Wywiad z ojcem Honoratem Ćwikłą (bernardynem)

Transkrypt

Wywiad z ojcem Honoratem Ćwikłą (bernardynem)
III MIEJSCE SYLWII NIZIO W KONKURSIE OGÓLNOPOLSKIM
Wywiad z ojcem Honoratem Ćwikłą (bernardynem) z Sanktuarium Matki Bożej Sokalskiej
w Hrubieszowie.
- Co skłoniło ojca do decyzji wyjazdu na misje?
Przed wstąpieniem do zakonu, chodząc na pielgrzymki do Częstochowy, miałem okazje spotykania
wielu ciekawych ludzi. Czasem pojawiał się jakiś misjonarz. Wydawało mi się to bardzo
interesujące. W czasie tych pielgrzymek myślałem o ewentualnym wstąpieniu do zakonu, ale
potem, wracając do życia zapominałem o tym. Tak było przez kilka lat. Kiedy byłem w klasie
maturalnej, znalazłem się, trochę przez przypadek, w Kalwarii Zebrzydowskiej. Tam znajdował się
ośrodek powołaniowy, umożliwiający spotkanie z osobą zakonną. Ponadto były tam albumy
i
foldery
powołaniowe.
Znałem
już
werbistów
i wiedziałem, że są zakonem misyjnym. Najbardziej myślałem o nich. Gdy otworzyłem ich album
powołaniowy i popatrzyłem na sutanny, które były w czarnych kolorach, pomyślałem sobie, że
sutanna mi się nie podoba i to nie jest dla mnie. Nie tego szukam . Tak trochę kręcąc nosem
przeglądam dalsze albumy i tak sobie przeglądam, przeglądam i patrzę a tu stoi taki młody
zakonnik, student, akurat z zakonu bernardynów. Kleryk zapytał, co tam tak szukam. Ja
odpowiedziałem, że myślę o zakonie misyjnym werbistów, ale jestem, taki trochę rozczarowany.
Sam już nie wiem, co mam zrobić? A on mówi co to za problem, nasi też jeżdżą na misje. Patrzę
na niego, habit elegancki, może być. Zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. To miejsce - Kalwaria
niesamowicie mnie zachwyciło. W tym czasie obchodziliśmy Wielki Tydzień w Kościele,
misterium Męki Pana Jezusa. Wtedy pojawiła się taka intensywna myśl, aby wstąpić do tego
zakonu i tak zrobiłem. Wybrałem Azję. Dlaczego? Zawsze bliższa sercu każdego misjonarza jest
Afryka i najczęściej słyszymy o niej. Są tam ludzie radośni, roztańczeni, którzy wybiegają
naprzeciw misjonarza, który pojawia się w ubogich wioskach. Gdy studiowałem jako
początkujący kleryk, ważną osobą była dla mnie postać Jana Pawła II. W jego nauczaniu często
pojawiały się stwierdzenia, że to jest przede wszystkim czas Azji, gdy chodzi o misje. Mogę chyba
powiedzieć, że nie tyle posłuchałem głosu serca, które było związane z Afryką, ale wybrałem inny
kontynent a w nim Chiny zgodnie z przekazem naszego papieża. Jest to ogromny kraj, z wielką
ilością ludzi. Po zakończeniu studiów i otrzymaniu ślubów wieczystych napisałem podanie o
wyjazd na misje. Po jakimś czasie dostałem odpowiedź z Rzymu z zapytaniem, czy nie mogłaby
być to Tajlandia? Z tego względu, że w Chinach zaczęły się na nowo prześladowania.
- Jakie trzeba mieć predyspozycje, cechy charakteru, żeby pojechać na misje?
To na pewno zależy jaki to jest kraj, bo są pewne różnice kulturowe. Trzeba posłuchać serca,
zrozumieć siebie, żeby być zdolnym do podejmowania takiego typu decyzji. Myślę, że potrzeba
ogromnej otwartości na to co czeka Ciebie w innym kraju. Mam na myśli kulturę, zupełnie inną
ekspresję. Taką uniwersalną cechą, ważną dla każdej osoby, która pragnie się spotykać z drugim
człowiekiem, przekazywać mu orędzie ewangeliczne lub przepowiadać Chrystusa słowem, swoim
przykładem jest otwartość, pełna wrażliwość, umiejętne słuchanie - to najważniejsze cechy.
Miałem taką możliwość bycia we wspólnocie narodowej. Jest to bardzo cenne, często bywa
nieodkryte.
Wspólnota
międzynarodowa
zakłada
jedność
w funkcjonowaniu misji. Gdybym pojechał tam wraz z kolegami z Polski, to łatwiej nam byłoby
myśleć po polsku, używać tego samego języka, jeść to co nam smakuje, co jest nam bardzo bliskie.
Jeśli coś byśmy budowali to też na nasz styl. Ale dla ludzi innej narodowości może to być po
prostu takie narzucanie się. Jeśli jestem we wspólnocie międzynarodowej sam jako Polak, to
przeprowadzam konwersację z moimi współbraćmi w języku angielskim lub tajskim. A jeśli
cokolwiek chcielibyśmy budować, to pytamy Tajów, jakby chcieli żeby było to wybudowane. Taka
bardziej dyskretna forma obecności misjonarza to bezcenna umiejętność życia w tego typu
wspólnocie. Bardzo cenne w misyjności jest poczucie, że potrzebuję brata, który jest obok.
- Czy tam wszyscy byli z jednego zgromadzenia tak jak ojciec od bernardynów?
Bernardyni to nie jest zakon, to jest tylko nazwa jednej z pięciu prowincji Polski. A zakon jako
franciszkanie to międzynarodowa grupa, funkcjonująca w wielu krajach. Wszyscy, którzy byli to
franciszkanie, trzech z Indii, trzech z Indonezji, jeden z Ekwadoru, jeden
z Brazylii, jeden Hiszpan i ja.
- Czy były takie przypadki, że w trakcie przygotowywania do wyjazdu na misje
zrezygnował?
ktoś
Tak to się zdarza. Różne bywają powody. Czasem są to sytuacje związane ze zdrowiem, bo klimat
jest wycieńczający, można „złapać” malarię na starcie, która jest ogromnie wyniszczająca.
Przypominam sobie, kiedy rodzic jednego z zakonników poważnie zachorował, to ten wrócił do
domu, aby być bliżej rodziny. Sama forma przygotowania do wyjazdu zależy od kraju, do którego
się udajemy. Tajlandia jest krajem, jedynym poza Europą, który nigdy nie był kolonią. Nie
używają tam języka obcego. Język tajski jest dla nich priorytetowym. Musiałem nauczyć się
dwóch języków. Pojechałem do Irlandii na kurs, który trwał 7 miesięcy, potem było przygotowanie
trzymiesięczne, taka próba życia we wspólnocie międzynarodowej w Brukseli- w Belgii. To jest
taka
propozycja
dla
wielu
braci,
wyjeżdżających
na
misje.
- Jakie są koszty wyjazdu na misje?
Całość pokrywa zakon, który staje się formą rodziny. Bierze na siebie odpowiedzialność
utrzymania nas na misjach. Poszukujemy też pewnych promocji, jeśli chodzi o zakup biletów, np.
można za 1600 złotych kupić bilet w obie strony. Chodzi o roztropność w wydawaniu pieniędzy.
Gdy ostatnim razem wracałem przez Egipt to, zatrzymałem się u współbraci
w Kairze. Tam też jest mój dom.
- Chętnie dowiedziałabym się, jaki występuje tam klimat oraz z czego słynie tajska kuchnia?
Tajlandia jest położona blisko równika. Występuje tam klimat tropikalny. Jest bardzo ciepło
i wilgotno. Ten kraj usytuowany pośród mórz jest niziną. Ta ogromna wilgotność bywa
uciążliwa. Są takie miejsca, że samo oddychanie sprawia trudność. Czuje się, że „serce mało nie
wyskoczy”. Człowiek w takiej wilgotności poci się przez cały rok. W królestwie Tajów
wyróżniamy trzy okresy klimatyczne: porę gorącą, deszczową i zimną. Ta ostatnia ma tylko trzy
stopnie mniej od tej gorącej. Tajlandia jest największym eksporterem ryżu. Zbiera się go trzy
razy w ciągu roku z tego samego pola. W zasadzie wszystko, co nie jest ryżem, nie jest określane
jedzeniem. Spożywa się go rano, w południe i wieczorem. Tajowie lubią pikantną kuchnię, stąd
popularność przyprawy chili. Nie brakuje też warzyw i owoców. Tych drugich (owoców) jest tak
dużo, że nigdy się nie kończą. W tropiku wszystko rośnie bardzo szybko i przyroda jest
różnorodna. Pan Makłowicz, który w Polsce prowadzi programy kulinarne, uważa, że jest to jedna z
najzdrowszych kuchni świata. Trochę mięsa, dużo owoców świata, ryb.
- Jak wygląda dzień misjonarza?
Przez pierwszy rok mieszkałem w Bangkoku i moim głównym obowiązkiem było uczenie się
języka. Połowę dnia spędzałem w szkole językowej,
dla obcokrajowców.
Potem
w tym domu naszym, wynajmowanym, organizowaliśmy wspólne życie. Wstawaliśmy
o szóstej rano . Przed wyjściem do szkoły odprawiałem Mszę i modlitwy- medytacje , po południu
także modlitwy, wspólne posiłki. Rekreacja była ostatnim punktem na zakończenie dnia.
W pierwszym roku bardzo lubiłem chodzić na targowiska. Spotykałem się tam z prostymi ludźmi,
którzy chętnie ze mną rozmawiali. Przy okazji nawiązywałem kontakty międzyludzkie i ćwiczyłem
język.
Było
to
w
największej
dzielnicy
slumsów
w Tajlandii. Podczas pobytu w miejscowości - Lamsai położonej 60 kilometrów od Bangkoku
zajmowałem się ludźmi w hospicjum, chorymi na AIDS. I to jest najważniejsza nasza misja,
zadanie. Nie tyle słowem, co faktyczną i realną posługą wśród ludzi znalezionych gdzieś na ulicy.
Bywa
tak,
że
wyrzuca
ktoś
chorego
z
domu,
gdyż
boi
się
o swoje zdrowie, unika problemu. Takie osoby trafiają do nas, w załamane i niezrozumiane. Zadają
sobie pytanie: dlaczego mnie to spotkało? To było dla nich trudne doświadczenie.3 Myślę, że św.
Franciszek z Asyżu, który jest założycielem naszego zakonu i opiekował się trędowatymi,
stwierdził, że to trędowaci zmienili jego życie. W nich odnalazł Chrystusa. Jego główne
posługiwanie było mocno związane z trędowatymi, którzy przebywali na obrzeżach miasta.
Odwiedzał ich również w leprozoriach. Nasi „trędowaci” można tak powiedzieć to byli chorzy na
AIDS w Tajlandii. Przeszło milion chorych osób w 65 milionowym kraju. To jest ogromny
wskaźnik. Co robiłem dla tych ludzi? Spędzałem dużo czasu z nimi , karmiłem ich, kąpałem,
ubierałem, ścieliłem łóżko. To taka skromna posługa dla „ubogich z najuboższych”. Gdy
mieszkałem
na
południu
Tajlandii
w Prachuap, moim zadaniem było wychowywać kandydatów do zakonu. Długo u nas mieszkali.
Przychodzili mając po 15- 16 lat. Ich sytuacja materialna była trudna. Pomagaliśmy im zdobywać
średnie wykształcenie. By zostać zakonnikami, pewnych rzeczy musieli uczyć się niejako na nowo.
Byłem
tam
ekonomem,
dbałem
o
różne
sprawy.
Miałem
z nimi bezpośredni kontakt. Ci młodzi ludzie w swoich domach nie mieli prądu. W domu
zakonnym, w którym przebywali, zajmowali się m.in. przygotowywaniem posiłków. Niezbyt
dobrze im to wychodziło. Problem polegał na tym, że w tej części Tajlandii, gdzie się
wychowywali do 14 roku życia nie dogotowywało się mięsa, nie dopiekało się potraw.
W wyniku takiego sposobu żywienia pojawiały się kłopoty żołądkowe. Było to uciążliwe. Po
pewnym czasie chłopcy nauczyli się dobrze gotować. Dla nich prowadziłem także wykłady z
franciszkanizmu, języka angielskiego.
Następnie kandydaci do zakonu po okresie próbnym,
wyjeżdżali do nowicjatu, który znajdował się na Filipinach .Tam posługiwali się wyłącznie
językiem angielskim . Nieraz nie wytrzymywali z tego powodu i rezygnowali. Bariera językowa
była dla nich za trudna. Tych chłopców było około 15.
- Z jakimi wyznaniami spotkał się ojciec na Tajlandii?
Przeszło 90 % ludności wyznaje buddyzm. Z kolei na południu, gdzie mieszkałem około 17% to
wyznawcy islamu. Chrześcijan natomiast było tylko i aż tylko 0,25%. Tajowie nie narzucają
czegokolwiek. Gdy obchodziliśmy święta, to buddystów i muzułmanów było więcej niż naszych.
Chcieli z nami być i świętować. Po tych wydarzeniach robiliśmy imprezy, m.in. karaoke, fanty,
mikołajki itd. Trwało to kilka godzin. Hinduizm występuje, ale w niewielkich ilościach,
szczególnie w Bangkoku. Wyznawcy tej religii zajmują się głównie interesami. W codziennym
życiu
mieszkamy
i
żyjemy
obok
siebie.
W Tajlandii chrześcijanie prowadzą wiele prywatnych katolickich szkół. W naszej diecezji jest ich
około 160. Przeciętnie 2,5 tysiąca uczniów uczestniczy w różnych zajęciach szkolnych. Przede
wszystkim są to buddyści. Nasze szkoły, jak i szpitale uważane są za najlepsze w kraju. Katolikami
są Chińczycy, którzy uciekli przed prześladowaniami w swoim państwie a nie Tajowie.
- Jak był traktowany ojciec przez miejscową ludność?
Szacunek aż do przesady. Chodzi mi o to, że jest to niezależne od wyznawanej przeze mnie religii .
Gdy widzieli mnie ubranego w habit na ulicy, to każdy kłaniał się w pas. Było to niewiarygodne
i krępujące. Nikt ze mną nie rozmawiał, ponieważ według nich byłem zbyt wysoko w hierarchii.
Oni nie mogli podejść i porozmawiać. A mnie tego bardzo brakowało. Pragnąłem tego,
potrzebowałem zwykłych relacji, ale dla nich to był i jest problem nie do pokonania. Skąd się to
wzięło?
Mnich
buddyjski
jest
taki
oderwany
spośród
ziemian.
Żyje
w swoim wyższym świecie . I taki sam standard przenosili na mnie. W związku z tym, że nie
zawsze chodziłem w habicie, gdy zbliżała się pora obiadowa zachodziłem do restauracji. Podczas
posiłku, który spożywałem na ulicy, jak zrobiłem znak krzyża, to zwykle ktoś się do mnie dosiadał.
Zrozumiał, że jest to znak chrześcijan, których tak bardzo szanują jako grupę, opiekującą się ich
niepełnosprawnymi, ubogimi w społeczeństwie. To jest akurat ujmujące. Hierarchia społeczna
postrzegana jest jako filar stabilności w kraju, gdzie król stoi najwyżej, ma przymioty boskie. Poza
tym, wszyscy są zawsze mili, uśmiechnięci aż do bólu. Nawet jeśli już ktoś nie może się patrzeć na
drugą osobę, to i tak będzie się do niej uśmiechać. Jednak z przykrością muszę stwierdzić,
że w dziesiątej części, nie mogę liczyć na tyle szacunku w Polsce, co w Tajlandii.
- W zeszłym roku odwiedził ojciec naszą szkołę i opowiadał o swojej pracy misyjnej.
Zastanowiło mnie jedno zdanie wypowiedziane przez ojca do młodzieży, cytuję:" zostawiłem
tam kawałek mojego serca". Czy mógłby ojciec rozwinąć to stwierdzenie?
„Kawałek mojego serca” to tak mało powiedziane, bo w sumie żyję między tym a tamtym moim
krajem. To też takie bycie w dużej mierze jednym z nich. W bardzo wielu aspektach tamta kultura,
relacje i życie stały mi się bliższe, niż te z mojego faktycznego miejsca, mojego kraju, w którym się
urodziłem. Pod koniec mojego pobytu usłyszałem takie stwierdzenie, że mam „ tajskie serce”. To
było bardzo miłe. Oznaczało dla mnie, że jestem jednym z nich, że podobnie myślę, mam taki
sam
sposób
wrażliwości,
że
zdobyłem
ich
akceptację.
W dużej mierze Tajlandia będzie moim krajem. Nie pozostaje mi nic innego, jak żyć
z tęsknotą.
- W jaki sposób zachęciłby ojciec młodych ludzi do wyjazdu na misje?
Jest to indywidualna sprawa każdego człowieka. Nie wiem czy wprost zachęcałbym, bo to
w dużej mierze musi wypływać z serca. Raczej tego typu decyzje pojawiają się gdzieś
z pragnienia, ze słyszenia jakichś świadectw. Zdaję sobie sprawę, że czasem, gdzie bywam
zaproszony, aby coś opowiedzieć o Tajlandii to takie myśli pojawiają się. Nie musiałaby być to
Tajlandia, mógłby to być każdy inny kraj. Ale to jest trudna decyzja. Inna formą wyjazdu do
Tajlandii, jest zostanie wolontariuszem. Z tym spotykałem się znacznie częściej.
W Bangkoku był taki dom, że wolontariuszki zajmowały się dziećmi, dzięki którym ich rodzice
mogli pracować, zarabiać pieniądze, spełniać się. Wydaje się, że taka prosta forma, ale dla tych
rodziców bezcenna. Myślę, że my chrześcijanie wychodzimy temu naprzeciw.
Rozmawiała Sylwia Nizio

Podobne dokumenty