się, że pod zasłoną dostrzega twarz tamtej o rysach nieregularnych pod zwichrzonymi rudymi włosami. Stał bezradny, ale w tej chwili Charmides zbliżył się do dziewczyny. Agaton musiał się ruszyć. Obaj młodzieńcy chwycili pannę w ramiona i, uniósłszy z ziemi, pobiegli ku wyjściu. Uczepiła się drzwi i krzyknęła: „Mamo!” Frasikleja zapaliła smolną pochodnię u swego ogniska. Od niej wzięły ogień wszystkie pochodnie gości weselnych. Uczyniło się jaśniej. Agaton z Charmidesem wynieśli dziewczynę na ulicę i posadzili na wozie. Mocniej zacisnęła zasłonę, ale już nie płakała. Obok niej siedli Agaton, Charmides i stary Filokrates, który iść nie mógł. Utworzył się orszak z kilkudziesięciu ludzi. Każdy miał zapaloną pochodnię. Dopiero w ich blasku można było widzieć, że dom Aristeasa był ubrany kwiatami. Od Diomejskiej bramy do dzielnicy Melite trzeba było przejechać całe miasto. Niektóre ulice były już zupełnie puste, pojawiali się tylko łucznicy scytyjscy, pilnujący porządku nocnego. Ale orszak weselny wypłaszał ludzi z domów. Wszyscy śpiewali. Refren piosenek rozbrzmiewał z ogromną siłą: Hymen, Hymenaje o! Hymen, Hymenaje o! Przed każdą po drodze świątynią, kaplicą, ołtarzem lub posągiem wznoszono okrzyk ku czci bogów. — „Chaire, Athena!” — zawołali, gdy, jakby z chmur, wyłoniła się góra zamkowa z wielkim białym Partenonem, który świecił w promieniach jasnej pełni. Agaton zatroskany nie brał udziału w powszechnej wesołości. Był całkowicie pochłonięty uwagą, żeby nie dotknąć siedzącej obok niego dziewczyny, ilekroć wóz zataczał się na wybojach. Stało się to dla niego zupełną niespodzianką, gdy woły nagle zatrzymały się przed domem. Pomógł wysiąść dziewczynie. Zasłona zaczepiła się jej o pudło wozu i gdyby się pośpieszył, mógłby zobaczyć jej twarz. Ale jemu było to już obojętne. — Niech sobie nosi tę zasłonę całe życie! — myślał z goryczą. Filokrates czekał na progu domu. Wziął synową za rękę i wprowadził do świetlicy. Za córką weszła Frasikleja z pochodnią i jej płomieniem zapaliła suche drewna, leżące na wygasłym ognisku. Zajęły się z wesołym trzaskiem. W ten sposób przeniosła ogień swego domu do nowego domu córki. I ustąpiła pod ścianę. Na środku pokoju została sama Korallion. Spadł na nią deszcz fig, migdałów, rodzynków, daktyli, drobnych pieniążków, ciastek i słodyczy. Wszyscy obecni rzucali pełnymi garściami. Rzucali wróżbę dostatku i błogostanu. Poświęcali ją łasce bogów domowych, dobrych duchów ogniska, izb, piwnic i strychów, tych wszystkich istot niewidzialnych a wiecznie obecnych, które odtąd patrzeć będą na jej łzy i uśmiechy. Otworzono drzwi do przyległej komnaty, oświetlonej dwoma rzędami wysokich kandelabrów, każdy po siedem lampek, napełnionych pachnącą oliwą. Stoły były już zastawione półmiskami, a przy nich ciągnęły się łoża dla biesiadników, z jednej strony dla mężczyzn, z drugiej dla kobiet. W olbrzymich kraterach niewolnicy mieszali wino z wodą, miodem i korzeniami. Z dołu, od kuchni, szedł mocny zapach pieczonego mięsa. Goście skupili się koło drzwi. Filokrates każdemu wkładał wieniec na głowę. Zostali tylko Agaton i Korallion. — Chłopcze — rzekł stary — tak byłeś niecierpliwy, tak bardzo ją chciałeś zobaczyć. Podnieś jej sam zasłonę, zanim z nią pójdziesz do stołu. Agaton się zawahał. Ale jakże się opierać? Spuścił oczy i prędko odrzucił zasłonę. Spojrzał jednak ukradkiem. Na Dzeusa Wybawcę!... Miał przed sobą swoją jasnowłosą dziewczynę, swą promienną nieznajomą z owej pamiętnej procesji eleuzyńskiej. Zrozumiała jego zdumienie i szepnęła tak cicho, że tylko on mógł słyszeć: — Ja ciebie też od razu poznałam, Agatonie. Ujął jej rękę w kostce i wprowadził między gości. 39 40 Jan Szczepański [Filolog klasyczny, historyk sztuki, autor książki Kultura klasyczna w zarysie (wespół z Janem Parandowskim), wydawca mów Cycerona] ŚWIĄTYNIA GRECKA Czytanka z przedwojennego podręcznika „Mówią wieki” Juliusza Balickiego i Stanisława Maykowskiego na czwarty rok nauki języka polskiego w szkołach średnich ogólnokształcących (Wydawnictwo Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, Lwów 1931) Partenon na Akropolu w Atenach. Grecy wierzyli w pierwotnych czasach, że wszelkie zjawiska przyrody mają, podobnie, jak człowiek, dusze i że one to, jako siły boskie, wywierają wpływ na życie ludzkie. Na tym stopniu pojęć religijnych uważali bogów za istoty bezpostaciowe i oddawali im cześć w miejscach otwartych, gdzie czuli ich bytność i moc, a więc w gajach, lasach, grotach, przy drogach rozstajnych, źródłach i wodach płynących. Z biegiem czasu jednak zmienili swe pojęcia o bogach: przedstawiali ich sobie w postaci ludzkiej. Wynikiem tego było, że zaprzestali bóstwom oddawać cześć w dawnych miejscach, a natomiast budowali im osobne świątynie, aby bogowie w swej nowej postaci mogli zamieszkać wśród swych czcicieli. Odtąd koncentrował się kult religijny Greków koło świątyń. Przy budowie świątyni Grecy dbali o to, aby samo miejsce, na którym miała stanąć, pięknością położenia było godne bóstwa. Wznosili więc świątynie na wyniosłych górach, na przylądkach, wysuwających się daleko w morze, na akropolach lub pięknych placach publicznych; wybierali miejsca, które górowały nad okolicą, odznaczały się czarownymi widokami lub miały przynajmniej piękne otoczenie. Materiałem, którym się przy budowie posługiwali, było pierwotnie drzewo, później kamień, wreszcie marmur. Każda świątynia stała frontem ku wschodowi, aby już pierwsze promienie słońca mogły witać bóstwo, przebywające w niej w postaci posągu. Wznosiła się zaś na niskim podmurowaniu, którego górna powierzchnia tworzyła prostokątny plac, wyłożony płytami kamiennymi, zwany stylobatem. Na stylobat prowadziły wokoło trzy schody. Pierwotny kształt świątyni nie różnił się niczym od mieszkania ludzkiego. Był nim w owych czasach czworoboczny dom z przedsionkiem, utworzonym przez wydłużone od frontu obydwie ściany boczne, tak zwane anty, między którymi stały dwie kolumny. Świątynię w tej formie nazywamy ś w i ą t y n i ą z p o j e d y n c z y m i a n t a m i . Grek jednak nie poprzestał na tym. Powodowany wielką czcią i miłością dla swych bóstw, starał się przybytkom ich z biegiem czasu nadawać coraz 41 piękniejszą formę. I tak najpierw dodawano dla symetrii przedsionek antowy z tylnej części świątyni, skąd powstała ś w i ą t y n i a z p o d w ó j n y m i a n t a m i . Z czasem zaczęto używać kolumn dla ozdoby ścian zupełnie samoistnie. Stawiano więc kolumnadę albo tylko przed ścianą frontową albo tak przed frontową, jak i tylną. W ten sposób powstały dwie nowe formy świątyni: p r o s t y l (kolumnada z frontu) i a m f i p r o s t y l (kolumnada z frontu i tyłu świątyni). Ostatecznym rozwinięciem budowy świątyni było użycie kolumn naokoło świątyni. Formy ich z antami pojedynczymi lub podwójnymi otaczano wokoło kolumnadą pojedynczą lub nawet podwójną. Uzyskiwano też pozorną kolumnadę pojedynczą przez ustawienie wokoło świątyni przy ścianach tylko półkolumn lub pozorną podwójną przez opuszczenie kolumnady wewnętrznej przy jednoczesnym zachowaniu przepisanej odległości od ścian dla kolumnady zewnętrznej. Przez ustawienie kolumn naokoło przybytku część dachu, sięgająca od nich do murów, wywoływała wrażenie skrzydeł (pterón); stąd to pochodzą nazwy świątyń o formach, powyżej przedstawionych: peripter, świątynia ze skrzydłami naokoło; dipter, świątynia z podwójnymi skrzydłami; pseudoperipter, fałszywy peripter; pseudodipter, fałszywy dipter. Przyjrzyjmy się teraz strukturze samego przybytku świętego! W n ę t r z e jego niewielkie, gdyż świątynia była u Greków mieszkaniem bóstwa, a nie miejscem zebrania pobożnych. Składało się ono pierwotnie z przedsionka (prónaos) i jednej celi (naós), później z przedsionka, celi głównej (naós) i części tylnej (opistódomos). W celi głównej znajdował się posąg bóstwa, w części zaś tylnej przechowywano sprzęty obrzędowe i skarby świątyni. 42 S t r o p był płaski; tworzono go zwykle z płyt drewnianych, które układano na belkach i dzielono na czworoboczne pola wyżłobione, zwane kasetonami. Cela główna była, zwłaszcza w większych świątyniach, podzielona szeregiem kolumn na dwie, albo, co bywało częściej, dwoma szeregami kolumn na trzy nawy. Miały też nieraz świątynie greckie w bocznych nawach małe k a p l i c z k i , a nad nimi g a 1 e r i e. Nad świątynią wznoszono rusztowanie dachu, oparte o belkowanie kolumnady zewnętrznej. Kryto je deskami, a następnie wykładano dachówkami. D a c h był pochyły i okrywał świątynię przez całą jej długość tak, że na froncie jej i tyle powstawały u góry trójkątne pola, zwane t y m p a n o n a m i czyli przyczółkami. Ukośne brzegi dachu w przyczółkach zaopatrzone były w gzyms i rynny, krawędzie zaś poziome, wzdłuż świątyni, łączyły się z rynnami, umieszczonymi na gzymsach belkowania kolumn zewnętrznych. P o d ł o g ę świątyni wykładano płytami kamiennymi lub marmurowymi, a niekiedy mozaiką, utworzoną z różnokolorowych pieńków marmurowych. Ś w i a t ł o dostawało się do świątyni tylko przez drzwi wchodowe. Otworem w dachu otrzymywały światło wyjątkowo tylko większe świątynie. Nazywano je h i p e t r a l n y m i , czyli stojącymi pod gołym niebem. Jeżeli by kto brał pod uwagę tylko ogólny wygląd świątyń greckich, mógłby powiedzieć, że wszystkie one niczym się nie różnią między sobą; wszystkie bowiem mają te same części składowe: stylobat i przybytek boga, więcej lub mniej ozdobiony kolumnami. A jednak, jeżeli się im bliżej przyglądniemy, przekonamy się, że występują między nimi zasadnicze różnice. Te polegają na kształcie i ozdobach kolumn oraz ich belkowania. K o l u m n a składa się z dwóch części: z t r z o n u ( s ł u p a ) i głowicy (kapitelu), albo z trzech: t r z o n u , g ł o w i c y ( k a p i t e l u ) i p o d s t a w y . T r z o n rzadko jest jednolity; zwykle tworzą go b ę b n y , spojone ze sobą drewnianymi t y b l a m i . W głowicy rozróżniamy: s z y j ę (górna część trzonu, oddzielona jednym lub więcej karbami), t o k (część głowicy, wysunięta ponad szyję) i n a g ł ó w e k (płyta, spoczywająca na toku). Częściami składowymi b e l k o w a n i a są: a r c h i t r a w (belki kamienne, które kładziono od środka jednej kolumny aż do ich krawędzi), f r y z (drugi rząd belek, względnie płyt kamiennych, spoczywający na architrawie, ozdobiony płaskorzeźbą) i g z y m s (płyty kamienne, wystające ponad fryzem). Elementy składowe kolumny greckiej na przykładzie kolumny jońskiej. Kolumn, jakimi się Grecy posługiwali w budownictwie, a także przy budowie świątyń, były trzy rodzaje: d o r y c k a (najstarsza, pochodząca od Dorów), j o ń s k a (stworzona przez Jończyków w Azji Mniejszej) i k o r y n c k a (najmłodsza, wynaleziona przez budowniczych korynckich, rozpowszechniona dopiero w IV wieku przed Chr.). Kolumna dorycka nie ma podstawy własnej; wygląda, jakby wyrastała wprost ze stylobatu tak, jak drzewo wyrasta wprost z ziemi. Objętość jej zwiększa się nieznacznie ku środkowi, następnie 43 nieco się zwęża ku górze. Powierzchnia ozdobiona jest pionowymi żłobkami równoległymi, w liczbie 16—20, o ostrych krawędziach. Szyja głowicy rozszerza się w górnej swej części i kończy wystającymi pierścieniami. Tok jest krążkiem, wybiegającym silnie na zewnątrz ponad szyję, a nagłówek zwykłą płytą czworoboczną. Architraw tworzą belki kamienne, gładko ociosane, zakończone u góry wystającą listwą. Jedyną jego ozdobą są małe płyteczki z wyciętymi łezkami stożkowatymi (guttae), umieszczone pod listwą nad środkiem kolumn oraz nad środkiem przestrzeni między kolumnami, a przy narożnych kolumnach nad skrajnym ich brzegiem. Fryz składa się z czworogrannych kloców kamiennych, ustawionych nad wspomnianymi płyteczkami; nazywamy je trigliphami stąd, że mają na ścianach frontowych dwa pionowe wyżłobienia całe oraz dwa półwyżłobienia przy brzegach, razem więc trzy żłobki. Uzupełniają fryz płyty kamienne, umieszczone między trigliphami i upiększone płaskorzeźbami, tak zwane metopy. Fryz więc przy kolumnie doryckiej składa się z trigliphów i metopów. Gzyms jest gładki i ponad fryz silnie wysunięty; na spodniej swej powierzchni ma ponad każdym trigliphem i metopem małe płyteczki (mutuli), ozdobione szeregiem łezek; wieńczyła go wzdłuż długich boków świątyni wygięta ku górze rynna, zaopatrzona w pewnych odstępach w głowy lwów z otwartymi paszczami, którymi spływała woda deszczowa. Kolumna jońska spoczywa na własnej podstawie, rozczłonkowanej na kilka poduszkowatych krążków i opartej na czworogrannej płycie. Jest ona smuklejsza od doryckiej. Powierzchnię jej wypełniają żłobki w liczbie do 24, bardzo wklęsłe, o krawędziach ściętych. S z y j ę głowicy upiększa ornament liściowy. T o k nie rozszerza się na zewnątrz, jak w kolumnie doryckiej, a zdobi go wieniec perełek i rzeźbiony ornament, zwany od swego wyglądu j a j o w n i k i e m . N a g ł ó w e k ma kształt pięknych, zwiniętych jakby pod ciężarem belkowania zwojów, na których spoczywa cienka płyta, upiększona podobnie, jak tok, jajownikiem. A r c h i t r a w ma ścianę frontową podzieloną na trzy części, wystające ponad sobą, i dlatego sprawia wrażenie, jak gdyby się składał z trzech płyt oddzielnych. F r y z jest jednolitą płaszczyzną, wypełnioną w całości płaskorzeźbami, a więc całkiem odmiennie, aniżeli w stylu doryckim. Górną część architrawu, fryzu i gzymsu, którego budowa zasadniczo nie różni się od fryzu przy kolumnie doryckiej, zdobią pasy ornamentalne, złożone ze sznura perełek oraz jajownika, albo z ornamentu liściowego. Nieraz upiększają gzyms na dolnej jego powierzchni wycięte w niewielkich odstępach kostki czyli ząbki. K o l u m n a k o r y n c k a podobna jest do jońskiej co do podstawy, smukłości żłobkowania i budowy belkowania. Różni się od niej większym bogactwem ozdób belkowania, a przede wszystkim ukształtowaniem głowicy. G ł o w i c a k o r y n c k a ma kształt otwartego kielicha albo kosza, z którego wyrastają dwa szeregi liści akantusowych; wśród liści strzelają ku górze na czterech krańcach łodygi; z tych dwie mniejsze zwijają się końcami ku środkowi i podtrzymują palmetę, zaś dwie większe wyginają się zwojami na zewnątrz, jak gdyby pod ciężarem nagłówka, który na nich spoczywa. 44 Pomiędzy wymienionymi kolumnami, dorycką, jońską i koryncką, występują, jak widzimy, zasadnicze różnice. Każda z nich ma wskutek tego swój odrębny charakter. Dorycka odznacza się skromnością, powagą i siłą; jońska wyróżnia się smukłością, wiotkością i bogatym upiększeniem tak głowicy, jak belkowania; koryncka, podobna do jońskiej, góruje nad swoimi siostrzycami przepychem ozdób. Cechy te występują w nich tak wyraziście i silnie, że udzielają się całej budowli, przy której znachodzą zastosowanie. Kolumny więc nadają świątyniom greckim odpowiedni charakter, tworzą ich p o r z ą d e k czyli s t y l . Stąd mowa przy nich o stylu doryckim, jońskim i korynckim. Grek starał się o to, aby świątynie jako mieszkania bogów były jak najbardziej ozdobione. Toteż upiększały je nie same tylko kolumny zewnętrzne; posiadały one przeróżne inne ozdoby, na które rzeźba i malarstwo składały się harmonijnie. Pięknie ustrojona była ich strona zewnętrzna z tego powodu, że pobożni gromadzili się dla obrzędów religijnych przed świątynią. Na kasetonach stropów w krużgankach widniały płaskorzeźby; wśród kolumn zewnętrznych stały przepiękne posągi; fryzy przedstawiały (w płaskorzeźbie) najrozmaitsze sceny mitologiczne; tympanony wypełniały wspaniałe grupy rzeźb zwykle o treści związanej z życiem bóstwa, które w świątyni cześć odbierało; na szczytach i narożnikach dachu znajdowały się rozety, palmety, drobne posążki sfinksów, gryfów itp. Wrażenie, jakie te plastyczne ozdoby wraz z przepiękną kolumnadą, okalającą świątynię, sprawiały na widzu, potęgował blask jaskrawych, różnokolorowych farb, którymi upiększone były poszczególne części architektoniczne budowy. Niemniej strojne było wnętrze świątyni. Kasetony stropu, na niebiesko malowane, pełne były złotych gwiazdek i róż; belki stropowe, błyszczące różnokolorowymi deseniami, wyglądały, jak piękne wstęgi, strop podtrzymujące; ściany i kolumny wewnętrzne mieniły się różnymi barwami; podłoga świeciła blaskiem marmuru lub mozaiki; a wśród tego cudnego tła wznosił się majestatycznie w pośrodku świątyni posąg bóstwa. Wszystko to, jak niemniej oświetlenie, dochodzące zwykle tylko przez drzwi wchodowe, było obliczone niejako na to, aby spotęgować w widzu uczucie pobożności i religijne skupienie ducha. Bogactwo rzeźb, gra kolorów, urocze położenie, a nadto symetria w rozłożeniu części konstrukcyjnych i prostolinijność budowy, zasadnicze cechy budownictwa greckiego, czyniły ze świątyni greckiej arcydzieła architektoniczne, które miały w sobie wprost niezwykły urok. W takim to czarownym miejscu obcował Grek ze swoimi bogami. Tu wewnątrz świątyni przed posągiem bóstwa zanosił do niego modły błagalne czy dziękczynne i składał mu ofiary bezkrwawe, tu uczestniczył w ofiarach krwawych, spełnianych na cześć bóstwa na osobnym ołtarzu przed świątynią. Na całym terenie starożytnej Hellady, a nadto na zachodnim wybrzeżu Azji Mniejszej, na wybrzeżach Sycylii i Włoch południowych, które wcześnie już były skolonizowane przez Greków, spotykamy wszędzie czcigodne ruiny świątyń greckich. Z tych jako najlepiej zachowane zasługują na uwagę przede wszystkim następujące: świątynia Posejdona w Paestum na wybrzeżu Lukanii, świątynia w Segeście na Sycylii, a zwłaszcza świątynie ateńskie, jak Partenon, Erechtejon, mała świątyńka Ateny Nike, tak zwane Tezejon, oraz świątynia Zeusa Olimpijskiego (Oli mpej on). 45 Czytanka z przedwojennego podręcznika „Mówią wieki” Juliusza Balickiego i Stanisława Maykowskiego na czwarty rok nauki języka polskiego w szkołach średnich ogólnokształcących (Wydawnictwo Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, Lwów 1931) Władysław Witwicki [1878-1948, jeden z ojców polskiej psychologii, filozof, tłumacz Platona, teoretyk sztuki, Zarys psychologii, Wiadomości o stylach, Platon jako pedagog, Przechadzki ateński, Pogadanki obyczajowe, Wiara oświeconych] KOLEDZY HIPPONIKOSA Coraz bardziej różowo świecił szczyt Partenonu na ciemniejszym tle nieba; coraz jaśniej błyszczał grot lancy i spiżowa kita na hełmie Ateny Przodownicy, zaczem młodzież zaczynała powoli schodzić z boiska. Pod kolumnadą, która biegła wkoło terenu ćwiczeń, widać było grupki ubierających się i już poubieranych chłopców; przechadzali się zwolna i gawędzili, pomęczeni gimnastyką. Młodszych zabierali służący do domu, starsi obsiadali kamienne ławy, rozmawiając o nowościach sportowych i o zdarzeniach z ostatnich dni na mieście. — Jesteś dziś jakoś bez humoru — odezwał się dwudziestoletni Lamprokles do równego mu wiekiem Hipponika, poprawiając fałdy himationu. — Nie pokonałeś dziś Demetriosa, ale dasz mu rady jutro. Małe zmartwienie. — Ani mi to w głowie. Myślę zupełnie o czymś innym. — Z pewnością o oczach Melanippy! Widziałem ją wczoraj. Była z matką i służącą na targu; kupowały przepiórki. Na pewne tam dziś dobra kolacja. — Nie myślałem i o tym w tej chwili. Mnie co innego trapi; myślę pójść jeszcze dziś do Apollodora i dowiedzieć się, co się właściwie dzieje z Sokratesem. Przecież to dziś termin ostatni. Widziałem wczoraj w porcie ten nieszczęsny statek z Delos. Dziś się rzecz rozstrzygnie. Albo go dziś jeszcze namówili, żeby pojechał do Tessalii, czy dokądkolwiek bądź, albo się im nie udało i będzie koniec. — Jak to? Myślisz, że wypije cykutę, kiedy można jej uniknąć za niewielką łapówkę, a taki Eriton i Platon, i Agaton mają pieniędzy dość — wystarczy i na dozorców, i na wyjazd — aż nadto. Nie miałoby sensu zostawać. Przecież nawet wół dobrowolnie nie idzie pod nóż, a Sokrates jest mądry i dobrze wie, że Charon tylko w jedną stronę wozi. — On to wie, ale ty znowu wiesz, że jak on się uprze, nikt go nie namówi, a przecież już tylu mu przedkładało i tłumaczyło, że nie powinien się sam gubić i nas zostawiać i nie wiadomo, o co mu właściwie idzie i komu swoją śmiercią zrobi coś dobrego. On nie chce nawet i słuchać o ucieczce. A gwałtem porwać go przecież niepodobna. Gotowo być źle. — Wy mówicie o Sokratesie? — wmieszał się do rozmowy szesnastoletni Charikles, który zawiązywał sobie trzewik tuż obok. — Szkoda, że już go tutaj nie widać od miesiąca, a może i więcej. Bardzo było zabawnie, kiedy on tak, po swojemu, palcami strzepywał w rozmowie, a za włosy się targał i zawsze z nami żartował, a z mędrcami też. A taką nieraz miał minę, jak maska komiczna w teatrze. — Tobie się zdaje, że on żartował. On zawsze serio mówił, — przerwał Hipponikos — tylko trzeba było umieć słuchać jego żartów. Przecież w żarcie można świetnie prawdę powiedzieć; pod maską komiczną może się też doskonale chować twarz poważna. Zawsze sztuka w tym, ażeby dojrzeć to, co jest naprawdę, a nie to, co się tylko wydaje, że jest. — Ach mój drogi — wmieszał się elegant Feidippides, biorąc pod rękę Hipponika — nie mówcie zbyt wiele o tym, co jest naprawdę. Kto tam wie, czy w ogóle coś jest naprawdę, a jeżeliby i było, to jakie ono tam jest właściwie. Gorgiasz doskonale to powiedział niedawno, że nic nie istnieje naprawdę, tylko się nam tak wydaje, że istnieją rzeczy i osoby. A zresztą ja trzymam z Protagorasem. 46 On też słusznie powiada, że nie trzeba rozróżniać pozorów i rzeczywistości, bo co się komu wydaje, że jest, to też i jest rzeczywiście. Dla każdego z osobna. Każdy ma swoją rzeczywistość, równie dobrą, jak każdy inny. Każdy też ma zawsze rację, jeżeli tylko potrafi i drugim poddać swoje przekonanie. Więc i w tym wypadku Charikles też może mieć rację. Sokrates jemu się wydawał komiczną figurą, więc Sokrates był komiczną figurą rzeczywiście. Dla niego. A tobie, Hipponiku, on się mógł wydawać bohaterem, a nie figurą komiczną, więc był bohaterem rzeczywiście, a nie był figurą komiczną. Dla ciebie. Jedno zdanie takie dobre, jak drugie. Kto z was potrafi przeprzeć swoje zdanie i poddać je drugim tak, żeby i inni za nim kiwali głową i powtarzali to samo, co on, ten będzie miał rację, bo będzie górą. Co tam prawda? Albo się jest górą, to grunt, albo się jest na dole. I na tym koniec. — Nie zgadzam się z tobą — odparł Hipponikos — i nie zgodzę, choćby całe Ateny na twoje zdanie głową kiwały i powtarzały je za twoim przykładem. Niczyje kiwanie głową mnie nigdy nie przekonywa. Kiwa głową niejeden, choć się myli, tak samo, jak i ten, który go za sobą pociągnął. Ale nie będę wam tego w tej chwili wykładał, bo mi czas iść do Apollodora. Na pewno go spotkam za jakąś godzinę koło więzienia. Zamiast się pożegnać, młodzi ludzie zdecydowali się odprowadzić Hipponika aż pod mury więzienia. Noc zapadła pogodna, pod bramami domów siedziały grupki starszych osób, dzieci bawiły się na ulicach, ustawał hałas wozów i przekupniów, zapalały się lampki gliniane przed posągami bóstw po rogach ulic. Do gromadki chłopców przyłączył się ich niedawny znajomy, Ksenofilos z Abdery, który od kilku dni dopiero w Atenach bawił i nie znał stosunków miejscowych. O Sokratesie słyszał wiele z trzecich i z dziesiątych ust, ale nigdy go nie widział i nie rozmawiał z nim, a interesował się bardzo i samym Sokratesem i jego sprawą, więc rad, że się przecież czegoś pewniejszego dowie, prosił kolegów, żeby mu opowiedzieli o tej postaci i o procesie, o którym mówiono już i w Abderze. Kiedy się więc chłopcy znaleźli na ulicy, młody abderyta powiada: — Moi kochani, czy który z was brał lekcje u tego mistrza? Chłopcy przyjęli to zapytanie śmiechem a Hipponikos rzecz wyjaśnił: — Przecież Sokrates żadnych lekcji nie daje. To nie jest Hipiasz z Elidy, który mądrość sprzedaje na wagę i na miarki. On tylko przestawał z nami i z innymi i rozmawiał o tym i o owym, bez żadnych sztuczek i nie na popis i nie za wstępami — zupełnie po prostu. I tym właśnie nas uczył. Tak jakoś wstępował w duszę niejednego z nas, jak to mówią, że muza w poetów wstępuje, albo Dionizos w bakchantów. Powtarzał za nim niejeden jego słowa i miny jego i gesty i postawy i ton przyjmował — sam nie wiedział kiedy i nie wiedział, że się przez to obcowanie powoli innym człowiekiem staje, niż był zrazu. — Dobrze, ale w takim razie z czegóż ten człowiek żyje, gdzie mieszka? — No, warsztat kamieniarski ma pod miastem. Po ojcu. A kawałeczek gruntu dostał od Alkibiadesa i tam sobie domek postawił. 47 — Kawałeczek? Alkibiades musiał go przecież hojnie obdarować. Bardzo się mieli kochać, mówiono, a Alkibiades był bogaty, więc miał skąd dawać. — Miał — powiada Hipponikos — ale Sokrates nie chciał brać dużego kawałka gruntu. Powiedział: Mnie tylko tyle potrzeba, co na zelówki, a ty mi całą skórę dajesz co ja z tym będę robił? — Myślał, że go od przybytku głowa zaboli? Ma przecież chyba żonę i dzieci? — Ma i owszem. Ksantypa też wcale nie jest zachwycona tym, że jej mąż tak stroni od pieniędzy, ale z nim trudna sprawa. On powiada, że im kto mniej potrzebuje, tym bardziej do bogów podobny. Bodaj, że ma rację. Najczęściej też i boso chodzi i w jednym płaszczu zawsze. Zupełnie nie dba o pieniądze. — Nie brudny czasem? — Nic podobnego. Myje się i kąpie bardzo porządnie co dzień, jak my wszyscy i nawet tańczy u siebie w domu i lekkie ćwiczenia gimnastyczne do dziś robi, choć to rzadkie w tym wieku. Doskonale się trzyma. To stary wojak zresztą. Bywał przecież i w bitwach: pod Delion i pod Potidają i pod Amfipolis. Ksenofontowi życie raz w polu uratował i Alkibiadesowi też. Powiadają, że bardzo odważnie stawał i ja wierzę, choć wyszedł jakoś bez rany, na szczęście. On, jak się wyprostuje, a spojrzy na kogo groźnie, to ciarki przechodzą. Ale na co dzień nikogo tak nie straszy. To jest najłagodniejszy człowiek w obcowaniu. Zawsze figle, zawsze uśmiech ma na twarzy i dobre słowo dla każdego. Żałuj, żeś go nie poznał osobiście! Kto wie, czy jutro będzie jeszcze żył w ogóle. — No dobrze, ale on tam z wami pewnie jakieś bezbożności roztrząsał i do nabożeństw was musiał zrażać, bo przecież nie byliby go skazali za bezbożność. Powiadają, że to przyrodnik. — Właśnie, że nie; to są plotki i potwarze. — Jak to? Nic wam o piorunach nie mówił i o ciałach niebieskich i o tym, co pod ziemią? Przecież my to młodzi już i w Abderze wiemy po cichu, że Selene nie jeździ po niebie co nocy, a pioruny nie zawsze z Olimpu padają. A wy byście tego tutaj nie mówili? — Nie tak głośno! — ostrzegł go Feidippides. — Są rzeczy, które się wie, ale się o nich nie mówi po rogach ulic. O bogach, jak o umarłych, albo dobrze, albo najlepiej w ogóle nic nie mówić. O, widzisz ten naprawiony posąg Hermesa? To ślad po figlach Alkibiadesa. Źle na nich wyszedł. — Ale myśmy wcale tego nie poruszali z Sokratesem — dodał Hipponikos. — Zresztą Sokrates sam i w ofiarach brał udział i w procesjach i wyroczni zapytywał, a z nami mówił tylko o sprawach czysto ludzkich: o tym, co to znaczy człowiek piękny, a co brzydki, co to pobożność, a co bezbożność, co sprawiedliwość, a co niesprawiedliwość, co to odwaga, a co tchórzostwo, co to państwo, a co mąż stanu, co to jest panowanie nad ludźmi itd. I on nam nigdy nic nie wykładał, tylko nas pytał i pytaniami nas samych pobudzał do myślenia. Do jasnego, przytomnego myślenia i mówienia. Przedtem każdy z nas byle jakie wyrazy brał do ust i sam nie wiedział, co mówi właściwie, jak ten, co gada przez sen, albo jak uczniowie Protagorasa. Tylko niech się Feidippides o to nie obraża! — Masz zupełną słuszność — przerwał mu Lamprokles. — Nam też dziś całkiem nie imponują te popisowe występy mówców w stylu Gorgiasza czy Hipiasza. Nie dajemy się brać na frazesy. Ale ja mu najwięcej wdzięczny jestem za coś innego jeszcze. On nas doskonale uczył panowania nad sobą i rządzenia sobą. Tego, żeby robić nie wszystko to, czego się komu z nas kiedy zachce, tylko to, co człowiek naprawdę chce robić i wie, dlaczego tak chce. Żeby nie być, jak małpa roztargniona, tylko jak człowiek. Żywy rozum objawiać w postępowaniu, a nie tylko nawyczki i humory. — I to nam pokazał — dodał Hipponikos — że szczęście nie w pieniądzach leży i w honorach, tylko w każdym z nas mieszka. Że się doskonale można obchodzić bez tego, co świat uważa za największe dobra i być szczęśliwym. Bez pieniędzy i bez tytułów i bez głosu na zgromadzeniu ludowym. — Jak to „świat”? — zapytał Lamprokles. — A czyż wyście też nie z tego świata? — Gdy pobędziesz z nami dłużej, zobaczysz sam. Ale czekajcie no, zdaje mi się, że ktoś znajomy idzie w naszą stronę. Czy to nie Apollodoros? — Ach naprawdę — zawołał Hipponikos — to on! Nie mamy po co iść dalej. Widzę, że już po wszystkim. Gromadka się zatrzymała. Apollodoros stanął przy nich, milcząc. Miał łzy w oczach. Chłopcy zwiesili głowy. — Już go nie ma — szepnął Lamprokles. — A jednak jest — sprzeciwił mu się Hipponikos z przekonaniem. — Jest coś z niego w każdym z nas i zostanie. Tego nie zabije porcja cykuty; ona przecież tylko jego ciało zabiła. 48 Czytanka z przedwojennego podręcznika „Mówią wieki” Juliusza Balickiego i Stanisława Maykowskiego na czwarty rok nauki języka polskiego w szkołach średnich ogólnokształcących (Wydawnictwo Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, Lwów 1931) Henryk Sienkiewicz PRZYGODA ARYSTOKLESA Akryzione, żona Ktezipa, golibrody z Eginy, była to rządna gospodyni, ale niewiasta nieco swarliwa, trzymająca krótko niewolników i męża. Toteż, ujrzawszy go pewnego razu, wracającego dość nierównym krokiem z portu w towarzystwie nieznanego człowieka, wypadła natychmiast przed dom i, wziąwszy się pod boki, poczęła wypytywać: — Cóż to za drągala ze sobą prowadzisz? Założę się o dwie drachmy, że znów kupiłeś niewolnika. — Krysiu, tylko uspokój się! — odrzekł pokorny Ktezip. — Wiesz, że do obsługi gości potrzeba mi trzech ludzi, a Kalias zestarzał się ogromnie. Wczoraj dziobnął nożyczkami Archytasa za lewem uchem, wskutek czego Archytas nie chciał za strzyżenie zapłacić. Tak nie można... Musiałem kupić kogoś do pomocy, więc kupiłem i... tanio kupiłem... — A dla dobicia targu spiłeś się z tym, który cię oszukał?... — Mam trochę czkawki, ale nikt mnie nie oszukał. Sprzedał mi go jakiś bardzo porządny Spartanin... Pollis... tak! — Pollis! Nie byle kto, bo powiedział, że wraca z Syrakuz, gdzie był posłem do tyrana Dionizjusza, który mu właśnie tego człowieka darował. — To głupi był, że go i darmo wziął, a tyś jeszcze głupszy, żeś za niego zapłacił. Dość spojrzeć, żeby poznać, że to jakiś niedołęga. — Bo miał morską chorobę, ale spójrz jeno na jego twarz i barki. Pachołek, jak dąb, niech się tylko trochę odżywi... — Tak, odżywi! Czterech będzie teraz, dzięki twojej mądrości, darmozjadów, którzy w tydzień więcej pożrą i wypiją, niż w miesiąc zarobią. Tu, zmierzywszy gniewnym wzrokiem niewolnika, spytała nagle: — Czego patrzysz na mnie, jak kozieł na wodę? A niewolnik skłonił się i odpowiedział: — Ja się wykupię, pani... Pochodzę z dobrej rodziny i mam możnych przyjaciół. — Na Atenę Erganel — zawołała Akryzione. — Znamy się na tych dobrych rodzinach i tych wszystkich przyjaciołach. Każdy nowo kupiony tak mówi, żeby go napychać jadłem po gardło i nie zapędzać do roboty. Coś za jeden? — Jestem Ateńczyk, pani, syn Aristona z Kollitu. Imię moje jest Arystokles, przezwisko, które może obiło się o twe uszy... Platon. — Platon? Pierwsze słyszę! A umiesz strzyc i golić? — Nie, pani. Na to Akryzione zwróciła się znów do męża: — Z góry wiedziałam, że będzie do niczego... 49 „Mówią wieki”, część I, z działu: „Po wawrzyn” M. J. Wielopolska DEMOSTENES Chłopakiem był małym, niepokaźnym, nerwowym, brzydkim. Podrzucał śmiesznie ramionami i jąkał się, a właściwie zacinał na niektórych literach, nie mogąc ich wymówić. — Spróbuj, Demostenesie — zachęcała matka i łagodnie gładziła jego jasne włosy, które się jej wydawały najpiękniejsze na świecie, a były zbyt rzadkie i zbyt płowe. Obca była Atenom ta kobieta. Rodowity Ateńczyk ożenił się z nią w podróży, gdzieś w krainach naddunajskich, skądś z Bosporu scytyjskiego przywiózł żonę i po ośmioletnim pożyciu zmarł nagle, zostawiając ją z tym ułomnym synem i malutką dziewczynką. Wprawdzie przyznano jej wszystkie prawa, mimo że była cudzoziemką, co w Atenach odbierało przywileje obywatelskie, ale w „nieczystym” pochodzeniu doszukiwano się powodów, dla których jej jedynak był wątły, brzydki, nieforemny i jąkała. Cierpiała więc matka Demostenesa i przeczuwała, że dziecku temu przeznaczono wielkie walki wewnętrzne lub życie okrutne, w poniewierce, pośmiewisku i samotności. Ateny wszakże kochały się w gładziźnie retoryki, kochały się w pięknych i silnych ludziach, rosłych i wysportowanych. Młodzież zaprawiała się od siedmiu lat po gimnazjach w ćwiczeniach cielesnych, w kunsztownej wymowie, a Demostenes unikał właśnie takich ćwiczeń, a językiem władał źle, połykając głoski i tchórzliwie się cofając przed niektórymi słowami. A był tak ambitny, że stał na straży wszystkiego, co mówił, aby nie wyrzec słowa, które by go ośmieszyło. Mimo więc, że minęły lata jego dziecięce i że już powinien był przejść w ręce pedagoga, dawno wybranego przez umierającego ojca, krył się w słonecznych wnękach komnat kobiecych, matczynych. A w gynajkonitis mogły przebywać tylko kobiety oraz chłopcy do lat sześciu. 50 On zaś miał ich już siedem. Pewnego dnia przywołała go matka. Położyła mu śliczną rękę na ruchomych, podrygujących nerwowo ramionach i rzekła: — Kochasz mnie, synu? Chłopak spojrzał na nią chmurnymi oczyma, które rozelśniła miłość, ale nie rzekł nic. Nie lubił mówić i nie umiał. — I jakżeż mnie kochasz, kiedy nawet nie nazwałeś mnie ani razu. Nie uwierzę tej miłości, dopóki się nie zdobędziesz na wysiłek nad sobą samym, dopóki nie przyjdziesz do mnie, nie obejmiesz mnie za szyję i nie rzekniesz, jak inne dzieci: „Matko!” Demostenes spuścił oczy. Wiedział, co to znaczy. Wiedział, że słowo „matka”, po grecku „meter”, zawiera w sobie straszliwą głoskę „r”, której nigdy nie mógł wymówić, gorzej — przed którą się cofał w tak panicznym lęku, że łykał nawet zgłoski poprzedzające i bełkotał rzeczy niezrozumiałe i śmieszne. Za nic! Nie wymówi słowa „meter”. A przecież coś trzeba uczynić, aby przekonać tę jedyną, tę najukochańszą, tę najlepszą, która nigdy z niego się nie śmiała, która zawsze, milcząc, tuliła jego zasępioną głowę chłopięcą. Musi jej udowodnić swoją miłość! Wyszedł Demostenes z amfitalamos, z izby, w której matka układała do snu jego siostrzyczkę, nakarmiwszy ją papką z miodu i ubawiwszy grzechotką. Wyszedł do sali otwartej, z niej na dziedziniec, otoczony portykami, i patrzył w dogorywające niebo z rozpaczą w sercu. Gdzieś w czeluściach domu huczały żarna, na których niewolnice mełły jęczmień i pszenicę: huczało i w jego głowie od słów matczynych. W zapadającą wolno noc helleńską, wspanialszą od dnia, owinięty poważnie w biały chiton, szedł mały chłopak ku zatoce. Tuż prawie za domem rodzicielskim, za ogrodem, morze Egejskie wcinało się wąskim obrąbkiem w ląd ateński ową zatoką Sarońską, oblepioną myrtami i rozbielałą koronką kolumn, portyków, posągów, które szły ku niej i odchodziły od niej z wolna, daleko w głąb miasta Pireus i jeszcze dalej ku Atenom, szlakiem, zagubionym w błękicie nocy. Jakżeby chętnie usiadł chłopak na pierwszym lepszym schodku z marmuru i słuchał szumu zatoki, klaskania wioseł o wodę lub odległej, a czystej, jak łza, czyjejś muzyki. Ktoś tam gwiazdom wciąż przygrywał plektronem po strunach, cichutko i przejmująco. Albo gdzieś z bliska, z domu zdaje się artystów dionizyjskich, ostro i szorstko wystrzelał raz po raz ton fletu. — Nie darmo bogini Atene odrzuciła ten wstrętny instrument Marsjasza — pomyślał Demostenes i łowił uchem pieśń cytarzysty. Pieśń zaiste bogów! Bogowie... Postanowił się modlić, postanowił składać ofiarę za ofiarą wszystkim bogom greckim i błagać o odwrócenie od niego klątwy złej wymowy. Nazajutrz tedy zaczął chodzić sam, mały, ułomny, drobny, popychany i wyśmiewany przez rówieśników, po świątyniach i modlił się żarliwie: stojąco, z podniesionymi rękoma do bóstw Olimpu, z wyciągniętymi naprzód do bóstw morza, z odrzuconymi w tył ramionami do bóstw podziemnych. I aby żadnego bóstwa nie obrazić, dodawał do każdego imienia starym zwyczajem ojców: „Czy to, czy inne imię ci przyjemniejsze...” Lecz modlitwa okazała się bezskuteczną. Zrozumiał mały Demostenes, że musi własnym twardym wysiłkiem, a nie mocą nadprzyrodzoną, wybłaganą, zdobyć to, czego żądała od niego matka. Schodził więc znowu ku zatoce, w miejsce ciche wśród mirtów i — w poszumie wody i wioseł, w klekocie głuchym żarn, dochodzącym z domostw, w takt cyter, lutni i piszczałek — ćwiczył się. Powtarzał głośno, tępo, uparcie, najtrudniejsze wyrazy greckie, ale język ześlizgiwał się po chropowatości niektórych dźwięków. Z gniewem więc, z furią desperacką podnosił odruchowo kamyki, zmyte wodą, wkładał je do ust i ćwiczył dalej. Krwawiły się nieraz dziąsła, krwawił się język, ale chłopak nie ustępował już. Z szorstkimi kamykami w drobnych, boleśnie wykrzywionych ustach, starając się nie podrzucać ramionami, mówił głośno, coraz głośniej, same wyrazy złowieszcze, wyrazy o głosce „r”. Tylko jeden wyraz omijał jeszcze: „Matka”. Nie chciał go wymawiać gniewnie. Chciał wydoskonalić mowę tak, aby temu imieniu dać intonację naturalną, łagodną i miękką, aby zamknąć w nim całą swoją, niewypowiedzianą nigdy miłość i całą zatajoną rozpacz wysiłku, poniesionego dla niej, dla matki. Więc siekał ostro, jak nożem, ze złością, szeregi strasznych wyrazów i rozkoszował się dziko ich poprawianiem. 51 Po wielu miesiącach dnia pewnego szło już prawie gładko. Improwizował sobie i gwiazdom zdania, najeżone kolcami pokonanych trudności... Nagle zabielała kobieca postać wśród mirtów. Chłopak wyczuł jej obecność, zwrócił się więc ku niej szybko, gwałtownie. W poświacie księżyca przejasnej wyciągnął ręce i rzekł płynnie, dźwięcznie, bezbłędnie, z niezmiernym wzruszeniem: „METER!” A po latach wyrósł ów chłopak, który nad Zatoką Sarońską w Pireusie ćwiczył się w języku greckim, który siłą woli, niezwalczonym uporem pokonywał w sobie i błędy wymowy i nerwowe podrzucanie ramion i nieopanowaną trwogę zabierania publicznie głosu. Przeszedł już wszystkie stopnie chwały i triumfu. Wygrywał wojny, dyktował prawa i rozkazy, nawiązywał i rozwiązywał traktaty, czczony, ubóstwiany i... lżony, jak zawsze bywa każdy wielki człowiek. I choć tyle w sobie zmógł i choć tyle przyniósł swemu państwu, rozpacz miotała nim, jak w owe dni, kiedy skandował imię matki, patrząc na gwiazdy i morze. Czuł, że Grecja się wali, że potężne jego państwo, które rządziło światem w sferze i materii i ducha, leci w przepaść. Wyrasta oto obok wszechwładna, barbarzyńska Macedonia, a Ateny niczego przeciwstawić jej nie mogą, mając niby wszystko. Bo mają armię, mają wodzów, mają geniusz, mają kulturę, ale brak im zgody wewnętrznej. Trawi je kłótnia. Wszystko rozjadłe, rozwścieczone, gryzie się nawzajem i szaleje. Demostenes wiedział, że swary domowe podcinają same fundamenty Grecji, a choć zaślepiony we własnej, helleńskiej kulturze, odmawiał wspaniałym wodzom macedońskim, Filipowi i później nawet Aleksandrowi Wielkiemu, zdolności i mądrości, jednak słusznie przeczuwał upadek Hellady. Tego już oczywiście nie był świadom, że na ostrzu swoich włóczni nie kto inny, jeno właśnie Aleksander, wychowanek greckich szkół, rozniesie helleńską kulturę po świecie, — ale to wiedział, że ginie jego świat, jego państwo ukochane i najpiękniejsze na ziemi. Również wiedział, że on zginie razem z nim, bo przeżyć można wszystko, tylko nie własną Ojczyznę. Ale tymczasem walczył. Nauczył się walczyć ze sobą, teraz walczył z rodakami. Pod prażącą kopułą niebios, na białych agorach ateńskich, przemawiał do znieruchomiałego tłumu, rzucał pociski słów silnych, nasiąkłych rozpaczą i gniewem. Nawoływał do niewiary w Filipa, w Persów, w sprzymierzeńców wszelakich, a do wiary we własne siły i możliwości, do oddania się wyłącznie idei państwowości. Znowu zapalały mu się w ustach słowa, podobne do błyskawic. — Tamci, którzy was nakłaniają do czego innego, — wołał rozdzierającym głosem — to płatni zdrajcy. I trząsł wzniesioną wysoko ręką, jakby pożyczając sobie od największego z bogów swojej ojczyzny piorunu, który za chwilę spadnie z mównicy. Wygłosił tych piorunujących mów bez liku, wszystkie z płomienia i ognia, rażąc nimi, jak z procy, w obałamucony tłum ateński. Lecz rwała się jego moc, rwały wpływy. Nie słuchano jego rad lub słuchano ich za późno. Raz chciał ludowi wytłumaczyć, jak proste jest pochodzenie miłości do ojczyzny, jak łatwe i zrozumiałe. Wymówił słowo „patris” gładko i płynnie i... zatrzymał się nagle w środku zdania. Przeciągnął mowę tak, że nad Atenami gasł właśnie dzień. Ukazał się łagodny, złocistawy księżyc. Demostenesowi przypomniał się taki sam wieczór, a potem szum słodki Sarońskiej zatoki i matka... I naraz zrozumiał, że dlatego właśnie tak płynnie, dźwięcznie i czule wymawia słowo „PATRIS”, iż potrafił ongiś zdobyć się na wysiłek nadludzki, aby z równą miłością, tak samo płynnie i dźwięcznie wyrzec słowo „METER”. Bo czymże jest uczucie dla kraju, jeżeli nie tym samym, jeno wyolbrzymionym uczuciem dla matki? I czymże trwoga o losy własnego kraju, jeżeli nie tą samą, jeno wyolbrzymioną troską o los matki, o jej zdrowie i życie. To też powiedział Demostenes ludowi ateńskiemu. 52 Czytanka z przedwojennego podręcznika „Mówią wieki” Juliusza Balickiego i Stanisława Maykowskiego na czwarty rok nauki języka polskiego w szkołach średnich ogólnokształcących (Wydawnictwo Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, Lwów 1931) Tadeusz Lewicki [1906-1992, orientalista, arabista, mediewista, prof. Uniwersytetu Jagiellońskiego, w wieku 13 lat w gronie "Orląt lwowskich" walczył w roku 1918 w obronie Lwowa, żołnierz AK, powstaniec warszawski, autor wielu publikacji naukowych] W ATEŃSKIM GIMNAZJONIE Jest dobrze po południu. Słońce przetacza się z wolna poza Akropole i Pnyks ku zachodowi, ale jeszcze zieje żarem. Na agorze milknie gwar i fale ludzkie rozpływają się po sąsiednich ulicach. Ruszamy i my szeroką drogą, zwaną dromos Likeiu, w stronę wschodnią. Mijamy grupę młodych ludzi: idą, gwarząc i śmiejąc się, owinięci w białe himationy mimo upału. Szanujący się Ateńczyk nie pojawi się w miejscu publicznym w samym tylko chitonie. Za nimi w krótkich powyżej kolan eksomidach niewolnicy, z przewieszonymi przez ramię ręcznikami, niosą w rękach zgrabne oliwiarki i nawleczone na metalowe obręcze ścieracze do potu i kurzu. To już wiemy, że ci młodzieńcy idą do gimnazjonu na popołudniowe ćwiczenia. Żaden młody i zdrów Ateńczyk nie zaniedba ćwiczeń przed wieczornym obiadem. Jakoż już z daleka dostrzegamy białe ściany obszernych zabudowań, odbijających jaskrawo od zieleni otaczających je ogrodów. To sławne ateńskie Likeion. Obok na równinie między stokami Likabetu a Ilissem oddziały młodzieży, zaciągniętej do służby w kawalerii państwowej, odbywają wstępne ćwiczenia i wsiadają na konie, wspierając się na długich żerdziach (strzemion nie mają), potem wykonują misterne ewolucje, szarżują szwadronami. Cokolwiek dalej kompania ciężkiej piechoty ateńskiej gotuje się do nocnego marszu ku granicy. Jeszcze pakują spiesznie w sakwy chleb, suszoną rybę, cebulę. Jakiś przysadzisty obywatel wychodzi z szeregu, przystępuje do dowódcy i krzywduje sobie, że to przecie nie na niego kolej wypada, kiedy jeszcze w całym ciele czuje niedawny marsz w stronę Beocji, ale, zgromiony za niesubordynację, wraca do oddziału, witany przez towarzyszy drwinami, choć i im nie w smak to ćwiczenie w przeddzień święta, które zapowiada tyle uroczystości i zabaw. Wchodzimy do gimnazjonu. Tu pokłonimy się naprzód posągowi Apollina. Bóg, oparty leniwie o kamienny słup, w lewej ręce, opuszczonej bezwładnie, trzyma łuk, prawą założył na głowę, jakby odpoczywał po wytężającym wysiłku. Poślemy nadto od ust pocałunek wizerunkom Hermesa i Erosa. Wszak ci bogowie, sami młodzi i piękni, to opiekunowie młodzieży, orędownicy jej zabaw i sercowych uniesień. Po czym zaraz wchodzimy do dużej szatni, mrocznej i chłodnej. Gwarno tu i ludno. Przybywają jedni, drudzy, odłożywszy odzież, odchodzą na boiska, inni obsiedli drewniane ławy pod ścianami, bo im jeszcze do ćwiczeń nie spieszno. Grupka młodzieży otacza jakiegoś starszego obywatela. Człowiek to pokracznie brzydki, czoło ma ogromne, mocno wypukłe, oczy głęboko osadzone, małe i bystre, krótki i gruby nos, nawisłe wąsy i szerokie, mięsiste usta; ale po tych ustach przewija się uśmiech dobrotliwie serdeczny i odrobinę szyderski. Mówi właśnie coś o sztuce poznawania siebie samego i twierdzi, że tej sztuki można się nauczyć. Młodzież słucha go pilnie i odnosi się do niego z widocznym szacunkiem. Wtem wchodzą nowi przybysze, właśnie ci młodzieńcy, których minęliśmy na drodze. Ów brzydki człowiek widocznie zna ich dobrze, bo nagle wstaje, by ich powitać. Ale ławka, na której siedział, z jednej strony uwolniona od ciężaru, przechyla się na drugą, a reszta wygodnisiów, którzy ją zajmowali, koziołkując, stacza się nagle na ziemię. Wybucha śmiech, sypią się żarty. Bo ci Ateńczycy to niepoprawni kpiarze. Wyszydzą wszystkich i wszystko, byle uśmiać się od serca. I u nich także dobry żart tynfa wart. 53 Opuszczamy szatnię i wchodzimy na kryty krużganek, wsparty na kolumnach i otaczający bardzo obszerne boisko. Jakiś poważny mąż w płaszczu filozofa przechadza się opodal. Właśnie przystanął i końcem laski kreśli na piasku figurę, której przygląda się z uwagą kilku słuchaczy. Słyszymy, że tłumaczy ową znaną regułę o trójkącie prostokątnym, którą podobno odkrył Pitagoras, a tym odkryciem tak się ucieszył, że choć sam nigdy mięsa nie jadał, ofiarował bogom sto wołów. Obchodzimy z daleka uczonego matematyka, aby nas, broń Boże, nie uwięził przy sobie, bo ci uczeni ludzie bywają zachłanni na słuchaczy i zwłaszcza na młodzież łakomi. Wolimy zajrzeć do sali, przytykającej do portyku, skąd dochodzi nas wesoły gwar. Zaraz obok coś w rodzaju obszernej łazienki. Stoją rzędem na niskich, pękatych wspornikach kamienne baseny, niby wielkie płytkie miednice, napełnione po brzegi wodą, którą łaziebnicy ciągle zmieniają, aby zawsze była świeża. Rojno tu, zwłaszcza pod wieczór, kiedy pora ćwiczeń ma się ku końcowi. Trzeba przecież obmyć ciało z potu i kurzu. Zresztą kąpiel wieczorem przed obiadem jest obowiązkiem, którego zdrowy człowiek nigdy nie zaniedba. Tuż druga sala. Tu grupa młodzieży namaszcza ciało oliwą, wysączaną z misternych flakoników, zwanych lekitami. To przed ćwiczeniem zabieg konieczny. Oliwa nadaje skórze miękkość i oślizłość, co zwłaszcza w zapasach jest rzeczą korzystną, bo utrudnia przeciwnikowi chwyty. Wytwornisie używają oliwy z zapachem. Ateńczycy kochali się w kwiatach i w zapachach naturalnych i sztucznych. Idąc dalej, mijamy salę, gdzie garść młodzieży po ćwiczeniu oczyszcza się metalowymi ścieraczami, zbierając pot i kurz z ciała, gdy inni, tuż obok, nabierają w garście miałki, żółtawy piasek, obsypują się nim i wcierają go sobie w skórę. Jest to zabieg doskonały. Taki masaż łagodzi uczucie zmęczenia, a skórze nadaje połysk i powab atłasu. Tymczasem uwagę naszą zwraca spora gromada ludzi, oblegających jedną z sąsiednich sal i zapatrzonych do wnętrza. Zbliżamy się i spostrzegamy dziwne przyrządy. Od stropu zwisają na tęgich sznurach spore wory, twardo wypchane piaskiem. Jakiś krępy młodzian rozhuśtał właśnie jeden z tych przyrządów, po czym zaparłszy się mocno nogami w piaszczysty grunt, powracający do pierwotnego położenia wór odtrąca potężnym pchnięciem pięści. Powtarza to ćwiczenie kilka razy. Ale widać ono wydaje mu się za jednostajne i za łatwe, bo nagle ponownie rozhuśtawszy wór, pochyla się naprzód i nadstawia mu głowę. Zachwiał się przez chwilę i chyba tysiące świeczek zamigotały mu w oczach, bo przymknął powieki i ustami prędko chwyta powietrze. Oprzytomniał jednak wnet i znowu zabiera się do owego wora, tylko tym razem nadstawia mu plecy. Ale jakoś nie dość mocno osadził się na nogach, bo nagle wór, opadając całym ciężarem, zwalił go na ziemię. Wśród widzów zrywa się śmiech, szydercze oklaski i kpiny z niefortunnego zapaśnika, który uległ w walce z bezdusznym worem. Nie zatrzymujemy się w innych salach, rozmieszczonych jedna obok drugiej dokoła portyku. Niektóre z nich zaopatrzone są w ławy, zydle bez oparcia i wytworniejsze nieco fotele z poręczami, może dla wybitniejszych gości. To sale wykładowe, w których miejscowi i przyjezdni uczeni raczą swą wiedzą chętnych słuchaczy. Moglibyśmy dowoli nasłuchać się wykładów z rozmaitych dziedzin starożytnej nauki: filozofii, matematyki, historii, geografii, retoryki, administracji państwa, itd. Ale nam spieszno na boisko, zalane słońcem i pełne żwawego ruchu i gwaru. Migocą w jaskrawym świetle, prężąc się w wysiłku walki nagie ciała na brąz ogorzałe, lśniące od oliwy. Wstydzić się nagości? Tego by Grek nie zrozumiał. Jest wiele cennych darów, którymi bogowie ubogacili człowieka: rozum, którym można pożytecznie i zacnie służyć państwu i rodakom, pieśń, która uwesela duszę i rozpłomienia ją do ideału, męstwo, mające nagrodę w sławie i w czci obywateli. Ale nie masz hojniejszego cudu szczodrobliwości bożej nad zdrowe i piękne ciało. Wszak bogowie sami, Apollon i Hermes, w owych mglistych czasach, kiedy to jeszcze twarzą w twarz, nie tylko przez wyrocznie i znaki wróżebne, z ludźmi obcowali, nauczyli ich przedziwnej nauki kształcenia i rozwijania ciał, iżby były doskonałe w harmonijnej urodzie, a mistrze pędzla i dłuta nie w prosektoriach i w pracowniach artystów, ale w gimnazjonach i w palestrach brali wzory i natchnienie do nieprzeliczonych dzieł sztuki, które zalegały tłumnie święte przybytki, place i ulice miast, miejsca pielgrzymek w Olimpii, Delfach, na Delosie. Nogi zapaśników grzęzną w grubej warstwie miałkiego piasku, którym wysypane jest boisko. Miejsca, nadto ubite, młodzież spulchnia kilofami, aby grunt był zawsze miękki i podatny, co wprawdzie utrudnia ruchy, ale przy upadku ubezpiecza ciało od nadto dotkliwych obrażeń. 54 Tuż obok stanęła właśnie do walki jakaś szczególnie dorodna para młodzieńców. Jeden, chłop duży i rozrosły w barach, usiłuje samym ciężarem ciała obalić przeciwnika. Drugi, niższy, ale obrotny i wykrętny jak jaszczurka, wywinął się zręcznym ruchem z objęć olbrzyma, pochylił się nagle i błyskawicznym chwytem poderwawszy mu nogę w udzie, rzucił go łopatkami na ziemię. Musi trzy razy w ten sposób położyć przeciwnika, aby mu przyznał zwycięstwo stojący obok nauczyciel, który bacznie śledzi ruchy walczących i nie dopuści żadnej nieprawidłowości, ani niedozwolonego podstępu. Dowiadujemy się, że to dwaj najgłośniejsi zapaśnicy w Atenach, wybrani do występu na najbliższych igrzyskach w Olimpii. Niekiedy takie zawody mają odmienny przebieg. Oto inna para zapaśników. Właśnie jeden z nich, wykonawszy zwrot tak szybki, że ledwie okiem można go pochwycić, kocim skokiem zawisnął na grzbiecie przeciwnika i, opasawszy się nogami dokoła jego bioder, prawe przedramię wsunął mu pod brodę, naciskając gardło, aby go na chwilę tchu pozbawić i w ten sposób ubezwładnić. W grupie widzów, zachwyconych zręcznie wykonanym zabiegiem, rozlegają się oklaski i głosy uznania, gdy wtem zaskoczony tak nagle zapaśnik podaje się wstecz i pada na ziemię wraz ze swym niepożądanym ciężarem, przygniatając go swym ciałem. Przez chwilę poglądają na siebie, oszołomieni upadkiem, ale wnet rozpoczynają walkę na nowo, tarzając się w piasku, okryci potem i kurzem, tak długo, dopóki jeden z nich nie uzna się pokonanym. Poważniejsze, ale i bardziej zajmujące bywają te zapasy, kiedy z nimi połączy się walka na pięści. Jest to trudny zawód, bo wymaga nie tylko zręczności, ale także długiego i wytrwałego ćwiczenia. Szczególnie groźna bywa taka walka wówczas, gdy zapaśnicy pięści mają uzbrojone rzemieniami, które opasują rękę i przedramię aż po łokieć. To uzbrojenie służy tak do odpierania ciosów, jak do ich zadawania. Zawodowi atleci używali nieraz rzemieni, opatrzonych w pytki i główki metalowe. Wówczas walka skończyć się mogła kalectwem lub nawet śmiercią. Jednak za największą chwałę uchodziło tak zręcznie odpierać natarcia przeciwnika, iżby wyczerpany walką, nie otrzymawszy żadnego ciosu, uznał się zwyciężonym. Zawody tego rodzaju nie wchodziły w program obowiązkowych ćwiczeń młodzieży, a w niektórych krajach, jak np. w Sparcie, były wprost zakazane, jako niebezpieczne dla zdrowia. Zatrzymalibyśmy się chętnie dłużej w palestrze, podziwiając wprawę, wytrwałość i przytomność umysłu walczących, jak to czynią inni widzowie, którzy otaczają zwłaszcza głośniejsze pary zapaśników, nie szczędząc gorących wyrazów uznania zwycięzcom, a uszczypliwych uwag zwyciężonym. Ale smuga cienia na zegarze słonecznym przesunęła się już znacznie ku godzinom wieczornym, a nam wypada jeszcze obejrzeć inne części gimnazjonu, gdzie wśród alei, ujętych w szeregi rozłożystych platanów, smukłych cyprysów, wśród krzewów wawrzynowych i kwietnych łąk, rozpościerają się inne boiska, ogrodzone gęsto karłowatymi sosnami, od których idzie parny zapach nagrzanej żywicy. Tu zdziwimy się może, ujrzawszy ćwiczenia, które i u nas dzisiaj powszechnie się przyjęły, jakby nieśmiertelne wzory greckie także w zakresie fizycznego ćwiczenia odżyły na nowo: więc rzut dyskiem, dość dużą tarczą kamienną lub metalową, rzut włócznią, łucznictwo, skok wzwyż lub w dal, przy czym jest w użyciu rodzaj żelaznych ciążków z otworami na palce. Ciążki takie, zręcznie wyzyskane, zapewniają pożądaną odległość skoku. Niejeden z młodych Ateńczyków 55 marzy zapewne o dorównaniu niejakiemu Fajllosowi, który podobno zdobył rekord i stał się głośnym, przesadziwszy raz w skoku przestrzeń 55 stóp. Zajrzyjmy także do stadionu, gdzie odbywają się wyścigi piesze. Biegi bywają pojedyncze lub podwójne, zależnie od tego, czy bieżnię stadionu należy obiec raz, czy dwa razy dokoła. Jest także bieg wytrwałości, w którym przestrzeń, bez przerwy przebieżona, ma podobno wynosić dwudziestoczterokrotny obwód stadionu. Podziwiamy zawodników, jak z piersiami, mocno naprzód podanymi, machając gwałtownie rękoma, z wiatrem w zawody zdążają do celu. Wytrwałość w biegu jest jednym z najcenniejszych dowodów siły i zdrowia, przedmiotem żywej ambicji u młodzieży helleńskiej. Od wyścigu pieszego rozpoczynano zawody w igrzyskach olimpijskich; zwycięzca był umieszczany pierwszy na liście, od jego imienia otrzymywało nazwę czterolecie (olimpiada). Na ustronnej polanie, odgrodzonej od reszty boisk, spory oddział efebów kończy codzienne ćwiczenia, które mają ich zaprawiać do służby na granicy. Opodal grupa chłopców pod nadzorem gimnazjarchy urządza dziwny wyścig z pochodniami w ręku. Prawda! Właśnie nadchodzi wiosenne święto Dionizosa i Ateny, zwanej Skiras. Jednym z punktów programu będzie wspólny bieg z pochodniami między świątyniami Ateny i Dionizosa. Kto pierwszy z zapaloną pochodnią dobiegnie do ołtarza i zapali złożone na nim drwa, ten otrzyma w nagrodę naczynie, napełnione dziwną mieszaniną wina, miodu, oliwy, sera i mąki. Smacznego apetytu! Zmęczyliśmy się wędrówką po rozległych zakładach gimnazjonu. Czas by odpocząć i w spokoju uporządkować wrażenia. A otóż i ława, opasująca półkolem posąg jakiegoś boga, zapewne Hermesa. Rozkoszny by był chłodny kamień po upalnym dniu, chroniony od słońca dobroczynnie rozpostartą koroną wspaniałego platanu. Tylko — myśmy tu nie sami. Przeciwną stronę ławy zasiedli jacyś dwaj mężowie. Jeden widocznie człowiek obcy: przy boku ma krótki, zakrzywiony mieczyk, taki, jaki noszą Scytowie. Drugi na pewno Ateńczyk: prawą rękę ułożył nieruchomo w fałdach himationu, lewą od czasu do czasu czyni gest powściągliwy. Muszą to być pobratymi. Może ów Scyta umyślnie przybył do Aten, aby przyjrzeć się dziwnemu narodowi, który, siedząc na małym skrawku ziemi, tyle hałasu narobił w świecie. Mąż ateński zapewne gorliwie opiekuje się przybyszem w obcym dla niego mieście. Gościnność wobec pobratyma jest obowiązkiem. Gdyby go zaniedbał, obraziłby najwyższego boga, który sam ustanowił prawo pobratymstwa i srodze czuwa nad jego wykonaniem. Ateńczyk spoziera od czasu do czasu z uśmiechem z lekka szyderskim na towarzysza, który raz wraz ociera obfity pot z czoła i z karku. Jak ten barbarzyniec brzydko męczy się na słońcu i On — Ateńczyk — kocha słońce, ów cudu pełen dar Heliosowy. Ono wyprażyło mu ciało od dziecka, ono uskrzydla mu duszę, otwiera ją na ścieżaj na rozkosz i upojność życia: przyjaciel serdeczny i niezawodny. Obaj rozmawiają żywo. Podsłuchajmy ich — z daleka i nieznacznie, aby nie zauważyli naszej ciekawości. — Zamyśliłeś się, widzę. O czym? — pyta Ateńczyk. — O tym, co właśnie widziałem. — Tu, w gimnazjonie? — Tak. — Więc? — Boję się wyznać. Mógłbym cię obrazić. — Mów śmiało. My, Ateńczycy, uczymy się chętnie od obcych, jeżeli coś mądrego od nich możemy skorzystać. — Tedy powiem. Miejsce wydaje mi się piękne, ale ludzie głupi. Ateńczyk podniósł brwi, zdziwiony. — Jak to? — Te zakłady wasze, które, jak to nazwałeś? Aha... gimnazjony... są naprawdę ładne, choć nasz step cudniejszy, bez tych waszych wymysłów, bez portyków, sztucznych ścieżek, zarosłych drzewami, bez tych ludzi, rzezanych w kamieniu. Od kilku godzin przyglądam się rojowisku, które tu się kłębi, i doprawdy pusty śmiech mnie zbiera. Chyba tu wszyscy mężczyźni Aten na ten czas się zbiegli, młodzi i starzy? Czy tak co dzień bywa? — O tej porze co dzień, chyba, że święto jakie ludzi zgromadzi w mieście w teatrze, w procesjach, dokoła świątyń i ofiar. — Tedy powiedz mi, po co wy tyle czasu tracicie na zajęcia, doprawdy niegodne ludzi rozumnych? Ot np. i te zapasy, którymi i ty, i inni, jak widzę, ludzie starsi i poważni, tak się 56 zachwycacie, że w uniesieniu bijecie oklaski, krzyczycie i nie posiadacie się z radości? I czego wy się tak cieszycie? Że tłum młodych narwańców zabawia się ordynarną bójką? Nadzy (pfe!), wysmarowani oliwą, że wyślizgują się sobie nawzajem z rąk, jak węgorze, ciskają się do siebie, jak koguty, chwytają się za ramiona i za bary, okładają się pięściami po głowie, obalają się na ziemię, potem tarzają się w piasku, dysząc i zawracając wściekle oczyma. Ładnie muszą wyglądać po takiej igraszce! Niejeden pewnie zęby wypluje lub pożegna się z okiem, albo przynajmniej liże się potem w domu przez tydzień lub dłużej. A ci starsi przy nich, nauczyciele, czy urzędnicy, bo ze stroju wnoszę, że to muszą być urzędnicy państwowi. Nie jestże ich obowiązkiem rozdzielić młodych zagorzalców i nie pozwolić im na tę brutalną masakrę? Nie! Oni jeszcze zachęcają i chwalą tego, który przeciwnika pokonał i tak go dokładnie opatrzył, że już ani nogą, ani ręką ruszyć nie może, a bywa, że i głowa mu leci to na jedno ramię, to na drugie, jakby miała zaraz spaść z karku. Gdzież tu rozum i jaki cel tej roboty? A co warta praca i wysiłek bez celu? Ateńczyk pochylił głowę i milczał przez chwilę. Potem jął tak mówić: — Pytasz o cel, cudzoziemcze? Tedy posłuchaj, co ci powiem. Czy ty rozumiesz, czym jest dla człowieka wolnego szlachetne współzawodnictwo? Żądza, tak, żądza zwyciężania w walce? Gdy młodzież naszą od dziecka zniewalamy do ćwiczenia ciał i najlepszych im do tego celu nauczycieli szukamy, czy ty myślisz, że nam tylko o siłę mięśni i brutalną ich przewagę chodzi? Spójrz na nich, kiedy stąd wychodzą, kiedy są na agorze, gdy w uroczystej procesji zdążają do świątyń bogów! Jak stąpają mocno i twardo po ziemi, jak poruszają się z wdziękiem! Ciało ich jest, jak melodia, w której nie ma fałszywego tonu. I nie tylko ciało! W tych codziennych zapasach, które tobie wydają się nierozumną bójką, oni zdobywają duszę: wytrwałość, hart, radosną chęć walki z każdym sprzeciwem życia. Pozostań tu z nami dłużej! Zaprowadzę cię na pole maratońskie, pod Plateje i do Termopil, tam, gdzie o piersi helleńskie rozbiła się i sczezła nawała wrogów, taka nawała, iż zdawało się, potopem zaleje spłacheć ziemi, który z woli bogów jest naszą ojczyzną. Tego dokonali nasi przodkowie, chowani w palestrach i gimnazjonach, jak ta młodzież, którą ty wyszydzasz i o marnowanie czasu posądzasz. Oto dlaczego nasze cudne święta narodowe w Olimpii, w Delfach, na Istmie, w Nemei i tu w Atenach łączymy zawsze, ku radości i dumie bogów i ludzi z zawodami cielesnymi, dlaczego zwycięzców, wracających do rodzinnych miast, witamy z uniesieniem i z czcią, jak bogów, stawiamy im posągi, śpiewamy pieśni, w których ich ród i sławę wielbią natchnieni poeci. Myślisz może, że ten kult ciała zabija w nas ducha? Zostań z nami dłużej, pobratymie scytyjski! Pójdziesz ze mną do teatru boga Dionizosa, gdzie nasi sławni poeci współzawodniczą ze sobą o poklask zgromadzonego ludu i chwałę zwycięstwa. Posłuchasz zawodów naszych lutnistów i auletów, walczących pieśnią o pierwszeństwo. Bo i muzyka jest darem nad dary. Ona jest radością niebian, ona w boski umiar układa uczucia, myśli i czyny ludzi. Spójrz na nasze świątynie, cud harmonii, zaklęty w kamień i barwę, na posągi i malowidła, rozsypane z rozrzutną hojnością przez naszych mistrzów po świątyniach, gmachach publicznych, po placach i ulicach miast, po świętych obszarach bożych! Oto, czym nasiąka, czym kształci się młodzież nasza od dziecka! Bo człowiek ma być jak pieśń, w której i słowa mają treść mądrą a dobrą, i melodia jest słowom równa, mocna wyrazem i wdziękiem. Wolny człowiek! Kalós kagatós (piękny i dobry). Zamilkł na chwilę, sam przejęty tym, co powiedział. Potem rzekł: — Wieczór zapada. Czas nam do domu. Na ucztę proszę. Opuszczamy i my pustoszejące gimnazjon. Złoty wóz Heliosa przetoczył się już ku morzu. Wzgórza i budynki kładą długie cienie. Tylko jeszcze włócznia Dziewiczej Ateny, królującej na Akropoli, odelśniewa się zachodzącemu słońcu złotem i skrami. Powietrze nasiąkło różową mgłą, jakby bogowie miliardy kropel ambrozji rozsypali nad światem. Od morza przyszedł wiatr, nagrzany parą i wpadł między ogrody i krzewy nad Ilissem. Odezwały się w przyrzecznych zagajach szmery jakieś, ni to szepty, tłumione chichoty, powiewnych nóg leciuchne stąpania. Czy to nimfy zawiodły przedwieczorny korowód? Gdzieś zerwała się pieśń i rozpłynęła się w przestrzeni, słodka, upojnie kołysząca. Może Apollon stanął na szczycie Likabetu i żegna miasto boską melodią na rozkosz odpoczynku po znoju dnia? 57 „Mówią wieki”, część I, z działu: „Po wawrzyn” Plutarch z Cheronei [ok. 50 r. n.e. - 125 r. n.e., jeden z największych pisarzy starożytnej Grecji, historyk, filozof-moralista oraz orator, autor dzieł Żywoty sławnych mężów, Żywoty równoległe, Moralia] Z ŻYWOTA ALEKSANDRA WIELKIEGO Niedaleko Koryntu zgromadziły się wszystkie Greków narody i tam wojnę przeciw Persom ogłoszono, mianując Aleksandra wodzem wyprawy. Przyjął żądany tytuł mile. A że zewsząd zbiegali się do niego najznamienitsi z Greków, między którymi wielu było filozofów, obcował z nimi poufale i był dla wszystkich przystępny. Otoczony tłumem, przechadzając się w mieście, postrzegł w beczce leżącego Diogenesa, zbliżył się więc ku niemu i pytał, czego by pragnął? „Tego” — rzekł Diogenes — „żebyś mi nie zasłaniał słońca”. * Idąc za powszechnym zwyczajem, szedł do Delf wysłuchać wieszczb Apollina o przyszłej wyprawie. Właśnie trafił na dzień, w którym nie godziło się pytać, w którym nie godziło się badać. Gdy zniecierpliwiony zwłoką, opierającą się wieszczkę gwałtem ciągnął do świątyni, zawołała: „Ach! synu, któż ci się oprze?”. „Nie trzeba więcej!” — rzekł Aleksander i, rad z takiego wyroku, zaczął przygotowania. * Gdy wszystko było gotowe, nie miał więcej wojska nad trzydzieści tysięcy piechoty i pięć tysięcy konnych. Cały skarb składał się z siedemdziesięciu talentów, żywności było ledwie na miesiąc. Względny dla swoich namiestników, wszystko, co miał, między nich rozdał. A gdy kolej przyszła na jednego z nich, a ten go pytał: „Panie, cóż sobie zostawisz?”. „Nadzieję” — rzekł Aleksander. „I ja tę część biorę dla siebie” — odpowiedział ów namiestnik i darów przyjąć nie chciał. * U przeprawy przez rzekę Granik czekali na Aleksandra namiestnicy perscy. Nie inaczej ją więc mógł przebyć, jak walcząc z nierównie mocniejszym nieprzyjacielem. Ta rzeka była głęboka, a brzegi miała wysokie, wiele też trzeba było pokonać trudów, iżby ją przebyć, zwłaszcza gdy z drugiej strony wszystkie jej brzegi zajęli Persowie. Gdy więc Parmenion nie radził śpieszyć się z przeprawą, ile że już zmierzchać poczynało, i raczej przeprawić się nazajutrz, rzekł na to z uśmiechem Aleksander: „A cóżby na to powiedział Hellespont, któryśmy przebyli, gdyby się dowiedział, żeśmy się Graniku zlękli?”. Skoczył więc pierwszy w rzekę, a za nim jezdni, mając każdy za sobą na koniu jednego z pieszych. * A gdy się znajdował w stolicy Frygii w Gordium, pokazano mu ów sławny węzeł, którego dotąd nikt rozpleść nie mógł i temu to się tylko miało udać, któryby świat posiadł. Gdy Aleksander też tego dokazać nie mógł, dobywszy miecza, rozciął ów węzeł i, jak gwałtem chciał to, co nie jego było, posiadać, tak podobnież powieść ową bajeczną przystosował do siebie. * Gdy się kąpał w rzece Cydnie, z przeziębienia wpadł w ciężką niemoc. Już powątpiewali o życiu jego lekarze. Filip, pierwszy z nich, widząc, iż wszystkie dotąd użyte sposoby ku ratowaniu były nieskuteczne, jął się tak gwałtownego, iż słusznie się obawiać można było, iżby mocy jego zbyt 58 osłabiony Aleksander znieść nie mógł; ale iż inaczej go ratować nie można było, przedsięwziął ten ostateczny. Już niósł zgotowane lekarstwo choremu, gdy ten w tymże czasie odebrał list od Parmeniona, iż go otruć zamyślił Filip. Wziął więc w jedną rękę naczynie z trunkiem, a drugą podał ów list lekarzowi. Gdy Filip czytał, on wypił przyniesione lekarstwo. * Nadarzył los szczęsny, a bardziej przemysł i odwaga, powtórnie Aleksandrowi pod Issem zwycięstwo. W pierwszym uderzeniu rozpędził przednie straże, ale w zapale bitwy ranny w nogę został, jak twierdzą niektórzy, przez samego Dariusza. Ten jednak, skoro spostrzegł zmieszane hufce swoje, porzucił wóz, złotem i kamieniami drogimi lśniący, na którym się na wzór bożyszcza unosił, i, dopadłszy rześkiego konia, ucieczką ocalił życie. Został zdobyty obóz perski z niezliczonymi bogactwy, sam Aleksander zaś, gdy wszedł do namiotów Dariusza, a w nim znalazł zbiór wszystkich wspaniałości, nie mógł się wstrzymać od powiedzenia, iż dopiero poznał, co to jest być królem. * Matka i żona Dariusza, w obozie ujęte, w wielkiej zostawały rozpaczy, mniemając, iż zginął. Słał zatem do nich Aleksander, upewniając, że żyje, obawiać się zaś w niczym nie powinny, gdyż tak, jak stanowi ich przystoi, podejmowane będą, i tymże sposobem, jak za czasów Dariusza. Jakoż z taką czcią, jakiej nigdy nie doznawały, usłużone były, a co je najbardziej dziwiło, rząd obozowy w tak ścisłej był karności i wstrzemięźliwym utrzymaniu, iż niczego nie doznały, ani zasłyszeć nawet mogły, co by w najmniejszych okolicznościach wykraczało z ścisłych granic przyzwoitości. * Gdy Ada, królowa Karii, przysłała mu wybornych kucharzy i piekarzów, podziękowawszy za uczynność, rzekł: „Mam ja lepszych u siebie, których mi dał nauczyciel mój Leonidas: praca ranna gotuje mi smaczny obiad, a ten mierny smaczniejszą jeszcze wieczerzę”. * Zwycięstwo pod Issem poddało mu Damaszek, gdzie wielką zastał zdobycz, ale tę wojsku oddał. Chcąc potem odzierżyć nadmorskie Persów krainy, gdy się ku tamtym stronom udał, w samym tylko Tyrze znalazł odpór. Siedm miesięcy pod nimi leżał obozem. W trzecim miesiącu oblężenia znudzony nieczynnością, poruczył dzieło namiestnikom, sam zaś z częścią wojska udał się w góry. Tam w wielkim jednego razu był niebezpieczeństwie. Nie chcąc bowiem odstąpić nauczyciela niegdyś swojego, Lizymacha, który w chodzie był ustał, pozostał za wojskiem, a gdy już noc była zaszła, wpadł na barbarzyńców, siedzących przy ogniu, natarł zaraz na nich i gdy dwóch położył trupem, reszta, mniemając, iż w licznym był towarzystwie, uciekła. Szczęściem spostrzegli Macedończycy, iż go nie było i przybiegli mu na pomoc. * Po wzięciu Tyru udał się do Syrii, gdzie niezmierną moc zdobyczy znalazł; obesłał nią obficie matkę i domowych. Między innymi darami było dla Leonidasa, niegdyś nauczyciela, pięćset talentów najwyborniejszego kadzidła z takowym pismem: „Posyłam ci ten zbiór mirry i kadzidła, abyś przestał być względem bogów oszczędnym”. Kiedy bowiem był jeszcze chłopcem, a w ofierze rzucał garściami kadzidło, rzekł mu wówczas Leonidas: „Gdy zdobędziesz kraj, gdzie się rodzi kadzidło, rzucaj je obficie, ale teraz tego, które masz, oszczędzaj!” * Jak szacował uczone dzieła, stąd znać, iż gdy mu przyniesiono ogromnej wartości skrzynkę, która się znalazła w skarbach Dariusza, pytał obecnych, co by sądzili godnym, aby w nią włożyć? Różne różnych były zdania, on rzekł: „Włożę w nią Iliadę Homera”. Jakoż tak uczynił i w tym ją zamknięciu miał zawsze przy sobie. * Pielgrzymowanie Aleksandra do wieszczbiarni Jowisza Ammona w Libii przyniosło mu dotąd nieznane dostojeństwo syna Jowiszowego. Gdy bowiem pytał o zabójców ojca swego, taką uczynny 59 bożek dał odpowiedź: „Nie bluźnij, Aleksandrze; synem człowieka nie jesteś”. Jak się więc domyślić można, hojnie i wieszczbiarnię i wieszczbiarzy udarowawszy, wrócił bożkiem do domu. Gdy, z Egiptu i Libii powróciwszy, bawił w Fenicji, odebrał list Dariusza, w którym mu ofiarował na okup niewolników dziesięć tysięcy talentów i córkę w małżeństwo z dzierżeniem wszystkich krain, które są między Hellespontem i Eufratem. Gdy rzecz w radzie roztrząsano, rzekł Parmenion: „Gdybym ja był Aleksandrem, przestałbym na tym”. „I ja” — odpowiedział Aleksander — „gdybym był Parmenionem”. * Zeszły się na koniec wojska między Gaugamelami i Arbelą i gdy przy nocnej porze niezmierzone okiem ogniska obozu Dariuszowego ukazały się po nizinach i wzgórzach przyległych, a wrzask i szelest nieprzeliczonej zgrai ogromnymi rozlegały się i powtarzały odgłosy, okropność widoku tak przeraziła pierwszych Aleksandrowych wodzów, iż, wszedłszy w radę, osądzili nocą raczej napaść na obóz nieprzyjacielski, niż pośród dnia wstępnym bojem walczyć z przemagającą potęgą. Szli więc z takową radą do Aleksandra. Gdy ich wysłuchał, rzekł: „Ja zwycięstwa kraść nie chcę”. I choć taką odpowiedź za zbyt zuchwałą poczytywano, skutek pokazał, iż była rozsądna. * Wszczęła się pamiętna bitwa równo z dniem, a ta część wojska, którą dowodził Parmenion, niespodziewanym następem dzikiego ludu tak była zmieszana, iż cofać się musiał, a tymczasem Mazeusz na czele Baktrianów wziął tył Macedończykom i zmierzał prosto ku obozowi. Dał natychmiast o tym znać Aleksandrowi Parmenion, dodając, iż obóz mogą zdobyć nieprzyjaciele. Ale posłaniec taką odebrał odpowiedź: „Powiedz temu, co cię przysłał, iż, jeżeli zwyciężymy, to i to, co ma nieprzyjaciel, weźmiem, a jeśli oni nas zwyciężą, nie czas będzie wtenczas myśleć o obozie”. * Rozrządziwszy podbitymi krajami, szedł dalej za Dariuszem. Ale gdy był w drodze, dowiedział się, iż ten przez jednego z satrapów zbuntowanych, Bessa, pojmany został. Nie przestał jednak pogoni, ścigając Bessa. Niezmierne, ile przy wielkich upałach, ponosił trudy w tej podróży. Razu pewnego, w czasie południowym, gdy przy niedostatku wody omdlewał prawie z pragnienia, spotkał Macedończyka jednego, w szyszaku niosącego uczerpaną wodę. Gdy go spytał, dla kogo ją niósł: „Dla dzieci moich” — odpowiedział żołnierz — „ale ci ją chętnie ofiaruję; mniejsza, iż one w pragnieniu umrą, byłeś ty żył”. Król wziął zatem w rękę ów szyszak z wodą, a poglądając na równie spragnionych towarzyszów, oddał go, mówiąc: „Nie ma jej dosyć dla nas wszystkich, a gdybym ja się 60 sam tylko ochłodził, inni by tym bardziej cierpieli”. Na takie słowa jednostajnym głosem krzyknęli wszyscy: „Wiedź nas, dokąd chcesz, już nam pragnienie nic nie dokucza”. * Po dojściu do obozu perskiego przednie straże na ustroniu między bujną gęstwiną znalazły wóz wspaniały i w nim ledwo już żywego od wielu ran zadanych Dariusza. Nim skonał, żądał wody. Gdy mu jej przyniósł Macedończyk jeden, nazwiskiem Polikrates, napiwszy się, orzeźwiony nieco, tak mówił do niego: „Ostatnie to już nieszczęście moje, że za tę przysługę odwdzięczyć ci się nie mogę. Ale Aleksander cię nagrodzi, a bogowie jego za dobroczynność, którą okazał matce mojej, żonie i dzieciom. Podaj mi rękę i weź moją, a powiedz, iż jemu ją podawam na znak wdzięczności”. I wtem życia dokonał. Przybiegł Aleksander, a, zastawszy już nieżywego, tkliwie żałował losu nieszczęśliwego monarchy, jakby nie był sam jego przyczyną. Dostał wkrótce Bessa zdrajcę i rozszarpać rozkazał żywego; ciało zaś Dariuszowe, zwyczajem Persów namaszczone, matce jego odesłał i z wielką wspaniałością kazał pochować. * Zamyśliwał coraz bardziej zapuścić się w Azję ze zwycięstwy swymi Aleksander. Obawiając się jednak, iżby się na koniec nie sprzykrzyła Macedończykom, choć sławna i okazała, zbyt jednak przedłużona włóczęga, taką miał do nich przemowę: „Dotąd okazując się tylko blaskiem zwycięstwa przerażonym barbarzyńcom, gdy ich siedliska raptownie przebiegamy, widzimy ich zmartwiałych w przestrachu i zadziwieniu. Jeżeli zabierać się będziemy do powrotu, otworzą się ich oczy i, jak ze snu obudzeni, wzmogą się, a widząc nas w postaci zbiegów, wszystką ogromnością sił swoich na nas uderzą. Niech więc odezwie się, kto wrócić pragnie; zatrzymany nie będzie. A gdy ja resztę ziemi pod moc Macedonów poddam, objawię wówczas, którzy z nich wśród dzieła takiego porzucili Aleksandra”. Skoro to wyrzekł, krzyknęli wszyscy: „Wiedź nas na koniec świata!” * Zostawały jeszcze Indie celem nienasyconej żądzy Aleksandra i przedsięwziął tam wieść wojsko swoje. Ale gdy przyszło do ruszenia się, a widział obóz, napełniony niezmierną mnogością bogatych sprzętów, a także i wielką liczbą ludzi, których potrzeba było ku dowozowi, poranku tego, którego miał ruszać, przyszedł najpierw do własnych swoich powozów i sam je zapalił. Widząc to inni, na własną stratę bynajmniej nieczuli, palili co żywo z radosnymi okrzykami powozy i jakby za powszechną zmową obóz cały z niezmiernej zawady uprzątniony został. * Gdy przyszedł do Nysy, miasta ludnego i obronnego, opasał je naokoło, czekając, iżby się poddali mieszkańcy dobrowolnie. Wysłali wkrótce posłów, domagając się zachowania swobód swoich. Miłe mu to było poselstwo, a, widząc na czele poważnego starca, który miał do niego mowę, wstał z krzesła i prosił, iżby on, strudzony drogą, na nim usiadł. Zdziwiła uprzejmość taka posła, nazywającego się Akufis. Zapytał Aleksandra, czego by od nich żądał. „Tego — rzekł — „iżby cię obrali panem i rządcą swoim i oddali mi w zakład wierności stu prawych mężów” Uśmiechając się na to, starzec rzekł: „Jeżeli chcesz, żebym rządy miasta objął, weź raczej stu łotrów, bo mi dobrych będzie potrzeba”. * Zbliżał się ku państwom Taksylesa, a ten monarcha, zaszedłszy drogę, tak mówił do niego: „Po co ty chcesz z nami walczyć, Aleksandrze? Chyba masz wolę odjąć nam wodę i pożywienie, o co każdy człowiek zastawiać się i brać do broni powinien, żądasz bogactw naszych? Jeżeli ich masz mniej, niż my, a przeto chcesz, iż byśmy ich tobie użyczyli, czynimy to z ochotą. Jeżeliś od nas bogatszy i chcesz co ze swego użyczyć, przyjmiemy z wdzięcznością dary twoje”." Podobała się wielce ta otwartość Aleksandrowi, uściskawszy więc wprzód Taksyla, następującą dał mu odpowiedź: „Jeżeli mniemasz, iż dla przyczyn, które podałeś, obejdziem się bez walczenia, mylisz się, Taksylu. Będę z tobą walczył i pokonam cię, ale dobrocią i szczodrotą”. Sowicie go więc udarował i, zaprosiwszy na biesiadę, kazał napełnić czaszę wielce kosztowną, a spełniwszy za zdrowie Taksyla, podał mu ją do spełnienia, mówiąc: „Weź ode mnie ten upominek i z nim tysiąc talentów”. 61 * W czasie bitwy z Porusem słoń, na którym ten król siedział, przyuczony do boju, pomagał panu, nogami tłocząc, gniotąc trąbą, rażąc kłami, a, spostrzegłszy w jeźdźcu rannym tkwiące pociski, i, bojąc się, aby nie spadł, kląkł dobrowolnie, aby zszedł z niego, na co patrzyli wszyscy ze zdumieniem i wówczas groty z ran jego wydobywał. W tym stanie na pół żywego dostali Macedończycy i gdy przywiedli do Aleksandra, on się pytał: „Jak chcesz, bym się z tobą obszedł?”. „Tak, jak z monarchą” — odpowiedział Porus. „I niczego więcej nie żądasz?” — mówił Aleksander. „Niczego” — odpowiedział Porus — „wszystko się w tym, com rzekł, zamyka”. Wspaniałością odpowiedzi wzruszony zwycięzca nie tylko zostawił zwyciężonemu życie, wolność i królestwo, ale pożądał jego przyjaźni i jako rękojmię nadał mu tyle państw nowych, ile dawniej własnych posiadał. * Potem na żądanie wojska, nie przebywając Gangesu, udał się ku morzu, ale i w tej podróży wiele miast i krain zdobył. Gdy szturm do jednego z nich przypuścił i pierwszy po drabinie wszedł na mury, a nieprzyjaciele, zebrawszy się z drugiej strony, ze wszech stron puszczali na niego strzały, niepomiarkowanym uwiedziony zapałem, skoczył z muru i wpadł między broniących. Chrzęst błyszczącej jego zbroi, widok śmiałości nadludzkiej przestraszył owe rzesze i odskoczyli zrazu; ale widząc, iż trzech tylko miał z sobą towarzyszów, natarli na niego i kilkakrotnie w mężnym oporze raniony został. Ostatni pocisk przeszył puklerz i zbroję; gdy w piersiach utkwił, Aleksander padł na ziemię. Zasłonili go w tym razie Limneus, który na placu poległ, i Peucestas. Ten, lubo ranny, bronił go jeszcze, a naówczas przyszedł do siebie Aleksander i, podniósłszy się z ziemi, zabił tego, który mu był ranę zadał. * Wezwany przed Aleksandra, gimnosofista Kalanus zeschłą skórę wołową rzucił na ziemię. Potem stanął na jednym jej końcu, a drugie się wzniosły, co gdy ze wszech stron uczynił, wstąpił na środek i pokazał na równo leżącą skórę. Tak dał poznać władcy zbyt obszernego państwa, iż porzuciwszy te, w które się zapuścił, dalekie podróże, w środku państwa zdobytego osiąść mu należało, a stąd opatrywać powszechną całość. * Siedm miesięcy strawił Aleksander, zmierzając ku morzu. Gdy stanął na brzegach, wsiadł na okręty i płynął do wyspy pobliskiej, którą zwano Psyltucis. Tam, oddawszy bogom ofiary, mówią, iż o to ich prosił, by nikt dalej po nim w tamte strony nie zaszedł. * Przybywszy do miasta Suzy, gdzie królowie perscy pospolicie przemieszkiwali, pojął Satyrę, córkę Dariusza. Inne zacniejsze panny dał w małżeństwo najpierwszym z domowników i obchód weselny odprawił z wielką wspaniałością. Wieść niesie, iż na tych godach liczono do dziesięciu tysięcy stołowników, a każdy z nich złotą czaszą — zwykłą przy ucztach bogom ofiarę laniem wina uczynił, żeby zaś godną siebie wspaniałością zakończyć biesiady owe, wszystkie długi Macedonów zapłacił, co, jak mówią, wynosiło dziesięć tysięcy talentów. * Zbliżał się coraz ku Babilonowi, a że wieszczbiarze grozili mu w tym miejscu śmiercią, przez długi czas przemieszkiwał w okolicach miasta. Ośmielił się na koniec wnijść i tam, chcąc sobie wybić z myśli fatalną wieszczbę, jął się ustawicznych biesiad, z których zbytku wpadł w śmiertelną niemoc. Gdy pytano go, kogo by chciał mieć następcą, rzekł: „Najgodniejszego”. Na drugie pytanie, kiedy sobie boską cześć oddawać każe, odpowiedział: „Wtenczas, gdy będziecie szczęśliwi”. Żył lat trzydzieści dwa, miesięcy ośm. Panował lat dwanaście. Przełożył Filip Nereusz Golański 62 63 64