Przedawniony wyczyn

Transkrypt

Przedawniony wyczyn
Przedawniony wyczyn
Gdy wystrzelone na powitanie 2015 roku korki od szampana wreszcie wylądowały i gdy mój
długo poszukiwany, ważący całe cztery kilogramy pies bojowy (bojowy, bo paru rzeczy naprawdę się
boi), wyszedł wreszcie z krzaków przydomowego ogródka, gdzie się skrył podczas sylwestrowej
kanonady, naszły mnie nagle przesympatyczne lotnicze refleksje, sprzed … trzydziestu lat z okładem.
Obudziła się nostalgia za czymś, co już nigdy nie wróci, choć we wspomnieniach żyje i jest ciągle
obecne. Za oknami wybuchały bajecznie kolorowe fajerwerki, po ekranie telewizora w jakiejś komedii
o niezwykłej fabule uwijały się nie mniej kolorowe samoloty i helikoptery i działy się rzeczy wręcz tak
nieprawdopodobne, że aż dech zapierało, a ja się rozmarzyłem. Właśnie tenże film, przypomniał mi o
innym oglądanym w którymś z programów telewizyjnych kilka lat wcześniej i usłyszaną informacją, że
oto gdzieś daleko na antypodach, „opatentowano” pod koniec lat dziewięćdziesiątych nowy rodzaj
sportu ekstremalnego, polegający na holowaniu za helikopterem narciarza wodnego. Dołączona była
do tego krótka sekwencja filmowa wraz z równie dramatycznym komentarzem. Zabawa nie tyleż
ekscytująca, co wesoła, niebezpieczna, żeby nie powiedzieć straszna. Już wtedy ruszył mnie nieco,
właśnie ten komentarz, ale dopiero teraz na nowo odżyły, nadal bardzo intensywne, wspomnienia. I
pomyślałem sobie, z lekkim zdziwieniem, że największy wpływ na takie spóźnione reakcje ma niestety
PESEL w dowodzie osobistym. Mój dziadek we wspomnieniach również najchętniej wracał do czasów
najodleglejszych i o dziwo – doskonale je pamiętał. Na dodatek najlepiej przechowały się w tych
opowieściach, najmocniejsze epizody. Teraz sam się przekonuję jak przedziwnie skonstruowana jest
ludzka pamięć, funkcjonująca do pewnego momentu nieco na przekór upływającemu czasowi. Jak
wiele z tego, co dane nam było przeżyć zapisało się w niej trwale, a co się zresetowało, albo być może
nigdy się nie zapisało. Niestety, tylko do pewnego momentu… i to jest przykre. Tak zwane wysokie
numeracje PESELA zdają się to potwierdzać.
Przed moimi oczami stanęły takie czasy, bardzo odległe i rzeczy wręcz mało wiarygodne do
dzisiaj, a które się jednak działy, nie w Australii czy Nowej Zelandii, tylko tu w kraju, na naszych
Mazurach, w Giżycku nad Jeziorem Kisajno, i nie pod koniec lat dziewięćdziesiątych, tylko o dobrych
kilkanaście lat wcześniej, i dotyczyło to nie narciarza, tylko kilku narciarzy wodnych jednocześnie,
ciągniętych na wieloholu przez helikopter Mi-2. Miło się teraz wspomina, że już w pierwszej połowie
lat osiemdziesiątych wpadłem na taki pomysł, zainspirowany niewiarygodnymi umiejętnościami
ratowników z którymi przyszło mi się zetknąć przy okazji naszej wspólnej pracy. Byliśmy dumni
tworząc załogi latające Polskiego Ratownictwa Okrętowego. Ci ludzie byli bez wątpienia na poziomie
zawodowych kaskaderów. Po prostu – grupa wspaniałych.
Ale trzeba też przyznać, że wyczyniając z nimi przeróżne „brewerie”, w nie najgorszym tego słowa
znaczeniu, dopuściłem się niestety, i niejako przy okazji, łamania przepisów jakie przecież wtedy też
istniały. Będąc głównym winowajcą i organizatorem tych zabaw, zabaw dużych chłopców igrających z
ryzykiem na poziomie niemal wariactwa, nazywając to i tak dość łagodnie, mam jednak nawet teraz
tego świadomość.
Jednak wówczas, nam uczestnikom tych zabaw, sprawiało to wielką frajdę. Wymyśliliśmy coś
absolutnie nowego i udało się to zrealizować. Adrenalina buzowała na najwyższych obrotach – dobrze
to zapamiętałem. W szarzyźnie tamtych czasów, nagle zrobiło się bajecznie kolorowo i chciało się
wrzeszczeć – chwilo trwaj.
Ale na szczęście po tylu latach winy się przedawniają.
Minęło dużo czasu i pomyślałem sobie, nieco przewrotnie, że jeżeli nawet okrutna zbrodnia w naszym
systemie prawnym przedawnia się po dwudziestu pięciu latach, to moje wspomnienia będą dzisiaj
warte co najwyżej uśmiechu, albo postukania się znacząco po czole, z czym się z największą pokorą
godzę.
Być może jednak, posłużą młodym lotnikom jako przestroga, chociaż sam w to nie do końca wierzę.
Zdaję sobie doskonale sprawę, że to czym po latach chcę się podzielić, potrafi niestety rozbudzić
młodzieńcze fantazje, czego sam byłem przykładem, i stanowić zachętę do powtarzania podobnych
„wyczynów”. Analizuję i myślę tak teraz, nie mając wątpliwości, że może to trochę pokrętne
tłumaczenie, ponieważ zmieniły się realia. Jestem obecnie „skażony” wieloma latami pracy w
państwowym nadzorze… właśnie nad bezpieczeństwem poruszania się w przestrzeni powietrznej, w
Urzędzie Lotnictwa Cywilnego.
Ponadto już od długiego czasu nie latam, poobijany boksowaniem się z losem o zdrowie.
Paradoksalnie, znalazłem się po przysłowiowej drugiej stronie biurka i moim obowiązkiem jest …
czuwanie nad przestrzeganiem prawa. Mam zawodowo oceniać, co odbywa się lege artis, a co od
tego odbiega. Tak teraz patrzę na lotnictwo, widziane wraz z jego historią, często krwawo znaczoną
przejawami rażących niesubordynacji tych co ją pisali, i tych robią to nadal. Historią piękną i
fascynującą a zarazem często tragiczną, pełną fantazji i uniesień, ale i obfitująca niestety w „twarde
resety”. Hulanie helikopterem kilka metrów nad wodą, pośród żaglówek, z gromadką narciarzy
kurczowo trzymających swoje orczyki przytwierdzone linami do kadłuba, było również wtedy,
ewidentnym naruszaniem przepisów. Z drugiej zaś strony dawało prawdziwe poczucie wolności,
sprawdzenia się w ekstremalnych sytuacjach i pozwalało na spełnienie wizji młodego jeszcze pilota. Z
dużą przyjemnością przypomniałem sobie, że takim też kiedyś byłem… Gdy w końcu 1977 roku,
bogatszy już o doświadczenia z kilkumiesięcznego kontraktu w Danii i kilkaset wylatanych godzin na
dużo mniejszym Mi-2, rozpocząłem zupełnie nowy rozdział, teraz już na helikopterze Mi-8. W tamtym
czasie wyglądało to trochę jak wędrówka przez krainę marzeń. Wiedziałem już, że moje
Przedsiębiorstwo Usług Lotniczych AEROPOL ma podpisaną umowę z Polskim Ratownictwem
Okrętowym na wykonywanie lotów ratowniczych na Bałtyku i byłem przeszczęśliwy, że ówczesny
dyrektor firmy pan Zenon Orzanowski postawił na mnie – zresztą do dzisiaj nie wiem dlaczego –
wysyłając na to szkolenie. Byłem przekonany, że jest na to jeszcze za wcześnie.
I tak zostałem pierwszym cywilnym i zarazem najmłodszym kapitanem tego sporego wehikułu, jeżeli
brać pod uwagę gabaryty, zabierającego na pokład dwudziestu ośmiu pasażerów oraz załogę i
mogącego na dodatek startować i lądować pionowo, latać w lewo, w prawo, do przodu i do tyłu. Aż
tyle w jednym. Oddział PUL w Gdańsku, którego „hersztem” był od samego początku do końca Kazio
Tkaczyk, co prawda istniał już wcześniej, ale dysponował dotąd tylko samolotami. Teraz stawał się
znacznie bogatszy – najpierw o jedną ósemkę, a potem o kolejne dwie – i poważniejszy, rozszerzając
dość szybko zakres świadczonych usług. Do Polskiego Ratownictwa Okrętowego dołączył niemal od
pierwszego dnia pojawienia się ósemek, Urząd Morski, dla którego odbywaliśmy kilkugodzinne za
każdym razem loty, na – jak mawialiśmy – odławianie tych, którzy odławiali bezprawnie nasze śledzie,
czyli kontrole Polskiej Strefy Rybołówstwa. Taka prawie policyjna robota, polegająca na wykrywaniu
obcych kutrów na naszych wodach ekonomicznych. Zdarzały się niemieckie, szwedzkie czy duńskie,
ale najwięcej było radzieckich. Co robili dalej latający z nami inspektorzy? Po prostu – drogą radiową
zawiadamiali o takich kłusownikach WOP, i dla nas było już po sprawie. Nas już to nie interesowało.
Na takie loty instalowaliśmy najczęściej dwa dodatkowe zbiorniki paliwa, co pozwalało „kolebać” się
nad Bałtykiem prawie pięć godzin. Długo, ale kontrole obejmujące tak rozległy obszar, wykonywane
statkiem Urzędu trwały o wiele jeszcze godzin dłużej i były bez porównania mniej efektywne. My
„załatwialiśmy” w czasie jednego lotu polski szelf od wschodniej do zachodniej granicy… i z reguły z
jakimś skutkiem, podczas, gdy sprytni złodzieje naszych ryb, widząc skradający się w ich stronę statek,
często po prostu dawali radę czmychnąć. Byli najkrócej mówiąc szybsi, bo mieli dużo lepszy i
nowocześniejszy sprzęt.
W niedługim też czasie rozpoczęliśmy loty na pierwszą w kraju morską platformę wiertniczą rosyjsko –
polsko – niemieckiego konsorcjum PETROBALTIC, przemieszczającą się zgodnie z programem badań,
od szelfu NRD, poprzez nasze wody, aż po okolice Kłajpedy, wtedy jeszcze w ZSRR. Latania było po
przysłowiowe dziurki od nosa, czyli rzeczywiście bardzo dużo. I wtedy pojawił się problem. Na
początku naszych zmagań z morskim żywiołem – nieistniejący. Ale…
W Domu Marynarza w Gdyni w którym na początku mojej przygody z Mi-8 „stacjonowałem” przez
wiele miesięcy podczas dyżurów ratowniczych, codziennie spotykałem się ze starymi wilkami
morskimi i słuchałem ich opowieści. Byli skarbnicą wiedzy. Dziś, po latach wiem, jak wiele się wtedy
nauczyłem. W końcu nasza praca, przy wszystkich różnicach, miała jednak wspólny mianownik – było
nim morze. Późniejsze zaś rozmowy z załogami statków ratowniczych PRO, rozlokowanymi wzdłuż
całego wybrzeża oświeciły mnie jeszcze bardziej. Marynarze na tych statkach dysponowali bardzo
sprawnie, jak na tamte czasy działającym systemem, pozwalającym zachować przynajmniej nadzieje
na to, że jeżeli, nawet przy dużym pechu, coś niedobrego im samym się przytrafi, to mają duże szansę
uratować to swoje „popaprane” życie ratowników. A my latający helikopterem – nie. Dlaczego? To
pytanie nurtowało i pojawiało się coraz częściej…
Zasady w naszej pracy były, przynajmniej w założeniach proste – nawet w lotach dla Urzędu
Morskiego, czy PETROBALTIC-u – mieliśmy pozostawać przede wszystkim ratownikami. A to się
okazywało nadzwyczaj trudne, z czego nawet nie do końca zdawaliśmy sobie wtedy sprawę. Byliśmy w
dziedzinie – Ratownictwo Morskie – pełnymi radości marzycielami i samoukami. Świadomość
możliwości występowania zagrożeń, zaczęła się we mnie i kolegach pojawiać wraz z każdą kolejną
godziną lotu, spędzoną nad wodą.
Marynarze nawet przy tych skromnych w tamtym czasie możliwościach jakimi dysponowali, ratując
życie innych, mieli w razie mogącej dotknąć ich samych katastrofy lub totalnego niepowodzenia,
znacznie większe szanse uratować własne. Byli wyposażeni, być może w nie najnowsze w tej
dziedzinie osiągnięcia techniki, ale posiadali na pokładach takie rzeczy o których mogliśmy jedynie
pomarzyć. I rzeczywiście, inspirowało to do rozmyślań.
Bo oprócz chęci i entuzjazmu, praktycznie nie mieliśmy nic.
Na początku lataliśmy nad morzem, jakże często zimnym i wzburzonym, niemalże w strojach
wyjściowych, w całym tego słowa znaczeniu. Ja lubiłem swetry – więc w swetrze, natomiast mój
przyjaciel mechanik pokładowy, ale nie tylko on, lubili służbowe mundury – więc latali w białych
koszulach i pod krawatem. O kombinezonach umożliwiających w przypadku nieszczęśliwego dostania
się do lodowatej wody i przetrwanie w niej choćby przez krótki czas, można było jedynie pomarzyć. A
już zupełnie poza marzeniami były ubiory typu suchego, zapewniające pływalność (immersion suit),
jakkolwiek wiedzieliśmy, że nasi duńscy, czy szwedzcy koledzy – piloci morscy, z którymi często
spotykaliśmy się nad Bałtykiem, byli w te wynalazki poubierani. Przy bliskich przelotach obok siebie
dawało się to zauważyć nawet gołym okiem. A często ich spotykaliśmy – roześmianych lotników w
kaskach i kolorowych kombinezonach – i zazdrościliśmy. U nas gdzieś z tyłu, jak mawialiśmy – na pace,
leżały przedpotopowe kajakarskie kapoki, mające z założenia w razie wodowania zapewnić
uratowanie życia – ale przecież każdy wiedział, że przy takim ewentualnym wodowaniu, być może
dzięki temu sprzętowi nie utonie… jedynie kadłub helikoptera, nimi wypełniony…, znacznie
zwiększając w ten sposób swoją wyporność. Ale za to mieliśmy szanowany, a nawet wręcz uwielbiany
przez nas Mi-8 i …szczęście, zgodnie zresztą z zasadą, że coś jednak trzeba mieć. I dlatego też dość
szybko pojawiło się jeszcze inne „coś” – expressis verbis rodem z Karola Marksa. Jeżeli zatem byt
określa świadomość, to właśnie ta świadomość zaczęła nam podpowiadać konieczność poszukiwania
w trybie pilnym, skuteczniejszych niż dotąd rozwiązań, podnoszących poziom ratownictwa w naszym
wykonaniu – z jednej strony, ale też zwiększenie własnego bezpieczeństwa – z drugiej. Nie ze strachu,
czy egoistycznych pobudek, tylko z poczucia realizmu i praktycznej już teraz wiedzy, że podjęliśmy się
śmiertelnie poważnej misji – ratowania ludzkiego życia. Do dzisiaj z moim starym przyjacielem
Waldkiem Królikowskim, z którym spędziłem nad Bałtykiem setki godzin, wzdrygamy się na
wspomnienie tonących na naszych oczach u wejścia do portu we Władysławowie, trojgu młodych
żeglarzy, zmiecionych z tonącego jachtu przez potężne fale, którym nie mogliśmy pomóc. Mieliśmy
helikopter, najlepsze chęci, ale nie mieliśmy ratownika. Ogromny sztorm, rozgniewane morze szalało,
a my mogliśmy tylko …patrzeć na ich przerażone twarze i tragedię rozgrywającą się najwyżej
dwadzieścia metrów od nas. Próbowaliśmy im zrzucać kamizelki ratunkowe, solidną sznurową drabinę
podawać do rąk, ale słabli w błyskawicznym tempie. Zapamiętałem sobie wtedy raz na zawsze, że
dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. My mamy być profesjonalistami. Musimy. Tak wreszcie
powstał projekt współpracy pomiędzy PUL AEROPOL, a Spółdzielnią Prac Wysokościowych ALPINEX z
Gdańska, mający to wszystko zmienić. Czyjś doskonały pomysł, jak ziarno rzucone na żyzny grunt
zakiełkował z niezwykłą mocą, a prezes tej firmy i jej współwłaściciel Andrzej Polak okazał się
cudotwórcą, prawdziwym czarnoksiężnikiem z krainy Oz. Wprowadził do ratownictwa morskiego
nową, niewyobrażalną dotąd jakość. Bez przeciągania w czasie pozyskał poprzez solidnie
przeprowadzony nabór grupę najlepszych kandydatów na ratowników morskich operujących z
pokładu helikoptera. Na dodatek rozegrał to wszystko z dużą fantazją, według autorskich,
stworzonych przez siebie kryteriów. Będzie się mówiło w środowisku jeszcze przez wiele następnych
lat o tym, jak zebranym na ostatnim piętrze znanej restauracji w Gdańsku – Wrzeszczu kandydatom,
polecił nagle opuścić lokal po linach na zewnątrz budynku, wprost na ulicę Grunwaldzką. Zjechali w
szybkim tempie, wszyscy. Dotąd czyścili i malowali wysokie kominy i maszty a teraz mieli ratować na
morzu. A więc woda – jedno środowisko więcej. Jeden z nich – Maciek Grzelak, wspaniały facet,
dokumentujący często poczynania swoich kolegów, pokpiwał nawet, że jak „spadali” po tych linach
na bruk, to padał wtedy deszcz a więc woda była. – Poza tym ja często pracuję pod wodą, wobec tego
z rzeczy całkiem nowych pozostał mi helikopter. Rzeczywiście, pośród nich znaleźli się prawdziwi
mistrzowie od nurkowania – w tym jaskiniowego, utytułowani alpiniści i himalaiści, ratownicy
Wodnego Pogotowia Ratunkowego, a nawet wspinający się po linach i zjeżdżający po nich lekarz
anestezjolog. ALPINEX ściągnął ich na gdańskie Rębiechowo z zakopiańskiego TOPR, z gór, znad morza
i z paru innych miejsc kraju. Wszystkich połączyły ponadprzeciętne umiejętności, każdego w swoich
specjalnościach, niewiarygodna sprawność i jedna fantastyczna idea – chcieli być członkami latających
załóg ratowniczych i nieść pomoc na morzu wszystkim jej potrzebującym. Tylko ktoś, kto w styczniu
czy lutym z wysokości kilku lub kilkunastu metrów widział potężny sztorm z ociekającymi pianą
grzywami fal wie, ile trzeba umieć, ile mieć w sobie determinacji, fantazji, a nawet jak bardzo być
zdesperowanym – choć niektórzy mówią – zmotywowanym, by zjechać w taką kipiel po linie, zrobić
swoje i bezpiecznie wrócić na pokład. Listę ratowników otwierał bez wątpienia Andrzej Blacha, zwany
Blaszką człowiek-orkiestra, który nie dość, że był najbardziej rozpoznawalnym ratownikiem w Tatrach,
ale do tego doświadczonym skoczkiem spadochronowym, a więc kimś doskonale obytym z
powietrzem, przy tym płetwonurkiem i bardzo odważnym, otwartym i uczciwym człowiekiem, co
wbrew pozorom okazało się niezwykle ważne. Przy działaniach pełnych poświęcenia, a nawet
brawury, dla zachowania tej niezwykle chwiejnej równowagi potrzeba uczciwości. Blaszka ją ma. Od
początku stał się nieformalnym instruktorem całej grupy, cieszącym się niezwykłą estymą.
Stała obok niego cała plejada ludzi, o nazwiskach bardziej lub jeszcze bardziej znanych, z którymi
rozpoczęliśmy niebawem „bujanie” się nad Bałtykiem, uczestnicząc w wielu akcjach ratowniczych.
Niekiedy tak spektakularnych, że nie da się o nich zapomnieć. Nawet jeżeli kończyły się fiaskiem – tak
też bywało, po prostu nie udało się – byłem pewny, że dali z siebie wszystko.
Znalazł się wśród nich bardzo dobry ratownik i jeszcze większy racjonalizator, zarazem nieco
nawiedzony w najlepszym tego słowa znaczeniu – Henio Korta. Jego koledzy, mrugając dyskretnie
oczami, mówili, że nie spocznie, dopóki nie skonstruuje rolki do zjeżdżania z pokładu i powrót, bez
użycia rąk. W każdym razie pracował nad tym. Albo sporych rozmiarów, nieco przypominający z
wyglądu koszykarza – Marek Małaj, który w wodzie czuł się jak ryba, będąc przy tym szybszym od
rekina tygrysiego, tyle, że jako świetny kolega nie kąsał, a był wręcz przyjazny. Z kolei drobny z
budowy – Waldek Bykowski, tylko takie sprawiał wrażenie, bo naprawdę były to mięśnie obciągnięte
skórą – na dodatek „mięśnie” z dyplomem inżynierskim, piekielnie inteligentny „Byk”. W szczególny
sposób zapisał się w mojej pamięci Andrzej Małkowski, jako ktoś niezwykły i po bohatersku zacięty,
ktoś kto przy wyciąganiu z wody podczas sztormu przy temperaturze minus kilkunastu stopni, ciężko
rannego rybaka, z obciętymi przez sztabę do trałowania sieci obydwoma rękami, ledwo żywego,
praktycznie nieprzytomnego, połamał zamarznięte na kość piankowe rękawice. Zamarzł przy tym jak
najprawdziwszy hibernatus, ale go podjął. A po tym wszystkim nie dostał nawet kataru – emocje,
mówił potem spokojnie, uśmiechając się. Albo wspomniany już wcześniej Jurek Buczkowski, na dyżury
ratownicze przyjeżdżający często wprost ze szpitala, swojego miejsca pracy – bo z czegoś trzeba było
żyć, jak mawiał, i „spadał” do wody jak cała reszta. Tyle, że jako lekarz anestezjolog potrafił najlepiej
ze wszystkich przywracać do życia, tych próbujących się już z nim żegnać w sposób niezamierzony.
Zresztą chętnie dzielił się swoją wiedzą, przekazując swoje medyczne sposoby niesienia pomocy
reszcie drużyny. Zresztą każdy z tych ludzi bardzo szybko nabywał uprawnień ratownika medycznego.
Trudno też nie wspomnieć o najlepszym ratowniku ze wszystkich inżynierów, specjalistów od
samochodów – Andrzeju Sumarze. Dużej klasy analityczny umysł, a poza tym głęboka wiedza,
sprawność i chęci. Goszcząc w jego domu w Orłowie, często obrażeni na polityczną rzeczywistość,
snuliśmy ambitne plany wspólnej emigracji do Nowej Zelandii. Wspólnej, żeby było raźniej. Ktoś z jego
bliskiej rodziny, tam na antypodach obiecał nam nawet daleko idącą pomoc w starcie na całkiem
nowej drodze życia. Ja w końcu nie wyjechałem i sam nigdy nie wiedziałem do końca, czy to dobrze,
czy źle…
Byli więc znakomici, rwący się do tej roboty ludzie, był helikopter z kamizelkami i dużą,
archaiczną tratwą ratunkową na pokładzie, piloci, mechanicy, bardzo wiele autentycznego
entuzjazmu, brakowało jedynie fachowego szkolenia teoretycznego i odpowiedniej praktyki,
prowadzącej najprostszą drogą do prawdziwego zawodowstwa. A potem stały trening, dyżury
ratownicze i loty na prawdziwe akcje. Właśnie na to wszyscy czekaliśmy, mając dużo pokory i
świadomość swoich braków.
Wykonaliśmy w międzyczasie z lotniska Rębiechowo wiele lotów treningowych. Najczęściej w rejon
sopockiego mola, do Gdyni tuż przy kei Portu Jachtowego i Centrum Wychowania Morskiego. Jego
dyrektorem był wtedy Wiktor Leszczyński – kapitan żeglugi wielkiej jachtowej, który nas bardzo
wspierał logistycznie. Jako wielki entuzjasta zabaw „płetwiastych” – jak mawiał o naszych ludziach
ubranych w pianki z płetwami – umożliwiał stawanie w zawisach nad przeróżnymi łodziami i jachtami
będących w jego dyspozycji, podczas których ćwiczyliśmy rozmaite warianty niesienia pomocy.
Używaliśmy też jego „pływadełek” do zabezpieczania takich ćwiczeń od strony wody. Jedni ćwiczyli na
górze, inni asekurowali ich na dole, co poprawiało bezpieczeństwo i znacznie podnosiło bojowy
nastrój uczestników tych powietrznych harców.
Z tygodnia na tydzień, nasi ratownicy doskonaląc swoje techniki ratowania, zaczynali
dokonywać cudów o jakich wcześniej można było tylko pomarzyć. Przede wszystkim nabierali
sprawności i pewności siebie.
Jednak prawie natychmiast pojawił się problem wysokich kosztów, związanych eksploatacją dużego
bądź co bądź helikoptera, jakim był Mi-8. Przede wszystkim „kotłował” dużo paliwa, godzina lotu
kosztowała w związku z tym też dużo, a na dodatek resursy między remontowe nie powalały z nóg.
Więc było zdecydowanie za drogo. Coś trzeba było wymyśleć.
I znowu błysnął Andrzej Polak. Zresztą sypał pomysłami, jak prestidigitator wyciągający z kapelusza
kolejnego królika. Należał do gatunku nielicznych w tamtych czasach młodych menedżerów, którzy
wyczuwali, że nawet działania niedochodowe, a nawet pozornie wręcz kosztowne, mogą w dalszej
perspektywie się opłacać. Nie wiem, czy wtedy tak myślałem, ale teraz nie mam wątpliwości, co do
jego intencji. Poza tym, do lotnictwa miał mnóstwo sympatii. Chcąc podnieść znacząco prestiż
swojego przecież ALPINEX-u o dokonania pod tytułem – zapewnienie najbardziej wykwalifikowanych
ratowników dla Ratownictwa Morskiego – doskonale zdawał sobie sprawę, że to w dość prosty sposób
może się przełożyć na wzrost zamówień na prace wysokościowe. Takie połączenie wiedzy z praktyką i
entuzjazmem Uczestniczenie w misji tworzenia całego systemu ratownictwa morskiego dawało to.
- A co byście powiedzieli panowie, gdybym zorganizował obóz treningowy dla ratowników na
Mazurach. To prawda – morskich, ale dlaczego nie tam?, powiedział podczas któregoś ze spotkań w
ALPINEX-sie. – Chodzi przecież o przećwiczenie tych wszystkich elementów na linii helikopter – woda.
I dla mnie nie ma większego znaczenia słona czy słodka.
Widząc moją zdziwioną minę, natychmiast dodał – Wzięlibyśmy znacznie tańszy Mi-2. I co ty na to?
Trochę zbaraniałem. Sama idea może i niezła, pomyślałem, i zaraz zobaczyłem tylko same kłopoty. Ale
nie Polak. On nie widział żadnych. Więc spróbowałem też być optymistą.
- Posłuchaj, tak czy owak musisz się skontaktować z Krzysiem Lebiedziem. To on jest dyrektorem, w
zasadzie wariackie pomysły lubi. Myślę że może się udać i sądzę, że pójdzie na taki układ.
- Wy jako PUL AEROPOL dajecie helikopter, paliwo, pilota i mechanika, a my pokrywamy
zakwaterowanie, wyżywienie, wynajem statków żeglugi białej do treningu i wszystkiego co będzie
konieczne oraz resztę kosztów. Pasuje? Tak to przedstawimy dyrektorowi.
- Ale bez przesady, wtrącił się vice Prezes ALPINEX – u Jurek Leśniak, uczestniczący w rozmowie. –
Jeżeli oczywiście myślicie o tym samym, co mi z rozpędu przyszło do głowy…zakończył dość frywolnie.
Parsknęliśmy wszyscy śmiechem – lato, gorąco, Mazury…, może być.
- No dobrze, dobrze chłopaki, wracamy do rzeczy. Chciałbym, żebyś ty Andrzej – zwrócił się do mnie –
poleciał z nami. Masz jako pilot spore doświadczenie na ósemce i wiesz o co chodzi w lotach nad
morzem, a poza tym, po powrocie z Libii największe doświadczenie na dwójce. To bardzo ważne przy
tej kaskaderce. W Gdańsku zostawimy na kilka dni jednego z naszych, żeby zachować bez zakłóceń
dyżury, a potem będą się rotacyjnie wymieniać. Każdy musi w czasie tych dwóch tygodni solidnie
potrenować.
- O.K. a co z lotnikami?, próbowałem się delikatnie upomnieć o kolegów.
- Nie chrzań, nie muszą tu przyjeżdżać. Przecież tutaj bardziej chodzi o naszych ratowników. Już
mówiłem, na Mazurach będzie Mi-2. Heniek Jeruzal, Andrzej Podlasiewski, Tadek Broda czy reszta,
dadzą sobie w Gdańsku spokojnie radę. Twoi koledzy, ewentualne braki treningowe „dolatają” na
miejscu i jakoś to sobie powetują. No pewnie, że przyjemniej byłoby na Mazurach. Może wyrównamy
to w przyszłym roku? Jak teraz wypali, to dlaczego nie?
Dyrektor Lebiedź zgodził się na wszystko bez wahania a nawet obiecał, że nas z przyjemnością
odwiedzi. Poczciwy był z niego człowiek i otwarty na takie propozycje. Przed samym wylotem zrobił
mi tylko „jednoosobową zbiórkę” i przemówił, krótko w kilku prostych „proletariackich” zdaniach, tak
nieco dla schłodzenia temperamentu.
- Tylko Jędruś błagam cię, nie szarżuj, nie cuduj, to wszystko ma być bezpieczne. Jakakolwiek
„nawalanka” kładzie cały projekt i się już nie podniesiemy. Poza tym chodzi o ciebie – masz małą
córeczkę Olę – pamiętaj o tym. Wiesz dobrze, ile żon lotników wychowuje samotnie swoją
progeniturę…
Jakkolwiek by to nie zabrzmiało, a stanowiło przecież rodzaj memento, to dziś po ponad trzydziestu
latach muszę przyznać, że nie do końca spełniłem oczekiwania Krzysztofa i teraz, gdy już nie ma go
wśród nas, nawet w myślach jest mi wobec niego trochę głupio, a może i wstyd… Na szczęście
wszystko skończyło się dobrze.
W końcu czerwca 1984 roku, wraz z mechanikiem Stasiem Bulskim, powszechnie nazywanym przez
kolegów Bułą wylądowaliśmy w Centralnym Ośrodku Sportu w Giżycku, na niewielkim lądowisku nad
jeziorem Kisajno. Przepiękne miejsce. Drużyna ALPINEX-u już tam była, prawie w komplecie.
Rzeczywiście, od strony logistycznej Andrzej Polak przygotował wyjazd jak mistrz świata. Przyjemne
drewniane domki, służące na co dzień sportowcom przygotowującym się do dużych imprez na całym
świecie, i nie tylko żeglarskich, stały się naszymi kwaterami a tak zwana „gar kuchnia” została wsparta
potężną „wałówą” zakupioną przez prezesa w BALTONIE i przywiezioną razem z całym sprzętem. Aż
głupio było patrzyć na usta młodych ludzi, którym po brodach ściekała przysłowiowa ślina, gdy patrzyli
na nas jedzących szynki, polędwice, kabanosy, popijających to sokami pomarańczowymi i
ananasowymi w czasach, gdy sukcesem był zakup kawałka kiełbasy podwawelskiej, i to najczęściej w
sklepie komercyjnym, bo na kartki brakowało. Takie czasy – z żarciem było po prostu krucho a my
mieliśmy wszystko. I dużo.
Za pierwsze ćwiczenia zabraliśmy się jeszcze tego samego dnia, po południu. Przybiegł do mnie
Blaszka – a właśnie opychałem się czymś smakowitym – i bezceremonialnie przerwał te chwile
najprawdziwszej przyjemności.
- Gruby, czy ty gdzieś wyjeżdżasz?
- Nie, a dlaczego pytasz?
- Bo się okropnie pakujesz, i boimy się, że helikopter będzie za ciężki. A tak naprawdę, jak skończysz,
to chcielibyśmy zacząć.
- Spokojnie, zaraz będę, odpowiedziałem. Dotarłem tam w paręnaście minut. Na lądowisku czekali na
mnie wszyscy. Każdy z chłopaków, w większości poważnych przecież facetów, zachowywał się teraz,
niemal jak dzieciak. Dawało się wyczuć sympatyczne podniecenie. Widać było, że są na ten trening
napaleni jak, jak przysłowiowy „szczerbaty na suchary”. Każdy chciał ugryź jak najwięcej, i to od razu,
a przynajmniej na początku był to dość trudny orzech do zgryzienia.
Blaszka jako ratownik najbardziej doświadczony w pracach z użyciem helikoptera, z praktyką
zdobytą w akcjach ratowniczych w Tatrach, „przywlókł” jednak ze sobą do Giżycka, tak na wszelki
wypadek, jeszcze jednego starego TOPR-owskiego wygę i wyjadacza Maćka Gąsiennicę. Zresztą coraz
bardziej patrzyłem na nich wszystkich, jak na plejadę gwiazd, by po latach z przyjemnością stwierdzić,
że jako wyznawca siły „pierwszego wrażenia” nie pomyliłem się w żadnym calu.
- Przedstawiam ci mojego kolegę – prawdziwego górala. Możesz go nawet dotknąć, zażartował. Bo ja
to jestem taki góral urodzony w Jaworznie i naturalizowany. Podróba. Ale w Zakopanem robiliśmy
razem to samo. Teraz przetrenujemy podobne rzeczy, tyle że dochodzi jako nowy żywioł – woda.
Spojrzałem na niego, na Maćka – uśmiechających się zawadiacko i już nie miałem najmniejszych
wątpliwości – oj, będzie, będzie bardzo wesoło, a tym prawdziwym żywiołem, znacznie trudniejszym
do poskromienia niż woda, będą ratownicy.
- Chłopaki zaczynamy od skoków do wody z wysokości około 5 metrów. Helikopter będzie praktycznie
w zawisie, co najwyżej leciutko się przemieszczając, a wy śmigacie w dół w piankach, z płetwami i
fajkami. Robimy to wzdłuż mola, w odległości około 100 metrów. Każdy skoczy sobie po trzy razy. Aha,
w czasie tej rozgrzewki na pokład wchodzimy po pięciu.
- Rozumiem, Blaszka, że po tej rozgrzewce weźmiemy się za poważne rzeczy. Marek Małaj
najwyraźniej żachnął się lekko rozczarowany, bo jako ratownik WOPR i mistrz w pływaniu, takie skoki
traktował jak chleb powszedni.
- Nie martw się stary, jutro będziesz zjeżdżał do tej samej wody z kilkunastu metrów, ale po linie i z
noszami. Na dole „zapakujesz” do tych noszy któregoś ze swoich kumpli i wyekspediujesz go
wciągarką do góry. Maciek tłumaczył to spokojnie, i widać było, że niespodziankę szykuje na koniec. –
A potem drogi Marku wciągarka się zepsuje, jak to może się przecież zdarzyć i będziesz musiał wrócić
na pokład o własnych siłach. „Zarechotał” przy tym tak złośliwie, że aż reszcie się to udzieliło.
- Wiesz, Blaszka dla treningu co tydzień wchodzi na linach po północno-wschodniej ścianie Mnicha i
on to wymyślił. Lubi wyzwania i uważa, że wy, nurkowie latrynowi i zaropiałe ropuchy, wspinaczkę też
polubicie. Te skoki do wody dzisiaj są po to, żeby wiedzieć co będzie jak droga z wody do góry się nie
uda. Może się przecież tak zdarzyć.
- No dobrze, dobrze, dość już dworowania. Zanim ja zacznę się jutro wspinać, to zaraz z przyjemnością
przekonam się, jak wy mistrzowie pływacie, odciął się Marek. Na wszelki wypadek, możecie na mnie
liczyć… Ratuję wszystkich potrzebujących, bez względu na to czy ich lubię, czy nie.
A ci wszyscy dobrze wiedzieli, że w pływaniu nie ma sobie równych. Zresztą każdy z nich był w czymś
najlepszy.
Po kilku dniach latania, a w zasadzie permanentnego stania w zawisie, przećwiczonych zostało
mnóstwo przeróżnych wariantów udzielania pomocy z powietrza i zaczęło się już nam wydawać, że to
prawie wszystko. Zwłaszcza takich, które w Gdańsku, byłyby zbyt kosztowne, nie mówiąc, że w takiej
ilości – niemożliwe. Tutaj w minutę po starcie byłem już nad statkiem, czy jachtem, a cały lot zamykał
się w dziesięciu minutach, tam procedura przedstartowa i sam dolot w jedną tylko stronę zabierał
tych minut co najmniej dwadzieścia. Porównywanie czasów i efektywności było szokujące. Te
ćwiczenia od samego początku okazały się strzałem w przysłowiową dziesiątkę. Zwłaszcza
emocjonujące były zjazdy na małe jednostki i zabieranie „chorego na noszach” bezpośrednio z
pokładu. Wyobraźnia podpowiadała, co nie było trudne i potem wielokrotnie się w praktyce
potwierdziło, że przy dużej fali taki desant na małą łupinkę jest dla ratownika niebezpieczny, więc
musiał „wodować” nieopodal rozkołysanej burty, o własnych siłach, bądź z pomocą załogi dostawał się
na pokład, zapinał w noszach „rannego” i tą samą drogą wracał.
Pierwsze zgrupowanie treningowe ratowników w Giżycku miało się powoli ku końcowi, kiedy nagle
zakiełkował, i to chyba niestety w mojej głowie, jeszcze inny pomysł. Na owe czasy, jak się później
miało okazać – dość nowatorski. Najpierw wiele razy przyglądałem się w wolnych chwilach, jak nasi
chłopcy zawzięcie „śmigają” wręcz, na nartach wodnych. Było na co popatrzeć. Zresztą Andrzej Polak
przywiózł po to motorówkę – smoka, bardzo nowoczesną i szybką. Sam kilkakrotnie zasiadłem za
sterami tego urządzenia i ciągnąc ich po kolei, miałem okazję przyjrzeć się jak sobie dają radę. Kilku
było bez najmniejszej przesady wirtuozami tego sportu.
- Jędruś, odezwałem się do Blaszki, chyba na dwa dni przed końcem – chcesz pojeździć na nartach za
helikopterem? Mam nadzieję, dasz radę.
Spojrzał na mnie tak, tak że przestraszyłem się w pierwszej sekundzie i pomyślałem sobie – ma mnie
po prostu za nie z pełna rozumu przygłupa, a nawet zwykłego świra. Ale myliłem się i to bardzo. Nie o
to chodziło. Świrami byliśmy, jak się okazało wszyscy.
- Stary, ja na to czekałem od paru dni. Zobaczysz, że za kilka lat będą problemy z ustaleniem, kto to
wykoncypował. Rozmawiałem już z kilkoma kolegami świetnie czującymi narty i nawet nie wiesz, ile w
nich entuzjazmu. To prześwietny pomysł. U Blaszki wszystko, co budziło zachwyt było ”prze”. Również
jak z pełnym zaangażowaniem mówił o kimś wyraźnie źle, to co najwyżej – „prze – palant”, nie gorzej.
- O.K. a co z waszym prezesem?
- Spokojnie, taki sam wariat, jak reszta. Też pewnie by pojeździł, gdyby czuł się na siłach. Ale będzie
kibicował. Już wie o tym.
- Jak to wie? On wie a ja nie wiedziałem?, udałem lekko zdziwionego, niemal obrażonego. – W
porządku, ilu masz chętnych? Albo inaczej – z iloma to wyjdzie i będzie według ciebie bezpiecznie?
- Ze mną czterech. Ale to tylko na razie.
- To proponuję, żebyś na pierwszy ogień poszedł ty sam. Na pokład weźmiemy najpierw Marka. Ma
przez telefon pokładowy łączność ze mną, doskonale wie o co w tym wszystkim chodzi, w związku z
tym odpowiada za bezpieczeństwo. Będę uważnie słuchał jego uwag i wykonywał wszystkie
polecenia. Sam jest doskonały na nartach wodnych i bardzo w niego wierzę. Wiecie przecież, że ja w
ogóle nie widzę co się dzieje z tyłu, i ten z was, który jest na pokładzie jest moimi oczami. Muszę
polegać wyłącznie na jego podpowiedziach. A będzie się dużo działo, nie mam najmniejszych
wątpliwości.
- Z jaką prędkością możesz holować?
- Mogę i dwieście.
- Nie szalej Gruby, mówię poważnie. To jeszcze raz – z jaką ci najwygodniej, bo dla mnie to 60 -70.
Chyba szybciej nie.
Ale widziałem po jego szelmowskim wyrazie twarzy, że sam jeszcze do końca nie wie z jaką chce i aż
go korci żeby, może nie od razu, może później, ale nieco dołożyć…
- No właśnie, a na jakiej linie chcesz jechać?, mam na myśli długość. Od razu zastrzegam, że musi mieć
nie mniej niż 15-18 metrów. Poza tym będę was holował z lekkim trawersem, ze względu na śmigło
ogonowe i myślę, że to wystarczy. Te wasze sznurki nie mogą się w nic wkręcić.
- To są liny, poprawił mnie jak rasowy alpinista.
- Są kolorowe i wyglądają jak grubsze nieco sznurowadła, brnąłem dalej. Ale trzeba spróbować.
- Ruszamy – Blaszka był wyraźnie rozgorączkowany i przestał zwracać uwagę na to moje dworowanie.
Zresztą ja również, nie mniej.
– Pierwszy raz wystartuję z wody, dodał jakby z ostrożności, ale później robimy to już z mola. Jakby
dyskretnie chcąc się na koniec usprawiedliwić, dając do zrozumienia , że u prawdziwego narciarza
wodnego, mokre powinny być tylko narty i „wyłażenie” z wody to nie honor.
Wsiadłem wreszcie do mojej dwójki i po krótkim podlocie minąłem Blaszkę zanurzonego po szyje w
Kisajnie. Wystawała mu tylko głowa i czubki nart. Marek postarał się zrzucić mu wprost do rąk orczyk,
przytwierdzony do przyciętej na wymiar, kolorowej elastycznej liny, używanej do wspinaczki. Zrobił to
bardzo ostrożnie i precyzyjnie.
Wreszcie usłyszałem w słuchawkach jego głos.
– Złapał. Naciągaj Jędruś, tylko powoli, żeby się Blaszka nie wyłożył od pierwszego „kopa”, bo będzie
to dla niego straszny obciach. I nagle radosny wrzask.
– Stary on jedzie, zupełnie jak Jean-Claude Killy. Możesz nawet trochę szybciej.
Zatoczyłem obszerne koło nad środkiem jeziora, a on tam na dole wyprawiał istne cyrki. Żałowałem,
że z mojego fotela nie mogłem tego oglądać, ale z relacji Marka na żywo, które przypominały radiowe
komentarze nieodżałowanej pamięci redaktora Jana Ciszewskiego z meczów piłkarskich, byłem
pewny, że zabawa jest przednia. Po wylądowaniu zapanował pełen entuzjazm. Każdy bez wyjątku
chciał natychmiast spróbować. I tak ciągnąłem po kolei wszystkich. Żaden się nie wyłożył.
Następnym krokiem były starty z pozycji siedzącej, z niewielkiej drewnianej kei, tuż przy przystani
jachtowej. Tej samej na której dwadzieścia lat wcześniej Roman Polański kręcił swój „Nóż w wodzie”.
Tylko raz, może dwa zakończyły się głębokim „nurem”.
Gdy następnego dnia po śniadaniu pojawiłem się przy helikopterze, uwagę moją zwróciły cztery
rozciągnięte, różnej długości liny, z przytwierdzonym do każdej orczykiem.
- To co panowie, będziecie kombinować metodą kolejnych prób, która najlepsza?, zapytałem.
- Czyś ty zwariował, kto by je ciął i po co, wcale nie są tanie. Postanowiliśmy spróbować pojeździć na
wieloholu. Blaszka mówił o tym tak, jakby to była „normalka”. Choć dobrze wiedziałem, że jestem tak
samo pokręcony jak oni, to jednak chciałem się trochę poprzekomarzać.
- O.K., ale myślę, że ta wasza ….motorówka czterech może nie pociągnąć. Udawałem Greka.
- Jaka motorówka. Nie zgrywaj się. Jednak zeszło z niego trochę powietrza i już nie był taki pewny
siebie.
- No Jędruś, spokojnie, damy radę. Dobrze wiesz o co chodzi. Najpierw pojedziemy na dwuholu,
potem trójholu i na końcu ruszymy całą czwórką. To musi być straszna frajda. Aż trudno mi sobie to
wyobrazić.
Z czystej więc przekory zapytałem. – A dlaczego nie w pięciu, sześciu, siedmiu czy ośmiu?
Odpowiedział z rozbrajającą szczerością. – Bo wtedy ta twoja latająca „katarynka” też pewnie by
zdechła, jak nasza motorówka przy dwóch. Ale …może?
Przedstawienie zaczęło się zgodnie z planem i wreszcie po kilku lotach treningowych, na molo usiadło
czterech skupionych facetów w piankach, z założonymi nartami. Podleciałem do nich w
kilkumetrowym zawisie i któryś z chłopaków, lecący ze mną, zaczął z pokładu bardzo precyzyjnie
podawać im kolejno orczyki. Gdy już wszyscy trzymali je mocno w dłoniach, rozpoczął się
najtrudniejszy element całej zabawy. Należało rozpocząć naciąganie lin w takim tempie, by na sygnał
słyszany w słuchawkach przyśpieszyć na tyle gwałtownie, by ich „cztery litery” gładko odkleiły się od
pomostu, ale też nie za gwałtownie, bo to z kolei, bez wątpienia skończyło by się „nurem”.
Byli jednak świetni. Czwórhol za Mi-2 stał się faktem. Jeszcze tego samego popołudnia
„odćwiczylismy” …pieciohol, a następnie sześciohol. Potem miał miejsce ostatni, popisowy numer
Blaszki. Wystartował z pomostu sam. Gdy byłem na długiej prostej, usłyszałem w słuchawkach – leć
jeszcze kawałek prosto, on odrzucił nartę i jedzie teraz na jednej. Zatoczyłem łagodne półkole o sto
osiemdziesiąt stopni. I wtedy ten sam głos w słuchawkach, ale bardziej rozemocjonowany, oznajmił –
uważaj, ten wariat jedzie teraz na stopach, odrzucił druga nartę. Za chwilę usłyszałem – leży, znowu
cisza, – ale dalej trzyma orczyk, – hamuj. Wyhamowałem daleko nad środkiem jeziora. Blaszka dalej
trzymał kurczowo orczyk.
– Podnieś go lekko nad wodę, to podrzucimy go do brzegu. Przesuwając się wolno w zawisie,
„zataszczyłem” Blaszkę nad wodą pod samą keje. Facet miał „parę”, wręcz nieprzeciętną. Trzeba mieć
nogi i łapy ze stali, żeby dać sobie radę, jak on. Chłopcy pytali go później, czy ma …łaskotki, bo nawet
im się robiło wesoło, gdy patrzyli jak ślizgał się po wodzie na gołych stopach.
Pogoda w czasie tego dwunastodniowego pobytu w Giżycku była fantastyczna. Z dużym naddatkiem
przećwiczyliśmy cały zaplanowany program. Ale po latach najczęstszym wspomnieniem były narty
wodne. Chociaż ja mam jeszcze jedno. W drodze powrotnej do Warszawy przytrafiło nam się coś, na
poły groteskowego i niemal nieprawdopodobnego. Ale jednak.
Na pokładzie, oprócz mechanika Stasia Bulskiego, było z nami jeszcze dwóch ratowników z TOPR,
którzy później, już ze stolicy chcieli się dostać do Zakopanego. Zawsze to znacznie bliżej. Słoneczne,
bezchmurne niebo, widzialność nieograniczona, lecę sobie ze sto metrów nad ziemią i nagle słyszę w
słuchawkach głos „Buły”, który zwykle podczas takich przelotów siadał sobie z tyłu i obserwował
krajobrazy.
- Kapitano - bo tak dla śmiechu się do mnie zwracał,
- szybciutko zrób kółko, bo tam na dole coś się dzieje. Położyłem posłusznie dwójeczkę w zakręt,
jednocześnie wyhamowując prędkość i zawróciłem o sto osiemdziesiąt stopni. Byliśmy na
kilkukilometrowym trawersie Myszyńca. Rzeczywiście, we wskazanym przez Stasia kierunku, na skraju
sporej wsi coś się działo. Wskazywało na to duże zbiorowisko ludzi. Wolno podleciałem bliżej.
- Jędruś, toż to wesele, usłyszałem. – Tam na dole ludziska się bawią. Zobacz te dekoracje. I jest
orkiestra. Ho, ho, ci ludzie nas wyraźnie zapraszają. To prawda, wymachiwali rękami i wskazywali w
kierunku małej łączki oddalonej może ze dwieście metrów od suto zastawionych stołów, co było widać
nawet z góry. Okazało się wtedy, że mój charakter po prostu przegrał z pokusą. Wylądowałem.
- Panowie, zanim to wszystko przestanie się kręcić, przypilnujcie, żeby nikt się nie wpakował pod
śmigiełko ogonowe. Jeszcze by tego brakowało. Zanim dotknąłem kołami ziemi, tłum ruszył,
przypuszczając zmasowany atak. Chłopcy zdążyli jednak powstrzymać nacierających do czasu, aż
całość znieruchomiała. Nie przesadzę, jak powiem, że zarówno nowożeńcy, ich rodzice i rodzina, ale
też znajomi, cała wieś i okolice potraktowali nasze pojawienie się tutaj niemal jak zstąpienie z nieba
samych dobrych mocy.
- Skąd wiedzieliście, że u nas jest wesele? W takiej uroczystej chwili mamy helikopter. Ojciec pana
młodego dawał wyrazy swojego nieukrywanego zdziwienia. – Zostańcie z nami, jesteście naszymi
honorowymi gośćmi. Proszę mi wierzyć dla nas to duże wydarzenie. To niewiarygodne.
Widząc, że się nie wybronię - zresztą w jednej chwili zaświtało mi w myślach coś o hipokryzji z
pytaniem do siebie – po co więc lądowałeś? – zdobyłem się na pierwszą tego dnia męską decyzję,
podjętą z rozmysłem i odpowiedziałem – dobrze, zostaniemy, ale najwyżej na godzinę. I rozumie pan
– zero alkoholu.
- Ale nie ma o czym rozmawiać.
Gdy wreszcie zajęliśmy całą czwórką miejsca przy stole, w pewnym momencie struchlałem. Nie
jestem z natury strachliwy, ale na widok umundurowanego, wtedy jeszcze milicjanta, zmierzającego
żwawo w moją stronę, serce stanęło mi w poprzek.
- Mają mnie. Już się nie wyłgam, powiedziałem sam do siebie. Dostałem od wojska zgodę na przelot
na Bemowo a nie na balangę pod Myszyńcem. Ale stało się zupełnie co innego i po raz kolejny dała o
sobie znać stara prawda – jak nie do końca potrafisz iść drogą rozumu, to przynajmniej musisz mieć
szczęście.
- Panie pilocie, ja jestem Komendantem tutejszego Komisariatu Milicji, wujem panny młodej i mam w
imieniu wszystkich wielką do pana prośbę. Zagadał tak uroczyście, że strach mnie natychmiast opuścił
i już prawie wiedziałem o co chodzi. – Dałoby się zrobić w tak uroczystym dniu z nowożeńcami lot nad
okolicą?. Nikt stąd do tej pory jeszcze nie latał. Wie pan co to będzie?. Ich wnuki będą o tym
opowiadać.
Nie dałem się długo prosić, przyznam szczerze. Okazało się przy okazji, że wśród biesiadników jest cały
posterunek milicjantów, tyle, że po cywilnemu i to oni zadbali o bezpieczeństwo. Była pełna
dyscyplina. Zrobiłem trzy krótkie loty z młodymi, świadkami i rodzicami. Ostatni ze stróżami prawa.
Opowiadaniom o swoich wrażeniach nie było końca. Ale trzeba było się zbierać, żeby zdążyć na Babice
przed zmrokiem – to raz, i znacznie ważniejsze, wyłgać się jakoś zgrabnie przed wojskiem z opóźnienia
– to dwa.
– Będzie trudno, pomyślałem. Gdy zająłem miejsce za sterami, zauważyłem z tyłu za moimi plecami
spory płócienny worek, czymś szczelnie wypełniony. W pospiechu nie sprawdzałem jego zawartości,
sądząc, że to własność któregoś z ratowników. Tym bardziej, że gdzieś zawieruszył się mój mechanik
„Buła”. Po trwających jednak parę chwil poszukiwaniach, dostarczono go wreszcie, żywego, ale w
stanie „lekko pół średnim”, tak, że resztę lotu przespał jak suseł.
Po wylądowaniu na Babicach, krótko przed zachodem słońca, które na początku lipca wędruje po
niebie jednak bardzo długo, o płóciennym worku zupełnie zapomniałem. Wsiadałem właśnie do
samochodu, gdy usłyszałem za sobą głos Mirka Maciaka, wspaniałego kolegi mechanika, będącego
tego dnia na dyżurze w hangarze, a któremu tego dnia oczekiwanie na nas trochę się przeciągnęło.
- Jędruś, o czymś zapomniałeś, chyba, że nie chcesz? Spojrzałem na niego badawczo. Uśmiech miał
dookoła głowy.
- A czyje jest „to” za twoim siedzeniem?
Wróciłem.
W płóciennym worku, weselnicy widząc, że prawie nic nie zjadłem, nie mówiąc już o napojach
wyskokowych, zostawili – jak napisali na załączonej kartce – gościniec z podziękowaniem. Było to kilka
butelek „Żytniówki”, kilka doskonałego kurpiowskiego samogonu, a do tego szynka, baleron i sporo
innego mięsiwa na zakąskę. Wszystko z najlepszymi życzeniami.
Resztę niech zasłoni kurtyna milczenia. Nawet po trzydziestu latach…
Andrzej Urbański

Podobne dokumenty