Rutger Haur
Transkrypt
Rutger Haur
RECENZJA // RECENZJA OKO BOGA Są takie filmy, które zwykło nazywać się kultowymi. Nie da się wytłumaczyć skąd bierze się aura, która otacza owe dzieła. To po prostu Magia Kina. Wielka niewiadoma, która nagle uaktywnia się w konkretnej świadomości. Jak pisał Marek Hendrykowski w "Filmie": "Filmy kultowe powstają, nie zaś są produkowane. Mają własną duszę, rodzą się, umierają jak ludzie. Sam fakt, że istnieją, że ciągle są - niesie ze sobą powiew nadziei. Film kultowy, otoczony nimbem niepowtarzalności, stanowi wyłom w bezdusznym porządku kultury masowej. To coś bardzo rzadkiego". Według wielu kinomanów "Łowca androidów" jest dziełem kultowym. Nie da się ogarnąć choćby w malutkiej części fenomenu tej produkcji. Można więc podejść i chłodnym okiem ją zrecenzować. Bo, zaznaczam to na początku, wyznawcą "Blade runnera" nie jestem. Ten tekst to raczej spojrzenie z zewnątrz. Spojrzenie filmowego wędrowca, który szuka i jeszcze nie znalazł... Na początku swojej kariery Ridley Scott dał się poznać jako twórca zamiłowany w obrazie (reżyser zaczynał karierę od kręcenia reklamówek w Anglii). Ważniejsze było dla niego pytanie "Jak?", a nie "Co?". W środowisku filmowym mówiło się o nim jako o zdolnym rzemieślniku. Czyli takim, który nie ma aspiracji artystycznych, ale potrafi zrobić techniczny majstersztyk. Po latach widać, że te opinie były jednak po części chybione. Oczywiście Sir Ridley lubi mieć zwykle duży budżet pod ręką (Scott bez stu milionów to nie Scott!), ale w swoje dzieła potrafi wpleść sporą dawkę filozoficznych i społecznych przemyśleń. Trzy lata po doskonałym "Obcym" reżyser powrócił na ekrany kin filmem, który dziś uważany jest za najważniejsze dokonanie w gatunku science-fiction. Chodzi właśnie o "Łowcę androidów". Zapewne to było główną przyczyną porażki filmu w kinach w chwili premiery. Nie spodziewano się, że taki gatunek jak science-fiction może zaprezentować ambitne filozoficzne dzieło nie pozbawione pewnych smaczków (potężne wieżowce zamieszkiwane przez bogatych i ulice przeznaczone dla biedoty to nawiązanie do "Metropolis" Fritza Langa). CZAS UMIERAĆ... Finałowy pojedynek Batty'ego z Deckardem jest przerażający i pełen napięcia. Detektyw nie rozumie i nawet nie stara się zrozumieć swego przeciwnika. W pewnym momencie wydaje się, że obaj zamienili się rolami. Batty stał się człowiekiem, a Deckard replikantem. Wtedy też staje się jasne przesłanie filmu - roboty potrafią być bardziej ludzkie od ludzi. Wynika to z tego, że ci pierwsi traktują uczucia jako wielki dar, ci drudzy zaś są zmęczeni człowieczeństwem i wszystkim, co się z nim wiąże. Nie uważam "Łowcy androidów" za dzieło wybitne. Irytuje mnie jego przeestetyzowanie, nudzą niektóre sceny. Mimo wszystko doceniam jego znaczenie dla całego współczesnego kina fantastyczno-naukowego i ambicję w zaprezentowaniu problemów etycznych robotyki. Na zawsze pozostaną mi w pamięci pewne ujęcia, klimat i kreacja Rutgera Hauera. Jest to bardzo dobry film, który daje do myślenia. Bo co uprawnia nas do zawłaszczenia sobie tytułu "człowieka"? Czy tylko to, że jesteśmy "z krwi i kości"? Być może przyszłość przyniesie odpowiedź na to pytanie... LOS ANGELES 2019 Jego akcja rozgrywa się w Los Angeles w 2019 roku. Centralną postacią jest tu detektyw Rick Deckard (opromieniony sławą po sukcesie "Gwiezdnych Wojen" i "Indiany Jonesa" Harrison Ford) specjalizujący się w wyłapywaniu i likwidacji zbuntowanych androidów zwanych w filmie replikantami. Praca go nie satysfakcjonuje - najchętniej uciekłby z miasta, które bardziej go brzydzi, niż fascynuje. I w sumie na tym można by zakończyć charakterystykę Deckarda. Prawda jest taka, że reżyser uczynił jedynie z tej postaci figurę, która "trzyma" fabułę i pełni funkcję przewodnika po futurystycznym świecie. Rzeczywistym bohaterem jest tu Roy Batty (Rutger Hauer) - najnowszy model z serii Nexus 6. Największym marzeniem owego replikanta jest normalne życie. Niestety, twórcy zaprogramowali go tak, że po czterech latach od aktywacji czeka go natychmiastowa śmierć. Roy buntuje się przeciwko temu. Skoro posiadł dar uczuć, dlaczego nie może z niego w pełni korzystać? Pragnie takich samych praw, jakie posiadają ludzie. Batty zrobi wszystko, by przeżyć. Posunie się nawet do wielokrotnego zabójstwa... Reżyser z lubością kreuje na naszych oczach miasto przyszłości zapominając troszkę o regułach rządzących kryminałem. Oczywiście Deckard tropi maszyny, dochodzi do jakichś wniosków, ale przebieg śledztwa schodzi jakby na drugi plan. Najważniejsza jest atmosfera i jakieś podskórne metafizyczne napięcie, którym nasycony został ekran. Scott spowalnia akcję niemal do granic wytrzymałości, jakby zamierzał zająć się penetracją duszy Deckarda. Ale co tu penetrować, skoro ten jest pusty jak wydmuszka? Jedyny emocjonalny przejaw, na jaki detektyw sobie pozwala, to romans z ładną replikantką (Sean Young). umierać...". Gdy umiera wypuszcza z ręki gołębice, symbol życia. Roy Batty kochał życie, każdą jego sekundę, nawet ból. Scenariusz autorstwa H. Fanchera i D. Peoplesa został luźno oparty na motywach wydanej w 1968 roku powieści Philipa K. Dicka "Do Androids Dream of Electric Sheep?". Sam Scott nie skupił się na tworzeniu płytkiego dzieła sensacyjnego, skoncentrował się na moralnym aspekcie filmu, zadając pytania które cały czas nurtują ludzkość. Widz gustujący w bardziej dynamicznej rozrywce powinien krzyknąć: "dajcie jakąś akcję!". Możliwości jest sporo. Mamy tu fantastycznie wyglądające latające samochody (z tego motywu skorzystał potem w "Powrocie do przyszłości" Robert Zemeckis). Aż się prosi, by zaprezentować jakiś pościg z ich udziałem. Są doskonałe efekty specjalne - nic tylko pokazać ich możliwości w scenie strzelaniny. Tymczasem Scott tworzy całkowicie na przekór. Efekty wizualne traktuje jako twórcze narzędzie pracy, a nie urządzenie do generowania skoków adrenaliny wśród widzów. 13