wydanie nadzwyczajne

Transkrypt

wydanie nadzwyczajne
WYDANIE
NADZWYCZAJNE
SOBOTA, 10 MAJA 2014 R.
NIEMCY skapitulowały!
Po 2077 dniach najkrwawszej w dziejach świata wojny. We wtorek o godzinie 23.01
padł rozkaz przerwania działań wojennych w Europie na morzu, lądzie i w powietrzu.
Śmierć Adolfa Hitlera w bunkrze pod Kancelarią
Rzeszy w dogorywającym Berlinie oznaczała porzucenie jakichkolwiek nadziei na zwycięstwo. Niemniej jednak wciąż setki tysięcy niemieckich żołnierzy toczyły pozbawioną jakiegokolwiek sensu
walkę. Ich przełożeni musieli zakończyć to szaleństwo.
Wstępny protokół
kapitulacji
6 maja 1945 roku o godzinie 18.30 z kwatery nowego prezydenta Rzeszy we Flensburgu wyleciała
delegacja niemiecka pod przewodnictwem generała
Alfreda Jodla. Samolot zmierzał do Reims, gdzie
znajdowała się kwatera główna Alianckich Sił Ekspedycyjnych (SHAEF). Niemieccy wojskowi wciąż
łudzili się, że nieuchronna kapitulacja przed aliantami będzie dotyczyć jedynie wojsk zachodniego
frontu. Już wcześniej, bo 4 maja, zgodzili się na
kapitulację wojsk niemieckich w północno-zachodniej części kraju. Na te dyplomatyczne wybiegi ostro
zareagował naczelny dowódca generał Eisenhower,
który przestrzegł Jodla, że w razie odmowy całkowitej kapitulacji zerwie rozmowy i zablokuje podległy mu front, uniemożliwiając masową ucieczkę
niemieckich oddziałów ze wschodu na zachód,
gdzie składały broń.
Niemiecka delegacja musiała uzyskać zgodę nowej
głowy państwa – wielkiego admirała Karla Doenitza
rezydującego we Flensburgu. Zgoda na alianckie
ultimatum przybyła drogą radiową tuż po północy.
Unikając zbędnej zwłoki, uroczystość odbyła się
o 1:41 w nocy 7 maja. Stronę kapitulującą reprezentowali przedstawiciele trzech rodzajów sił zbrojnych III Rzeszy: generał Albert Jodl (siły lądowe),
generał Wilhelm Oxenius (lotnictwo) i admirał
Hans Georg von Friedenburg (marynarka). Z kolei
z ramienia sprzymierzonych akt podpisali generałowie Walter Bedell Smith i Iwan Susłoparow.
Przedstawiciel Francji – generał FranSevez
– otrzymał podczas ceremonii jedynie status
świadka, a nie strony porozumienia.
Zawarta umowa oznaczała pełną i ostateczną kapitulację III Rzeszy. Oficjalnie akt wchodził w życie
8 maja o godzinie 23:01. W chwili zawarcia porozumienia mogło się wydawać, że do końca II wojny
światowej w Europie pozostało zaledwie dwadzieścia jeden godzin i osiemnaście minut...
Bezwarunkowa
kapitulacja
Miejsce, czas, jak i oprawa ceremonii kapitulacji
– nie mogły spełnić oczekiwań Józefa Stalina. Na
jego osobiste żądanie ceremonia podpisania oficjalnej kapitulacji III Rzeszy miała zostać przeprowadzona w zdobytym przez Armię Czerwoną
i Wojsko Polskie Berlinie. Uroczystość miała
miejsce 8 maja o godzinie 23:30 w gmachu szkoły
saperów w berlińskiej dzielnicy Karlshorst, zaimprowizowanej na kwaterę główną „zdobywcy Berlina” – marszałka Gieorgija Żukowa. Tego dnia,
mimo późnej pory, budynek otoczyły tłumy sowieckich oficerów i żołnierzy oraz licznie przybyli korespondencji prasowi z całego świata, oczekujący
jakże upragnionej przez sześć długich wojennych
lat wiadomości.
Tym razem koalicję antyhitlerowską reprezentowało czterech wysokich rangą oficerów: w imieniu
Alianckiego Korpusu Ekspedycyjnego marszałek
Arthur Tedder (Wielka Brytania), w imieniu naczelnego dowództwa Armii Czerwonej marszałek
Gieorgij Żukow, w imieniu dowództwa amerykańskich sił powietrznych generał Carl Spaatz oraz w
imieniu Francji dowódca 1. Armii generał Jean de
Lattre de Tassigny. Stronę kapitulującą reprezentowali: feldmarszałek Wilhelm Keitel (Oberkommando der Wehrmacht), generał pułkownik Hans
Jurgen Stumpff (Luftwaffe) oraz wielki admirał
Hans Georg von Friedenburg (Kriegsmarine).
Równo o godzinie 23.00 marszałek Żukow poprosił zgromadzonych gości do sąsiedniej sali kasyna, gdzie miało dojść do podpisania aktu kapitulacji. Dowódcy zwycięskiej koalicji zasiedli przy
stole, za którym znajdowała się ściana udekorowana
flagami państw koalicji. Pośrodku pomieszczenia,
przy długich stołach przykrytych zielonym suknem,
miejsca zajęli radzieccy generałowie i oficjalnie
akredytowani przedstawiciele mediów. Fotoreporterzy z państw zachodnich niespodziewanie rzucili
się do przodu, starając się dostać w pobliże stołu,
gdzie zasiedli alianccy reprezentanci. Ich postawa
wywołała wielkie zdziwienie Sowietów, którym
jednak po chwili udało się przywrócić porządek
uroczystości.
Oficjalnym tonem marszałek Żukow otworzył uroczystość, po czym rozkazał wprowadzić przedstawicieli Naczelnego Dowództwa armii niemieckiej,
którzy dotąd oczekiwali w sąsiednim budynku
szkolnego kompleksu. Pierwszy na sali pojawił się
w galowym mundurze feldmarszałek Wilhelm
Keitel, który, dystyngowanie unosząc do góry swoją
marszałkowską buławę, oddał pełne honory wojskowe przedstawicielom zwycięzców. Tuż za feldmarszałkiem weszli generał pułkownik Stumpff
i admirał von Friedeburg. Każdemu przedstawicielowi poszczególnych sił zbrojnych towarzyszył adiutant. Radzieccy oficerowie zaprowadzili niemiecką delegację do specjalnie przygotowanego dla
nich stołu, tuż przy drzwiach wejściowych. Feldmarszałek Keitel zasiadł w środku. Towarzyszący
adiutanci stanęli w postawie zasadniczej, tuż na
swoimi przełożonymi.
Po chwili marszałek Żukow zapytał zza stołu:
– Czy jesteście w posiadaniu aktu bezwarunkowej
kapitulacji, czy zapoznaliście się z jego treścią i czy
macie upoważnienie do jego podpisania?
Pytanie Żukowa, jeszcze raz zadał, tym razem po
angielsku marszałek, Tedder. Po wysłuchaniu tłumacza, feldmarszałek Keitel odrzekł, że niemiecka
delegacja zaznajomiła się z treścią aktu kapitulacji
AKT KAPITULACJI
1. My, niżej podpisani, posiadając pełnomocnictwa Naczelnego Dowództwa Sił III Rzeszy, stwierdzamy
bezwarunkową kapitulację przed Najwyższym Dowództwem, Sprzymierzonymi Siłami Ekspedycyjnymi
i oddzielnie Najwyższym Dowództwem Armii Czerwonej wszystkich naszych sił na lądzie, morzu i powietrzu, które w tej chwili znajdywały się pod kontrolą III Rzeszy.
2. Niemieckie Naczelne Dowództwo zobowiązuje się do wydania rozkazów dla dowódców wszystkich sił
lądowych, morskich i powietrznych znajdujących się pod kontrolą III Rzeszy Niemieckiej, aby przerwali
akcje zbrojne do godziny 23:01 czasu środkowo-europejskiego dnia 8 maja 1945 roku, aby pozostali na
swoich pozycjach i rozbroili się, składając broń do najbliższego Dowództwa Armii sprzymierzonych albo
oficerów wyznaczonych na Reprezentantów Dowództwa Armii Sprzymierzonych. Żaden okręt, czołg, samolot i inne uzbrojenie nie może być zniszczone ani uszkodzone. Dotyczy to również aparatury radiowej,
narzędzi, amunicji i każdej innej maszyny służącej armiom III Rzeszy Niemieckiej.
3. Niemieckie Naczelne Dowództwo wyznaczy odpowiednich dowódców i przez nich zapewni ciągłość
wykonywania rozkazów wydanych przez Najwyższe Dowództwo, Sprzymierzone Siły Ekspedycyjne i Najwyższe Dowództwo Armii Czerwonej.
4. Ten akt kapitulacji wydany został bez uprzedzenia, będzie przestrzegany jako główny dokument o kapitulacji III Rzeszy, zarówno przez Narody Zjednoczone, jak i państwo Niemieckie i Niemców.
5. W przypadku, kiedy Niemieckie Naczelne Dowództwo lub któraś z jednostek armii niemieckiej nie
zastosowałaby się do poleceń i ustaleń tego Aktu kapitulacji , Najwyższe Dowództwo, Sprzymierzone Siły
Ekspedycyjne i Najwyższe Dowództwo Armii Czerwonej zmusi te siły do ustąpienia i złożenia broni.
6. Ten akt spisany został w językach angielskim, rosyjskim i niemieckim. Tylko wersje angielska
i rosyjska są prawnie autentyczne.
PODPISANO W BERLINIE 8 MAJA 1945
VON FRIEDEBURG, KEITEL, STUMPFF
z ramienia Niemieckiego Naczelnego Dowództwa
W OBECNOŚCI:
A.W. TEDDE
z ramienia Najwyższego Dowództwa Sprzymierzonych Sił Ekspedycyjnych
GEORGIJ ŻUKOW
z ramienia Najwyższego Dowództwa Armii Czerwonej
JAKO ŚWIADKOWIE:
J. DE LATTRE-TASSIGNY
– dowódca Pierwszej Armii Francuskiej
CARL SPAATZ
– z ramienia Naczelnego Dowództwa Sił Powietrznych Armii Stanów Zjednoczonych
i że gotowa jest go podpisać. Po tych słowach adiutant złożył na stół upoważnienie wystawione przez
wielkiego admirała Karla Doenitza. Keitel oczekiwał, że dokument kapitulacji zostanie przyniesiony do stołu delegacji niemieckiej. Żukow szybko
zorientował się w zamysłach Niemca, dlatego
zwrócił się do tłumacza słowami: – Powiedz im,
żeby podeszli tutaj podpisać.
Reprezentanci zwyciężonych traktują przemarsz
do stołu zwycięzców jako wielkie upokorzenie.
Wściekłość malowała się zwłaszcza na twarzy Keitela, który starał się ukryć wewnętrzne wzburzenie.
Powoli wstał od stołu, zabrał buławę, jednakże z powodu zdenerwowania z oka wypadł mu monokl.
W nerwowy i chaotyczny sposób założył go z powrotem, tym niemniej nie był w stanie ukryć przed
zgromadzonymi czerwonych plam na twarzy.
W końcu usiadł przy głównym stole, ściągnął skórzaną rękawiczkę z prawej dłoni i powolnym ruchem
podpisał pięć egzemplarzy aktu kapitulacji. Gdy niechętnie zabierał się do podpisania dokumentów, do
stołu podszedł generał NKWD Iwan Sierow, który
ukradkiem, przez ramię obserwował złożenie podpisów. Po feldmarszałku kolejno podpisali się generał
Stumpff i admirał von Friedeburg. Jeden z adiutantów nie mógł powstrzymać napływających do oczu
łez – zaczął cicho płakać w postawie na baczność.
Ceremonia podpisania aktu skończyła się o 23:43.
Sam Keitel podniósł się zza stołu, starannie założył
rękawiczkę i wrócił po poprzedniego miejsca. Po
krótkiej chwili marszałek Żukow polecił wyprowadzić
niemiecką delegację. Pozwolono im się udać do kwatery nowej głowy państwa i rządu we Flensburgu.
Po wyjściu Niemców wielka radość ogarnęła wszystkich zebranych. Zgromadzeni zaczęli się ściskać,
wzajemnie gratulować i wznosić triumfalne okrzyki.
Gospodarz uroczystości – Żukow – zdążył wygłosić
jeszcze krótkie przemówienie kończące uroczystość.
Pięćdziesiąt minut po północy nadano oficjalną depeszę do Moskwy. O pierwszej w nocy 9 maja rozpoczęła się nieoficjalna, choć zaplanowana część uroczystości – bankiet. Zabawa, mimo znikomej liczby
kobiet, trwała w najlepsze do godzin rannych.
Francuski problem
Najwięcej kontrowersji wokół powtórnej kapitulacji
wywołał udział przedstawiciela Francji jako strony
układającej się. Nieporozumienia wynikające
z obecności wysłannika generała de Gaulle’ a spowodowały, że ceremonia znacznie się opóźniła
w stosunku do planowanej godziny zawarcia aktu
kapitulacji. Dyplomatyczne wybiegi i zaistniałe problemy natury technicznej sprawiły, że generał de
Lattre de Tassigny zagroził samobójstwem w przypadku odmówienia mu prawa podpisania kapitulacji i wywieszenia flagi francuskiej. Przy niechętnej
postawie dwóch wielkich – USA i ZSRR – lecz aprobacie Wielkiej Brytanii, udało się w końcu przystać na pełnoprawną obecność wśród mocarstw zwycięskich reprezentanta Republiki Francuskiej.
Znaleziono odpowiednią flagę i delikatnie przetworzono dokument. Udział francuskiego generała wywołał jednak protest delegacji niemieckiej. Feldmarszałek Keitel nie omieszkał kąśliwie dodać, iż
generał de Lattre de Tassigny powinien składać
swój podpis po obydwu stronach.
(konflikty.pl)
2
TERAZ KOSZALIN - wydanie nadzwyczajne
SOBOTA, 10 MAJA 2014 R.
Szli na zachód osadnicy...
Późną wiosną i latem 1945 roku na terenach Pomorza, Śląska i Prus Wschodnich
panowała wszechobecna cisza. Po masowej ucieczce ludności niemieckiej przed Armią Czerwoną,
miasta, miasteczka i wsie były w większości opustoszałe.
Nie na długo jednak: rozpoczynała się akcja zasiedlania Ziem Odzyskanych.
Z dalekich ziem,
z dalekich stron...
Wsiąść do pociągu
byle jakiego
Od wybuchu II wojny światowej nastąpiły w Europie niespotykane dotąd
ruchy ludności. Już w roku 1939 hitlerowcy rozpoczęli akcję etnicznego
„czyszczenia” zajętych przez siebie terenów: wyrzucając Polaków z ich
domów, by na ich miejsce wprowadzić
Niemców. Tak było np. w Gdyni czy
Poznaniu, które zostały wcielone do
Rzeszy, a mieszkających tam Polaków
deportowano do Generalnej Guberni.
W ich domach osiedlono ponad 680
tysięcy Niemców, częściowo ewakuowanych z krajów nadbałtyckich zajętych przez ZSRR. W ciągu całej II
wojny Niemcy wywieźli również miliony osób do pracy przymusowej w
głębi Rzeszy. Wywózki objęły również
Polaków na terenach zajętych przez
Związek Radziecki – setki tysięcy osób
wywieziono na wschód Rosji i do Kazachstanu.
Koniec wojny oznaczał dla większości
tych ludzi powrót. Nie było to jednak
proste z wielu powodów. Po pierwsze,
miliony ludzi nie miały dokąd wracać:
ich domy zostały zburzone lub co gorsza
znalazły się poza granicami nowej Polski.
Dodatkowo ogromne masy Polaków zdecydowały się opuścić swoje domy na terenach przyłączonych do Związku Radzieckiego i ruszyły do Polski w jej
nowych granicach – tylko w ciągu trzech
pierwszych miesięcy 1945 roku przybyło
ich ponad 100 tysięcy. Trudności potęgował fatalny stan linii kolejowych, ubogi
tabor i zburzone mosty.
Najważniejszym urzędem zajmującym
się przesiedleńcami był PUR – Państwowy Urząd Repatriacyjny. Do jego
zadań należało uregulowanie przesiedleń, planowe rozmieszczanie repatriantów i pomoc w osadnictwie, poczynając
od
uroczystego
witania
transportów na granicy Polski, poprzez
zapewnienie gorących posiłków na trasie
przejazdu do miejsca osiedlenia, na zapewnieniu noclegów i opieki lekarskiej
oraz kierowaniu do nowego miejsca zamieszkania skończywszy. Zadanie było
szczególnie trudne w warunkach powojennego chaosu: trudności w zabezpieczeniu żywności, lekarstw i lekarzy.
Trudno było zorganizować same transporty – pociągi przewoziły przecież również wojsko, Rosjan powracających z
robót przymusowych w Niemczech przez
Polskę do ojczyzny. Poza tym pociągi z
repatriantami przewoziły nie tylko ludzi,
ale i ich dobytek: meble, narzędzia rolnicze i inwentarz. Trudności pogłębiał
fakt, że na liniach kolejowych administrowanych przez wojska radzieckie
szwankowała współpraca z władzami
polskimi, które często nie były informowane o przybyciu transportu i nie były
w stanie zapewnić przybyłym nawet
chleba. Zdarzało się również, że repatrianci zamiast do miejsca docelowego
trafiali tam, gdzie Rosjanom były akurat
potrzebne wagony. Często tworzyły się
zatory. W lipcu 1945 r. w Kutnie zgromadzeni na dworcu przesiedleńcy z
dziećmi musieli czekać dwa dni i dwie
noce na podstawienie wagonów. Część
osób zachorowała, część zwierząt gospodarskich padła. Nauczeni doświadczeniem urzędnicy PUR następnym
razem wpierw zapewnili podstawienie
wagonów, a potem poinformowali przesiedleńców, którzy... zbierali się tak
długo, że pociąg czekał 48 godzin.
Na zachód wiodły wszystkie
drogi...
Na konferencji wielkich mocarstw w
Jałcie ustalono, że część dawnych terenów II Rzeczypospolitej zostanie
przyłączona do ZSRR, a w rekompensacie „Polska powinna uzyskać znaczny
przyrost terytorialny na Północy i Zachodzie”. Nie czekając na określenie
konkretnych granic zachodnich, Rząd
Tymczasowy rozpoczął przejmowanie
tzw. Ziem Odzyskanych od radzieckich
komendantów wojennych. Na tereny
Pomorza Zachodniego, Śląska i Prus
Wschodnich, wysyłano grupy operacyjne oraz pełnomocników (odpowiednik wojewodów), którzy tworzyli
tam ośrodki administracyjne. Miały
przygotować warunki niezbędne do
przyjęcia repatriantów przybywających
do zniszczonej Polski z zachodu i
wschodu Europy.
Do ziemi obiecanej
Zadanie scalenia nowo przyłączonych
terenów z resztą kraju przypadło specjalnie w tym celu utworzonemu Ministerstwu Ziem Odzyskanych, któremu
szefował Władysław Gomułka. W publikowanych materiałach propagandowych
ukazywano Ziemie Odzyskane jako nieomal ziemię obiecaną: „Około 30 tysięcy
kilometrów kwadratowych czeka na
1.958.000 Polaków. Ziemia to zasobna i
bogata, urodziwa, słowiańska. Prawie
500 tys. ha urodzajnego humusu – reszta
to ziemia żytnio-ziemniaczana, którą
przy odpowiedniej kulturze rolnej możemy wykorzystać częściowo pod buraki
cukrowe i pszenicę. Ziemia może wyżywić przeszło 260 tysięcy koni, 900 tys.
bydła rogatego, 600 tys. owiec i prawie
1,5 miliona nierogacizny. Szeroko rozwinięty przemysł rolny i przetwórczy,
częściowo już uruchomiony, czeka na
polskiego fachowca. Gorzelnie, cukrownie,
krochmalnie,
wytwórnie
płatków ziemniaczanych, młyny, olejarnie, kaszarnie, mleczarnie, serowarnie, tartaki, fabryki mebli... Na objęcie czekają przepiękne gospodarstwa
20-, 40-, 100-hektarowe.”
Dziwne stanowisko
„Życia Warszawy”
W „Życiu Warszawy” ukazał się artykuł,
który budzi poważne zastrzeżenia – w
artykule tym została postawiona teza, że
wszyscy wykolejeni, antyspołeczni, „rycerze rynku” i.t.p. powinni być skierowani na zachód, aby miasta polskie zostały z tych elementów oczyszczone.
Jeden z naszych czytelników, prawdziwy pionier Pomorza Zachodniego, nadesłał nam z związku z tym artykułem
następujące uwagi:
„W społeczeństwie naszym znajduje się
pewien odsetek ludzi wykolejonych, należy to przyjąć za rzecz pewną. Winę takiego stanu rzeczy ponosi częściowo samo
społeczeństwo. Jednostki takie posiada
każdy inny naród, chociaż nigdzie nie
było tyle przyczyn niejako zmuszających
obywateli do zejścia z prostej drogi. Wystarczy wglądnąć w rubryki kryminalne
dzienników zagranicznych, ażeby się
przekonać o prawdzie tego twierdzenia.
Co do tego „Życie Warszawy” nie odkryło
Ameryki ani nie wynalazło prochu.
Jednakże zapytujemy, co skłoniło
„Życie Warszawy” do kierowania wszystkich wykolejeńców na ziemie zachodnie? Czy redakcja uważa, że ziemie
te mają przyjąć na siebie rolę domu poprawy lub kolonii karnej, czy jest zdania,
że tu najodpowiedniejszym żywiołem
osiedleńczym mają być rozmaitego rodzaju nieroby i że ci dopiero zdecydują
o przynależności tych ziem do Rzeczypospolitej Polskiej. „Życie Warszawy”
zechce zrozumieć, że nasze ziemie zachodnie muszą się zaludnić tylko
ludźmi najwartościowszymi, ludźmi,
którzy potrafią i chcą pracować, ludźmi
o żelaznej woli, inicjatywie i twardym
charakterze. Takimi ludźmi, jakimi byli
ci, którzy przed wiekami zajęli te tereny
dla naszego narodu, których duch,
mimo wiekowego ucisku germanizmu,
nie dał się wygonić. Duch naszych
Mieszków i Bolesławów.
„Życie Warszawy” we wspomnianym
artykule mówi: „Tu trzeba ostrych, radykalnych posunięć. Miasta polskie
muszą być oczyszczone”, a przed tym:
„Państwo winno im (nierobom) ustalić
określone miejsce pracy na zachodzie”.
Zapytujemy: czyżby „Życie Warszawy”
uważało miasta na odzyskanych ziemiach za niepolskie? Protestujemy
przeciw takiemu stanowisku czy nieświadomości, a może tylko niedopatrzeniu redakcyjnemu, a tym bardziej
ostro i stanowczo protestujemy przeciw
sugerowaniu, że najodpowiedniejszym
terenem osiedleńczym dla wszelkiego
rodzaju „odpadków” mają być nasze odzyskane tereny Ziem Zachodnich.”
Furmanką do nowego domu
Szczęśliwców, którzy dojechali pociągiem do etapowego punktu docelowego
(np. w Koszalinie), przewożono do
miejsc osiedlenia (np. okolicznych wsi i
miasteczek) głównie furmankami. Rzadziej używano ciężarówek ze względu na
trudności ze zdobyciem części zamiennych, ogumienia i przede wszystkim
benzyny, która często była dostępna jedynie na czarnym rynku.
Mimo masowej ucieczki Niemców przed
zbliżającym się frontem, po zakończeniu
działań wojennych część została w swych
domach, część wróciła do dawnych sie-
n
Ludność Niemiec o podpisanej kapitulacji dowiadywała się z megafonów
umieszczonych na alianckich samochodach (tak było na rynku w Luneburgu,
gdzie zgromadził się milczący tłum) lub
z gazet wydawanych przez aliantów (np.
Hamburger Nachrichten2).
n 9 maja 1945 roku przywódcy trzech
wielkich mocarstw ogłosili w specjalnych orędziach zwycięstwo nad Niemcami. Tylko Winston Churchill
wspomniał o tym, że początkiem wojny
była napaść Niemiec na Polskę. Stalin
podkreślił decydujący wkład Armii Czerwonej w zwycięstwo. Truman mówił
przede wszystkim o zwycięstwie wolności.
n W chwili wejścia w życie aktu kapitulacji Niemiec w niewoli alianckiej znajdowało się ponad 11 milionów żołnierzy
niemieckich. Z tego prawie co trzeci
umrze w obozach jenieckich (najwięcej
w obozach amerykańskich). Powód?
Niedostateczne wyżywienie, brak osłony
przed niepogodą, złe warunki higieniczne, choroby, epidemie, przepełnienie.
n Z pamiętnika berlinianki pod datą 8
maja 1945 roku: Rano spokojnie. Niemcy
kapitulują (...) Wieczorem Ruski próbują
się wedrzeć. Drzwi zabarykadowane.
Całą noc świętują. Wołania o pomoc. Co
dalej będzie?
n Wojna kosztowała Niemcy 657 miliardów marek. Z 16 milionów mieszkań
– co trzecie zostało zniszczone, niemal
co piąte – uszkodzone, 7,5 miliona ludzi
straciło dach nad głową. Na 131 miast
niemieckich zrzucono 1,3 miliona bomb.
Zniszczono 40 proc. infrastruktury transportowej, 20 proc. – przemysłowej i połowę szkół.
n
Masowym zjawiskiem stała się
ucieczka Niemców ze Wschodu. Rząd
Doenitza do chwili kapitulacji próbował
przewozić drogą morską do Niemiec jak
najwięcej żołnierzy i cywilów, którzy
uciekali z Prus Wschodnich, Pomorza i
Łotwy.
(patrz – str. 3)
w Polsce:
n
W maju 1945 roku siły Urzędu Bezpieczeństwa sięgnęły 23 tysięcy, tj.
o 20 tys. więcej niż w lipcu 1944 roku.
Powstaje Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Stan liczebny Milicji Obywatelskiej wynosi 50 tysięcy ludzi. Posiadanie radia nadal jest przestępstwem.
Pułki NKWD prowadzą akcję Smiersz
(Smiersz to jednostka sowieckiego
kontrwywiadu
wojskowego,
który
wsławił się między innymi zwalczaniem
Na szaber do polskiej Kanady
Ta łatwość podróżowania na przyłączone do Polski tereny spowodowała rozkwit tzw. szabrownictwa. Różni cwaniacy, a często zwykli kryminaliści,
udawali przesiedleńców i, korzystając z
pomocy władz, jedynie ogołacali poniemieckie domy z wszelkiego dobra, które
wywozili i sprzedawali w centralnych i
wschodnich regionach Polski. „Przyjeżdżają na Pomorze Zachodnie z ładunkiem spirytusu i tytoniu – wracają objuczeni dywanami perskimi, porcelaną i
starym srebrem. W kilka dni jadą znowu
do tej „polskiej Kanady” w poszukiwaniu złotodajnych szlaków.” – skarżyli
się autorzy napisanej latem 1945 r. książeczce pt. Zakochani w Pomorzu. „Pocieszny i godny pożałowania widok. Na
plecach ogromny ładunek, w obu rękach
walizki, przez szyję przewieszone dętki
rowerowe, u pasa dynda jakaś pomniejsza zdobycz „szabrownicza”. I
nasz obywatel ledwo dyszy pod ciężarem
godnym jucznego zwierzęcia, błędne
oczy wbił daleko przed siebie, jakby
chciał tym przybliżyć swój Poznań, Łódź
czy Warszawę. Pytam się: Człowieku, po
jaką cholerę to taszczycie? Ot, zajmujcie
ten domek z czerwonym daszkiem –
ogródek jak się patrzy, owoce trzeba
zbierać, a i żniwa za pasem. Nie słyszy
moich słów, bo w domku tym wyszabrował przed tygodniem wszystko, co
wpadło w rękę; w polu trzeba pracować,
a on niestety nie do pracy, on chce się
wzbogacić już dzisiaj.”
Adam Wolski
(Autor korzystał z książki
S. Banasiaka pt. Działalność osadnicza
PUR na Ziemiach
Odzyskanych
w latach 1945-1947.)
Tydzień Polskiego Związku Zachodniego
Polski Związek Zachodni Okręg Zachodnio-Pomorski organizuje od 1 do 7
października włącznie Tydzień Polskiego Związku Zachodniego.
Będzie to cykl wykładów, które odbędą
się wieczorami o godzinie 18 w sali
gmachu Województwa, bezpłatne i dostępne dla członków i sympatyków
P.Z.Z.
W i e d z a t o s i ł a i m o c!
Wiedza to majątek
o s o b i s t y, n i e z n i s z c z a l n y!
Mamy zapewnione siły pierwszorzędne
wykładowców!
Zrozumiejmy ducha czasu! Rozpoczynamy walkę o wygranie pokoju. Trzeba
nam mieć oręż duchowy! Podnieść poziom własny! Polak świadomy sprawy
ubiera się w pancerz pokoju, którym
jest wiedza. Szczerby i spustoszenie
duchowe, które nam przyniósł hitleryzm i wojna, musimy wyrównać i zgładzić!
Polski Związek Zachodni jako strażnik
ziem odzyskanych, który przyjął odpowiedzialność za zupełne zdobycie tych
ziem dla polskości, wzywa wszystkich
do wzięcia udziału w tych wykładach.
Pomorze Zachodnie w liczbach
Pomorze Zachodnie posiada 60.886
gospodarstw poniżej 100 ha i 1787 gospodarstw powyżej 100 ha, z czego 26.877
gospodarstw jest jeszcze do objęcia. Na
terenach wiejskich osadnicy objęli już i
zagospodarowali 22.407 gospodarstw.
Ilość polskich rodzin po wioskach wynosi
22.562 rodziny, w miastach bez Szcze-
KRÓTKO
w Niemczech:
dzib. Według spisu z roku 1946 stanowili
oni ok. 1/4 liczby przedwojennych mieszkańców. Ich los był jednak przesądzony:
dekret o reformie rolnej stwierdzał przejęcie na własność państwa polskiego majątków obywateli III Rzeszy i ten właśnie
majątek był przekazywany przybywającym na Ziemie Odzyskane Polakom.
Często było też tak, że, nie czekając na
decyzje urzędów, Polacy samodzielnie
wyprawiali się na Śląsk czy Pomorze zaopatrzeni w tzw. karty przesiedleńcze i
na własną rękę wybierali sobie opuszczone (lub jeszcze zamieszkałe przez Niemców) gospodarstwa. Podobnie jak repatrianci ze zorganizowanych transportów, byli objęci opieką PUR-ów (pomieszczenia w punktach etapowych, wyżywienie, pomoc pieniężna, 75 procent
zniżek kolejowych).
polskiego podziemia). Przywódcy polskiego państwa podziemnego czekają na
proces w Moskwie. Funkcjonuje cenzura.
Aparat władzy, kontroli i represji wzięty
został żywcem z wzorów radzieckich.
Ludowe Wojsko Polskie liczyło około
400 tysięcy żołnierzy. Znaczna cześć
tych wojsk bierze udział w zagospodarowywaniu tzw. ziem odzyskanych.
W chwili zakończenia wojny oddziały
polskie nie brały już udziału w walkach.
n 10 maja 1945 roku Polskie Siły
Zbrojne na Zachodzie liczą 194,5 tysiąca
żołnierzy. Wobec brytyjskich projektów
ich repatriacji generał Władysław Anders proponuje włączenie tych sił do
wojsk okupacyjnych zgrupowanych na
terenie Niemiec. Plan ten wykonano
tylko częściowo w obawie przed buntem
żołnierzy. Rozpoczął się proces demobilizacji.
cina – 10.967 rodzin. Największym powiatem zachodnio-pomorskim jest powiat Szczecinek o powierzchni 2093 km
kw., w którym obecnie zamieszkuje około
12.500 Polaków. Najwięcej, bo ok. 19.000
Polaków, zamieszkuje w powiecie Wałcz.
Na terenie miasta Szczecin zamieszkuje
obecnie ponad 20.000 Polaków.
„Teraz Koszalin”
do nabycia
u Sławka
ul. Słowiańska 17
Biuro Ogłoszeń
„Teraz Koszalin”
ul. Wyspiańskiego 12,
I piętro
czynne
od godziny 13 do 15-tej
Kurs dla
kierowniczek
przedszkoli
W najbliższym czasie, zależnie od ilości
zgłoszeń z prowincji, rozpocznie się w
Koszalinie 8-tygodniowy kurs wprowadzający w zagadnienia wychowania
przedszkolnego dla kandydatek pragnących prowadzić przedszkola.
Zgłaszać się na kurs mogą kandydatki,
które:
a) ukończyły w roku kalendarzowym
18-ty rok życia, a nie przekroczyły 30
lat,
b) przedłożą świadectwo ukończenia
szkoły powszechnej,
c) wykażą się słuchem muzycznym i
głosem.
Kurs jest bezpłatny.
Pożądane są kandydatki z różnych
miejscowości, zwłaszcza ze wsi, aby po
ukończeniu kursu mogły prowadzić
przedszkola, o ile zajdzie taka potrzeba
i świetlice dające pomoc starszym dzieciom w miejscowościach, gdzie zbyt
mała ilość uczniów nie pozwala na
otwarcie szkoły.
3
TERAZ KOSZALIN - wydanie nadzwyczajne
SOBOTA, 10 MAJA 2014 R.
Koszalińczycy –
pionierzy Koszalina
Pierwsza zorganizowana polska grupa osadników licząca ok. 500 osób
przyjechała do Koszalina 10 maja 1945 roku z Gniezna. Cztery miesiące
później nowo przybyłych Polaków było już w mieście ponad 10 tysięcy. Z ruin
niemieckiego K slina rodził się polski Koszalin.
S P O RT
n W Koszalinie z inicjatywy Wydziału
Wojskowego, staraniem energicznego
majora Stoczkowskiego, doświadczonego organizatora i działacza sportowego, przy współpracy mistrza tenisowego
juniorów
z
39
r.
ob.
Tomaszewskiego oraz innych kolegów z
różnych wydziałów Urzędu Pełnomocnika powstaje szereg sekcji sportowych
w ramach Wojewódzkiego Klubu Sportowego, który zgromadzi w swych szeregach wszystkie kluby i stowarzyszenia
sportowe już istniejące i będące w stadium organizacji. Stanął już do współpracy Związek Walki Młodych, Harcerstwo, współdziała Milicyjny K.S.
Odbywają się gry treningowe i eliminacje. Sportowcy z Koszalina wzywają
swych kolegów z Pomorza Zachodniego,
by zwiększyli intensywność treningów,
by tworzyli sekcje i kluby. Musimy
stanąć i w tej dziedzinie na poziomie.
Repertuar kina
Kino Polonia (ul. Grunwaldzka 9-10)
wyświetla film produkcji sowieckiej
p.t. Świniarka i pastuch oraz film
dokumentalny Majdanek. Początek
seansów o godz. 17 i 19, w sobotę o
15, 17 i 19, w niedzielę i święta o
13, 15, 17 i 19.
Cafe-Club
Wyspiańskiego 7
Przy ul. Wyspiańskiego 7
otwarty został bardzo miły lokal pod
nazwą Cafe-Club.
Można tam sympatycznie spędzić czas,
posłuchać muzyki. Kuchnia jest dobra,
doskonałe ciastka, miła obsługa.
Ogłoszenie
Okręgowa Izba Farmaceutyczna Zach.
Pom. w Szczecinie z tymczasową
siedzibą w Koszalinie
wzywa wszystkich mgr. farmacji,
prowizorów, pomocników aptekarskich, praktykantów oraz drogerzystów
do natychmiastowego zarejestrowania
się w Okręgowej Izbie Farmaceutycznej
Zach-Pom.
Wszystkie osoby uchylające się
od rejestracji będą pozbawione prawa
do wykonywania zawodu na terenie
Pomorza Zachodniego.
Rejestracja
poniemieckich
instrumentów
muzycznych
KOSZALIN. W tych dniach
utworzona została Okręgowa Komisja dla przydziału poniemieckich instrumentów muzycznych.
Według zarządzenia Komisji
wszelkie muzyczne instrumenty
poniemieckie znajdujące się na terenie Koszalina i pow. Koszalińskiego winny być zarejestrowane
do 10 października w Komisji. Do
rejestracji obowiązani są wszyscy
dotychczasowi użytkownicy instrumentów, zarówno osoby prywatne, jak i instytucje i organizacje. Wniosek powinien posiadać
uzasadnienie potrzeby stałego
użytkowania instrumentu muzycznego.
Baterje Diamon
LATARKI I ŻARÓWKI
każdą ilość dostarcza
HURSTOWNIA ELEKTROTECHNICZNA, Koszalin,
Wyspiańskiego 11, 1 ptr.
Pierwsi przyjezdni nie mieli większych
problemów ze znalezieniem mieszkania.
Zgodnie z ustawą z 6 maja 1945 roku o
obiektach opuszczonych i porzuconych,
poniemieckie duże domy mieszkalne
wraz z wyposażeniem były własnością
skarbu państwa. Natomiast mniejsze
obiekty (domy jedno– lub kilkurodzinne,
niewielkie sklepiki, warsztaty rzemieślnicze itp.) były przewidziane do przekazania w użytkowanie i na własność osadników. Pozwoliło to już w początkowym
okresie po przyjeździe pionierów na zorganizowanie w mieście prowizorycznego,
ale z czasem ustabilizowanego życia.
Bardziej operatywni przyjezdni zajmowali domy, mieszkania, miejsca na sklepiki i warsztaty rzemieślnicze – nieważne, czy były całkowicie opuszczone,
czy jeszcze mieszkali w nich dotychczasowi niemieccy właściciele, po czym szli
je zalegalizować w Państwowym Urzędzie Administracji (PUR). Jeden z nich
wspominał: „Dostajesz człeku kartkę z
Województwa, choćby jutro wyrzucasz
niemiaszka z mieszkania lub pokoju
i sprawa załatwiona”. Z czasem, w miarę
przybywania kolejnych osadników, gdy
o mieszkanie było coraz trudniej, zaczęto przeprowadzać weryfikacje dotychczasowych przydziałów. Niejednokrotnie
okazywało się, że wiele osób posiadało
dwa lub więcej mieszkań oraz że mieszkania wielopokojowe zajmowała jedna
lub dwie osoby.
Niemcy
Tuż przed zajęciem niemieckiego Köslina przez żołnierzy Armii Czerwonej,
nieprzebrane tłumy mieszkańców uciekały na zachód wszelkimi środkami
transportu. Po wkroczeniu Rosjan
miasto wydawało się być całkowicie
opuszczone, było to jednak złudzenie:
z ponad 33 tys. mieszkańców zameldowanych w Koszalinie w 1939 roku, mimo
wojny i zorganizowanej przez niemieckie
władze masowej ewakuacji ludności cywilnej, w maju 1945 roku w mieście
nadal mieszkało ponad 18 tysięcy Niemców. W myśl jałtańskich postanowień,
Polska straciła ziemie na wschodzie
i otrzymała należące przed 1939 rokiem
do Niemiec ziemie na zachodzie, w tym
miasto Köslin, które miało być z rdzennych mieszkańców „oczyszczone”.
Nowo przybyli polscy osadnicy nie czuli
specjalnie współczucia wobec niedawnych wrogów. Wspomnienia łapanek,
rozstrzeliwań i deportacji sprawiły, że
brutalne traktowanie ludności niemieckiej uważano powszechnie za uzasadnione i usprawiedliwione. Nienawiść
była posunięta do tego stopnia, że słowo
„niemcy” pisano w prasie małą literą.
Na zorganizowanym w Koszalinie
wielkim wiecu domagano się m. in. aby
„żaden niemiec czy niemka z pochodzenia, choćby nie działał w czasie okupacji na szkodę Polski i Polaków, nie był
współobywatelem społeczeństwa polskiego” (pisownia oryginalna). Prócz
tego zgromadzeni domagali się, by
„niemcy wszelkich kategorii zostali natychmiast skoszarowani w obozach odosobnienia i powołani zostali do pracy
przymusowej, a reszta natychmiast wysiedlona”.
Już w maju 1945 roku utworzono pomiędzy ul. Drzymały, Połtawską i Zwycięstwa niemieckie getto, z którego sukcesywnie
deportowano
pociągami
towarowymi do Szczecina i dalej za Odrę
kilkusetosobowe grupy ludzi. Tych,
którzy wciąż oczekiwali na swoją kolej,
szykanowano na różne sposoby: np. we
wrześniu 1945 roku opublikowano
w prasie okólnik skierowany „do wszystkich kierowników przedsiębiorstw kolonialno-spożywczych na terenie miasta
i powiatu koszalińskiego”, w którym zarządzono: „ze względu na niedostateczną ilość artykułów żywnościowych
na wolnym rynku – zabrania się z ważnością natychmiastową sprzedawać te
artykuły ludności niemieckiej do odwołania”. Wydano również specjalne zarządzenie „o usunięciu napisów niepolskich”; w miesiąc po przybyciu
transportu pierwszej grupy osadników
zlikwidowano większość niemieckich
pomników, szyldów i emblematów, by
nadać miastu polski charakter.
Polacy
Przyjeżdżali, by rozpocząć nowe życie
– bo ich domy rodzinne zostały zburzone
lub zasiedlone tymi, którym domy zburzono, zaś w Koszalinie czekały puste
i w pełni wyposażone mieszkania. Tu znajdowali pracę w tworzących się zakładach pracy kontynuujących produkcję,
K om uni kat .
Na mocy uprawnień Centrali
Odpadków Ministerstwa
Przemysłu
– firma Sort-Szmat Sortownia
Odpadków, Szmat i Makulatury
w Łodzi, Oddział Koszalin,
ul. Morska 69,
została uprawniona
do zbiórki szmat i makulatury
na terenie Pomorza Zach.
Firma powyższa zwraca się do
wszystkich instytucji państwowych,
samorządowych, jak i osób prywatnych, z prośbą o wzięcie udziału
przez zgłoszenie wspomnianych odpadków w ogólnej akcji ujęcia marnującego się surowca, który w obecnych
ciężkich warunkach, w dobie odbudowy
kraju ma kolosalne znaczenie dla naszego
przemysłu włókienniczego.
którą przed wojną zajmowali się Niemcy
(jak fabryka konserw rybnych czy fabryka mebli); tutaj też próbowali otworzyć
własny interes: sklepik, kawiarenkę, zakład usługowy. Początkowo była to prawdziwa mozaika regionów i dialektów.
Jeden z pionierów, nieżyjący już Józef
Leitgeber, wspominał, że gdy się szło
ulicami tamtego Koszalina i słyszało, jak
mówią i rozmawiają mijani Polacy, łatwo
było odgadnąć, skąd dana osoba przyjechała: gnieźnianie i poznaniacy mówili
swoim poznańskim dialektem polskiego,
lwowianie i pochodzący z Galicji wyróżniali się typowym melodyjnym zaśpiewem. Po paru wypowiedzianych słowach można było rozpoznać wilnianina,
czyli „wilniuka”, równie rozpoznawalna
była charakterystyczna gwara „rodaków
ze stolycy”. Każdy z przybyszów przywoził ze sobą cząstkę swojej dawnej
„małej ojczyzny”, z której był dumny:
świadczyły o tym nawet sklepowe szyldy:
restauracja Gnieźnianka Rocha Witka
polecała „wyborowe wódki, pierwszorzędne obiady i smaczne zakąski po najniższych cenach”. Kwiaciarnia i owocarnia Poznanianka pana Floriana Czajki
(ul. Zwycięstwa 21) oferowała bukiety
ślubne i wieńce. Był salon „fryzjerzy warszawscy” i warszawskie sklepy spożywcze. Podróżujący latem 1945 roku po
Pomorzu Zofia Dróżdż i Władysław Milczarek wspominali o miłej kawiarence
Warszawianka, w której „za tanie pieniądze można dostać kawy, dobrego
ciasta i słodyczy. Gosposia jest młoda i
kocha się w kwiatach – całe kolekcje róż
upiększają czyściutkie prostokąty stolików. Tutaj przed wieczorem schodzą
się młode pary.”
Mimo różnic, od początku jednak czuli
się odrębną społecznością, zwąc siebie
koszalińczykami (tak jak mieszkańcy innych niemieckich miast byli berlińczykami czy monachijczykami) lub koszaliniakami (tak jak warszawiakami lub
poznaniakami).
Koszalin od początku był miastem młodych, a młodzi chcieli zapomnieć
o wojnie i bawić się. We wrześniu swoje
otwarcie zapowiadał BAR-DANCING
ALHAMBRA znajdujący się „w ogrodzie
Allaha przy ul. Kaszubskiej 17a (w po-
bliżu gmachu PPR)”. W połowie listopada została uroczyście otwarta restauracja Strzelnica (ul. Kościuszki 28).
Inauguracyjna impreza składała się
z części oficjalnej, po której miał nastąpić
wieczorek towarzyski w największej podówczas sali w mieście. „Uprasza się Szanowne Obywatelstwo m. Koszalina o poparcie” zapraszał serdecznie gospodarz.
Wieczorków i zabaw było zresztą mnóstwo: we wrześniu co tydzień gdzieś odbywały się imprezy taneczne: dwie (tylko
za zaproszeniami) w sali Teatru Polskiego (budynek dzisiejszego CK105) –
atrakcjami były „serpentyny, konfetti,
niespodzianki,
doskonały
bufet”.
Związek Zawodowy Pracowników Kinofikacji (!) urządzał w górnej sali kina Polonia przy ul. Grunwaldzkiej wielkie zabawy
taneczne
(bufet
obficie
zaopatrzony, orkiestra jazzowa Warszawskiej Dywizji Kawalerii), zaś w jednym
z październikowych numerów gazety głoszono: „Wielką nagrodą za znoje tygodnia jest zabawa taneczna w Ogrodzie
Obywatelskim w Rogaczewie.” Zrujnowane śródmieście również tętniło życiem: Kawiarnia Literacka przy ul. Zwycięstwa 27 polecała najlepsze ciastka,
kawiarnia-cukiernia Pomorzanka, oprócz
ciastek, nęciła kawą PRAWDZIWĄ, herbatą PRAWDZIWĄ, mlekiem, zakąskami
zimnymi i gorącymi, owocami, cukierkami i likierami po przystępnych cenach.
Kawiarnia Bałtycka przy ul. 1 Maja 2 (I
piętro) zapewniała, że „tylko tu można
się beztrosko i wesoło zabawić”. Na
wielkim Balu Prasy w sali Teatru Polskiego do tańca grały dwie orkiestry. Organizatorzy zapewniali 5000 kanapek,
2000 ciastek, 30 tortów, 500 sałatek, 10
tys. butelek wody sodowej („zamiast
szampana”) i 100 litrów wódki. Wstęp
tylko za zaproszeniami, których ilość
była ściśle ograniczona do 500, „ażeby
była to zabawa, a nie podróż zatłoczonym
tramwajem”. Stroje dowolne, „obecność
najpopularniejszych postaci Koszalina
zapewniona”. Dwóch wodzirejów miało
prowadzić tańce do rana; w programie:
„walc, fox-trott, slov-fox, tango, walc angielski, kujawiak i z powrotem to samo”.
Porządku miała pilnować przy drzwiach
wejściowych milicja z bronią automatyczną.
Takie to były czasy.
A.W.
CZY WIECIE, CO TO JEST
Niedziela, 9 b.m. godz. 15
Jedyny rozrywkowy lokal
BAR-DANCING ALHAMBRA
MECZ PIŁKI NOŻNEJ
Niech żyje bal
ALHAMBRA?
który znajduje się
w ogrodzie Allacha w Koszalinie
przy ul. Kaszubskiej 17-a
(w pobliżu gmachu P.P.R.)
wkrótce będzie otwarty.
Stadion WKS
Poznań – Koszalin
(reprezentacja) (reprezentacja)
Bilety w Wydziale Wojskowym Urzędu
Pełnomocnika Rządu R.P., pokój nr 195
Wypowiedzmy zdecydowaną walkę
łapownikom i szabrownikom .
4
TERAZ KOSZALIN - wydanie nadzwyczajne
SOBOTA, 10 MAJA 2014 R.
Plan Koszal
W zasobach koszalińskiego Archiwum Państwowego przechowywany jest niezwykły dokument: plan
Porównując ten plan z dzisiejszym, widać, jak małe było to
miasto. Tuż za obecną ulicą
Monte Cassino (wówczas nieistniejącą) rozciągały się pola
uprawne. Na planie widać też,
jak zmienił się układ ulic
w mieście i jak zmieniły się
nazwy części z nich.
Pierwsi polscy mieszkańcy
Koszalina dotarli tu z Gniezna
pociągiem i z dworca kolejowego przeszli do siedziby Państwowego Urzędu Repatriacyjnego, który mieścił się
w gmachu dzisiejszej Szkoły
Podstawowej nr 2 przy ulicy
Krzywoustego. Zapewne dlatego dzisiejsza ulica Dworcowa
nosiła wówczas nazwę ulicy
Wjazdowej, a ulicą Dworcową
była przylegająca do dworca
obecna ulica Armii Krajowej.
Ulica Wjazdowa kilka lat później zmieniła nazwę na ul. generała Świerczewskiego, by po
1989 roku stać się ulicą Dworcową.
Ulic mających za patronów
dowódców z lat II wojny światowej było więcej: dzisiejsza
ul. Szczecińska w 1945 roku
nosiła nazwę marszałka Rokossowskiego (po 1956 roku
zmieniono nazwę na Polskiego
Października). Dzisiejsza ulica
Andersa wpierw miała za patrona marszałka Michała RolęŻymierskiego (zmienionego
później na przedwojennego komunistę Alfreda Lampego),
a dzisiejsza ul. Podgórna nosiła nazwę gen. Berlinga. Ulica
Konstytucji 3 Maja otrzymała
zaraz po wojnie za patrona
Władysława Gomułkę, wicepremiera i ministra Ziem Odzyskanych. Zaledwie trzy lata
później Gomułkę oskarżono
o rewizjonizm i aresztowano,
a koszalińskie władze przechrzciły ulicę wiele lat później,
nadając jej imię Feliksa Dzierżyńskiego, twórcy radzieckiej
służby
bezpieczeństwa
(CzeKa). Przylegającej ulicy
Czystej (tuż po wojnie mieściła
się przy niej redakcja „Wiadomości Koszalińskich”), nadano imię polskiego działacza
rewolucyjnego i jednego z przywódców Powstania Styczniowego, Walerego Wróblewskiego. Niedaleka ulica gen.
Pułaskiego, zapewne z powodu
związków generała z Ameryką,
stała się ulicą Zakole.
W śródmieściu
Zmieniały się również nazwy
ulic w centrum miasta:
dzisiejsza ul. Laskonogiego
dawniej była ulicą Estkowskiego; ulica kard. Wyszyńskiego była ulicą Związku
Walki Młodych, ulica Bogusława II zwała się Bracką, a
ulica Księżnej Anastazji – Cechową. Co ciekawe: między
ulicami Grunwaldzką a Jana
z Kolna istniały dwie ślepe
i nieistniejące już uliczki: Browarna i Wąska. Koszaliński
rynek w roku 1945 był jedynie
otoczonym
kupą
gruzów
placem bez nazwy, na którym
handlowano rybami, mięsem,
warzywami i odzieżą, toteż
imię Józefa Stalina nadano
bardziej reprezentacyjnemu
placowi przed Pocztą Główną,
który nosił imię generalissimusa przez ponad 10 lat
i zmienił nazwę po październiku 1956 roku na plac Wolności. Co dziwne: sąsiadował
z fragmentem dzisiejszego
parku z kamienną altanką,
który przed wojną nosił nazwę
placu Hindenburga, a w 1945
roku ów plac nazwano nazwiskiem pierwszego prezydenta
przedwojennej Polski, Gabriela Narutowicza. Podobnym
ewenementem było nazwanie
dzisiejszego Parku Książąt Pomorskich nazwiskiem amerykańskiego prezydenta Wilsona
– orędownika odzyskania
przez Polskę niepodległości
w 1918 roku. Amerykański
prezydent musiał ustąpić
z czasem miejsca komunistce
Hance Sawickiej, podobnie jak
prezydent Roosevelt, którego
w patronowaniu ulicy zmienił
działacz ruchu robotniczego
Ludwik Waryński. Dzisiejsza
Sportowa w 1945 roku nosiła
imię XIX-wiecznego socjalisty
Bolesława Limanowskiego,
którego po 1956 roku zastąpił
XX-wieczny komunista Marian
Buczek
aw.
SOBOTA, 10 MAJA 2014 R.
5
TERAZ KOSZALIN - wydanie nadzwyczajne
lina z 1945 r.
n Koszalina z 1 września 1945 r. z zaznaczonymi ówczesnymi obiektami i ówczesnymi nazwami ulic.
legenda
Na planie Koszalina
z 1945 roku zaznaczono również
ważniejsze urzędy, obiekty przemysłowe
i użyteczności publicznej:
1. Zarząd Miejski, Ratusz
2. plac gospodarczy zarządu
miejskiego
3. gazownia
4. straż ogniowa
5. Wodociągi, Kanalizacja,
Elektryka
6. rzeźnia
7. targowisko
8. tereny przemysłowe
9. A browar,
B młyn,
C techniczna obsługa rolnictwa,
D cegielnia,
E tartak,
F warsztat samochodowy,
G oczyszczalnia lnu,
H fabryka papieru,
I warsztat PKS,
K mleczarnia,
L wytwórnia octu,
M wędzarnia,
N fabryka papy,
O palarnia kawy,
R magazyny, elewator,
T -fabryka mydła,
S warsztat samochodowy,
W przetwórnia rybna,
X drukarnia,
Z rakarnia.
10. urzędy komunalne
11. starostwo
12. inne urzędy państwowe
13. A Inspektorat Szkolny,
C Komenda Milicji
Obywatelskiej,
E Okręgowy Urząd
Bezpieczeństwa,
I urząd gminny,
K CPN,
M poczta,
O PCK,
R Urząd Wodno-Kanalizacyjny,
S Urząd Skarbowy
14. tereny wojskowe
15. dworzec kolejowy
16. dworzec autobusowy
17. tereny pod arterie
komunikacyjne
18. port, przystań
19. kościół, dom parafialny
20. przedszkola
21. szkoły powszechne
22. gimnazja i licea
23. szkoły zawodowe
24. ośrodek zdrowia
25. szpital
26. kąpielisko, łaźnia
27. dom dziecka i matki
28. dom starców (do odbudowy)
29. kino
30. teatr
31. biblioteka, muzeum
32. dom ludowy
33. zabytki w opiece miasta
34. parki i skwery
35. ogródki działkowe
36. cmentarze
37. łąki, pastwiska
38. tereny sportowe
39. izolacja zielenią
40. tereny pod rozbudowę
41. tereny na politykę terenową
42. zieleń na działkach prywatnych;
nie podlega zabudowie.
43. Polski Związek Zachodni
44. sąd okręgowy i grodzki
45. RTPD
46. miejskie przedsiębiorstwo
budowlane
47. lecznica zwierząt
6
TERAZ KOSZALIN – wydanie nadzwyczajne
SOBOTA, 10 MAJA 2014 R.
Koszalin 1945 r.: gruzy i.
Osiem osób, osiem opowieści osiem historii ludzi, którzy przyje
i którzy własnymi rękami odbudowywali miasto, a jednocześnie
się. „Bomba wybuchła” po powrocie do
Koszalina – ktoś doniósł, że obrzucałem
kamieniami pomnik Lenina. Kolejna
bzdura, ale w ślad za nią pojawiła się
groźba usunięcia mnie ze szkoły. Uratowały mnie wówczas moje sukcesy odnoszone w sporcie, który bardzo aktywnie
trenowałem, ale to już zupełnie inna opowieść
Henryk Dziurdź,
porucznik, wieloletni
dyrektor Wojewódzkiego
Zarządu Handlu
Państwowego
w Koszalinie
– Urodziłem się w Grodnie, kiedy
wojna wybuchła miałem 13 lat. Byłem
harcerzem instruktorem, w 1944 roku
zorganizowano nam zbiórkę harcerską,
okazało się, że było to zaprzysiężenie
wojskowe – wszyscy automatycznie staliśmy się żołnierzami Armii Krajowej.
NKWD oczywiście o wszystkim wiedziało i bardzo szybko zaczęło nas śledzić. Pamiętam, że zrobili nalot na mój
dom – schowałem się w szafce biurka,
jakimś cudem mnie nie znaleźli. Wiedziałem, że w domu jest niebezpiecznie,
więc ukrywałem się w ogrodzie sąsiadów. Kiedy tam przyszli NKWD-owcy,
uratował mnie... wychodek – rozpłaszczyłem się w nim na deskach pod
samym sufitem. Po tej akcji zdałem
sobie sprawę, że trzeba uciekać.
Chciałem przekroczyć granice Polski,
ale jak to zrobić bez dokumentów przejazdowych?
Wczesną wiosną 1945 roku pomogła
mi pewna rodzina – matka i jej dwóch
synów, mniej więcej w moim wieku –
którzy niezbędne dokumenty mieli i zgodzili się zaryzykować i mnie zabrać. Załadunek transportowy pociągu trwał
wówczas trzy dni – drugiego udało mi
się prześlizgnąć i ukryć w rogu wagonu.
W ten sposób, wraz z zaprzyjaźnioną rodziną, dotarłem do Białegostoku, a
stamtąd, wciąż z nimi, do Lipna pod Toruniem.
Ponieważ trzeba było z czegoś żyć,
razem z owymi braćmi najęliśmy się jako
grajkowie (każdy z nas grał na jakimś
instrumencie) w toruńskiej restauracji
usytuowanej obok dworca. Przez kilka
tygodni wszystko szło świetnie, aż
pewnej nocy pojawiło się w lokalu kilku
polskich żołnierzy. Legitymowali wszystkich, orkiestrę też. Kiedy dowiedzieli
się, że jestem po przysiędze AK, natychmiast zabrali mnie ze sobą i trafiłem do
szkoły oficerskiej. Zostałem wcielony do
samodzielnej brygady miotaczy ognia.
W pierwszych dniach marca 1945 roku
zapakowano moją brygadę do pociągu
i wywieziono nie wiadomo gdzie – zorientowaliśmy się dopiero widząc tablicę
z napisem Köslin. Doskonale pamiętam
pierwsze wrażenie: zrujnowane centrum,
płonące budynki i wałęsających się po
zgliszczach pijanych ruskich żołnierzy.
Jeszcze tego samego dnia trafiliśmy
do Kołobrzegu, gdzie wciąż trwały walki
z Niemcami – po dwóch tygodniach
udało się ich przepędzić. Następnie mój
oddział został przerzucony na południe,
tam zostałem ciężko ranny.
W międzyczasie cały czas starałem się
ustalić miejsce pobytu mojej ukochanej
– Haliny Hlebowskiej, którą poznałem
jeszcze w Grodnie. Próbowałem przez
różne urzędy, ale to nic nie dało. Kiedy
byłem w szpitalu, przypadkiem dowiedziałem się od kolegi, że Halina
mieszka w Szczecinku. Tak więc z gór
wróciłem do Koszalina, by być bliżej niej
(państwo Dziurdziowie pobrali się w Koszalinie w 1947 r., wspólnie przeżyli
65 lat. Pani Halina zmarła w 2012 r.
– dop. red.).
W Koszalinie próbowałem się jakoś
urządzić – przypadkiem poznałem pana
Głowackiego, który zakładał pierwszy w
mieście dom handlowy. Pomagałem mu
z takim sukcesem, że wkrótce Miejska
Rada Narodowa wysłała mnie do Szczecinka, bym tam stworzył podobną instytucję. Udało się i wróciłem do Koszalina.
Tu pracowałem w Wojewódzkim Zarządzie Handlem, później zostałem naczelnym dyrektorem – odpowiadałem za
państwowe przedsiębiorstwa handlowe
w siedemnastu powiatach.
Jak wspominam Koszalin z tych pierwszych lat? No cóż, miasto było zrujnowane, bardzo biedne, nie było tu żadnego przemysłu. Pełne za to było ludzi,
którym się chciało, chętnie uczestniczących w pracach społecznych przy odgruzowywaniu, ludzi zaangażowanych, takich, którzy chcieli tu stworzyć swój
świat. Nigdy, ani przez chwilę nie żałowałem, że kapryśny los sprawił, że
akurat tu spędziłem życie.
sania, ale to był taki etap w życiu zarówno moim jak i chyba wszystkich pionierów, że cieszyły nas małe rzeczy.
dawny urok i muszę podkreślić, że do
1948 roku styl życia do złudzenia przypominał ten przedwojenny.
Stefania
Tomaszewska,
Krystyna
Aftarczuk
nauczycielka fizyki, inżynier
budownictwa, od 1959 r.
związana ze
Stowarzyszeniem Teatru
Propozycji Dialog, obecnie
jego wiceprezeska
od 1946 r. żona Stanisława
Aftarczuka, mama czwórki
dzieci, babcia siedmiorga
wnuków, prababcia
ośmiorga prawnuków
Henryk
Leonowicz,
pracował m.in. jako
kierownik działu inwestycji
i zaplecza Koszalińskiego
Przedsiębiorstwa
Budownictwa
Przemysłowego oraz szef
zaopatrzenia Wojewódzkiej
Spółdzielni Mieszkaniowej
– Doskonale pamiętam przyjazd do Koszalina w czerwcu 1945 roku, miałem
wtedy 14 lat. Ale cofnijmy się troszkę w
czasie. Początek wojny zastał mnie w Lidzie, u ciotki, gdzie wraz z bratem spędzałem wakacje. Mama mieszkała w
Warszawie, ojciec zmarł w marcu 1939
roku. Zostaliśmy w Lidzie do sierpnia
1941 roku, kiedy to mama wysłała po
nas dwie panie, z którymi wróciliśmy do
stolicy.
Kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie, brat brał w nim aktywny udział, ja
pomagałem, jak mogłem. W powstaniu
brat został ciężko ranny, trafił do szpitala, mnie i mamę wywieziono w Krakowskie. Mama zostawiła mnie na wsi,
a sama pojechała do brata do Warszawy.
Stamtąd, wiosną 1945 roku wyruszyła
ze znajomym do Koszalina, a ja w maju
dotarłem do stolicy – brat wciąż
mieszkał w naszym mieszkaniu na Żoliborzu. W czerwcu mama przyjechała do
nas i namówiła do wyjazdu na zachód.
Przekonała nas mówiąc, że w Koszalinie
jest prąd i woda
Zamieszkaliśmy w domu przy dzisiejszej ulicy Moniuszki 4 – zajęliśmy mieszkanie na piętrze. Pamiętam, że przywieźliśmy sporo bagażu, więc by
dojechać z dworca do domu, wynajęliśmy furmankę. Miasto było zrujnowane: na ulicy Zwycięstwa nie mogły się
minąć dwa wozy, tak była zasypana gruzami. W mieście byli jeszcze Niemcy i
dużo ruskich żołnierzy. Ten znajomy
mamy opowiadał, że Ruscy wywozili z
Koszalina, co tylko się dało.
Czasy nie były spokojne, Ruskich ludzie się bali, mówiło się nawet o morderstwach przez nich popełnianych. Z
bratem zaopatrzyliśmy się więc w broń:
za pół litra wódki kupiliśmy od rosyjskiego żołnierza broń – karabinek flower
i pistolet walter p-38. Oczywiście nasze
łupy mama natychmiast zarekwirowała
Pewnej nocy jednak mama nas obudziła, mówiąc, że ktoś jest w piwnicy.
Zażądaliśmy wydania broni i poszliśmy
sprawdzić, co jest. Przez piwniczne
okienko zorientowaliśmy się, że to
dwóch ruskich bandziorów – chcieli
przez piwnicę wejść do domu i pewnie
nas wymordować. Brat z pistoletem poszedł i zaczął strzelać, ja strzelałem z
flowera. Bandyci uciekli, nic nikomu na
szczęście się nie stało, ale i tak całą noc
nie spaliśmy, bojąc się odwetu.
Ten flower w ogóle okazał się nieszczęśliwy. Bawiłem się nim kiedyś w ogrodzie, zauważył to kolega i zaproponował
strzelanie. Strzelaliśmy do puszki, tyle
że za nią był żywopłot, a za żywopłotem
ruscy żołnierze pili i grali w karty
(chorzy, bo tam był szpital). Jeden z
nich został lekko ranny. Kolega uciekł,
a mnie wściekli sołdaci zaciągnęli do
owego szpitala, gdzie przyszedł po mnie
oficer i poprowadził do rosyjskiej komendantury. Co ciekawe, towarzyszył
mu żołnierz, od którego kupiliśmy tę
broń... W komendanturze przesiedziałem dwa dni, aż w końcu matka doprowadziła, że mnie wypuścili.
Jak się wtedy w Koszalinie żyło?
– No cóż, byłem wyrośniętym dzieciakiem, rozpocząłem naukę w gimnazjum, później było liceum, z którego
jednak za różne psoty musiałem się
przenieść do handlówki. Tam zresztą
też miałem problemy: wybraliśmy się z
kumplami pewnego dnia na wagary (to
już rok 1950), a chwilę później szkoła
stanęła w płomieniach. Mimo że pomagałem gasić pożar i tak zainteresowało
się mną UB i próbowało zmusić do przyznania się do podpalenia. To była bzdura
oczywiście, ale tak zaczęły się moje kłopoty z bezpieką. Rok później, przed maturą, pojechaliśmy z klasą na wycieczkę
w góry, mieliśmy między innymi zwiedzać Muzeum Lenina w Poroninie. I
znowu – urwałem się z kilkoma kolegami i poszliśmy nie zwiedzać, a opalać
Barbara
Paczyńska,
konserwatorka strojów
scenicznych Zespołu Tańca
Ludowego Bałtyk od chwili
powstania zespołu w 1976 r.
aż do emerytury
Pochodzę z Gniezna z bardzo licznej
rodziny, w której dorastało aż trzynaścioro dzieci. W czasie wojny trafiłam
do niemieckiej rodziny jako opiekunka
do dziecka. Był to dla mnie bardzo
trudny okres, bo gospodyni źle mnie
traktowała. Rodzice zostali wywiezieni
do obozu w Kielcach i po zakończeniu
działań wojennych powrócili do rodzinnego miasta w węglowych wagonach.
Niestety, nie zastali już na miejscu swojego domu. Ja w tamtym okresie pracowałam jako sanitariuszka w szpitalu,
gdzie opiekowałam się rannymi i chorymi. Do Koszalina przyjechałam razem
z bratem 10 maja 1945 roku. Było mi o
tyle łatwiej, że tu, na Dzikim Zachodzie,
jak nazywaliśmy to miejsce, mieszkała
moja siostra i miałam się gdzie zatrzymać. Miałam wówczas 15 lat i niedługo potem zapoznałam swojego przyszłego męża. Pamiętam, jak razem z
innymi pionierami z piosenką na ustach
i szpadlami na ramionach chodziliśmy
odgruzowywać miasto. Nie było jeszcze
tutaj całkiem bezpiecznie, bo można
było natrafić na Niemców, którzy potrafili nawet chwycić za broń.
Na samym początku nie było w Koszalinie poczty i sklepów, ale otwarto za to
jadłodajnię w baraku, którą prowadzili
znajomi z Gniezna. Prawie cała ulica
Zwycięstwa to był jeden wielki gruz, a
przy rynku pasły się kozy, krążąc pomiędzy górkami piachu.
Ludzie, którzy zjeżdżali tutaj, nie tylko
z moich rodzinnych stron, ale i z wielu
innych zakątków kraju i zza granicy, zajmowali opuszczone przez Niemców
mieszkania i domy. Ci bardziej zaradni
czy też wygodni, starali się zająć jak najbardziej przestronne i luksusowe domy.
A my? No cóż, byliśmy młodzi i do szczęścia potrzebowaliśmy jedynie dachu nad
głową, łóżka do spania, stołu i krzesła,
żeby zjeść posiłek. Panowała bieda, brakowało jedzenia i podstawowych
środków do życia, ale za to mieliśmy
niebywałe bogactwo duchowe. Mieszkańcy emanowali radością, nadzieją i
życzliwością, a przyjaźń między pionierami kwitła. Przy ulicy 1 Maja był budynek, w którym spotykała się młodzież
i to było coś wspaniałego. Natomiast w
budynku przy dzisiejszym amfiteatrze
organizowano zabawy, słuchać tam było
przyśpiewki ludowe i muzykę.
Po przyjeździe bardzo szybko wyszłam
za mąż. Proszę sobie wyobrazić, że do
ślubu szłam w niebieskiej, pożyczonej
sukience, a pan młody założył amerykański mundur. Trudno się temu dziwić,
bo przecież żyliśmy bardzo skromnie.
Żałuję, że nie było nas stać na wynajęcie
fotografa czy kupno aparatu fotograficznego, bo teraz nie mam nawet pamiątki
z ceremonii ślubnej. Mój mąż pracował
w milicji, ale ciągle mieliśmy trudną sytuację, bo zamiast wypłaty przeważnie
otrzymywał paczki żywnościowe. Potem
kolejno na świat przychodziły dzieci i
bywały takie dni, że nie mieliśmy za co
kupić im choćby mleka. Pomimo tego
cieszyliśmy się każdym dniem. Co ciekawe, przy trójce maluchów bardzo
pomagały mi sąsiadki-Niemki i zawsze
będę im wdzięczna za okazane serce.
Pierwszą po wojnie pracę podjęłam
w aptece polikliniki. Byłam z niej bardzo
dumna, bo samodzielnie przygotowywałam leki i czułam się potrzebna.
W międzyczasie uczęszczałam też do
I Liceum Ogólnokształcącego i zrobiłam
tak zwaną małą maturę. Za pierwsze zarobione pieniądze kupiłam radio Pionier. Radość była w domu nie do opi-
Kiedy nadszedł koniec wojny, miałam
6 lat i mieszkałam z mamą i rodzeństwem w Ciężkowicach. To jest miejscowość na trasie Tarnów-Krynica.
Zanim trafiliśmy do Koszalina, zatrzymywaliśmy się w wielu miejscach po
drodze, ale najbardziej utkwił mi w pamięci dzień nalotu w Poznaniu. Zakwaterowaliśmy się tam w hotelu i pomimo
że front już dawno przeszedł, to niespodziewanie zaczęło się bombardowanie i
ukryliśmy się hotelowej piwnicy. To byłaby prawdziwa ironia losu, gdybyśmy
zginęli już po zakończeniu wojny. Z podróży na Pomorze utkwił mi w pamięci
przejazd w odkrytym wagonie z Białogardu. To był maj lub czerwiec 1945
roku.
Koszalin był na skutek zawieruchy wojennej bardzo zniszczony. Ja, moja
mama i ojczym – mieszkaliśmy w niewielkim, jednoizbowym mieszkaniu na
poddaszu przy ulicy Świerczewskiego.
Ojczym, Józef Sowa, był w Koszalinie
już w marcu 1945 roku. Znalazł się w
grupie Polaków, którą w Polanowie pozostawili Rosjanie, i razem z towarzyszami przyszedł tutaj na pieszo. Był to
człowiek o licznych talentach i samodzielnie uszył polską flagę, którą wywiesił 26 marca. Dlatego nie zgadzam
się z opinią, że życie w Koszalinie zaczęli organizować dopiero ci przesiedleńcy, którzy przybyli na te ziemie w
maju. Już w marcu rodziły się tutaj
pierwsze zalążki polskości.
Pokolenie, które wznosiło miasto z
gruzów, to byli ludzie pełni radości i entuzjazmu. Po długiej niewoli mogli
wreszcie oddychać wolnością i wtedy
nikt nie myślał o sobie, ale o wspólnych
ideach. Na początku warunki życia były
bardzo ciężkie. Pamiętam, że mleko
można było kupić jedynie od rolnika,
który przyjeżdżał do centrum, by handlować swoimi produktami. Koło dworca,
tuż przy bunkrach, pasły się bezdomne
kozy, które karmili podróżni. Zwierzęta
przygarnął mój ojczym, ale nie mogłam
pić ich mleka, bo miałam alergię.
Ponieważ mieszkaliśmy tuż przy
dworcu, nierzadko do naszych drzwi pukali przyjezdni i moja mama bez wahania przyjmowała ich na noc, by nie
błąkali się po ciemku po obcym mieście.
Raz nawet przyszła do nas kobieta w pasiaku. Wtedy były takie czasy, że ludzie
sobie ufali, bo gdyby tak nie było, to
trudno byłoby przetrwać. Nikt nie odmawiał drugiemu pomocy. Jako dziecko
byłam bardzo chorowita i pewnej nocy
zaczęłam się dusić. Ojczym w środku
nocy pobiegł do sędziwego lekarza, doktora Pawłowicza, by sprowadzić pomoc.
Doktor przyszedł do naszego mieszkania, zajął się mną i został do rana,
żeby się upewnić, że już nic mi nie grozi.
W obecnych czasach trudno sobie wyobrazić taką sytuację.
W powojennym Koszalinie bardzo
szybko zaczęło tętnić życie. Powstawały
piekarnie, sklepy, zakłady krawieckie i
szewskie. Pojawiły się także rzeźnie i
jadłodajnie. Koło amfiteatru działała kawiarnia w stylu szwajcarskim. W każdą
niedzielę schodziły tam tłumy mieszkańców, bo w lokalu grała orkiestra na
żywo, organizowano konkursy dla dzieci
i można było zjeść przepyszne ciasta.
Dosyć szybko uruchomiono także kino
Adria i była to dla mnie niebywała
frajda. Nie mogłam się doczekać kolejnego seansu. Już w 1945 roku zaczęłam
uczęszczać do Szkoły Podstawowej
numer 2. To była naprawdę okazała i
piękna placówka. W szkolnych ławach
zasiedli wówczas uczniowie w bardzo
różnym wieku, ponieważ wojna zamknęła wielu dzieciom drogę do edukacji. I tak z najmłodszymi pobierali
nauki nawet 10-latkowie. Miasto z dnia
na dzień piękniało, ulice odzyskiwały
– W chwili wybuchu wojny miałam 12
lat, mieszkałam w Siedlcach. W czasie
wojny przez półtora roku pracowałam w
fabryce papierosów – Niemcy urządzili
tam sortownię – zwozili wszystkie zrabowane łupy: ubrania, biżuterię, wtedy
pierwszy raz miałam w ręku zegarek.
Później sortownię zlikwidowano i zostałam przeniesiona do pracy w kuchni
w niemieckim klubie oficerskim. Przełożoną była Niemka, która wyraźnie
mnie nie lubiła – doniosła, że jestem leniwa i za karę miałam zostać zesłana do
Niemiec, ale najpierw trafiłam do obozu
przejściowego w Warszawie. Stamtąd
udało mi się uciec – podszyłam się pod
Rosjankę, która dzień wcześniej zmarła
na tyfus plamisty. Z mamą wróciłam do
Siedlec i tej samej nocy zachorowałam
natyfus. To był 1944 rok. Kiedy wyszłam
ze szpitala, od razu do drzwi zapukali
Niemcy i tym razem trafiłam bezpośrednio do karnego obozu pracy w Niemczech. Pracowałam w ogrodnictwie,
warunki były straszne. W końcu wyzwolili nas Rosjanie, wróciłam do Siedlec,
a stamtąd, razem z koleżanką i przybraną ciotką, wyjechałam za pracą do
Koszalina.
Przyjechałam tu w lipcu 1945 roku. Pamiętam maleńką stacyjkę, naprzeciw
której stał piękny budynek i rosły wspaniałe drzewa – dziś już ich nie ma. Dostałam mieszkanie przy ulicy Bieruta i
pracę – najpierw byłam kelnerką w stołówce wojewódzkiej, a później w Cafe
Bar przy ulicy Armii Czerwonej – lokalu
tylko dla oficerów.
Na początku 1946 roku wracałam przez
park z pracy, w pewnej chwili zaczepił
mnie wysoki, przystojny żołnierz. Polak!
Pytał mnie o jakąś ulicę, ponieważ szłam
w tamtym kierunku, poszliśmy razem.
Rozmawialiśmy, żartowaliśmy, a mnie
się tak bardzo mundurowi podobali! Odprowadził mnie do domu, zapytał, czy
może ponownie odwiedzić i tak... w październiku wzięliśmy ślub. (śmiech)
Ale cóż to był za ślub! Stasiu był żołnierzem – prezentem ślubnym od jego
generała był samochód z kierowcą,
którym jechaliśmy do kościoła. Nie byle
jaki samochód, tylko amerykański
horsch, kabriolet! Suknię ślubną mamusia pożyczyła od znajomej z Siedlec i
mi przywiozła, podobnie jak wspaniały
długi welon. Wesele zorganizowaliśmy
u mnie w domu – nagotowaliśmy mnóstwo bigosu, bielusieńkie prześcieradła,
które dostaliśmy w ślubnym prezencie,
udawały obrusy, a do tańca przygrywała
muzyka z patefonu z tubą. Bawiliśmy
się do białego rana, ale weselisko tak
naprawdę trwało z tydzień, bo ciągle nas
odwiedzali koledzy Stasia, a to były
bardzo wesołe chłopaki. Było naprawdę
wesoło i pięknie. I tak już od 68 lat jesteśmy razem ze Stasiem, wychowaliśmy
dzieci, przeżyliśmy życie i jesteśmy
szczęśliwi. Wiele przeszliśmy, ale nigdy
nie było między nami kłótni i cichych
dni
Ale wracając do tematu: w ogóle życie
w tamtych latach, tuż po wojnie, było
wesołe i piękne, mimo biedy. Ludzie cieszyli się, że żyją, że przetrwali wojnę i
mimo że Ruskich się bali, wszyscy byli
bardzo przyjaźni. Pamiętam, że w parku,
tam gdzie dziś jest amfiteatr, stał zbity
z desek podest i organizowano zabawy
taneczne, podobna scena była na Rokosowie, gdzie dziś jest Zacisze. My
młodzi, chcieliśmy się wówczas bawić,
tańczyć, cieszyć, zapomnieć o przeżytym
koszmarze.
Bieda była okrutna, w sklepiku przy
ulicy Zwycięstwa, tam, gdzie dziś jest
Moda Polska, kupowało się cukier i
mąkę na szklanki. Wag nie było, a na
więcej i tak nikogo nie było stać. Bywało,
że przez trzy dni jedliśmy tę samą zupę,
ale byliśmy szczęśliwi.
Pierwsza córka urodziła się w 1947 r.
SOBOTA, 10 MAJA 2014 R.
.. kwitnące róże
chali na Ziemie Odzyskane w roku 1945
tworzyli historię polskiego Koszalina.
Pamiętam, że jak zdobyliśmy jakiegoś
cukierka czy czekoladkę, wszystko nosiliśmy małej, sobie żałując, bo przecież
dziecko musi mieć. Dziś za to wszystko
można kupić, a zdrowie jeść nie pozwala.
Ech, życie... (śmiech)
Koszalin to moje miasto, jestem z niego
bardzo dumna, tym bardziej, że odgruzowywałam je własnymi rękami.
Uważam, że jest piękny, świetnie się rozwinął, choć jest coraz więcej miejsc, których w ogóle nie znam.
swoją przyszłą żonę, która po wojnie
przez kilka lat mieszkała w Miastku, a
potem przeniosła się z rodziną do Koszalina. Od 48. lat mieszkamy w domu
bliźniaczym przy ulicy Rejtana. Maj to
dla nas miesiąc szczególny, bo świętujemy właśnie 50. rocznicę ślubu, a niedawno na świat przyszedł nas pierwszy
prawnuczek.
przejażdżce po „nowym Koszalinie” nie
poznałam bardzo wielu miejsc, a równie
wielu w ogóle nie znalazłam... Najważniejsze jednak, że dobrych ludzi wciąż
tu nie brakuje.
Zenon Kasprzak,
Maria Michalak,
Zdzisław
Grzymała,
inżynier, wieloletni
projektant oraz inżynier
starszy i sprawdzający
w Miastoprojekcie, Biurze
Projektów Urbanistycznych
i Komunalnych oraz
w Przemysłowce
– 9 maja 1945 roku jako 12-letni chłopiec byłem z ojcem w Będzinie na
Śląsku. Pojechaliśmy tam na kilka dni
za namową pewnego nauczyciela. Ojciec
chciał zobaczyć, jak żyje się na śląskiej
ziemi, ale uznał, że to nie jest dobre
miejsce do osiedlenia się na stałe. Tego
dnia przez megafony płynęły dobre nowiny, że wojna się skończyła, a na ulicach panowała ogólna wrzawa i poruszenie. Po kilku dniach wróciliśmy do
rodzinnej Popielarni leżącej w gminie
Ostrów Mazowiecka. Wtedy mój ojciec
wpadł na pomysł, aby podjąć ryzyko i
przenieść się na Pomorze w poszukiwaniu lepszego jutra.
Długo nie myśląc, zabrał mnie i we
dwóch wyruszyliśmy na północ. Reszta
rodziny została w naszym dotychczasowym domu. Do Koszalina przyjechaliśmy pod koniec czerwca 1945 roku i
pamiętam dokładnie, że pełno tu było
jeszcze Niemców. Przy ulicy Chrobrego,
nieopodal kościelnej plebanii, stał opustoszały dom. Gospodyni księdza opowiadała nam, że z tego właśnie budynku
Rosjanie wywieźli meble i wyposażenie.
W środku pozostawili jedynie pianino i
biblioteczkę, ale nie można było narzekać, bo w kamienicy była łazienka w
piwnicy, co wówczas było niemalże luksusem. Wprowadziliśmy się tam i z
dumą wywiesiliśmy biało-czerwoną
flagę. Ulica Chrobrego nie była na szczęście mocno zniszczona, czego nie można
było powiedzieć o ulicy Zwycięstwa.
Na miesiąc zostałem w domu zupełnie
sam, bo ojciec pojechał do Popielarni,
by sprowadzić resztę rodziny. Miałem
wykupione posiłki w jadłodajni przy
ulicy Spółdzielczej, a jak przycisnął mnie
głód, to chodziłem na owoce do opustoszałych, poniemieckich sadów. Akurat
zaczęło się lato, więc szybko znalazłem
nowych kolegów. Długie dni spędzaliśmy, jeżdżąc na hulajnogach lub rowerach. Zdarzało się, że wyruszaliśmy
wspólnie nad morze. W budynku, gdzie
teraz mieści się Bałtycki Teatr Dramatyczny, a kiedyś był dom modlitewny,
grywaliśmy w ping-ponga. Dopóki nie
powstało kino Polonia, chodziliśmy do
kina objazdowego, które stacjonowało
tuż obok obecnego „ekonoma”. W miejscu,
gdzie przez lata funkcjonowało targowisko, tak zwany manhatan, stały wtedy
pozostawione przez okupantów motocykle z przyczepami.
Polacy po wojnie trzymali się razem,
byli bardzo zżyci, wzajemnie się wspierali. We wrześniu już jako uczeń gimnazjum chodziłem wraz z kolegami odgruzowywać miasto. Pracowaliśmy w
pocie czoła zarówno w dni powszednie,
jak i w niedziele. W takie akcje zaangażowane były wszystkie szkoły, bo działały w nich tak zwane Służby Polsce.
Cegły, które udało się ocalić, wywożono
do Warszawy, ponieważ odbudowa stolicy była wtedy kwestią priorytetową. Nie
wiem natomiast, co się stało z torami
tramwajowymi, które demontowaliśmy
z obecnej ulicy Piłsudskiego.
Przez pierwsze powojenne lata miasto
było porządkowane, a dopiero w latach
50. rozpoczęła się na dobre odbudowa
centrum. Zaczęto wówczas wznosić całkiem nowe budynki. Po skończeniu liceum ogólnokształcącego wyjechałem na
kilka lat z Koszalina, by zdobywać
wiedzę na uczelni wyższej w Gdańsku.
Po powrocie z Trójmiasta poznałem
7
TERAZ KOSZALIN – wydanie nadzwyczajne
współzałożycielka
Państwowego Sanatorium
Przeciwgruźliczego
w Koszalinie
– Urodziłam się w Solcu nad Wisłą,
wcześnie straciłam matkę, więc gdy
ukończyłam szkołę, zaprosił mnie do
siebie mieszkający na Wołyniu stryj,
który chciał mnie wprowadzić w świat.
I tam zastał mnie wybuch wojny. Miałam
wówczas 15 lat. Zawsze marzyłam o
byciu pielęgniarką, ale w tamtym czasie,
by dostać się do szkoły pielęgniarskiej,
trzeba było mieć posag
Powołanie do służby wojskowej dostałam w wieku 19 lat. Byłam wolontariuszką, cały czas przy szpitalu i wciąż
marzącą o byciu pielęgniarką. Miałam
wówczas wspaniałego szefa, Włocha,
doktora Barbarigo, który widział mój
głód wiedzy i bardzo dużo mnie uczył.
Miałam też przyjemność pracować z innymi wspaniałymi lekarzami, profesorami z Wilna i ze Lwowa. W czasie wojny
udało mi się ukończyć kurs pielęgniarski.
Do Polski przyjechaliśmy w 1945 roku,
najpierw do Lublina, gdzie zakładaliśmy
szpital, później, późną wiosną, do Koszalina, bo trzeba było zasiedlać Ziemie
Odzyskane. Pamiętam, jak witając nas
tu, pewien sierżant mówił, że jesteśmy
na „obcej ziemi, ale musimy żyć
godnie”.
Koszalin był bardzo zniszczony, ale to,
co mnie w mieście urzekło, tokwitnące
róże. Kwiaty te były wszechobecne, ujęły
mnie bardzo.
Szukaliśmy miejsca na założenia szpitala – padło na ceglany budynek przy
ulicy Fałata 3. Wcześniej był tam dom
starców, ale jak go zajmowaliśmy, przebywała tam tylko jedna staruszka. Miała
głowę porośnięta mchem – nigdy wcześniej i później nie widziałam nic podobnego. Nasz szpital miał cztery oddziały:
wewnętrzy, weneryczny, chirurgię i zakaźny, bo szalał tu tyfus. Pracowałam
tam do końca grudnia 1946 roku, później szpital przeniesiono do Torunia –
zdecydowałam się zostać, bo w Toruniu
na pewno nie było tylu róż...
Później pracowałam w szpitalu przy
szkole oficerskiej – tam poznałam mojego męża, który był pacjentem.
Pod koniec lat czterdziestych w Szczecinie otwarto szkołę pielęgniarską, którą
ukończyłam i dostałam nakaz pracy,
mogłam jednak wybrać miejsce. Wybrałam ponownie Koszalin – szalała
gruźlica, trwały przygotowania do
otwarcia specjalistycznego szpitala. Z
biegiem czasu szpital przy ulicy Słonecznej przekształcił się w Państwowe
Sanatorium Przeciwgruźlicze, cały czas
tam pracowałam. Pamiętam, jak zakładaliśmy przyszpitalny ogród, żeby mieć
witaminy dla pacjentów, organizowaliśmy zajęcia dla pacjentów: turnieje szachowe, wykłady i prelekcje, spotkania z
aktorami, mieliśmy nawet własny teatr!
Przy ogromnym wsparciu pani Marii Hudymowej udało się w sanatorium stworzyć filię numer 7 biblioteki – od tego
czasu mieliśmy dla naszych pacjentów
świeżą prasę i najnowsze publikacje, bo
klasykę polskiej literatury udało mi się
zgromadzić wcześniej. A wszystko pomimo tego, że cały teren był ogrodzony
drutem – ludzie bardzo się bali gruźlicy.
Koszalin zaraz po wojnie był zniszczonym, ale cudownym miastem. Najważniejsi byli ludzie: dobrzy, pełni
energii, skorzy do pomocy, mimo
wszechobecnej ogromnej biedy. W mieście wciąż trwały prace społeczne związane z odgruzowywaniem: wszyscy w
nich uczestniczyli, nikt się nie migał i
nie narzekał, wszyscy rozumieli, że taka
była potrzeba.
Nigdy nie żałowałam, że zostałam w
Koszalinie. Do dziś bardzo kocham to
miasto, choć, gdy niedawno byłam na
emerytowany polonista
w II LO
im. Wł. Broniewskiego
– Kiedy kończyła się wojna, mieszkałem 8 kilometrów od Gniezna, w Niechanowie. Była to miejscowość stara i
pełna zabytków. Mój starszy, 19-letni
brat, przyjechał do Koszalina pierwszym
transportem z Gniezna w maju 1945
roku. W czerwcu dotarł tu również mój
ojciec z drugim synem i przyszłą synową.
Sprowadziliśmy się tu z własnej woli,
motywowani potrzebą służby, chcieliśmy
zagospodarować te tereny i przywrócić
miasto Polsce.
Pomimo że miałem wtedy zaledwie 5
lat, to pamiętam doskonale, że moi
bliscy podróżowali na Pomorze z całym
dobytkiem, ze sprzętem gospodarczym,
z zapasami żywności i z wyposażeniem
rymarsko-tapicerskiego zakładu ojca. On
i wielu innych wzięli na swoje barki
rozwój koszalińskiego rzemiosła. Prywatne zakłady rosły wtedy, jak grzyby
po deszczu, i zanim się człowiek obejrzał, zaczęły funkcjonować piekarnie,
sklepy spożywcze, drogerie, cukiernie i
restauracje. Swoje usługi oferowali
szewcy, krawcy, ślusarze i rzeźnicy.
Ja przyjechałem do Koszalina jesienią
1945 roku. Zapamiętałem z tego czasu,
że całe życie handlowe, usługowe i towarzyskie toczyło się w ocalałych domach
śródmieścia, głównie przy ulicach: Zwycięstwa, 1 Maja, Bieruta i Gnieźnieńskiej.
Na ulicach panował ciągły ruch, harmider, jeździły konne wozy, rzadko samochody. Każdy przedsiębiorca pragnął,
by jego interes miał siedzibę w ścisłym
centrum, ale to było bardzo trudne, bo
to było jedno, wielkie gruzowisko.
Początkowo moja rodzina zajmowała
mieszkanie przy ulicy Bieruta 3 (obecnie
to ulica Połczyńska). Budynek stał naprzeciwko obecnego I Liceum imienia
Stanisława Dubois, ale wówczas nie było
tam szkoły, tylko radziecki szpital,
w którym pracowały Niemki. Znałem je,
ponieważ przyjaźniłem się z ich dziećmi.
W powojennym Koszalinie mieszkało
wciąż wielu obywateli niemieckich, ale
byli to głównie staruszkowie i matki
z dziećmi. Byli bardzo niespokojni i przerażeni sytuacją. Nie było za to dorosłych,
młodych Niemców. Do końca życia będę
pamiętał obraz leżących w jednym
z mieszkań zwłok niemieckiego starca,
którego po śmierci nie miał kto pochować.
Jako dziecko z zafascynowaniem obserwowałem, jak rozwożono do sklepów
rozmaite produkty i towary. Wszystko
trzeba było przenosić w rękach bądź na
plecach. W okolice domów podjeżdżali
też furmani zaopatrujący koszalinian w
węgiel, który po prostu w nieładzie rzucali na chodniki. I wtedy całe rodziny
wylegały przed dom i wnosiły węgiel do
piwnic i składzików.
W roku 1947 przeprowadziliśmy się do
jednopiętrowego domu przy ulicy 1 Maja
i tam ojciec prowadził zakład rymarskotapicerski. Z okien widziałem same gruzowiska ciągnące się aż do ulicy Słowackiego (tam gdzie mieści się Komenda
Policji). Ulice w śródmieściu były wąskie
i brukowane, w niczym nie przypominały
tych dzisiejszych, wielkomiejskich.
Co ważne, ludzie tworzący w mieście
nową rzeczywistość, byli niezwykle
otwarci i radośni. Każdy cieszył się życiem i był zadowolony z tego, że ma co
do garnka włożyć, że miasto powoli
zmienia wygląd, że przybywa oświetlenia
i tak dalej. Koszalinianie spotykali się
towarzysko, odwiedzali jedni drugich,
spędzali razem wolny czas. Z perspektywy lat, można powiedzieć że znakiem
tamtych czasów był zupełny brak malkontenctwa.
W Koszalinie mieszkam do dziś. Przez
lata byłem nauczycielem języka polskiego w II LO imienia Władysława Broniewskiego i ten etap mojego życia
bardzo dobrze wspominam. Pomimo, że
jestem na emeryturze to wciąż spotykam
się z wyrazami szacunku i pamięci ze
strony swoich byłych uczniów.
Tak rozumiem
nowoczesny
patriotyzm
Rozmowa z Piotrem Jedlińskim,
prezydentem Koszalina
Patriota. Teoretycznie wszyscy
wiemy, kim jest. Ale kwestia patriotyzmu jest rozumiana przez wiele
osób w różny sposób.
– Osobiście wyróżniam dwa główne rodzaje patriotyzmu. Po pierwsze – patriotyzm jako gotowość poświęcenia się
dla naszego kraju. Poświęcenia dla
Polski, czyli oddania życia. A dodatkowo
dbałość o przeszłość swojej ojczyzny, pamiętanie o swoich korzeniach. Innym
patriotyzmem jest patriotyzm obywatelski, czyli troszczenie się o wspólnotę,
o dobro wspólne. Działanie zgodnie z
Konstytucją w tej jej części, która mówi
o obowiązkach względem państwa. Innymi słowy to także postawienie interesu narodu ponad własny.
Za którym z nich się pan opowiada?
Kim, według pana, jest nowoczesny
patriota?
– To człowiek prowadzący życie aktywne i kreatywne. Osoba myśląca pozytywnie, stawiająca na rozwój swojej
miejscowości, najbliższego otoczenia,
także w kontekście polepszenia własnych warunków życia. Nowoczesny
polski patriota, to także człowiek świadomy historii swojego kraju i swojej
Małej Ojczyzny, ale i dumny z tego, jaka
jest Polska obecnie. Nowoczesny patriota to Polak bez kompleksów, ale i bez
zapędów szowinistycznych czy ksenofobicznego zadęcia, nastawiony na samorealizację. Patriotyzm to także wychowanie swoich dzieci na przyzwoitych
ludzi, a tym samym wychowywanie młodych, kolejnych pokoleń, w duchu poszanowania ojczyzny i jej historii. Tak
rozumiem nowoczesny patriotyzm.
Uważa pan, że historia jest tak istotna?
– Nie jestem zawodowym historykiem,
ale interesuję się przeszłością naszego
kraju. Polacy są wspaniałym narodem,
który ma równie wspaniałą historię.
Gdyby Hollywood dysponowało takim
scenariuszem filmowym, jakim są ponad
tysiącletnie dzieje Polski, to fabryka
snów pracowałaby 48 godzin na dobę.
Nasz Sobieski rozegrał przecież wspaniałą bitwę zaliczaną do jednej z najważniejszych w historii świata, a Józef
Piłsudski ocalił Europę przed zalewem
czerwonej rewolucji. Naprawdę mamy
się czym szczycić.
Wspomniał pan o małej ojczyźnie.
– Odnoszę wrażenie, że kiedy rozmawiamy o historii, zbyt często zapominamy o naszym najbliższym otoczeniu,
skupiając się na wydarzeniach krajowych, a nawet światowych. Tymczasem
wokół nas żyją ludzie, którzy tworzyli
historię – historię naszej ziemi. Dlatego
w tym roku postanowiliśmy po raz
pierwszy uczcić ich w szczególny sposób.
W marcu, z mojej inicjatywy, radni
uchwalili, że plac nieopodal amfiteatru,
na którym stoi pomnik Byliśmy – Jesteśmy – Będziemy, nosić będzie imię
Skweru Pionierów Koszalina, a 10 maja
obchodzić będziemy Dzień Pionierów
Koszalina.
Skąd właśnie ta data? Do tej pory
mówiło się o 4 marca...
– 4 marca 1945 roku to data, kiedy do
Koszalina wkroczyła Armia Czerwona.
Odkąd pamiętam, zawsze budziła spory:
Koszalin wyzwolony czy Koszalin zdobyty... Tak naprawdę miasto z polskością niewiele miało wówczas wspólnego.
Wprawdzie konferencja w Teheranie
przyznała Polsce Pomorze Zachodnie,
ale wciąż toczyła się wojna i nowa
wschodnia granica Niemiec nie była
jeszcze ustalona. Po zajęciu miasta stacjonowały w nim jednostki czerwonoarmistów. Zmieniło się to dopiero w maju
1945 roku, kiedy do Koszalina przyjechała grupa polskich osadników z
Gniezna z Edmundem Dobrzyckim na
czele. To oni tworzyli tutaj zręby polskości, a Dobrzycki, będący początkowo
pełnomocnikiem rządu na obwód koszaliński, został z czasem pierwszym starostą Koszalina. Przypomnę, że od niedawna jedna z nowych koszalińskich
ulic nosi jego imię. Właśnie tych ludzi,
pierwszą zwartą grupę Polaków w naszym mieście, chcemy uczcić i o nich
pamiętać.
W jaki sposób?
– 10 maja w samo południe przy pomniku Byliśmy-Jesteśmy-Będziemy
rozpocznie się uroczystość, podczas
której odsłonięta zostanie tablica potwierdzająca, że teren nosi nazwę
Skweru Pionierów Koszalina, a w niszy
pomnika umieszczone zostaną urny z
pól bitewnych, w których na Pomorzu
Zachodnim uczestniczyli polscy żołnierze. Zaprosiliśmy na nią pana Jacka
Kowalskiego, prezydenta Gniezna, by
w ten sposób symbolicznie podziękować mieszkańcom tego miasta za
osadników z 1945 roku. Prezydent
przyjął zaproszenie i będzie z nami
podczas tej ważnej chwili. O godzinie
16, na dworcu kolei wąskotorowej, rozpocznie się natomiast widowisko historyczne poświęcone temu wydarzeniu.
Serdecznie na te uroczystości zapraszam. To będzie nasz hołd oddany całemu pokoleniu koszalinian, którzy odbudowywali miasto, tworzyli jego
polską administrację, szkoły, pierwsze
zakłady pracy. To święto pamięci o tym,
co zrobili dla nas i przyszłych pokoleń
koszalinian.
8
TERAZ KOSZALIN – wydanie nadzwyczajne
SPRAWY PONURE
Pomożemy Polakom
wracającym z Niemiec!
SPÓŁDZIELNIA
MŁODYCH
RYBAKÓW
DLA KOSZALINA
Od 1 września rb.
Systematyczna sprzedaż ryb
świeżych, wędzonych
i przetworów
ul. 1 Maja 4
Kawiarnia i Owocarnia
Poznanianka
Wykonuje
bukiety ślubne, wieńce,
specjalność: kwiaty
sztuczne. Miła obsługa.
Czajka Florjan,
ul. Zwycięstwa 21
WYROBY
TYTONIOWE,
MATERJAŁY
PIŚMIENNE
poleca
F-ma Fr. Janowski
Koszalin,
ul. Zwycięstwa 1
TORPEDO
CZĘŚCI ROWEROWE
I MASZYNY DO SZYCIA
Koszalin,
ul. Zwycięstwa nr 45
ZEGARMISTRZ
Józef Ludiński
Zwycięstwa Nr 37
RESTAURACJA
POD „3”
przy ul. Armii Czerwonej 3
poleca
wyborowe wódki i likiery
oraz zakąski zimne i gorące
wraz ze smacznymi obiadami
po cenach przystępnych
Tylko praca
zadecyduje
o powodzeniu
na Zachodzie.
S T O P K A
Redaguje Kolegium
–
Adres redakcji
i administracji:
Koszalin,
ul. Mickiewicza nr 24.
–
Wydawca:
Media Regionalne
sp. z o.o.
–
Ogłoszenia przyjmuje
administracja
w godz. od 9 do 17.
–
Za terminowy druk
ogłoszeń
nie odpowiadamy –
Tłoczono
w Drukarni przy
ul. Słowiańskiej nr 3 a.
SOBOTA, 10 MAJA 2014 R.
Czy nie
nadużywany
alkoholu?
Obserwować można dość niemiłe zjawisko częstego nadużywania alkoholu
przy różnych okazjach. Prowadzi to
nieraz do niemiłych incydentów, które
bezwzględnie nie miałyby miejsca przy
pełnej poczytalności uczestników. Po
prostu wchodzi w zwyczaj, że każda uroczystość czy zabawa musi odbywać się
w atmosferze przesyconej alkoholem.
Odnosimy wrażenie, że wzrost zainteresowania w tym kierunku jest jeszcze
jednym niemiłym skutkiem wojny i nerwowego życia, jakie prowadziliśmy podczas okupacji.
Należałoby poważniej potraktować to
zagadnienie. Żartobliwa ocena prowadzi
do tolerancyjnego stanowiska. Partie polityczne powinny tą sprawą zająć się
i przeprowadzić jakąś akcję społeczną,
któryby prowadziła do piętnowania osób
publicznie obniżających własną godność
i instytucji, które reprezentują. Szefowie
i kierownicy różnych urzędów muszą
zwrócić baczną uwagę na swoich podwładnych i nie pozwalać na nadużywanie alkoholu w miejscach publicznych.
Zdajemy sobie sprawę, że to trudne zadanie, ale tolerowanie dotychczas istniejącego stanu rzeczy prowadzi do mylnego wniosku, jakoby ogół społe-
czeństwa odnosił się tolerancyjnie do pijaństwa.
e
Okręgowa Izba Farmaceutyczna Zachodnie Pomorze w Szczecinie z tymczasową siedzibą w Koszalinie wzywa
wszystkich mgr. farmacji, prowizorów,
pomocników aptekarskich, praktykantów oraz drogerzystów do natychmiastowego zarejestrowania się
eg.
Niemiłe
zaskoczenie
Jeden z członków komitetu organizacyjnego święta dożynek i sportu opowiedział nam ciekawą i wielce pouczająca
historyjkę. Na ostatnie posiedzenie
przybył jeden z naczelników wydziału,
który odznacza się dużym zainteresowaniem dla spraw społecznych. W chwili,
kiedy obrady dotyczyły środków lokomocji koniecznych dla usprawnienia organizacji święta, inny członek komitetu
zwrócił się do owego naczelnika posiadającego auto urzędowe z propozycją,
żeby oddał je do dyspozycji na okres
dwóch dni. Na to zainterpelowany oburzył się i odpowiedział, że jego żona nie
będzie chodzić piechotą. Nastąpiła
ostrzejsza wymiana zdań, ale stanowisko
obywatela naczelnika zostało w zasadzie
nieugięte, zgodził się tylko częściowo
doraźnie samochód wypożyczyć.
Warto dodać, że ów energiczny obywatel
naczelnik wchodzi w skład Zarządu
Głównego Związku Pracowników Administracji Państwowej i został doń wybrany
po mocnym przemówieniu, jakie wygłosił
podczas walnego zebrania, podkreślając
konieczność wypełniania przez urzędników różnych obowiązków społecznych.
Jesteśmy więc niemile zdziwieni, że
naczelnik ten, którego uważamy za człowieka oddanego dla spraw społecznych,
zajął właśnie takie stanowisko.
g.
Monolog
W Koszalinie jestem od dwóch miesięcy, licząc według słońca – jest to zaledwie 60 dni. Zaś biorąc pod uwagę
tempo ogólne w grodzie, doświadczenie
życiowe, jakie się w nim nabywa. To,
proszę obywateli, ogromny szmat czasu.
Weźmy przede wszystkiem tempo cztery
miesiące wstecz – pustynia – dwa miesiące – ruch, jak w normalnym czasie,
a dziś to prawie stolica, a przynajmniej
duże miasto.
Wysadzanie ruin. Sznury samochodów
na jezdni i na chodniku (ratuj się, kto
może!). To samo z rowerami, konnymi
zaprzęgami, wózkami ręcznymi i.t.d.
Przyjezdni, odjezdni, wojskowi, cywile,
kobiety-kwiaty, motyle i jeszcze inne.
Wszystkie akcenty polskiego języka,
werwa i sklepy. Duże sklepy.
Ale nie o sklepach chcę mówić, tylko
o ludziach w nich. Tak, o ludziach, właścicielach i współwłaścicielach. I teraz
właśnie mamy możność spostrzec, co
tempo może zrobić z człowieka. Przed
paru miesiącami miły lub miła pani,
dobra znajoma z miasta rodzinnego,
uśmiechnięta i zadowolona, że się ostała
niepowodzeniom i klęskom wojny, naraz
staje się dziwaczką (pan oczywiście
– dziwakiem). On wiecznie nachmurzony, ona skwaszona, pan coraz bardziej nerwowy, pani coraz więcej niezadowolona, gderliwa, rozkapryszona.
I cóż się okazuje?
Jest sklep, dobrze prosperuje; trzeba
dobrać nawet personel, taki tam ruch,
targi bardzo dobre.
Ale to wszystko mało, mało, mało! Prędzej i więcej, jak najwięcej pieniędzy!
Nie iść na słońce, nie patrzeć na niebo
(czy księżyc) czy zachód słońca, nie pojechać na jeden dzień nad morze, nie
pogadać od serca z przyjacielem, nie napisać listu do bliskiej krewnej; nic tylko
tempo i pieniądz, tempo i przeklęty,
a tak pożądany pieniądz!
Proszę obywateli, tak nie można. Przyjdzie i majątek, ale niech nie przychodzi
kosztem pełnego zdziwaczenia. Gdybyście mieli możność sami siebie zaobserwować, na pewno by to wpłynęło na zwolnienie tempa, zajęcie się trochę sobą
i bliskimi, obcowanie z przyrodą.
Wierzcie mi, to bardzo dobrze robi na
nerwy i nic nie kosztuje.
wścibska
ŻYCIE TOWARZYSKIE
g Szykują nam się dwie zabawy taneczne. By nadać całości charakter głębokiego dżentelmeństwa, należy przypomnieć
kilka
zasad
dobrego
wychowania. Oczywiście, wiemy, że pionierzy byli kiedyś dżentelmenami, alerepetitio est mater studiorum.
Pamiętajcie, by sali balowej nie traktować jako szkoły tańca. Barbarzyństwem
jest angażować najlepsze tancerki, aby
od nich uczyć się tańca. Panie w tańcu
powinny absolutnie podporządkować się
prowadzeniu przez panów, bardzo nieładnie wygląda bowiem, gdy pani obejmuje kierownictwo na parkiecie.
Chcąc zatańczyć z panią nieznajomą,
dobrze wychowany mężczyzna podchodzi do pana, w którego towarzystwie
nieznajoma się znajduje, przedstawia
mu się, prosi pana o przedstawienie go
pani i o zezwolenie na zatańczenie z nią.
Uważajcie: starsze osoby, zwłaszcza panowie, lubią dużo mówić. Wniosek:
unikać starszych panów.
Co do puszczania sali, to „należy odprowadzić panią do samochodu lub dorożki, zależnie od woli pani”. Hmm,
a co zrobić, jeśli pani nie posiada samo-
chodu ani dorożki? Czy grzecznie jest
powiedzieć: – Panno Maniu, drałujemy
do domu piechotą bo szofer – cholera
– się upił i maszyną na czas nie przyjechał?
g Jak już zapewne wszyscy wiedzą,
czekają nasz piękny gród wspaniałe uroczystości. Przybędą dożynkarze i sportowcy, żeby u nas trochę pobałaganić,
przybędą delegacje, specjalni wysłannicy, nadzwyczajni wysłannicy extra
– delegaci, żniwiarze, kosiarze i Pan Bóg
wie, kto jeszcze, zwali się tego około
4000 ludzi.
Obywatele sklepikarze i restauratorzy,
niech wam czasem nie przyjdzie do
głowy ponura myśl podniesienia cen, bo
w kryminale u nas dużo jest wolnych
miejsc.
Szlachetni mieszkanie koszalińscy, pomyślcie nareszcie o zatarciu reszty
śladów niemczyzny, bo możliwe, że i niejeden minister przybędzie i wstyd byłby.
W sekrecie wam powiemy, że wszyscy
członkowie komitetu organizacyjnego
z mjr. Steczkowskim na czele chudną
w oczach, staroście śnią się po nocach
klienci szukających na próżno kwater,
a naczelnikowi aprowizacji – tłum ścigających go głodnych.
eg.
g Członkowie naszego kolegium redakcyjnego są w prawdziwym kłopocie. Co
prawda do balu prasy jeszcze sporo
czasu, ale... No właśnie. Otworzyliśmy
szafy i okazało się, że posiadamy razem
1 kamizelkę frakową, która prawdopodobnie nie wystarczy na cztery osoby.
Na szczęście nie jest jeszcze ustalone,
jaki będzie obowiązywał strój. Organizatorzy wahają się między urzędowym
(z urzędowych przydziałów) szczecińskim (z „szabru” majowego w Szczecinie) a koszalińskim (wkładaj, co
masz). Sądzimy, ze grupa lokalnych patriotów zwycięży.
g.
g Ostatnio koszalinkom przybyły
znaczne posiłki i niewłaściwy dotychczas stosunek 1 obywatelka na 5 obywateli zmienił się. Pragnęlibyśmy dojść do
normy obowiązującej w centralnej
Polsce: 7 obywatelek na 1 obywatela.
Dodajmy, że koszalińskie młode damy
są urocze, zwłaszcza przodują w tej dziedzinie Urząd Informacji i Propagandy,
Wydział Aprowizacji i Handlu oraz
Związek Walki Młodych. Warto by zorganizować konkurs na miss Koszalina.
To byłaby dopiero uciecha.
g.
g W mieście mówią, że pewna gwiazda
operowa chciała zaśpiewać na dożynkach, sądziła, że dla niej koncert zrobią.
Gdy zaproponowano, by zaśpiewała przy
ognisku, odpowiedział za nią mąż, że
w takim miejscu gwiazda śpiewać nie
będzie. Maria Goriaczew będzie natomiast śpiewała chętnie piosenki ludowe
i my ją z przyjemnością posłuchamy.
Maria Goriaczew nie jest wielką damą,
należy do P.P.R i uszyła sobie sama
suknię z materiału, który musiała ufarbować. W tym stroju na ostatnim występie w ZWM wyglądała bardzo miło.
Obywatel wojewoda często piechotą
spaceruje po mieście i korona z głowy
mu nie spada, a cieszy się powszechną
i szczerą sympatią, natomiast jeden
z jego naczelników ruszyć się nie może
bez samochodu. Wtedy pewno mu się
wydaje, że jest wojewodą.
Ot, takie sobie kontrasty
eg.
Grozi miastu zaklejenie
Jeżeli dzienną spacerujesz dobą,
Oko twe cieszą przeróżnymi barwy
Afisze, które są miasta chorobą –
Są ogłoszenia o wolnej posadzie,
O pralni, maglach, „taniej” marmeladzie,
Wieczorkach, zabawach – bracie szalej! –
O wykładach biblijnych i tak dalej.
Nawet na bębnie, gdzie kiedyś był kabel,
Ogłasza się otwarcie. – Istna Wieża Babel. –
Z afiszów dowiesz się dziś ile
Było dotychczas zabaw w Koszalinie:
Z A W I A D O M I E N I E !
Zawiadamia się zainteresowanych, że w celu zorganizowania
gospodarki opałem (węgiel, brykiety, koks)
na terenie województwa zachodnio-pomorskiego został zorganizowany
Samodzielny Oddział
CENTRALI ZBYTU PRODUKTÓW
PRZEM. WĘGLOWEGO
na województwo zachodnio-pomorskie z tymczasową siedzibą
w Koszalinie, ul. Czerwonej Armii 18.
We wszystkich sprawach dotyczących dostaw opału, jak i również w sprawach
dotyczących handlu opałem na terenie województwa, należy się zgłaszać
do wymienionego wyżej Oddziału C.Z.P.P.W. w Koszalinie.
PAŃSTWOWE PRZEDSIĘBIORSTWO TRAKTORÓW
I MASZYN ROLNICZYCH
Oddział Koszalin, ul. Krakusa i Wandy 2 a
POSZUKUJE
do swoich warsztatów ul. Zwycięstwa 75 a
i wszystkich miast powiatowych
fachowców, a mianowicie:
MECHANIKÓW TRAKTOROWYCH, ODLEWNIKA,
MAGAZYNIERÓW, BUCHALTERÓW
I MASZYNISTKI.
Wystarczy zbierać daty na murach i słupach,
Na płotach, drzewach i starych chałupach.
Jakby się wyzbyć tej plagi? – Społeczeństwo prosi,
Niech nasz magistrat natychmiast ogłosi,
Że jeśli nie nastąpi od razu poprawa,
To nie odbędzie się w grodzie już żadna zabawa.
P.S. Niech władze rozpatrzą nasze zażalenie,
Bo za pół roku grozi miastu zaklejenie.
(Pisownia według gwary warszawskiej)
Uwaga. Autor zechce się zgłosić do redakcji celem odebrania honorarium
i nawiązania stałej współpracy.
Akuszerka
K. Cegiełkowska
rozpoczęła przyjęcia.
Dla niemających opieki
w domu rozwiązanie
porodów może nastąpić
u mnie na miejscu
Koszalin,
ul. Czysta 5.
Przedsiębiorstwo
Przewozowe
Jana Kaczmarka
znajdujące się
przy ul. Dzieci Wrzesińskich
15 (dawniej Queberstr.)
poleca
P.T. klienteli przewóz
wszelkich towarów.
Biuro
PowierniczoBuchalteryjne
Koszalin,
ul. Marsz.
Rokossowskiego Nr 3
(mieszkanie obywatela
Opałkowskiego)
Prowadzi księgowość handlową
i przemysłową,
sporządza bilanse,
porządkuje
zaniedbaną
księgowość i.t.p.
Wypowiedzmy
zdecydowaną walkę
łapownikom
i szabrownikom.

Podobne dokumenty