Powstanie Warszawskie we wspomnieniach mieszkanki

Transkrypt

Powstanie Warszawskie we wspomnieniach mieszkanki
Powstanie Warszawskie wybuchło 1 sierpnia 1944 r. O godzinie W - 17:00 rozpoczęła się walka przeciwko okupującym stolicę wojskom niemieckim, zorganizowana
przez Armię Krajową w ramach akcji „Burza”, połączona z ujawnieniem się i oficjalną
działalnością struktur Polskiego Państwa Podziemnego, które było fenomenem w dziejach
okupowanej Europy. Powstanie militarnie było wymierzone przeciwko Niemcom, a
politycznie przeciwko ZSRR oraz podporządkowanym mu polskim komunistom. Jesienią
1943 r. stało się jasne, że Polska nie zostanie wyzwolona spod okupacji niemieckiej przez
wojska aliantów zachodnich, lecz przez Armię Czerwoną. Fakt ten niósł za sobą daleko idące
konsekwencje polityczne. Kolejne agresywne posunięcia Stalina - zerwanie stosunków
dyplomatycznych z Rządem RP na uchodźstwie, kwestionowanie przedwojennej granicy
polsko-radzieckiej, inspirowanie ośrodków politycznych konkurencyjnych wobec legalnego
Rządu RP (Związek Patriotów Polskich, Krajowa Rada Narodowa) - stawiały pod znakiem
zapytania nie tylko zachowanie integralności terytorialnej Polski, lecz również jej politycznej
niezależności. Rząd RP na uchodźstwie nie mógł w tym zakresie liczyć na skuteczniejszą
pomoc ze strony „Wielkiej Trójki”, gdyż dla mocarstw anglosaskich (USA i Wlk. Brytania)
absolutnym priorytetem pozostawało utrzymanie ZSRR w szeregach koalicji
antyhitlerowskiej. Już podczas konferencji teherańskiej (28 listopada - 1 grudnia 1943 r.)
przywódcy „Wielkiej Trójki” wstępnie uzgodnili, że wschodnia granica Polski z ZSRR
zostanie oparta o tzw. linię Curzona, w zamian za co Polska miała uzyskać rekompensatę
terytorialną kosztem Niemiec. Informacje o ustaleniach podjętych podczas konferencji w
Teheranie nie zostały jednak przekazane polskiemu rządowi na emigracji. Tymczasem w
nocy z 3 na 4 stycznia 1944 r. w okolicach miasta Sarny na Wołyniu wojska sowieckie
przekroczyły przedwojenną granicę Polski. W tej sytuacji komendant główny AK, gen.
Tadeusz Komorowski ps. „Bór” wydał rozkaz w sprawie przeprowadzenia akcji „Burza”,
która polegała na tym, że po wyparciu Niemców oddziały AK wraz z przedstawicielami
cywilnych władz Polskiego Państwa Podziemnego miały witać wojska sowieckie w
charakterze „prawowitych gospodarzy”, manifestując w ten sposób przynależność
wyzwolonych ziem do Polski oraz fakt, iż kontrolę nad nimi sprawuje legalny Rząd RP. Z
początku Armia Czerwona chętnie przyjmowała polską pomoc, współdziałając z oddziałami
AK na szczeblu taktycznym. Po wyparciu Niemców operujące na zapleczu frontu formacje
NKWD błyskawicznie przystępowały jednak do rozbrajania oddziałów AK. Masowo
aresztowano oficerów oraz przedstawicieli cywilnych Polskiego Państwa Podziemnego, a
szeregowym żołnierzom dawano zazwyczaj do wyboru wstąpienie do Armii Polskiej w ZSRR
lub wywózkę do łagru. Dowództwo AK było przekonane, że wybuch powstania w Warszawie
„wstrząśnie sumieniem świata” i zmusi zachodnie rządy i opinię publiczną do reakcji na
stalinowską politykę faktów dokonanych. Argumentowali również, że wyzwolenie Warszawy
przez Polaków zada kłam twierdzeniom sowieckiej propagandy, jakoby AK „stała z bronią u
nogi” i postawi Stalina w niewygodnej sytuacji politycznej. Po wybuchu powstania Armia
Czerwona wstrzymała ofensywę w kierunku warszawskim, a radziecki dyktator
konsekwentnie odmawiał udzielenia walczącemu miastu poważniejszej pomocy. Wsparcie
udzielone powstańcom przez Stany Zjednoczone i Wielką Brytanię miało ograniczony
charakter i nie wpłynęło na sytuację w Warszawie. W rezultacie słabo uzbrojone oddziały
powstańcze przez 63 dni prowadziły samotną walkę z przeważającymi siłami niemieckim. Od
pierwszych dni sierpnia bardzo ciężkie walki toczyły się na Woli. Oddziały niemieckie
wzmocnione czołgami spychały powstańców w kierunku Śródmieścia i Starego Miasta. 11
sierpnia Wola padła. W sąsiadującej z Wolą dzielnicy Ochota intensywne walki trwały dwa
tygodnie. Po likwidacji oporu na Woli i Ochocie i zdobyciu arterii komunikacyjnej do
przeprawy mostowej na Wiśle Niemcy odcięli od Śródmieścia Stare Miasto. Po bardzo
ciężkich walkach 2 września oddziały staromiejskie kanałami przeszły do Śródmieścia i na
Żoliborz. Niemcy prowadzili pacyfikację kolejnych dzielnic. Powstanie skapitulowało w dniu
3 października 1944 r. W trakcie dwumiesięcznych starć straty wojsk polskich wyniosły ok.
16 tys. zabitych i zaginionych, 20 tys. rannych i 15 tys. wziętych do niewoli. W wyniku
nalotów, ostrzału artyleryjskiego, ciężkich warunków bytowych oraz masakr urządzanych
przez oddziały hitlerowskie zginęło od 150 tys. do 200 tys. cywilnych mieszkańców stolicy.
Na skutek walk powstańczych oraz systematycznego wyburzania miasta przez Niemców
uległa zniszczeniu większość zabudowy lewobrzeżnej Warszawy, w tym setki bezcennych
zabytków i obiektów o dużej wartości kulturalnej i duchowej. Powstanie Warszawskie
uznawane jest za jedno z najważniejszych wydarzeń w najnowszej historii Polski. Ze względu
na tragiczne skutki, w szczególności olbrzymie straty ludzkie i materialne, kwestia zasadności
decyzji o rozpoczęciu zrywu pozostaje nadal przedmiotem debat i gorących polemik. Na
gruzach powstańczej Warszawy wykuwały się już wówczas w 1944 roku postawy i cele,
które po wielu latach doprowadziły do obalenia komunizmu i powstania tego, o czym
Powstańcy Warszawy marzyli, ginąc na barykadach miasta niezłomnego – o wolnej Polsce.
Dzięki temu wydarzeniu proces wasalizacji i sowietyzacji Polski ostatecznie się nie powiódł.
Powstanie Warszawskie było i jest dla Polaków nie tylko symbolem walki o narodowe
wyzwolenie, ale stało się też współczesnym symbolem wartości największych – patriotyzmu i
poczucia własnej narodowości.
Upamiętnienie powstania i jego obecność w kulturze była niełatwa w czasach PRL.
Obecnie ten temat powrócił do świadomości społecznej dzięki wielu przedsięwzięciom, takim
jak np. Muzeum Powstania Warszawskiego. Ostatnio polska kinematografia pochyliła się nad
tym tematem, szczególną popularność zdobył film Jana Komasy „Miasto 44”.
Przybyli na spotkanie mieli okazję przyjrzeć się Powstaniu Warszawskiemu przez
pryzmat wspomnień mieszkanki Olesna, Pani Bogumiły Kaszy. W 1989 r. Bogumiła Kasza
przyjechała do Olesna i w nim pozostała. Olesno, nieznane jej dotąd w ogóle, stało się dla niej
- jak sama podkreśla - „najpiękniejszym miejscem na ziemi”. Podczas okupacji hitlerowskiej
mieszkała w Bydgoszczy, Warszawie i Krakowie, stając się świadkiem historii, tej wielkiej
historii. Gdy wybuchło powstanie, pani Bogumiła miała 11 lat. Tak naprawdę nie wiedziała,
co się wokół niej i jej młodszego rodzeństwa dzieje. Wiedziała tylko, że ich mama wyszła z
domu i nie powróciła, a trzeba się zająć młodszymi dziećmi. Mieszkała wtedy w kamienicy
przy Alei Niepodległości, w pobliżu której ukrywał się Władysław Szpilman, słynny pianista
żydowskiego pochodzenia. Przytoczmy wspomnienia Bogumiły Kaszy.
„Jeno wyjmij mi z tych oczu szkło bolesne - obraz dni”
„Skończyłam już 82 lata. Nazywam się Bogumiła Kasza, nazwisko panieńskie Burakowska.
Urodziłam się w Lublinie w rodzinie majora Wojska Polskiego, Teofila Burakowskiego.
Pierwszego września 1939 r. skończyło się moje beztroskie dzieciństwo. Miałam wtedy 6 lat.
Wiele razy zabierałam się do opisania mojego dzieciństwa, ale koszmar wojny paraliżował
moją wolę. Teraz wiem, że muszę to zrobić, bo będzie pewnego dnia za późno.
Ta wojna tkwiła we mnie tak głęboko jak ledwo zabliźniona rana. Bałam się moich
wspomnień. To jest jak wulkan, który ciągle goreje, chociaż dookoła jest cisza, zieleń i
spokój… ale teraz ten wulkan muszę obudzić, bo nadszedł czas… Stało się…
Był ciepły, piękny, słoneczny wrzesień. Mieszkaliśmy wówczas z rodzicami i moją małą
czteroletnią siostrą Grażynką w Bydgoszczy. Pewnego dnia moi rodzice zniknęli. Stałyśmy z
siostrą w ciemnym korytarzu naszego wielkiego mieszkania i czekałyśmy cały dzień.
Mamusia nasza wyszła rano z domu i nie wróciła. Ojciec już wieczorem znikł bez
pożegnania. Byłyśmy same w domu i płakałyśmy bez przerwy. Głodne, spragnione, same. To
była nasza pierwsza tragedia wojenna. Do wieczora płakałyśmy pod drzwiami. Taki dla nas
był dzień pierwszego września 1939 r. Na szczęście Mamusia wieczorem wróciła, ale Ojca
dalej nie było. Nasza Mama była zatrzymana przez policję niemiecką i zmuszana do
podpisania tzw. „volkslisty”, żeby została folksdojczką. Ona tego nie zrobiła. Ojciec jako
polski oficer na emeryturze musiał wyjechać do Warszawy i ukrywał się u krewnych. W
domu zapanowały wielki smutek i rozpacz. Wtedy nie rozumiałam, dlaczego...
Z bydgoskiego mieszkania pamiętam ogromny salon z wykuszami i oknami, z widokiem na
rzekę Brdę. W sypialni rodziców nad łóżkiem wisiał obraz Madonny w grocie namalowanej
na ciemnym płótnie. Wpatrywałam się często w słodką twarz Madonny. Ten obraz przywiózł
nasz Tatuś z Włoch po pierwszej wojnie światowej. Urodził się i mieszkał w Przemyślu, a od
szesnastego roku życia służył w wojsku austriackim. Miał urodę dziewczęcą i grał na
mandolinie. W wojsku nazywano go dlatego „Marylką”.
Jest już rok 1940. Było stale smutno i zimno. Mamusia pojechała do Świecia nad Wisłą i
przywiozła ciocię Kazię, nauczycielkę. To była siostra mojego Ojca. Nasza rodzina chciała
ukryć ciocię przed grożącym jej aresztowaniem. Po południu ktoś przyszedł do naszego domu
z wiadomością, że Mamusia ma być na drugi dzień aresztowana za to, że nie chciała podpisać
„volkslisty”. Wychodzimy z domu cichaczem, wieczorem, z małą walizką. Jedziemy nocnym
pociągiem do Warszawy. Ciocia Kazia nie ma papierów. Mamusia schowała ją pod
płaszczami i na nich kazała nam spać. Podczas kontroli Mamusia po niemiecku
wytłumaczyła, że śpimy. Cioci udało się bezpiecznie dojechać. Dojechałyśmy do Warszawy.
W Bydgoszczy został dorobek całego życia moich rodziców. Piękne meble, dywany, obrazy,
srebra, porcelana, kryształy, kilimy, haftowana pościel z posagu Mamusi, ubrania, dużo
rzeczy z posagu mojego i Grażynki. Była wczesna Wielkanoc. Znaleźliśmy się w Warszawie
jak wielu innych Polaków, uciekinierów i ewakuowanych ze swoich domów. W Warszawie
mieszkał brat naszej Mamusi, Edward Mroczek, lekarz laryngolog. Najpierw radosne
spotkanie z naszym Tatusiem, a potem ten nowy dom... obcy, zimny. Zamieszkaliśmy na
parterze w dużym bloku przy Alei Niepodległości 227/228 w mieszkaniu opuszczonym przez
jakichś ludzi. Było biednie, mało mebli. Tapczan rodziców stał na cegłach. Od września 1940
r. poszłam do szkoły, do I klasy. Szkoła kojarzyła mi się z ciągłym głodem. Obok mnie w
ławce siedziała córka folksdojczów, ona zawsze miała na drugie śniadanie wielką bułkę z
masłem i szynką. Pachniało na całą klasę. Odgryzała kawałeczek bułki i wyrzucała resztę do
kosza na śmieci. Nie mogłam na to patrzeć. Moje śniadanie to była kromeczka chleba
sitkowego (był to chleb z czarnej mąki z dodatkiem sieczki dla koni). Nie wytrzymałam tej
sytuacji. Pewnego dnia ukradłam jej tę bułkę i zjadłam w ubikacji. Z wielkiego strachu
połykałam kawały bułki i o dziwo nie czułam żadnego smaku. Wydawało mi się, że jem
papier. Natomiast przez długie lata, aż do tej pory bułka z masłem i szynką była i jest dla
mnie symbolem szczęścia i dobrobytu. Ale zapach tamtej bułki folksdojczki prześladuje mnie
od lat. To chyba zapach wojny, głodu i nieszczęścia małej dziewczynki.
23 lutego 1942 r. urodził się nam brat Andrzej. Narodziny brata był to szczególny czas
radości, a jednocześnie troski rodziców, jak zdołają go wychować. Ojciec mój pracował w
Zakładzie Oczyszczania Miasta i równocześnie dużo działał w AK. Wieczorami przychodzili
do naszego mieszkania młodzi chłopcy i wtedy Tato przeprowadzał szkolenie, często z
bronią. Konspiracja była całkowita, bo oprócz tych szkoleń nikt z nas nie wiedział więcej o
tajnej działalności mojego Ojca. Nawet Mamusia nie była wtajemniczona. Działalność
konspiracyjna była coraz bardziej niebezpieczna. Tatuś musiał ukrywać się na Powązkach u
znajomego ogrodnika Wilińskiego. Miałyśmy z siostrą teraz więcej obowiązków, bo
pomagałyśmy Mamusi przy dziecku. Najczęściej chodziłyśmy z wózkiem na spacer na
skwerek przy ulicy Filtrowej.
Rok 1943 był już dla nas tragiczny. Zaczęły się masowe aresztowania akowców. Tatuś
ukrywał się u znajomych, a w domu bywał bardzo rzadko. Pewnego dnia Tatuś przyszedł do
domu i bawił się z bratem. Tej nocy chciał nocować w domu z rodziną, ale moja Mama miała
złe przeczucia. Tatuś ze śmiechem żartował: Halinko, nic mi się dzisiaj nie stanie.
Zobaczysz! Dziś już wiem, że były to ostatnie chwile radości naszej rodziny. W nocy około
trzeciej dozorczyni zapukała w drzwi. - Proszę otworzyć, panie Burakowski!
Tatuś skoczył do jednego okna - stali Niemcy, do drugiego - stali Niemcy. Otworzył. Nie było
wyjścia. To było gestapo. Jeden w cywilu i w kapeluszu. Trzech umundurowanych. Zaczęli
robić rewizję. Kazali Tatusiowi się ubrać i powiedzieli, żeby wziął bieliznę na zmianę. Tatuś
spokojnie się ubrał. Był bardzo opanowany. Pożegnał się z nami i Mamusią. Pocałował brata,
który spał w wózeczku. Wtedy widziałam go po raz ostatni. Nie pamiętam jego twarzy. Z
okresu okupacji nie mam ani jednego jego zdjęcia. Chyba ich nie robił ze względu na
konspirację, a jeżeli były, to spłonęły razem z naszym dobytkiem w czasie Powstania
Warszawskiego. Ten Niemiec w cywilu powiedział Mamusi, że tylko chcą Tatusia
przesłuchać i niedługo wróci. Najpierw został zabrany na Aleję Szucha do siedziby gestapo.
Potem zawieziono go do Oświęcimia. Kiedy organizacja AK zorganizowała dla niego okup i
dała Niemcom, żeby go uwolnili, Niemcy pieniądze wzięli, a ojca przewieziono do obozu
koncentracyjnego Neuengamme w Hamburgu. Od tej pory dostawaliśmy raz na miesiąc karki
z krótkimi wiadomościami. Były też prośby o suchary, cebulę, czosnek. Wysyłaliśmy mu te
paczki. Kartki od Ojca przychodziły na warszawski adres do wybuchu powstania. Ojciec
wiedział o wybuchu powstania i bardzo martwił się o los dzieci i żony.
Nadszedł dzień 1 sierpnia 1944 r. Mamusia jak zwykle wychodzi w południe po żywność do
miasta. W domu nie było już nic do jedzenia, ani skórki chleba. Jest słoneczne, ciepłe, piękne
sierpniowe lato. Brat Andrzejek został pod moją opieką. Wsadziłam go do wózka, biorę
książkę do czytania i idę na skwerek na ul. Filtrową. Jest cicho, spokojnie dookoła, jakby nie
było wojny. Andrzejek śpi słodko, główkę ma w blond loczkach. Ma już 2,5 roku. Patrzę
dookoła i dziwi mnie, że jest tak cicho. Nie widzę ludzi, jakby wszyscy się gdzieś pochowali,
ale słonko świeci jak zawsze. Nagle z tej błogiej sytuacji wyrwały mnie znane odgłosy: wycie
syren przeraźliwie tnące spokojną atmosferę. Nad głową przeleciały nisko pikujące samoloty.
Potem usłyszałam strzały karabinowe, jakby ze wszystkich stron dokoła. Przerażona
zerwałam się z ławki; patrzę, a brat śpi dalej. Spocony od upału cichutko sapie. Strzały
zaczęły się niepokojąco zbliżać. Wiedziałam, że muszę uciekać, a do domu dosyć daleko.
Złapałam wózek i pchając go przed sobą, puściłam się biegiem do domu. Poczułam, że coś
zaczęło świstać mi nad głową. Kompletnie nie rozumiałam, co się dzieje. Biegłam coraz
szybciej i szybciej. Serce waliło mi ze strachu i z wysiłku. A brat spokojnie spał dalej. Kiedy
dobiegłam do mojego długiego bloku przy Al. Niepodległości (wejście do mojego podwórka
było od ul. Sądowej), duża żelazna brama, którą wchodziło się na podwórko, był zamknięta.
Byłam przerażona i kompletnie załamana. Z jednej strony strzelanina, za plecami składy
amunicji niemieckiej, a ja nie mogę dojść do domu! A co z Grażynką? A co z Mamusią się
dzieje?
Waliłam pięściami w bramę. Wreszcie ktoś z piętra mnie zauważył i zaczął krzyczeć:
Wpuście to dziecko z wózkiem! Stoi pod bramą! Uchylono bramę i wpadłam na podwórko.
Siostra Grażynka, która bawiła się z dziećmi na drugim podwórku, też wróciła przestraszona
do domu. Ale Mamusi naszej dalej nie było. Zaczął się nalot samolotów. Samoloty nisko
pikowały i zrzucały bomby. Najpierw okropny świst, a potem potężny huk. Wszyscy zaczęli
biec do schronu. Główny schron był w piwnicy pod najdłuższym budynkiem. Było już pełno
ludzi, gorąco i ciasno. Środkiem piwnicy biegali powstańcy z biało-czerwonymi opaskami na
rękawach. Przykucnęliśmy na naszej małej walizce, w której były rzeczy (jak mówiła
Mamusia „na czarną godzinę”), między innymi futro karakułowe. Kiedy powstańcy
zobaczyli, że jesteśmy sami, bez rodziców, dali nam czekoladę. Było już późno w nocy i
byliśmy głodni. Od południa nic nie jedliśmy. Czekolada znikła szybko, bo w dodatku był to
dla nas dawno niewidziany rarytas. Jednak skutki po jej zjedzeniu nie były wesołe. Andrzej
rozchorował się na biegunkę. Od tej pory był chory przez całe powstanie. Ludzie po nalocie
rozeszli się do domów, strzelanina trochę przycichła, nie słychać już było samolotów. Wtedy
okazało się, że zgubiliśmy klucz do mieszkania, drzwi się zatrzasnęły, więc nie mogliśmy
wrócić do domu. Na tej małej brązowej walizce spaliśmy z Andrzejem do rana. Dopiero
wtedy Grażynka weszła przez otwarty lufcik do domu i otworzyła drzwi. Naszej Mamusi
nadal nie było. Nie wróciła z miasta. Mama, wychodząc z domu, nie wiedziała o planowanym
w tym dniu wybuchu powstania. Toczące się na ulicach walki odcięły jej drogę powrotu do
dzieci. Kilkakrotnie, rozpaczliwie próbowała przedrzeć się z Marszałkowskiej na Aleje
Niepodległości, niestety, ulica była pod silnym obstrzałem. A my ciągle byliśmy przerażeni i
głodni. Brat był chory po czekoladzie, wymiotował i miał biegunkę. Ponieważ już bez
przerwy były naloty i strzelanina, ludzie przenieśli się na stałe do piwnicy i my zrobiliśmy to
samo. Sąsiedzi z ostatniego piętra zainstalowali się w naszym mieszkaniu na parterze. Od
czasu do czasu dawali nam zupę z kaszy, bez soli i bez tłuszczu. Ale dobre i to. Pogoda była
piękna i słoneczna. Ale myśmy ciągle przebywali w piwnicy, bo baliśmy się strzelaniny.
Ponieważ głód dawał się nam we znaki, przeszukiwałam śmietniki i wyciągałam wspaniałe
rzeczy - suche, czasem spleśniałe skórki od chleba i stare obierki z ziemniaków. Pewnego
wieczoru oddział powstańczy, który stacjonował w naszym bloku, dowiedział się o tym, że
mieszkają tu dzieci sieroty, bez rodziców, a są to dzieci oficera AK, który przebywa w obozie
koncentracyjnym. Postanowili nam pomóc. Przynieśli więc nam wielką bryłę margaryny
(była wielka w oczach dzieci), kubełek marmolady na kartki (sprzedawano ją w czasach
okupacji w brązowych metalowych puszkach z rączką) oraz kubełek mąki. Z wielką radością
przyjęłyśmy z siostrą ten dar. Pamiętałyśmy, jak nasz Tatuś robił pierogi. Najpierw trzeba
było rozpalić ogień w piecu kuchennym i zagotować wodę. W tym czasie uśpiłyśmy brata
Andrzeja na dole, w piwnicy na naszym materacu. Był problem z drzewem do rozpałki, ale
poradziłam sobie tak, że połamałam krzesło jedno, potem drugie i za chwilę ogień buzował
wesoło pod płytą. Na środku kuchenki stanął duży garnek z wodą do gotowania pierogów.
Zrobiłam, tak jak Tatuś, ciasto z mąki i wody, wywałkowałam duży placek i zaczęłam
wycinać szklanką kółka. Potem kładłam na środek kawałki marmolady i zaklejałam. Zapach
gotującej się już wody, ciasta i marmolady wydawał się nam niebiański, że na chwilę
zapomniałyśmy o tej okropnej wojnie, naszej sytuacji, braku rodziców i ciągle grożącym
niebezpieczeństwie. Oczami wyobraźni widziałyśmy talerze z dymiącymi pierogami
pływającymi w pysznym tłuszczyku. Od czasu do czasu spoglądałam tylko przez okna, w
których nie było szyb. Wypadły zaraz pierwszego dnia powstania, od wstrząsów i
wystrzałów. Grażynka w tym czasie zagrzała wodę i wyprała brudne spodenki brata. Potem
grzała żelazko na gorącej płycie kuchennej i suszyła je. Robiła tak jak nasza Mama. Kiedy
woda zaczęła się na dobre gotować, bulgotać i kipieć, chciałam już wrzucać pierogi do
garnka. Nagle usłyszałyśmy głośne komendy Niemców: „Raus, raus, Hände hoch” i głośne
krzyki ludzi. Wybiegłyśmy wystraszone na podwórko i widzimy straszne rzeczy. Pełno
Niemców z karabinami gotowymi do strzału. Każą w 5 minut opuścić dom i zebrać się na
podwórku. Każdy może zabrać ze sobą jedną walizkę. A tu już z naprzeciwka ludzie
wyrzucają przez okno walizki, plecaki, koce, dywany itp. rzeczy. Szybko podjęłam decyzję.
Wpadłam do domu, złapałam naszą brązową walizkę, włożyłam do niej parę rzeczy i futro
karakułowe Mamy (zawsze mówiła, że jest to jej „okryjbieda”) i pomyślałam błyskawicznie:
A co dla Tatusia? Wzięłam jego ukochaną książkę „Quo vadis” Henryka Sienkiewicza, w
pięknej, czerwonej, skórzanej oprawie. Wybiegłam na podwórko i postawiłam walizkę koło
Grażynki, która w szoku stała nieruchomo, oniemiała ze strachu. A Andrzejek? Przecież śpi
spokojnie w piwnicy i o niczym nie wie! Ale już koło wejścia do domu stał Niemiec z
karabinem i nikogo nie wpuszczał do środka. Ciągle krzyczał „raus, raus”! Płaczę i mówię
mu po polsku, że tam jest mój brat, ale on szarpnął mnie za warkocze i rzucił w stronę
podwórka. Ale skoczyłam znowu i przebiegłam między jego szeroko rozstawionymi nogami
prosto do piwnicy. Andrzejek spał spokojnie na materacu. Złapałam go wpół i tak jak spał bez
bucików oraz spodenek wyciągnęłam go z piwnicy na podwórko. A tu dantejskie sceny!
Dzieci płaczą, kobiety krzyczą, a Niemcy z wrzaskiem próbują zapanować nad tłumem.
Okazuje się, że rozdzielają rodziny. Osobno ustawiają młodych chłopców i mężczyzn, a w
drugiej grupie kobiety, dzieci i starców. Z okien domu ludzie dalej rzucają różne tobołki.
Wreszcie Niemcy formują kolumnę ludzi starych, kobiet i dzieci, prowadzą ją w stronę Pól
Mokotowskich. Mężczyzn i chłopców prowadzą w przeciwnym kierunku. Żołnierze z
karabinami gotowymi do strzału otaczają kolumnę. Kiedy odeszliśmy kawałek, nagle słyszę
trzask wystrzałów i pękanie szkła. To drugi oddział żołnierzy strzela w okna miotaczami
płomienia i nagłe cały dom staje w ogniu. Wszystko płonie! Trzeszczy i wyje. Wielki ogień!
Odwróciłam się i zobaczyłam, jak drugi raz w czasie wojny tracimy dom. Na Polach
Mokotowskich kazano nam się zatrzymać przed wielką armatą. Ona wydawała się mi taka
duża jak dom. Usiedliśmy na trawie i czekamy. A dookoła nas są ogródki działkowe, gdzie
rosną czerwone pomidory, ogórki, kwiaty i różne warzywa. Więc ludzie spragnieni świeżych
warzyw i owoców pobiegli tam i zaczęli je zbierać. Ja też przyniosłam w sukience parę
pomidorów i ogórków. Ale Niemcom się to widocznie nie podobało. Co było dalej? Obok nas
siedziała na trawie młoda kobieta z małą dziewczynką, może dwuletnią. Kobieta wstała,
zostawiła tobołki i dziecko i pobiegła w stronę działek. Wtedy dziecko zaczęło rozpaczliwie
płakać. Młody Niemiec, który stał tyłem do nas i obserwował armatę, nagle odwrócił się,
powoli wyjął pistolet z kabury i strzelił w plecy tej kobiety. Kobieta upadła na twarz. Dziecko
zaczęło jeszcze głośniej krzyczeć, wstało i pobiegło do matki. Wówczas Niemiec strzelił
jeszcze raz. Dziewczynka krzyknęła krótko i upadła na zwłoki matki. To był chyba oficer, bo
nie miał jak inni żołnierze furażerki, tylko czapkę z daszkiem. Wtem armata zawyła, zajęczała
i wystrzeliła. Niemcy biegali dookoła z żelaznymi wózkami i krzyczeli z radości.
Myślałyśmy, że teraz armata wystrzeli do nas, trzęsłyśmy się ze strachu. Postanowiłyśmy się
przykryć futrem Mamy, żeby nie widzieć, jak armata na zabija. W końcu zrobiło się nam tak
gorąco i duszno, że ostrożnie wyjrzałyśmy spod futra. Okazało się, że żyjemy. Nie
wiedziałyśmy wcale, że armata strzela daleko aż za Wisłę. Nadal było bardzo gorąco i
duszno. Słońce prażyło niemiłosiernie. W powietrzu unosił się zapach spalenizny.
Usłyszałyśmy komendę niemiecką i zobaczyłyśmy, że ludzie wstają i idą dalej. Wielu z nich
zostawiło na tym polu dużo walizek, tobołków i pakunków. Bardzo dokuczało nam
pragnienie, byliśmy głodni. Oczami wyobraźni widzieliśmy wspaniałe pierogi, które zostały
w domu. A woda w garnku już się gotowała. Naszej Mamusi dalej nie ma. Co się z nią dzieje?
Kiedy ją zobaczymy? My dalej szliśmy ulicami wśród palących się domów w tunelu ognia.
Przypomniały mi się wtedy pochodnie Nerona z powieści „Quo vadis”. Dokąd idziemy, gdzie
są nasi rodzice? Co z nami dalej będzie? Pić! Pić!
Z rozpaczy nawet nie mogłam płakać, zabrakło łez. Nawet nie mogłam się modlić. Wydawało
mi się, że Boga nie ma, albo jest tak wysoko, że nie widzi naszej tragedii. To wszystko
przerastało rozum jedenastoletniego dziecka i moje biedne wystraszone serce. Wydawało mi
się, że w piersiach zamiast serca mam kamień. Grażynka szła, zupełnie osłupiała, kołysząc się
na boki. Ona nawet już nie potrafiła się bać. Andrzejek nie płakał, jakby czując tragizm naszej
sytuacji. Tylko szybko przebierał bosymi nóżkami. Z wielkim wysiłkiem na zmianę
dźwigałyśmy naszą cenną walizkę. Książka dla Tatusia, futro dla Mamusi. Braciszek szedł
coraz wolniej - to było przecież małe dziecko. Wzięłam go trochę na ręce, ale też nie miałam
siły. Chwilę niosła go Grażynka, a potem jeszcze jakiś mężczyzna. A dookoła nas płomienie i
spalenizna. Trupy, trupy, trupy. Spalona kobieta, spalone dziecko, spalony człowiek. Duży
worek, z którego wysypywały się srebrne naczynia: noże, łyżki, widelce, wielki, do połowy
rozwinięty dywan. Wózek dziecinny z lalkami, misie, pajace, garnki, patelnie. Walizki,
walizki, tobołki, pudła. Połamane krzesła, obraz w złotych ramach. Rozbity fortepian i jakieś
skrzypce. I znowu z czarnych czeluści domów wielkie języki ognia. Płomienie jęczały,
wybuchały, trzaskały, wyły. Były dookoła. W tym upale zapach dymu i spalenizny zatykał
oddech, był nieznośny. Warszawa płonęła jak wielkie ognisko. A ludzie bezradni opuszczali
swoje miasto eskortowani przez uzbrojonych Niemców. Wyszliśmy poza granice Warszawy.
Biedny mój braciszek nie miał siły iść dalej, nie płakał, był zupełnie oszołomiony. Spocony,
spragniony, ledwo się poruszał. Wlekliśmy się więc na samym końcu pochodu ludzi. W
pewnym momencie młody Niemiec w czapce oficerskiej wziął małego na ręce i niósł jakiś
czas (nie mógł wiedzieć, że to syn majora Wojska Polskiego i przyszły pułkownik - paradoks
historii?!). Ale zauważył, że Andrzej pobrudził mu rękaw munduru, wiec po chwili postawił
go na ziemi. Ludzie ledwo się wlekli w tym wielkim upale. Byli tak zmęczeni, że zostawiali
na poboczu drogi kolejne tobołki. Pochód stale się wydłużał. Dookoła drogi zaczęły się pola z
łanami dojrzałych zbóż. Warszawa została za nami, w sinym i czarnym dymie. Słychać było z
daleka strzały, wybuchy pocisków, ale coraz ciszej i ciszej. Powietrze zrobiło się czystsze,
chociaż dalej gorące. Za nami pozostał nasz dom, nasze miasto, nasze dziecinne życie.
Szliśmy w nieznane, nie wiadomo dokąd. Nagle zauważyliśmy, że pewna rodzina, która szła
przed nami, oderwała się pochodu i trzy osoby szybko wskoczyły w zboże. Usłyszeliśmy
strzały i nic więcej, więc nie zastanawiając się, zrobiliśmy to samo. Wyskoczyliśmy w zboża
z prawej strony drogi i przykucnęliśmy na ziemi, a zboża całkiem nas przykryły. Pochód się
oddalał, aż zniknął za horyzontem. Powoli zapadał zmierzch. Siedzieliśmy dalej w zbożu jak
trzy małe przepiórki, bez ruchu i w milczeniu. Strach przed Niemcami nas paraliżował.
Powoli zapadał zmrok. Pochód ludzi znikł, wszystko ucichło. Rodzina, która uciekła pierwsza
z pochodu, wyszła ze zboża na drogę. Powoli, rozglądając się dookoła, wyszliśmy ze zboża.
Szliśmy razem polną drogą prowadzącą do wsi. Słychać było głosy ludzi i szczekanie psów.
Tam we wsi toczyło się normalne życie. Świerszcze cykały na swoich skrzypcach, powietrze
się ochłodziło, było rześkie i pachnące, jak to na wsi. Wydawało się nam, że to, co było
wcześniej, ci Niemcy, wyrzucanie z domu, spaleni ludzie i wielkie płomienie, to był sen.
Tylko sen. Jakby nie było Warszawy, wojny, powstania i Niemców. Doszliśmy do
pierwszego wiejskiego domu, pies zaszczekał. Gospodarz wyszedł z domu, popatrzył nieufnie
i podejrzliwie. Ale kiedy podeszliśmy bliżej i zobaczył troje małych dzieci, wystraszonych,
brudnych i z walizką oraz za nami tamtą drugą rodzinę, to zrozumiał bez słów. Pokiwał głową
i poszedł do stodoły, otworzył wrota i zaprosił do środka. Wionął na nas wspaniały zapach
siana i świeżej słomy. Kiedy usadowiliśmy się na sianie, za chwilę przyniósł nam glinianą
miskę z gorącymi ziemniakami okraszonymi skwarkami i dzbanek kwaśnego mleka. To była
dla nas prawdziwa uczta. Nie trzeba było długo zachęcać nas do jedzenia. W mig zjedliśmy
wszystko. Od tylu dni nie jedliśmy ciepłej strawy i to takiej jak w domu. Do tej pory
ziemniaki ze skwarkami i kwaśne mleko są dla mnie najsmaczniejsze na świecie. Poczuliśmy
się błogo i spokojnie. Ale nasze wygłodzone żołądki zaprotestowały, za dużo, za tłusto i za
szybko jedliśmy. Więc w tym pachnącym sianem miejscu noc była bardzo niespokojna. Do
rana męczyła nas biegunka i wymioty. Najbardziej odczuł to nasz mały braciszek. On
przecież przez całe powstanie chorował na żołądek. Rano, skoro świt, zjawił się gospodarz i
oznajmił nam, że musimy opuścić jego stodołę i iść dalej, bo jest zakaz przechowywania
bandytów z Warszawy. Więc on i jego rodzina mogą stracić życie i cały dobytek? Co było
robić? Kiedy szykowaliśmy się do wyjścia, gospodarz zobaczył naszą podniszczoną,
poobijaną walizkę i zapytał, co w niej mamy. Odpowiedziałam, że są tam nasze rzeczy, nic
wielkiego. Ale on chciał, żebyśmy coś mu dali z tej walizki jako zapłatę za nocleg. W mojej
głowie powstała rozterka, co mu dać? Futro Mamusi odpada, bo jest „okryjbiedą”, a książka
to coś ukochanego mojego Tatusia i moja. Wiedziałam, że futro kupił Tatuś przed wojną.
Dostałyśmy wówczas nasze białe futerka z królika. W tej rozterce błysnęła myśl - futro jest
duże, więc bardzo drogie, a książka mała, więc może mniej cenna. Z wielkim bólem serca
wyjęłam książkę oprawioną w czerwoną skórkę ze złoconymi napisami. Chłop się ucieszył,
złapał szybko książkę i uradowany oświadczył, że z tej skórki będzie dobra torebka dla żony
„do kościoła na niedzielę”. Kazał nam szybko oddalić się, bo tak bał się Niemców. Dzień był
piękny i słoneczny. Pachniały jabłka w sadach. Ogrody kipiały kolorami malw, słoneczników
i astrów. Świat wyglądał wesoło i swojsko, ale od czasu do czasu dolatywał z Warszawy swąd
spalenizny. I wtedy groza poprzedniego dnia mroziła nas. To już było za nami, ale jeszcze się
nie skończyło. Szło za nami jak ponury cień przeznaczenia, przed którym chcieliśmy uciec,
było nam obojętnie, gdzie idziemy, byle znaleźć się jak najdalej Warszawy. Znowu
zostaliśmy sami na polnej drodze. Trzy warszawskie sieroty szukające matki i schronienia.
Wydawało mi się, że mój świat dzieciństwa umarł. Byłam jedenastoletnim dzieckiem, a
czułam się staruszką. Chciało mi się płakać, krzyczeć na ludzi. Dlaczego zabrali nam
rodziców, dom i wszystko? Nie mamy ani jednego kąta, tylko futro Mamy w walizce.
Popatrzyłam na rodzeństwo, jak stało na drodze bez słowa, ze zwieszonymi głowami. Wtedy
postanowiłam: idziemy dalej do przodu. Musimy poszukać naszej Mamusi,. Dalej, dalej od
Warszawy w płomieniach, od tych Niemców i trupów. Znowu idziemy polną drogą, znowu
głodni i spragnieni. A ten biedny maluch przebiera bosymi nóżkami po piachu i kamieniach,
ale nie płacze. Doszliśmy wreszcie do jakiejś stacji kolejki elektrycznej. Taką kolejką
jeździliśmy zawsze na letnisko. Nagle Grażynka przypomniała sobie, że niedawno jechała
taką kolejką z Mamusią do Leśnej Podkowy, do wujka Edzia (Edwarda Mroczka). Kiedy
nadjechał pociąg i zatrzymał się na stacji, wsiedliśmy do niego. W pociągu życie toczyło się
normalnie. Ludzie gdzieś jechali, coś mówili, krajobraz za oknem się zmieniał, a my staliśmy
na pomoście. Ludzie patrzyli na nas ze zdumieniem, bo widok nasz musiał być niecodzienny.
Trójka dzieci z walizką. Mały chłopczyk bez butów z gęstwiną loków na głowie,
nieuczesany, bez spodenek, w krótkiej bluzce od piżamki, cichy, milczący, ze smutkiem w
oczach. Obok dziewczynka malutka, szczuplutka z warkoczykami, brudna i druga trochę
starsza, też zaniedbana. Ta najstarsza trzyma kurczowo za rękę chłopczyka. W drugiej ręce
trzyma sponiewieraną i obitą walizkę. Zdumieni pasażerowie pytają się: Skąd, dzieci,
jesteście? - Z Warszawy - odpowiadam cicho. Bo pobyt u chłopa nauczył mnie, że nie wolno
tego mówić głośno. Słysząc to, kiwali z niedowierzaniem głowami. Wreszcie Grażynka
zobaczyła stację, gdzie wysiadała z Mamusią. To tutaj! Zawołała: Leśna Podkowa!
Wysiedliśmy. Andrzejek był cichy i spokojny. Na pewno był głodny i zmęczony, na pewno
tęsknił za Mamusią. Co roiło się w jego małej główce pod gęstwiną kręcących się loczków? O
czym myślało to małe dziecko? Idąc między sosnami, oddychaliśmy z ulgą żywicznym
powietrzem. Tu nie dochodziła woń spalonej Warszawy. Było cicho, spokojnie, sennie.
Nagle podjechała do nas na rowerze kobieta o pięknej, jak anioł w kościele, twarzy.
Popatrzyła i zsiadła z roweru. Obserwowała nas bacznie, ze współczuciem. - Dzieci, skąd
jesteście? - zapytała. Odpowiedziałam cicho: Z Warszawy. - Boże mój, z Warszawy! To
niemożliwe! Takie małe dzieci? Same z Warszawy? Gdzie idziecie? - Szukamy wujka
Edmunda Mroczka. Tu gdzieś mieszka jego rodzina. Pani się roześmiała. - Ja go dobrze
znam, to mój znajomy - wykrzyknęła kobieta. - Chodźcie do mnie, to niedaleko, potem
pójdziemy do rodziny wujka. Wreszcie znaleźliśmy się w normalnym domu. Najpierw pani
nas wykąpała, obcięła warkocze, rojące się od insektów i nakarmiła pyszną jarzynową zupą.
Ta kąpiel to był balsam dla naszych niemytych od dawna ciał. Potem położyła nas do
czystego łóżka. Naprawdę wydała się nam aniołem. W tym spokojnym domu i czystym łóżku
zasnęliśmy pierwszy od dawna raz bezpiecznym snem. Kiedy rano się obudziliśmy, czuliśmy
się już zupełnie inaczej. Ale nasze serca dalej pragnęły Mamy. Naszej prawdziwej Mamy, za
którą tęskniliśmy. To pragnienie tkwiło w nas jak zadra, jątrząca się rana. I stał się cud,
prawdziwy cud! W drzwiach stanęła nasza wytęskniona Mamusia. Siwa, przygarbiona, ze
zgaszonym wzrokiem, malutka, bez radości życia w oczach. Gdzieś zginęła ta elegancka
dama z lokami na głowie, w kapeluszu, wytwornie ubrana, w lakierkach i rękawiczkach. Tak
zmieniona zupełnie. Ale to była nasza Mama. Rzuciliśmy się do niej z płaczem i okrzykami
radości. Nareszcie mamy naszą Mamę! A ona przekonana, że jej dzieci zginęły w powstaniu,
zupełnie zrezygnowana, kiedy nas nagle zobaczyła, to z wrażenia zemdlała. I tak leżeliśmy
razem na podłodze: Mama jak staruszka bez życia i my zapłakani koło niej, ale tak bardzo
szczęśliwi. Jak do tego zdarzenia doszło?
Otóż w szpitalu powstańczym, gdzie pracował jako lekarz nasz wujek Edmund, jako
sanitariuszka pracowała także nasza Mama. A pani Jankowska (słynna przedwojenna
śpiewaczka operowa), która nas zabrała do siebie, pomagała powstańcom i ewakuowanym
warszawiakom w ramach Polskiego Czerwonego Krzyża. Między innymi dała Mamusi biały
fartuch i opaskę PCK i tak uratowała ją z obozu przejściowego w Pruszkowie. Pani
Jankowska nie wiedziała, że to jest nasza Mamusia”.
Ewa Cichoń

Podobne dokumenty