wydanie nadzwyczajne
Transkrypt
wydanie nadzwyczajne
WYDANIE NADZWYCZAJNE SOBOTA, 10 MAJA 2014 R. NIEMCY skapitulowały! Po 2077 dniach najkrwawszej w dziejach świata wojny. We wtorek o godzinie 23.01 padł rozkaz przerwania działań wojennych w Europie na morzu, lądzie i w powietrzu. Śmierć Adolfa Hitlera w bunkrze pod Kancelarią Rzeszy w dogorywającym Berlinie oznaczała porzucenie jakichkolwiek nadziei na zwycięstwo. Niemniej jednak wciąż setki tysięcy niemieckich żołnierzy toczyły pozbawioną jakiegokolwiek sensu walkę. Ich przełożeni musieli zakończyć to szaleństwo. Wstępny protokół kapitulacji 6 maja 1945 roku o godzinie 18.30 z kwatery nowego prezydenta Rzeszy we Flensburgu wyleciała delegacja niemiecka pod przewodnictwem generała Alfreda Jodla. Samolot zmierzał do Reims, gdzie znajdowała się kwatera główna Alianckich Sił Ekspedycyjnych (SHAEF). Niemieccy wojskowi wciąż łudzili się, że nieuchronna kapitulacja przed aliantami będzie dotyczyć jedynie wojsk zachodniego frontu. Już wcześniej, bo 4 maja, zgodzili się na kapitulację wojsk niemieckich w północno-zachodniej części kraju. Na te dyplomatyczne wybiegi ostro zareagował naczelny dowódca generał Eisenhower, który przestrzegł Jodla, że w razie odmowy całkowitej kapitulacji zerwie rozmowy i zablokuje podległy mu front, uniemożliwiając masową ucieczkę niemieckich oddziałów ze wschodu na zachód, gdzie składały broń. Niemiecka delegacja musiała uzyskać zgodę nowej głowy państwa – wielkiego admirała Karla Doenitza rezydującego we Flensburgu. Zgoda na alianckie ultimatum przybyła drogą radiową tuż po północy. Unikając zbędnej zwłoki, uroczystość odbyła się o 1:41 w nocy 7 maja. Stronę kapitulującą reprezentowali przedstawiciele trzech rodzajów sił zbrojnych III Rzeszy: generał Albert Jodl (siły lądowe), generał Wilhelm Oxenius (lotnictwo) i admirał Hans Georg von Friedenburg (marynarka). Z kolei z ramienia sprzymierzonych akt podpisali generałowie Walter Bedell Smith i Iwan Susłoparow. Przedstawiciel Francji – generał FranSevez – otrzymał podczas ceremonii jedynie status świadka, a nie strony porozumienia. Zawarta umowa oznaczała pełną i ostateczną kapitulację III Rzeszy. Oficjalnie akt wchodził w życie 8 maja o godzinie 23:01. W chwili zawarcia porozumienia mogło się wydawać, że do końca II wojny światowej w Europie pozostało zaledwie dwadzieścia jeden godzin i osiemnaście minut... Bezwarunkowa kapitulacja Miejsce, czas, jak i oprawa ceremonii kapitulacji – nie mogły spełnić oczekiwań Józefa Stalina. Na jego osobiste żądanie ceremonia podpisania oficjalnej kapitulacji III Rzeszy miała zostać przeprowadzona w zdobytym przez Armię Czerwoną i Wojsko Polskie Berlinie. Uroczystość miała miejsce 8 maja o godzinie 23:30 w gmachu szkoły saperów w berlińskiej dzielnicy Karlshorst, zaimprowizowanej na kwaterę główną „zdobywcy Berlina” – marszałka Gieorgija Żukowa. Tego dnia, mimo późnej pory, budynek otoczyły tłumy sowieckich oficerów i żołnierzy oraz licznie przybyli korespondencji prasowi z całego świata, oczekujący jakże upragnionej przez sześć długich wojennych lat wiadomości. Tym razem koalicję antyhitlerowską reprezentowało czterech wysokich rangą oficerów: w imieniu Alianckiego Korpusu Ekspedycyjnego marszałek Arthur Tedder (Wielka Brytania), w imieniu naczelnego dowództwa Armii Czerwonej marszałek Gieorgij Żukow, w imieniu dowództwa amerykańskich sił powietrznych generał Carl Spaatz oraz w imieniu Francji dowódca 1. Armii generał Jean de Lattre de Tassigny. Stronę kapitulującą reprezentowali: feldmarszałek Wilhelm Keitel (Oberkommando der Wehrmacht), generał pułkownik Hans Jurgen Stumpff (Luftwaffe) oraz wielki admirał Hans Georg von Friedenburg (Kriegsmarine). Równo o godzinie 23.00 marszałek Żukow poprosił zgromadzonych gości do sąsiedniej sali kasyna, gdzie miało dojść do podpisania aktu kapitulacji. Dowódcy zwycięskiej koalicji zasiedli przy stole, za którym znajdowała się ściana udekorowana flagami państw koalicji. Pośrodku pomieszczenia, przy długich stołach przykrytych zielonym suknem, miejsca zajęli radzieccy generałowie i oficjalnie akredytowani przedstawiciele mediów. Fotoreporterzy z państw zachodnich niespodziewanie rzucili się do przodu, starając się dostać w pobliże stołu, gdzie zasiedli alianccy reprezentanci. Ich postawa wywołała wielkie zdziwienie Sowietów, którym jednak po chwili udało się przywrócić porządek uroczystości. Oficjalnym tonem marszałek Żukow otworzył uroczystość, po czym rozkazał wprowadzić przedstawicieli Naczelnego Dowództwa armii niemieckiej, którzy dotąd oczekiwali w sąsiednim budynku szkolnego kompleksu. Pierwszy na sali pojawił się w galowym mundurze feldmarszałek Wilhelm Keitel, który, dystyngowanie unosząc do góry swoją marszałkowską buławę, oddał pełne honory wojskowe przedstawicielom zwycięzców. Tuż za feldmarszałkiem weszli generał pułkownik Stumpff i admirał von Friedeburg. Każdemu przedstawicielowi poszczególnych sił zbrojnych towarzyszył adiutant. Radzieccy oficerowie zaprowadzili niemiecką delegację do specjalnie przygotowanego dla nich stołu, tuż przy drzwiach wejściowych. Feldmarszałek Keitel zasiadł w środku. Towarzyszący adiutanci stanęli w postawie zasadniczej, tuż na swoimi przełożonymi. Po chwili marszałek Żukow zapytał zza stołu: – Czy jesteście w posiadaniu aktu bezwarunkowej kapitulacji, czy zapoznaliście się z jego treścią i czy macie upoważnienie do jego podpisania? Pytanie Żukowa, jeszcze raz zadał, tym razem po angielsku marszałek, Tedder. Po wysłuchaniu tłumacza, feldmarszałek Keitel odrzekł, że niemiecka delegacja zaznajomiła się z treścią aktu kapitulacji AKT KAPITULACJI 1. My, niżej podpisani, posiadając pełnomocnictwa Naczelnego Dowództwa Sił III Rzeszy, stwierdzamy bezwarunkową kapitulację przed Najwyższym Dowództwem, Sprzymierzonymi Siłami Ekspedycyjnymi i oddzielnie Najwyższym Dowództwem Armii Czerwonej wszystkich naszych sił na lądzie, morzu i powietrzu, które w tej chwili znajdywały się pod kontrolą III Rzeszy. 2. Niemieckie Naczelne Dowództwo zobowiązuje się do wydania rozkazów dla dowódców wszystkich sił lądowych, morskich i powietrznych znajdujących się pod kontrolą III Rzeszy Niemieckiej, aby przerwali akcje zbrojne do godziny 23:01 czasu środkowo-europejskiego dnia 8 maja 1945 roku, aby pozostali na swoich pozycjach i rozbroili się, składając broń do najbliższego Dowództwa Armii sprzymierzonych albo oficerów wyznaczonych na Reprezentantów Dowództwa Armii Sprzymierzonych. Żaden okręt, czołg, samolot i inne uzbrojenie nie może być zniszczone ani uszkodzone. Dotyczy to również aparatury radiowej, narzędzi, amunicji i każdej innej maszyny służącej armiom III Rzeszy Niemieckiej. 3. Niemieckie Naczelne Dowództwo wyznaczy odpowiednich dowódców i przez nich zapewni ciągłość wykonywania rozkazów wydanych przez Najwyższe Dowództwo, Sprzymierzone Siły Ekspedycyjne i Najwyższe Dowództwo Armii Czerwonej. 4. Ten akt kapitulacji wydany został bez uprzedzenia, będzie przestrzegany jako główny dokument o kapitulacji III Rzeszy, zarówno przez Narody Zjednoczone, jak i państwo Niemieckie i Niemców. 5. W przypadku, kiedy Niemieckie Naczelne Dowództwo lub któraś z jednostek armii niemieckiej nie zastosowałaby się do poleceń i ustaleń tego Aktu kapitulacji , Najwyższe Dowództwo, Sprzymierzone Siły Ekspedycyjne i Najwyższe Dowództwo Armii Czerwonej zmusi te siły do ustąpienia i złożenia broni. 6. Ten akt spisany został w językach angielskim, rosyjskim i niemieckim. Tylko wersje angielska i rosyjska są prawnie autentyczne. PODPISANO W BERLINIE 8 MAJA 1945 VON FRIEDEBURG, KEITEL, STUMPFF z ramienia Niemieckiego Naczelnego Dowództwa W OBECNOŚCI: A.W. TEDDE z ramienia Najwyższego Dowództwa Sprzymierzonych Sił Ekspedycyjnych GEORGIJ ŻUKOW z ramienia Najwyższego Dowództwa Armii Czerwonej JAKO ŚWIADKOWIE: J. DE LATTRE-TASSIGNY – dowódca Pierwszej Armii Francuskiej CARL SPAATZ – z ramienia Naczelnego Dowództwa Sił Powietrznych Armii Stanów Zjednoczonych i że gotowa jest go podpisać. Po tych słowach adiutant złożył na stół upoważnienie wystawione przez wielkiego admirała Karla Doenitza. Keitel oczekiwał, że dokument kapitulacji zostanie przyniesiony do stołu delegacji niemieckiej. Żukow szybko zorientował się w zamysłach Niemca, dlatego zwrócił się do tłumacza słowami: – Powiedz im, żeby podeszli tutaj podpisać. Reprezentanci zwyciężonych traktują przemarsz do stołu zwycięzców jako wielkie upokorzenie. Wściekłość malowała się zwłaszcza na twarzy Keitela, który starał się ukryć wewnętrzne wzburzenie. Powoli wstał od stołu, zabrał buławę, jednakże z powodu zdenerwowania z oka wypadł mu monokl. W nerwowy i chaotyczny sposób założył go z powrotem, tym niemniej nie był w stanie ukryć przed zgromadzonymi czerwonych plam na twarzy. W końcu usiadł przy głównym stole, ściągnął skórzaną rękawiczkę z prawej dłoni i powolnym ruchem podpisał pięć egzemplarzy aktu kapitulacji. Gdy niechętnie zabierał się do podpisania dokumentów, do stołu podszedł generał NKWD Iwan Sierow, który ukradkiem, przez ramię obserwował złożenie podpisów. Po feldmarszałku kolejno podpisali się generał Stumpff i admirał von Friedeburg. Jeden z adiutantów nie mógł powstrzymać napływających do oczu łez – zaczął cicho płakać w postawie na baczność. Ceremonia podpisania aktu skończyła się o 23:43. Sam Keitel podniósł się zza stołu, starannie założył rękawiczkę i wrócił po poprzedniego miejsca. Po krótkiej chwili marszałek Żukow polecił wyprowadzić niemiecką delegację. Pozwolono im się udać do kwatery nowej głowy państwa i rządu we Flensburgu. Po wyjściu Niemców wielka radość ogarnęła wszystkich zebranych. Zgromadzeni zaczęli się ściskać, wzajemnie gratulować i wznosić triumfalne okrzyki. Gospodarz uroczystości – Żukow – zdążył wygłosić jeszcze krótkie przemówienie kończące uroczystość. Pięćdziesiąt minut po północy nadano oficjalną depeszę do Moskwy. O pierwszej w nocy 9 maja rozpoczęła się nieoficjalna, choć zaplanowana część uroczystości – bankiet. Zabawa, mimo znikomej liczby kobiet, trwała w najlepsze do godzin rannych. Francuski problem Najwięcej kontrowersji wokół powtórnej kapitulacji wywołał udział przedstawiciela Francji jako strony układającej się. Nieporozumienia wynikające z obecności wysłannika generała de Gaulle’ a spowodowały, że ceremonia znacznie się opóźniła w stosunku do planowanej godziny zawarcia aktu kapitulacji. Dyplomatyczne wybiegi i zaistniałe problemy natury technicznej sprawiły, że generał de Lattre de Tassigny zagroził samobójstwem w przypadku odmówienia mu prawa podpisania kapitulacji i wywieszenia flagi francuskiej. Przy niechętnej postawie dwóch wielkich – USA i ZSRR – lecz aprobacie Wielkiej Brytanii, udało się w końcu przystać na pełnoprawną obecność wśród mocarstw zwycięskich reprezentanta Republiki Francuskiej. Znaleziono odpowiednią flagę i delikatnie przetworzono dokument. Udział francuskiego generała wywołał jednak protest delegacji niemieckiej. Feldmarszałek Keitel nie omieszkał kąśliwie dodać, iż generał de Lattre de Tassigny powinien składać swój podpis po obydwu stronach. (konflikty.pl) 2 TERAZ KOSZALIN - wydanie nadzwyczajne SOBOTA, 10 MAJA 2014 R. Szli na zachód osadnicy... Późną wiosną i latem 1945 roku na terenach Pomorza, Śląska i Prus Wschodnich panowała wszechobecna cisza. Po masowej ucieczce ludności niemieckiej przed Armią Czerwoną, miasta, miasteczka i wsie były w większości opustoszałe. Nie na długo jednak: rozpoczynała się akcja zasiedlania Ziem Odzyskanych. Z dalekich ziem, z dalekich stron... Wsiąść do pociągu byle jakiego Od wybuchu II wojny światowej nastąpiły w Europie niespotykane dotąd ruchy ludności. Już w roku 1939 hitlerowcy rozpoczęli akcję etnicznego „czyszczenia” zajętych przez siebie terenów: wyrzucając Polaków z ich domów, by na ich miejsce wprowadzić Niemców. Tak było np. w Gdyni czy Poznaniu, które zostały wcielone do Rzeszy, a mieszkających tam Polaków deportowano do Generalnej Guberni. W ich domach osiedlono ponad 680 tysięcy Niemców, częściowo ewakuowanych z krajów nadbałtyckich zajętych przez ZSRR. W ciągu całej II wojny Niemcy wywieźli również miliony osób do pracy przymusowej w głębi Rzeszy. Wywózki objęły również Polaków na terenach zajętych przez Związek Radziecki – setki tysięcy osób wywieziono na wschód Rosji i do Kazachstanu. Koniec wojny oznaczał dla większości tych ludzi powrót. Nie było to jednak proste z wielu powodów. Po pierwsze, miliony ludzi nie miały dokąd wracać: ich domy zostały zburzone lub co gorsza znalazły się poza granicami nowej Polski. Dodatkowo ogromne masy Polaków zdecydowały się opuścić swoje domy na terenach przyłączonych do Związku Radzieckiego i ruszyły do Polski w jej nowych granicach – tylko w ciągu trzech pierwszych miesięcy 1945 roku przybyło ich ponad 100 tysięcy. Trudności potęgował fatalny stan linii kolejowych, ubogi tabor i zburzone mosty. Najważniejszym urzędem zajmującym się przesiedleńcami był PUR – Państwowy Urząd Repatriacyjny. Do jego zadań należało uregulowanie przesiedleń, planowe rozmieszczanie repatriantów i pomoc w osadnictwie, poczynając od uroczystego witania transportów na granicy Polski, poprzez zapewnienie gorących posiłków na trasie przejazdu do miejsca osiedlenia, na zapewnieniu noclegów i opieki lekarskiej oraz kierowaniu do nowego miejsca zamieszkania skończywszy. Zadanie było szczególnie trudne w warunkach powojennego chaosu: trudności w zabezpieczeniu żywności, lekarstw i lekarzy. Trudno było zorganizować same transporty – pociągi przewoziły przecież również wojsko, Rosjan powracających z robót przymusowych w Niemczech przez Polskę do ojczyzny. Poza tym pociągi z repatriantami przewoziły nie tylko ludzi, ale i ich dobytek: meble, narzędzia rolnicze i inwentarz. Trudności pogłębiał fakt, że na liniach kolejowych administrowanych przez wojska radzieckie szwankowała współpraca z władzami polskimi, które często nie były informowane o przybyciu transportu i nie były w stanie zapewnić przybyłym nawet chleba. Zdarzało się również, że repatrianci zamiast do miejsca docelowego trafiali tam, gdzie Rosjanom były akurat potrzebne wagony. Często tworzyły się zatory. W lipcu 1945 r. w Kutnie zgromadzeni na dworcu przesiedleńcy z dziećmi musieli czekać dwa dni i dwie noce na podstawienie wagonów. Część osób zachorowała, część zwierząt gospodarskich padła. Nauczeni doświadczeniem urzędnicy PUR następnym razem wpierw zapewnili podstawienie wagonów, a potem poinformowali przesiedleńców, którzy... zbierali się tak długo, że pociąg czekał 48 godzin. Na zachód wiodły wszystkie drogi... Na konferencji wielkich mocarstw w Jałcie ustalono, że część dawnych terenów II Rzeczypospolitej zostanie przyłączona do ZSRR, a w rekompensacie „Polska powinna uzyskać znaczny przyrost terytorialny na Północy i Zachodzie”. Nie czekając na określenie konkretnych granic zachodnich, Rząd Tymczasowy rozpoczął przejmowanie tzw. Ziem Odzyskanych od radzieckich komendantów wojennych. Na tereny Pomorza Zachodniego, Śląska i Prus Wschodnich, wysyłano grupy operacyjne oraz pełnomocników (odpowiednik wojewodów), którzy tworzyli tam ośrodki administracyjne. Miały przygotować warunki niezbędne do przyjęcia repatriantów przybywających do zniszczonej Polski z zachodu i wschodu Europy. Do ziemi obiecanej Zadanie scalenia nowo przyłączonych terenów z resztą kraju przypadło specjalnie w tym celu utworzonemu Ministerstwu Ziem Odzyskanych, któremu szefował Władysław Gomułka. W publikowanych materiałach propagandowych ukazywano Ziemie Odzyskane jako nieomal ziemię obiecaną: „Około 30 tysięcy kilometrów kwadratowych czeka na 1.958.000 Polaków. Ziemia to zasobna i bogata, urodziwa, słowiańska. Prawie 500 tys. ha urodzajnego humusu – reszta to ziemia żytnio-ziemniaczana, którą przy odpowiedniej kulturze rolnej możemy wykorzystać częściowo pod buraki cukrowe i pszenicę. Ziemia może wyżywić przeszło 260 tysięcy koni, 900 tys. bydła rogatego, 600 tys. owiec i prawie 1,5 miliona nierogacizny. Szeroko rozwinięty przemysł rolny i przetwórczy, częściowo już uruchomiony, czeka na polskiego fachowca. Gorzelnie, cukrownie, krochmalnie, wytwórnie płatków ziemniaczanych, młyny, olejarnie, kaszarnie, mleczarnie, serowarnie, tartaki, fabryki mebli... Na objęcie czekają przepiękne gospodarstwa 20-, 40-, 100-hektarowe.” Dziwne stanowisko „Życia Warszawy” W „Życiu Warszawy” ukazał się artykuł, który budzi poważne zastrzeżenia – w artykule tym została postawiona teza, że wszyscy wykolejeni, antyspołeczni, „rycerze rynku” i.t.p. powinni być skierowani na zachód, aby miasta polskie zostały z tych elementów oczyszczone. Jeden z naszych czytelników, prawdziwy pionier Pomorza Zachodniego, nadesłał nam z związku z tym artykułem następujące uwagi: „W społeczeństwie naszym znajduje się pewien odsetek ludzi wykolejonych, należy to przyjąć za rzecz pewną. Winę takiego stanu rzeczy ponosi częściowo samo społeczeństwo. Jednostki takie posiada każdy inny naród, chociaż nigdzie nie było tyle przyczyn niejako zmuszających obywateli do zejścia z prostej drogi. Wystarczy wglądnąć w rubryki kryminalne dzienników zagranicznych, ażeby się przekonać o prawdzie tego twierdzenia. Co do tego „Życie Warszawy” nie odkryło Ameryki ani nie wynalazło prochu. Jednakże zapytujemy, co skłoniło „Życie Warszawy” do kierowania wszystkich wykolejeńców na ziemie zachodnie? Czy redakcja uważa, że ziemie te mają przyjąć na siebie rolę domu poprawy lub kolonii karnej, czy jest zdania, że tu najodpowiedniejszym żywiołem osiedleńczym mają być rozmaitego rodzaju nieroby i że ci dopiero zdecydują o przynależności tych ziem do Rzeczypospolitej Polskiej. „Życie Warszawy” zechce zrozumieć, że nasze ziemie zachodnie muszą się zaludnić tylko ludźmi najwartościowszymi, ludźmi, którzy potrafią i chcą pracować, ludźmi o żelaznej woli, inicjatywie i twardym charakterze. Takimi ludźmi, jakimi byli ci, którzy przed wiekami zajęli te tereny dla naszego narodu, których duch, mimo wiekowego ucisku germanizmu, nie dał się wygonić. Duch naszych Mieszków i Bolesławów. „Życie Warszawy” we wspomnianym artykule mówi: „Tu trzeba ostrych, radykalnych posunięć. Miasta polskie muszą być oczyszczone”, a przed tym: „Państwo winno im (nierobom) ustalić określone miejsce pracy na zachodzie”. Zapytujemy: czyżby „Życie Warszawy” uważało miasta na odzyskanych ziemiach za niepolskie? Protestujemy przeciw takiemu stanowisku czy nieświadomości, a może tylko niedopatrzeniu redakcyjnemu, a tym bardziej ostro i stanowczo protestujemy przeciw sugerowaniu, że najodpowiedniejszym terenem osiedleńczym dla wszelkiego rodzaju „odpadków” mają być nasze odzyskane tereny Ziem Zachodnich.” Furmanką do nowego domu Szczęśliwców, którzy dojechali pociągiem do etapowego punktu docelowego (np. w Koszalinie), przewożono do miejsc osiedlenia (np. okolicznych wsi i miasteczek) głównie furmankami. Rzadziej używano ciężarówek ze względu na trudności ze zdobyciem części zamiennych, ogumienia i przede wszystkim benzyny, która często była dostępna jedynie na czarnym rynku. Mimo masowej ucieczki Niemców przed zbliżającym się frontem, po zakończeniu działań wojennych część została w swych domach, część wróciła do dawnych sie- n Ludność Niemiec o podpisanej kapitulacji dowiadywała się z megafonów umieszczonych na alianckich samochodach (tak było na rynku w Luneburgu, gdzie zgromadził się milczący tłum) lub z gazet wydawanych przez aliantów (np. Hamburger Nachrichten2). n 9 maja 1945 roku przywódcy trzech wielkich mocarstw ogłosili w specjalnych orędziach zwycięstwo nad Niemcami. Tylko Winston Churchill wspomniał o tym, że początkiem wojny była napaść Niemiec na Polskę. Stalin podkreślił decydujący wkład Armii Czerwonej w zwycięstwo. Truman mówił przede wszystkim o zwycięstwie wolności. n W chwili wejścia w życie aktu kapitulacji Niemiec w niewoli alianckiej znajdowało się ponad 11 milionów żołnierzy niemieckich. Z tego prawie co trzeci umrze w obozach jenieckich (najwięcej w obozach amerykańskich). Powód? Niedostateczne wyżywienie, brak osłony przed niepogodą, złe warunki higieniczne, choroby, epidemie, przepełnienie. n Z pamiętnika berlinianki pod datą 8 maja 1945 roku: Rano spokojnie. Niemcy kapitulują (...) Wieczorem Ruski próbują się wedrzeć. Drzwi zabarykadowane. Całą noc świętują. Wołania o pomoc. Co dalej będzie? n Wojna kosztowała Niemcy 657 miliardów marek. Z 16 milionów mieszkań – co trzecie zostało zniszczone, niemal co piąte – uszkodzone, 7,5 miliona ludzi straciło dach nad głową. Na 131 miast niemieckich zrzucono 1,3 miliona bomb. Zniszczono 40 proc. infrastruktury transportowej, 20 proc. – przemysłowej i połowę szkół. n Masowym zjawiskiem stała się ucieczka Niemców ze Wschodu. Rząd Doenitza do chwili kapitulacji próbował przewozić drogą morską do Niemiec jak najwięcej żołnierzy i cywilów, którzy uciekali z Prus Wschodnich, Pomorza i Łotwy. (patrz – str. 3) w Polsce: n W maju 1945 roku siły Urzędu Bezpieczeństwa sięgnęły 23 tysięcy, tj. o 20 tys. więcej niż w lipcu 1944 roku. Powstaje Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Stan liczebny Milicji Obywatelskiej wynosi 50 tysięcy ludzi. Posiadanie radia nadal jest przestępstwem. Pułki NKWD prowadzą akcję Smiersz (Smiersz to jednostka sowieckiego kontrwywiadu wojskowego, który wsławił się między innymi zwalczaniem Na szaber do polskiej Kanady Ta łatwość podróżowania na przyłączone do Polski tereny spowodowała rozkwit tzw. szabrownictwa. Różni cwaniacy, a często zwykli kryminaliści, udawali przesiedleńców i, korzystając z pomocy władz, jedynie ogołacali poniemieckie domy z wszelkiego dobra, które wywozili i sprzedawali w centralnych i wschodnich regionach Polski. „Przyjeżdżają na Pomorze Zachodnie z ładunkiem spirytusu i tytoniu – wracają objuczeni dywanami perskimi, porcelaną i starym srebrem. W kilka dni jadą znowu do tej „polskiej Kanady” w poszukiwaniu złotodajnych szlaków.” – skarżyli się autorzy napisanej latem 1945 r. książeczce pt. Zakochani w Pomorzu. „Pocieszny i godny pożałowania widok. Na plecach ogromny ładunek, w obu rękach walizki, przez szyję przewieszone dętki rowerowe, u pasa dynda jakaś pomniejsza zdobycz „szabrownicza”. I nasz obywatel ledwo dyszy pod ciężarem godnym jucznego zwierzęcia, błędne oczy wbił daleko przed siebie, jakby chciał tym przybliżyć swój Poznań, Łódź czy Warszawę. Pytam się: Człowieku, po jaką cholerę to taszczycie? Ot, zajmujcie ten domek z czerwonym daszkiem – ogródek jak się patrzy, owoce trzeba zbierać, a i żniwa za pasem. Nie słyszy moich słów, bo w domku tym wyszabrował przed tygodniem wszystko, co wpadło w rękę; w polu trzeba pracować, a on niestety nie do pracy, on chce się wzbogacić już dzisiaj.” Adam Wolski (Autor korzystał z książki S. Banasiaka pt. Działalność osadnicza PUR na Ziemiach Odzyskanych w latach 1945-1947.) Tydzień Polskiego Związku Zachodniego Polski Związek Zachodni Okręg Zachodnio-Pomorski organizuje od 1 do 7 października włącznie Tydzień Polskiego Związku Zachodniego. Będzie to cykl wykładów, które odbędą się wieczorami o godzinie 18 w sali gmachu Województwa, bezpłatne i dostępne dla członków i sympatyków P.Z.Z. W i e d z a t o s i ł a i m o c! Wiedza to majątek o s o b i s t y, n i e z n i s z c z a l n y! Mamy zapewnione siły pierwszorzędne wykładowców! Zrozumiejmy ducha czasu! Rozpoczynamy walkę o wygranie pokoju. Trzeba nam mieć oręż duchowy! Podnieść poziom własny! Polak świadomy sprawy ubiera się w pancerz pokoju, którym jest wiedza. Szczerby i spustoszenie duchowe, które nam przyniósł hitleryzm i wojna, musimy wyrównać i zgładzić! Polski Związek Zachodni jako strażnik ziem odzyskanych, który przyjął odpowiedzialność za zupełne zdobycie tych ziem dla polskości, wzywa wszystkich do wzięcia udziału w tych wykładach. Pomorze Zachodnie w liczbach Pomorze Zachodnie posiada 60.886 gospodarstw poniżej 100 ha i 1787 gospodarstw powyżej 100 ha, z czego 26.877 gospodarstw jest jeszcze do objęcia. Na terenach wiejskich osadnicy objęli już i zagospodarowali 22.407 gospodarstw. Ilość polskich rodzin po wioskach wynosi 22.562 rodziny, w miastach bez Szcze- KRÓTKO w Niemczech: dzib. Według spisu z roku 1946 stanowili oni ok. 1/4 liczby przedwojennych mieszkańców. Ich los był jednak przesądzony: dekret o reformie rolnej stwierdzał przejęcie na własność państwa polskiego majątków obywateli III Rzeszy i ten właśnie majątek był przekazywany przybywającym na Ziemie Odzyskane Polakom. Często było też tak, że, nie czekając na decyzje urzędów, Polacy samodzielnie wyprawiali się na Śląsk czy Pomorze zaopatrzeni w tzw. karty przesiedleńcze i na własną rękę wybierali sobie opuszczone (lub jeszcze zamieszkałe przez Niemców) gospodarstwa. Podobnie jak repatrianci ze zorganizowanych transportów, byli objęci opieką PUR-ów (pomieszczenia w punktach etapowych, wyżywienie, pomoc pieniężna, 75 procent zniżek kolejowych). polskiego podziemia). Przywódcy polskiego państwa podziemnego czekają na proces w Moskwie. Funkcjonuje cenzura. Aparat władzy, kontroli i represji wzięty został żywcem z wzorów radzieckich. Ludowe Wojsko Polskie liczyło około 400 tysięcy żołnierzy. Znaczna cześć tych wojsk bierze udział w zagospodarowywaniu tzw. ziem odzyskanych. W chwili zakończenia wojny oddziały polskie nie brały już udziału w walkach. n 10 maja 1945 roku Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie liczą 194,5 tysiąca żołnierzy. Wobec brytyjskich projektów ich repatriacji generał Władysław Anders proponuje włączenie tych sił do wojsk okupacyjnych zgrupowanych na terenie Niemiec. Plan ten wykonano tylko częściowo w obawie przed buntem żołnierzy. Rozpoczął się proces demobilizacji. cina – 10.967 rodzin. Największym powiatem zachodnio-pomorskim jest powiat Szczecinek o powierzchni 2093 km kw., w którym obecnie zamieszkuje około 12.500 Polaków. Najwięcej, bo ok. 19.000 Polaków, zamieszkuje w powiecie Wałcz. Na terenie miasta Szczecin zamieszkuje obecnie ponad 20.000 Polaków. „Teraz Koszalin” do nabycia u Sławka ul. Słowiańska 17 Biuro Ogłoszeń „Teraz Koszalin” ul. Wyspiańskiego 12, I piętro czynne od godziny 13 do 15-tej Kurs dla kierowniczek przedszkoli W najbliższym czasie, zależnie od ilości zgłoszeń z prowincji, rozpocznie się w Koszalinie 8-tygodniowy kurs wprowadzający w zagadnienia wychowania przedszkolnego dla kandydatek pragnących prowadzić przedszkola. Zgłaszać się na kurs mogą kandydatki, które: a) ukończyły w roku kalendarzowym 18-ty rok życia, a nie przekroczyły 30 lat, b) przedłożą świadectwo ukończenia szkoły powszechnej, c) wykażą się słuchem muzycznym i głosem. Kurs jest bezpłatny. Pożądane są kandydatki z różnych miejscowości, zwłaszcza ze wsi, aby po ukończeniu kursu mogły prowadzić przedszkola, o ile zajdzie taka potrzeba i świetlice dające pomoc starszym dzieciom w miejscowościach, gdzie zbyt mała ilość uczniów nie pozwala na otwarcie szkoły. 3 TERAZ KOSZALIN - wydanie nadzwyczajne SOBOTA, 10 MAJA 2014 R. Koszalińczycy – pionierzy Koszalina Pierwsza zorganizowana polska grupa osadników licząca ok. 500 osób przyjechała do Koszalina 10 maja 1945 roku z Gniezna. Cztery miesiące później nowo przybyłych Polaków było już w mieście ponad 10 tysięcy. Z ruin niemieckiego K slina rodził się polski Koszalin. S P O RT n W Koszalinie z inicjatywy Wydziału Wojskowego, staraniem energicznego majora Stoczkowskiego, doświadczonego organizatora i działacza sportowego, przy współpracy mistrza tenisowego juniorów z 39 r. ob. Tomaszewskiego oraz innych kolegów z różnych wydziałów Urzędu Pełnomocnika powstaje szereg sekcji sportowych w ramach Wojewódzkiego Klubu Sportowego, który zgromadzi w swych szeregach wszystkie kluby i stowarzyszenia sportowe już istniejące i będące w stadium organizacji. Stanął już do współpracy Związek Walki Młodych, Harcerstwo, współdziała Milicyjny K.S. Odbywają się gry treningowe i eliminacje. Sportowcy z Koszalina wzywają swych kolegów z Pomorza Zachodniego, by zwiększyli intensywność treningów, by tworzyli sekcje i kluby. Musimy stanąć i w tej dziedzinie na poziomie. Repertuar kina Kino Polonia (ul. Grunwaldzka 9-10) wyświetla film produkcji sowieckiej p.t. Świniarka i pastuch oraz film dokumentalny Majdanek. Początek seansów o godz. 17 i 19, w sobotę o 15, 17 i 19, w niedzielę i święta o 13, 15, 17 i 19. Cafe-Club Wyspiańskiego 7 Przy ul. Wyspiańskiego 7 otwarty został bardzo miły lokal pod nazwą Cafe-Club. Można tam sympatycznie spędzić czas, posłuchać muzyki. Kuchnia jest dobra, doskonałe ciastka, miła obsługa. Ogłoszenie Okręgowa Izba Farmaceutyczna Zach. Pom. w Szczecinie z tymczasową siedzibą w Koszalinie wzywa wszystkich mgr. farmacji, prowizorów, pomocników aptekarskich, praktykantów oraz drogerzystów do natychmiastowego zarejestrowania się w Okręgowej Izbie Farmaceutycznej Zach-Pom. Wszystkie osoby uchylające się od rejestracji będą pozbawione prawa do wykonywania zawodu na terenie Pomorza Zachodniego. Rejestracja poniemieckich instrumentów muzycznych KOSZALIN. W tych dniach utworzona została Okręgowa Komisja dla przydziału poniemieckich instrumentów muzycznych. Według zarządzenia Komisji wszelkie muzyczne instrumenty poniemieckie znajdujące się na terenie Koszalina i pow. Koszalińskiego winny być zarejestrowane do 10 października w Komisji. Do rejestracji obowiązani są wszyscy dotychczasowi użytkownicy instrumentów, zarówno osoby prywatne, jak i instytucje i organizacje. Wniosek powinien posiadać uzasadnienie potrzeby stałego użytkowania instrumentu muzycznego. Baterje Diamon LATARKI I ŻARÓWKI każdą ilość dostarcza HURSTOWNIA ELEKTROTECHNICZNA, Koszalin, Wyspiańskiego 11, 1 ptr. Pierwsi przyjezdni nie mieli większych problemów ze znalezieniem mieszkania. Zgodnie z ustawą z 6 maja 1945 roku o obiektach opuszczonych i porzuconych, poniemieckie duże domy mieszkalne wraz z wyposażeniem były własnością skarbu państwa. Natomiast mniejsze obiekty (domy jedno– lub kilkurodzinne, niewielkie sklepiki, warsztaty rzemieślnicze itp.) były przewidziane do przekazania w użytkowanie i na własność osadników. Pozwoliło to już w początkowym okresie po przyjeździe pionierów na zorganizowanie w mieście prowizorycznego, ale z czasem ustabilizowanego życia. Bardziej operatywni przyjezdni zajmowali domy, mieszkania, miejsca na sklepiki i warsztaty rzemieślnicze – nieważne, czy były całkowicie opuszczone, czy jeszcze mieszkali w nich dotychczasowi niemieccy właściciele, po czym szli je zalegalizować w Państwowym Urzędzie Administracji (PUR). Jeden z nich wspominał: „Dostajesz człeku kartkę z Województwa, choćby jutro wyrzucasz niemiaszka z mieszkania lub pokoju i sprawa załatwiona”. Z czasem, w miarę przybywania kolejnych osadników, gdy o mieszkanie było coraz trudniej, zaczęto przeprowadzać weryfikacje dotychczasowych przydziałów. Niejednokrotnie okazywało się, że wiele osób posiadało dwa lub więcej mieszkań oraz że mieszkania wielopokojowe zajmowała jedna lub dwie osoby. Niemcy Tuż przed zajęciem niemieckiego Köslina przez żołnierzy Armii Czerwonej, nieprzebrane tłumy mieszkańców uciekały na zachód wszelkimi środkami transportu. Po wkroczeniu Rosjan miasto wydawało się być całkowicie opuszczone, było to jednak złudzenie: z ponad 33 tys. mieszkańców zameldowanych w Koszalinie w 1939 roku, mimo wojny i zorganizowanej przez niemieckie władze masowej ewakuacji ludności cywilnej, w maju 1945 roku w mieście nadal mieszkało ponad 18 tysięcy Niemców. W myśl jałtańskich postanowień, Polska straciła ziemie na wschodzie i otrzymała należące przed 1939 rokiem do Niemiec ziemie na zachodzie, w tym miasto Köslin, które miało być z rdzennych mieszkańców „oczyszczone”. Nowo przybyli polscy osadnicy nie czuli specjalnie współczucia wobec niedawnych wrogów. Wspomnienia łapanek, rozstrzeliwań i deportacji sprawiły, że brutalne traktowanie ludności niemieckiej uważano powszechnie za uzasadnione i usprawiedliwione. Nienawiść była posunięta do tego stopnia, że słowo „niemcy” pisano w prasie małą literą. Na zorganizowanym w Koszalinie wielkim wiecu domagano się m. in. aby „żaden niemiec czy niemka z pochodzenia, choćby nie działał w czasie okupacji na szkodę Polski i Polaków, nie był współobywatelem społeczeństwa polskiego” (pisownia oryginalna). Prócz tego zgromadzeni domagali się, by „niemcy wszelkich kategorii zostali natychmiast skoszarowani w obozach odosobnienia i powołani zostali do pracy przymusowej, a reszta natychmiast wysiedlona”. Już w maju 1945 roku utworzono pomiędzy ul. Drzymały, Połtawską i Zwycięstwa niemieckie getto, z którego sukcesywnie deportowano pociągami towarowymi do Szczecina i dalej za Odrę kilkusetosobowe grupy ludzi. Tych, którzy wciąż oczekiwali na swoją kolej, szykanowano na różne sposoby: np. we wrześniu 1945 roku opublikowano w prasie okólnik skierowany „do wszystkich kierowników przedsiębiorstw kolonialno-spożywczych na terenie miasta i powiatu koszalińskiego”, w którym zarządzono: „ze względu na niedostateczną ilość artykułów żywnościowych na wolnym rynku – zabrania się z ważnością natychmiastową sprzedawać te artykuły ludności niemieckiej do odwołania”. Wydano również specjalne zarządzenie „o usunięciu napisów niepolskich”; w miesiąc po przybyciu transportu pierwszej grupy osadników zlikwidowano większość niemieckich pomników, szyldów i emblematów, by nadać miastu polski charakter. Polacy Przyjeżdżali, by rozpocząć nowe życie – bo ich domy rodzinne zostały zburzone lub zasiedlone tymi, którym domy zburzono, zaś w Koszalinie czekały puste i w pełni wyposażone mieszkania. Tu znajdowali pracę w tworzących się zakładach pracy kontynuujących produkcję, K om uni kat . Na mocy uprawnień Centrali Odpadków Ministerstwa Przemysłu – firma Sort-Szmat Sortownia Odpadków, Szmat i Makulatury w Łodzi, Oddział Koszalin, ul. Morska 69, została uprawniona do zbiórki szmat i makulatury na terenie Pomorza Zach. Firma powyższa zwraca się do wszystkich instytucji państwowych, samorządowych, jak i osób prywatnych, z prośbą o wzięcie udziału przez zgłoszenie wspomnianych odpadków w ogólnej akcji ujęcia marnującego się surowca, który w obecnych ciężkich warunkach, w dobie odbudowy kraju ma kolosalne znaczenie dla naszego przemysłu włókienniczego. którą przed wojną zajmowali się Niemcy (jak fabryka konserw rybnych czy fabryka mebli); tutaj też próbowali otworzyć własny interes: sklepik, kawiarenkę, zakład usługowy. Początkowo była to prawdziwa mozaika regionów i dialektów. Jeden z pionierów, nieżyjący już Józef Leitgeber, wspominał, że gdy się szło ulicami tamtego Koszalina i słyszało, jak mówią i rozmawiają mijani Polacy, łatwo było odgadnąć, skąd dana osoba przyjechała: gnieźnianie i poznaniacy mówili swoim poznańskim dialektem polskiego, lwowianie i pochodzący z Galicji wyróżniali się typowym melodyjnym zaśpiewem. Po paru wypowiedzianych słowach można było rozpoznać wilnianina, czyli „wilniuka”, równie rozpoznawalna była charakterystyczna gwara „rodaków ze stolycy”. Każdy z przybyszów przywoził ze sobą cząstkę swojej dawnej „małej ojczyzny”, z której był dumny: świadczyły o tym nawet sklepowe szyldy: restauracja Gnieźnianka Rocha Witka polecała „wyborowe wódki, pierwszorzędne obiady i smaczne zakąski po najniższych cenach”. Kwiaciarnia i owocarnia Poznanianka pana Floriana Czajki (ul. Zwycięstwa 21) oferowała bukiety ślubne i wieńce. Był salon „fryzjerzy warszawscy” i warszawskie sklepy spożywcze. Podróżujący latem 1945 roku po Pomorzu Zofia Dróżdż i Władysław Milczarek wspominali o miłej kawiarence Warszawianka, w której „za tanie pieniądze można dostać kawy, dobrego ciasta i słodyczy. Gosposia jest młoda i kocha się w kwiatach – całe kolekcje róż upiększają czyściutkie prostokąty stolików. Tutaj przed wieczorem schodzą się młode pary.” Mimo różnic, od początku jednak czuli się odrębną społecznością, zwąc siebie koszalińczykami (tak jak mieszkańcy innych niemieckich miast byli berlińczykami czy monachijczykami) lub koszaliniakami (tak jak warszawiakami lub poznaniakami). Koszalin od początku był miastem młodych, a młodzi chcieli zapomnieć o wojnie i bawić się. We wrześniu swoje otwarcie zapowiadał BAR-DANCING ALHAMBRA znajdujący się „w ogrodzie Allaha przy ul. Kaszubskiej 17a (w po- bliżu gmachu PPR)”. W połowie listopada została uroczyście otwarta restauracja Strzelnica (ul. Kościuszki 28). Inauguracyjna impreza składała się z części oficjalnej, po której miał nastąpić wieczorek towarzyski w największej podówczas sali w mieście. „Uprasza się Szanowne Obywatelstwo m. Koszalina o poparcie” zapraszał serdecznie gospodarz. Wieczorków i zabaw było zresztą mnóstwo: we wrześniu co tydzień gdzieś odbywały się imprezy taneczne: dwie (tylko za zaproszeniami) w sali Teatru Polskiego (budynek dzisiejszego CK105) – atrakcjami były „serpentyny, konfetti, niespodzianki, doskonały bufet”. Związek Zawodowy Pracowników Kinofikacji (!) urządzał w górnej sali kina Polonia przy ul. Grunwaldzkiej wielkie zabawy taneczne (bufet obficie zaopatrzony, orkiestra jazzowa Warszawskiej Dywizji Kawalerii), zaś w jednym z październikowych numerów gazety głoszono: „Wielką nagrodą za znoje tygodnia jest zabawa taneczna w Ogrodzie Obywatelskim w Rogaczewie.” Zrujnowane śródmieście również tętniło życiem: Kawiarnia Literacka przy ul. Zwycięstwa 27 polecała najlepsze ciastka, kawiarnia-cukiernia Pomorzanka, oprócz ciastek, nęciła kawą PRAWDZIWĄ, herbatą PRAWDZIWĄ, mlekiem, zakąskami zimnymi i gorącymi, owocami, cukierkami i likierami po przystępnych cenach. Kawiarnia Bałtycka przy ul. 1 Maja 2 (I piętro) zapewniała, że „tylko tu można się beztrosko i wesoło zabawić”. Na wielkim Balu Prasy w sali Teatru Polskiego do tańca grały dwie orkiestry. Organizatorzy zapewniali 5000 kanapek, 2000 ciastek, 30 tortów, 500 sałatek, 10 tys. butelek wody sodowej („zamiast szampana”) i 100 litrów wódki. Wstęp tylko za zaproszeniami, których ilość była ściśle ograniczona do 500, „ażeby była to zabawa, a nie podróż zatłoczonym tramwajem”. Stroje dowolne, „obecność najpopularniejszych postaci Koszalina zapewniona”. Dwóch wodzirejów miało prowadzić tańce do rana; w programie: „walc, fox-trott, slov-fox, tango, walc angielski, kujawiak i z powrotem to samo”. Porządku miała pilnować przy drzwiach wejściowych milicja z bronią automatyczną. Takie to były czasy. A.W. CZY WIECIE, CO TO JEST Niedziela, 9 b.m. godz. 15 Jedyny rozrywkowy lokal BAR-DANCING ALHAMBRA MECZ PIŁKI NOŻNEJ Niech żyje bal ALHAMBRA? który znajduje się w ogrodzie Allacha w Koszalinie przy ul. Kaszubskiej 17-a (w pobliżu gmachu P.P.R.) wkrótce będzie otwarty. Stadion WKS Poznań – Koszalin (reprezentacja) (reprezentacja) Bilety w Wydziale Wojskowym Urzędu Pełnomocnika Rządu R.P., pokój nr 195 Wypowiedzmy zdecydowaną walkę łapownikom i szabrownikom . 4 TERAZ KOSZALIN - wydanie nadzwyczajne SOBOTA, 10 MAJA 2014 R. Plan Koszal W zasobach koszalińskiego Archiwum Państwowego przechowywany jest niezwykły dokument: plan Porównując ten plan z dzisiejszym, widać, jak małe było to miasto. Tuż za obecną ulicą Monte Cassino (wówczas nieistniejącą) rozciągały się pola uprawne. Na planie widać też, jak zmienił się układ ulic w mieście i jak zmieniły się nazwy części z nich. Pierwsi polscy mieszkańcy Koszalina dotarli tu z Gniezna pociągiem i z dworca kolejowego przeszli do siedziby Państwowego Urzędu Repatriacyjnego, który mieścił się w gmachu dzisiejszej Szkoły Podstawowej nr 2 przy ulicy Krzywoustego. Zapewne dlatego dzisiejsza ulica Dworcowa nosiła wówczas nazwę ulicy Wjazdowej, a ulicą Dworcową była przylegająca do dworca obecna ulica Armii Krajowej. Ulica Wjazdowa kilka lat później zmieniła nazwę na ul. generała Świerczewskiego, by po 1989 roku stać się ulicą Dworcową. Ulic mających za patronów dowódców z lat II wojny światowej było więcej: dzisiejsza ul. Szczecińska w 1945 roku nosiła nazwę marszałka Rokossowskiego (po 1956 roku zmieniono nazwę na Polskiego Października). Dzisiejsza ulica Andersa wpierw miała za patrona marszałka Michała RolęŻymierskiego (zmienionego później na przedwojennego komunistę Alfreda Lampego), a dzisiejsza ul. Podgórna nosiła nazwę gen. Berlinga. Ulica Konstytucji 3 Maja otrzymała zaraz po wojnie za patrona Władysława Gomułkę, wicepremiera i ministra Ziem Odzyskanych. Zaledwie trzy lata później Gomułkę oskarżono o rewizjonizm i aresztowano, a koszalińskie władze przechrzciły ulicę wiele lat później, nadając jej imię Feliksa Dzierżyńskiego, twórcy radzieckiej służby bezpieczeństwa (CzeKa). Przylegającej ulicy Czystej (tuż po wojnie mieściła się przy niej redakcja „Wiadomości Koszalińskich”), nadano imię polskiego działacza rewolucyjnego i jednego z przywódców Powstania Styczniowego, Walerego Wróblewskiego. Niedaleka ulica gen. Pułaskiego, zapewne z powodu związków generała z Ameryką, stała się ulicą Zakole. W śródmieściu Zmieniały się również nazwy ulic w centrum miasta: dzisiejsza ul. Laskonogiego dawniej była ulicą Estkowskiego; ulica kard. Wyszyńskiego była ulicą Związku Walki Młodych, ulica Bogusława II zwała się Bracką, a ulica Księżnej Anastazji – Cechową. Co ciekawe: między ulicami Grunwaldzką a Jana z Kolna istniały dwie ślepe i nieistniejące już uliczki: Browarna i Wąska. Koszaliński rynek w roku 1945 był jedynie otoczonym kupą gruzów placem bez nazwy, na którym handlowano rybami, mięsem, warzywami i odzieżą, toteż imię Józefa Stalina nadano bardziej reprezentacyjnemu placowi przed Pocztą Główną, który nosił imię generalissimusa przez ponad 10 lat i zmienił nazwę po październiku 1956 roku na plac Wolności. Co dziwne: sąsiadował z fragmentem dzisiejszego parku z kamienną altanką, który przed wojną nosił nazwę placu Hindenburga, a w 1945 roku ów plac nazwano nazwiskiem pierwszego prezydenta przedwojennej Polski, Gabriela Narutowicza. Podobnym ewenementem było nazwanie dzisiejszego Parku Książąt Pomorskich nazwiskiem amerykańskiego prezydenta Wilsona – orędownika odzyskania przez Polskę niepodległości w 1918 roku. Amerykański prezydent musiał ustąpić z czasem miejsca komunistce Hance Sawickiej, podobnie jak prezydent Roosevelt, którego w patronowaniu ulicy zmienił działacz ruchu robotniczego Ludwik Waryński. Dzisiejsza Sportowa w 1945 roku nosiła imię XIX-wiecznego socjalisty Bolesława Limanowskiego, którego po 1956 roku zastąpił XX-wieczny komunista Marian Buczek aw. SOBOTA, 10 MAJA 2014 R. 5 TERAZ KOSZALIN - wydanie nadzwyczajne lina z 1945 r. n Koszalina z 1 września 1945 r. z zaznaczonymi ówczesnymi obiektami i ówczesnymi nazwami ulic. legenda Na planie Koszalina z 1945 roku zaznaczono również ważniejsze urzędy, obiekty przemysłowe i użyteczności publicznej: 1. Zarząd Miejski, Ratusz 2. plac gospodarczy zarządu miejskiego 3. gazownia 4. straż ogniowa 5. Wodociągi, Kanalizacja, Elektryka 6. rzeźnia 7. targowisko 8. tereny przemysłowe 9. A browar, B młyn, C techniczna obsługa rolnictwa, D cegielnia, E tartak, F warsztat samochodowy, G oczyszczalnia lnu, H fabryka papieru, I warsztat PKS, K mleczarnia, L wytwórnia octu, M wędzarnia, N fabryka papy, O palarnia kawy, R magazyny, elewator, T -fabryka mydła, S warsztat samochodowy, W przetwórnia rybna, X drukarnia, Z rakarnia. 10. urzędy komunalne 11. starostwo 12. inne urzędy państwowe 13. A Inspektorat Szkolny, C Komenda Milicji Obywatelskiej, E Okręgowy Urząd Bezpieczeństwa, I urząd gminny, K CPN, M poczta, O PCK, R Urząd Wodno-Kanalizacyjny, S Urząd Skarbowy 14. tereny wojskowe 15. dworzec kolejowy 16. dworzec autobusowy 17. tereny pod arterie komunikacyjne 18. port, przystań 19. kościół, dom parafialny 20. przedszkola 21. szkoły powszechne 22. gimnazja i licea 23. szkoły zawodowe 24. ośrodek zdrowia 25. szpital 26. kąpielisko, łaźnia 27. dom dziecka i matki 28. dom starców (do odbudowy) 29. kino 30. teatr 31. biblioteka, muzeum 32. dom ludowy 33. zabytki w opiece miasta 34. parki i skwery 35. ogródki działkowe 36. cmentarze 37. łąki, pastwiska 38. tereny sportowe 39. izolacja zielenią 40. tereny pod rozbudowę 41. tereny na politykę terenową 42. zieleń na działkach prywatnych; nie podlega zabudowie. 43. Polski Związek Zachodni 44. sąd okręgowy i grodzki 45. RTPD 46. miejskie przedsiębiorstwo budowlane 47. lecznica zwierząt 6 TERAZ KOSZALIN – wydanie nadzwyczajne SOBOTA, 10 MAJA 2014 R. Koszalin 1945 r.: gruzy i. Osiem osób, osiem opowieści osiem historii ludzi, którzy przyje i którzy własnymi rękami odbudowywali miasto, a jednocześnie się. „Bomba wybuchła” po powrocie do Koszalina – ktoś doniósł, że obrzucałem kamieniami pomnik Lenina. Kolejna bzdura, ale w ślad za nią pojawiła się groźba usunięcia mnie ze szkoły. Uratowały mnie wówczas moje sukcesy odnoszone w sporcie, który bardzo aktywnie trenowałem, ale to już zupełnie inna opowieść Henryk Dziurdź, porucznik, wieloletni dyrektor Wojewódzkiego Zarządu Handlu Państwowego w Koszalinie – Urodziłem się w Grodnie, kiedy wojna wybuchła miałem 13 lat. Byłem harcerzem instruktorem, w 1944 roku zorganizowano nam zbiórkę harcerską, okazało się, że było to zaprzysiężenie wojskowe – wszyscy automatycznie staliśmy się żołnierzami Armii Krajowej. NKWD oczywiście o wszystkim wiedziało i bardzo szybko zaczęło nas śledzić. Pamiętam, że zrobili nalot na mój dom – schowałem się w szafce biurka, jakimś cudem mnie nie znaleźli. Wiedziałem, że w domu jest niebezpiecznie, więc ukrywałem się w ogrodzie sąsiadów. Kiedy tam przyszli NKWD-owcy, uratował mnie... wychodek – rozpłaszczyłem się w nim na deskach pod samym sufitem. Po tej akcji zdałem sobie sprawę, że trzeba uciekać. Chciałem przekroczyć granice Polski, ale jak to zrobić bez dokumentów przejazdowych? Wczesną wiosną 1945 roku pomogła mi pewna rodzina – matka i jej dwóch synów, mniej więcej w moim wieku – którzy niezbędne dokumenty mieli i zgodzili się zaryzykować i mnie zabrać. Załadunek transportowy pociągu trwał wówczas trzy dni – drugiego udało mi się prześlizgnąć i ukryć w rogu wagonu. W ten sposób, wraz z zaprzyjaźnioną rodziną, dotarłem do Białegostoku, a stamtąd, wciąż z nimi, do Lipna pod Toruniem. Ponieważ trzeba było z czegoś żyć, razem z owymi braćmi najęliśmy się jako grajkowie (każdy z nas grał na jakimś instrumencie) w toruńskiej restauracji usytuowanej obok dworca. Przez kilka tygodni wszystko szło świetnie, aż pewnej nocy pojawiło się w lokalu kilku polskich żołnierzy. Legitymowali wszystkich, orkiestrę też. Kiedy dowiedzieli się, że jestem po przysiędze AK, natychmiast zabrali mnie ze sobą i trafiłem do szkoły oficerskiej. Zostałem wcielony do samodzielnej brygady miotaczy ognia. W pierwszych dniach marca 1945 roku zapakowano moją brygadę do pociągu i wywieziono nie wiadomo gdzie – zorientowaliśmy się dopiero widząc tablicę z napisem Köslin. Doskonale pamiętam pierwsze wrażenie: zrujnowane centrum, płonące budynki i wałęsających się po zgliszczach pijanych ruskich żołnierzy. Jeszcze tego samego dnia trafiliśmy do Kołobrzegu, gdzie wciąż trwały walki z Niemcami – po dwóch tygodniach udało się ich przepędzić. Następnie mój oddział został przerzucony na południe, tam zostałem ciężko ranny. W międzyczasie cały czas starałem się ustalić miejsce pobytu mojej ukochanej – Haliny Hlebowskiej, którą poznałem jeszcze w Grodnie. Próbowałem przez różne urzędy, ale to nic nie dało. Kiedy byłem w szpitalu, przypadkiem dowiedziałem się od kolegi, że Halina mieszka w Szczecinku. Tak więc z gór wróciłem do Koszalina, by być bliżej niej (państwo Dziurdziowie pobrali się w Koszalinie w 1947 r., wspólnie przeżyli 65 lat. Pani Halina zmarła w 2012 r. – dop. red.). W Koszalinie próbowałem się jakoś urządzić – przypadkiem poznałem pana Głowackiego, który zakładał pierwszy w mieście dom handlowy. Pomagałem mu z takim sukcesem, że wkrótce Miejska Rada Narodowa wysłała mnie do Szczecinka, bym tam stworzył podobną instytucję. Udało się i wróciłem do Koszalina. Tu pracowałem w Wojewódzkim Zarządzie Handlem, później zostałem naczelnym dyrektorem – odpowiadałem za państwowe przedsiębiorstwa handlowe w siedemnastu powiatach. Jak wspominam Koszalin z tych pierwszych lat? No cóż, miasto było zrujnowane, bardzo biedne, nie było tu żadnego przemysłu. Pełne za to było ludzi, którym się chciało, chętnie uczestniczących w pracach społecznych przy odgruzowywaniu, ludzi zaangażowanych, takich, którzy chcieli tu stworzyć swój świat. Nigdy, ani przez chwilę nie żałowałem, że kapryśny los sprawił, że akurat tu spędziłem życie. sania, ale to był taki etap w życiu zarówno moim jak i chyba wszystkich pionierów, że cieszyły nas małe rzeczy. dawny urok i muszę podkreślić, że do 1948 roku styl życia do złudzenia przypominał ten przedwojenny. Stefania Tomaszewska, Krystyna Aftarczuk nauczycielka fizyki, inżynier budownictwa, od 1959 r. związana ze Stowarzyszeniem Teatru Propozycji Dialog, obecnie jego wiceprezeska od 1946 r. żona Stanisława Aftarczuka, mama czwórki dzieci, babcia siedmiorga wnuków, prababcia ośmiorga prawnuków Henryk Leonowicz, pracował m.in. jako kierownik działu inwestycji i zaplecza Koszalińskiego Przedsiębiorstwa Budownictwa Przemysłowego oraz szef zaopatrzenia Wojewódzkiej Spółdzielni Mieszkaniowej – Doskonale pamiętam przyjazd do Koszalina w czerwcu 1945 roku, miałem wtedy 14 lat. Ale cofnijmy się troszkę w czasie. Początek wojny zastał mnie w Lidzie, u ciotki, gdzie wraz z bratem spędzałem wakacje. Mama mieszkała w Warszawie, ojciec zmarł w marcu 1939 roku. Zostaliśmy w Lidzie do sierpnia 1941 roku, kiedy to mama wysłała po nas dwie panie, z którymi wróciliśmy do stolicy. Kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie, brat brał w nim aktywny udział, ja pomagałem, jak mogłem. W powstaniu brat został ciężko ranny, trafił do szpitala, mnie i mamę wywieziono w Krakowskie. Mama zostawiła mnie na wsi, a sama pojechała do brata do Warszawy. Stamtąd, wiosną 1945 roku wyruszyła ze znajomym do Koszalina, a ja w maju dotarłem do stolicy – brat wciąż mieszkał w naszym mieszkaniu na Żoliborzu. W czerwcu mama przyjechała do nas i namówiła do wyjazdu na zachód. Przekonała nas mówiąc, że w Koszalinie jest prąd i woda Zamieszkaliśmy w domu przy dzisiejszej ulicy Moniuszki 4 – zajęliśmy mieszkanie na piętrze. Pamiętam, że przywieźliśmy sporo bagażu, więc by dojechać z dworca do domu, wynajęliśmy furmankę. Miasto było zrujnowane: na ulicy Zwycięstwa nie mogły się minąć dwa wozy, tak była zasypana gruzami. W mieście byli jeszcze Niemcy i dużo ruskich żołnierzy. Ten znajomy mamy opowiadał, że Ruscy wywozili z Koszalina, co tylko się dało. Czasy nie były spokojne, Ruskich ludzie się bali, mówiło się nawet o morderstwach przez nich popełnianych. Z bratem zaopatrzyliśmy się więc w broń: za pół litra wódki kupiliśmy od rosyjskiego żołnierza broń – karabinek flower i pistolet walter p-38. Oczywiście nasze łupy mama natychmiast zarekwirowała Pewnej nocy jednak mama nas obudziła, mówiąc, że ktoś jest w piwnicy. Zażądaliśmy wydania broni i poszliśmy sprawdzić, co jest. Przez piwniczne okienko zorientowaliśmy się, że to dwóch ruskich bandziorów – chcieli przez piwnicę wejść do domu i pewnie nas wymordować. Brat z pistoletem poszedł i zaczął strzelać, ja strzelałem z flowera. Bandyci uciekli, nic nikomu na szczęście się nie stało, ale i tak całą noc nie spaliśmy, bojąc się odwetu. Ten flower w ogóle okazał się nieszczęśliwy. Bawiłem się nim kiedyś w ogrodzie, zauważył to kolega i zaproponował strzelanie. Strzelaliśmy do puszki, tyle że za nią był żywopłot, a za żywopłotem ruscy żołnierze pili i grali w karty (chorzy, bo tam był szpital). Jeden z nich został lekko ranny. Kolega uciekł, a mnie wściekli sołdaci zaciągnęli do owego szpitala, gdzie przyszedł po mnie oficer i poprowadził do rosyjskiej komendantury. Co ciekawe, towarzyszył mu żołnierz, od którego kupiliśmy tę broń... W komendanturze przesiedziałem dwa dni, aż w końcu matka doprowadziła, że mnie wypuścili. Jak się wtedy w Koszalinie żyło? – No cóż, byłem wyrośniętym dzieciakiem, rozpocząłem naukę w gimnazjum, później było liceum, z którego jednak za różne psoty musiałem się przenieść do handlówki. Tam zresztą też miałem problemy: wybraliśmy się z kumplami pewnego dnia na wagary (to już rok 1950), a chwilę później szkoła stanęła w płomieniach. Mimo że pomagałem gasić pożar i tak zainteresowało się mną UB i próbowało zmusić do przyznania się do podpalenia. To była bzdura oczywiście, ale tak zaczęły się moje kłopoty z bezpieką. Rok później, przed maturą, pojechaliśmy z klasą na wycieczkę w góry, mieliśmy między innymi zwiedzać Muzeum Lenina w Poroninie. I znowu – urwałem się z kilkoma kolegami i poszliśmy nie zwiedzać, a opalać Barbara Paczyńska, konserwatorka strojów scenicznych Zespołu Tańca Ludowego Bałtyk od chwili powstania zespołu w 1976 r. aż do emerytury Pochodzę z Gniezna z bardzo licznej rodziny, w której dorastało aż trzynaścioro dzieci. W czasie wojny trafiłam do niemieckiej rodziny jako opiekunka do dziecka. Był to dla mnie bardzo trudny okres, bo gospodyni źle mnie traktowała. Rodzice zostali wywiezieni do obozu w Kielcach i po zakończeniu działań wojennych powrócili do rodzinnego miasta w węglowych wagonach. Niestety, nie zastali już na miejscu swojego domu. Ja w tamtym okresie pracowałam jako sanitariuszka w szpitalu, gdzie opiekowałam się rannymi i chorymi. Do Koszalina przyjechałam razem z bratem 10 maja 1945 roku. Było mi o tyle łatwiej, że tu, na Dzikim Zachodzie, jak nazywaliśmy to miejsce, mieszkała moja siostra i miałam się gdzie zatrzymać. Miałam wówczas 15 lat i niedługo potem zapoznałam swojego przyszłego męża. Pamiętam, jak razem z innymi pionierami z piosenką na ustach i szpadlami na ramionach chodziliśmy odgruzowywać miasto. Nie było jeszcze tutaj całkiem bezpiecznie, bo można było natrafić na Niemców, którzy potrafili nawet chwycić za broń. Na samym początku nie było w Koszalinie poczty i sklepów, ale otwarto za to jadłodajnię w baraku, którą prowadzili znajomi z Gniezna. Prawie cała ulica Zwycięstwa to był jeden wielki gruz, a przy rynku pasły się kozy, krążąc pomiędzy górkami piachu. Ludzie, którzy zjeżdżali tutaj, nie tylko z moich rodzinnych stron, ale i z wielu innych zakątków kraju i zza granicy, zajmowali opuszczone przez Niemców mieszkania i domy. Ci bardziej zaradni czy też wygodni, starali się zająć jak najbardziej przestronne i luksusowe domy. A my? No cóż, byliśmy młodzi i do szczęścia potrzebowaliśmy jedynie dachu nad głową, łóżka do spania, stołu i krzesła, żeby zjeść posiłek. Panowała bieda, brakowało jedzenia i podstawowych środków do życia, ale za to mieliśmy niebywałe bogactwo duchowe. Mieszkańcy emanowali radością, nadzieją i życzliwością, a przyjaźń między pionierami kwitła. Przy ulicy 1 Maja był budynek, w którym spotykała się młodzież i to było coś wspaniałego. Natomiast w budynku przy dzisiejszym amfiteatrze organizowano zabawy, słuchać tam było przyśpiewki ludowe i muzykę. Po przyjeździe bardzo szybko wyszłam za mąż. Proszę sobie wyobrazić, że do ślubu szłam w niebieskiej, pożyczonej sukience, a pan młody założył amerykański mundur. Trudno się temu dziwić, bo przecież żyliśmy bardzo skromnie. Żałuję, że nie było nas stać na wynajęcie fotografa czy kupno aparatu fotograficznego, bo teraz nie mam nawet pamiątki z ceremonii ślubnej. Mój mąż pracował w milicji, ale ciągle mieliśmy trudną sytuację, bo zamiast wypłaty przeważnie otrzymywał paczki żywnościowe. Potem kolejno na świat przychodziły dzieci i bywały takie dni, że nie mieliśmy za co kupić im choćby mleka. Pomimo tego cieszyliśmy się każdym dniem. Co ciekawe, przy trójce maluchów bardzo pomagały mi sąsiadki-Niemki i zawsze będę im wdzięczna za okazane serce. Pierwszą po wojnie pracę podjęłam w aptece polikliniki. Byłam z niej bardzo dumna, bo samodzielnie przygotowywałam leki i czułam się potrzebna. W międzyczasie uczęszczałam też do I Liceum Ogólnokształcącego i zrobiłam tak zwaną małą maturę. Za pierwsze zarobione pieniądze kupiłam radio Pionier. Radość była w domu nie do opi- Kiedy nadszedł koniec wojny, miałam 6 lat i mieszkałam z mamą i rodzeństwem w Ciężkowicach. To jest miejscowość na trasie Tarnów-Krynica. Zanim trafiliśmy do Koszalina, zatrzymywaliśmy się w wielu miejscach po drodze, ale najbardziej utkwił mi w pamięci dzień nalotu w Poznaniu. Zakwaterowaliśmy się tam w hotelu i pomimo że front już dawno przeszedł, to niespodziewanie zaczęło się bombardowanie i ukryliśmy się hotelowej piwnicy. To byłaby prawdziwa ironia losu, gdybyśmy zginęli już po zakończeniu wojny. Z podróży na Pomorze utkwił mi w pamięci przejazd w odkrytym wagonie z Białogardu. To był maj lub czerwiec 1945 roku. Koszalin był na skutek zawieruchy wojennej bardzo zniszczony. Ja, moja mama i ojczym – mieszkaliśmy w niewielkim, jednoizbowym mieszkaniu na poddaszu przy ulicy Świerczewskiego. Ojczym, Józef Sowa, był w Koszalinie już w marcu 1945 roku. Znalazł się w grupie Polaków, którą w Polanowie pozostawili Rosjanie, i razem z towarzyszami przyszedł tutaj na pieszo. Był to człowiek o licznych talentach i samodzielnie uszył polską flagę, którą wywiesił 26 marca. Dlatego nie zgadzam się z opinią, że życie w Koszalinie zaczęli organizować dopiero ci przesiedleńcy, którzy przybyli na te ziemie w maju. Już w marcu rodziły się tutaj pierwsze zalążki polskości. Pokolenie, które wznosiło miasto z gruzów, to byli ludzie pełni radości i entuzjazmu. Po długiej niewoli mogli wreszcie oddychać wolnością i wtedy nikt nie myślał o sobie, ale o wspólnych ideach. Na początku warunki życia były bardzo ciężkie. Pamiętam, że mleko można było kupić jedynie od rolnika, który przyjeżdżał do centrum, by handlować swoimi produktami. Koło dworca, tuż przy bunkrach, pasły się bezdomne kozy, które karmili podróżni. Zwierzęta przygarnął mój ojczym, ale nie mogłam pić ich mleka, bo miałam alergię. Ponieważ mieszkaliśmy tuż przy dworcu, nierzadko do naszych drzwi pukali przyjezdni i moja mama bez wahania przyjmowała ich na noc, by nie błąkali się po ciemku po obcym mieście. Raz nawet przyszła do nas kobieta w pasiaku. Wtedy były takie czasy, że ludzie sobie ufali, bo gdyby tak nie było, to trudno byłoby przetrwać. Nikt nie odmawiał drugiemu pomocy. Jako dziecko byłam bardzo chorowita i pewnej nocy zaczęłam się dusić. Ojczym w środku nocy pobiegł do sędziwego lekarza, doktora Pawłowicza, by sprowadzić pomoc. Doktor przyszedł do naszego mieszkania, zajął się mną i został do rana, żeby się upewnić, że już nic mi nie grozi. W obecnych czasach trudno sobie wyobrazić taką sytuację. W powojennym Koszalinie bardzo szybko zaczęło tętnić życie. Powstawały piekarnie, sklepy, zakłady krawieckie i szewskie. Pojawiły się także rzeźnie i jadłodajnie. Koło amfiteatru działała kawiarnia w stylu szwajcarskim. W każdą niedzielę schodziły tam tłumy mieszkańców, bo w lokalu grała orkiestra na żywo, organizowano konkursy dla dzieci i można było zjeść przepyszne ciasta. Dosyć szybko uruchomiono także kino Adria i była to dla mnie niebywała frajda. Nie mogłam się doczekać kolejnego seansu. Już w 1945 roku zaczęłam uczęszczać do Szkoły Podstawowej numer 2. To była naprawdę okazała i piękna placówka. W szkolnych ławach zasiedli wówczas uczniowie w bardzo różnym wieku, ponieważ wojna zamknęła wielu dzieciom drogę do edukacji. I tak z najmłodszymi pobierali nauki nawet 10-latkowie. Miasto z dnia na dzień piękniało, ulice odzyskiwały – W chwili wybuchu wojny miałam 12 lat, mieszkałam w Siedlcach. W czasie wojny przez półtora roku pracowałam w fabryce papierosów – Niemcy urządzili tam sortownię – zwozili wszystkie zrabowane łupy: ubrania, biżuterię, wtedy pierwszy raz miałam w ręku zegarek. Później sortownię zlikwidowano i zostałam przeniesiona do pracy w kuchni w niemieckim klubie oficerskim. Przełożoną była Niemka, która wyraźnie mnie nie lubiła – doniosła, że jestem leniwa i za karę miałam zostać zesłana do Niemiec, ale najpierw trafiłam do obozu przejściowego w Warszawie. Stamtąd udało mi się uciec – podszyłam się pod Rosjankę, która dzień wcześniej zmarła na tyfus plamisty. Z mamą wróciłam do Siedlec i tej samej nocy zachorowałam natyfus. To był 1944 rok. Kiedy wyszłam ze szpitala, od razu do drzwi zapukali Niemcy i tym razem trafiłam bezpośrednio do karnego obozu pracy w Niemczech. Pracowałam w ogrodnictwie, warunki były straszne. W końcu wyzwolili nas Rosjanie, wróciłam do Siedlec, a stamtąd, razem z koleżanką i przybraną ciotką, wyjechałam za pracą do Koszalina. Przyjechałam tu w lipcu 1945 roku. Pamiętam maleńką stacyjkę, naprzeciw której stał piękny budynek i rosły wspaniałe drzewa – dziś już ich nie ma. Dostałam mieszkanie przy ulicy Bieruta i pracę – najpierw byłam kelnerką w stołówce wojewódzkiej, a później w Cafe Bar przy ulicy Armii Czerwonej – lokalu tylko dla oficerów. Na początku 1946 roku wracałam przez park z pracy, w pewnej chwili zaczepił mnie wysoki, przystojny żołnierz. Polak! Pytał mnie o jakąś ulicę, ponieważ szłam w tamtym kierunku, poszliśmy razem. Rozmawialiśmy, żartowaliśmy, a mnie się tak bardzo mundurowi podobali! Odprowadził mnie do domu, zapytał, czy może ponownie odwiedzić i tak... w październiku wzięliśmy ślub. (śmiech) Ale cóż to był za ślub! Stasiu był żołnierzem – prezentem ślubnym od jego generała był samochód z kierowcą, którym jechaliśmy do kościoła. Nie byle jaki samochód, tylko amerykański horsch, kabriolet! Suknię ślubną mamusia pożyczyła od znajomej z Siedlec i mi przywiozła, podobnie jak wspaniały długi welon. Wesele zorganizowaliśmy u mnie w domu – nagotowaliśmy mnóstwo bigosu, bielusieńkie prześcieradła, które dostaliśmy w ślubnym prezencie, udawały obrusy, a do tańca przygrywała muzyka z patefonu z tubą. Bawiliśmy się do białego rana, ale weselisko tak naprawdę trwało z tydzień, bo ciągle nas odwiedzali koledzy Stasia, a to były bardzo wesołe chłopaki. Było naprawdę wesoło i pięknie. I tak już od 68 lat jesteśmy razem ze Stasiem, wychowaliśmy dzieci, przeżyliśmy życie i jesteśmy szczęśliwi. Wiele przeszliśmy, ale nigdy nie było między nami kłótni i cichych dni Ale wracając do tematu: w ogóle życie w tamtych latach, tuż po wojnie, było wesołe i piękne, mimo biedy. Ludzie cieszyli się, że żyją, że przetrwali wojnę i mimo że Ruskich się bali, wszyscy byli bardzo przyjaźni. Pamiętam, że w parku, tam gdzie dziś jest amfiteatr, stał zbity z desek podest i organizowano zabawy taneczne, podobna scena była na Rokosowie, gdzie dziś jest Zacisze. My młodzi, chcieliśmy się wówczas bawić, tańczyć, cieszyć, zapomnieć o przeżytym koszmarze. Bieda była okrutna, w sklepiku przy ulicy Zwycięstwa, tam, gdzie dziś jest Moda Polska, kupowało się cukier i mąkę na szklanki. Wag nie było, a na więcej i tak nikogo nie było stać. Bywało, że przez trzy dni jedliśmy tę samą zupę, ale byliśmy szczęśliwi. Pierwsza córka urodziła się w 1947 r. SOBOTA, 10 MAJA 2014 R. .. kwitnące róże chali na Ziemie Odzyskane w roku 1945 tworzyli historię polskiego Koszalina. Pamiętam, że jak zdobyliśmy jakiegoś cukierka czy czekoladkę, wszystko nosiliśmy małej, sobie żałując, bo przecież dziecko musi mieć. Dziś za to wszystko można kupić, a zdrowie jeść nie pozwala. Ech, życie... (śmiech) Koszalin to moje miasto, jestem z niego bardzo dumna, tym bardziej, że odgruzowywałam je własnymi rękami. Uważam, że jest piękny, świetnie się rozwinął, choć jest coraz więcej miejsc, których w ogóle nie znam. swoją przyszłą żonę, która po wojnie przez kilka lat mieszkała w Miastku, a potem przeniosła się z rodziną do Koszalina. Od 48. lat mieszkamy w domu bliźniaczym przy ulicy Rejtana. Maj to dla nas miesiąc szczególny, bo świętujemy właśnie 50. rocznicę ślubu, a niedawno na świat przyszedł nas pierwszy prawnuczek. przejażdżce po „nowym Koszalinie” nie poznałam bardzo wielu miejsc, a równie wielu w ogóle nie znalazłam... Najważniejsze jednak, że dobrych ludzi wciąż tu nie brakuje. Zenon Kasprzak, Maria Michalak, Zdzisław Grzymała, inżynier, wieloletni projektant oraz inżynier starszy i sprawdzający w Miastoprojekcie, Biurze Projektów Urbanistycznych i Komunalnych oraz w Przemysłowce – 9 maja 1945 roku jako 12-letni chłopiec byłem z ojcem w Będzinie na Śląsku. Pojechaliśmy tam na kilka dni za namową pewnego nauczyciela. Ojciec chciał zobaczyć, jak żyje się na śląskiej ziemi, ale uznał, że to nie jest dobre miejsce do osiedlenia się na stałe. Tego dnia przez megafony płynęły dobre nowiny, że wojna się skończyła, a na ulicach panowała ogólna wrzawa i poruszenie. Po kilku dniach wróciliśmy do rodzinnej Popielarni leżącej w gminie Ostrów Mazowiecka. Wtedy mój ojciec wpadł na pomysł, aby podjąć ryzyko i przenieść się na Pomorze w poszukiwaniu lepszego jutra. Długo nie myśląc, zabrał mnie i we dwóch wyruszyliśmy na północ. Reszta rodziny została w naszym dotychczasowym domu. Do Koszalina przyjechaliśmy pod koniec czerwca 1945 roku i pamiętam dokładnie, że pełno tu było jeszcze Niemców. Przy ulicy Chrobrego, nieopodal kościelnej plebanii, stał opustoszały dom. Gospodyni księdza opowiadała nam, że z tego właśnie budynku Rosjanie wywieźli meble i wyposażenie. W środku pozostawili jedynie pianino i biblioteczkę, ale nie można było narzekać, bo w kamienicy była łazienka w piwnicy, co wówczas było niemalże luksusem. Wprowadziliśmy się tam i z dumą wywiesiliśmy biało-czerwoną flagę. Ulica Chrobrego nie była na szczęście mocno zniszczona, czego nie można było powiedzieć o ulicy Zwycięstwa. Na miesiąc zostałem w domu zupełnie sam, bo ojciec pojechał do Popielarni, by sprowadzić resztę rodziny. Miałem wykupione posiłki w jadłodajni przy ulicy Spółdzielczej, a jak przycisnął mnie głód, to chodziłem na owoce do opustoszałych, poniemieckich sadów. Akurat zaczęło się lato, więc szybko znalazłem nowych kolegów. Długie dni spędzaliśmy, jeżdżąc na hulajnogach lub rowerach. Zdarzało się, że wyruszaliśmy wspólnie nad morze. W budynku, gdzie teraz mieści się Bałtycki Teatr Dramatyczny, a kiedyś był dom modlitewny, grywaliśmy w ping-ponga. Dopóki nie powstało kino Polonia, chodziliśmy do kina objazdowego, które stacjonowało tuż obok obecnego „ekonoma”. W miejscu, gdzie przez lata funkcjonowało targowisko, tak zwany manhatan, stały wtedy pozostawione przez okupantów motocykle z przyczepami. Polacy po wojnie trzymali się razem, byli bardzo zżyci, wzajemnie się wspierali. We wrześniu już jako uczeń gimnazjum chodziłem wraz z kolegami odgruzowywać miasto. Pracowaliśmy w pocie czoła zarówno w dni powszednie, jak i w niedziele. W takie akcje zaangażowane były wszystkie szkoły, bo działały w nich tak zwane Służby Polsce. Cegły, które udało się ocalić, wywożono do Warszawy, ponieważ odbudowa stolicy była wtedy kwestią priorytetową. Nie wiem natomiast, co się stało z torami tramwajowymi, które demontowaliśmy z obecnej ulicy Piłsudskiego. Przez pierwsze powojenne lata miasto było porządkowane, a dopiero w latach 50. rozpoczęła się na dobre odbudowa centrum. Zaczęto wówczas wznosić całkiem nowe budynki. Po skończeniu liceum ogólnokształcącego wyjechałem na kilka lat z Koszalina, by zdobywać wiedzę na uczelni wyższej w Gdańsku. Po powrocie z Trójmiasta poznałem 7 TERAZ KOSZALIN – wydanie nadzwyczajne współzałożycielka Państwowego Sanatorium Przeciwgruźliczego w Koszalinie – Urodziłam się w Solcu nad Wisłą, wcześnie straciłam matkę, więc gdy ukończyłam szkołę, zaprosił mnie do siebie mieszkający na Wołyniu stryj, który chciał mnie wprowadzić w świat. I tam zastał mnie wybuch wojny. Miałam wówczas 15 lat. Zawsze marzyłam o byciu pielęgniarką, ale w tamtym czasie, by dostać się do szkoły pielęgniarskiej, trzeba było mieć posag Powołanie do służby wojskowej dostałam w wieku 19 lat. Byłam wolontariuszką, cały czas przy szpitalu i wciąż marzącą o byciu pielęgniarką. Miałam wówczas wspaniałego szefa, Włocha, doktora Barbarigo, który widział mój głód wiedzy i bardzo dużo mnie uczył. Miałam też przyjemność pracować z innymi wspaniałymi lekarzami, profesorami z Wilna i ze Lwowa. W czasie wojny udało mi się ukończyć kurs pielęgniarski. Do Polski przyjechaliśmy w 1945 roku, najpierw do Lublina, gdzie zakładaliśmy szpital, później, późną wiosną, do Koszalina, bo trzeba było zasiedlać Ziemie Odzyskane. Pamiętam, jak witając nas tu, pewien sierżant mówił, że jesteśmy na „obcej ziemi, ale musimy żyć godnie”. Koszalin był bardzo zniszczony, ale to, co mnie w mieście urzekło, tokwitnące róże. Kwiaty te były wszechobecne, ujęły mnie bardzo. Szukaliśmy miejsca na założenia szpitala – padło na ceglany budynek przy ulicy Fałata 3. Wcześniej był tam dom starców, ale jak go zajmowaliśmy, przebywała tam tylko jedna staruszka. Miała głowę porośnięta mchem – nigdy wcześniej i później nie widziałam nic podobnego. Nasz szpital miał cztery oddziały: wewnętrzy, weneryczny, chirurgię i zakaźny, bo szalał tu tyfus. Pracowałam tam do końca grudnia 1946 roku, później szpital przeniesiono do Torunia – zdecydowałam się zostać, bo w Toruniu na pewno nie było tylu róż... Później pracowałam w szpitalu przy szkole oficerskiej – tam poznałam mojego męża, który był pacjentem. Pod koniec lat czterdziestych w Szczecinie otwarto szkołę pielęgniarską, którą ukończyłam i dostałam nakaz pracy, mogłam jednak wybrać miejsce. Wybrałam ponownie Koszalin – szalała gruźlica, trwały przygotowania do otwarcia specjalistycznego szpitala. Z biegiem czasu szpital przy ulicy Słonecznej przekształcił się w Państwowe Sanatorium Przeciwgruźlicze, cały czas tam pracowałam. Pamiętam, jak zakładaliśmy przyszpitalny ogród, żeby mieć witaminy dla pacjentów, organizowaliśmy zajęcia dla pacjentów: turnieje szachowe, wykłady i prelekcje, spotkania z aktorami, mieliśmy nawet własny teatr! Przy ogromnym wsparciu pani Marii Hudymowej udało się w sanatorium stworzyć filię numer 7 biblioteki – od tego czasu mieliśmy dla naszych pacjentów świeżą prasę i najnowsze publikacje, bo klasykę polskiej literatury udało mi się zgromadzić wcześniej. A wszystko pomimo tego, że cały teren był ogrodzony drutem – ludzie bardzo się bali gruźlicy. Koszalin zaraz po wojnie był zniszczonym, ale cudownym miastem. Najważniejsi byli ludzie: dobrzy, pełni energii, skorzy do pomocy, mimo wszechobecnej ogromnej biedy. W mieście wciąż trwały prace społeczne związane z odgruzowywaniem: wszyscy w nich uczestniczyli, nikt się nie migał i nie narzekał, wszyscy rozumieli, że taka była potrzeba. Nigdy nie żałowałam, że zostałam w Koszalinie. Do dziś bardzo kocham to miasto, choć, gdy niedawno byłam na emerytowany polonista w II LO im. Wł. Broniewskiego – Kiedy kończyła się wojna, mieszkałem 8 kilometrów od Gniezna, w Niechanowie. Była to miejscowość stara i pełna zabytków. Mój starszy, 19-letni brat, przyjechał do Koszalina pierwszym transportem z Gniezna w maju 1945 roku. W czerwcu dotarł tu również mój ojciec z drugim synem i przyszłą synową. Sprowadziliśmy się tu z własnej woli, motywowani potrzebą służby, chcieliśmy zagospodarować te tereny i przywrócić miasto Polsce. Pomimo że miałem wtedy zaledwie 5 lat, to pamiętam doskonale, że moi bliscy podróżowali na Pomorze z całym dobytkiem, ze sprzętem gospodarczym, z zapasami żywności i z wyposażeniem rymarsko-tapicerskiego zakładu ojca. On i wielu innych wzięli na swoje barki rozwój koszalińskiego rzemiosła. Prywatne zakłady rosły wtedy, jak grzyby po deszczu, i zanim się człowiek obejrzał, zaczęły funkcjonować piekarnie, sklepy spożywcze, drogerie, cukiernie i restauracje. Swoje usługi oferowali szewcy, krawcy, ślusarze i rzeźnicy. Ja przyjechałem do Koszalina jesienią 1945 roku. Zapamiętałem z tego czasu, że całe życie handlowe, usługowe i towarzyskie toczyło się w ocalałych domach śródmieścia, głównie przy ulicach: Zwycięstwa, 1 Maja, Bieruta i Gnieźnieńskiej. Na ulicach panował ciągły ruch, harmider, jeździły konne wozy, rzadko samochody. Każdy przedsiębiorca pragnął, by jego interes miał siedzibę w ścisłym centrum, ale to było bardzo trudne, bo to było jedno, wielkie gruzowisko. Początkowo moja rodzina zajmowała mieszkanie przy ulicy Bieruta 3 (obecnie to ulica Połczyńska). Budynek stał naprzeciwko obecnego I Liceum imienia Stanisława Dubois, ale wówczas nie było tam szkoły, tylko radziecki szpital, w którym pracowały Niemki. Znałem je, ponieważ przyjaźniłem się z ich dziećmi. W powojennym Koszalinie mieszkało wciąż wielu obywateli niemieckich, ale byli to głównie staruszkowie i matki z dziećmi. Byli bardzo niespokojni i przerażeni sytuacją. Nie było za to dorosłych, młodych Niemców. Do końca życia będę pamiętał obraz leżących w jednym z mieszkań zwłok niemieckiego starca, którego po śmierci nie miał kto pochować. Jako dziecko z zafascynowaniem obserwowałem, jak rozwożono do sklepów rozmaite produkty i towary. Wszystko trzeba było przenosić w rękach bądź na plecach. W okolice domów podjeżdżali też furmani zaopatrujący koszalinian w węgiel, który po prostu w nieładzie rzucali na chodniki. I wtedy całe rodziny wylegały przed dom i wnosiły węgiel do piwnic i składzików. W roku 1947 przeprowadziliśmy się do jednopiętrowego domu przy ulicy 1 Maja i tam ojciec prowadził zakład rymarskotapicerski. Z okien widziałem same gruzowiska ciągnące się aż do ulicy Słowackiego (tam gdzie mieści się Komenda Policji). Ulice w śródmieściu były wąskie i brukowane, w niczym nie przypominały tych dzisiejszych, wielkomiejskich. Co ważne, ludzie tworzący w mieście nową rzeczywistość, byli niezwykle otwarci i radośni. Każdy cieszył się życiem i był zadowolony z tego, że ma co do garnka włożyć, że miasto powoli zmienia wygląd, że przybywa oświetlenia i tak dalej. Koszalinianie spotykali się towarzysko, odwiedzali jedni drugich, spędzali razem wolny czas. Z perspektywy lat, można powiedzieć że znakiem tamtych czasów był zupełny brak malkontenctwa. W Koszalinie mieszkam do dziś. Przez lata byłem nauczycielem języka polskiego w II LO imienia Władysława Broniewskiego i ten etap mojego życia bardzo dobrze wspominam. Pomimo, że jestem na emeryturze to wciąż spotykam się z wyrazami szacunku i pamięci ze strony swoich byłych uczniów. Tak rozumiem nowoczesny patriotyzm Rozmowa z Piotrem Jedlińskim, prezydentem Koszalina Patriota. Teoretycznie wszyscy wiemy, kim jest. Ale kwestia patriotyzmu jest rozumiana przez wiele osób w różny sposób. – Osobiście wyróżniam dwa główne rodzaje patriotyzmu. Po pierwsze – patriotyzm jako gotowość poświęcenia się dla naszego kraju. Poświęcenia dla Polski, czyli oddania życia. A dodatkowo dbałość o przeszłość swojej ojczyzny, pamiętanie o swoich korzeniach. Innym patriotyzmem jest patriotyzm obywatelski, czyli troszczenie się o wspólnotę, o dobro wspólne. Działanie zgodnie z Konstytucją w tej jej części, która mówi o obowiązkach względem państwa. Innymi słowy to także postawienie interesu narodu ponad własny. Za którym z nich się pan opowiada? Kim, według pana, jest nowoczesny patriota? – To człowiek prowadzący życie aktywne i kreatywne. Osoba myśląca pozytywnie, stawiająca na rozwój swojej miejscowości, najbliższego otoczenia, także w kontekście polepszenia własnych warunków życia. Nowoczesny polski patriota, to także człowiek świadomy historii swojego kraju i swojej Małej Ojczyzny, ale i dumny z tego, jaka jest Polska obecnie. Nowoczesny patriota to Polak bez kompleksów, ale i bez zapędów szowinistycznych czy ksenofobicznego zadęcia, nastawiony na samorealizację. Patriotyzm to także wychowanie swoich dzieci na przyzwoitych ludzi, a tym samym wychowywanie młodych, kolejnych pokoleń, w duchu poszanowania ojczyzny i jej historii. Tak rozumiem nowoczesny patriotyzm. Uważa pan, że historia jest tak istotna? – Nie jestem zawodowym historykiem, ale interesuję się przeszłością naszego kraju. Polacy są wspaniałym narodem, który ma równie wspaniałą historię. Gdyby Hollywood dysponowało takim scenariuszem filmowym, jakim są ponad tysiącletnie dzieje Polski, to fabryka snów pracowałaby 48 godzin na dobę. Nasz Sobieski rozegrał przecież wspaniałą bitwę zaliczaną do jednej z najważniejszych w historii świata, a Józef Piłsudski ocalił Europę przed zalewem czerwonej rewolucji. Naprawdę mamy się czym szczycić. Wspomniał pan o małej ojczyźnie. – Odnoszę wrażenie, że kiedy rozmawiamy o historii, zbyt często zapominamy o naszym najbliższym otoczeniu, skupiając się na wydarzeniach krajowych, a nawet światowych. Tymczasem wokół nas żyją ludzie, którzy tworzyli historię – historię naszej ziemi. Dlatego w tym roku postanowiliśmy po raz pierwszy uczcić ich w szczególny sposób. W marcu, z mojej inicjatywy, radni uchwalili, że plac nieopodal amfiteatru, na którym stoi pomnik Byliśmy – Jesteśmy – Będziemy, nosić będzie imię Skweru Pionierów Koszalina, a 10 maja obchodzić będziemy Dzień Pionierów Koszalina. Skąd właśnie ta data? Do tej pory mówiło się o 4 marca... – 4 marca 1945 roku to data, kiedy do Koszalina wkroczyła Armia Czerwona. Odkąd pamiętam, zawsze budziła spory: Koszalin wyzwolony czy Koszalin zdobyty... Tak naprawdę miasto z polskością niewiele miało wówczas wspólnego. Wprawdzie konferencja w Teheranie przyznała Polsce Pomorze Zachodnie, ale wciąż toczyła się wojna i nowa wschodnia granica Niemiec nie była jeszcze ustalona. Po zajęciu miasta stacjonowały w nim jednostki czerwonoarmistów. Zmieniło się to dopiero w maju 1945 roku, kiedy do Koszalina przyjechała grupa polskich osadników z Gniezna z Edmundem Dobrzyckim na czele. To oni tworzyli tutaj zręby polskości, a Dobrzycki, będący początkowo pełnomocnikiem rządu na obwód koszaliński, został z czasem pierwszym starostą Koszalina. Przypomnę, że od niedawna jedna z nowych koszalińskich ulic nosi jego imię. Właśnie tych ludzi, pierwszą zwartą grupę Polaków w naszym mieście, chcemy uczcić i o nich pamiętać. W jaki sposób? – 10 maja w samo południe przy pomniku Byliśmy-Jesteśmy-Będziemy rozpocznie się uroczystość, podczas której odsłonięta zostanie tablica potwierdzająca, że teren nosi nazwę Skweru Pionierów Koszalina, a w niszy pomnika umieszczone zostaną urny z pól bitewnych, w których na Pomorzu Zachodnim uczestniczyli polscy żołnierze. Zaprosiliśmy na nią pana Jacka Kowalskiego, prezydenta Gniezna, by w ten sposób symbolicznie podziękować mieszkańcom tego miasta za osadników z 1945 roku. Prezydent przyjął zaproszenie i będzie z nami podczas tej ważnej chwili. O godzinie 16, na dworcu kolei wąskotorowej, rozpocznie się natomiast widowisko historyczne poświęcone temu wydarzeniu. Serdecznie na te uroczystości zapraszam. To będzie nasz hołd oddany całemu pokoleniu koszalinian, którzy odbudowywali miasto, tworzyli jego polską administrację, szkoły, pierwsze zakłady pracy. To święto pamięci o tym, co zrobili dla nas i przyszłych pokoleń koszalinian. 8 TERAZ KOSZALIN – wydanie nadzwyczajne SPRAWY PONURE Pomożemy Polakom wracającym z Niemiec! SPÓŁDZIELNIA MŁODYCH RYBAKÓW DLA KOSZALINA Od 1 września rb. Systematyczna sprzedaż ryb świeżych, wędzonych i przetworów ul. 1 Maja 4 Kawiarnia i Owocarnia Poznanianka Wykonuje bukiety ślubne, wieńce, specjalność: kwiaty sztuczne. Miła obsługa. Czajka Florjan, ul. Zwycięstwa 21 WYROBY TYTONIOWE, MATERJAŁY PIŚMIENNE poleca F-ma Fr. Janowski Koszalin, ul. Zwycięstwa 1 TORPEDO CZĘŚCI ROWEROWE I MASZYNY DO SZYCIA Koszalin, ul. Zwycięstwa nr 45 ZEGARMISTRZ Józef Ludiński Zwycięstwa Nr 37 RESTAURACJA POD „3” przy ul. Armii Czerwonej 3 poleca wyborowe wódki i likiery oraz zakąski zimne i gorące wraz ze smacznymi obiadami po cenach przystępnych Tylko praca zadecyduje o powodzeniu na Zachodzie. S T O P K A Redaguje Kolegium – Adres redakcji i administracji: Koszalin, ul. Mickiewicza nr 24. – Wydawca: Media Regionalne sp. z o.o. – Ogłoszenia przyjmuje administracja w godz. od 9 do 17. – Za terminowy druk ogłoszeń nie odpowiadamy – Tłoczono w Drukarni przy ul. Słowiańskiej nr 3 a. SOBOTA, 10 MAJA 2014 R. Czy nie nadużywany alkoholu? Obserwować można dość niemiłe zjawisko częstego nadużywania alkoholu przy różnych okazjach. Prowadzi to nieraz do niemiłych incydentów, które bezwzględnie nie miałyby miejsca przy pełnej poczytalności uczestników. Po prostu wchodzi w zwyczaj, że każda uroczystość czy zabawa musi odbywać się w atmosferze przesyconej alkoholem. Odnosimy wrażenie, że wzrost zainteresowania w tym kierunku jest jeszcze jednym niemiłym skutkiem wojny i nerwowego życia, jakie prowadziliśmy podczas okupacji. Należałoby poważniej potraktować to zagadnienie. Żartobliwa ocena prowadzi do tolerancyjnego stanowiska. Partie polityczne powinny tą sprawą zająć się i przeprowadzić jakąś akcję społeczną, któryby prowadziła do piętnowania osób publicznie obniżających własną godność i instytucji, które reprezentują. Szefowie i kierownicy różnych urzędów muszą zwrócić baczną uwagę na swoich podwładnych i nie pozwalać na nadużywanie alkoholu w miejscach publicznych. Zdajemy sobie sprawę, że to trudne zadanie, ale tolerowanie dotychczas istniejącego stanu rzeczy prowadzi do mylnego wniosku, jakoby ogół społe- czeństwa odnosił się tolerancyjnie do pijaństwa. e Okręgowa Izba Farmaceutyczna Zachodnie Pomorze w Szczecinie z tymczasową siedzibą w Koszalinie wzywa wszystkich mgr. farmacji, prowizorów, pomocników aptekarskich, praktykantów oraz drogerzystów do natychmiastowego zarejestrowania się eg. Niemiłe zaskoczenie Jeden z członków komitetu organizacyjnego święta dożynek i sportu opowiedział nam ciekawą i wielce pouczająca historyjkę. Na ostatnie posiedzenie przybył jeden z naczelników wydziału, który odznacza się dużym zainteresowaniem dla spraw społecznych. W chwili, kiedy obrady dotyczyły środków lokomocji koniecznych dla usprawnienia organizacji święta, inny członek komitetu zwrócił się do owego naczelnika posiadającego auto urzędowe z propozycją, żeby oddał je do dyspozycji na okres dwóch dni. Na to zainterpelowany oburzył się i odpowiedział, że jego żona nie będzie chodzić piechotą. Nastąpiła ostrzejsza wymiana zdań, ale stanowisko obywatela naczelnika zostało w zasadzie nieugięte, zgodził się tylko częściowo doraźnie samochód wypożyczyć. Warto dodać, że ów energiczny obywatel naczelnik wchodzi w skład Zarządu Głównego Związku Pracowników Administracji Państwowej i został doń wybrany po mocnym przemówieniu, jakie wygłosił podczas walnego zebrania, podkreślając konieczność wypełniania przez urzędników różnych obowiązków społecznych. Jesteśmy więc niemile zdziwieni, że naczelnik ten, którego uważamy za człowieka oddanego dla spraw społecznych, zajął właśnie takie stanowisko. g. Monolog W Koszalinie jestem od dwóch miesięcy, licząc według słońca – jest to zaledwie 60 dni. Zaś biorąc pod uwagę tempo ogólne w grodzie, doświadczenie życiowe, jakie się w nim nabywa. To, proszę obywateli, ogromny szmat czasu. Weźmy przede wszystkiem tempo cztery miesiące wstecz – pustynia – dwa miesiące – ruch, jak w normalnym czasie, a dziś to prawie stolica, a przynajmniej duże miasto. Wysadzanie ruin. Sznury samochodów na jezdni i na chodniku (ratuj się, kto może!). To samo z rowerami, konnymi zaprzęgami, wózkami ręcznymi i.t.d. Przyjezdni, odjezdni, wojskowi, cywile, kobiety-kwiaty, motyle i jeszcze inne. Wszystkie akcenty polskiego języka, werwa i sklepy. Duże sklepy. Ale nie o sklepach chcę mówić, tylko o ludziach w nich. Tak, o ludziach, właścicielach i współwłaścicielach. I teraz właśnie mamy możność spostrzec, co tempo może zrobić z człowieka. Przed paru miesiącami miły lub miła pani, dobra znajoma z miasta rodzinnego, uśmiechnięta i zadowolona, że się ostała niepowodzeniom i klęskom wojny, naraz staje się dziwaczką (pan oczywiście – dziwakiem). On wiecznie nachmurzony, ona skwaszona, pan coraz bardziej nerwowy, pani coraz więcej niezadowolona, gderliwa, rozkapryszona. I cóż się okazuje? Jest sklep, dobrze prosperuje; trzeba dobrać nawet personel, taki tam ruch, targi bardzo dobre. Ale to wszystko mało, mało, mało! Prędzej i więcej, jak najwięcej pieniędzy! Nie iść na słońce, nie patrzeć na niebo (czy księżyc) czy zachód słońca, nie pojechać na jeden dzień nad morze, nie pogadać od serca z przyjacielem, nie napisać listu do bliskiej krewnej; nic tylko tempo i pieniądz, tempo i przeklęty, a tak pożądany pieniądz! Proszę obywateli, tak nie można. Przyjdzie i majątek, ale niech nie przychodzi kosztem pełnego zdziwaczenia. Gdybyście mieli możność sami siebie zaobserwować, na pewno by to wpłynęło na zwolnienie tempa, zajęcie się trochę sobą i bliskimi, obcowanie z przyrodą. Wierzcie mi, to bardzo dobrze robi na nerwy i nic nie kosztuje. wścibska ŻYCIE TOWARZYSKIE g Szykują nam się dwie zabawy taneczne. By nadać całości charakter głębokiego dżentelmeństwa, należy przypomnieć kilka zasad dobrego wychowania. Oczywiście, wiemy, że pionierzy byli kiedyś dżentelmenami, alerepetitio est mater studiorum. Pamiętajcie, by sali balowej nie traktować jako szkoły tańca. Barbarzyństwem jest angażować najlepsze tancerki, aby od nich uczyć się tańca. Panie w tańcu powinny absolutnie podporządkować się prowadzeniu przez panów, bardzo nieładnie wygląda bowiem, gdy pani obejmuje kierownictwo na parkiecie. Chcąc zatańczyć z panią nieznajomą, dobrze wychowany mężczyzna podchodzi do pana, w którego towarzystwie nieznajoma się znajduje, przedstawia mu się, prosi pana o przedstawienie go pani i o zezwolenie na zatańczenie z nią. Uważajcie: starsze osoby, zwłaszcza panowie, lubią dużo mówić. Wniosek: unikać starszych panów. Co do puszczania sali, to „należy odprowadzić panią do samochodu lub dorożki, zależnie od woli pani”. Hmm, a co zrobić, jeśli pani nie posiada samo- chodu ani dorożki? Czy grzecznie jest powiedzieć: – Panno Maniu, drałujemy do domu piechotą bo szofer – cholera – się upił i maszyną na czas nie przyjechał? g Jak już zapewne wszyscy wiedzą, czekają nasz piękny gród wspaniałe uroczystości. Przybędą dożynkarze i sportowcy, żeby u nas trochę pobałaganić, przybędą delegacje, specjalni wysłannicy, nadzwyczajni wysłannicy extra – delegaci, żniwiarze, kosiarze i Pan Bóg wie, kto jeszcze, zwali się tego około 4000 ludzi. Obywatele sklepikarze i restauratorzy, niech wam czasem nie przyjdzie do głowy ponura myśl podniesienia cen, bo w kryminale u nas dużo jest wolnych miejsc. Szlachetni mieszkanie koszalińscy, pomyślcie nareszcie o zatarciu reszty śladów niemczyzny, bo możliwe, że i niejeden minister przybędzie i wstyd byłby. W sekrecie wam powiemy, że wszyscy członkowie komitetu organizacyjnego z mjr. Steczkowskim na czele chudną w oczach, staroście śnią się po nocach klienci szukających na próżno kwater, a naczelnikowi aprowizacji – tłum ścigających go głodnych. eg. g Członkowie naszego kolegium redakcyjnego są w prawdziwym kłopocie. Co prawda do balu prasy jeszcze sporo czasu, ale... No właśnie. Otworzyliśmy szafy i okazało się, że posiadamy razem 1 kamizelkę frakową, która prawdopodobnie nie wystarczy na cztery osoby. Na szczęście nie jest jeszcze ustalone, jaki będzie obowiązywał strój. Organizatorzy wahają się między urzędowym (z urzędowych przydziałów) szczecińskim (z „szabru” majowego w Szczecinie) a koszalińskim (wkładaj, co masz). Sądzimy, ze grupa lokalnych patriotów zwycięży. g. g Ostatnio koszalinkom przybyły znaczne posiłki i niewłaściwy dotychczas stosunek 1 obywatelka na 5 obywateli zmienił się. Pragnęlibyśmy dojść do normy obowiązującej w centralnej Polsce: 7 obywatelek na 1 obywatela. Dodajmy, że koszalińskie młode damy są urocze, zwłaszcza przodują w tej dziedzinie Urząd Informacji i Propagandy, Wydział Aprowizacji i Handlu oraz Związek Walki Młodych. Warto by zorganizować konkurs na miss Koszalina. To byłaby dopiero uciecha. g. g W mieście mówią, że pewna gwiazda operowa chciała zaśpiewać na dożynkach, sądziła, że dla niej koncert zrobią. Gdy zaproponowano, by zaśpiewała przy ognisku, odpowiedział za nią mąż, że w takim miejscu gwiazda śpiewać nie będzie. Maria Goriaczew będzie natomiast śpiewała chętnie piosenki ludowe i my ją z przyjemnością posłuchamy. Maria Goriaczew nie jest wielką damą, należy do P.P.R i uszyła sobie sama suknię z materiału, który musiała ufarbować. W tym stroju na ostatnim występie w ZWM wyglądała bardzo miło. Obywatel wojewoda często piechotą spaceruje po mieście i korona z głowy mu nie spada, a cieszy się powszechną i szczerą sympatią, natomiast jeden z jego naczelników ruszyć się nie może bez samochodu. Wtedy pewno mu się wydaje, że jest wojewodą. Ot, takie sobie kontrasty eg. Grozi miastu zaklejenie Jeżeli dzienną spacerujesz dobą, Oko twe cieszą przeróżnymi barwy Afisze, które są miasta chorobą – Są ogłoszenia o wolnej posadzie, O pralni, maglach, „taniej” marmeladzie, Wieczorkach, zabawach – bracie szalej! – O wykładach biblijnych i tak dalej. Nawet na bębnie, gdzie kiedyś był kabel, Ogłasza się otwarcie. – Istna Wieża Babel. – Z afiszów dowiesz się dziś ile Było dotychczas zabaw w Koszalinie: Z A W I A D O M I E N I E ! Zawiadamia się zainteresowanych, że w celu zorganizowania gospodarki opałem (węgiel, brykiety, koks) na terenie województwa zachodnio-pomorskiego został zorganizowany Samodzielny Oddział CENTRALI ZBYTU PRODUKTÓW PRZEM. WĘGLOWEGO na województwo zachodnio-pomorskie z tymczasową siedzibą w Koszalinie, ul. Czerwonej Armii 18. We wszystkich sprawach dotyczących dostaw opału, jak i również w sprawach dotyczących handlu opałem na terenie województwa, należy się zgłaszać do wymienionego wyżej Oddziału C.Z.P.P.W. w Koszalinie. PAŃSTWOWE PRZEDSIĘBIORSTWO TRAKTORÓW I MASZYN ROLNICZYCH Oddział Koszalin, ul. Krakusa i Wandy 2 a POSZUKUJE do swoich warsztatów ul. Zwycięstwa 75 a i wszystkich miast powiatowych fachowców, a mianowicie: MECHANIKÓW TRAKTOROWYCH, ODLEWNIKA, MAGAZYNIERÓW, BUCHALTERÓW I MASZYNISTKI. Wystarczy zbierać daty na murach i słupach, Na płotach, drzewach i starych chałupach. Jakby się wyzbyć tej plagi? – Społeczeństwo prosi, Niech nasz magistrat natychmiast ogłosi, Że jeśli nie nastąpi od razu poprawa, To nie odbędzie się w grodzie już żadna zabawa. P.S. Niech władze rozpatrzą nasze zażalenie, Bo za pół roku grozi miastu zaklejenie. (Pisownia według gwary warszawskiej) Uwaga. Autor zechce się zgłosić do redakcji celem odebrania honorarium i nawiązania stałej współpracy. Akuszerka K. Cegiełkowska rozpoczęła przyjęcia. Dla niemających opieki w domu rozwiązanie porodów może nastąpić u mnie na miejscu Koszalin, ul. Czysta 5. Przedsiębiorstwo Przewozowe Jana Kaczmarka znajdujące się przy ul. Dzieci Wrzesińskich 15 (dawniej Queberstr.) poleca P.T. klienteli przewóz wszelkich towarów. Biuro PowierniczoBuchalteryjne Koszalin, ul. Marsz. Rokossowskiego Nr 3 (mieszkanie obywatela Opałkowskiego) Prowadzi księgowość handlową i przemysłową, sporządza bilanse, porządkuje zaniedbaną księgowość i.t.p. Wypowiedzmy zdecydowaną walkę łapownikom i szabrownikom.