Józef Hen Nowolipie, fragment z rozdziału Znaki, Warszawa, 2011

Transkrypt

Józef Hen Nowolipie, fragment z rozdziału Znaki, Warszawa, 2011
Józef Hen Nowolipie, fragment z rozdziału Znaki, Warszawa, 2011
W Małkini, w domku kolejarza – mała narada. Mlecznobiałe kobiety o zadartych noskach,
teraz już niemal siostry, postanowiły przejechać obie granice na jednej furmance, tego kuzyna
czy przyjaciela pana Krajewskiego.Ja miałem spróbować trochę później, z panem
Krajewskim, jako jego krajan, który wraca do domu w Rostkach. Panu Krajewskiemu nie
bardzo się wprawdzie ta bliskość uśmiechała, ale ostatecznie nic nie ryzykował: on naprawdę
wracał do siebie. Problemem podobno nie byli Niemcy, którzy nie robili przeszkód, lecz
krasnoarmiejcy. Ci najchętniej odsyłali wszystkich z powrotem, na kilkusetmetrowy pas
ziemi niczyjej, gdzie sało trochę chałup, których mieszkańcy zajmowali się przemycaniem
ludzi na sowiecką stronę.
Kiedy w jakiś czas po odjeździe furmanki z paniami udającymi chłopki dotarliśmy z
panem Krajewskim (najwyraźniej z lekka strwożonym) do niemieckiej granicy, zatrzymał nas
wartownik, starszy już mężczyzna, pewnie zmobilizowany, raczej pogodny, z wąsikiem à la
Hitler, czyli takim, jaki nosili ówcześni rzemieślnicy, mój ojciec także. Pan Krajewski, jak
było do przewidzenia, nie wzbudzał żadnych podejrzeń, natomiast mnie zaczął ów wartownik
rozpytywać: dokąd jadę (do domu), co robiłem w Warszawie (uczyłem się), dlaczego dopiero
teraz (było oblężenie), u kogo byłem w Warszawie (u ciotki), dlaczego z panem Krajewskim
(bo z jednej wsi). Ale najbardziej tego zmobilizowanego Niemca interesowało, czy nie jestem
przypadkiem Jude. Tym razem nie udawałem, że nie rouzmiem nawet rzeczowego słowa –
przecież nie byłem zaskoczony, jak wtedy na szosie – uśmiechnąłem się tylko, jakbym
usłyszał coś absurdalnego: ja Jude? Pan chyba żartuje… I wtedy wartownik wypalił nagle po
niemiecku, ostro jak z karabinu maszynowego: „Hast Du Deutsches Geld?” Gdybym z
zaskoczenia odpowiedział mu z niemiecka: nein, kein Geld – już by wiedział: aha, Jude!
Rozumie po niemiecku! Ale ja znowu swoje: „Że co proszę?”. On na to, uznawszy, że jednak
nie rozumiem, odzywa się swoją polszczyzną: „Masz niemieczkie pieniondże?”. Nie miałem
w ogóle pieniędzy. (To wtedy uświadomiłem sobie, że siostra nie dała mi żadnych pieniędzy,
ale wcale się tym nie przejąłem.) Otworzyłem portmonetkę, żeby pokazać Niemcowi na
posterunku, że mam tylko pięćdziesiąt groszy, i wtedy on dostrzegł zdjęcie. „Co to jest?”zapytał, jakby mnie na czymś przyłapał. „Fotografia”. „Pokaż!” Przez chwilę przyglądał się
zdjęciu dziewczyny z Kaleckiej. „Kto to jest?”- spytał. „Ta wyższa to moja dziewczyna”.
Powiedziałem mu to tonem poufnym, jakbym dopuszczał go do ważnego sekretu. Żołnierz,
starszy bądź co bądź człowiek, pokręcił głową zgorszony: „Wcześnie zaczynasz”. Potem
ocenił: „Ładna panienka”. Zwróciwszy mi zdjęcie, machnął przyzwalająco ręką: „Możecie
jechać”.
W ten sposób moje eteryczne uczucie nieoczekiwanie mi pomogło na przejściu
granicznym. Miłość się wypłaciła. Cóż, nawet na małej fotografii można było dostrzec, że
włosy Giny są jasne i puszyste. Dziewczyna z Kaleckiej miała dobry wygląd. Mogła się
uratować.
Kiedy się oddalili, pana Krajewskiego, który cały czas milczał, ale pewno swoje przeżył,
nagle opuściły siły. To nie on był przepytywany, ale to z niego cała para wyszła. Słuchaj –
powiada. – Dalej jadę sam, a ty tu zostaniesz, nie możesz jechać ze mną, jaki tam z ciebie
kuzyn czy krajan, przecież widać, żeś miastowy, bolszewicy na pewno powiedzą dawaj
nazad. – Mam wracać do Warszawy? – Po co od razu wracać? – na to pan Krajewski. Pokazał
mi grupkę ludzi, która szwendała się po łące na ziemi niczyjej. Oni wszyscy czekają –
objaśnił mi – do wieczora, żeby po ciemku z przemytnikiem przejść na sowiecką stronę,
pójdziesz z nimi.
Zlazłemz furmanki, on trzasnął batem i ruszył w kierunku przejścia granicznego, którego
pilnowali, obserwowałem to nie zanadto oddalony, dwaj żołnierze w szarych szpiczastych
budzionnówkach na głowie. Oni o coś go zapytali, on im coś odpowiedział, usłyszałem jego
ochocze „wiśta” i furka pomknęła. Ponieważ wciąż się gapiłem, jeden z żołnierzy do mnie
zawołał: „A ty szto? Dawaj nazad”. Nawet niegroźnie. Dołączyłem do mieszczuchów, którzy
łazili po łące niczyjej, rozprawiając o tym, kiedy się przejdzie i za ile. Dowiedziałem się, że
przewodnik bierze piętnaście złotych od osoby, a ja miałem pięćdziesiąt groszy i zdjęcie
Giny, które tym razem już nie mogło pomóc. Ktoś powiedział, że ktoś inny mu powiedział, że
słyszał, iż zdarza się, że komandir sowiecki nagle wychodzi ku czekającym i wszystkich
przepuszcza – więc może i dziś tak będzie.
Rzeczywiście tuż przed zachodem słońca wyszedł ku nam komandir, wszyscy się
ucieszyli, ale zaraz się okazało, że przyszedł sobie tylko pogadać. Był to postawny, młody
mężczyzna, na lewym rękawie grubej sukiennej bluzy miał naszytą pięcioramienną gwiazdę,
z sierpem i młotem. Osoby bardziej oblatane szepnęły, że ta naszywka oznacza politruka,
czyli kogoś, kto z urzędu ma robić propagandę. Nie wydało mi się, żeby ten komandir właśnie
po to do nas wyszedł, domyślałem się, że był nas po prostu ciekaw, dziwnych stworów z
kapitalistycznego obozu. Zasypywano go jednak pytaniami, więc chcąc nie chcąc, musiał
udzielać jakichś uspokajających wyjaśnień. Wtedy to, na tej ziemi niczyjej, w listopadowym
słońcu połyskującym na wciąż jeszcze soczystej zieleni łąk, usłyszałem po raz pierwszy, że
„wsio jest” albo „wsio budiet”. Mówione to było rzeczowo, bez agitacyjnego podniecenia,
czasem z uśmiechem, jakby powtarzał dobrze znany dowcip. Ten pierwszy widziany przeze
mnie Politruk był przystojny, inteligentny, cytował znanych pisarzy, a jego spokój świadczył
za nim. Pewna młoda elegancka kobieta, raczej nazbyt elegancka jak na taką okazję, którą
korciło, żeby dowiedzieć się, jak to jest na co dzień w socjalizmie, zwróciła się doń: „Niech
pan powie, towariszcz, to jest oczywiście tak, że robotnik po pracy w fabryce przebiera się w
smoking i idzie na dansing potańczyć, prawda?”. W tym momencie Politruk, może szukający
odsieczy, zerknął na mnie – ja na niego – obaj odczuliśmy to samo, jakieś porozumienie
krzyżowało się w naszych spojrzeniach, wspólna wiedza o tej idiotce – i oto Politruk, zbrojąc
się w powagę, mówi: „Konieczno, konieczno. Po pracy obowiązkowo, oczywiście, czarny
garniturek i na dansing”. Idiotka była zachwycona – perspektywy były olśniewające, kraj
kominizmu rozpościerał się przed nią zgodnie z jej wyobrażeniami o ziemi obiecanej. Ze
wszystkich pytań, którymi wtedy zasypano Politruka, zapamiętałem tylko to jedno, pewnie
dlatego, że dla mnie było szokujące. Nawet najbardziej propagandowe wersje nie używały
tego typu lukru, przeciwnie, podkreślały rozmantyzm wyrzeczeń, wytrzymałość na trudy. Ta
pani jednak wyobraziła sobie kraj rewolucji, jak muzułmanin wyobraża sobie raj, ze
wszystkimi ziemskimi uciechami. Ponieważ jednak pani miała ładną twarzyczkę, Politruk
przytomnie spytał: „A muż u was jest?”. Z niejasnej odpowiedzi pani można było
wywnioskować, że jest wolna. Na co Politruk: „Dawajcie, ja budu muż”. I zapewnił ją, że
będą co wieczór chodzić razem na dansing. Wtedy właśnie żołnierz w szpiczastej
budionnówce na głowie zawołał Politruka na tamtą stronę granicy – i do małżeństwa nie
doszło.
Słońce siadło, łąki pociemniały, zaczął siąpić deszczyk. Schroniłem się wraz z innymi do
wskazanej nam chałupy, gdzie przy naftowej lampie zebrało się kilkudziesięciu chętnych. Na
dworze panowała głęboka dżdżysta noc, kiedy do izby weszli dwaj mężczyźni w kożuszkach
– to ci, co mieli nas przeprowadzić przez granicę. Zaczęli zbierać od obecnych po piętnaście
złotych. Zwróciłem się do jednego znich: „Zna pan Krajewskich w Rostkach?”. „A tak, bo
co?” Bo ja nie mam przy sobie pieniędzy, ale u pana Krajewskiego czeka moja siostra i ona
zapłaci”. „A jak siostra nie zechce zapłacić?” „Jak to nie zechce? Tak się umówiliśmy”. „No,
a jak nie zechce?”- powtórzył przewodnik. „To weźmie pan to palto!”- wykrzyknąłem.
Mężczyzna w kożuszku pomacał moje palto i powiedział: „Dobra. Idziemy”.
Szliśmy w ciemnościach bezładną gromadką, wstrzymując oddechy, starając się wyciszać
kroki. Czasem tylko któryś z przewodników coś mruknął, sprawdzając, czyśmy się nie
pogubili. Nie wiem, dlaczego wyobrażałem sobie, że będziemy brnąć przez błota lub iść
brodem przez rzekę, tymczasem cały czas szliśmy jakimiś piaszczystymi ścieżkami lub po
mlaszczącej trawie. Naszą jedyną osłoną były ciemności, a jedyne, co słyszeliśmy, to własne
przyspieszone oddechy. Wszystko to nie trwało zbyt długo, chyba mniej niż pół godziny.
Wyrósł przed nami cień chałupy, przewodnik zapukał, otworzyły się drzwi – i wszyscy, ilu
nas było, pomieściliśmy się w obszernej izbie skąpo oświetloną naftową lampą.
Znajdowaliśmy się po sowieckiej stronie – i tu, w tej chałupie, mieliśmy posiedzieć do rana.
Ale nie ja. Bo ja miałem przecież pójść z przewodnikiem do chałupy pana Krajewskiego,
gdzie czekała moja siostra. Jednak mężczyźnie w kożuszku coś się odmieniło. „Nie znam
żadnego Krajewskiego – powiedział. – „Dawaj palto!” „Przecież pan mówił, że pan zna!”
„Nie znam. – Wyciągnął rękę. – Zdejmuj palto!” Pod nogami rozwarła mi się otchłań. Tak oto
mi się zaczynało moje samodzielne życie: od brutalności i bezwzględności mężczyzny w
kożuszku. Ale jeszcze nie rezygnowałem. „Nie mogę przecież zostać bez palta”. Jego to nie
obchodziło: „Umówiliśmy się!”. „Ale pan miał znależć Krajewskich. Mogę oddać
marynarkę”- powiedziałem nagle. Ponieważ słuchało nas kilka osób, mężczyzna w kożuszku
zdał sobie sprawę, że nie spoglądają na niego przychylnie. „Dawaj”- zgodził się. Oddałem
brązową marynarkę z cienkiego materiału i nawet specjalnie jej nie żałowałem. Przez chwilę
wydawało mi się, że to ja jego oszukałem.
Gospodyni zaczęła zbierać po dwa złote od osoby za przesiedzenie nocy. Kiedy doszła do
mnie, musiałem przyznać, że mam tylko pięćdziesiąt groszy. Mimo świeżego doświadczenia
z przewodnikiem nie spodziewałem się, że może mi nie pozwolić przesiedzieć w chałupie do
rana z powodu braku tych głupich dwóch złotych. Ale ona jednak kazała mi wyjść. Nikt się
nie odezwał, kiedy wychodziłem w ciemną noc z chałupy, nikt nie ofiarował się, że za mnie
zapłaci.
Stałem pod okapem strzechy i słuchałem szmeru deszczu, który spływał strużką z rynny do
stojącego pod nią wiadra. Ciemno, wilgotno, przejmujące zimno – jednym słowem, dość
beznadziejnie. Ale nie poddawałem się. Muszę dotrwać do świtu – tylko jak? Odwróciłem
wiadro i usiadłem na denku. Pomyślałem, że zaczyna się to wszystko niezbyt zachęcająco.
Druga noc poza Nowolipiem – i wciąż wpadam w tarapaty. Siedząc więc tak pod okapem, ja
jeden, wybraniec, podczas gdy wszyscy inni są tam, w ciepłej chacie, i drzemią przy stole. A
może ruszyć się stąd, spróbować poszukać czegoś? Z ciemności, poprzez przesłonę mżawki,
mrugało z jakiegoś okna światełko. Tylko kilkadziesiąt kroków. Spróbuję – postanowiłem.
Nie zaszczekał w obejściu pies, było cicho. Tam, w tej chacie, przed której ogaconymi
drzwiami stałem, ludzie jeszcze nie spali, paliło się światło. Zastukałem. Po chwili uchyliły
się drzwi, ukazała się w nich szczupła wysoka kobieta, ubrana raczej po miejsku, może
nauczycielka tutejsza (tak mi to teraz przyszło do głowy). „Proszę pani – mówię. – Nie mam
pieniędzy, mam tylko pięćdziesiąt groszy i bateryjkę do latarki, mogę ją oddać. Czy pozwoli
mi pani przesiedzieć do rana?” „Wejdź”- powiedziała pani, a może: „Niech pan wejdzie”, bo
już nie pamiętam, jak się wtedy do mnie odzywano. Ale pamiętam, że prawie ją rozśmieszyła
ta bateryjka, którą trzymałem w ręku.
W izbie przy stole siedział mąż tej pani i jeszcze jakieś małżeństwo, które miało tu
przenocować podobnie jak ja. Nikt o nic mnie nie pytał. To ja sam opowiedziałem, że nie
pozwolono mi w tamtej chałupie przenocować, bo nie miałem dwóch złotych. Dostałem
gorącej herbaty z kostką cukru. Herbata był z samowara. (Pierwszy raz w życiu piłem herbatę
z samowara.) Potem gospodarze zaprowadzili to małżeństwo i mnie do sąsiedniej izby, gdzie
rozścielili nam na podłodze słomę. Zwaliłem się na posłanie i natychmiast zasnąłem.
Nie słyszałem, jak tamci wstali, spałem mocno, gospodyni musiała mnie obudzić.
Wyprowadziła mnie na drogę i pokazała, jak się idzie do Rostek. Mów, kiedy spotkasz patrol,
„ja zdzieszni” – pouczała mnie – to znaczy tutejszy. „Aha, jeszcze coś. Do tamtej chałupy, w
której nie chcieli cię przenocować, przyszedł w nocy patrol sowiecki i wszystkich przepędził
z powrotem na ziemię niczyją”. Nie umiałem wydobyć z siebie słowa, w tej nowinie było coś
oszałamiającego. Więc gdybym miał te dwa złote… Albo gdyby gopodyni była bardziej
wielokoduszna… Czułem się tak, jakby ktoś nieznany wziął mnie za rękę i wyprowadził z tej
złej chałupy. I zaprowadził do tej drugiej, tej dobrej, której gospodyni stała oto przede mną,
uśmiechając się („no widzisz, jak to bywa”), a ja chyba nie umiałem jej nawet podziękować.
No więc teraz dziękuję.
Szedłem drogą lekki, już pewny siebie, a kiedy napotykałem pograniczników w
budionnówkach, którzy pytali: „Ty kuda?”, odpowiadałem sprytnie: „Do Germanii”, na co
oni: „Dawaj nazad”, pokazując właśnie ten kierunek, w którym chciałem iść, i w ten sposób
doszedłem do wsi Rostki. Przed chatą stała moja siostra, trochę, trzeba przyznać, niespokojna.
A mnie nawet nie bardzo chciało się opowiadać, co się zdarzyło, jakoś mi się to od razu
wszystko zrobiło odległe i błahe, a może po prostu byłem zmęczony, siedziałem już
bezpieczny u państwa Krajewskich przy stole, pijąc parzone mleko z półlitrowego kubka i
zajadając grubą pajdę razowego chleba. Po raz pierwszy w życiu gorące mleko wydało mi się
cudowne w smaku…

Podobne dokumenty