Bądź Wola Twoja

Transkrypt

Bądź Wola Twoja
Bądź Wola Twoja
Tak podobno powiedział kanclerz, który dogonił uciekającego z Polski króla Henryka
Walezego. Wspomina o tym epizodzie Ludwik Musioł w monografii historycznej Pszczyny.
Pisze o tym też Paweł Jasienica w słynnych dziejach "Rzeczpospolitej Obojga Narodów"
przytaczając ówczesne powiedzenie, że "Król Henricus wyrządził Polakom psikus."
"Kasztelan Jan Tęczyński - opisuje Jasienica - doścignął zbiega koło Pszczyny, wiec już za
rubieżą Rzeczypospolitej. Ujrzawszy z dala orszak królewski zostawił na samej granicy
swych pięciuset kawalerzystów, odłożył oręż i z kilku towarzyszami pojechał do Henryka.
Błagał o powrót, zapewniał, że nikt w państwie nie zaprotestuje przeciwko drugiej koronie
władcy (Henryk jechał do Francji objąć tron po bracie Karolu IX - gs). Odwoływał się nawet
do uczucia wdzięczności. Usłyszał odpowiedź "niewypowiedzianie łaskawą" i zapewnienie,
że Walezjusz tron polski zachować pragnie".
- Bądź wola Twoja Panie - powiedział wtedy Tęczyński, a król spokojnie oddalił się do
Francji. Tę wersję zdarzeń potwierdza także osiemnastowieczna kronika Aleksandra
Komonieckiego.
Ucieczka króla miała miejsce w 1574 roku.
Bieruński kirkut
wznosi się na niewielkim wzgórzu przy ul. św. Wita nad rzeką Mleczną. Okala go wysoki
mur. Od ulicy widać zdobne bramy wiodące na cmentarz. Zamknięte są na kłódkę. Do muru
przylegają domostwa. Zniszczałe żydowskie macewy pochylają się ku ziemi. Dlaczego?
Klucz do zrozumienia tradycji żydowskiej tkwi właśnie tu. Dla Żydów cmentarz jest
miejscem zapomnianym przez Boga. "Każdy grób z osobna jest nieorganicznie trwały, i
dopóki znana jest jego lokalizacja, miejsce to nie może być naruszone ani wykorzystane do
innych celów...nienaruszalny jest każdy grób z osobna, nienaruszalne jest ich zbiorowisko,
czyli cmentarz i to na zawsze." Chrześcijańska tradycja dopuszcza przekształcanie
zapomnianych cmentarzy na skwery. Na starych grobach zakłada się nowe. Żydzi czekają aż
kamienne macewa same się rozpadną. "...Gdy cmentarz jest zapełniony, a nie można uzyskać
nowego terenu...zasypywano stare groby warstwą ziemi o grubości nawet 2 m., aby uniknąć
przypadkowej ich profanacji" - pisze Jan Paweł Woronczak o specyfice kulturowej cmentarzy
żydowskich. Nasypy takie widoczne są też na wniesieniu przy ul. Wita.
Częściową renowację bieruński kirkut przeszedł na przełomie 1994 i 1995 roku. Władze
miasta poruszone stanem cmentarz ogłosiły w listopadzie 1994 roku przetarg na odbudowę
ogrodzenia. Wygrała go firma budowlana z Pszczyny, która jesienią wykonała ławy
fundamentowe pod ogrodzenie z piaskowca, które wykonano wiosną roku następnego.
Zamontowano bramy wejściowe. Kiedy do Bierunia zawitał przewodniczący gminy
żydowskiej w Katowicach, zachwycił się jego stanem i kazał go nie ruszać.
"Grób i cmentarz są, podobnie jak zmarły rytualnie nieczyste i czynią nieczystym każdego,
kto znajdzie się w promieniu 4 łokci (ok. 2 m) od nich...cmentarz powinien być oddalony od
najbliższych o conajmniej 50 łokci (ok. 25 m)...murowane ogrodzenie, izoluje od nieczystości
odległej nawet o mniej niż 4 łokcie". Groby odwiedza się na przełomie sierpnia i września.
Czynią to rodziny zmarłych, które pamiętają też o rocznicach śmierci bliskich. Pali się
świeczki. Na grobach rabinów, czy cadyków pojawiają się kartki z życzeniami. Cmentarz
powinien być zabezpieczony przed zniszczeniem i profanacją. Miejscem zamkniętym przed
żywymi. Tak pojmuje się pamięć o zmarłych w tradycji żydowskiej. Dlatego cmentarze te
skazane są na zapomnienie.
Dawne karczmy i gospody
O dziejowej roli gospody nikt jeszcze nie pisał. A tymczasem była ona ważna. Karczma nie
służyła tylko piciu. Tu spotykano się i wymieniano informacje. Komentowano kazanie
plebana - a więc wyrabiano własny niezależny światopogląd. Karczma unifikowała
społeczności, choć też je dzieliła. Pełniła ważną rolę psychologiczną: pozwalała się wygadać
męczonym chłopom i mężom. Dzięki temu przez wieki w wolnym państwie stanowym nie
notowano większych niepokojów społecznych. Kiedy chłop się wyszumiał - ma się rozumieć
w karczmie - wracała pokornie do pańskiej roboty. Karczma wreszcie pełniła ważną rolę
kulturotwórczą - w niej np. śpiewano i tańczono rozwijając przez to śląski folklor.
Historia dostarcza nam na to niezbitych przykładów. W marcu 1654 roku przybył do
Studzionki katolicki kapłan Jagellius, który swe zlutrzone owieczki jął nauczać w...
gospodzie. Poświadcza to protokół wizytacyjny. Wielu właśnie w tym upatruje niezwykłej
skuteczności akcji rekatolizacyjnej w tej wsi. Wielu Studzieńczan do dziś uczęszcza (z
przyzwyczajenia?) do "Źródełka" - tal bowiem zwie się studzieńska gospoda.
Przy wielkiej drodze z Krakowa do Raciborza, w Brzozowie (między Frydkiem a Bodzowem)
istniała już średniowieczu znana kupcom karczma określana też jako zajazd - austeria.
Podróżni mogli tu nie tylko odpocząć, zjeść i wypić, ale także przenocować. 18 maja 1423
roku karczmę na własność przekazał Stachinowi książę raciborski Jan. Podobno w
brzozowskim zajeździe zatrzymała podążająca do Krakowa młoda włoska księżniczka Bona
Sforza z orszakiem. Powiało wtedy w okolicy europejskością, a właściwie - włoszczyzną. Był
rok 1518. Kilkadziesiąt lat później Walezy uciekając z Polski nie zatrzymał się przy karczmie.
Widocznie podupadła albo też Henryk bardzo się śpieszył.
Dokument sprzedaży
Najbardziej okazały dokument, jaki mieści się w zbiorach pszczyńskiego oddziału Archiwum
Państwowego w Pszczynie, pochodzi z 1517 roku. Wystawiony został 21 lutego we
Frysztacie. Dotyczy sprzedaży księstwa pszczyńskiego Aleksemu Thurzonowi przez jego
dotychczasowego władcę Kazimierza Cieszeńskiego.
Dokument sporządzono na pergaminie o wymiarach 59,5 cm na 34 cm. Umieszczono na nim
dwie książęce pieczęcie z czerwonego wosku - pierwsza księcia Kazimierza, druga jego syna
Władysława. Na obu widać piastowskiego orła. Pod dokumentem zawieszono na paskach
pergaminowych kilkanaście pieczęci z wosku czarnego. Wypisano na nich nazwiska
poręczycieli (świadków) transakcji, którymi byli rycerze.
W dokumencie po raz pierwszy wymienione zostały wszystkie cztery miasta i 50 wsi, jakie
wchodziły w skład włości panów pszczyńskich. Państwo pszczyńskie sprzedano za sumę 40
tysięcy złotych węgierskich w złocie.
130-lecie bieruńskiej fabryki dynamitu
Dynamit wynalazł w 1867 roku Alfred Nobel, a spłonkę umożliwiającą detonację ładunku
trzy lata wcześniej. Jedna z pierwszych w Europie fabryk dynamitu powstała w 1871 roku w
Bieruniu Starym. Wybudowała ją kupiecka spółka Guttmanna z Bytomia. Zakład zajął 18.5
hektara powierzchni. Budowa rozpoczęta w lipcu 1871 roku trwała niespełna dwa i pół
miesiąca. Produkcję Śląska Fabryka Materiałów Wybuchowych rozpoczęła już we wrześniu.
W lipcu 1872 roku, a więc rok po budowie zakładu, zdarzył się pierwszy wypadek. Na skutek
wybuchu zniszczony został całkowicie budynek nitracji. Specjaliści uznali, że przyczyną
awarii była koncentracja w jednym pomieszczeniu prawie wszystkich operacji produkcji
nitrogliceryny do otrzymania masy dynamitowej włącznie. Dlatego zalecono zbudowanie
osobnych pomieszczeń przeznaczonych m.in. na stabilizację nitrogliceryny, magazynowania i
koncentracji rozcieńczonego kwasu siarkowego. Nowopowstałę budynki obwałowano.
Dwa lata po uruchomieniu fabryki, jej nowym właścicielem został Erlich. Jego
pełnomocnikiem został Henze. Wybudowano kotłownię parową z rurociągiem grzewczym.
Początkowo oświetlano teren zakładu lampami naftowymi wywieszanymi na słupach, a
wnętrza hal lampami umieszczanymi w oknach.
Wszystkie materiały potrzebne do produkcji sprowadzano furmankami z oddalonej o dziewięć
kilometrów stacji kolejowej w Bieruniu Nowym. Ponieważ nie można było liczyć ciągle na
rolników, właściciele fabryki zbudowali w 1878 roku drewnianego budynki dla koni oraz
remizy strażackiej z pompą.
W 1900 roku zapóźnioną fabrykę przejmuje bogaty przemysłowiec Georg von Giesche, który
modernizuje fabrykę (z pomocą zarządcy Mikołajczaka). Poza zmianami w technologii
wyrobu dynamitu, drewniane budynki zakładu zastąpiono murowanymi. W 1919 roku fabrykę
przejęła berlińska spółka Lignoza Spółka Akcyjna, a jej dyrektorem jest Wilhelm Klimt. W
1924 roku zakład przejmuje polska spółka "Lignoza spółka Akcyjna" - ze względów
reklamowych zrezygnowano ze zmiany nazwy zakładu. Dyrektorem zostaje Janusz
Barcikowski.
Siedziba
Generalnej
Sdyrekcji
mieściła
się w
Katowicach.
Polacy
zmodernizowali technologię produkcji zakładu i dalej go rozbudowali. Udoskonalono m.in.
powietrzne mieszanie w nitratorze, podgrzewanie gliceryny. Kontrolę temperatury na różnej
głębokości nitratora. Pomiar temperatury wody chłodzącej oraz prędość jej przepływu przez
wielozwojową wężownicę. Do mieszania masy dynamitowej wprowadzono wanny miedziane
z mieszadłami mechanicznymi, które w 1934 roku zastąpiono mieszadłami planetarnymi.
Pracochłonne ręczne nabojowanie dynamitu zastąpiły mechniczne nabojarki typu Semann.
Uruchomiono produkcję dynamitu trudnozamrażalnego, który m.in. trafił do kopalni
"Barbara" i pomyślnie przeszedł wszelkie badania. Przed wojną uruchomiono w fabryce
produkcję lontów, spłonek oraz zapalników elektrycznych prostych. W 1939 roku ukończono
budowę filii zakładu w Pustkowiu koło Dębicy w ramach Centralnego Okręgu
Przemysłowego. Podczas wojny bieruńską fabrykę przejmuje Lignose Aktiengesellschaft,
który zarządzał nią w latach 1919 - 1924.
Szybkie wyzwolenie Bierunia przez Rosjan 27 stycznia 1945 roku, jak podaje Tomasz
Rogalski w monografii zakładu, uniemożliwiło dokonanie Niemcom dewastacji zakładu. Ale i
tak wywieziono część urządzeń produkcyjnych. Fabrykę upaństwowiono i rozbudowywano.
Obecnie Zakład Tworzyw Sztucznych ERG jest spółką akcyjną.
Przed wojną załoga zakładu liczyła 800 osób. W 1990 roku pracowało w ERG-u 2200 ludzi.
"Ligonoza" na trwałe wpisała się w dzieje miasta.
Książęce wzgórze
Jest taka scena w filmie "Biała Wizytówka", gdy stary książę Jan Henryk XV na przyjęciu na
tarasie zamkowym wskazuje jedno z parkowych wzgórz, mówiąc, że właśnie tam chce zostać
pochowany. Mało kto wie, że o miejscu pochówku zadecydowała sytuacja polityczna.
Ponieważ pszczyńscy Hochbergowie przyjęli przed wojną obywatelstwa polskie, nie mogli
zostać pochowani w rodowej siedzibie w Książu, która leżała na terenie Rzeszy. Jan Henryk
XV postrzegany był w Niemczech jako polonofil. Stary książę nie mógł przewidzieć, że na
pięknym wzgórzu spocznie najpierw jego najmłodszy 26-letni syn Bolko, do którego śmierci
przyczyniło się gestapo. Bolko, pochowany na parkowym wzgórzu w 1935 roku, pozostawił
jednak syna Bolko Konrada, który powrócił do Pszczyny pół wieku później. Kiedy po raz
pierwszy zwiedzał Pszczynę, jeszcze jako nikomu nieznany niemiecki turysta, pierwsze swoje
kroki skierował na wzgórze, gdzie spoczął jego ojciec i dziad Jan Henryk XV. Książęta czuli
się Niemcami. Napis pozostawiony na grobowcu brzmi w ich ojczystym języku. Książęta
kochali tą ziemię. Służyli nawet w wojsku polskim (jak hrabia Aleksander). Ale to temat na
inną opowieść.
Mało wie, że parkowe wzgórze kryje tragedię sędziwej księżnej Daisy, która umarła w
Wałbrzychu z dala od Pszczyny i wzgórza na którym spoczął jej ukochany syn, a także mąż.
Daisy, piękna dama zamkowych opowieści, umarła jako zniedołężniała staruszka na wózku
inwalidzkim. Trudno jednak ją sobie wyobrazić. Znacznie lepiej wygląda na pałacowych
obrazach. W zamku pozostał nawet jej gabinet. Zupełnie tak jakby wyszła na spacer na
parkowe wzgórze.
Smakołyki Marszałka
Ludwik Musioł w przedwojennej monografii Pszczyny opisał pobyt Marszałka Józefa
Piłsudskiego 22 sierpnia 1922 roku. Czasy były takie, że nie o wszystkim chciano i wypadało
pisać. Wybitny śląski historyk pozbawił nas paru "smaczków" związanych z postacią
Marszałka. Kto na przykład wie, co lubił Marszałek dodawać do kawy? Mało brakowało, a w
Pszczynie wybuchłby skandal. Na szczęście pszczyńscy rajcy okazali się obrotni.
W pszczyńskim archiwum znajduje się tekst pt. "Pobyt ś. p. Marszałka Piłsudskiego w
Pszczynie" z własnoręcznymi skreśleniami Musioła. Porównamy go opisem wizyty
Piłsudskiego zamieszczonym monografii Pszczyny z 1936 roku na s. 482 - 484. Podkreślimy
te fragmenty, które nie znalazły się w monografii.
"Ś. p. Marszałek Józef Piłsudski przybył do Pszczyny jadąc z Rybnika przez Żory dnia 22
sierpnia 1922 roku. Oczekiwano go zgodnie z zapowiedzią o godzinie 15-tej a temczasem
auto wiozące dostojnego gościa ukazało się przy wjeździe do Rynku Pszczyńskiego dopiero
około godziny 17.30. Wjazd do miasta nastąpił o godz. 17.30.
Naprzeciw vis a vis zamku pszczyńskiego w miejscu, gdzie dziś jest przystanek autobusowy
powitał ś.p. Marszałka imieniem Ziemi Pszczyńskiej Dr Lerch. Obecny był Magistrat z
burmistrzem Figną oraz Rada Miejska wraz z przewodniczącem R. Witalińskim na czele. W
ceremonjach powitalnych brał udział generał Horoszkiewicz, który oczekiwał przyjazdu
Marszałka wyjaśniając oczekującym powód opóźnienia przyjazdu tem, że zatrzymanie się
Marszałka w Żorach /u aptekarza Bałdyka/ będzie przyczyną tego opóźnienia. Na rynku
pszczyńskim powitał Marszałka honorami Szwadron Szwoleżerów stacjonowany w Pszczynie
wraz z orkiestrą na białych koniach należącą do tegoż pułku, która w tym celu przybyła z
Bielska, witając Marszałka fanfarami a następnie hymnem państwowym. W pobliżu
dzisiejszego pomnika Jego imienia na rynku pszczyńskim Marszałek dokonał dekoracji
orderem Virtuti Militari 3 najzasłużeńszych obywateli ziemi pszczyńskiej i to: ś. p. Stanisława
Krzyżowskiego, Józefa Szenderę i Kocimy Leopolda, zaś Krzyżem Walecznych udekorowani
zostali przez jednego z generałów m. in. ś. p. Aleksy Fizia i wielu innych.
W wolnych chwilach Marszałek interesował się architekturą budynku ówczesnego ratusza
pszczyńskiego oraz budynku zabytkowego winiarni G. Fricke rozmawiając na ten temat ze śp.
Dr Rogalińskim, który służył Marszałkowi objaśnieniami. Z ratusza przyniesiono krzesło, na
którem Marszałek spoczął zapatrując się w budowle okalające rynek pszczyński oraz widzów
a następnie w swoje ulubione wojsko na koniach. W pewnym momencie wstał, podszedł do
jednego z koni wojskowych, poklepał go po szyi z czego powstała pogłoska zresztą
niesprawdzona, że rozpoznać miał konia, swego dawniejszego towarzysza bojowego. Po
dekoracji, paradzie wzgl. Defiladzie wojskowej - bez muzyki - Marszałek wraz ze swoją świtą
odjechał do sali Sejmiku Powiatowego, gdzie odbyło się przyjęcie. Okazało się, że sala
aczkolwiek obszerna była za szczupła, by pomieścić wszystkich gości, tak że oficerowie,
którzy przybyli z opóźnieniem pozostali w ubikacjach przylegających do sali, lecz bez stołów
i krzeseł. W przyjęciu uczestniczyli b. Starosta Dr. Lerch, burmistrz Figna, Ks. proboszcz
Thielmann, generał Horoszkiewicz, Wojewoda Rymer, Car, Darowski i inni. Podczas
przyjęcia u starosty Dr Lerch wzniósł toast na cześć Marszałka. Innych przemówień lub
toastów nie było. Nielada kłopot sprawiło gospodarzowi przyjęcia zdobycie przysmaku do
kawy, o którem wiedziano, że Marszałek go lubi. W całej Pszczynie zdobyto wszystkiego
jedyne i ostatnie 2 butelki "Schwarzwalder Kirschwasser", u gospodarza dzisiejszego
Polskiego Domu Ludowego /Białas/. W miłym nastroju rozmowy towarzyskie przeciągnęły
się dosyć długo [w monografii - minął szybko wieczór], poczem Marszałek wraz z świtą
odjechał swoją salonką około godziny 23.30 z dworca pszczyńskiego wprost do Warszawy."
Prawdy dziejowej stało się zadość. Teraz już, szanowni Czytelnicy, wiecie co lubił Marszałek
dodawać do kawy. Nie ma to jak odrobina "Schwarzw(lder Kirschwasser". Na zdrowie Panie
Naczelniku, na zdrowie...
Książęce gimnazjum
Najstarszą szkołą ziemi pszczyńskiej jest dawne gimnazjum, a obecnie Liceum
Ogólnokształcące im. B. Chrobrego, które istnieje od 258 lat. Założył ją hrabia Edward von
Promnitz, który 8 września 1742 roku uzyskał pozwolenie króla pruskiego Fryderyka
Wilhelma na otwarcie szkoły ewangelickiej. Warto dodać, że władca Pszczyny mimo iż był
Niemcem, posiadał najwyższe polskie odznaczenie, order Orła Białego.
Już w 1743 roku otwarto w szkole klasę polskojęzyczną, która przetrwała do 1865 roku. Dwa
lata później szkołę ewangelicką przemianowano na progimnazjum niemieckie tj. Fuerstliche
evangelische Stadtschule bez klas polskich. Pierwszym opiekunem szkoły został pastor
Machal z Cieszyna. Niewiadomo gdzie początkowo odbywała się nauka szkolna.
Nabożeństwa odbywały się w kaplicy zamkowej. Kamień węgielny pod budowę kościoła i
szkoły położono 26 października 1743 roku, która pięć lat później razem z całym miastem
spłonęła. Książęcą wszechnicę odbudowano w 1765 roku. Liczyła ona przeciętnie 150
uczniów, z czego 1/4 była płci żeńskiej. Nauka kosztowała 2 - 3 talary czesnego rocznie. W
szkole obowiązywało surowy kodeks postępowania, który głosił "o oznaczonej godzinie
zjawisz się w szkole, w razie spóźnienia musisz w niej zostać o godzinę dłużej. Przy wejściu
do szkoły powinieneś grzecznie pozdrowić swego nauczyciela i kolegów, zająć swoje miejsce,
kto jednak swe miejsce bez przyczyny opuści, będzie przesadzony o jedną ławkę dalej. Nie
śmiesz hałasować ani w czasie lekcji ani przy zmianie tejże, bo dostaniesz w skórę. Na
godzinie siedź grzecznie i cicho, bądź uważny, nie podpowiadaj, odpowiadaj tylko gdy cię
pytają, postępując inaczej dostaniesz w skórę..."
Uczniowie pszczyńskiego gimnazjum byli jednak przekorni. Przynosili na zajęcia broń palną.
Tworzyli niedozwolone zrzeszenia. Podobno niektórzy grozili nawet profesorom śmiercią.
Pamiętajmy jednak, że była to bogata i szukająca rozrywki młodzież, dzieci niemieckich
fabrykantów, właścicieli ziemskich, urzędników państwowych i książęcych.
W pszczyńskim gimnazjum uczył się Karol Miarka starszy z Pielgrzymowic, nauczyciel i
społecznik, założycie czasopisma "Katolik". Przed wojną uczęszczali tu potomkowie rodów
szlacheckich m.in. Radziwiłłów, Zamoyskich, Sapiechów, Potockich i Czetwertyńskich. Przy
ul. Kościuszki powstał dla nich internat prowadzony przez Wacława Iwanowskiego. W
Książęcym gimnazjum zdawał maturę Witold Korfanty, syn Wojciecha, przedwojennego
śląskiego polityka. Do jej absolwentów zalicza się także Krystyna Loska, była prezenterka
telewizji publicznej.
Obecny budynek szkoły pochodzi z 1881 roku. Przed wojną mieściła się w nim jeszcze
kaplica, a także bogata biblioteka, której zbiory po ostatniej wojnie przepadły.
Kościół w Brzeźcach
Został zbudowany z myślą o tym, że będzie służył całej parafii. Ukończono go w 1908 roku
za ks. Franciszka Ruhnaua. Pracowała przy nim cała parafia - i cieśle z Wisły Polskiej,
Czwiorok z Kobielic, Kondzielnik z Wisły, Jarosz, Prager, Godziek, Bochniok, Paszek z
Brzesców, czy też główny Baumeister z dwoma pomocnikami. I wielu innych bezimiennych.
Potężny kościół miał być symbolem jedności parafii - jednej z największych na ziemi
pszczyńskiej.
W 1925 od parafii odłączyła się Wisła Wielka (Polska). "A po co z pozwoleniem władzy
duchownej budowano tak wielki kościół parafialny - pytał ks. Ruhnau - jeśli nie masz
potrzeby na to? Brzeźce i Kobielice same nie są wstanie tu utrzymać ten wielki kościół."
Tyle historii. Warto zobaczyć we wnętrzu tego wspaniałego neogotyckiego kościoła XV wieczny tryptyk "Santa Conversazione", a także resztki wyposażenia dawnej drewnianej
świątyni: barokowe obrazy św. Jana Nepomucena i św. Pawła (dawne ołtarze boczne), figury
Doktorów Kościoła - Augustyna, Grzegorza, Ambrożego i Hieronima z dawnego ołtarza
głównego.
Warto posłuchać brzmienia organów zbudowanych w 1912 roku przez firmę Martin Bindor
und Sohn z Monachium. Grywał na nich chętnie nieżyjący już proboszcz ks. Ernest Bijok,
znakomity znawca muzyki organowej.
Nawet głos dzwonów jest tu inny, donioślejszy. Widać czuwa nad tym miejscem B. V. Maria
de Monte Carmelo. Już ponad dwa stulecia.
Najpiękniejszy kościółek
drewniany ziemi pszczyńskiej wznosi się niewątpliwie w Grzawie (kiedyś był nim kościół p.
w. św. Jadwigi w Pszczynie), dlatego zasługuje na szerszy opis. Wzniesiony został w
początkach XVI wieku pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela. Prezentuje klasyczny typ
drewnianej świątyni, rozpowszechnionej niegdyś na ziemi pszczyńskiej. Nawa i prezbiterium
konstrukcji zrębowej budowane były na planie kwadratu (lub zbliżonym). Wieża konstrukcji
słupowej wzniesiona również na planie kwadratu umieszczona była po stronie zachodniej
nawy (wszystkie kościoły były orientowane, czyli nawa z prezbiterium i wieża umieszczone
były na linii wschód - zachód). Całość budowli spoczywała zwykle na dębowych kłodach tzw.
peckach. Wieża kościoła o ścianach pochyłych, podbitych gontem, zwieńczona jest hełmem
namiotowym z ośmioboczną latarnią kształtu barokowego. Zakończenie wieży, czy to
hełmem barokowym, namiotowym, stożkowym itp., było zawsze charakterystycznym
elementem konstrukcji kościoła. Jego korpus tj. nawę i prezbiterium kryto zwykle dachem
siodłowym. Tylko śląskie kościoły wyróżniały się tym, że dach nad nawą był wyższy niż nad
prezbiterium. Wokół kościoła biegły soboty, czyli niewielkie zadaszenia chroniące zwykle
wiernych przed deszczem. Nie było to jednak żadną regułą. Zadaszenia te sprawiały wrażenie,
że bryła kościoła bardziej związana jest z otoczeniem. Kościoły położone były na niewielkich
wzniesieniu w otoczeniu starych drzew i zadbanych wiekowych cmentarzy tworząc bardzo
malownicze kompozycje.
Kościół w Grzawie kryje w swoim wnętrzu wiele tajemnic m. in. wysuwa się hipotezę o
znacznie starszym pochodzeniu obecnego budynku kościoła, parę lat temu odkryto tu
zabytkową polichromię. Przeszedł on ostatnio gruntowną renowację.
Wyposażenie kościoła stanowią wspaniałe barokowe ołtarze i organy z XVII wieku oraz
liczne barokowe figury i obrazy.
Największa mapa
Największa i najstarsza mapa ziemi pszczyńskiej znajduje się w zbiorach Archiwum
Państwowego w Pszczynie. Sporządził ją wojskowy inżynier z Brzegu, Andreas Hindenberg
na początku 1630 roku na zlecenie hrabiego Zeyfrieda Promnitza z Pszczyny.
"Oryginał mapy składa się aktualnie z dwunastu sekcji (każda o wymiarach ok. 74 X 89 cm) pisał Józef Szaflarski. - Całkowite rozmiary po złączeniu poszczególnych arkuszy osiągają
254 X 292 cm, czyli w przybliżeniu 2,5 X 3 m, a więc obejmuje powierzchnię ponad siedmiu
metrów kwadratowych. Skala [mapy] jest jak na okres jej powstania wyjątkowo wielka i
wynosi ok. 1:17 500. Nic więc dziwnego, że całość mapy z jej bogatą treścią i ornametyką
stanowi monumentalne dzieł kartograficzne."
Mapa nie ma sobie równej ani w Polsce, ani w środkowej Europie. Równać mogą się jej
jedynie mapy niemieckie, ale i tak Hindenberg swoją pomysłowością wyprzedził swoją epokę.
Szaflarski twierdzi, że dzieło pszczyńskiego kartografa "nie dorównuje co prawda
współczesnej sobie mapie Saksonii, ale wytrzymuje porównanie niemniej znaną mapą
Kantonu Zurychskiego wykonaną w latach 1629 - 1667". To wystarczy.
Sto lat później sporządzono kopię mapy Hindenberga. Dokonał tego Carl Siegmund Meusler
na zlecenie pszczyńskich władców. Mapa już wtedy musiała być mocno zniszczona. Przerys
wykonany przez Meuslera był zbliżony rozmiarami do oryginału. Widziała ją po raz ostatni w
1944 roku Johanna Kolenda, niemiecka badaczka mapy.
"Mapa Hindenberga miała ułatwić Promnitzom ustalenie przebiegu spornych granic ich
posiadłości - czytamy. - Wykonawcą pomiarów, jak i całej mapy był wspomniany Andreas
Hindenberg, sam określający się "ziembickim inżynierem", "architektem wojskowym książąt
śląskich brzesko-legnicko-ziembickich" oraz "notariuszem publicznym"....Przez następnych
kilka lat wykonywał, niewątpliwie przy pomocy współpracowników, pomiary terenowe na
rozległym terytorium państwa pszczyńskiego, którego obwód granic wynosił około 250
kilometrów."
Mapa Andreasa Hindenberga zachowała się właściwie w 1/3. Nie ma już prawie na niej
kolorów. Odpada, kruszy się farba. Mapa niszczeje i nie jest nikomu udostępniana. Jej
ratowania podjęło się Bractwo Gospodarcze Związku Górnosląskiego z Pszczyny, które
gromadzi fundusze na renowację mapy.
Najstarsza kronika
Najstarsza zachowana kronika szkolna znajduje się w szkole podstawowej w Międzyrzeczu.
Pochodzi z 1865 roku. Zapiski prowadzone są regularnie po niemiecku aż do 1914 roku, a
sporadycznie do 1923 roku. Prawdopodobnie była kontynuowana przez ówczesnego
kierownika szkoły Józefa Kasolika, ale ktoś wyrwał kilkadziesiąt zapisanych kartek. W
kronice zachował się po tym ślad.
W latach 70. próby odczytania wybranych fragmentów podjął Franciszek Janosz. Okazało się,
że za rok Międzyrzecze będzie świętowało 175 szkolnictwa. "Do roku 1825 Między rzecze
nie posiadało własnej szkoły, a dzieci uczęszczały dobrowolnie do szkoły gminnej w
Miedźnej w okresie zimowym. Dzieci bogatszych chodziły na cały tydzień do Miedźnej,
zabierając ze sobą żywność na ten okres. Wracały do domu w piątek po południu. Od 1825
roku, gdy zwiększyła się liczba ludności i dzieci przybył do Międzyrzecza nauczyciel Reichelt
Niemiec i uczył w wynajętej izbie u Józefa Stompora, a następnie u Szymona Pastuszki."
Opasła, podniszczała księga kryje wiele tajemnic. Jest nieczytelna dla zwykłego śmiertelnika napisano ją bowiem typowym dla XIX wiecznych Niemiec pismem neogotyckim. Uczą się go
jedynie studenci archiwistyki, a ci z naszych ojców, którzy je znali już dawno pomarli.
Kronika kończy się gorącym okresem pierwszej wojny światowej: "Podczas mobilizacji w
pierwszych dniach sierpnia zarządzono spędzać konie do Pszczyny. Wybierano je dla wojska,
kilka z Międzyrzecza również trafiło na front...W pierwszych dniach mobilizacji gazety
donosiły, że obce auta zdążają ze złotem w kierunku granicy rosyjskiej. Tutejsza straż straż
nocna na auta miała zwracać baczną uwagę..."
Największy staw
Największy na Śląsku staw powstał 500 lat temu w Bieruniu. Do dzisiaj zachowały się jego
potężne ziemne umocnienia, tzw. groble długie na kilka kilometrów. Miał ok. 500 morgów
powierzchni. Był tak potężny, że obawiano się zalania miasta. Nie bezpodstawnie zresztą. Jak
wspomina 18-wieczny kronikarz Mijalski, zdarzyło się że podczas przyboru wody, wały
stawu zostały przerwane. Masy wody runęły na miasto, a mieszczanie na ulicach łowili ryby.
Prawdopodobnie to zadecydowało o osuszeniu akwenu na początku 19 stulecia. Pośrodku
dawnego stawu urządzono folwark. Pojawiły się łąki, na których wypasano było i żyzne role.
Obszar stawu częściowo zalesiono. Prowadzi przez fragment starej drogi do Lędzin.
Wielki Staw Bieruński przewyższał kilkakrotnie powierzchnią staw łącki, założony ok. 1490
roku. Oba świadczą o tym, że jeszcze nie tak dawno ziemia książęca nie tylko leśnym
zwierzem, ale i rybą stała.
Zameczek w Promnicach
odbudowany został po pożarze 22 września 1867 roku w niemal takim samym kształcie jak
przed pożarem. Wcześniej istniał tu wystawiony przez ostatniego Promnica Jana Erdmana w
latach 1760 - 66 stary pałacyk, który rozebrano na polecenie Jana Henryka XI w 1861 roku.
Budową nowego pałacyku kierował Olivier Pavelt, architekt który realizował rozbudowę
browaru w Tychach. W 1868 roku zakończono odbudowę zameczku za kwotę 3,6 tys. marek
w złocie. Wykonano ją według planów tego samego architekta. Fasadę wzbogacono o nowe
elementy architektoniczne i jeszcze bardziej wkomponowano w leśny krajobraz. Budowla
składała się z charakterystycznej ośmiobocznej wieży głównej nakrytej hełmem, dwóch
wieżyczek w dwuspadowym dachu krytym gontem, głębokich okapów z licznymi trofeami,
balkonów, schodów, ganków itp. W takim prawie niezmienionym kształcie zamek dotrwał do
dziś. Jego architektura nawiązuje neogotyku, budownictwa tyrolskiego, stylu szwajcarskiego
przy zastosowaniu licznych akcentów myśliwskich. Dwukondygnacyjną reprezentacyjną Salę
Wielką otaczają mniejsze salki konferencyjne, gabinety sypialnie. Odbywały się w niej liczne
uczty i biesiady myśliwskie. Było to ulubione miejsce księżnej Daisy, żony Jana Henryka XV.
W sąsiedztwie zameczku znajduje się wozownia, stajnie i leśniczówka. Wystrój zameczku
utrzymany był w jednakowym, myśliwskim stylu. Tworzyły go setki poroży, szable dzików,
skóry niedźwiedzi, wypchane głowy zwierząt i ptaków. Całość uzupełniały tarcze herbowe
właścicieli zameczku i ich krewnych oraz broń myśliwska. Część wyposażenia rozkradły
stacjonujące tu wojska radzieckie. Po wojnie zameczek był przez pewien czas pod opieką
prawną Muzeum Zamkowego w Pszczynie. Mieściły się tu jednak Okręgowy Zarząd Lasów
Państwowych w Katowicach. Potem opiekę nad obiektem przejął resort górnictwa. Dopiero
pod koniec lat 70. Przeprowadzono w zameczku gruntowne prace konserwatorskie. Obecnie
mieści się w nim prywatna, renomowana restauracja i hotel.
Zwiedzając zameczek w Promnicach warto pamiętać o tym, że jest to prywatna posiadłość i
dostęp do niej może być czasem ograniczony. Z reguły jednak jest ona otwarta dla turystów.
Po wjechaniu na jej teren pamiętajmy żeby za bramą zejść z roweru. Takie jest życzenie
właściciela obiektu. Możemy podejść pod sam zameczek. Stoi przed nim pomnik św.
Huberta, patrona myśliwych. Za zameczkiem rozciąga się malownicze Jezioro Paprocańskie.
Niedaleko wozowni znajdują się w ogrodzeniu pawie i sarny.
Protokolarz pszczyński
Najstarszy górnośląski protokoarz zawierający zapiski z posiedzeń 15 i 16-wiecznej Rady
Miejskiej pochodzi z terenu Pszczyny. Odnaleziony został przypadkiem przed wojną.
Protokólarz zawiera zapiski z lat 1466 - 1544.
"Pod względem zewnętrznym zabytek ten stanowi księgę in folio formatu 32 cm X 22 cm, w
solidnej oprawie z dębowych deszczułek, powleczonych skórą, zachowana w stanie wcale
dobrym - pisał przed wojną Ludwik Musioł, śląski historyk, odkrywca zabytku. - Księga liczy
145 kart, szczelnie zapisanych (foliowanie nie jest ścisłe - opuszczono trzy karty; w
protokólarzu znajduje się też karta księgi sądowej z zapiskami z 1598 roku - gs)... Treść
zabytku pisana jest w dwóch językach: łacińskim i czeskim. W pierwszych kilkunastu latach,
od roku 1466 począwszy panuje w protokólarzu wyłącznie łacina, później coraz częściej
przesiąka tu tekst czeski (pierwszy całkowity tekst czeski pochodzi z roku 1478), z początku
jako rzadkie domieszki w łacińskim tekście rachunków, pod koniec 15 wieku i dalej już
wyłącznie język czeski tu jest używany. Czeszczyzna tego zabytku jest jednak często silnie
przetkana polonizmami, a nawet pisownia miejscami zdradza tu wyraźne wpływy ówczesnej
pisowni polskiej... W całym zabytku nie znajdzie się ani jednej linijki tekstu niemieckiego..."
W protokólarzu zamieszczono m.in. ustawy miejskie, sposoby i terminy pobierania podatków,
zestawienia rozchodów i dochodów miasta. Sporo miejsca zajmują zapiski przyjęcia
obywateli do prawa miejskiego. Znajdują się tu spisy mieszkańców miasta, właścicieli
domów. Księga zawiera zapisy zawieranych między obywatelami umów, testamentów.
Przykładowy cytat:
"My purgmist a radda oznamugemi przedewssemi, ze gsme wydeli list zachowaczy rzedncho
urozeny Gyrzyka Prowaznika, na ten czas foyta buduczeho, pod peczeti miesta Wadowicz, w
kteremz psano stogi, ze gest posel z rodiczow podczywych..."
Wigilia u ewangelików
Czym różnią się święta Bożego Narodzenia u katolików i ewangelików? Wyznawcy obu
chrześcijańskich religii przygotowują się do świąt przez cztery tygodnie adwentu, czyli
przygotowania do przyjścia na świat Zbawiciela. Powstrzymują się wtedy od hucznych zabaw,
dyskotek, wesel. W kościołach i domach pojawiają się adwentowe wieńce. W wystroju
świątyń dominują kolory fioletowe, oznaczające pokutę i upamiętnienie. W domach
ewangelickich na stołach pojawiają się białe obrusy z wyhaftowanymi wyobrażeniami świec i
gałązek choinkowych. W pszczyńskim kościele ewangelickim obok ołtarza znajduje się
wieniec adwentowy z gałązek świerkowych. Wetknięte w niego są dwie świece. Każda z nich
symbolizuje jeden adwentowy tydzień.
W kościołach obu wyznań, przy ołtarzu pojawia się "betlejemka" (katolicy nazywają ją
stajenką), a wieńce adwentowe zastępują okazałe choinki ozdobione lampkami.
W parafiach ewangelickich nie ma jedynie pasterki. W kościele ewangelicko - augsburskim w
Pszczynie nabożeństwo dla wiernych rozpoczyna się o godzinie 16, wtedy gdy większość
katolików kończy przygotowania do uroczystej wieczerzy wigilijnej. Jak wygląda
ewangelickie nabożeństwo? "Misterium wilijne wypełnia śpiew kolęd, odczytanie proroctw o
narodzeniu Jezusa oraz Ewangelii Godowej, po czym następuje stosowne kazanie - opisuje
Jadwiga Badura w "Pszczyńskim Ewangeliku". - Tradycyjnie śpiewana jest zawsze kolęda
"Cicha noc" w czasie której gasną wszystkie światła w kościele. Zapalone pozostają tylko
dwie ołtarzowe świece. Stwarza to nastrój głębokiej zadumy. Nabożeństwo kończy się
odśpiewaniem pieśni: "Gdy się Chrystus rodzi".
Dopiero po nabożeństwie ewangelicy zasiadają do wieczerzy wigilijnej. Przy stole jest jedno
miejsce wolne dla zbłąkanego gościa. Przebieg takiej uczty zależy już od rodzinnych tradycji
przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Tak jak w rodzinach katolickich, ewangelicy
śpiewają kolędy, łamią się opłatkiem, składają sobie życzenia.
Jadwiga Badura przytacza fragment wigilijnego kazania ewangelickiego pastora sprzed
niemal półwiecza: "Z latami zachodziły różne zmiany, przy stole wigilijnym opróżniały się
miejsca, znikały drogie twarze dziadków, ojców matek. Pojawiały się nowe twarz. Znikało
dzieciństwo i beztroskie życie. Wśród tej zmienności jedno pozostało niezmienne: Słowo,
które się ciałem stało, Betlejemskie Dziecię..."
Mikołaje z Łąki?
Czy mikołaje pochodzą z Łąki? Dawniej na uroczystość ich patrona św. Mikołaja do
drewnianego kościoła w Łące przychodziły ich dziesiątki. Tu po sumie rozchodzili się na
wszystkie strony świata. Dzisiaj jest ich trochę mniej i chodzą już przed samym świętem.
Wiadomo każdy chce dorobić.
Nie tylko w Łące chodzą mikołaje. W Bojszowach Józef Kłyk pamięta czasy jak chodził
jeden Mikołaj, z Diabłem i Aniołem. Czasem namnożyło się świętych. Ja się zeszli to się bili.
Zdarzało się, że starali jakiemuś pijaczkowi wybić picie. Herody łaziły później na Boże
Narodzenie.
Inaczej wygląda to w Łące. Chodzą tu zwykle 3-4 grup przebierańców. Najpierw do domu
wchodzą trzej święci - ksiądz, biskup i Mikołaj, potem dwa diabły, dwie kozy, śmiertka, żyd i
baba. Przebierańcom towarzyszy orkiestra. Może to być akordeon, może trąbka. Umalowani,
wystrojeni mikołaje śpiewają kolędy. Potem częstują cukierkami dzieci. Do akcji wkraczają
diabły. Wichrując rózgami, wyciągając dzieci zapytują o grzeszki. Święci pytają o pacierz.
Kiedy Święci odchodzą baraszkują jeszcze diabły. Zdarza się, że wlatują do środka i czynią
trochę szkody. Pogonią, postraszą - szukają zwłaszcza młodych przestraszonych dziewcząt.
Poczynią trochę szkód. Podwędzą coś z kuchni i uciekną. W tym czasie domowników
zagaduje baba pytając o swoją urodę i całując wylewnie gospodarza. Potem już tylko żydek
chce sprzedać tandetną flaszynę gorzałki, jakieś maści paści, kłócąc się wszem i wobec.
Przebierańcy odchodzą.
Jeśli zdarzy się, że jakaś grupa wejdzie drugiej w drogę zdarzają się bijatyki. Idą wtedy w ruch
nawet sztachety z płotów. Z reguły mikołaje starają się jednak omijać siebie z daleka.
Wiadomo święty świętemu nierówny.
Nie tylko w Łące chodzą mikołaje. Są w Wiśle Małej, Wielkiej, Porębie, Brzeźcach. Im dalej
od Łąki jest ich jakby mniej. W niektórych rejonach Pszczyny są w ogóle nieznani. Biedne te
ziemie. Dajmy na to takie ciche Międzyrzecze. Niewiedzą tu co to święty Mikołaj. Ale spytaj
o diabła, to ci niektórzy dwóch pokażą.
Czasy się jednak zmieniają i święci próbują nawiedzać nawet Pszczynę. Na koloni Jasnej
mieszka
sporo
mieszkańców Łąki,
którzy mieszkali na terenie
obecnej
zapory
goczałkowickiej. Ich dzieci chodzą „po mikołajstwie”.
Z historii budowy zbiornika Goczałkowickiego
Zapora '56
W lipcu 1954 roku, na dwa lata przed oficjalnym oddanie zbiornika goczałkowickiego,
gościła tu delegacja Ministerstwa Kontroli Państwowej. Oto co zanotowali w protokole
pokontrolnym Stalinogrodzkiego Zjednoczenia Wodno - Inżynieryjnego, Zarząd Budowy nr 1
w Goczałkowicach.
Zacznijmy od warunków socjalno - bytowych pracującej tu klasy robotniczej. "W baraku
kobiecym, gdzie jest zakwaterowanych 48 kobiet - pracownic fizycznych znajduję się
pluskwy i pchły, ponadto pluskwy i pchły znajdują się w baraku męskim nr 33 w
pomieszczeniu kuchni znajduje się kocioł do grzania wody, do którego nie podłączono wody.
W pomieszczeniu umywalni baraku nr 33 brak szyb w oknach, ponadto brak jest należytego
odpływu wody z koryt umywalkowych. W pokojach nr 3 i 20, baraku nr 33 na łóżkach
znajduje się bardzo brudna pościel" - zapisali wizytatorzy.
W innym miejscu o obrazie typowej socjalistycznej budowy czytamy: "Stołówka robotnicza
przy Zakładzie Budowy jest bardzo słabo zaopatrywana w artykuły pierwszej potrzeby, np.
odczuwa się dotkliwie brak wszelkiego rodzaju wędlin, masła, jajek, piwa mleka itp. Należy
nadmienić, że ze stołówki korzysta ca 500 robotników zatrudnionych na budowie, w
granicach 4 km nie ma innych sklepów z których mogliby korzystać robotnicy."
Także "woda na budowie nie nadaje się do picia. Obiady są bardzo jednostajne i np. to samo
danie jest niejednokrotnie dawane przez cały tydzień pod zmienioną nazwą np. kotlet
mielony, sznycel, siekany, sznycel zawijany - stwierdzono, że są to te same potrawy tylko
świadomie zmienia się nazwę." I jeszcze "lodówka przy stołówce jest nieczynna od roku
czasu, dlatego też nawet w wypadku gdy wędliny są dostarczane trzeba je natychmiast
sprzedawać w obawie przed zniszczeniem."
Strona techniczna też nie prezentowała się najlepiej. "W toku kontroli - ten zwrot przewija się
najczęściej - stwierdzono, że w wielu wypadkach sprzęt ciężki przysyłany na budowę w
Goczałkowicach nie nadaje się do pracy (...) Sprzęt ciężki wysyłany przez budowę
do
remontów kapitalnych do rozmaitych zakładów remontowych jest przez te zakłady bardzo
długo przetrzymywany niezgodnie z planem i obowiązującymi harmonogramami naprawy."
Oczywiście przykładów podobnej niegospodarności można mnożyć.
Bywały też sytuacje humorystyczne. "Ob. Kobiela Józef i ob. Kowalski Jan oraz dozornicy ob.
ob. Dziewulska Wanda, Kazimiera Mackoniowa, obsługujący betoniarkę 500 litrową nr
ewidencyjny IL - 054 nie byli zorientowani ile mają dawać cementu "250" do wytwarzanej
przez nich masy betonowej. Na pytanie kontroli dawali sprzeczne odpowiedzi, z których
wynikało, że na 1 m3 betonu dają 50 kg cementu, natomiast kierownik zapory prawobrzeżnej
stwierdził w obecności kontroli, że winni dawać 100 kg cementu na 1 m3 betonu".
Roboty betonowe na zaporze prawobrzeżnej, jak informują nas delegaci Ministerstwa
Kontroli, "wykonywane były sposobem ręcznym - położony beton ubijano ręcznie, a
polewanie betonu odbywało się przy pomocy ręcznej konewki". Nic też dziwnego, że jeden ze
światlejszych inspektorów nadzoru odnotował w dzienniku budowy, iż "betonowanie stopy
betonowej jest niżej krytyki".
Protokół kontroli zakończono smutną refleksją. Zarząd zapory jak czytamy: "zamknął swoją
działalność w roku 1953 ogólną stratą w wysokości zł (ówczesnych) 5.797.173,17 w stosunku
do planowanego za ten okres zysku zł 33.500." To tylko fragmenty obszernych wyliczeń i
wniosków. Oczywiście dla dobra sprawy nie podajemy żadnych nazwisk, a podane
wybraliśmy przypadkowo. Wielka socjalistyczne budowa, jak cały zresztą ustrój, okazała się
być wielką lipą.
Królewski architekt
Pszczyna miała wielu znamienitych obywateli. Jednym z nich był Julius Karl Raschdorff,
który urodził się 2 lipca 1823 roku w Pszczynie w rodzinie książęcego majstra ciesielskiego
Josepha i Caroliny Zawisin. W latach 1844 - 47 studiował na Akademii Budowlanej w
Berlinie. W 1853 roku został budowniczym miejskim w Kolonii. Kierował tam restauracją
wielu gotyckich i romańskich kościołów, przebudową ratusza - który otrzymał
neorenesansową fasadę. Razem z Feldenem wzniósł Muzeum Wallraf - Richarz, nowy teatr,
szkołę przemysłową. W Bielefeld wybudował gimnazjum i szkołę realną, a w D(sseldorfie
Dom Stanowy. W 1879 roku powołano go na stanowisko radcy budowlanego i profesora
Wyższej Szkoły Technicznej w Berlinie. Według jego planów rozbudowano zamek królewski
w Berlinie, katedrę ewngelicką, mauzoleum w kościele Pokoju, pocztę Rzeszy w
Braunschweigu. Ukończył budynek politechniki w Charlottenburgu. Jest autorem wielu
fachowych rozpraw. Zmarł 12 kwietnia 1914 roku. Jeden z placów w Pszczynie nosi jego
imię. Towarzystwo Miłośników Ziemi Pszczyńskiej umieściło także tablicę pamiątkową obok
domu, z którego pochodził Raschdorff.
Drewniane dusze
Niektórzy powiadają, że drewniane kościoły mają duszę. Niestety nie zostało już tych "dusz"
zbyt wiele. Upływ czasu, kataklizmy dziejowe odbił się niekorzystnie na zabytkach ziemi
pszczyńskiej. Nie istnieją już bezcenne drewniane kościoły: w Bojszowach z końca 16 wieku
spalony w 1905 roku. W Brzeźcach - także z końca 16 wieku - rozebrany został w 1902 roku.
Kościół w Golasowicach z pierwszej połowy 16 wieku spłonął w 1975 roku, w Bziu
Zameckim z 17 wieku w 1942 roku. 17-wieczny kościółek w Warszowicach spłonął w 1945
roku, 16-wieczny w Lędzinach w 1923 roku. Nie istnieją już drewniane kościoły w
Goczałkowicach (z 16 wieku, spalony w 1908 roku), Studzionce (z 15 wieku, spalony w 1822
roku), Suszcu (na jego miejscu w 19 wieku wzniesiono murowaną świątynię), Krzyżowicach
(wzniesiony w 1663 roku, w latach 1793 - 1799 zbudowano kościół murowany),
Woszczycach (wzmiankowany już pod koniec 16 wieku, w 1878 roku wzniesiono kościół
murowany), Ornontowicach (z 1578 roku, rozebrany w 1892 roku), Tychach (wzmiankowany
w 1624 roku, w 1782 wzniesiono murowany). W samej Pszczynie istniał niegdyś kościół św.
Krzyża (ufundowany w 1444 roku spłonął już w 1458 roku), a także kościół św. Wolfganga
na przedmieściu (zbudowany w 15 wieku; w 1650 roku przebudowany i poświęcony na nowo
pod wezwaniem św. Krzyża, rozebrany w 1816 roku). Nie ma już bodaj najstarszego na
Górnym Śląsku kościoła św. Jadwigi z 1501 roku, który uległ zniszczeniu w czasie działań
wojennych 5 września 1939 roku.
Ocalały tylko nieliczne okruchy jednego z największych górnośląskich skupisk drewnianych
kościołów. Istnieją jeszcze świątynie w Ćwiklicach (17-wieczna), Górze (z 16 wieku,
powiększony w latach 50), Grzawie (z 16 wieku, przebudowany w 1690 roku), Łące
(zbudowany w 1660 roku i przebudowany w 19 wieku), Miedźnej (z 17 wieku, rozbudowany
w 18 wieku), Pielgrzymowicach (wzniesiony w latach 1675 - 1680, powiększony w latach
1908 - 1911), Wiśle Małej (zbudowany w latach 1775 - 1782) i Bieruniu Starym (z początku
17 wieku, dwukrotnie podpalany).
Podobno drewniane dusze, tak jak prawdziwe, nie giną. Powiadają, że coś po nich zostaje.
Tygodnik dla włościan
Pierwszą na Śląsku gazetę polską założył w 1844 roku burmistrz Pszczyny Christian
Schemmel, Niemiec z pochodzenia. Nazwał ją "Tygodnik Polski poświęcony włościanom".
"Posiadał już nowe maszyny drukarskie i komplet polskich czcionek - pisze Tomasz
Stańczyk. - Możliwe, że autorem zamierzenia był Józef Lompa, który z burmistrzem Pszczyny
utrzymywał częste kontakty."
Pierwszy numer pisma ukazał się w 5 lipca 1845 roku. Schemmel dzięki wytrwałości pokonał
pruską biurokrację. Tygodnik czytali nie tylko pszczyńscy włościanie. Lompa wysyłał gazetę
Aleksandrze Potockiej, wnuczce Stanisława Szczęsnego Potockiego z Tulczyna, która
gromadziła tygodni w swojej bibliotece. W tygodniku poza Lompą pisał też Jan Dzierżoń,
zwany "Kopernikiem ula", europejskiej sławy pszczelarz. Był też pastor Robert Fiedler z
Dolnego Śląska, pastor Karol Kotschy z Ustronia, znany botanik. W tygodniku drukowano
fragmenty dzieł uznanych wówczas klasyków m.in. Ignacego Krasickiego, Franciszka
Karpińskiego. Poza lokalnymi wiadomościami, ogłoszeniami urzędowymi, sporo miejsca
zajmowały przedruki gazet niemieckich, polskich. Ponieważ niesprzyjająca pogoda, susza i
powódź spowodowały nieurodzaj w uprawach podstawowych służących wyżywieniu
chłopów, kapusty i ziemniaków, Schemmel zamieścił w tygodniku cykl artykułów
poświęconych ich uprawie. Drukowano także porady dotyczące sadownictwa, hodowli
pszczół. Tygodnik burmistrza Pszczyny ukazywał się przez dwa lata.
Oficyna Schemmla mieściła się przy obecnej ul. Szkolnej. Nakład tygodnika nie przekraczał
500 egzemplarzy.
Zapomniany cmentarz
Przy ul. Katowickiej wznosi się potężny mur z kaplicą, za którym znajdują się pochylone
żydowskie macewy. Niektóre liczą prawie dwieście lat. Nikt tu prawie nie zagląda. Według
wierzeń żydowskich cmentarz jest miejscem zapomnianym przez Boga, przeklętym, na
którym nic nie powinno się zmieniać. Naturalny jest tu tylko upływ czasu. Cmentarz to dla
Żyda miejsce nieczyste. Bardzo trudno zrozumieć tą filozofię chrześcijaninowi, dla którego
cmentarz jest czymś zupełnie odwrotnym - miejscem świętym, godnym szacunku, zadbanym
a przez to świadczącym o pamięci.
Mało kto wie, że to najwięcej Żydów w przedwojennym województwie śląskim mieszkało
właśnie w Pszczynie. Większość z nich osiadła tu na przełomie 18 i 19 stulecia. - W
Pszczynie znajdują się trzy obiekty związane z kulturą żydowską: szkoła - obecna siedziba
chóru "Lutnia", synagoga, gdzie dziś mieści się kino i kirkut, czyli stary żydowski cmentarz mówi Aleksander Spyra, prezes Towarzystwa Miłośników Ziemi Pszczyńskiej. - Cmentarz,
mimo starań m.in. Towarzystwa i władz miasta, nadal niszczeje. A mógłby stać się ciekawą
atrakcją turystyczną. Na cmentarzu warto zobaczyć okazałe macewy bogatych żydowskich
kupców, które znajdują się tuż przy głównym wejściu (niestety nieczynnym - autor). Z tyłu
cmentarza zachowały najstarsze macewy. Dom przedpogrzebowy zabezpieczony został na
tyle, że nie niszczeje. W fatalnym stanie jest ceglane ogrodzenie cmentarza.
Wskrzesić Jadwiżkę
Dokładnie w przyszłym roku minie 60 lat, jak umarła legenda - kościół św. Jadwigi w
Pszczynie. Została spalona na oczach mieszkańców we wrześniu 1939 roku. Jadwiżka umarła,
ale czy nie warto je wskrzesić?
Zygmunt Orlik, historyk: Możliwość wybudowania w Starej Wsi kościoła zaistniała dzięki
temu, że się powołano na to że jest to odtworzony kościół św. Jadwigi, który spalili Niemcy.
Wtedy władze inaczej popatrzały na zabiegi starowiejszczan i udzieliły zezwolenia na budowę
kościoła. W tamtych czasach zezwolenia na budowę kościoła nie dostawało się łatwo, chyba
że był to Męczennik jak np. Maksymilian Kolbe. Argumentowano, że wieś się przesunęła i
kościół stanie, gdzie indziej. Nie ma wielkich szans na zrekonstruowanie. Już król pruski
Fryderyk Wielki walczył z budownictwem drewnianym sakralnym. Gdyby choć 15 % ocalało
z kościoła można by go zrekonstruować. W Anglii jeżeli jest 15 procent pierwowzoru i
odbuduje się zabytek, liczy się jako całe. To jest nierealne.
Józef Kłyk, artysta: Zawsze malowałem ten kościół i uważam, że powinien on dawno stać.
Jest to najstarszy kościół na tej ziemi. Była to matka wszystkich kościołów drewnianych. Stała
już w roku 1100. Została spalona przez hordy Tatarów w 1241 roku. I znowu został
odbudowany.
Dramatyczna jest historia spalenia kościoła. Gdy Niemcy wchodzili do Pszczyny we wrześniu
1939 roku witał ich miejscowy Volksbund. Strzelali im na wiwat. Niemcy oddali do nich
strzały zabijając ich. Podali, że zrobilito powstańcy. Według sporządzonej listy schwytali ich i
rozstrzelali pod Trzema Dębami. Urządzili pogrzeb z wielką pompą na cmentarzu Wszystkich
Świętych dla Niemców których pomyłkowo zabili. Obstawili wszystkie okoliczne cmentarze
wojskiem. Kiedy kościelny zamykał kościółek św. Jadwigi, rozległo się "trach, trach" w
starych zmurszałych zamkach kościoła. Niemcy usłyszeli to i zaczęli strzelać w stronę
kościoła nabojami fosforyzującymi od których zapalił się kościół. W tym czasie na cmentarzu
przy Jadwiżce odbywał się pogrzeb brata jednej z miejscowych obywatelek. Kościół płonął.
Wszyscy z przerażenia poupadali między groby wzywając pomocy. Niemcy początkowo
pozwoli wyciągnąć z kościoła co się jeszcze tylko dało. Ale potem obtoczyli kościół. To
polska banda strzelała - mówili - niech się spali do końca. Kościół wypalił się do cna. Kości
polskich żołnierzy nikt nie odnalazł. I tak go zniszczyli.
Zawsze mówiłem, że trzeba go odbudować. Niektórzy powiedzieli mi, że przeciwnikiem jego
odbudowy miał być sam ksiądz prałat Józef Kuczera, który kazał się pochować na miejscu,
gdzie stał kościół. Bieruński Walencinek płonął w ostatnich czasach dwa razy. Odbudowano
go za każdym razem. Nie był wcale mniejszy od Jadwiżki, a wnętrza i tak zostały
odrestaurowane. Jest do niej podobny. Trzeba chcieć go odtworzyć. Lasy pszczyńskie na
pewno podarowałyby drzewa na ten cel. Wystarczyło by sprowadzić cieśli z Zakopanego. Są
rzeczy które z kościoła się zachowały - rzeźby, czy pozytyw w Izbie u Telemana. Resztę
trzeba by odtworzyć. Stworzono, by małe muzeum sakralne. Zachowano, by przekrój całej
ziemi pszczyńskiej. Dawna elita mieszkała w centrum w kamienicach, książę w zamku, a
okoliczne ludność modliła się w takich kościołach jak Jadwiżka, i mieszkała dawniej tak, jak
to widać w skansenie.
Dzieci żyją, matka umarła. Matka wszystkich kościołów.
Andrzej Wyrobek, rzeźbiarz z Ćwiklic: Gdyby się udało odtworzyć ten kościółek w
oryginalnej formie byłoby to na pewno coś wyjątkowego. Chciałbym zobaczyłbyć
odbudowaną Jadwiżkę i jeśli mógłbym się przydać, chętnie sam przyłożę do tego rękę.
Pozostaje tylko sprawa miejsca, gdzie dawniej stał kościół. Spoczywa tam ks. Kuczera.
Koszty takiego przedsięwzięcia też są duże i należałoby się nad nimi dobrze zastanowić.
Może są rzeczy bardziej potrzebne?. Sama idea nie jest zła. Do jej realizacji trzeba jednak
pasjonatów, olbrzymiej pracy i sponsorów.
Zamkowi zbójcy
Choć legenda utożsamia stojących przy zamku książęcych strażników (zwanych wybrańcami)
z postaciami dobrych zbójców Eliasza i Pistulki, nie musi to odpowiadać prawdzie. Wybrańcy
właściwie powinni stać przed Bramą Wybrańców, której strzegli do lat 70. ubiegłego wieku.
Nie wiadomo, dlaczego postawiono ich po zupełnie przeciwnej stronie zamku.
Być może wybrańcy wyglądali tak jak przedstawił to artysta. Pewne jest jedno: Eliasz i
Pistulka grasowali na ziemi pszczyńskiej jako zbójcy. Legenda mówi, że książę ułaskawił ich,
ale oni za to wstąpili na książęcą służbę jako strażnicy. Prawda jest bardziej prozaiczna.
Eliasz i Pistulka nigdy księcia nie widzieli, i skończyli jako łotry w murach raciborskiego
więzienia. Nie psujmy jednak legendy. W końcu nawet Janosik, zbój z Pienin, nie ma swojej
galerii - a Eliasz z Pistulką, mają niedaleko zamku.
Może dlatego ich figury zdają się mówić: Eliasz, wyskoczymy naprzeciw na małą czarną?
Pistulka: Poczekaj tylko turysty przejdą.
Fijoł
Dzieje pewnego zeszytu zatytułowanego „Fiol” związane są z gminą żydowską w Pszczynie i
rodziną Fijołów. Otóż w latach 90. ubiegłego stulecia Józef Fijoł wynajął od gminy
żydowskiej szeroki pas pola przy cmentarzu (dzisiejsza ul. Katowicka). Była to część tzw.
pasa ochronnego, jaki otaczał każdy żydowski cmentarz - chronił on śmietelników od miejsca
nieczystego. Dziś na miejscu pasa i wynajętego przez Fijoła pola wznosi się osiedle domów
jednorodzinnych, piekarnia, przebiega droga. Dawniej wysadzano tu w pocie czoła ziemniaki,
czekano cierpliwie na plony zboża.
Za pole Fijoł Józef i później jego syn Karol (1902 - 1964) płacili gminie żydowskiej
dzierżawę. I tak dochodzimy do tajemniczego zesztytu. Umieszczone są w nim regularne
wpłaty począwszy od 1 kwietnia 1909 roku (za rok poprzedni) aż do 21 marca 1944 roku.
Początkowo rodzina Fijołów za wynajęte pole o powierzchni 0,5 ha płaciła rocznie 18 marek,
30 marek (od 1919 roku), 28 millionów marek polskich w 1924 roku (inflacja), 18 złotych od
następnego roku. W 1922 roku Fijoł płacił już gminie 22 złote - trwało to przez cały okres II
Rzeczpospolitej. Kiedy w Pszczynie zawitali żołdacy Adolfa Hitlera, Fijoł nadal płacił za
dzierżawę... gminie żydowskiej. W 1940 roku zapłacił 25 marek, rok później już 22 marki i
wszystkie te wpłaty są pokwitowane przez tego samego co przed wojną żydowskiego
skarbnika (nazwisko: „Schmidt”) i potwierdzone urzędową pieczęcią: „Judische Gemeinde
Pless O/S (Oberschlesien - Górny Śląsk)”. W czasach polskich opłaty przyjmował Zarząd
Gminy Żydowskiej.
W 1942 i następnych latach Fijoł płacił już niemieckiemu bankowi („Volksbank Plesse G. M.
b. H. Vorm. Plesser Vereinsbank”). W latach sześćdziesiątych dzierżawione dotąd pole
przeszło przez zasiedzenie na własność potomków Józefa i Karola Fijołów. Prezentowany
zeszyt został udostępniony dzięki pani Stefani Buczek z Pszczyny.
Jerona, pierona
Mało kto z nas zwrócił uwagę dlaczego tak "przezywają" nasi ojcowie. Nie chodzi tu o
powody użycia tych wyrazów (najczęściej jest nim zwykłe ludzkie zdenerwowanie), ale - o
właśnie - kategorię zaszeregowania rozmówcy. Najprościej mówiąc, nie wszystko wolno było
"bajtlowi" czy "podrostkowi" tak jak ojcu. Nie mogli tak siarczyście kląć jak ojciec, bo
"dostali by bez pysk". Ale młodzi też musieli sobie pofolgować i "przykląć". Jak to robili?
Wiadomo, że na Śląsku wszystko było poukładane i każdy miał swoje miejsce - w myśl
przysłowia: "Co wolno wojewodzie..." Używane zwroty (jerona, pierona, jerucha, pierucha)
odzwierciedlały status rozmówcy. Oddajmy głos historykowi, który mocno jest zakorzeniony
w śląskich - a przede wszystkim pszczyńskich - realiach.
- Stary chop po wojsku móg se zaklonć pierona - tłumaczy Zymunt Orlik, historyk z Kryr. Taki w okolicach poboru móg se "pierucha" zaklonć. Taki po szkole podstawowej móg se
pedzieć "jerucha". A tyn najmłodszy to se móg pedzieć ino "piernika". Jeżeli tego się nie
przestrzegało, można było od ojca dostać w pysk. Tylko ojciec mogli pedzieć "pieronie".
Trzeba tu dodać, że charakterystyczne śląskie "pieronowanie" (co świadczy - jak się
domniema - o obecności kultu słowiańskiego bożka Peruna na tych terenach) zostało niestety
wyparte przez zwroty bardziej chamskie i ordynarne, których nie wypada nawet cytować, bo
najczęściej się je kropkuje. To też symbol naszych czasów.
Polonijne karty
O bieruńskim chórze "Polonia" napisano już sporo m. in. z racji niedawnego jubileuszu.
Niedawno odnalezione źródła do dziejów chóru pozwalają powiedzieć o nim nieco więcej i
uzupełnić to co już napisano. Księgi, kwity kasowe, przed i powojenne zachowały się w
spuściźnie po Alojzym Pastuszce, skarbniku chóru. Potomności przekazał je jego syn Jerzy
Pierwsze zapisy w opasłej książce kasowej pochodzą z 1926 roku. Ciągną się aż do 1960
roku. Co ciekawego można z nich wynotować? Chór regularnie uiszczał składki okręgową i
związkową. Za "Śpiewaka" płacono 6 złotych. Zabawa z okazji okrągłych urodzin
"zasłużonego druha", a ściślej zakup towarów na nią kosztował 38 złotych. "Polonia"
wspierała inne bratnie towarzystwa śpiewacze np. w maju 1928 roku ofiarowano
mikołowskiego towarzystwa 2 złote. Kupowano nuty, partytury, polecano przepisywać sztuki
teatralne, które chór miał grać. Na gwiazdkę dla ubogich przeznaczono 2 złote i 80 groszy.
Muzyka do przedstawienia kosztowała 40 zł, światło i sala osiem. Za papier na odpis granej
sztuki zapłacono w tym samym roku 6,5 zł. Wydatki na reżysera wyniosły pięć złotych. Sporo
w kasie chóru dobrowolnych składek - Wieczorka, Subeckiego,. Wieczorek dał 10 złotych.
Tyle samo chór otrzymał za jeden z pogrzebów jednego ze znaczniejszych obywateli. W 1929
roku chór ofiarował na budowę pomnika Moniuszki15 zł. Barusiowa za ogrzewanie sali,
gdzie występował i ćwiczył chór i kawę (którą służyła chórzystom?) otrzymała dziesięć
złotych. Józef Wilk za pisanie roli dla aktorów dostał pięć złotych.
Dwa lata później orkiestra za "granie w dniu Gwiazdki" wzięła 18 złotych, a za udział w
przedstawieniu 54 złote. Struny i papier nutowy kosztowały 19,20 zł. Bilety na nie
wymienione przedstawienie prawie cztery złote. Towar - nie wyszczególniono asortymentu pobierano u Barusia. Furmanka na styczniowy zjazd delegatów do Pszczyny kosztowała
dziesięć złotych. W lutym wysłano telegram do okręgu śpiewaczego w Pszczynie. Partytury
wielkanocne kosztują rok później trzy złote, eucharystyczne dwa złote czterdzieści groszy..
Prenumeruje się nadal "Śpiewaka" łącznie z numerami zaległymi. Podarek ślubny dla jednej z
chórzystek kosztuje 21 złotych, innym razem 32 zł. Msza świąt, którą zamówiono na św.
Cecylię w 1932 roku, kosztuje 25 zł. Orkiestra za granie na zabawie wzięła 22 zł. Za ściąganie
składek i różne inne zajęcia kasjer policzył sobie trzy złote.
Kilkanaście stron książki kasowej zawiera także ciekawsze wątki historii chóru.. Subwencja z
magistratu na działalność chóru wyniosła 40 złotych. Opłata stemplowa zezwolenia na
zabawę kosztowała 5,50 zł. Jak co roku delegatów wysłano do Pszczyny, a także do Katowic.
Jeden z członków chóru zapożyczył się kiedyś i oddawał 20 złotych. 24 października 1933
wysłano burmistrzowi telegram gratulacyjny z okazji ślubu. Zabawa dochodowa przyniosła
ponad 47 zł. Zakup fotografii chórzystów bieruńskiego Towarzystwa Śpiewaczego stojących
przed pomnikiem wyniósł 1,40 zł. Wysłano list do pszczyńskiego starostwa. Katolickie
Stowarzyszenie Kobiet na sztandar dla "Polonii" dało pięć złotych.
Ostatni przedwojenny zapis w księdze kasowej brzmi: "6.8.39 Karol Nawrot, Wesoła za towar
11,60 zł". Potem następuje pięcioletnia przerwa.
W marcu 1947 roku zarząd bieruńskiego chóru Polonia przesłał do Związku Śląskich Kół
Śpiewaczych roczne sprawozdanie. Dowiadujemy się z nich, że w 1946 roku chór liczył 66
członków: 20 czynnych męskich, i 26 żeńskich. W przedziale wiekowym 18-21 lat mieściło
się dwudziestu śpiewaków, pozostali mieli dużo więcej lat. W tym to roku odbyło się 86
lekcji śpiewu. Wyuczono się na nich osiem pieśni religijnych i 34 świeckich. Chór prowadził
palacz Franciszek Bratek. Lekcje śpiewu odbywały się najczęściej w szkole. Chór wystąpił
pięć razy podczas nabożeństw, trzy razy w czasie ślubów, dwa razy w czasie świąt
patriotycznych, raz na akademii i na zjeździe śpiewu. Polonia była też na wycieczce.
Urządziła też wieczorek pieśni. Zarząd chóru zebrał się pięć razy. Przyszło 16 listów, wysłano
12. Składka członkowska wyniosła 5 złotych dla śpiewaków i 2 złote dla śpiewaczek.
Członkowie wspierający działalność "Polonii" zmuszeni byli do wpłaty 20 zł.
Od tego też czasu w książce kasowej, która znalazła się w spuściźnie po Antonim Pastuszce
sekretarzu chóru, pojawiają się pierwsze powojenne informacje o działalności chóru
prowadzonej od 1926 roku. Ale nie są one już tak systematyczne jak dawniej. Rozliczone są
dochody za rok 1946, 1947, 1948 oraz 1959, 1960. Resztę dokumentów tworzą
nieuporządkowane do dziś rachunki kasowe. To też ciekawe źródło. Dowiadujemy się, że tak
jak dawniej kupowano towar u kupca Karola Nawrota z Murcek. Trzysta złotych zwrócono
Alojzemu Patuszce za podróż służbową. Kawiarni Kubickiego zapłacono za towar podobnie
jak i restauracji Strzeleckiego z Tychów. Za zbierania składek chórzystów Michalik wziął 400
złotych wynagrodzenia. Kilkanaście lat później na budowę pomnika Moniuszki (tak jak przed
wojną) zapłacono 300 zł. Członkowie chóru otrzymali nagrody książkowe za 249 zł, pączki
(66o zł). Wyżywienia członków orkiestry w czasie zabawy zorganizowanej 17 stycznia 1959
roku kosztowało 200 zł. Ponieważ zabawa się przedłużyła orkiestrze dopłacono jeszcze sto
złotych. Reszta kosztów karnawałowego szaleństwa przekroczyła kwotę czterystu złotych.
Skąd brano pieniądze? Oczywiście ze składek członków chóru. Ale nie tylko. Przeznaczano
na to "dochód z bufetu", który prowadził Alojzy Pastuszka (zebrano 585 zł). Sprzedano
butelki po zorganizowanej andrzejkowej imprezie. Uzyskano 133 złote. Z płatnych wstępów
uzbierało się aż 1600 zł. Dodajmy, że składki członkowskie za ten rok wyniosły 752 zł. Dla
pełni obrazu tych czasów dodajmy, że za sprzątanie otrzymać można było 20 zł, pogrzebowy
wieniec kosztował sto złotych, a podróże służbowe 16 zł. Mikrofon krystaliczny kosztował
220 zł, a wszystkie wydatki na Sylwestra wyniosły 2856 zł.
Rok 1960 to kres działalności chóru. W spisie 145 jego członków są zanotowane daty ich
wystąpienia z chóru. Większość uczyniła to rok wcześniej. Ostatnie wydatki chóru
zanotowano w książce kasowej w pośpiechu ołówkiem. Napoje dla orkiestry kosztowały 90
zł, napoje i porcje żywnościowe dla uczestników zlotu wojewódzkiego 146 zł. Orkiestra za
granie na zabawie wzięła 1300 zł. "Mimo wysłanych ponagleń dotąd nie została wyrównana
zaległość w kwocie 23 zł za "Życie Śpiewacze" drugie półrocze 1958 roku - pisał katowicki
Związek Śląskich Kół Śpiewaczych rok później w marcu do bieruńskiego chóru. - wobec
czego wysyłka tego pisma musiała zostać od grudnia wstrzymana. Prosimy o wyrównanie tej
należności".
Pisał na próżno. Polonia umarła.
Kinoteatr Cieni
Dzisiaj w Bieruniu film można zobaczyć w kinoteatrze "Jutrzenka". Mało kto wie, że już w
latach trzydziestych w sali tanecznej restauracji Gumolów (obecna "Stylowa") wyświetlano
filmy na sprowadzonym kinematografie. Bilety wstępu kosztowały trzydzieści lub pięćdziesiąt
groszy. W tym pierwszym bieruńskim kinie można było zobaczyć pierwsze polskie nieme
filmy jak np. "Na Sybir", "Ułani, Ułani". W kinowej sali dobudowano małe podwyższenie w
formie podium. Podczas seansu najmłodszy syn właścicieli restauracyjnego kina przygrywał
na fortepianie.Wyświetlano też jedną z pierwszych wersji "Tarzana". W połowie lat
trzydziestych rozpoczęło tam projekcje filmów kino objazdowe z Katowic. Starsi bieruniacy
do dziś pamiętają premiery "Znachora", "Trędowatej", "Churaganu", "Obrony Częstochowy" i
wielu innych. Gdy wybuchła wojna Niemcy urządzili kino w wielkiej sali restauracji Kocurka,
gdzie bieruńskie kino mieści się do dziś. Repertuar składał się głównie z "wochenschałów",
czyli cotygodniowych niemieckich kronik wojennych, które z dziwną regularnością donosiły o
sukcesach wojsk niemieckich. Można było też zobaczyć filmy z Marylą Rik,
najpopularniejszą niemiecką aktorką. Wśród ekranowych szlagierów przewijały się m.in.
"Goldne Stat", "Weise Trabe".
Po wojnie kinową aparaturę skradziono. Być może zabrali ją z sobą Niemcy bądź też
Rosjanie. Dopiero ok. roku 1950 powracają do Bierunia seanse filmowe. Najpierw oczywiście
były to głównie filmy radzieckie. Potem pojawiły się też filmy polskie. Oczywiście
dominowały bajki dla najmłodszych: "Konik Garbusek", "Czarodziejski Kwiat". Gdy w latach
sześćdziesiątych popularna stała się telewizja zmalała liczba chętnych odwiedzających
bieruński przybytek X Muzy. W kinoteatrze są grane raczej szlagiery, które na pewno
przyciągnę klientelę.
Przodkiem kina i taśmy filmowej były jednak przezrocza. - Pamiętam, że w 1926 roku będąc
uczniem drugiej klasy szkoły powszechnej uczęszczałem na wyświetlane na szkolnym
rzutniku kolorowe bajki - wspomina 80-letni Franciszek Kocurek. - Bilety kosztowały wtedy
pięć groszy.
Tak wtedy jak i dziś bajki cieszyły się największym wzięciem. Nie ważne czy na taśmie,
rzutniku, czy też video. Najważniejsza dla najmłodszych była zawsze opowieść.
Cała redakcja mieściła się w naszych torbach, komputerach i notatnikach
Pierwsza Rodnia
Zawsze byliśmy z Bieruniem. Pierwsi tworzyliśmy tożsamość historyczno - kulturową tej
części ziemi pszczyńskiej. Nasza gazeta była czymś więcej niż pismem - manifestowała
uczucia większości obywateli Bierunia, Lędzin, Bojszów, Imielina czy Chełmu Śląskiego.
Byliśmy więc zaczątkiem wspólnoty jaką teraz tworzy powiat tyski ziemski - mówią dziś
ludzie, którzy powołali do życia "Rodnię". Od tego czasu upłynęło sporo czasu. Zmieniali się
ludzie redagujący gazetę i samo pismo. Jaka była ta pierwsza "Rodnia", pisana z pasją i
sercem?
Pierwszy numer "Rodni" ukazał się w kwietniu 1992 roku. Wśród założycieli pisma znaleźli
się m.in. Józef Białożyt, Roman Horst, Józef Kaleta, Alojzy Lysko, Karol Tabaka, Zbigniew
Zając, Józef Zmieskol. Poprosiliśmy dwóch spośród ludzi tworzących ówczesną Rodnię o
krótką refleksję.
Dr Jan Czempas, radny powiatu tyskiego ziemskiego, pracownik naukowy Akademii
Ekonomicznej w Katowicach: Kiedy powstała Rodnia byłem akurat na stypendium we
Francji. Przyszedłem więc już do świeżo powołanej gazety. Ukazał się akurat pierwszy
numer. Inicjatorem jej powołania ze strony bieruńskiej byli radni: Karol Tabaka, Zbigniew
Zając i Zbigniew Zmieskol. Oni wymyślili formułę tej gazety. Zaproponowano współpracę
przedstawicielom Lędzin. Pamiętam Józefa Białożyta i Józefa Kaletę. Bojszowy
reprezentował Roman Horst i Alojzy Lysko, który był pomysłodawcą tytułu gazety.
Pamiętam, że numery Rodni kosztowały długo symboliczne 50 groszy i finansowały je
budżety gmin. Autorzy za swoją prace otrzymywali niewielkie honoraria. Redaktorem
naczelnym "pierwszej" Rodni był Alojzy Lysko, a sekretarzem redakcji Zbigniew Zając. W
skład redakcji wchodzili ponadto przedstawiciele każdej z gmin. Lędziny reprezentował
najpierw Józef Białożyt, potem Józef Kaleta później Mirosław Leszczyk. Bojszowy naczelny
Alojzy Lysko i Roman Horst. Bieruń Stary Jan Czempas, a Bieruń Nowy Zbigniew Zając.
Teksty pisało się "z nasłuchu". Każdy z nas wiedział, że ma mieć uszy i oczy otwarte na to, co
się wokół niego dzieje. Mieliśmy patrzeć na to, czym żyje społeczność lokalna, którą
reprezentowaliśmy. Stąd też pojawiły się w gazecie słynne "Lokalia", krótkie formy, które
były zapisem naszych obserwacji. Niektóre rzeczy dopowiadali nam sami mieszkańcy. To
było dla nas inspiracją.
Byliśmy czytani, a nasze teksty komentowane. Wielokrotnie spotykaliśmy się z odzewem
czytelników w stylu: "a dobrze pan to napisał, a jeszcze by pan mógł". Było widać, że ta
Rodnia trafiała w zapotrzebowanie społeczne. Nie zapominaliśmy jednak, że naszym
wydawcą był Urząd Miejski. Staraliśmy się jednak nie tworzyć nudnego biuletynu
informacyjnego.
Nie mieliśmy własnej, stałej siedziby. Cała redakcja mieściła się w naszych torbach,
komputerach i notatnikach. Nie było etatów ani biurek z telefonami. Uznaliśmy, że mamy być
stale, o każdej porze, dostępni dla czytelników. Dzięki temu też Urząd Miejski nie ponosił
kosztów utrzymania siedziby redakcji.
Praca dziennikarska pochłaniała mnie i zajmowała bardzo dużo czasu. Napisać coś było
łatwo. Najtrudniej przeczytać własny tekst, by nadać mu ostateczną postać. Uczyłem się w ten
sposób odpowiedzialności za słowo i dyscypliny słowa - nieraz słyszałem, że mam dwie
strony na ciekawy sprawę i nic więcej. Naszym okazjonalnym współpracownikom często
brakowało czasu właśnie na ostateczne docyzelowanie swoich artykułów. Zanim złożyłem
tekst do druku w "Rodni" czytałem go po pięć razy. Tak uczyłem się odpowiedzialności za
słowo, interpunkcję, odpowiedni kontekst. To później procentowało.
Byliśmy za mało "dworscy" i czasami dochodziło do spięć z niektórymi radnymi. Każdy lubi
być chwalony. Najsmutniejsze dla mnie były nieustanne pretensje o to, że za mało
chwaliliśmy. Każdy chciał być hołubiony i zauważany. Jeśli kogoś nie zauważyliśmy, miał
pretensje. Czasami było to śmieszne.
Atmosfera wokół "Rodni" zbiegiem czasu gęstniała. Było wiele niepotrzebnych dyskusji
wokół pisma, tego, co piszemy i kosztów. Wydanie każdego numeru stawało się tematem
obrad zarządu. Odszedłem pierwszy.
Alojzy Lysko, radny sejmiku śląskiego, znany śląski folklorysta i pisarz z Bojszów: Po
rozpadzie Tychów chcieliśmy się trzymać razem. Stwierdziliśmy, że potrzebujemy czegoś, co
by nas łączyło. Potrzebowaliśmy dzielić się doświadczeniami. Baliśmy się, że naszą świeżą
samorządność, którą za wszelką cenę chcieliśmy utrzymać, znowu może coś pochłonąć. A my
pragnęliśmy ją rozwijać i pokazać, że naprawdę na nią zasłużyliśmy. To legło u podstaw tej
gazety.
Zainteresowane gminy dogadały się, że "Rodnię" będziemy wydawać w proporcjach (jeśli
chodzi o koszty nakładu): Bieruń 50 procent, Lędziny 30 procent i Bojszowy 20 procent.
Przedstawicieli Chełmu i Imielina jeszcze wtedy nie było w gronie redakcji "Rodni". To
myśmy podjęli działanie o oderwanie ich z obrębu Mysłowic. To była konsekwentna akcja.
Pisaliśmy o nich. Wchodziliśmy w ich teren. Rozmawialiśmy z ludźmi. Chcieliśmy ich
chwycić za serce i zapytać: "Popatrzcie jak idziemy naprzód, a wy gdzie jesteście?". Chełm i
Imielin pozazdrościły nam w końcu naszych sukcesów i oderwały się od Mysłowic, stając się
samodzielnymi gminami. Zamierzaliśmy z tych ziem już wtedy stworzyć jedną całość, jeden
powiat, ale rząd Pawlaka wstrzymał reformę powiatową.
Wypracowanej proporcji kosztów nakładów, odpowiadała też podobna proporcja objętości
gazety. Z zespołu tworzącego Rodnię tylko ja miałem jakieś doświadczenie dziennikarskie.
Przez jedenaście lat byłem związany z tygodnikiem "Echo". Pisałem też trochę w "Dzienniku
Zachodnim".
Dopracowaliśmy się dobrej formuły pisma. Gazeta zaczęła być zauważana. Choć
sprzedawaliśmy ją na terenie Bojszów, Lędzin i Bierunia, była poszukiwana przez gdzie
indziej przez biblioteki, czy np. Zakład Badań nad Prasą Lokalną działający przy
Uniwersytecie Śląskim. W trzecią rocznicę istnienia "Rodni" urządziliśmy w Bojszowach
sesję popularnonaukową na temat "Rodni". Mówiono tam m.in. o niedociągnięciach pisma i o
tym, co trzeba zrobić, by było lepsze.
Cały czas podkreślano to, że dziennikarze innych pism powinni się od nas uczyć. Celowo
łamałem ustalone konwencje pisania. Miałem jedną zasadę: zaraz ciekawie pisz. Porządne
tytuły, które łapały za serce. Ewenementem była gwara. Byliśmy jednym z pierwszych pism,
które zaczęło w niej pisać. Ludzie oglądali w "Rodni" jak w lustrze odbicie swoich
miejscowości.
Zawsze starałem się budować zgodę między mieszkańcami tej ziemi. Powtarzałem moim
współpracownikom z "Rodni", że nie powinno być w niej takich materiałów, które dzielą.
Uważałem, że przez pewien czas "Rodnia" nie powinna krytykować swojej władzy, tylko ją
chronić. Samorządy były wtedy jeszcze zbyt młode i świeże.
Jaka powinna być lokalna gazeta? Domowa, serdeczna. Powinna być jak miły gość, który
puka do drzwi.
***
Pierwszej Rodni już nie ma. Pozostało po niej wspomnienie i zszywka kilku "historycznej już
wartości" roczników. Czasami tylko w niektórych sercach odzywa się pytanie: "gdzie jest
tamta Rodnia?"
Materiał oparto na "gorących" rozmowach z uczestnikami wspomnień. Wybrano z nich
najciekawsze fragmenty. Wypowiedzi nie były autoryzowane. Autorzy dysponują jednak ich
nagraniem.
Burdel, mydło i powidło
- Mój dziadek ze strony matki Antoni Wojciech wjeżdżał na koniu do restauracji u Nankego,
by się napić gorzoły - mówi Józef Kłyk, bojszowski filmowiec i artysta, który taki moment
utrwalił na jednym ze swoich obrazów. - Antoni pracował w majątku księcia pszczyńskiego w
lasach. Za zasługi otrzymał przywilej picia mocnych trunków bez zsiadania z konia. Do dziś
zachowała się brama przez, którą wjeżdżał mój przodek. Była niska więc musiał schylić
głowę. Podjeżdżał do bufetu. Brał kielich i tankował. Potem okrążał bilard. Odstawiał kufel
lub kielich z powrotem na bufet i galopem wyjeżdżał z karczmy. Moja rodzina wspominała to
zawsze ze wstydem. Ale to niezwykle barwny epizod.
Była sobie Pszczyna lat trzydziestych. Mało kto już dziś pamięta, jak wyglądała. Pokolenie,
które wówczas żyło wymiera. Ci którzy dorastali, ledwo co zdążyli posmakować atmosfery
książęcego miasta. Wojna zburzyła wszystko. Otarła ludzi z godności, a miasto z
przyzwoitości. Pszczyna stała się o coś uboższa. O co? Na to odpowiedzieć możemy sobie
sami. Posłuchajmy...
Miała Pszczyna, jak każde szanujące się miasto, swój burdel. Zasmakować przymiotów
wolnej, ulicznej miłości można było, jak relacjonują pragnący zachować głęboką
anonimowość Pszczyniacy - tą nazwę będziemy pisać zawsze z dużej litery - gdzieś na tyłach
zabudować dzisiejszego ZURIT-u.
Przedwojenne kino mieściło się na tyłach Domu Kultury - tam gdzie dziś mieści się Klub
Trzynastka (przy ul. Bednarskiej). Puszczano w niej filmy oczywiście wtedy jeszcze na
łatwopalnej taśmie. Sala była mała i duszna. Pełno w niej było zawsze tytoniowego dymu.
Jeden z Pszczyniaków wspomina, że był tu na przedstawieniu. - Razem z klasą przyszliśmy
kiedyś na film. Pamiętam, że był o śmierci Piłsudskiego - wspomina.
To ciekawy fakt tym bardziej, że właścicielem kina był Niemiec.
W tym miejscu wypada wspomnieć, że dawne żydowska synagoga została przez Niemców w
latach czterdziestych przerobiona na nowoczesne wtedy kino. Mimo wojny chodzono do
niego na filmy przygodowe, romanse i oczywiście sławiące wojenne dokonania trzeciej
Rzeszy.
Stary cmentarz żydowski przy ul. Katowickiej dzisiaj zarósł. Ostatni pochówek miał tu
miejsce przed wojną. Okoliczni mieszkańcy mówią dobrze o Żydach. - Panie gdybyśmy mieli
pieniądze, sami ten cmentarz uprzątnęlibyśmy - usłyszałem od jednej z mieszkanek.
Opowiedziała mi jak dawniej żyli z Żydami. - Kupowaliśmy u nich. Bawiliśmy się z ich
dziećmi. Nawet uczestniczyliśmy w żydowskich pogrzebach - mówi pani Marta.
Pan Bronisław dodaje, że widział "ich naczelnego przebranego w długie rytualne szaty, jak
modlił się w przycmentarnej kaplicy".
Żydzi byli trwałym elementem życia tego miasta. Dzisiaj w dawnej szkole żydowskiej chór
"Lutnia" ma swoje próby. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że żydowska gmina wyznaniowa w
Katowicach starała się o zwrot tych obiektów. Jak na razie katowickiej gminie płaci czynsz za
użytkowanie właściciel obecnego kina.
Gdzie Pszczyniacy jadali, kupowali i bawili się? - Przed wojną pracowałem w drogerii u
Prokopa przy dzisiejszej ul. Piastowskiej - wspomina... . - Naprzeciw był sklep obuwniczy
Bata, bardzo wówczas popularnej firmy. Miałem tam kolegę z którym się przyjaźniłem. Koło
naszych sklepów Piastowską przechodzili w lutym 1945 roku więźniowie oświęcimscy.
Renomowany hotel mieścił się tuż przy rynku w dzisiejszym Domu Kultury. Ale sypiali to
raczej zamożni.
Tam gdzie dzisiaj jest parking samochodowy nad Pszczynką mieścił się Dom Ludowy. - Przez
pięćdziesiąt lat śpiewałem w chórze. Tam właśnie występowaliśmy.
Dom Ludowy zaniedbany zawalił się po wojnie. Niektórzy dobrze to pamiętają.
Tak jak gdzie indziej w Pszczynie sporo było sklepów żydowskich, których jednak przed
wybuchem wojny stopniowo ubywało. Tymann, Matawowski posiadali hurtownie i sklepy.
Matawowski miał hurtownię niedaleko synagogi (dzisiejsze kino "Wenus"). Ulicę dalej, w
obecnych pomieszczeniach ZURI-tu, mieściła się hurtownia Tymanna. - Pamiętam, że
chodziłem tam z wózkiem z drogerii, w której pracowałem. Zamówienia przyjmowała
fakturzystka. Towar dostawałem na miejscu. Tymann i Matawowski mieli wszystko - od
jedzenie po podkowy do koni.
Tam, gdzie mieścił się wiejski dom towarowy (koniec ulicy Piastowskiej po lewej) istniał
sklep u Mikołaja Łakoty. Jego córki żyją do dziś. Łakota miał artykuły budowlane i żelazne.
- Koło mojej drogerii miał sklep Frysztacki. Prowadził podobny asortyment towarów - młotki,
narzędzi budowlane, żelazo.
Niedaleko przejazdu kolejowego (tam gdzie są magazyny GS-u) założył swą hurtownię
Czyżyk. Prowadził "całą budowlankę". Jeśli się do niego trafiło, można było bez problemu
wybudować dom. Miał sklepy we wszystkich wioskach dookoła Pszczyny. Miał też sklep w
pobliżu rynku (przy ul. Bramkowej).
Restauracji przed wojną w Pszczynie było dużo. Gospoda "Pod Baranem" mieściła się
dokładnie tam, gdzie dzisiaj wznosi się dom handlowy też "Pod Baranem" (ul. Piwowarska).
Między kościołem Wszystkich Świętych a dzisiejszą restauracją Daisy szynkował Nanko.
Miał hotelik, a na dole restaurację. - Nanko znałem osobiście. Był tutejszym, ale czuł się
Niemcem - wspomina.
Prokop Partyka, właściciel drogerii, wziął za żonę córkę Nankego. Piekarnia Czempasa
znajdowała się tam, gdzie obecnie jest restauracja "u Kmiecia". - Dlatego ulica przy której
leżała piekarnia zwie się Piekarską. Czempas był wojskowym kucharzem pod Monte Cassino.
Budynek kupił potem właściciel "Kmiecia" .
Prager miał w Pszczynie drogerię na rynku - tam gdzie mieści się dzisiaj sklep fotograficzny.
Jedyny spółdzielczy sklep ("Jedność") mieścił się tam, gdzie piekarnia. Sprzedawali artykuły
spożywcze. Na ul. Rymarskiej jeszcze przed wojną można było spotkać rymarza. Był nim
Szewieczek, który prowadził zakład rymarski. Zięć Szewieczka, Kast, otworzył na rynku
zakład fotograficzny. Nieco wcześniej zrobił to samo Święch. Park był częściowo zamknięty
dla ogółu. Zamek odgradzały łańcuchy. Ale parkową aleją można było przejść swobodnie do
cmentarza i kościoła św. Jadwigi. - Dla dzieci nie było żadnych przeszkód. Nikt nas z parku
nie gonił więc hasaliśmy do woli - wspomina. - Przypominam sobie ogromne korty tenisowe
ogrodzone wysokim płotem, żeby piłki nie uciekały. Ładnie tam było. Dbano o niego. Na
rynku rosły potężne grube dęby. Stawali koło nich furmani. Małe targowisko mieściło się
niedaleko dzisiejszej restauracji "Daisy". Targowisko właściwe mieściło się tam, gdzie
obecnie. Wyglądało jednak trochę inaczej. Środkiem placu targowego płynęła rzeka. A kiedy
spadł deszcz tonęło w błocie. Z biegiem czasu rzekę przykryto rurami aż do Młyna. Zaraz za
Pszczynką był dom, który wyleciał w powietrze. Miał tam swoją siedzibę rzeźnik Piesiur.
Dom wyleciał w powietrze po wojnie. Gaz szedł przed domem. Kobiecina chciała rozpalić
ogień w piecu...
Gorzelnia mieściła się na ul. Piastowskiej, tam gdzie był swego czasu "Lew". Patrzył on "po
przekątnej" na Barana z sąsiedniej ulicy. Baran jest, a miejsce po Lwie jest puste.
Była jeszcze apteka Pod Murzynkiem - i na szczęście dotrwała do dziś. Była winiarnia u
Fricka i cała masa zapomnianych już dzisiaj miejsc.Kupcy i rzemieślnicy przedwojennej
Pszczyny
„Byłbym więc za przywróceniem dawnych nazw następujących ulic: Ulica Sukienników: z
uwagi na okoliczność, że rzeczywiście przez długie wieki sukiennictwo w Pszczynie słynęło,
że miasto tą gałęzią przemysłu wyróżniło się od sąsiednich miast górnośląskich...Takie ulice
nazwane według różnych rzemiosł, osiadłych w nich, są regularnie spotykane w starych
miastach. Nie wstydzą się tych nazw prostych nawet miasta duże jak Kraków, Wrocław,
Berlin, Kolonia itp. Świadczą bowiem o skrzętności rzemieślniczej obywateli w dawnych
czasach” – pisał Ludwik Musioł kilka lat napisaniu monografii Pszczyny.
Rzemiosło, rzemieślnicy, handel i kupcy rozwijało się bujnie także w przedwojennej
Pszczynie. W imiennym wykazie przedsiębiorców z 1928 roku sporządzonym na potrzeby
Urzędu Skarbowego figuruje 148 nazwisk kupców, rzemieślników, właścicieli sklepów,
hurtowni itp. Do nich jeździło się po zakupy, naprawę butów, czy handel. Do miasta w każdy
wtorek i piątek zjeżdżała tłumnie okoliczna ludność przywożąc rolnicze płody, które
sprzedawano mieszczanom przy okazji dokonując większych zakupów. Dopiero w latach
trzydziestych targowisko przeniesiono poza rynek w rejon tzw. starej targowicy. Nie
przeszkodziło to w niczym rozkwitowi pszczyńskiego rzemiosła i handlu.
Zrekonstruujmy, gdzie mieli swoje warsztaty pracy pszczyńscy kupcy i rzemieślnicy.
Zacznijmy od rynku. Pod kamienicą nr 9 rezydował mistrz rzeźnicki Paweł Krzystolik. Dr
Cichy zatrudniał w swoim zakładzie trzech pracowników w wieku lat 16, 23 i 30. Jego
przeciętny tygodniowy obrót wynosił czterysta złotych tygodniowo. Na rynku rezydował także
krawiec Karol Homa (Rynek 16), który posiadał tylko jedną maszynę, a jego przeciętny
tygodniowy dochód szacowano na 35 zł. W tej samej kamienicy pracował też introligator
Ludwik Damek. Na rynku mieściła się jeszcze znana drukarnia Alfonsa Lokaya. Pracowało w
niej dwie osoby w wieku lat 18 i 30. Tygodniowy obrót drukarni oszacowano na 315 zł.
Wyposażona była w maszyny, ale niektóre prace wykonywano ręcznie. Przy rynku mieścił się
także zakład jednego z Moriców, Józefa. Wyposażony był w maszynę, a jego tygodniowy
obrót wynosił 200 zł. Cukiernia Jana Mucka mieściła się przy Rynku 18. Jej tygodniowy obrót
wynosił ok. 175 zł. Kamienicę dalej mieścił się zakład fryzjerski Stanisława Kawalca, u
którego pracowało dwóch pracowników. Jego tygodniowy obrót oszacowano na 80 zł. W
zakładzie Józefa Misza zatrudnione były trzy osoby. Wyposażony był w maszyny. Jego
tygodniowy dochód wynosił 55 zł. Na Rynku rezydował jeszcze blacharz Robert Śmieszek,
który zatrudniał dwóch pracowników i częściowo dwie osoby z rodziny. Jego tygodniowy
dochód oszacowano na 250 zł. Na rynku można było też naprawić zegarki u Jana Spyry. Jego
tygodniowy obrót pracownicy Urzędu Skarbowego wyliczyli na 70 zł. Pracował tu także
szewc Jan Pałka, który potem przeniósł się na ul. Piastowską. Zatrudniał on trzech
pracowników w wieku od 25 do 40 lat. Dochód tygodniowy wynosił 83 zł, warsztat należał
więc do średnich. Na Rynku strzygł mieszczan fryzjer Leon Czabok. Przejdźmy teraz na ul.
Piastowską, gdzie mieściło się najwięcej warsztatów pracy i sklepów. Przy Piastowskiej 3
pracował szewc Jan Brożek II. Trzy numery dalej prowadził swój zakład mistrz
elektrotechniczny Jan Pajonk. Przejął go później Ernest Pająk, który zatrudniał cztery osoby
od la 16 do 20. Spadkobiercy niejakiego Felkela odziedziczyli po nim zakład szklarski. Ernest
Fuchs miał na Piastowskiej swoją piekarnię. Zatrudniał w niej pięć osób w wieku: 15, 16, 19,
22 i 28 lat, a także członka rodziny. Tygodniowy obrót piekarni wyliczono na 2500 zł. Miała
więc sporo klientów. Posiadała jedną maszynę. Na Piastowskiej miał swój warsztat kaflarz
Karol Badura. Maksymilian Krebs strzygł ludzi. Pracowało u niego troje młodych ludzi w
wieku od 16 do 18 lat. Jego tygodniowy dochód oszacowano na 80 zł. Na Piastowskiej
chodziło się również po mięso do zakładu mistrza rzeźniczego Alfreda Meissnera.
Rzeźnictwem zajmował się także Walter Moritz, a tuż po nim Paweł. Blacharstwem zajmował
się Karol Śliwiński, który zatrudniał dwóch uczniów w wieku lat 16 i 18. Jego tygodniowy
dochód wynosił średnio 150 zł. Wyposażony był w maszyny. Na Piastowskiej mieścił się
jeszcze zakład piekarski Antoniego Wildnera. Furmaństwem zajmował się Ludwik Warzecha,
który rezydował przy Piastowskiej 13 a. Proskauer Henryk zajmował się szklarstwem.
Rzeźnik Józef Luks pracował przy Piastowskiej 25. Był jeszcze szewc Jan Brożek II przy
Piastowskiej 3. Takich drobnych warsztatów pracy było w Pszczynie całe mrowie. W 1933
roku imienna lista płatników podatku przemysłowego wyniosła 259 pozycji. W ciągu
zaledwie pięciu lat przybyło zatem 111 warsztatów pracy i sklepów. Dwa lata wcześniej
inspektorzy skarbowi odnotowali ponad trzystu płatników podatku przemysłowego. Widać
zatem, że na pszczyńskich kupcach i rzemieślnikach odbiły się ciężkie lata przedwojennego
kryzysu. We wspomnieniach ludzi pozostały jednak barwne fragmenty niełatwego przecież
życia.

Podobne dokumenty