recenzje

Transkrypt

recenzje
WSTĘPNIAK
WSTĘPNIAK
„Niezbędne minimum?
Dać z siebie maksimum.”
Wielu z nas wypisało
w swoim umyśle złotymi
zgłoskami postanowienia na nowy rok. I gdyby
wszystkie te postanowienia weszłyby w życie, to
Polska stałaby się najlepiej
wykształconym, wysportowanym, oczytanym
i zdrowym narodem na
świecie. Ale powiedzmy
sobie szczerze, w chwili, gdy czytacie te słowa, ponad 90%
osób prawdopodobnie już nie pamięta, co miało zrobić.
Najczęstszym powodem takiego stanu rzeczy jest straszna
choroba: „niechcemisię”, która odpowiada za większość
niepowodzeń na każdej płaszczyźnie naszego życia.
Przez długi czas nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo
szkodzę sobie i doprowadzam swój organizm do ruiny za
pomocą najgorszego stylu życia i jedzenia. Uaktywniłem
u siebie uśpioną dotychczas chorobę, która nie chce dać mi
odpocząć ani o sobie zapomnieć. Ale to, co spowodowało
u mnie chwilowy upadek sprawia obecnie, że mój zapał
do pracy nad sobą zwiększył się kilkukrotnie do poziomu, w którym „chce mi się”. Wiem, że nie zmienię swoich
nawyków oraz lenistwa w jeden dzień i odzyskam przy
tym kondycję i poziom tłuszczu sprzed dziesięciu lat.
Ale pragnę walczyć o to, żeby z każdym jutrem stawać się
lepszym niż wczoraj.
„Co robisz, gdy nie masz nastroju na trening? Zmieniam nastrój.”
W najnowszym numerze Qfanta mamy masę ciekawych
artykułów dla każdego z Was, w szczególności dzieło
Karola Susa, w którym niszczy wyobrażenie wielu ludzi
jakoby komiksy były dla dzieci, a dorośli nie znajdą
wśród nich nic interesującego. Weronika Łaszkiewicz
przybliży nam twórczość Marka Oziewicza, a dokładniej
jego anglojęzyczną powieść „One Earth, One People”. Ostatnim artykułem, ale wcale nie odbiegającym od reszty
jest kolejna część cyklu zmysłowego Ewy Szumowicz, w
której opowie o najważniejszym dla muzyków zmyśle.
Mam nadzieję, że spodoba się wam niniejszy numer
i zapewniam, że kolejne będą coraz lepsze!
Wraz z całą redakcją życzymy wam wszystkiego dobrego w nowym, 2014, roku.
Redakcja QFANT
ZARZĄD
Redaktor naczelny: Łukasz Kuc / [email protected] /
Z-ca redaktora naczelnego: Marta Konopko
/ [email protected] /
Sekretarz redakcji: Anna Celska-Palutkiewicz
/ [email protected] /
Koordynator numeru: Katarzyna Radziej
Mail: [email protected]
Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega
sobie prawo do redagowania nadsyłanych tekstów i nie
odpowiada za treść reklam.
DZIAŁ REDAKCJI JĘZYKOWEJ
Anna Perzyńska / [email protected] /
DZIAŁ GRAFICZNY
Magdalena Mińko / [email protected] /
DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY
Łukasz Szatkowski / [email protected] /
REDAKCJA PORTALU QFANT.PL
Marta Konopko / [email protected] /
WYDAWCA
HUGO Paweł Wojewodzic / [email protected] /
DTP: Agata Sienkiewicz
Projekt okładki: Irulana & Łukasz Kuc
Ilustracja na okładce: Irulana
Ilustracje: Tomasz Bełzowski, Kornel Kwieciński, Magdalena
Mińko, Krzysztof Trzaska, Konstanty Wolny
Opracowanie językowe: Agnieszka Łobik-Przejsz, Paulina
Koźbiał, Katarzyna Tatomir, Ewa Wojdyńska, Aleksandra Żurek
Łukasz Kuc
Wstępniak
3
SPIS TREŚCI
SPIS TREŚCI
PUBLICYSTYKA
Weronika Łaszkiewicz O fantastyce,
mitologii i współczesnym świecie w „One
Earth, One People” Marka Oziewicza
Karol Sus Komiksy są dla dzieci!
Ewa Szumowicz Cykl zmysłowy, część piąta: Słuch
5
7
11
OPOWIADANIA
Marta Jakubek Hollywood Tales
14
Jacek Piekiełko Kadaweryna
20
Sebastian Skorupski Róże miłości najlepiej
przyjmują się na grobach
Adrian Zwoliński Horror w Eriksmal
28
34
Radosław Żyszczyński Miauco Polo traci buty
46
Galeria
14
20
28
34
46
52
67
69
44
52
Irulana
RECENZJE
Sean Howe Niezwykła historia Marvel Comics
(Karol Sus)
60
Terry Pratchett, Stephen Briggs Żółw przypomniany. Przewodnik po Świecie Dysku uaktualniony aż do „Niucha” (Lucyna Markowska)
61
Łukasz Orbitowski Szczęśliwa ziemia (Natalia Bilska) 62
Piotr Jezierski Siła Strachu. Wpływ Apokalipsy
i lęków zimnowojennych na wybrane nurty kultury
popularnej (Magdalena Mińko)
63
Maciej Parowski Burza. Ucieczka z Warszawy ‘40
(Damian Drabik)
64
Iwona Mejza Wyszedł z domu i nie wrócił (Joanna
Kubica)
65
Krzysztof Milczarek Sargon. Wybrańcy Inanny
(Kamil Dolik)
66
Ursula K. Le Guin Ziemiomorze (Katarzyna
Zalecka-Wojtaszek)
67
Neil Gaiman Na szczęście mleko… (Anna Perzyńska)
68
Jakub Ćwiek Chłopcy 2. Bangarang (Krzysztof
Dworakowski)
69
Nowy numer już
1. kwietnia!
4
SPIS TREŚCI
Publicystyka
Weronika Łaszkiewicz
O fantastyce, mitologii i współczesnym świecie
w „One Earth, One People” Marka Oziewicza
Polscy badacze fantastyki, tak jak i jej polscy pisarze (poza
paroma wyjątkami), są na arenie międzynarodowej niestety
raczej mało znani. Nie dlatego, że nie mają nic ciekawego do
powiedzenia lub zaoferowania, ale dlatego że pisanie po polsku
siłą rzeczy zawęża krąg potencjalnych odbiorców. O ile przetłumaczenie tekstu to tylko kwestia czasu i energii, o tyle skuszenie zagranicznego wydawnictwa do zainwestowania pieniędzy w obcego pisarza/badacza może okazać się prawdziwym wyzwaniem.
W tym świetle osiągnięcie Profesora Marka Oziewicza
tym bardziej zasługuje na uznanie. Napisana przez niego (po
angielsku) książka One Earth, One People, wydana w 2008
roku nakładem McFarland, nie tylko zaistniała na rynku
zagranicznym, ale została również uhonorowana w 2010
r. prestiżową nagrodą Mythopoeic Society Award in Myth
and Fantasy Studies. Profesor Oziewicz, współpracujący nie
tylko z naszym rodzimym Uniwersytetem Wrocławskim,
ale i z uczelniami w Stanach Zjednoczonych, specjalizuje
się w literaturze i kulturze amerykańskiej oraz od lat
prowadzi badania nad literaturą dziecięcą i spekulatywną,
w szczególności nad jej związkami z mitologią. W jego
dorobku naukowym znajduje się szereg referatów wygłoszonych na konferencjach krajowych i zagranicznych oraz
publikacja licznych artykułów (także w takich czasopismach
jak „Mythlore” czy „Journal of the Fantastic in the Arts”).
Przed sukcesem One Earth, One People do najbardziej
chwalonych prac Profesora Oziewicza należała książka
Magiczny urok Narnii: Poetyka i filozofia Opowieści z Narnii
C. S. Lewisa, wydana przez Universitas w 2005 roku.
Towarzystwo Mitopeiczne jest organizacją zajmującą się
badaniem myśli mitopeicznej, która w fantastyce pojawiła się
przede wszystkim dzięki Tolkienowi i Lewisowi, a obecnie jest
rozwijana przez kolejne pokolenie pisarzy. Myśl mitopeiczna
rozumiana jest jako włączanie w struktury fantastyki wzorców i treści mitycznych, które następnie poddawane są
transformacji i adaptacji na potrzeby konkretnej historii.
Towarzystwo skupia się na badaniu mechanizmów działania
tych procesów oraz ich wpływu zarówno na fantastykę jako
gatunek, jak i na jej czytelników. Swoje nagrody przyznaje
od 1971 roku książkom fantastycznym, które pokazują, jak
ważne są treści mityczne dla rozwoju fantastycznego bohatera
(a w domyśle również dla czytelnika) oraz badaniom, które są
studium relacji fantastyka-mit-świat współczesny.
Tym właśnie zajmuje się prof. Oziewicz w książce, której
pełen tytuł brzmi One Earth, One People: The Mythopoeic
Fantasy Series of Ursula K. Le Guin, Lloyd Alexander,
Madeleine L’Engle and Orson Scott Card. Pierwszą zaletą tej
pracy jest to, że już na początku autor stawia bardzo wyraźną
tezę, którą sumiennie rozwija w kolejnych rozdziałach.
Pomimo licznych odniesień do różnych źródeł (bibliografia
O fantastyce, mitologii i...
to prawdziwe kompendium wiedzy o publikacjach na temat
fantastyki), dobrze uporządkowana argumentacja nie pozwala
czytelnikowi zgubić się wśród detali lub stracić z oczu główny
cel. Innym atutem książki jest jej przystępny język. Profesor
Oziewicz z łatwością porusza się wśród licznych teorii i z równą
łatwością przybliża je czytelnikowi. Jest to niewątpliwy plus, gdyż
publikacje naukowe często operują hermetycznym językiem
i naukowym żargonem, i stają się w ten sposób nieprzystępne dla
czytelnika mniej obeznanego z daną dziedziną.
Przedmiotem badań One Earth, One People jest fantasy
mitopeiczna, czyli silnie osadzona w treściach mitycznych i mitotwórstwie; fantasy, której język, tak jak język
mitów, operuje symbolami i archetypami. Zgodnie ze
wzorcami dostarczonymi przez powieści Tolkiena i Lewisa,
bohaterowie fantasy mitopeicznej są z reguły uwikłani
w problemy natury moralnej lub psychologicznej, które są
na tyle uniwersalne, że dotykają również czytelnika. Profesor
Oziewicz do tego typu fantastyki zalicza Ziemiomorze Le
Guin, Kroniki Prydainu Alexandra, Kwartet Czasu L’Engle
i Opowieści o Alvinie Stwórcy Carda, i to na nich skupia się
w kolejnych rozdziałach swojej pracy, udowadniając, że
nawet na tak często komentowane serie jak Ziemiomorze
ciągle można spojrzeć z nowej perspektywy.
Jedna z ciekawszych tez prof. Oziewicza dotyczy samego
rozwoju fantastyki mitopeicznej w drugiej połowie XX wieku.
Autor zakłada, że obecna popularność tego typu literatury to
nie przypadek, ponieważ właśnie teraz cywilizacja zachodnia
staje przed licznymi problemami (takimi jak zagrożenia
nuklearne czy kryzysy ekonomiczne) oraz przed groźbą
własnego rozpadu. Popularność fantasy mitopeicznej pośród
5
publicystyka
współczesnych czytelników wynika z jej charakteru: jej
bohaterowie również muszą rozstrzygać dylematy moralne lub
duchowe oraz zapewnić przetrwanie swojemu światu, dobro
i zło są w niej wyraźnie oddzielone, a wzorce postępowania
i nadrzędne zasady jasno określone (np. choć Frodo nie zna
drogi do Mordoru i nie ma pojęcia o wielkiej polityce, wie, że
Pierścień musi zostać zniszczony i tej myśli trzyma się przez
całą podróż). Właśnie te cechy przemawiają do współczesnego
czytelnika, którego świat zapomniał o pewnych wartościach
w trakcie pościgu za bogactwem i rozwojem. Według prof.
Oziewicza, lektura fantasy mitopeicznej może pomóc
czytelnikowi w jego refleksji (lub w ogóle ją zainicjować)
nad jakością własnego życia, nad jego problemami oraz nad
problemami świata, w którym żyje.
Fantasy miteopeiczna może się przysłużyć światu również w inny sposób, w ramach procesu globalizacji. Profesor
Oziewicz twierdzi, że wskazane przez niego serie fantasy,
oparte na treściach i wzorcach mitycznych, zawierają w sobie
elementy nowej mitologii, która może być przydatna dla zjednoczonej ludzkości (profesor używa tu wyrażenia unified
humanity, a w świetle tego argumentu bardziej zrozumiały
staje się też sam tytuł książki: „Jedna Ziemia, Jeden Naród”).
Elementy, które profesor odnajduje w wybranych cyklach
fantasy i które klasyfikuje jako należące do tej nowej mitologii,
to szacunek i harmonia pomiędzy ludźmi różnych wyznań
i narodowości oraz troska o wspólny świat i integrację naszego
dziedzictwa – w tym treści mitycznych – z możliwościami,
które właśnie się przed nami otwierają. W przeciwieństwie
do innej publikacji na temat treści mitycznych w fantastyce
– Degeneracji mitów w literaturze fantasy (2009) autorstwa
prof. Bogdana Trochy – książka One Earth, One People nie
zajmuje się mechanizmami włączania elementów mitycznych
w struktury fantastyki czy problemem ich dalszej degeneracji,
tj. odrywania ich od oryginalnych kontekstów i znaczeń oraz
swobodnej adaptacji na rzecz opowiedzenia ciekawej historii.
W centrum badania One Earth, One People jest kondycja
współczesnego człowieka i jego świata oraz wpływ, jaki może
na nią mieć fantasy mitopeiczna. Warto więc sięgnąć po
książkę prof. Oziewicza, już choćby z tego względu, że opisuje
sytuację, która nas, ludzi współczesnych, dotyczy bezpośrednio.
Pozostaje w gestii czytelnika rozstrzygnięcie, czy wizja,
w której literatura niszowa (jaką fantastyka nadal jest) zostaje
wyniesiona do pozycji o ogólnoświatowym znaczeniu, nie jest
być może zbyt optymistyczna lub wręcz – idealistyczna. Prawdą
jest, że współcześni ludzie muszą podjąć refleksję nad swoim
życiem i światem oraz nad tym, dokąd ten świat zmierza. Czy
fantasy mitopeiczna może faktycznie zmuszać ich do tej refleksji
i dostarczać wzorców do naśladowania? Na korzyść teorii
profesora na pewno przemawia wciąż rosnąca popularność
dzieł Tolkiena, ożywiona przez filmy Petera Jacksona.
Niestety, samo „sięgnięcie” po One Earth, One People
może być problemem. Książka jest dostępna jedynie w bibliotekach uniwersyteckich (a jak się okazało po przejrzeniu
kilku katalogów on-line – nie we wszystkich), a samodzielne
sprowadzenie jej z zagranicy może być kosztowne. Poza
tym dostępna jest tylko w języku angielskim, bo pomimo
wyróżnienia książki prestiżową nagrodą, nikt się jeszcze nie
pokusił o przetłumaczenie jej na język polski. W rezultacie,
pomimo swoich sukcesów za granicą, w Polsce One Earth,
One People jest znana raczej niewielkiej grupie czytelników.
A przecież warto wiedzieć, czym możemy się pochwalić
przed resztą świata. Mnie osobiście zrobiło się bardzo miło,
gdy pisząca o twórczości Patricii McKillip doktorantka ze
Stanów stwierdziła, że książka prof. Oziewicza jest bardzo
pomocna przy jej własnej pracy. Potem tylko poprosiła
o powtórzenie na głos nazwiska autora, bo za nic nie mogła
dojść, jak wymówić to nieszczęsne „cz” na końcu.
Weronika Łaszkiewicz
Urodziła się i mieszka w Białymstoku. Na co dzień
pracuje na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu w Białymstoku, gdzie uczy na kierunku filologia angielska.
W przerwach od uczenia przygotowuje rozprawę doktorską na temat religii w amerykańskiej literaturze fantasy (starając się przełożyć przyjemne, czyli miłość do
fantastyki, na pożyteczne). W czasie wolnym rysuje, pisze
i tworzy biżuterię.
6
Weronika Łaszkiewicz
Publicystyka
Karol Sus
Komiksy są dla dzieci!
Obiegowa opinia jest taka, że komiksy, praktycznie
wszystkie, są dla dzieci. Jak to często bywa ze stereotypami,
także i ten mija się z prawdą. W przypadku komiksów
można wręcz rzec, że sprawa ma się całkowicie na odwrót.
Biorąc pod uwagę wszystkie wydawane komiksy, tylko
niewielka ich część skierowana jest stricte do małoletniego
odbiorcy. Oczywiście wśród rodziców pociech opinia
o „niedojrzałym” komiksie z pewnością swój początek ma
w czasach ich młodości, a więc publikacji spod znaku „Świata
Młodych”: „Tytusa, Romka i A’Tomka” Papcia Chmiela,
„Kajka i Kokosza” Janusza Christy, „Kleksa” Szarloty Pawel
czy ostatecznie propagandowego „Kapitana Żbika”.
Nastanie w Polsce lat dziewięćdziesiątych, a wraz z nimi
ery komiksu amerykańskiego, niewiele zmieniło w postrzeganiu komiksu przez rodziców. Mimo że większość z tytułów
wydawanych przez śp. TM-Semic w najlepszym wypadku
można było zakwalifikować jako komiksy dla nastolatków,
rodzice z uporem maniaka kupowali je swoim pociechom
(sam pamiętam, jak w wieku sześciu lat za wizytę u dentysty
dostałem „Batmana”; gdy teraz o tym pomyślę – zgroza!).
Czy to oznacza, że znaleźć dobry komiks dla dzieci jest
tak trudno? Przede wszystkim należy sobie uświadomić,
że wbrew pozorom opowieść graficzna przeznaczona dla
najmłodszych czytelników to dla twórcy jeden z trudniejszych
orzechów do zgryzienia. Dzieciaki to bardzo wymagająca
grupa odbiorców, a ich rodzice są w tej kwestii chyba jeszcze
gorsi. Jeśli historia nie będzie przekonująca, żaden dzieciak
nie kupi jej ot tak, na słowo honoru. Raczej szybko się
znudzi i sięgnie po coś innego. Dotyczy to zarówno warstwy
fabularnej (która musi być zarazem nieskomplikowana, ale
też nie naiwna), jak i graficznej (nudne rysunki zrujnują
nawet najlepszą historię). Do tego należy dodać oczekiwania
rodzica, a więc przede wszystkim to, aby komiks nie był tylko
bezmyślną papką (a broń Boże wulgarną czy brutalną), ale by
przekazywał dziecku pewne wartości.
czasu nie nadgryzł tych komiksów ani trochę. Zresztą Papcio
Chmiel nie osiada na laurach i pomimo słusznego już wieku
(choć duchem wciąż młody), nadal tworzy kolejne tomy
przygód wesołej trójki zuchów. Ostatni album, „Tytus, Romek
i A’Tomek w wojnie o niepodległość Ameryki z wyobraźni Papcia Chmiela narysowani” ukazał się w maju tego roku.
„Kajko i Kokosz” Janusza Christy to z kolei polski
odpowiednik francuskiego Asteriksa (o którym kilka słów
za chwilę). Tak jak seria o dzielnych Galach odwołuje się
do korzeni narodu francuskiego, tak waleczni Słowianie
przeżywają swoje przygody na dawnych ziemiach
pierwszych Piastów (czas akcji komiksu nie jest prosty do
ustalenia, aczkolwiek wedle słów samego autora ma miejsce
w okresie przedchrześcijańskim). „Kajko i Kokosz” oparci na
podobnym (wręcz identycznym) schemacie jak opowieści
o dwóch Galach wciąż potrafią rozśmieszyć do łez, a kolejne
wydania i dodruki przygotowywane przez wydawcę świadczą,
że dzielni wojowie nawet nie myślą o odpoczynku.
Poza polskimi klasykami warto zwrócić uwagę na
komiksy tworzone przez Rene Goscinnego. „Asteriks”,
„Lucky Luke” i „Umpa-Pa” to ponadczasowe tytuły, bawiące
już kolejne pokolenia. Doskonały humor, cięte i inteligentne
dialogi, a przede wszystkim nietuzinkowi bohaterowie
zapewnili międzynarodowy sukces tym seriom. Dodatkowo
uznanie należy się współpracującym rysownikom, Albertowi
Uderzo („Asteriks” i „Umpa-Pa”) oraz Morrisowi („Lucky
Luke”), którzy swą doskonałą, lekką kreską odcisnęli na
Klasyka
Oczywiście najprostsza droga to sięgnięcie po klasykę.
Tytuły wymienione w pierwszym akapicie wciąż są dostępne
w regularnej sprzedaży za sprawą kolejnych wydań i wznowień.
No, może „Kapitan Żbik” odszedł na zasłużoną emeryturę,
nawet pomimo prób wskrzeszenia trupa przez Władysława
Krupkę i Bogusława Polcha w „Tajemnicy Plaży w Pourville”,
wydanej przez Kulturę Gniewu w tym roku. Nudny scenariusz
i drętwe dialogi do spółki ze słabymi rysunkami ostatecznie
dobiły komiks. Pomimo tego sprzedaż szła dość dobrze, żeby
nie powiedzieć świetnie. Ot, zagadka (wróćże komuno?).
Tytusa de Zoo przedstawiać raczej nie trzeba. Najsłynniejszy polski harcerz bawi już od 1957 roku! A mimo to ząb
Komiksy są dla dzieci!
7
publicystyka
tego typu powrotów czytelnicy mieli spore obawy, że kotlet
odgrzewany po raz setny okaże się po prostu niezjadliwy
(tym bardziej że po śmierci Goscinnego seria stale obniżała
loty). Po pierwszych recenzjach widać jednak, że młodzi
artyści utrzymali ducha starych, dobrych przygód Asteriksa,
Obeliksa i dzielnego Idefiksa.
tych tytułach znak. Ślad ten zresztą przekazują dalej. W tym
roku miała miejsce dość głośna premiera (o dziwo, polska
wersja została wypuszczona tuż po wersji francuskiej; brawo
Egmont!). Jean-Yves Ferri (scenariusz) i Didier Conrad
(rysunek) pod bacznym okiem Uderzo wskrzesili serię,
wysyłając Galów do wioski Piktów. Jak zawsze w przypadku
8
Centralka
A co z tymi, którzy woleliby sięgnąć po coś świeższego?
Centrala i Kultura Gniewu po latach publikowania komiksów
skierowanych zdecydowanie do dorosłego odbiorcy, zauważyły, że rynek pozycji dla dzieci, nie licząc wcześniej wspomnianych klasyków, jest praktycznie niezagospodarowany.
Gdzieniegdzie ukazujące się pojedyncze publikacje nie syciły
rynku, zostawiając wciąż jeszcze sporo miejsca dla dodatkowych graczy. Uruchomione imprinty wydawnictw, odpowiednio Centralka i Krótkie Gatki, wyspecjalizowały się
w wyszukiwaniu tytułów dla milusińskich. I przyznać trzeba,
że są to tytuły staranie wybrane i doskonale przygotowane (nie
tylko od strony graficzno-fabularnej, ale również wydawniczej).
Centrala jak zwykle w swych publikacjach stawia na
nowatorski komiks europejski. „Pustelnik” Martina Ernstena,
norweskiego autora, przedstawia nostalgiczną opowieść
o samotności. Tytułowy krab-pustelnik, którego mały
chłopiec odnajduje na plaży podczas wizyty u swej nieco
zdziwaczałej, mieszkającej na odludziu babci, jest zarazem
kluczem do zrozumienia komiksu. Każdy z bohaterów jest
na swój sposób samotnikiem, co początkowo powoduje
w chłopcu odruch sprzeciwu. Babcia uświadamia go jednak, że
czasem samotność, zwłaszcza ta z wyboru, może być stanem
pożądanym. Bardzo dobrze zilustrowany komiks, w naturalny
sposób poruszający bardzo trudny i niewygodny temat.
Luke Pearson i jego „Hilda i troll” to propozycja dla
rodziców szukających czegoś lżejszego. Przygody małej
dziewczynki są fantastycznie zilustrowane przez brytyjskiego
autora. Cudowna, cartoonowa kreska spodoba się zapewne
każdemu dziecku. Mimo że album jest zdecydowanie
bardziej rozrywkowy niż „Pustelnik”, także i w nim odnaleźć
można morał. Hilda podczas swej przygody z trollem
skalnym nauczy się, że często wyrządzamy krzywdę innym
tylko dlatego, że kogoś nie rozumiemy.
„Tej nocy dzika paprotka” Marzeny Sowy i Bereniki
Kołomyckiej oraz „Bartnik Ignat i skarb puszczy” Tomasza
Samojlika to polskie akcenty w ofercie wydawniczej
Centralki. Pierwszy z komiksów to niezwykle ciepła opowieść
o perypetiach chłopca, którego mama została pewnego sobotniego poranka podmieniona na paprotkopodobnego stwora.
Zaskakujące wydarzenia uświadamiają małemu Tomkowi,
jak bardzo potrzebuje matki, nieraz niedocenianej w swej
roli. Komiks kobiecego duetu zawędrował aż za wielką wodę,
mając ostatnio premierę w Stanach Zjednoczonych. Nieczęsto się trafia, żeby tamtejszy rynek docenił polskich autorów.
Drugi z komiksów to z kolei mocny pretendent do miana
najlepszego komiksu dla dzieci tego roku. Warto śledzić
dokonania Tomasza Samojlika, na co dzień związanego
z Puszczą Białowieską poprzez życie zawodowe i pasję (autor
jest doktorem w Instytucie Biologii Ssaków Polskiej Akademii
Nauk w Białowieży). Nie ma się co dziwić, że akcje swych dzieł
(zarówno komiksów, jak i książeczek dla dzieci, które sam
opatruje ilustracjami) umiejscawia w najstarszym polskim
Parku Narodowym. O autorze naprawdę głośno zrobiło się po
Karol sus
Publicystyka
publikacji „Ryjówki przeznaczenia. Norki zagłady” (Kultura
Gniewu), a „Bartnik Ignat” tylko udowadnia, że pan Tomek
to jeden z ciekawszych polskich komiksiarzy. Tym razem
autor przygotował komiks dla nieco starszych dzieci, głównie
przez osadzenie akcji podczas zaborów. Liczne nawiązania do
faktycznych wydarzeń z historii Polski sprawiają, że komiks
może być w pełni zrozumiały dopiero po uzyskaniu pewnych
podstaw w szkole. Aczkolwiek komiks zaopatrzony jest
w bogate, ale przystępne przypisy wyjaśniające pewne kwestie.
A fabuła? Bardzo prosta, a zarazem w swej prostocie ujmująca.
Oto za zasługi w tłumieniu powstań caryca Katarzyna
II ofiarowuje swemu generałowi, Sobakiewiczowi, Puszczę
Białowieską. Ten, nie namyślając się długo, postanawia wyciąć
wiekowy las, zarabiając krocie. Dziedzictwo puszczy uratować
może tylko stary bartnik Ignat, mając do pomocy małą
Łucję, wnuczkę stryjeczną pana na Kraśniku, słynnego poety
Franciszka Karpińskiego.
Krótkie gatki
Imprint Kultury Gniewu specjalizujący się w komiksach
przeznaczonych dla młodszych czytelników, Krótkie Gatki,
stawia raczej na czysto przygodowe publikacje. Pierwszy tom
„Detektywa Misia Zbysia na tropie: Lis, ule i miodowe kule”
stworzony przez Macieja Jasińskiego (scenariusz), Piotra
Nowackiego (rysunek) i Norberta Rybarczyka (kolory)
przedstawia małemu czytelnikowi przygody prywatnego
detektywa i jego wiernego pomocnika, borsuka Mruka. W
części pierwszej duet bohaterów musi rozwikłać zagadkę
tajemniczej kradzieży miodu królowej pszczół. Fabuła
niezbyt odkrywcza, ale na pewno nie nudna, zapewni milusińskim niewymagającą rozrywkę. Album zasługuje za to
na uwagę ze względu na fantastyczne rysunki Nowackiego,
świetnego rysownika, prezentującego typowo cartoonowy
styl (dorośli również mogą znaleźć coś dla siebie stworzonego
przez utalentowanego rysownika, jak chociażby intrygujące
„It’s not about that” narysowane do scenariusza Bartosza
Sztybora). Rybarczyk dopełnił dzieła, dobierając jaskrawą
paletę barw, która przenosi dzieciaki w sam środek
kolorowego świata Zbysia i Mruka.
Wśród albumów wydanych przez Kulturę Gniewu nie
może zabraknąć również komiksowych eksperymentów.
Jednym z nich jest „Jaś Ciekawski. Podróż do serca oceanu”
Mathiasa Picarda. Jest to o tyle niezwykły komiks, że
stworzony całkowicie w 3D. Załączone do albumu okulary
przenoszą dziecko w zadziwiające głębiny oceanu, gdzie
podziwiać można wszelkie morskie stworzenia, zatopione
okręty czy skryte w głębinach starożytne miasto Atlantydów.
Sporym minusem są jednak zbyt ciemne tła – nie dość,
że nie ułatwiają wychwycenia szczegółów, to dodatkowo
utrudniają odbiór scenariusza, który i bez tego jest bardzo
skąpy. Komiks raczej do podziwiania niż czytania.
Innym albumem wymykającym się typowym komiksowym standardom są „Opowieści z najdalszych przedmieść”
Shauna Tana. Jest to bardziej zbiór krótkich opowiadań,
przepięknie i bogato zilustrowanych realistyczną kreską
Australijczyka, niż komiks. W książce nie zabraknie krótkich
form komiksowych, kolaży czy zwyczajnych ilustracji.
Podziwiać je można jednak bez końca. Również podczas
czytania nie mogłem wyjść z podziwu. Każda z opowieści,
rozgrywających się gdzieś na peryferiach wielkiego miasta,
ma w sobie coś z magii podmiejskich legend. Drobne
Komiksy są dla dzieci!
szczegóły, umykające zabieganym dorosłym, w wyobraźni
dzieci urastają do małych cudów dziejących się tuż obok.
Fantastyczna lektura do poduszki dla nieco starszych dzieci.
A dorośli oczarowani pięknymi rysunkami mogą zachwycić
się genialnym komiksem „Przybysz” tegoż autora (wydane
również przez Kulturę Gniewu), opowiadającym w ciepłym,
poetyckim stylu o ciężkim losie imigranta. Jeden z lepszych
niemych komiksów, jakie dane było mi czytać.
Dlaczego komiks?
Pozostaje jeszcze ostateczne pytanie. Po co w ogóle
kupować dzieciom komiksy? Powodów jest mnóstwo. Przede
wszystkim komiksy dla dzieci stanowią naturalny łącznik
pomiędzy światem z kolorowych, niemowlęcych książeczek,
a poważniejszymi czytankami starszaków. Stopniowe wprowadzanie tekstu czytanego, wypierającego ilustracje, ułatwia
maluchom przyzwyczajenie do słowa drukowanego jako
jedynego nośnika fabuły. Komiks, operując obok tekstu
w dymkach także obrazem, nie nuży dziecka, ułatwiając mu
odbiór historii. Ponadto stosunkowo niewielka ilość tekstu
sprawia, że dziecko ma świetną okazję ćwiczyć samodzielne
czytanie, jednocześnie nie zrażając się do niego pierwszymi
niepowodzeniami. Na koniec wreszcie obrazkowe historie to
po prostu mnóstwo frajdy dla malucha, a nierzadko również
i dla rodzica!
Karol Sus
Rocznik ‘88. Absolwent Uniwersytetu WarmińskoMazurskiego w Olsztynie. Wychowany na micie amerykańskiego snu. Wciąż jeszcze wierzy, że chcieć – to móc.
Wolnościowiec. Kinomaniak, meloman, mól książkowy.
Namiętnie czyta komiksy. Szczęśliwy mąż i ojciec.
9
Publicystyka
Ewa Szumowicz
Cykl zmysłowy
Część piąta: Słuch
Słuch, jeden z głównych zmysłów zwierzęcych, a dla
niektórych wręcz zmysł dominujący, odbiera informacje
ze środowiska, jakie przekazywane są za pomocą fal
dźwiękowych. Na początku jednak warto zdefiniować,
czym w ogóle jest fala akustyczna. Są to zaburzenia gęstości
ośrodka (w przypadku zmysłu słuchu chodzi najczęściej
o powietrze albo wodę) w postaci fali podłużnej, której
towarzyszą drgania cząsteczek ośrodka. Najważniejsze
informacje płynące z tego opisu są takie, że to mechaniczna
fala podłużna, więc jest zdolna wywierać określone ciśnienie,
gdy pada na powierzchnię oraz posiada takie cechy jak
amplituda i częstotliwość. Ciśnienie odpowiada za sposób
przetwarzania fali dźwiękowej, amplituda za głośność
dźwięku, a częstotliwość za jego wysokość.
Człowiek odbiera drgania w zakresie od 16 do 20000 Hz,
co w zestawieniu z innymi zwierzętami nie jest wynikiem
złym, choć do możliwości np. waleni to nam daleko.
A sposób, w jaki organizm przekształca mechaniczne
drgania w impulsy elektryczne, jest autentycznym cudem
inżynierii fizjologicznej. Oprócz szerokiego spektrum słuch
bowiem cechuje się niezwykłą czułością, tak dużą, że na
niektórych częstotliwościach wydaje się ona wręcz sprzeczna
z fizyką. Dla przykładu, w zakresie 1000–3000 Hz człowiek
jest w stanie odróżnić tony, gdy różnią się one o zaledwie
0,3% (np. 1000 Hz i 1003Hz), co gdyby organizm w prosty
sposób przekładał wysokość tonu na miejsce pobudzenia
narządu Cortiego, dawałoby przesunięcie z jednego punktu
do drugiego o 3 mikrony. Dla porównania, przeciętne
mitochondrium w komórce ma od 0,5 do 9 mikronów.
Ewolucyjnie narząd słuchu wywodzi się z narządu
linii bocznej, tak samo jak narząd równowagi. Z tym
ostatnim oprócz wspólnego położenia łączy go podobna
ogólna budowa komórek receptorowych – wydłużone
komórki z włoskami na jednym z końców – jednak
sposób ich wykorzystania jest już inny. I znacznie bardziej
skomplikowany. Dość, że nieprzypadkowo reakcję komórek
receptorowych zmysłu słuchu na impuls dźwiękowy
nazywamy tańcem.
Najpierw jednak fala dźwiękowa musi dotrzeć do
położonego w jamie kości skroniowej ucha wewnętrznego,
a dokładnie do narządu Cortiego, będącego miejscem,
gdzie następuje przekodowanie sygnału mechanicznego na
impulsy elektryczne. A po drodze do pokonania są ucho
zewnętrzne i środkowe. Najbardziej na zewnątrz i zarazem
jedyną widoczną częścią zmysłu słuchu jest małżowina
uszna. Jej zadaniem jest zbieranie dźwięków oraz ich
kierowanie do kanału słuchowego zewnętrznego. Już dzięki
temu, że fale zostają skupione, ciśnienie, jakie wytwarzają,
zostaje wzmocnione 30–100 razy. Oznacza to w praktyce, że
Słuch
dzięki małżowinie usznej odbieramy dźwięki 100 razy cichsze,
niż moglibyśmy bez niej, co ma niebagatelne znaczenie, jeśli
się uwzględni, jak stosunkowo niewielką jest powierzchnią.
Poza tym kształt małżowiny usznej, szczególnie u zwierząt
zdolnych do poruszania nią, ma duże znaczenie w określaniu
kierunku, z którego pochodzi dźwięk.
Następnym etapem, jaki musi pokonać fala dźwiękowa,
jest ucho środkowe. Głównym jego zadaniem jest
dalsze wzmacnianie sygnału. Przechodząc przez błonę
bębenkową oraz system kosteczek – słynne: młoteczek,
kowadełko i strzemiączko – fala zostaje wzmocniona
nawet o 30 decybeli. Dodatkową funkcją tego układu jest
też obrona bardzo delikatnego ucha wewnętrznego przed
zbyt dużym natężeniem dźwięku – ten sam mechanizm
może go osłabić przez odruchowy skurcz mięśni łączących
kosteczki, co usztywnia cały układ, jednocześnie odciągając ostatnią kostkę, strzemiączko, od okienka owalnego
ucha wewnętrznego. Jak można się domyślić, natężenie
sygnału przy takim wytłumieniu gwałtownie spada. Takie
zabezpieczenie jest niezbędne, bo narząd Cortiego jest
bardzo wrażliwy i niestety raz uszkodzony już nigdy się
nie regeneruje.
Po co jednak to całe wzmacnianie, i to aż tyle razy?
Odpowiedź kryje się w miejscu, do którego ostatecznie
wędruje fala dźwiękowa, czyli w uchu wewnętrznym.
W odróżnieniu od ucha zewnętrznego i środkowego jest ono
wypełnione płynem. Strzemiączko, poruszające okienko
owalne, musi wzbudzić falę w dużo mniej ściśliwym ośrodku
niż powietrze, stąd i ciśnienie, jakie wywiera na błonę, musi
być odpowiednio wyższe.
Po pokonaniu ucha zewnętrznego i środkowego
fala dźwiękowa w końcu trafia do ucha wewnętrznego,
a dokładnie do przewodu ślimakowego. Ma on kształt
spiralnie zwiniętej rury wypełnionej płynem, przez środek
której przechodzi błona podstawna. Na niej zaś zlokalizowane są komórki receptorowe narządu Cortiego. Poza
błoną podstawną narząd Cortiego budują jeszcze błona
siatkowata, zlokalizowana równolegle do błony podstawnej
oraz błona pokrywająca. Te trzy błony odgrywają zasadniczą
rolę z pracy całego narządu. Same komórki receptorowe
są wydłużone i mają na jednym z końców jedną długą
i 100–200 krótszych rzęsek. Ich pozbawiony rzęsek koniec
tkwi w błonie podstawowej, urzęsiony w siatkowatej, zaś
wierzchołki długich rzęsek stykają się z pokrywającą.
Sam mechanizm powstawania sygnału w najbardziej
podstawowym opisie sprawia wrażenie bardzo prostego:
ruch strzemiączka poruszającego błonę okienka owalnego
generuje drgania płynu wypełniającego przewód ślimakowy.
Drgania te wzbudzają odkształcenia błony podstawnej, tak
11
publicystyka
zwaną falę wędrującą, która przemieszcza się od podstawy
przewodu ślimakowego do jego szczytu w głębi ucha
środkowego. Drgania przechodzą przez błonę podstawną
i siatkową, ale już nie przez pokrywającą, czyli fala generuje
drobne ruchy komórek rzęskowych, ale wierzchołki
rzęsek tkwią nieruchomo. Wynik jest taki, że długie rzęski
są rytmicznie przeginane w takt drgań akustycznych.
Ich odgięcie pociąga za sobą odgięcie rzęsek krótszych,
a to powoduje otwarcie w komórce kanałów potasowych,
depolaryzację komórki i powstanie sygnału. Na tym odcinku
błony podstawnej, gdzie amplituda drgań jest największa,
komórki są najsilniej odkształcane i tam właśnie zostaje
wygenerowany sygnał. Fale o niższej częstotliwości silniej
odkształcają błonę u podstawy ślimaka, im dźwięk wyższy,
tym odkształcenie powstaje na dalszym odcinku.
Brzmi złudnie prosto. Tyle że w żaden sposób nie
wyjaśnia niezwykłej selektywności zmysłu słuchu.
W tym właśnie miejscu pojawiają się schody w postaci
wspomnianych przeze mnie na początku cudów inżynierii
fizjologicznej i tańca komórek. I prosta teoretycznie sprawa
dramatycznie się komplikuje.
Po pierwsze, komórki receptorowe dzielą się na dwa
rodzaje – wewnętrzne i zewnętrzne. Komórek włoskowatych wewnętrznych jest około 3500 i każda z nich
połączona jest z własnym włóknem nerwowym. Zewnętrznych jest około 20000 i tu jedno włókno przypada
średnio na dwadzieścia komórek. Z tego opisu wynika, że
praktycznie 95% impulsów, które dochodzą do centralnego
układu nerwowego, jest generowanych przez stosunkowo
niewielką liczbę komórek wewnętrznych. Między innymi
dlatego narząd Cortiego jest taki delikatny.
Po drugie, komórki receptorowe otoczone są dwoma
rodzajami płynów ustrojowych: od strony błony siatkowatej
i pokrywającej znajduje się śródchłonka, a od strony błony
podstawnej – przychłonka. Ma to o tyle znaczenie, że różnią
się one składami chemicznymi. W przychłonce występuje
przewaga jonów sodowych, a w śródchłonce − potasowych,
przez co między obiema generuje różnicę potencjałów:
potencjał elektryczny śródchłonki jest o około 80mV wyższy
od potencjału przychłonki.
Po trzecie, komórki zewnętrzne różnią się między sobą
wielkością, a każda komórka włoskowata posiada w swoim
cytoszkielecie aktynowe włókna kurczliwe, przez co mogą
zmieniać kształt: skracają się i wydłużają.
Wszystkie wymienione przeze mnie podpunkty składają się
w skomplikowane sprzężenie elektromechaniczne, w którym
główną rolę odgrywa równowaga między jonami potasowymi a wapniowymi. Odchylenie włosków powoduje wpływ
do komórki z przychłonki jonów potasowych i depolaryzację
komórki. Jednocześnie obecność zwiększonego stężenia
jonów potasowych w komórce powoduje otworzenie kanałów wapniowych i ich wpływ do komórki. Depolaryzacja
zwiększa się, a jony wapniowe pobudzają włókna aktyny –
komórka kurczy się. Wzrost stężenia jonów wapnia powoduje
otworzenie kanałów potasowych i wydalenie ich części na
zewnątrz, jednocześnie wydalane są jony wapnia – komórka
wydłuża się, a jej błona hiperpolaryzuje się. I tak w kółko, póki
trwa bodziec dźwiękowy. Jako że komórki różnią się nie tylko
położeniem w ślimaku, ale i wielkością oraz właściwościami
elektrycznymi, nieco inne częstotliwości drgań powodują
u nich najsilniejszą reakcję.
12
Nie dość, że komórki włoskowate same odbierają sygnał,
to jeszcze wzmacniają bodziec akustyczny przy konkretnej
częstotliwości, która najsilniej na nie działa, w ten sposób,
że niejako pociągają za sobą błonę podstawną i dodatkowo
wzbudzają jej ruch, na zasadzie rezonansu. Do tego właśnie
służą − tak słabo unerwione w porównaniu z wewnętrznymi
− komórki włoskowate zewnętrzne – do wzmacniania
sygnału na zasadzie rezonansu na bardzo precyzyjnych
częstotliwościach, najbardziej odpowiadających danej
komórce o określonej wielkości, położeniu i właściwościach
elektrochemicznych. Wzmocniony sygnał pobudza komórki
wewnętrzne i zostaje wygenerowany impuls nerwowy.
Właśnie w ten sposób uzyskiwana jest niezwykła selektywność narządu słuchu.
Jak widać określenie, że komórki włoskowate narządu
Cortiego tańczą, nie jest wcale na wyrost: komórki falują
z błoną podstawną, zmieniają swoją długość i potencjał
elektryczny, ich rzęski wyginają się, a wszystko w takt.
Wszystko po to, by uzyskać jak najwyższą czułość niwelującą
fizyczne ograniczenia, takie jak np. rozmycie maksimum
amplitudy fali wędrującej.
Natężenie dźwięku jest kodowane w sposób prostszy
niż jego częstotliwość. Nie każda fala wędrująca wzbudza
reakcję komórek włoskowatych. Gdy ton jest słaby, czyli
do około 40 dB, tylko niewielka część fal generuje impuls
nerwowy, potem ilość pobudzeń wzrasta, by powyżej 60dB
osiągnąć wynik, w którym niemal każda fala daje sygnał do
układu nerwowego.
Po przepisaniu mechanicznej fali akustycznej na
impulsy elektryczne, informacja wędruje do centralnego
układu nerwowego, gdzie ulega obróbce. Wypustki
komórek czuciowych, które kontaktują się z komórkami
włoskowatymi tworzą nerw ślimakowy. Zbudowany jest on
z dwóch rodzajów włókien: te neurony, które kontaktują się
z komórkami włoskowatymi wewnętrznymi, mają osłonki
mielinowe i szybko przewodzą sygnały elektryczne, te, które
kontaktują się z komórkami zewnętrznymi osłonek nie
mają. Nie dość, że jest ich znacząco mniej, to jeszcze sygnał
przewodzą dużo wolniej. Sygnały, które przewodzą, służą
organizmowi głównie do doprecyzowywania odbioru tonów
w wąskich zakresach częstotliwości.
Nerw ślimakowy przesyła informację do dwóch jąder
ślimakowych, a stamtąd trafia ona do podkorowych ośrodków
słuchu, gdzie zostaje opracowana. I proces ten wcale nie
jest wiele prostszy od tego, który zachodzi w narządzie
Cortiego. W skład podkorowych ośrodków słuchu wchodzą
m.in. położone w okolicach śródmózgowia i mostu jądro
oliwkowe górne oraz ciało kolankowate przyśrodkowe. To
właśnie w tej części mózgu następuje proces rozpoznawania
kierunku, z którego pochodzi dźwięk. Człowiek dokonuje
tego na dwa sposoby: gdy dźwięk jest niski (poniżej 1 kHz),
mierzy czas, w jakim informacja dociera do każdego ucha.
Gdy ton jest wyższy, zamiast częstotliwości porównuje
natężenie. Człowiek potrafi osiągnąć rozdzielczość identyfikacji kierunku do jednego stopnia kątowego, choć istnieją
zwierzęta, które osiągają znacznie większą precyzję pod tym
względem, a najbardziej chyba znanym ich przykładem są
sowy płomykówki. By jednak dokonać oceny kierunku,
potrzeba uzyskać kontrolowane opóźnienie sygnału. Stąd
specyficzna budowa podkorowych ośrodków, ze zmodyfikowanymi neuronami, komórkami krzaczastymi i licznymi
Ewa Szumowicz
Publicystyka
neuronami hamującymi. Wszystkie one mają jedno zadanie
– opóźnić sygnał biegnący z przeciwnej strony ciała.
Wygląda to mniej więcej tak: do jednego ucha dociera sygnał
i pobudza ośrodki podkorowe po swojej stronie głowy.
Równolegle przez sieć neuronów opóźniających dociera
do tego samego ośrodka informacja z ucha po przeciwnej
stronie głowy. I symetrycznie to samo dzieje się po drugiej
stronie. Ostateczna informacja o kierunku jest wypadkową
obu tych informacji.
Z ośrodków podkorowych informacja dociera do ośrodków
słuchowych zlokalizowanych w płacie skroniowym. Tu następuje
ostateczne jej rozkodowanie. W tej części mózgu znajduje się
wiele map tonotropowych (układów neuronów odzwierciedlających ułożenie komórek rzęskowatych w narządzie Cortiego). Najważniejsza jest projekcyjna, inne mają różne funkcje,
np. oddzielają dźwięki od tła. Poza nimi zlokalizowane są tam
też komórki reagujące swoiście na różne natężenia, służą one do
oceny intensywności bodźca akustycznego.
Słuch jest nad wyraz skomplikowanym zmysłem, dość
precyzyjnym, by być dominującym. Jego jakby wyższym
stadium jest echolokacja, ale jej w tym artykule nie opisuję.
Po prostu uważam, że można ją już traktować jako odrębny
zmysł: tak jak ze zmysłu chemicznego wydzielił się smak, tak
ze słuchu echolokacja.
Niestety, słuch jest też bardzo wrażliwy, warto o nim
pomyśleć i nie przeciążać czasem. W końcu dzięki niemu
mogła w ogóle rozwinąć się mowa, a z niej słowo pisane. A bez
niego nie powstałby żaden tekst literacki ani publicystyczny,
z tym krótkim artykułem włącznie.
Pomyślmy czasem, podczas słuchania ulubionej muzyki, że
właśnie w jej takt w naszych uszach tańczą komórki zmysłu słuchu.
Ewa Szumowicz
Urodziła się i wychowała na Mazurach w pięknej miejscowości Pisz. Absolwentka Akademii Medycznej w Gdańsku, wydział farmacji, aktualnie zamieszkała w Szczytnie (choć
akurat to się może szybko zmienić, bo nie lubi długo mieszkać
w jednym miejscu), prowadzi jedną z tamtejszych aptek.
W wolnym czasie czyta, głównie polską fantastykę, oraz sama
próbuje swoich sił na tym polu, bez większych sukcesów. Interesuje się wszystkim, od gotyckich zamków (zwiedziła ich
ponad trzydzieści i planuje w najbliższym czasie zwiększyć tę
liczbę co najmniej trzykrotnie), przez fizykę kwantową, po językoznawstwo, choć jej największą miłością na zawsze pozostaną
rośliny lecznicze. Niepoprawna i nieuleczalna kociara.
13
opowiadania
Marta Jakubek
Hollywood Tales
Ilustracja: Konstanty Wolny
Spójrzmy na to zdjęcie. Co za nieśmiały, tak mało
wiedzący o świecie uśmiech, doprawiony błyskiem aparatu
na zęby i wielkich okularów. Mała Lynn właśnie zaczynała
naukę w college’u w jednym z tych miast, których nazwa
wypada z głowy zaraz po usłyszeniu. College nie był dla niej
najlepszym czasem, o nie. Oto jedno z nielicznych wydań
szkolnej gazetki zatytułowanej „Lab”. Oryginalnie tytuł miał
brzmieć „Fab”, ale biedna Lynn, ambitna, pracowita Lynn,
która tak bardzo chciała przysłużyć się szkolnemu społeczeństwu, nie wypatrzyła błędu w druku. Owy niefortunny
incydent trwale określił jej karierę w gazetce i obdarzył
przezwiskiem Szalonej Taksówkarki, które trzymało się jej jak
wredna plama na spodniach, póki nie ukończyła college’u.
Dyrektora placówki, Maggie White, uśmiecha się do
naszej kamery z siłą pięciusetwatowej żarówki, a gdy to robi,
jej różowe policzki pęcznieją jak u chomika. Gdy weszliśmy
z ekipą do jej gabinetu, ekspresowo ukryła donuta w szufladzie biurka, uważając na monstrualne tipsy. Nie umknął
nam pani brudny sekrecik, pani White.
‒ Lynn była tak zdolną uczennicą – trajkocze, a jej rozbiegane oczka strzelają we wszystkie strony niczym oczy psa
myśliwskiego. – To prawda, nie miała przyjaciół, chodziła
do szkolnego psychologa. Jej matka jest bardzo miła. –
Uśmiecha się sztucznie, a kamerzysta unosi brwi. – W życiu
bym nie pomyślała, że tak się zmieni! Nie mogłam uwierzyć
własnym oczom, kiedy zobaczyłam ją w… no, wie pan.
A właśnie, „wie pan”. Zmiana w aparycji Lynn przyszła
nagle jak powódź i zmiotła z powierzchni ziemi szkolnych
złośliwców. Mamy tu zdjęcie z imprezy w uniwersyteckim
akademiku. Roztańczony pokój bucha kolorowymi światłami,
podczas gdy stłoczone ciała gubią się w szalonym rytmie
muzyki. Lynn nie sposób nie zauważyć, prawda? Krótka,
fioletowa sukienka na ramiączkach, rozrzucone jak u nimfy
pasma czarnych włosów oraz niezapomniany uśmiech, który
wywołałby rumieńce zawstydzenia największego amanta.
Nie ma aparatu na zębach, nie ma okularów. Jest nowa Lynn.
Mike Harris, kolega z roku Lynn, udaje wyluzowanego,
ale na samą wzmiankę o niej oblizuje niespokojnie usta
i przeczesuje ręką czuprynę blond włosów.
‒ Za Lynn szalało wielu facetów. – Słuchamy go i wiemy,
że należał do grona tych najzagorzalszych fanów. – Ale była
bardzo skryta, wielu facetów zbywała tym swoim uśmiechem… ‒ Niedobrze z naszym Mikiem, na chwilę tonie
w błogich wspomnieniach, a oko kamery czeka cierpliwie.
– Miała podobno jakiegoś chłopaka, ale nikt o nim nic nie
wiedział. Była taka oczytana. Taka super.
Nie wątpimy. Mike otrzymał od nas szklankę wody i otarł czoło.
Świadectwo Lynn mówi, że ukończyła studia z przeciętnymi ocenami, ale dla niej było to wystarczające
14
osiągnięcie. Podobno była szczęśliwa, że użyła życia tak,
jak chciała. Słodkie studenckie balowanie odeszło w niebyt,
a odpowiedzialne życie i praca trącały ją w ramię coraz
bardziej zapalczywie. Ciekawe, jakie były jej plany, kim
chciała zostać? Chyba wolała jeszcze o tym nie myśleć.
Któregoś popołudnia wyszła ze znajomą do kawiarni.
Ona sama przyznawała wielokrotnie, że tamten dzień był dla
niej prezentem od losu, szczęśliwym zbiegiem okoliczności,
niczym więcej. Jak zwykle, była skromna. Nie da się bowiem
ukryć, że jej cudna uroda i powalający śmiech przypominający
delikatne dzwoneczki urzekł samego Nicka Laverne, który
również znalazł się w tej kawiarni. Nie mylą się państwo, mowa
o tym samym Nicku Laverne, łowcy talentów, który po wielu
latach skandali, bójek z policjantami w samych bokserkach
i powracającej walki z nałogami zdobył Hollywood szturmem
i niczym magiczny dżin wyczarowywał dla niego coraz to nowe
gwiazdy młodego pokolenia. Lynn opowiadała raz, w którymś
z wywiadów, śmiejąc się do rozpuku, że Nick ukląkł przy jej
stoliku, jakby chciał się jej oświadczyć, i poprosił, by zjawiła się
na castingu. Oczy miał podobno wielkie jak błagający o kość
szczeniak. Dziś Nick odmawia rozmowy z nami, ale w zamian
przesyła tę oto wiadomość:
„Wiedziałem od początku, że Lynn będzie wielka.
Wysoka, inteligentna, mała czarodziejka, która urzekła mnie
swoją ponętną niewinnością. Zawsze świetnie się dogadywaliśmy w czasie naszej współpracy. Tamtego dnia
namówiłem ją na casting”.
Chodziło o główną rolę kobiecą do filmu „Siostry”, który
dziś może pochwalić się trzema oscarowymi statuetkami.
Jest to opowieść o czterech siostrach borykających się
z własnymi problemami oraz ich relacjach z chorującymi
rodzicami. Lynn przyszła na casting, omamiona cudowną
wizją utkaną w jej głowie przez podstępnego Nicka. Cwany
lis, wiedział, co robi. Lynn, tragicznie niedoświadczona
w zawodzie aktorki, zdała się na swój instynkt i przekonała
komisję jednogłośnie. Dostała rolę najstarszej siostry.
Kathy Nolan jest charakteryzatorką, co widać po jej
nienagannym makijażu i schludnym, sportowym ubraniu.
Rozmawia z nami na planie filmu, nad którym obecnie
pracuje. Ma właśnie przerwę i zaciąga się papierosem, jakby
smakowała najprzedniejszą baraninę z miętą i rozmarynem.
‒ Bardzo miło wspominam pracę z Lynn – mówi,
wyginając czerwone usta w uśmiechu, i mruży oczy z wysiłkiem, jakby próbowała wyrazić coś, czego nie da się
opowiedzieć słowami. – Ona miała w sobie coś takiego…
Zwracała uwagę, rozsiewała jakąś nieodpartą aurę… Ale
przy tym bardzo skromna. Bardzo. I pracowita. A, i proszę
mi wierzyć, mogła dyskutować o literaturze całymi dniami
i przekonać każdego do swoich racji, jeśli tylko tego chciała.
Marta Jakubek
opowiadania
Lynn posmakowała Hollywood jak miodu greckich
bogów i rozbudziła w sobie nienasycony żar, który kazał jej
kontynuować pracę z Nickiem. Warto też wspomnieć, że
za jego namowami uczyniła go swoim agentem. Wkrótce
po skończeniu zdjęć do „Sióstr” przedstawił jej propozycję
kolejnego filmu. Żelazo należało kuć, póki gorące, a Hollywood to bezwzględna maszyna i nie czeka na nikogo. Lynn
z początku nie chciała się zgodzić, ale znajomi mówią, że Nick
był dla niej jak ojciec, którego nigdy nie miała, i dlatego ufała
jego przeczuciu. Sam Nick powiedział kiedyś w wywiadzie
dla magazynu „Men”, że zakochał się w Lynn na zabój, mimo
że był przecież starym prykiem i czuł niewytłumaczalną
potrzebę, a nawet obowiązek, by uczynić z niej gwiazdę.
Chodziło o nowy projekt reżysera Joego MacLachlana,
laureata licznych nagród, bogacza i ekscentryka, który do
dziś żyje w swojej starej rezydencji na Manhattanie, wydając
pieniądze na masę futrzastych kotów i Bóg jeden wie, co
jeszcze. Film nosił tytuł „Światła Czerwca” i był oparty na
kontrowersyjnej sztuce. Głośna sztuka, głośny reżyser,
idealne połączenie, mówili złośliwi. Krytycy z miejsca
skazali film na porażkę, twierdząc, że tego niesamowitego
dzieła nikt nie jest w stanie przetłumaczyć na język kina. Joe
powiedział publicznie, żeby pocałowali się w dupę, i zabrał
się do zbierania obsady. A miał już głównego aktora.
Wiecie państwo, o kim mowa. O tym panu słyszał cały
świat. Nazwano go nową nadzieją aktorstwa, ucieleśnieniem dawnego Hollywood. Szykowny, szarmancki i niepowtarzalny. Rozpoczął karierę w wieku dwudziestu lat i od
Hollywood tales
tamtego czasu bezustannie hipnotyzował widzów mroczną,
kuszącą aurą, która nie pozwalała oderwać od niego oczu.
Kiedyś miał dłuższe włosy, które wtykał za uszy z figlarnym
spojrzeniem, ale teraz nosi krótką fryzurę. Brunet o prze-szywających na wskroś, bursztynowych oczach i tajemniczym
uśmiechu, który wywołuje dreszcz strachu i ekscytacji.
Wiecie, że istnieje jego fanklub, TownGirls, który jeździ za
nim po całym świecie jak tajna organizacja szpiegowska?
Ożenił się z dziewczyną ze studiów, ale po pięciu latach
rozwiedli się. Nie mieli dzieci. Związki zdawały się go nie
interesować, bo wytrwale wykuwał swoją jaśniejącą sławą
gwiazdę. Niezwykle prywatny człowiek, kochano go za
błyskotliwe wypowiedzi, seksapil i australijski akcent. Po
jakimś czasie spotkał modelkę Annabelle Grey i poprosił
o rękę niespełna pół roku później, plotki głosiły, że tylko
i wyłącznie ze względu na jej ciążę. Nikt nie lubił Annabelle,
podobno była kapryśna, miała dziecięce napady histerii i nie
rozumiano, co w niej widział. Ich córeczka ma dziś pięć lat.
W chwili, gdy ów legendarny aktor, Ryan Townsend,
zgodził się na rolę w „Światłach Czerwca”, miał trzydzieści
sześć lat. Joe spotkał się z Nickiem i Lynn, sceptyczny wobec
ciągłego zachwalania młodej aktorki, może nawet od razu
spisał ją na straty. Jakże się pomylił. Dostała rolę z miejsca.
Rozmawiamy z asystentem reżysera, Timem Carnahanem,
który pracował z Joem nad „Światłami Czerwca”. Tim siedzi
w naszym studiu, zakłada nogę na nogę i dynda nią w powietrzu.
Mówi z fascynacją w głosie, często nerwowo przeczesuje ręką
włosy. Ciągle powtarza, że ten film to projekt jego życia.
15
opowiadania
‒ Joe pozmieniał fabułę tak, żeby luźno opierała się na
sztuce. Film opowiada o intymnej relacji pisarza i kobiety,
która stała się jego muzą, to skomplikowana opowieść o ich
fobiach, pragnieniach, wzajemnym pożądaniu i trudnym
związku. Sama sztuka była przesycona erotyzmem i Joe chciał,
by film był utrzymany w takim tonie. Ryan i Lynn musieli być
gotowi na intymne sceny – śmieje się. – Lynn była przerażona
na myśl o rozbieranych scenach, ale przygotowała się. Ona
w ogóle była szczególna. Joe nazywał ją swoją czarownicą.
Wiecie, Joe jest znany ze swoich wybuchów na planie,
wrzeszczy, przeklina, rzuca przedmiotami, ale ona sprawiała,
że ulegał jej we wszystkim. A kiedy ona i Ryan spotkali się
po raz pierwszy – kręci głową ze smutkiem, pogwizduje pod
nosem – to jakby starły się ze sobą dwie fale. Coś zaiskrzyło,
naprawdę. Coś ich po prostu do siebie przyciągało.
Wokół filmu było dużo szumu od pierwszego dnia kręcenia. Dysponujemy wieloma zdjęciami z planu, zrobionymi
z ukrycia, dlatego niektóre mogą być nieco rozmazane.
Popatrzcie na to z lewej. Ryan i Lynn siedzą obok siebie
w przerwie między scenami, każde trzyma egzemplarz
scenariusza. Lynn czyta coś na głos i uśmiecha się szeroko,
jej duże, błękitne oczy błyszczą jak perły. Ryan przekrzywia
głowę i przygląda się jej z czymś więcej niż tylko zaciekawieniem. Tabloidy węszyły sensację w powietrzu, fotografowie
krążyli wokół planu, który stał się obiektem cichego
polowania, by złowić każde zdjęcie tej dwójki. Joe im
pozwalał. Zainteresowanie wokół Lynn rosło, szykowała się
premiera „Sióstr”.
O, tu mamy zdjęcie, które wywołało burzę. Ryan i Lynn
idą między przyczepami w towarzystwie innych aktorów
z planu. Ryan, ubrany w obcisłą czarną koszulkę i dżinsy,
spogląda gdzieś w bok. Obejmuje Lynn ramieniem, a ona
uśmiecha się kokieteryjnie i spuszcza głowę. Zaczęło się
szaleństwo, panie i panowie.
Po długich namowach przekonujemy do rozmowy Jacka
Matthewsa, kolejnego aktora młodego pokolenia, który
zagrał w filmie młodszego brata postaci Ryana. Zadajemy mu
pierwsze pytanie, a on milczy i tylko w zamyśleniu przesuwa
palcem wskazującym po dolnej wardze, jakby zastanawiał
się, czy może podzielić się z nami tajemnicą. W prawym
uchu ma mały kolczyk.
‒ Hej, zgodziłem się na ten wywiad tylko po to, żebyście
nie opowiadali o nich żadnych bzdur – mówi i wzdycha,
nieco bardziej uspokojony. Ma szmaragdowe oczy i potargane włosy niegrzecznego chłopca. Spod niebieskiej koszuli
wystaje jakiś wisiorek na rzemyku. Będzie z niego gwiazda.
– Oni byli nierozłączni na planie. Czuliśmy się jak jakaś
bohema, a nie profesjonalna ekipa filmowa, wieczorami
przesiadywaliśmy przy drinku i dyskutowaliśmy o sztuce,
muzyce, książkach, filmach. Lynn na przykład poznała Liz
Underwood, zostały przyjaciółkami, ja też poznałem ludzi,
z którymi cały czas utrzymuję kontakt. Ryan zrobił na mnie
piorunujące wrażenie. Jest ogromnie inspirujący… A, ok.
Chcecie rozmawiać o nich obojgu? – Gmera w kieszeniach
i wyciąga papierosa. – Ryan nie odstępował Lynn na krok,
nie wiem, jakby ktoś rzucił na nich czar. Biło od nich coś
takiego… elegancja? Sam nie wiem.
Kiedy to zdjęcie wyciekło do Internetu jako pierwszy
oficjalny fotos z filmu, zrobiło się naprawdę gorąco. Widzimy Lynn i Ryana nachylonych ku sobie w zmysłowej pozie,
skąpanych w przyćmionym, wieczornym świetle; w tle
16
majaczą czerwone ściany. Widać tylko ich twarze, ale
wyobraźnia podpowiada więcej. Tak więc kwitły strony
internetowe o Lynn, pożądano jej prywatności, dokopywano
się do jej przeszłości, znajomych, wszystkiego, co pozwalało
przedrzeć się przez jej kotarę tajemniczości. Para, którą grali,
rozogniła fantazje fanów, lecz tym razem widzieli nie to, co
chcieli, ale to, co działo się rzeczywiście. Nie było wątpliwości
– romans tych dwojga pozostał na ustach wszystkich przez
cały czas trwania zdjęć do filmu i jeszcze dłużej.
Kiedy rozległ się ostatni klaps na planie, Lynn była
wschodzącą gwiazdą, na którą świat czekał z otwartymi
ramionami. Ekipa filmowa rozjechała się w swoje strony,
Ryan i Lynn pozornie też. Paparazzi czuwali jednak dzień
i noc, by wiernie służyć misji niesienia fanom prawdy, czyli
innymi słowy, gonili za nimi praktycznie wszędzie. Tu mamy
zdjęcie Ryana, który spaceruje beztrosko ulicą w ciemnych
okularach i trzyma na baranach roześmianą córeczkę
z ciemnymi lokami, w czerwonej sukience z koronką.
Aktor uśmiecha się do aparatu, jakby rozbawiła go jakaś
myśl. Można by pomyśleć: krętacz, ledwo co romansował
z młodszą od siebie, a teraz udaje przykładnego ojca. Ale fani
to kapryśna siła, nagradzają, kiedy tylko tego zapragną, ale
potrafią też bezlitośnie karać niczym rozpieszczony władca
nie zważający na konsekwencje. Ryana kochali wszyscy
i nikt go nie krytykował, choć jego małżeństwo staczało
się w przepaść. Fani tego chcieli. Annabelle przyłapana
na imprezie, tylko spójrzcie, chuda, z wystającymi kośćmi
policzkowymi, baluje we flanelowej imitacji sukienki z półprzymkniętymi, zapijaczonymi oczami. Nie ma obrączki.
W tle jakiś jegomość wznosi triumfalnie butelkę tequili
niczym berło. Podoba wam się? Nam też nie.
Ten filmik zrobił paparazzi, łapiąc Lynn na spacerze, kiedy
zmierzała na spotkanie. Kamera trzęsie się, jakby złapała
zadyszkę, i nie ustaje w próbach uchwycenia promiennej
twarzy w kształcie serca.
‒ Lynn, Lynn, jak się czujesz przed premierą „Sióstr”?
Lynn, jak pracowało się z Joem MacLachlanem? Lynn,
zmieniło się coś w twoim życiu prywatnym? Lynn, Lynn? –
powtarzają jak skrzeczące papugi.
Aktorka traktuje ich z klasą i obyciem. Macha rozbawiona ręką. Ma na sobie uroczą sukienkę przed kolana,
rozpuszczone włosy furkoczą na wietrze.
‒ Kochani, dacie mi przejść? Dzięki. Tak, jestem ogromnie
podekscytowana.
Tłum rozstępuje się i pozwala jej odejść. Światło słońca
oblewa jej zgrabną sylwetkę.
Witamy na ogólnoświatowej premierze „Sióstr”, filmu,
który poruszy wasze serca! Mimo burzowych chmur i delikatnego deszczu sypiącego się z nieba, czerwony dywan
kipi od błysków fleszy, gwaru rozochoconych dziennikarzy,
ale ponad wszystko olśniewających gwiazd raczących nas
swoją obecnością! Wieczór jest gotowy na Lynn. Wychodzi
z limuzyny i odważnie rozpoczyna procesję po dywanie,
obnażona przed kamerami i dociekliwymi pytaniami. Znana
stacja telewizyjna bierze jej wygląd pod lupę.
‒ Imponująca jak na debiutantkę! – piszczy Amy Firestone,
babcia mody, ubrana w różowy, błyszczący żakiet. Trzepocze
dolepionymi rzęsami i cmoka ociekającymi pomadką,
napompowanymi silikonem ustami. Jej włosy są w bliżej
nieznanym nam kolorze. – Miała obcisłą, błękitną suknię do
Marta Jakubek
opowiadania
ziemi, dekolt dość śmiały jak na mój gust, ale uratował ją
wytworny kok, dobrze dobrana biżuteria i delikatny makijaż.
Skubaniutka! Była stworzona do tego życia.
Wszyscy widzieli, że brakowało tylko pewnego pana
u jej boku, który tymczasem zabierał córkę na wycieczki
do wesołego miasteczka. „Siostry” faktycznie zdobyły serca
krytyków, a Lynn dostała wiele pochwał. Traktowano to tylko
jako wstęp do sensacji, jaką miały być „Światła Czerwca”.
Paparazzi nie dawali za wygraną, gotowi wypruć sobie
żyły, byle tylko pstryknąć ich wspólne zdjęcie. Annabelle
tymczasem spotykała się z koleżankami jak gdyby nigdy nic,
ciągle bez obrączki, cała obolała po nocnych harcach, mruży
oczy od słońca na zdjęciach. Nick i Lynn kują żelazo, póki
gorące, aktorka dostaje rolę w adaptacji znanej szpiegowskiej
powieści, podobno spodobała się samemu pisarzowi.
Ma lecieć daleko, do Tokio, potem do Paryża, Cape Town
i znowu Stany, film to spora produkcja, w którą władowano
obrzydliwie dużo pieniędzy.
Media niecierpliwią się, żądają wyjaśnień, dowodów,
pragną rozwodu Ryana. Rozpoczyna się snucie miliona
teorii, na które próbuje się znaleźć uzasadnienia, a nagłówki
krzyczą: „Ryan wyprowadza się z domu?”, „Annabelle nie chce
pójść na odwyk”, „Czy Lynn i Ryan się pokłócili?”, „Ulubiona
para ciągle boi się ujawnić, dlaczego?”. Uśmiechnięte twarze
ich dwojga na okładkach, zdjęcia, na których oddają się
codziennym obowiązkom, ciągle osobno.
Wiktoria! Tabloidy dmą w trąby zwycięstwa i rozpoczynają paradę nowo zdobytych zdjęć. Nakład wyprzedaje się
jak gorące bułeczki i potrzebny jest dodruk. Fani rozpływają
się z zachwytu. Otwieramy gazetę. Zdjęcia prezentują nam,
niczym cenne klejnoty królewskie, ustronny park i lazurowe
oczko jeziora, okryte rzęsami wierzb. Lynn stoi na brzegu
jeziora, ma skromną, wzorzystą sukienkę i z uśmiechem
odgarnia włosy do tyłu. Ryan siedzi obok i trzyma ją tęsknie
za rękę. Ależ on w niej zakochany. Ubrany w czarny t-shirt
i dżinsy, otwiera usta, mówiąc coś do niej. Kolejne zdjęcie,
tutaj. Co za uroczy obrazek, trzeba przyznać. Lynn wyciąga
rękę i pokazuje coś na jeziorze, Ryan obejmuje ją czule od tyłu
i całuje we włosy. Przy niej odnajduje swój spokój, jest cichy,
po prostu szczęśliwy, Lynn wpatrzona w niego, łagodna jak
łabędź. O nie, tego media nie puszczą płazem okrutnej żonie
Annabelle. „Dlaczego ciągle stoi im na drodze do szczęścia?”,
krzyczą kolejne okładki gazet.
Ciężko wytłumaczyć fenomen Lynn i Ryana. Media nie
nudziły się nimi nawet po upływie miesięcy, co było zaskakujące.
Richard Lane, redaktor naczelny magazynu „Glamorous”, który
napisał artykuł o „Światłach Czerwca”, mówi tak:
‒ Myślałem sobie długo nad szaleństwem, które ogarnęło
wszystkich na punkcie tej pary i jedyne wytłumaczenie, jakie
mam, to że znaleźliśmy się pod wpływem jakiegoś czaru.
Lynn poleciała do Tokio kręcić nowy film, a ludzie wpadli
w euforię, kiedy jakiś czas później Ryan zjawił się na lotnisku
w Tokio! Wiadomo, że pojechał odwiedzić ją na planie.
A kiedy ostentacyjnie wyprowadził się z domu, o bracie, to
był szał – przerywa na chwilę, unosząc brwi do góry. – Oni
byli niekoronowaną parą królewską, uosobieniem czystej
miłości. Ryan, ulubieniec, umęczony napadami złości żony,
a Lynn taka zakochana i pełna wdzięku, to naturalne, że
opinia publiczna stała za nimi murem, prawda? A jeszcze
jak ukazał się pierwszy zwiastun „Świateł Czerwca”…
Widzieliście to? Miałem wypieki, kiedy go oglądałem.
Hollywood tales
Nasz kamerzysta twierdzi, że też je miał.
Po skończonych zdjęciach do trzeciego filmu Lynn,
ona i Ryan rozpoczęli promocję „Świateł Czerwca”. Dawali
wywiady osobno, ale w internecie zachował się jeden, unikatowy, w którym zgodzili się wystąpić razem. Siedzą obok
siebie, w tle prezentuje się plakat do filmu. Lynn splata ręce
ze zdenerwowaniem, ma kremową sukienkę z plisowanym
dołem i włosy odgarnięte na lewe ramię. Ryan rozkłada
wygodnie ręce, ubrany w szare spodnie i czarną koszulę,
i w skupieniu wpatruje się w dziennikarkę. Jąka się, biedaczka.
‒ Jak wam się razem pracowało? Niektóre sceny są
naprawdę… śmiałe.
Ryan przeczesuje ręką czarne włosy i spogląda na Lynn.
Rozumieją się bez słów.
‒ Cóż, to czysta przyjemność pracować z Lynn, to prawdziwa profesjonalistka – mówi, nie odrywając od niej oczu,
i uśmiecha się kącikiem ust. – Co do scen, Joe włączał jakąś
pościelówę, kazał pogasić światła, żeby stworzyć przyjazną
atmosferę, po czym siadał na stołku reżyserskim w tych swoich sławnych bamboszach i mówił „No to dobieraj się do niej”.
Lynn odrzuca głowę do tyłu i wybucha melodyjnym
śmiechem. Ryan tłumi śmiech i patrzy znów na dziennikarkę
z udawaną powagą.
‒ Ale chyba jesteście świadomi tego szaleństwa wokół
was. Nie chcecie potwierdzić tego, co wiedzą chyba wszyscy?
Lynn spuszcza wzrok, a potem podnosi go znowu. Jej
oczy błyszczą radością.
‒ Wolimy nie rozmawiać o życiu prywatnym.
Przychodzi dzień premiery. Wszystkie aparaty przyciąga jak
magnez jedna para. Lynn przeszła samą siebie. Miała wytworną,
mieniącą się srebrnymi iskrami, szkarłatną suknię na ramiączkach i usta podkreślone ekscytującą, czerwoną szminką, Ryan
zaś jak zwykle powalał w idealnie skrojonym garniturze, białej
koszuli i czarnym krawacie. Stoją blisko siebie, Ryan obejmuje
partnerkę w pasie, drugą rękę trzyma w kieszeni, uśmiecha
się lekko. Prasa, media, fani czują się usatysfakcjonowani i
najadają się do woli tym pamiętnym widokiem.
Mark Reeves, krytyk, tak pisze o „Światłach Czerwca”:
„Ten film to uczta dla zmysłów – sexy, odważny, hipnotyzujący, straszny. Joe udowodnił bardziej niż ktokolwiek,
że należy do grupy najbardziej awangardowych reżyserów
swojego pokolenia. Główne postaci zagrały brawurowo
skomplikowaną sieć intryg i knowań, nienawiści i miłości,
ale nie oszukujmy się, to Ryan i Lynn najbardziej przyciągają
uwagę. Ich postaci są jak narkotyk, niebezpieczne, ale trudno
się od nich oderwać. Ciężko zapomnieć o takim filmie”.
‒ Hej, Ryan, jesteś z Lynn czy nie? Powiedz, stary! – krzyczy
fan, podczas gdy Ryan składa autografy na wyciągniętych
gorączkowo kartkach. Aktor spogląda na niego, przekrzywia
głowę i uśmiecha się rozbrajająco. Kiedy kończy podpisywanie,
wyciąga szarmancko dłoń i mruga do Lynn. Piękność dyga jak
dama, chwytają się za ręce i odchodzą do samochodu przy
akompaniamencie ekstatycznych krzyków i pisków.
Wydawało się, że wszystko będzie jak w bajce. Niestety,
było tylko gorzej.
Następnego dnia po premierze Hollywood wstrząsnęła
wiadomość, że Annabelle trafiła do szpitala. Miała zapaść.
Ryan błyskawicznie pojechał na miejsce, by zaopiekować
się ich przerażoną córeczką. Rozkwitają kolejne plotki, że
Annabelle desperacko chce zatrzymać go przy sobie, błaga
17
opowiadania
i obiecuje, że pójdzie na odwyk i stanie się dobrą żoną. Nie
wiadomo, co na to Ryan. Annabelle długo nie wychodziła
ze szpitala, on tymczasowo przeniósł się do ich wspólnego
domu, dla dobra córeczki.
Lynn pojechała kręcić nowy film, chociaż mówiono, że
gdyby nie była związana kontraktem, porzuciłaby projekt.
Przyjrzyjcie się uważnie, jak wygląda na tych zdjęciach
z planu. Wyraźnie schudła, wydaje się smutna, przygaszona.
Nikt nie wie, jak teraz mają się sprawy między nimi. Znajomi Annabelle mówili, że po tym wypadku przeszła jakąś
cudowną przemianę i zapragnęła uratować swoje małżeństwo.
Ryan jednak był zdecydowany od niej odejść, zapewniają dziś
znajomi pary, za bardzo kochał Lynn.
„Anoreksja?” – niepokoiły się tabloidy, racząc fanów
zdjęciami Lynn. Nick denerwował się i kazał zostawić ich
życie prywatne w spokoju. Lynn biegła ulicami, osłaniając
twarz przed paparazzi, widać, że nagonka odcisnęła na niej
swoje piętno. Mówiono, że przepracowywała się i umyślnie
rzucała w wir zajęć, żeby dać czas Ryanowi na zakończenie
sprawy z Annabelle. Znajoma Lynn zgadza się na wywiad, ale
nie chce pokazywać twarzy, stąd zobaczycie na ekranie tylko
jej ciemną sylwetkę.
‒ Z Lynn zaczęło dziać się coś niedobrego. Po pierwsze,
paparazzi łazili za nią dosłownie wszędzie. Kiedy miała przy
boku Ryana, czuła się bezpieczna, on miał doświadczenie.
Zaczęła mieć manię prześladowczą, przestała sypiać.
Najgorzej było, kiedy okazało się, że Annabelle ma raka.
Nie wychodziła ze szpitala, zaczęła chemioterapię, a Ryan?
Musiał być cały czas na miejscu i pilnować córki, choć na
pewno tęsknił za Lynn i chciał ją wspierać. To naprawdę
porządny facet, ale sytuacja była ciężka. Lynn ufała mu,
ale siłą rzeczy zaczęła się panicznie bać, że wróci do żony
i zostawi ją. Tej myśli nie mogła znieść. Annabelle podobno
wymyślała byle wymówki, żeby Ryan nie wyjeżdżał, ale on
w końcu nie wytrzymał.
To zdjęcie pokazuje Ryana i córkę na lotnisku, kiedy
przylatują do Lynn. Właśnie skończyła kręcić film i miała
wreszcie wolny czas. Od tej chwili widywano ich częściej,
w kawiarniach, restauracjach, na ulicy. Ryan zawsze opiekuńczo obejmował Lynn i nie dopuszczał do niej żadnych
wrednych paparazzi. Lynn wydobrzała nieco, znowu można
było podziwiać jej onieśmielający uśmiech, choć ciągle
nie mogła wyleczyć się z bezsenności. Tu widać, jak oboje
z córką Ryana siedzą przy stoliku w parku i urządzają sobie
lunch. Dzieciak ma dość niepewną minę, chyba nie jest
jeszcze przekonana do dziewczyny taty, ale najważniejsze, że
wszystko wydaje się zmierzać w dobrym kierunku.
W dzień pierwszej rozprawy rozwodowej Annabelle
oświadcza w jakiejś gazecie, że mąż i ona są znów razem. Nie!
– protestują fani. „Sprawa rozwodowa jak najbardziej w toku”,
zapewnia agent Ryana. Nikt nie wie, co się dzieje. W końcu stało
się jasne, że Annabelle wymyśliła bajeczkę, a Ryan ani myślał
wycofać pozwu rozwodowego. Ale Lynn źle zniosła szum wokół
tego. Podobno zemdlała Ryanowi na rękach na ulicy.
24 lutego. Pamiętny dzień. Wstaje zimowe, białe słońce.
W oknach mieszkania Lynn odbijają się migające światła
karetki i policyjnych syren. Drzwi otwierają się z rozmachem
i wyłaniają się sanitariusze. Na noszach leży blada jak papier
Lynn, oczy ma zamknięte. Ryan jest cały czas przy niej,
przerażony, krew odpłynęła mu z twarzy. Ciągle spogląda na
Lynn i szepcze coś do niej, choć nie wiadomo, czy dziewczyna
18
w ogóle go słyszy. Jest zrozpaczony, oczy zaszły mu niepokojącą mgłą. Wsiada do karetki. Samochód i policja odjeżdżają na sygnale. Ulica znowu pogrąża się w złowrogim uśpieniu.
Lynn zmarła w nocy po przedawkowaniu leków nasennych. Okładki tabloidów okrywa żałobna czerń. Nikt nie
może w to uwierzyć. Fani są w szoku. Płyną kondolencje
z całego świata aktorskiego, Joego MachLachlana, Jacka
Matthewsa, Liz Underwood i innych, nawet tych, którzy jej
nie znali. Pogrzeb odbywa się w jej rodzinnej miejscowości,
przyjeżdża wielu zaproszonych. Jest tam też Ryan. Nie ma
żadnych zdjęć z pogrzebu.
Ciężko jest komukolwiek otrząsnąć się z szoku po
stracie pięknej Lynn. Ryana przelotnie widziano na lotnisku,
podobno wyglądał na zdruzgotanego.
W tej chwili myślicie zapewne, że program dobiega
końca. Szykujecie się, by podnieść się z siedzenia i już sięgacie
w myślach do waszych obowiązków, które na was czekają.
Nie róbcie tego.
Śmierć Lynn stworzyła tragiczną legendę na miarę
Jamesa Deana, która zdefiniuje pokolenia młodych ludzi, to
prawda. Fani przyjeżdżali pod jej mieszkanie jak na
pielgrzymki, zostawiali kwiaty albo listy, byle tylko choć
spróbować stworzyć iluzję bliskości z aktorką. O to przecież
w tym chodzi, przyznajemy to nawet my, twórcy programu –
chcemy być tacy jak oni, chcemy być częścią ich bajki. Nawet,
kiedy ta bajka kończy się tragicznie.
Po śmierci Lynn zaczęły dziać się rzeczy, o których nie
pisano w gazetach ani nie rozmawiano, jakby wydarzenia te
chwyciły szponami za gardła wszystkich w niepisanym geście
milczenia. Dziś czujemy, że ten pakt należy złamać.
24 kwietnia, dwa miesiące po śmierci aktorki, studio,
w którym kręcono niektóre sceny „Świateł Czerwca”,
wybuchło wściekłymi płomieniami. Martin Gordon, strażak,
na kilkanaście minut utknął w środku podczas gaszenia
pożaru. Chce z nami rozmawiać, ale słowa z wielkim trudem
wydostają się z jego ust. Ma poparzenie na szyi, różowa
pajęczyna niedawno zagojonych blizn.
‒ Pożaru nie dało się ugasić. Ustał sam, nad ranem – urywa
i przełyka ślinę. Jego oczy uciekają w bok, jakby wyczuwał
czyjąś nieproszoną obecność.
‒ Proszę powiedzieć, co się stało w środku – zachęcamy łagodnie.
Zastanawia się, zbiera odwagę. Jego oddech przyspiesza.
‒ Zacząłem się dusić. Żar był nie do zniesienia. Zobaczyłem
coś – kontynuuje, widząc nasze skinienia głów. – Kobietę. Była
w porwanej, białej sukni. Ogień jej nie dotykał. Zawołałem
do niej. – Wzdryga się od nagłego dreszczu. – Znalazła się
przy mnie i chwyciła za gardło. Stąd… te blizny. Kazała mi się
wynosić, jej oczy płonęły czerwienią. Osunąłem się na ziemię
i potem pamiętam tylko, jak wynosili mnie z budynku.
Wspomnieliśmy, że w zgliszczach nie znaleziono żadnych
ciał? A jednak ślad po obecności tej kobiety pozostanie na
szyi Martina do końca jego życia. To nie wszystko.
Joe MacLachlan przestał robić filmy. Po śmierci Lynn był
sfilmowany tylko raz, na ulicy, przez zwykłego przechodnia.
Tylko spójrzcie, ma na sobie czerwony szlafrok, włosy
w całkowitym nieładzie, fruwają wolno na wietrze, a okulary
ma brudne i stare. Paparazzi przystają, obiektyw wydłuża się,
obserwuje bacznie, jak Joe potyka się na chodniku.
‒ Hej, Joe, dlaczego tak biegniesz? Nie idziemy za tobą! –
zapewniają go.
Marta Jakubek
opowiadania
Joe odwraca się przelotnie i na krótką chwilę widzimy przekrwione oczy pełne szczerego, sięgającego dna duszy przerażenia. Blady, kości policzkowe rysują ostre kąty na jego twarzy.
‒ Zostaw mnie! – krzyczy, po czym skręca w uliczkę
i znika im z oczu.
Paparazzi milczą, kamera wygląda jeszcze Joego z daleka, ale na próżno. Pozostał po nim zapach potu i czyjejś
obecności. Paparazzi wyłączają kamery, a jakaś wewnętrzna,
niewytłumaczalna myśl mówi im z mrocznym pomrukiem,
że Joe nie mówił do nich.
Los Angeles News: „Joe MacLachlan, reżyser najnowszego
dzieła „Światła Czerwca” z tragicznie zmarłą Lynn Milestone
w roli głównej, kończy karierę. Nikt nie zna powodów tej
decyzji, trwały nawet negocjacje w sprawie kolejnego projektu. Reżysera nie widziano od wielu tygodni, mówi się, że
w ogóle nie opuszcza swojego domu. Przechodnie donoszą,
że czasem z domu dochodzą podniesione krzyki, a wiadomo
przecież, że Joe mieszka sam ze swoją gromadą kotów, które
kupił nagle po śmierci aktorki z niewiadomych przyczyn”.
Wydaje się, że wszyscy, którzy tworzyli „Światła Czerwca”
zostali w jakiś sposób naznaczeni tragicznym piętnem.
Jack Matthews, gwiazda młodego pokolenia, z którym
rozmawialiśmy wcześniej, na planie swojego kolejnego filmu
zostaje zabrany do szpitala po przedawkowaniu metamfetaminy. Na szczęście kończy się na płukaniu żołądka, ale
parę dni po jego wyjściu ze szpitala zdjęcia rejestrują zmianę.
Od nadgarstka po ramię prawej ręki rozciąga się tatuaż
błyszczącej jak w deszczu sieci, w której trzepoczą dwie
schwytane ryby. Tatuaż jest czarno-biały, ryby wykonano
z dokładną precyzją, jakby Jack opisał tatuażyście każdy jego
detal. Jedna z ryb ma kolor rubinu. Gdyby się przyjrzeć, widać
w tamtym miejscu na skórze świeżą, podłużną bliznę. Czy
tatuaż jest po to, by ją zakryć? Pytany w wywiadach o znaczenie
ryb, Jack wzdryga się mimowolnie i kręci tylko głową.
Zastanawiacie się pewnie, dlaczego nie wspominamy
o tym jedynym mężczyźnie, który odmienił życie Lynn. Po
śmierci ukochanej odrzucał propozycje kolejnych ról. Ryan
Townsend rzadko udzielał wywiadów, widywano go czasem
na długich spacerach w parku, w którym sfotografowano
go z Lynn. Zasłania oczy za ciemnymi okularami, ubiera się
w czarne płaszcze i zatapia w swoich rozmyślaniach z lekko
rozchylonymi ustami, jakby ciężko mu było oddychać. Nie
wiadomo, kiedy znów powróci do filmów i czy w ogóle
znajdzie siłę, by to zrobić.
Na koniec przedstawiamy naszą rozmowę z kimś, kogo
się nie spodziewacie. Pokonała raka i jest dziś byłą żoną
Ryana. Annabelle siedzi w fotelu w swoim salonie, ściany
pokrywa ciemna, fioletowa tapeta. Pokój przesycony jest
kwaśnym zapachem papierosów. Annabelle ma schludnie
związane włosy i żółty sweter z dekoltem, ale nie może ukryć
podkrążonych oczu i zmęczenia. Przeciąga językiem po
suchych ustach i wierci się niespokojnie w fotelu.
‒ Ryan nie stawił się na rozprawę rozwodową, jego
agent nie pozwolił mi się z nim zobaczyć. Pojechałam do
mieszkania, w którym mieszkał z Lynn, i waliłam w drzwi tak
długo, aż mi otworzył. Wyglądał, jakby nie spał od tygodnia,
zmęczony, blady, na pewno schudł. Bez słowa skierował się
do salonu i stanął przy oknie, wypatrując czegoś zza firanki.
Mówiłam do niego i mówiłam, ale nie słuchał – przerywa
na chwilę i marszczy brwi. – Nazwałam go dupkiem. –
Przełyka ślinę i jej drżąca ręka wędruje do jej szyi, za chwilę
Hollywood tales
dowiadujemy się dlaczego. – Wtedy… coś ścisnęło mnie za
gardło. Zaczęłam się krztusić. Ryan chyba coś powiedział
i uścisk ustąpił. Zapytałam go, co to było. Nie mówił nic,
patrzył tylko w okno. Uśmiechnął się lekko i… ‒ Spogląda
na nas z szeroko otwartymi oczami. – Zapytał na głos
„Lynn, jesteś tu?”. I po chwili, jakby coś mu odpowiedziało,
powiedział „Dobrze” i przymknął oczy. Nie wiem, wyglądał,
jakby odczuł ulgę. Nagle sprawiał wrażenie… ukojonego.
Zrozumiałam wtedy, że ona z nim była.
‒ Kto? – pytamy cicho, choć znamy odpowiedź.
‒ Ona. Lynn. I będzie z nim. Jego jedynego nie skrzywdzi.
Już zawsze z nim zostanie.
Studio, które spłonęło po pożarze odbudowano. Do
dziś ci, którzy tam pracują, mówią, że słyszą szelest kroków,
a czasem widzą sylwetkę pięknej kobiety o czerwonych oczach.
Tu Hollywood Tales. Żegnamy się z wami.
Marta Jakubek
Mam 21 lat i jestem studentką III roku Filologii Angielskiej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Pochodzę z niedużego, uroczego miasta Nysa. Moją
pierwszą powieść fantasy pt. „Strażniczka Mocy: Wojna
Ras” zaczęłam pisać w wieku 10 lat i ukończyłam w wieku
15, powieść nigdy nie została wydana. W 2009 roku udało
się wydać ze środków prywatnych sześć moich opowiadań
w zbiorze pt. „Skrzydła”, który uzyskał bardzo dobre recenzje
wśród czytelników w moim rodzinnym mieście. Zaraz potem rozpoczęłam kolejną, choć pierwszą poważną powieść
urban fantasy o tytule „Pallida Mors”. Powieść spodobała się
jednemu z wydawnictw w Warszawie, z którym podpisałam
umowę wydawniczą, niestety, z powodów nie wywiązania się
z umowy tegoż wydawcy zmuszona byłam zakończyć z nim
współpracę. Zakończyłam pisanie kolejnej powieści „Ludzie
Mgły” i jestem w trakcie jej gruntownego sprawdzania. Opowiada ona o losach obarczonych wielowiekową klątwą mitycznych ludzi, którym przyjdzie zmierzyć się z największym
dotychczas wyzwaniem dla ich rodziny. Wciąż piszę opowiadania i nie brakuje mi pomysłów na nowe.
19
opowiadania
Jacek Piekiełko
Kadaweryna
Ilustracja: Krzysztof Trzaska
Kadaweryna – chem. związek organiczny, oleista,
bezbarwna, silnie trująca ciecz, powstająca w
procesach gnilnych ciał białkowych, np. mięsa.
<od łac. Cadaver ‘trup’>1
Sopot, 14 VII 2013, godzina 13.40
Sopot jeszcze nigdy nie przyjmował aż tak ogromnej
ilości wody lejącej się z nieba strumieniami. Już od tygodnia
fatalna pogoda nie oszczędzała ani turystów szukających
wytchnienia w nadmorskim kurorcie, ani zwykłych
mieszkańców. Podkomisarz Robert Aszyk, przedzierając
się przez zalane ulice, pomyślał, że jego rodzinne miasto
musiało wyssać sapowaty teren, na którym zostało założone,
z mlekiem matki.
Aszyk pokonywał aleję Wojska Polskiego w tempie
chodziarza olimpijskiego. Jedynymi elementami, jakie różniły
go od Roberta Korzeniowskiego, były niesportowy strój
i parasol. Minął latarnię morską i Sheraton, po czym zerknął
na molo, które mimo ulewy i nadchodzącej burzy uginało
się pod ciężarem turystów. Od feralnego dnia, którego
wspomnienia na stałe wryły się w jego świadomość, nigdy
nie wszedł na drewniane molo. Czasami nawet starał się nie
patrzeć w kierunku morza. Przeklinał się za kolejny kieliszek
postawiony Arkowi, najlepszemu przyjacielowi, jakiego
miał. Pamiętał żarliwe dyskusje na temat religii, niezwykle
ważnego elementu życia Arka, który próbował przekonać
Aszyka do odnowy wiary. Obwiniał się za zaproszenie na
imprezę, za przechwałki, żarty. Do znudzenia widział przed
oczyma powtarzające się obrazy. Porywisty wiatr, łyk wódki
prosto z butelki, uścisk dłoni w geście zawartego zakładu,
Arek stojący na balustradzie mola. Następnie skok do
wody z nieudolnym przewrotem w tył. Arek uderzył głową
o kant białej bariery, która momentalnie zaczerwieniła się od
krwi. Spadł do wody, nieprzytomny. Aszyk nie mógł sobie
darować, że stracił przyjaciela. I strzelałby sobie w łeb za
każdym razem, gdy przypominały mu się jego własne słowa,
po których Arek zdecydował się na zakład i skok…
– Uważaj pan z tym. – Z zamyślenia wyrwało go
ostrzeżenie wysokiego mężczyzny, patrzącego ze złością na
parasol, o który zahaczył.
Robert Aszyk ruszył dalej bez słowa. Przeciął Plac
Zdrojowy i znalazł się na Monciaku, dzisiaj wyjątkowo
pustej ulicy. Większość spacerowiczów siedziała już zapewne
w knajpach. Kiedy mijał Krzywy Domek, wbił wzrok w ziemię.
Zawsze, gdy patrzył na to dziwadło architektoniczne, robiło
mu się niedobrze. Po pijaku ten domek zwiększa odruchy
1
Słownik wyrazów obcych. Red. E. Sobol. Warszawa 1996, s. 508.
20
wymiotne, pomyślał. Coś za dużo tych niepożądanych
miejsc. Jak tak dalej pójdzie, za niedługo będę musiał chodzić
po mieście z zamkniętymi oczami.
Odkąd zamknięto Bar Bursztynowy, ostatni bastion
barów mlecznych w Sopocie, nie jadał na mieście. Tęsknił
za ulubioną „grzybówką”. Jak dotąd nie udało mu się znaleźć
chociażby imitacji wymarzonej zupy, dlatego z ostrożności
zamawiał w lokalach tylko piwo. Wszedł do Tawerny
u Maćka, bodajże jedynej znanej mu knajpy w Trójmieście,
gdzie podają wódkę w 50-tkach.
Zamówił Jasne i rozłożył na stoliku Dziennik Bałtycki.
Zaczął jak zawsze od rubryki sportowej. „Lechia przegrała
na zakończenie sezonu z Górnikiem Zabrze”. Ominął
kilka artykułów w poszukiwaniu informacji o KP Sopot,
ale oczywiście nic nie znalazł. Po przygodzie w IV lidze
wydawało się, że klub osiągnął względną stabilizację,
grając przez kilka sezonów na miarę swoich możliwości
w okręgówce. Niestety nadszedł haniebny sezon 2009/2010
zakończony na ostatnim miejscu z sześcioma punktami
i jednym zwycięstwem. W tym roku powrót do ligi okręgowej
znowu pozostał w sferze marzeń.
Na drugiej stronie znalazł informację o rozpoczęciu
Festiwalu Filmowego w Sopocie. Dziennikarka rozpisywała się o głównej atrakcji wieczoru – premierze filmu
kryminalnego „Wplątanie” na podstawie głośnej powieści
Miłosza Zygmuntowskiego, w reżyserii Janusza Ceckiewicza. Pokaz filmowy zakończony zostanie uroczystym
bankietem w Grand Hotelu, gdzie większość gości wykupiła nocleg. Kolejny powiązany artykuł nosił tytuł:
„Deszcz spadających GWIAZD w Sopocie”. Aszyk skrzywił się z niesmakiem. Dobrze, że wyjeżdżam jutro na
południe, do Bielska-Białej, posłuchać ze znajomymi
dobrego jazzu – ukoił myśli. After Zadymki Jazzowej
w środku lata, przedsmak sopockiego Festivalu Jazzowego
i hektolitry piwa – tego potrzebował. Wziął trzy dni wolnego.
Odpocznie, odwiedzi znajomych, przewietrzy umysł.
Jeszcze 14 lipca podkomisarz Robert Aszyk żył w błogiej
nieświadomości, że przez najbliższe dni nie będzie mu dany
relaks w towarzystwie jazzowych dźwięków.
Sopot, Grand Hotel, 15 VII 2013, godzina 00.20
Janusz Ceckiewicz siedział na wysokim stołku przy
ladzie hotelowego baru. Mimo temperatury pokojowej, na
głowę założył wełniany kaszkiet, a szyję owinął fioletowoturkusowym szalem. Na wcześniejszym bankiecie
zorganizowanym po zakończeniu premiery filmu „Wplątanie” uśmiechał się kabotyńsko do wszystkich, przyjął
kilka nieszczerych gratulacji i udzielił paru wywiadów.
Nie omieszkał wspomnieć, że dobór aktorów był ciężkim
Jacek Piekiełko
opowiadania
Kadaweryna
21
opowiadania
zadaniem, a zdjęcia mozolną pracą reżysera, ale takie
„problemy” są wpisane w jego zawód. Jak widać, udało się
osiągnąć sukces, spuentował, szczerząc do kamery rząd
nienaturalnie białych zębów.
Reżyser wiedział, jak zadbać o swój PR. Należy puścić
do mediów parę kitów, pokazać się na kilku bankietach,
a o resztę zadbają zaprzyjaźnieni krytycy najpoczytniejszych
czasopism branżowych i portali filmowych w Polsce. Zdawał
sobie sprawę, że film nie spełnił oczekiwanych nadziei
i okazał się klapą. Trzeba jednak spijać śmietankę. Nawet tę
sztucznie wytworzoną.
Umówił się z Zygmuntowskim na wódkę. Ostatnie resztki
sumienia podpowiadały mu, że wypada pogadać z autorem
książki i spróbować przekonać go, że film jest całkiem dobry.
Miłosz Zygmuntowski, ubrany w sportową marynarkę
z brązowymi łatami na łokciach, usiadł obok Ceckiewicza.
Zamówił „czystą” i dwie szklanki soku pomarańczowego, po
czym spojrzał prosto w oczy reżysera. Pierwszy raz w życiu
Ceckiewicz poczuł się naprawdę mały. W oczach pisarza
płonęła nienawiść.
– Witaj, Miłoszku. Cieszę się, że chciałeś się spotkać. To
po jednym za nasz sukces! – wybełkotał już mocno pijany.
– Jakbyś zapomniał w swojej wielkości, to ja zaprosiłem
cię na spotkanie – wycedził przez zęby. – Chciałem ci tylko
powiedzieć kilka słów prawdy. Jesteś zerem. Gnojem do potęgi.
Zakłamanym szczurem nastawionym tylko na zysk i sławę.
– Chyba za dużo wypiłeś. – Mówiąc to, uśmiechał się do
barmana, słyszącego rozmowę.
– Tym filmem zrobiłeś ze mnie pośmiewisko. Co ty sobie
w ogóle wyobrażałeś?! Kto ci pozwolił zmienić scenariusz? Jak
sygnujesz coś moim nazwiskiem, to ma to być moje, rozumiesz?
Wedle mojej koncepcji. Spartaczyłeś wszystko, palancie!
– Co ty pieprzysz, człowieku… Kto teraz książki czyta?!
Ciesz się, że dzięki mnie ktoś cię w ogóle rozpoznaje na ulicy.
Zygmuntowski wypił kolejny kieliszek, odwrócił się w stronę kilkunastu gości baru i oznajmił podniesionym głosem:
– Chciałem państwu przedstawić największą szuję
w branży filmowej, arcyłgarza, totalnego hipokrytę…
– Przestań, kurwa… Nie rób cyrku. – Chwycił go za klapy marynarki.
Pisarz odepchnął Ceckiewicza. Wziął z lady dwa kieliszki
z wódką i rzucił nimi prosto w reżysera, trafiając w tors.
– Nie zostawię tego tak. – Skierował palec wskazujący
w stronę zaskoczonego Ceckiewicza, po czym chwiejnym
krokiem wyszedł z baru.
Reżyser rozglądnął się po sali. Odetchnął z ulgą, nie
zauważając żadnego paparazzi. Wśród gości rozpoznał
jednak kilku ludzi z branży.
– Wszystko w porządku. Ten facet trochę za dużo wypił. –
Zaśmiał się nerwowo. – Nalej – skinął na barmana.
Kiedy człowiek pije wódkę, budzą się demony - pomyślał,
nie mając pojęcia, skąd przyszło mu to do głowy.
Sopot, Grand Hotel, 15 VII 2013, godzina 00.40
Ceckiewicz pokonał schody i stwierdził w myślach, że
kolorowe wzory na dywanie okalającym podłogę korytarza,
na którym się znajdował, poruszają się niczym fale Bałtyku.
Nagle poczuł potworny głód. Z pokoju nie zamówię już
żarcia, ale może wrócę się do baru, wpadł na pomysł. Odwrócił się. Jak spod ziemi wyrosła przed nim młoda kobieta,
zagradzając drogę.
22
Sylwia Maj grała główną rolę we „Wplątaniu”. Ponętna
blondynka starała się zawsze iść po trupach do celu. Tak też
było w przypadku roli w filmie Ceckiewicza. Zbliżyła się do
niego, uwiodła i w sypialni wywalczyła obietnicę kolejnej
pierwszoplanowej roli. Reżyser chętnie widział w swoim łóżku
młode ciała dziewcząt, tyle tylko, że rzadko kiedy dotrzymywał
obietnic składanych pod wpływem erotycznych uniesień.
– Co ty sobie wyobrażasz? – Aktorka ścisnęła za przyrodzenie
Ceckiewicza, który momentalnie jakby skurczył się w sobie.
– Puść…
– Zakłamany kutasie.
– Zostaw, proszę.
Spełniła jego prośbę wyraźnie usatysfakcjonowana widokiem ciężko oddychającego pracodawcy.
– Kobieto, o co ci chodzi?
– Jeszcze się pytasz? Dowiedziałam się od Marzeny, tej
zdziry, że chcesz dać jej rolę w „Objęciach anioła”. Podobno
już podpisała umowę. Spałeś z nią?
– Nie, no coś ty.
Nie miał pojęcia, jak powiedzieć Sylwii, że zagrała
strasznie drętwo we „Wplątaniu” i jakoś nie widzi jej w roli
bizneswoman w najnowszej produkcji.
– Czyli mam tę rolę?
– Kotku, pogadamy jutro na spokojnie.
– A może chcesz teraz?
Zbliżyła się, ocierając pełnym biustem o klatkę piersiową
Ceckiewicza. Przeciągnęła językiem po jego szorstkim policzku.
– Przestań. Nie tutaj. Jeszcze nas ktoś zobaczy. Muszę
wracać do pokoju.
– Nie żartuj. Chodź. Zapraszam cię na drinka.
Tak naprawdę nie miał ochoty wracać do hotelowego pokoju.
Z drugiej strony był potwornie zmęczony po całym dniu.
– Okay. Ale nie gadajmy o pracy. Obiecuję, że jutro
wszystko ci wyjaśnię.
Schodząc z powrotem do baru, pomyślał, że coraz więcej
demonów odzywa się tej nocy, zapraszając go do tańca.
Sopot, Grand Hotel, 15 VII 2013, godzina 01.15
Przyłożył kartę hotelową do czytnika i wtoczył się do
pokoju. Pękała mu głowa, a świat wirował wokół niego jak
karuzela. Rozpiął koszulę, którą następnie rzucił w niewiadomym kierunku. Gdyby ktoś oglądał teraz Ceckiewicza
zdejmującego spodnie, mógłby pomyśleć, że mężczyzna
właśnie próbuje wymyślić jakiś nowoczesny taniec. Reżyser
zataczał się po całym pokoju i nie przejmował się wcale tym,
że miał zapewnioną widownię. Co prawda nieliczną, lecz
wierną – żonę leżącą na łóżku.
Karolina Ceckiewicz patrzyła na niego z wyrazem
politowania malującym się na twarzy.
– Szeeeść, kochanie… – wymamrotał, odzyskując dobry
humor. Uśmiechał się od ucha do ucha.
– Ach, te premiery, sława, bankiety – ironizowała.
– Taa. Tak właśnie. Kochanie, tylko ty mnie rozumiesz!
– Ciszej, idioto. Później nie dało się wrócić? Czy ty
kiedykolwiek planujesz chociaż raz wrócić do pokoju
hotelowego trzeźwy?
– Jezdem szeźwy.
– Masz, napij się, to jutro będziesz miał mniejszego kaca.
Podała mu butelkę wody mineralnej. Ceckiewicz pociągnął kilka sporych łyków i opadł na łóżko. Karolina zgasiła
lampkę nocną i odwróciła się plecami do męża.
Jacek Piekiełko
opowiadania
Janusz przysunął się bliżej. Jego ręka spoczęła na wydatnym biuście kobiety. Pocałował ją w szyję.
– Chyba kpisz – odezwała się.
Ręka Ceckiewicza zaczęła intensywniej krążyć po jej
ciele. Próbował podnieść jej koszulę nocną.
– Przestań.
Przycisnął ją ciężarem swego ciała.
Wyrwała się.
– Powiedziałam, przestań! Jesteś ohydną, cuchnącą świnią.
– A ty nie nazywaj siebie moją żoną.
To już trzeci raz tego wieczoru, kiedy w porywie emocji reżyser poczuł się bardziej trzeźwy. Zerwał się z łóżka i zaczął
ubierać w pośpiechu, ale niezdarnie. Zarzucił na siebie
pierwszą lepszą koszulę, po czym siłował się z butami.
– Co ty wyrabiasz?
– Wychodzę.
– Wracaj tutaj. Kompletnie ci odbiło.
Zdziwił się reakcją Karoliny. Nie przypuszczał, że będzie
starała się go zatrzymać.
Trzasnął drzwiami, zostawiając żonę samą w łóżku.
Zatańczy jeszcze raz, choćby miał runąć świat.
Sopot, 15 VII 2013, godzina 12.45
Robert Aszyk czekał na pociąg do Katowic, pijąc kawę
z papierowego kubka. Plan był prosty. Podczas podróży
zdrzemnie się kilkakrotnie, poczyta kryminał, rozwiąże
krzyżówkę, potem szybka przesiadka w stolicy Górnego
Śląska i krótki urlop czas zacząć.
Z zamyślenia wyrwał go dzwonek telefonu. Na
wyświetlaczu pojawiło się nazwisko komendanta Henryka
Tomczaka; to nie wróżyło dobrze.
– Gdzie jesteś? – usłyszał chrapliwy głos przełożonego.
– Na urlopie.
– Jest gruba sprawa.
– No to wiecie, co macie robić.
– Połowa ludzi powyjeżdżała, ci nowi mogą spieprzyć
sprawę. Trzeba to załatwić delikatnie. Policzysz sobie za nadgodziny i dostaniesz premię. Tylko poniuchasz na początek.
Ogarniesz ten syf i załatwię ci w kadrach dodatkowe wolne.
– Co się stało? – Aszyk westchnął głośno.
– Nie żyje Janusz Ceckiewicz, ten znany reżyser. Przyjechał na festiwal filmowy.
– Aha, pamiętam. Czytałem o nim. Wczoraj była premiera jego filmu.
– Sprawa jest delikatna. Grand Hotel – nie chcą rozgłosu,
nie chcą czarnej legendy hotelu, rozumiesz? Nasi jakoś
trzymają ludzi w ryzach, ale wiesz jak to jest. Za chwilę jakiś
pracownik puści parę z gęby. Na razie media nic nie wiedzą.
Jedź tam. Biegły i prokurator są już na miejscu. Ceckiewicz
mógł umrzeć śmiercią naturalną.
– To mógł, czy ktoś mu pomagał przejść na tamtą stronę?
I to jest takie ważne, żebym rezygnował z urlopu i naocznie
przekonał się, że reżyser zszedł na przykład na zawał?
Tomczak chrząknął.
– Nie wspomniałem o bonusie…
Wyjaśnił wszystko. W najbliższej przyszłości Aszyk mógł
tylko pomarzyć o piwie przy dźwiękach jazzu.
Sopot, 15 VII 2013, godzina 13.38
Podkomisarz Robert Aszyk wszedł do budynku Grand
Hotel, mijając dwie masywne kolumny przy oszklonym
Kadaweryna
wejściu. Od razu skierował się do recepcji. Przywitała go
urocza blondynka w firmowym kostiumie.
– Pani wie, w jakiej sprawie. – Nie chciał wyjmować
odznaki, by nie przyciągać uwagi gości. Od razu przejął go
elegancko ubrany kierownik zmiany, Maciejewski.
– Proszę za mną.
Na korytarzu przed wejściem do pokoju stał prokurator
Euzebiusz Teodorczyk i palił papierosa. Maciejewski spojrzał
na niego z wyrzutem, jakby miał coś powiedzieć, ale odpuścił.
Zaistniała sytuacja usprawiedliwiała palenie w miejscu
zabronionym.
– Cześć. – Wyciągnął dłoń w stronę nadchodzącego
Aszyka. – Zapraszam do środka. – Wykonał teatralny gest,
wskazując na drzwi. – Niech pan pójdzie po tego barmana.
Pogadamy z nim – zwrócił się do kierownika.
Pierwszą rzeczą, jaką poczuł Aszyk po wejściu do pokoju,
był potworny smród. Aszyk znał doskonale ten zapach.
Odór rozkładających się zwłok. Tym razem wymieszany
z czymś jeszcze. Odruchowo zbliżył dłoń do twarzy, próbując
uchronić się przed przykrym zapachem.
Janusz Ceckiewicz leżał na podłodze twarzą we własnych
wymiocinach. Lewa ręka wysunięta była do przodu. Wyglądało
to tak, jakby tuż przed śmiercią próbował się czegoś złapać.
– Otwórzcie tu okno, do cholery – powiedział
podkomisarz, kierując słowa do młodego technika-fotografa.
Bonus, o którym wspomniał komendant Tomczak, nie wynagradzał niczego, lecz był w rzeczywistości makabrycznym
widokiem. Na łóżku leżało ciało Sylwii Maj, aktorki grającej
główną rolę w najnowszym i ostatnim już filmie Ceckiewicza.
Ktoś zadał jej kilkanaście pchnięć nożem. Jej koszula nocna
była brunatna od krwi. Ogromne plamy czerwieni rysowały
się na białej pościeli. Twarz zastygła w grymasie bólu.
Ciekawe, czy potrafiłaby zagrać taką scenę w teatrze? Aszyk
szybko odegnał absurdalną myśl.
Podkomisarz zauważył na brzegu łóżka plamę, która kontrastowała z innymi zabrudzeniami powstałymi w okolicach
ciała denatki. Ktoś próbował naprędce oczyścić narzędzie
zbrodni z krwi.
– Co tu tak śmierdzi? – powiedział do biegłego lekarza,
pobierającego do menzurek fragmenty wymiocin reżysera.
– W tych rzygach czuć alkohol, ale odór jest niemożliwy
– podsumował medyk. – Wyraźnie czuć fetor rozkładających
się zwłok. Ale zgon w obu przypadkach musiał nastąpić kilka
godzin temu. Trzeba szybko zawieźć próbki od laboratorium.
– Kim jest ta dziewczyna?
– To aktorka – pośpieszył z odpowiedzią prokurator. –
Sylwia Maj. Grała w jego nowym filmie. Trzeba pogadać z jej
przyjaciółką. Dowiedzieć się, w jakich relacjach pozostawała
z reżyserem.
– Ceckiewicz miał żonę?
– Tak, jest tu w hotelu. Psycholog z nią rozmawia.
Aszyk próbował poukładać sobie w głowie wszystkie
znane mu fakty. Rozgrywał w myślach dostępne scenariusze.
Reżyser – wygląda, jakby zszedł na zawał. Aktorka –
zaszlachtowana prawdopodobnie nożem. Razem w jednym
pokoju. Obydwoje martwi.
– Nie znaleźliśmy jak na razie narzędzia zbrodni. Co
może wykluczać, że Ceckiewicz zabił aktorkę, a później
wykitował. Ktoś tu musiał wejść – dedukował Teodorczyk.
– Chyba że Ceckiewicz wyrzucił przez okno nóż albo
dobrze go ukrył. Kto odnalazł ciała?
23
opowiadania
– Pokojówka. O 12.00 zaczynają sprzątanie. Wcześniej
koleżanka Sylwii Maj nie mogła się do niej dodzwonić.
Zaniepokoił ją też fakt, że nie zeszła na śniadanie. Ale pomyślała,
że jej koleżanka musiała ostro zabalować. Dlatego odpuściła.
– Jak się nazywa?
– Pośpieszko Joanna.
– A żona Ceckiewicza? Nie dziwiła się, że jej mąż nie
wrócił na noc?
– To już sam musisz ustalić. Dopiero co przyjechałem.
Wiem tylko, że pytała rano w recepcji, czy ktoś nie widział jej
męża. Warto pogadać z barmanem, może ma coś ciekawego
do powiedzenia.
Aszyk podszedł do technika zabezpieczającego materiał dowodowy.
– Wyjąłeś już telefon? – zapytał.
– Moment. – Wyciągnął z walizki telefon komórkowy
zapakowany w torebkę foliową.
Aszyk sprawdził listę kontaktów. Siedemnaście
nieodebranych połączeń od „Karolinki”.
– Dzwoniła do niego wiele razy – oznajmił.
Zauważył również sporej rozmiarów korespondencję
smsową między Ceckiewiczem a Sylwią Maj. Ich relacje
wyglądały na bardziej zażyłe niż tylko zawodowe. Aszyk
słyszał kiedyś, że w branży filmowej wszyscy się znają i panują
w niej bardzo luźne stosunki. Na pewno nikt nie mówi do
drugiej osoby per „pan”. Ale sms o treści: „Było cudownie :*”
sugerował całkiem inny układ w relacjach między reżyserem
a aktorką. Dlaczego Ceckiewicz nie usunął kompromitującej
wiadomości? Czy czuł się tak pewny siebie? Czy mieli
romans? Czy żona mogła o tym wiedzieć?
Rozległo się pukanie do drzwi. Kierownik hotelu przyprowadził barmana, który pracował tej nocy.
– Chodźmy do Le Baru. Napijemy się porządnej kawy. Na
koszt firmy, da się zrobić? – zasugerował Aszyk. Kierownik
tylko skinął potakująco głową. Nie miał innego wyjścia.
Usiedli przy stoliku. Aszyk podziękował kierownikowi hotelu, życząc sobie rozmowy w cztery oczy z pracownikiem baru.
– Jak się nazywasz?
– Hajnicki Darek. Podobno ten reżyser, Ceckiewicz, nie żyje.
– Wieści szybko się rozchodzą – skwitował, upijając łyk
cafe lungo.
– W takim razie, mam dla pana ciekawe informacje.
– Słucham.
– Hmm… Jakby to powiedzieć… – Zaczął pocierać
ostentacyjnie palec wskazujący o kciuk.
– Słuchaj, gnojku. Nie mam czasu na zabawy z tobą. Nie
dostaniesz żadnej kasy. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, że
właśnie ruszyło śledztwo w sprawie morderstwa. Możemy jechać
na komisariat. Obiecuję ci, że tam będziesz bardziej rozmowny.
Barman spłonął rumieńcem. Inaczej to sobie planował.
– Przepraszam, liczyłem na to, że…
– Dobra rada. Nie oglądaj za dużo W-11. Puszczam to
w niepamięć. Wracamy do sedna sprawy. A więc pracowałeś
tej nocy za ladą.
– Taa, miałem dzisiaj zmianę. – Podkrążone oczy chłopaka
mówiły same za siebie. – Ten reżyser był tutaj kilkakrotnie.
– To znaczy? Ile dokładnie?
– Jak dobrze pamiętam, to trzy razy. Najpierw podczas
bankietu, przechodził z dużej sali do nas, aby coś wypić na
szybko. Parę razy nalewałem mu Wściekłego psa. Na tym
bankiecie było pełno gwiazd, szampan, nudne rozmowy.
24
Wiem coś o tym, bo kiedyś pracowałem jako kelner podczas takich
spędów. Reżyser pewnie chciał się rozkręcić czymś mocniejszym.
– Ktoś pił razem z nim?
– Wtedy nie. Później było ciekawiej. Ceckiewicz spot-kał
się z tym pisarzem, Miłoszem Zygmuntowskim. Na podstawie jego książki powstał film. Swoją drogą świetny
kryminał, czytałem. Ale film musiał okazać się totalną
porażką. Zygmuntowski strasznie wściekał się na reżysera.
– Słyszałeś ich rozmowę?
– Fragmenty, ale trudno było nie słyszeć pewnych kwestii.
Wydawało mi się, że pisarze to spokojni ludzie.
– Co masz na myśli?
– Zygmuntowski krzyczał na Ceckiewicza, że tym filmem
zrobił z niego pośmiewisko. Kłócili się. W końcu rzucił
w niego kieliszkami.
– Co było później?
– Zygmuntowski wyszedł. Aha, mówił, że mu tego nie podaruje. Ceckiewicz wypił jeszcze dwa kielony i też opuścił bar.
– Która była wtedy godzina?
– Ja wiem? Coś wpół do pierwszej.
– Czy coś interesującego rzuciło ci się jeszcze w oczy?
– Za jakieś góra dwadzieścia minut Ceckiewicz pojawił
się ponownie. Tym razem w towarzystwie aktorki.
– Jakiej aktorki? – Aszyk nie ukrywał podekscytowania.
W końcu złapał za sznurek, który powinien doprowadzić go
do kłębka. – Rozpoznałeś ją?
– Kto by nie znał takiej laski. Sylwia Maj rozebrała się
ostatnio w Playboyu.
– Jak się zachowywali?
– Pili drinki. Maj ciągle zagadywała o jakąś rolę w filmie.
Ceckiewicz miał lepkie łapki. Był już mocno pijany. Bełkotał
bez ładu i składu.
– Kiedy wyszli?
– Naprawdę nie pamiętam. Czyściłem ekspres do kawy.
Ale nie siedzieli długo. Aszyk podziękował za rozmowę i zapisał numer telefonu barmana.
Czekała go jeszcze jedna trudna rozmowa.
Sopot, 15 VII 2013, godzina 15.00
– Wiem, że to dla pani jest trudne, ale muszę zapytać
o kilka spraw osobistych. Czy w waszym związku wszystko
było w porządku?
Karolina Ceckiewicz siedziała w głębokim fotelu. Wycierała łzy chusteczką, niszcząc resztki makijażu.
– Co pan sugeruje? – łamał jej się głos, ale spojrzenie
jakby nabrało barw.
– Czy znała pani Sylwię Maj?
– Tak, gra główną rolę w filmie mojego… mojego męża.
– Czy pani mąż mógł mieć z nią romans?
– Jak pan śmie!
– Proszę pani. Sylwia Maj została zamordowana. Obok niej
na podłodze znaleźliśmy Janusza Ceckiewicza. Prowadzimy
śledztwo, więc proszę odpowiedzieć na moje pytanie.
Informacja o morderstwie aktorki wyraźnie ją zaskoczyła.
– Dlatego nie mogłam go zobaczyć… O Jezu, nie wiedziałam. To jakiś horror.
– Ponawiam pytanie.
– Widzę, że dołączył pan do tych hien dziennikarskich.
Antydziennikarze, którzy piszą głupoty za pieniądze. Miałam
takie podejrzenia, ale Janusz zapewnił mnie, że to tylko plotki.
Jacek Piekiełko
opowiadania
Ufałam mu. Jestem z nim od dobrych kilku lat. Wiem, jak
to jest w tej branży. Ciągłe pomówienia, oszczerstwa. Każdy
czyha, by tylko zająć czyjeś miejsce.
– Kiedy ostatni raz widziała pani męża?
– Przyszedł kompletnie pijany. Nie pamiętam, która
była godzina. Trochę się posprzeczaliśmy. Zaczął się
ubierać. Próbowałam go zatrzymać, ale trzasnął drzwiami
i wyszedł. Byłam na niego wściekła, że znowu się upił.
Niech idzie do diabła, pomyślałam i poszłam spać. Było mi
wszystko jedno… a teraz? Teraz…
Jej oczy znowu się zaszkliły. Wyglądała fatalnie.
– Przepraszam na moment. – Aszyk odebrał telefon
i wyszedł na korytarz. Dzwonił medyk sądowy.
– Przebadaliśmy próbki wymiocin denata. Nie było
trudno ustalić przyczynę śmierci.
Na moment w słuchawce zapanowała cisza.
– Ktoś go otruł i to w rzadko spotykany sposób. Kadaweryna, czyli trupi jad. To silnie trująca oleista ciesz. Potwornie śmierdzi. Jest wynikiem procesów gnilnych ciała.
– Cadaver, czyli trup. – Aszyk słyszał już wcześniej tę nazwę.
– Skąd zna pan łacinę?
– Czytam do poduchy sporo kryminałów retro. Gdzie
coś takiego dostać?
– Albo ktoś miał dostęp do trupów w zakładach pogrzebowych, co raczej mało prawdopodobne, albo wystarczy
znać się trochę na chemii, żeby uzyskać kadawerynę ze
zwykłego mięsa zwierzęcego.
Ktoś zaplanował śmierć Ceckiewicza. Ktoś musiał dolać
mu trucizny do alkoholu. Był pijany, nie czuł zapachu. Z kim
pił? Z Sylwią Maj. I z Zygmuntowskim.
– Przepraszam panią. Pilny telefon. – Aszyk wrócił
do pokoju Ceckiewiczowej. – Dokończymy rozmowę za
jakiś czas. Proszę spróbować odpocząć, chociaż wiem, jak
banalnie brzmią moje słowa.
– Dziękuję. Na razie nic do mnie nie dociera. To wszystko
jest jak sen.
– Skontaktuję się jeszcze z panią. Ważne jest, żeby mimo
tej tragedii nie opuszczała pani dzisiaj hotelu. Statystycznie
najwięcej spraw zostaje rozwiązanych na miejscu zbrodni.
Może nam pani bardzo ułatwić pracę.
Spojrzała na Aszyka ze zdziwieniem. Jej myśli krążyły
w całkiem innym kierunku. Wysoko nad ziemią. Aszyk,
wychodząc z pokoju, nie spodziewał się nadchodzących
komplikacji w śledztwie.
Sopot, 15 VII 2013, godzina 15.30
Robert Aszyk podszedł do kierownika zmiany i zapytał:
– W którym pokoju zameldował się pisarz, Miłosz
Zygmuntowski?
– Już sprawdzę.
– Kierowniku, niech pan zaczeka – wtrącił młody
recepcjonista. – Zygmuntowski dzisiaj się wymeldował.
Aszyk stanął jak wryty. Show must go on, pomyślał
o sprawie morderstwa.
– O której godzinie? – zapytał recepcjonistę.
– Zdziwiłem się jego nagłym wyjazdem. Był tu już o 6.00
rano, z walizką. Bardzo się śpieszył.
– Możesz sprawdzić, do kiedy miał rezerwację?
Recepcjonista szukał przez chwilę odpowiednich danych
w systemie.
– Zapłacił za pięć dni.
Kadaweryna
– Panie Robercie, coś się stało? – spytał kierownik, widząc
intensywnie myślącego podkomisarza.
– Nie mogę powiedzieć, ale potrzebuję waszej pomocy.
Mogę otrzymać kontakt do Zygmuntowskiego?
Aszyk zapisał numer w telefonie. Zadzwonił na komendę.
– Prześwietlcie mi Miłosza Zygmuntowskiego. Tak.
Pisarza. Tego samego.
Joanna Pośpieszko dowiedziała się o morderstwie Sylwii
Maj. Siedząc za stolikiem hotelowego baru, wpatrywała się
w Aszyka jak w mitologicznego Tanatosa, zwiastującego
śmierć. Przyjechała na festiwal pełna optymizmu, a zastała
koszmar, z którego nie sposób się obudzić.
– Czy mi się zwierzała? – kontynuowała Pośpieszko. –
Znałyśmy się jak łyse konie.
– W takim razie jeszcze raz wrócę do kwestii romansu.
– Romans? Jak zwał tak zwał. Wiem, że spała kilkakrotnie
z Ceckiewiczem.
– Czy ostatnio między nimi było wszystko w porządku?
Zawahała się na moment.
– Z tego co wiem, nie do końca. Sylwia żaliła się, że robi
wszystko, aby dostać rolę w nowym filmie Ceckiewicza
„W objęciach anioła”, ale ten w ogóle tego nie dostrzega.
Podobno był już po słowie z inną aktorką. Tyle wiem. Sylwia
nie mogła się z tym pogodzić. Mówiła, że będzie negocjować.
Aszyk zastanawiał się, jak mogły wyglądać owe negocjacje. Kto wie, jak wielu aktorkom reżyser obiecał światową
karierę? Sylwii Maj nie można było odmówić wyrachowania.
Uprawiać seks, aby osiągnąć cel? Może po prostu się
zakochała? Sam w to nie wierzył.
– Czy myśli pan, że to on ją zabił?
– Istnieje taka możliwość.
– Ale z jakiego powodu?
– Może próbowała go szantażować? Jak nie dostanie
angażu, wyda wszystkie sekrety jego żonie?
– Niech mnie pan nie rozśmiesza. Żoną to on najmniej
by się przejmował.
– Wiedziała, co ich łączy?
– Tego nie wiem, ale w naszym środowisku Ceckiewicz
uchodził za niezłego babiarza.
Aszyk wypytał jeszcze o kilka szczegółów, po czym
odebrał telefon z komendy.
– Szefie. Mam interesującą wiadomość.
– Dawaj.
– Niech szef zgadnie, co studiował Zygmuntowski?
– Pewnie polonistykę.
– Zgadza się, ale wcześniej przez dwa lata zajmował się chemią.
Śmiertelna kadaweryna. W umyśle Aszyka zadźwięczały
słowa: „Wystarczy trochę znać się na chemii”.
Robert Aszyk siedział w towarzystwie prokuratora Teodorczyka w policyjnym wozie. Po raz piąty próbował skontaktować
się z Zygmuntowskim, nadal bezskutecznie. Ponadto czekał
na dostęp do monitoringu hotelu. Trzeba było ustalić, czy ktoś
oprócz Ceckiewicza wchodził do pokoju Sylwii Maj.
Podkomisarz próbował uporządkować zgromadzone
informacje niczym puzzle. Aktorka mogła otruć Ceckiewicza, dolewając do drinka kadawerynę. Nie miała pojęcia,
że trucizna jednak nie zacznie działać tak szybko. Nie
spodziewała się również nieproszonego gościa. Reżyser
pokłócił się z żoną, wyszedł z pokoju, ale nie pojawił się
25
opowiadania
już w barze. Musiał od razu skierować się do Sylwii Maj.
Zaszlachtował ją, bo wyrachowana aktoreczka przegięła
strunę. Osaczyła go, szantażowała. Ceckiewicz cenił dziwnie
pojętą wolność. Zamordowali się nawzajem. Dlaczego Maj
miałaby pozbawiać się nadziei na nowy angaż? Przecież
wszystko zależało od Ceckiewicza. Zrobiła to z zemsty? Może
reżyser dał jej jasno do zrozumienia, że droga do sławy jest
już dawno zamknięta i nie wiedzie przez jego łóżko.
Zygmuntowski także miał okazję napić się z Ceckiewiczem.
Jednak truciznę musiał przygotować wcześniej. Czy mógł
obejrzeć film jeszcze przed pokazem premierowym?
– Chcesz powiedzieć, że pisarz morduje z premedytacją,
bo reżyser spieprzył film na podstawie jego książki? –
Prokurator zaciągnął się papierosem. – Robert, z całym
szacunkiem, ale chyba to ty musisz zacząć pisać kryminały.
– Ebi, przypomnij sobie sprawę sprzed kilku lat. Krystian
Bala skazany za morderstwo, które opisał w swojej powieści
„Amok”. To książka naprowadziła śledczych na trop.
Teodorczyk wypuścił dym z płuc. Zamyślił się.
Zagrała bawarska muzyczka.
– Halo? – Prokurator odebrał telefon. – Jak to nie ma
nagrania? Przecież to jest pięciogwiazdkowy hotel. Ludzie,
zmiłujcie się! Aha, no. Pojawię się.
– Co jest? – Aszyk marszcząc brwi, spojrzał na Teodorczyka.
– Wyobraź sobie, że monitoring nie działał od dwóch
dni. Znaczy się działał, ale dyski twarde były przepełnione,
a informatyk miał pojawić się dopiero dzisiaj. Nikt nie przesłał
poprzednich nagrań na serwer magazynujący bazy danych
– Czyli bez problemu ktoś mógł wejść do pokoju Sylwii
Maj i zrobić masakrę.
– I wszystko na to wskazuje, bo nadal nie odnaleziono
narzędzia zbrodni.
Aszyk ponownie spróbował nawiązać połączenie z Zygmuntowskim. Po trzech sygnałach w słuchawce odezwał się głos:
– Kto mówi?
– Pan Zygmuntowski? Podkomisarz Robert Aszyk z tej strony.
– Ma pan jakieś nowe wieści z konsulatu?
– Z konsulatu?
– Jak tylko dowiedziałem się o wypadku, od razu pojechałem na lotnisko.
– Wydaje mi się, że doskonale pan wie, że to nie wygląda
na wypadek.
– Co pan mówi? Konsulat mówił o potwornej kraksie.
– Jaki konsulat? Gdzie pan jest?
– W poczekalni na Okęciu. Za godzinę odlatuję do
Londynu. Czyli to nie był wypadek?
– Będzie dla pana lepiej, jeśli zostanie pan w Polsce.
Ceckiewicz został zamordowany, a pan jest głównym podejrzanym w tej sprawie.
– Co?! To jakiś absurd. Myślałem, że dzwoni pan
w sprawie wypadku mojego brata. Jak to zamordowany?
– Prokurator właśnie wydał nakaz zatrzymania. Proszę
odwołać lot.
– Człowieku, mój brat miał poważny wypadek. Muszę
tam być. Nie wiem, co wydarzyło się w Sopocie, ale mnie to
na pewno nie dotyczy.
Rozłączył się.
– Dzwonię do służb celnych – powiedział prokurator.
– Zaczekaj. – Aszyk wyskoczył z auta jak poparzony.
W jego oczach malowała ekscytacja równa dziecku oczekującemu prezentu pod choinką. – Muszę coś sprawdzić.
26
Aszyk podszedł do zmęczonego całym dniem kierownika
hotelu, który spojrzał na niego wzrokiem mówiącym: „Daj
mi w końcu święty spokój”.
– Panie Maciejewski. Wszyscy chcielibyśmy, żeby ten
dzień już dawno się skończył. Może nam pan w tym pomóc.
Muszę coś sprawdzić w pokoju Karoliny Ceckiewicz, ale pod
jej nieobecność. Niech pan zadzwoni do niej i ją tutaj poprosi.
Robert Aszyk dostał drugą kartę do pokoju żony Janusza
Ceckiewicza. Musiał działać szybko, póki Karolina nie wróci.
Przypuszczał, że łatwo może domyślić się podstępu.
Wszedł do środka. Na łóżku walały się ubrania, obok
leżała otwarta walizka. Aszyk potrzebował znaleźć się w jednym miejscu. Udał się do łazienki, gdzie wykonał dwie
czynności, dzięki którym wiedział już niemal wszystko.
Wychodząc z łazienki, nagle stanął jak wryty. W drzwiach
wejściowych pojawiła się Karolina Ceckiewicz. Na widok
Aszyka również zatrzymała się niczym pieszy, który za szybko
wtargnął na ruchliwą jezdnię. Spiorunowała go wzrokiem
i wyczytała z jego twarzy wszelkie podejrzenia. W dłoni
podkomisarza spoczywała pusta butelka po wodzie mineralnej.
– Hej!
Trzasnęła drzwiami i zaczęła ucieczkę.
Aszyk zbiegł po schodach w tempie sprintera. W wyjściu
zamajaczyła sylwetka Ceckiewiczowej. Ku zaskoczeniu
obsługi hotelu puścił się biegiem w stronę drzwi, po drodze
odpychając kilku zdegustowanych turystów.
Karolina była jednak niezwykle szybka. Musiała sporo
czasu spędzać w klubach fitness. Kierowała się w stronę molo.
Aszyk biegł ile sił w nogach. Przez moment poczuł się jak
dwadzieścia lat temu, kiedy grał w klubie piłkarskim. Stracili
piłkę przy własnym rzucie rożnym. Napastnik pędzący sam
na sam z bramkarzem. Aszyk niecałe dwa metry za nim.
Jedynym rozwiązaniem, aby przerwać akcję, był faul. Rzut
karny. Czerwona kartka. Aszyk czuł irracjonalnie, że w tym
przypadku znowu wszystko zależy od niego.
Karolina wbiegła na molo. Wiedział doskonale, co chce uczynić.
– Nie!!! – krzyknął.
Nie dostrzegał tłumu ludzi, wpatrujących się w niecodzienną sytuację. Aszyk zatrzymał się. Nigdy więcej miał
nie wejść na molo. Jakaś wewnętrzna siła sprawiła, że
nagle poczuł, jakby jego nogi zamieniły się w ciężki ołów.
Nie wiedział, co zrobić. Karolina biegła dalej, a on tracił
cenne sekundy. W końcu pokonał psychiczną blokadę
i wbiegł na molo.
– Nie zbliżaj się! – Dyszała jak zwierzę. Wyszła na
drewnianą barierkę, przytrzymując się lampy.
– Odsunąć się! Policja!
Kilkoro ludzi mimowolnie cofnęło się.
– Dlaczego to zrobiłaś?
Milczała. Jej uśmiech i wyraz spojrzenia sugerowały
czyste szaleństwo. Kobieta sprawiała wrażenie nieobliczalnej.
Aszyk próbował dowiedzieć się jak najwięcej.
– Dlaczego kadaweryna?
– Chciałam, żeby cierpiał.
Skoczyła do wody przy akompaniamencie przeraźliwych
pisków kobiet zgromadzonych na molo. Krople deszczu
bębniły o drewniane deski pomostu wychodzącego w morze.
Aszyk nadal widział kogoś na balustradzie. Czas jakby się
zatrzymał. To Arek, jego przyjaciel, robi przewrót w tył.
Usłyszał własne słowa sprzed kilku lat: „Jeśli skoczysz, zacznę
czytać Biblię”. Arek nie mógł odpuścić takiego zakładu.
Jacek Piekiełko
opowiadania
Robert Aszyk nie widział całego zamieszania wokół. Wpatrywał się uważnie w białą, pustą balustradę sopockiego mola.
Sopot, 16 X 2013
Aszyk dopijał drugie piwo w Czarnej Wołdze. Ktoś z gości
zawtórował: „Polska, biało-czerwoni!”, po chwili już w całym
lokalu rozbrzmiewały chóralne śpiewy. Czytał „Przegląd
Sportowy”, sam nie wierząc we wczorajszy magiczny
dzień na Wembley. Polacy wygrali czwarty mecz z rzędu
i pokonując na wyjeździe Anglików, zajęli pierwsze miejsce
w grupie eliminacji do Mistrzostw Świata w Brazylii. To jakiś
sen. Po remisie z Mołdawią wydawało się, że polska piłka
tkwi w całkowitym marazmie.
Karolina Ceckiewicz została odratowana. Stanęła przed
sądem pod zarzutem umyślnego zabójstwa dwojga osób.
Nóż, którym zadźgała kochankę swojego męża, odnaleziono
na plaży. Karolina wiedziała o zdradzie. Wystarczyło
odwiedzić plotkarski portal internetowy – o Ceckiewiczu
i Maj było głośno. Aszyk wyczuł w łazience podejrzanej
zapach kadaweryny. Zwłaszcza nad umywalką, do której
musiała wylać resztę skażonej wody. Gdy odnalazł pustą
butelkę i pozbył się zakrętki, woń uderzyła w jego nozdrza
z podwójną siłą. Omal nie zwymiotował. Już podczas
pierwszej rozmowy z Ceckiewiczową, która stała się wdową
z własnego wyboru, miał mieszane uczucia co do szczerości
jej wyznań. Podczas procedur śledczych ustalono, że Karolina
zaplanowała wszystko inaczej. Kadaweryna nie zadziałała
tak szybko, jak myślała. Reżyser miał umrzeć w swoim
pokoju. Na jego oczach zamordowała aktorkę. Próbował ją
powstrzymać, ale konając, zdołał jedynie wysunąć rękę do
przodu. Truciznę wyprodukowała domowymi sposobami.
Śledczych zainteresował fakt, że kobieta zamawiała ostatnimi
czasy sporo publikacji z dziedziny chemii.
Zygmuntowski obiecał, że wykorzysta kilka motywów tej
historii w swojej powieści. Zasugerował też, że Kadaweryna
to dobre imię dla famme fatale, które często zaludniają fabuły
czarnych kryminałów.
Sprawa Karoliny Ceckiewicz przypomniała Aszykowi, że
jest coś winien swojemu przyjacielowi. Odkąd intensywniej
zaczął czytać Pismo Święte, spotykał się raz w miesiącu
z biblistą, aby omówić kilka kwestii interpretacyjnych.
Ostatnio zajmowały go negatywne wizerunki kobiet
w Biblii. Teraz rozmyślał nad I Księgą Królewską, rozdziałem
18 i postacią Izebel zabijającą proroków Pańskich.
Kadaweryna – tak nazywał w myślach morderczynię reżysera
i aktorki. Zastanawiał się, któremu Baalowi mogła służyć?
Jacek Piekiełko
Rocznik 1989. Absolwent polonistyki Wydziału Filologicznego Uniwersytetu Śląskiego. Na papierze debiutował
opowiadaniem Czarny lęk pada w antologii Dziedzictwo
Manitou wydawnictwa Replika. Publikował na portalu
literackim Fabrica Librorum, Horror Online, w czasopiśmie
internetowym Grabarz Polski oraz w magazynie Exclusive
Info. Za najbardziej przerażające opowiadania grozy uważa
Spojrzenie S. Grabińskiego, Właściwy instrument J. Eversona
oraz Lecz za plecami zawsze słyszę… D. Morrella. 27
opowiadania
Sebastian Skorupski
Róże miłości najlepiej przyjmują się na grobach
Ilustracja: Magdalena Mińko
Odkąd zamieszkał w jej domu, czuła się jak kawałek lodu,
topiący się pod wpływem kontaktu z dłonią. Prawda jest jednak
taka, że za pierwszym razem nie zwróciła na niego specjalnej
uwagi. Nieraz widziała kręcące się w okolicy koty, więc kolejny
wpatrujący się w nią wagabunda nie zrobił na niej najmniejszego
wrażenia. W przypływie dobrego nastroju rzuciła mu kawałek
chleba, ale kot nawet nie zaszczycił go spojrzeniem.
− Zmykaj. − Tupnęła nogą, a kot czym prędzej pognał
w leśną gęstwinę. Kobieta podniosła chleb, do którego
przywarło kilka świerkowych igieł. Oczyściła go i wrzuciła
w kieszeń fartucha.
Kot wrócił trzy miesiące później, w dzień ciężki i smutny
od zapowiadającego swe przybycie deszczu.
Kobieta siedziała w starym, wysłużonym fotelu, który
wciąż nosił ślady obecności jej męża: wytarte łokietniki,
uwiecznione na tapicerce ślady papierosa, dwa półokrągłe
wgłębienia w siedzisku. Oglądała zdjęcia, które, chociaż były
czarnobiałe, nadawały koloru tej właśnie chwili. Uśmiechnęła się, widząc wymachującą laską prababkę oraz stojące
przy niej prawnuki. W małej, pucołowatej dziewczynce
rozpoznała siebie.
Kolejne zdjęcie przeniosło ją trzydzieści lat wstecz.
Właśnie dostała świadectwo, a ojciec trzymał spękaną dłoń
na jej ramieniu, jakby tym gestem dawał do zrozumienia,
że i tak nigdzie się nie wyrwie. W tle widziała stojące na
rozległym polu stogi siana, które zaczęli zwozić chwilę po
tym, przebrawszy się w robocze ciuchy. Dobrze pamiętała
oblewający ciało żar. Po pracy jej skóra była czerwona,
a ręce jak z waty. Z westchnieniem padła na łóżko. Miała pół
godziny odpoczynku przed przygnaniem krów.
Przełożyła zdjęcie pod spód trzymanego w dłoniach stosu.
Na kolejnej fotografii ubrana była w suknię ślubną. Stojący
przy niej mężczyzna trzymał ją pod rękę. Z westchnieniem
odłożyła wszystkie zdjęcia do pudełka, po czym spojrzała
przez okno. Dostrzegła kota.
Siedział na gałęzi jednej z porosłych wokół domu jabłoni
i patrzył wprost na kobietę. Miauknął żałośnie, jakby chciał
przeprosić za odepchnięcie wyciągniętej wcześniej ręki.
Znowu ktoś podrzucił − uznała. Nie pierwszy, nie ostatni.
Kobieta zabrała kawałek kiełbasy z lodówki.
− Tym chyba nie pogardzi − powiedziała do siebie, jak to
miała w zwyczaju.
Gdy stanęła pod drzewem, kot wdrapał się jeszcze wyżej,
niemal na sam czubek. Wołanie „kici, kici”, zapewnienie o dobrych zamiarach i tym podobne przyniosły skutek odwrotny do
zamierzonego. Zwierzak trząsł się od uszu aż po puszysty ogon.
− Dobra − powiedziała, siadając na prowadzących do
domu schodkach. Miała z nich doskonały widok. − Zobaczymy, kto dłużej wytrzyma.
28
Pomoc nadeszła z nieoczekiwanej strony.
Już z daleka dało się słyszeć ciężkie kroki nadchodzącego
deszczu. W tę cześć lasu wszedł powolnie, majestatycznie,
by chwilę później puścić się biegiem. Kobieta spojrzała na
wiszący w górze dach.
Zalany deszczem kot zastrzygł uszami, z przyganą spojrzał
na psotne niebo. Wreszcie zeskoczył na niżej położoną gałąź,
później na kolejną i na kolejną. Biedak stanął wreszcie na
ziemi, co także nie było dobrym wyjściem. Pozbawione liści
gałęzie przepuszczały krople, które uderzały o kocią głowę.
− Kici, kici − zawołała go z suchych schodów i jeszcze raz
pomachała kiełbasą.
Kot prychnął, rozejrzał się i, nie znalazłszy lepszego
wyjścia, pobiegł. Miałczał raz za razem, jakby stąpał po rozżarzonych węglach. Deszcz przemoczył mu sierść do ostatniego
włoska, ale gdy dotarł pod dach, spojrzał na kobietę wzrokiem
mówiącym: warto było. Usiadł na najniższym schodku,
ogonem do swej przyszłej właścicielki i zaczął lizać futro.
− Lepiej? − zapytała, nie oczekując odpowiedzi. W nagrodę
rzuciła mu kiełbasę. Kot pozostał obojętny. − Pełno was tutaj
− westchnęła. − Ludzie nie lubią starych, łażących po garach
kocurów. Nic dziwnego, że was wywożą. Najczęściej do lasu.
Nie jesteś pierwszy ani ostatni, więc nie pusz się tak, mruczku.
Nie znalazła więcej tematów do rozmowy, a wraz z deszczem przyszedł chłód, który złośliwie szczypał ją w ramiona.
− Drzwi zostawiam otwarte − powiedziała, wchodząc do
domu. − Możesz rozgościć się i śmiało buszować po garach,
i tak niczego nie znajdziesz. Zapraszam.
Spodobała jej się perspektywa kociaka leżącego na jej
niedogrzanych stopach, szczególnie, że poczuła ostatnio
w bolących kościach pierwszą zapowiedź zimy.
Kot przekroczył próg nowego domu dopiero tydzień
później, jakby rozważał wszelkie za i przeciw. Z pewnym
ociąganiem, a być może strachem, poznawał nowe zakamarki,
meble oraz dziury w podłodze, z których wyglądały myszy.
Wieczorem przyszedł do swojej pani i zwinął się w kłębek na
jej zmarzniętych stopach. Mruczał sennie wespół z kobietą,
która pochrapywała cicho przez sen.
Miało to miejsce w pierwszą rocznicę śmierci jej męża.
***
Łapka, bo takie imię nadała kotu, okazał się typowym
„kanapowcem”. Większość dnia spędzał w fotelu, a na widok
biegnącej po podłodze myszy co najwyżej ziewał przeciągle.
Lubiła trzymać go w ramionach i głaskać po pysku, bez względu na sierść pozostającą na swetrze oraz drapiące pazurki.
Istniały jednak pewne wyjątki od kociego lenistwa.
Zawsze, gdy szła na grzyby, Łapka maszerował w ślad za nią.
sEBASTIAN sKORUPSKI
opowiadania
− Idź trochę na bok − powtarzała mu. − Może coś znajdziesz.
Ale na te słowa zwierzak podbiegał do niej i ocierał
się o nogi, uniemożliwiając dalszy marsz. Jakoś nie miała
serca go kopnąć.
Ich codzienne wędrówki trwały raptem parę dni, ale
były naprawdę owocne. Kobieta zebrała kilka kilogramów
prawdziwków i podgrzybków. Ponawlekała je na nitki, tworząc
swego rodzaju korale, po czym zawiesiła nad kominkiem,
gdzie ogień od rana do wieczora przeganiał zimowe mrozy.
Przygotowania do tegorocznej zimy zaczęła wczesną
wiosną. Skopała ogródek, zasadziła warzywa. Czekając na
plon, rąbała drewno w lesie. Jej ręce ze sprzeciwem zareagowały na powrót do ciężkiej pracy. Wystarczyło jednak
kilka dni, aby zasypiać bez bólu.
Była dobrze przygotowana. W znacznej części zapełniła piwniczkę warzywami, a stodołę, skradzionym z lasu,
drewnem. Nie przewidziała tylko jednego − pożaru
trawiącego jej zapasy.
***
Wszystko zaczęło się od wyjścia na spacer. Założyła
sweter oraz grubą kurtkę, w której czuła się jak bałwan, ale
co mogła poradzić − zima rozgościła się na dobre. Kot został
w domu. Odkąd przyszły mrozy ani myślał wyściubić nos na
zewnątrz. Co rusz musiała zmieniać mu kuwetę, na szczęście
zapobiegawczo przygotowała kilka worków z piaskiem.
− Zaraz wracam − powiedziała do niego, wciągając buty. Nie
zamknęła za sobą drzwi. Z tego co wiedziała, żaden okoliczny
złodziej nie dysponował pługiem śnieżnym, aby się tu dostać.
Stąpała po swoich odciśniętych w śniegu śladach,
które codziennie przysypywała nowa warstwa puchu. Gdy
tylko wyszła za bramkę, wprost w gęstwinę lasu, wąska
dróżka zmieniła się w przyprószoną bielą ścieżkę, po której
maszerowała znacznie pewniej.
Ścieżka prowadziła do okolonej drągami szkółki. Miała
wejść głębiej w las, gdy poczuła dziwny swąd. Rozejrzała się
wokół, ale to czego szukała, nie znajdowało się w lesie, lecz
wysoko nad czubkami drzew. Kłąb dymu wzbijał się wysoko
pod niebo, tworząc szary słup. Doskonale wiedziała, gdzie
znajdowała się jego podstawa.
Nie miała wiele sił w nogach, ale wykrzesała z nich, ile
tylko się dało. Czuła, że z każdym krokiem zaczyna brakować
jej powietrza, a nogi stają się coraz cięższe. Zapomniała
o wszystkim, gdy dotarła na skraj lasu i ujrzała stojący
w płomieniach dom.
Ogień lizał dach niczym dzieciak cukierka. Kobieta już
z daleka czuła żar, który topił leżący wokół domu śnieg.
Przez szybę widziała żywioł trawiący wnętrze domu oraz
kota, który rozpaczliwie szukał wyjścia z pułapki.
Jeszcze nie jest za późno, uznała.
Na miękkich nogach podbiegła do drzwi i z przerażeniem
zdała sobie sprawę, że nie jest w stanie złapać klamki. Drżała
na całymi ciele, a dłonie poruszały się w sposób całkowicie
od niej niezależny. Wiedziała, że to ostatni moment na
ratunek, ale sama świadomość nie była pomocna.
Przez trzask i szum przedarł się dźwięk tak cichy, że
uznała go za wytwór swej wyobraźni. Dopiero po chwili
nabrała pewności, że to jej kot miauczy, piekąc się żywcem.
Zdjęła kurtkę z pleców i owinęła nią rozgrzaną do
czerwoności klamkę.
Róże miłości najlepiej...
Zrobiła to na chwilę przed wybuchem, który odrzucił
ją do tyłu. Drzwi otwarły się na oścież, jakby potraktowane
z buta, szyby trysnęły potłuczonym szkłem.
Gruchnęła w zbity, twardy jak beton śnieg. Od krzyża
po całym ciele rozlała się fala bólu, nie pozwalając na
najmniejszy ruch czy gest. Gdy na granicy pola widzenia
mignęła jej płonąca kula, która jeszcze niedawno była jej
kotem, mogła tylko zamknąć oczy i skryć się przed światem
pod grubą warstwą bólu.
***
Ogień zaczął dogasać tuż przed zmierzchem.
Zaciskając zęby, przetoczyła się na lewy bok. Dogorywające
truchło leżało kilka metrów dalej, ale nie chciała rozpoznać w nim
swojego kota. Patrzyła na bezkształtną masę, której powykręcane
kształty mogły być absolutnie wszystkim. Ból w krzyżu zelżał, ale
nie znalazła siły, aby wstać i rozwiać swoje wątpliwości.
Kątem oka widziała resztki jej domu. Zamknęła oczy
i zapadła w pełen przejmującego zimna sen.
Niewiele brakowało, a zasnęłaby na zawsze. Obudziło
ją pełne niecierpliwości miauczenie. Dźwięk był stłumiony,
jakby dochodził z pokoju obok. Gdzieś podświadomie
poczuła, że tak właśnie jest.
Nie bacząc na ćmiący w krzyżu ból, zerwała się na równe
nogi. Wiedziała, że wyobraźnia po raz kolejny spłatała
jej figla, pytanie tylko, w którym momencie. Po chwili
wiedziała. Zwęglone szczątki leżały w śniegu, przykryte
cienkim całunem świeżego śniegu. Rozpoznała oblepiony
spieczonym mięsem pysk, pozbawiony sierści ogon, a także
resztę kocich kształtów, które przybrały karykaturalne pozy.
Założyła kurtkę, po czym ruszyła na zachód, do
mieszkającego pięć kilometrów dalej sąsiada. Tuż przed
bramą obejrzała się przez ramię. Nie musiała patrzeć zbyt
długo, ten obraz miała wyryty pod powiekami.
To był jego głos, na pewno − uznała. Jej ciało ogarnął
przenikliwy chłód, ale nie był związany z mrozem.
***
Wyruszyła w podróż do najbliższego (i jedynego) sąsiada
w okolicy. Jej nogi grzęzły w półmetrowych zaspach, których
ani myślał rozgarnąć jakikolwiek pług śnieżny. Bo dla kogo?
Starzejącej się, samotnej kobiety z kotem, której nadrzędnym
celem życia jest śmierć? Niegdyś jej mąż codziennie jeździł
do mleczarni, i, jeżeli nie nadeszła większa zawierucha,
spokojnie przedostawali się do miasta wyżłobionymi
w śniegu śladami kół. Niegdyś.
Maszerowała, zasłaniając oczy przed górującym słońcem,
ale niewiele to dało. Odbite od śniegu promienie sprawiały,
że musiała niemal zamykać powieki. Po przejściu kilkuset
metrów przystanęła i rozmasowała obolałe nogi.
Gdy wreszcie zastukała do drzwi domu sąsiada, była zlana
potem, który zaczynał pokrywać jej ciało lodową skorupą. Czekała niemal minutę, wreszcie sama nacisnęła klamkę. Zamknięte.
− Wiem, że tam jesteś − powiedziała, podświadomie sądząc,
że robi z siebie idiotkę. − Boże, ja tu zaraz zamarznę. − Uderzyła pięścią o drzwi, po czym usiadła na zimnym betonie.
Ewentualne „złapanie wilka” było niewielkim problemem.
Wreszcie jej otworzył. W otwartych drzwiach stanął
prawie dwumetrowy mężczyzna. Jego twarz nie zmieniła się
29
opowiadania
od ostatniego razu − była to ta sama zapijaczona i zarośnięta
gęba, którą niegdyś widywała prawie codziennie.
− Witamy naszą drogą morderczynię − powiedział, wpuszczając ją do środka. Było tam ciepło, ale niezbyt przytulnie.
***
Opowiedziała mu o wszystkim, pomijając aspekt dotyczący kota i tego, co mu zawdzięczała. Mówiła do pleców,
ponieważ mężczyzna szykował do picia coś ciepłego. Palił.
− Wypij, ile chcesz − powiedział, stawiając przed nią kubek
z herbatą oraz półlitrową butelkę gorzałki. − A później wynocha.
Zacisnęła wargi i nic na to nie odpowiedziała. Mogłam
przygotować sobie jakąś konkretną mówkę, wyrzuciła sobie
w duchu, ponieważ właśnie takiego obrotu spraw się spodziewała. W każdym razie przyjęła to ze spokojem. Jedyne,
co mogła zrobić, to opróżnić postawione przed nią naczynia.
− Szkoda, że też się nie sfajczyłaś. − Usiadł, patrząc
w twarz swojego gościa. − Jednego pierdolca na świecie mniej.
Uznała, że może poczęstować się cukrem. Skoro stał
na stole, dlaczego nie mogłaby tego zrobić? Chwytając za
łyżeczkę, przełknęła ślinę.
− Od początku mówiłem: weź, co masz wziąć, ale żony
szukaj innej. Nie słuchał. I zobacz, jak na tym wyszedł. − Gdy
wstał, z papierosa spadł popiół. Kobieta mocniej zacisnęła
trzymaną w dłoni łyżeczkę. − To ty go zabiłaś, wszyscy o tym
wiedzą − powiedział to tak cicho, że nie usłyszała początku
wypowiedzi, ale nie musiała prosić o powtórzenie. Znała ten
tekst, a nawet kilka jego wariantów, na pamięć.
− Kłamstwo − powiedziała, patrząc mu prosto w oczy.
Parsknął śmiechem, po czym bez słowa wyszedł z kuchni.
To już nie ten chłop co wcześniej − uznała z niejaką ulgą.
Piła herbatę, zastanawiając się, jak długo jeszcze mąż
będzie kierował jej życiem, gdy w pokoju obok miauknął kot.
Słyszała ten głos tak wiele razy, że nie mogła pomylić go
z niczym innym. Bardzo tego żałowała. Mogła to zignorować,
nie sprawdzać. Nie otwierać furtki do czegoś innego i obcego.
Po prostu uznać, że jej sąsiad sprawił sobie nowego zwierzaka,
chociaż od lat nienawidził kotów.
Wstała, przytrzymując się stołu. Nie wypiła nawet łyczka
gorzałki i bardzo tego żałowała. Mogłaby w jakimś stopniu
uznać całą sytuację za omamy, a przynajmniej nabrać odwagi.
Trudno. Na miękkich nogach ruszyła w kierunku drzwi.
Było za nimi cicho, ale czuła, że już niedługo to się zmieni.
Nacisnęła klamkę i zdecydowanie pchnęła drzwi.
Gdy spojrzała do wnętrza pokoju, odniosła wrażenie, że świat
pęka na jej oczach, a z powstałej szczeliny wyziera coś obrzydliwego. Coś, czego nie jest w stanie wytłumaczyć ani zrozumieć.
Kot siedział na podłodze, myjąc futro. Nie był to jakiś
kot, ale ten, którego truchło leżało przy zgliszczach domu.
Poznała go po łapce − białej, kontrastującej z resztą sierści.
Zaledwie omiótł ją wzrokiem, jakby czegoś się wstydził.
Mimo to podbiegł i otarł się o jej nogi. Futro miał ciepłe, ale
była pewna, że nie za sprawą panującej za oknem aury. Od
całej jego postaci bił żar. Niepewnie wzięła w ramiona gorący
piec, w którym nie było ani grama zimna – tylko czysty ogień.
Kot zamruczał sennie i wpił pazurki głęboko w jej pierś.
Syknęła z bólu, ale nie skarciła go. Nie miała do tego serca.
***
30
sEBASTIAN sKORUPSKI
opowiadania
Wyszła z domu, niosąc go w ramionach. Ręce miała
czerwone od mrozu. Dopiero gdy zaczął jej ciążyć, ostrożnie
postawiła go na śniegu. Zwierzak krótkim miauknięciem
zgłosił pretensję, ale ostatecznie ruszył za swą panią niczym
dobrze wyszkolony pies.
Ze stodoły dochodził trzask rozrąbywanego siekierą drewna.
Kobieta uznała, że nie ma potrzeby żegnać się z sąsiadem.
Raz za razem spoglądała na kota, zastanawiając się, co
widziały jego oczy.
Śmierć?
To tylko mój kot, myślała. Musiał wyjść przez okno,
zanim zaczęło się palić. Później szedł za mną. Nie była tylko
pewna, czyjego trupa widziała. Pewnie eksplozja wywaliła
kurczaka z lodówki − roześmiała się w głos. Kot spojrzał na
nią z dziwnym, pełnym zrozumienia wyrazem pyska, jakby
chciał przekazać: Oboje wiemy.
Lodowaty strumień płynął po całym jej ciele, dlatego
usilnie starała się przestać myśleć o całej tej sprawie.
O pożarze domu, płonącym kocie, ratunku przed śmiercią
i powrocie zza grobu. Nie rozumiała tych rzeczy i, szczerze
mówiąc, wolała tego nie zmieniać. Mogła wyłącznie przyjąć
to, co dostała w prezencie.
W promieniu kilkudziesięciu kilometrów nie było
miejsca, w którym mogłaby się podziać czy choćby przeczekać największe mrozy. To, co niegdyś brała za zaletę
swego nowego domu, okazało się największym defektem.
I tylko tam mogła wrócić. W każdym razie droga powrotna
była łatwiejsza − kobieta stąpała po sprasowanym butami
puchu. Rozglądała się na wszystkie strony, ale nie dostrzegła
odciśniętych w śniegu śladów kocich łap.
***
Dotarli na miejsce, gdy słońce skryło się za drzewami.
Nie było czego podziwiać. Przedstawienie zakończone, cyrk
spłonął razem z artystami, ale nie martwcie się, wszyscy są
cali i zdrowi, bo na wpół martwi.
Kobieta usiadła na śniegu, metr od miejsca, gdzie niegdyś
stały drzwi.
− Przecież tam leżałeś, sama widziałam. − Kot kręcił
się między zgliszczami, jakby było mu wszystko jedno.
W każdym razie kobieta ostatecznie musiała przyjąć tę
prawdę, szczególnie że w miejscu, gdzie leżało jego truchło,
znajdowało się wyraźne wgłębienie.
I co teraz? − pytała się w duchu. Żadnej stodoły czy
choćby załomu do skrycia się przed wiatrem. A nawet jeśli
nie zamarznie w nocy, to co dalej? Wszystkie zapasy spłonęły.
Tylko śniegu było pod dostatkiem.
Dopiero siedząc, poczuła wkradające się w kości zimno.
Zauważyła, że sensownie byłoby się rozgrzać, ale roztaczający
się przed nią widok zahipnotyzował ją na długo. Poza tym
nogi ciążyły jej jak dwa przytroczone kloce. Pragnęła tylko
zamknąć oczy i zasnąć ciężkim, kamiennym snem.
Otarł się o jej łokieć, wywołując miłe mrowienie. Nie
musiał dłużej prosić, aby wzięła go na ręce i głaskała do
upadłego. To rozumiało się samo przez się.
− Skąd przyszedłeś, kocie, z piekła czy z nieba?
Wyrwał się z uścisku i ruszył prosto w zgliszcza budynku. Stanął
gdzieś po środku, rozejrzał się dookoła, wreszcie spojrzał na właścicielkę.
Skąd wiedziałeś, kocie? Nigdy tego nie widziałeś, nie mogłeś… Nawet ja zapomniałam − myślała, niezbyt zdziwiona.
Róże miłości najlepiej...
Ruszyła za kotem, który siedział obok przywalonej deskami
metalowej klapy. Nie korzystała z piwnicy od wielu lat, bo
zwyczajnie nie była użyteczna. Tylko ostatnio, gdy trzeba było
ulokować gdzieś rzeczy po nieboszczyku, głównie ubrania.
Odrzucając deski, a wreszcie otwierając klapę, odniosła wrażenie, jakby wkradała się do zapieczętowanego grobowca. Minęło
kilka minut, nim przyzwyczaiła się do smrodu stęchlizny. Po
omacku odszukała wory i wyrzuciła na ziemię zawartość. Nie znalazła siły, by spalić wszystkie te ciuchy, a jednocześnie jedyne pamiątki,
jakby pragnęła zatrzymać namacalne świadectwo dawnych historii.
A teraz zakopała się w nich, wdychając resztki starych czasów.
Jak żywo miała go przed oczami: brudny, śmierdzący,
niejednokrotnie zarzygany i narąbany aż po cebulki włosów.
Pamiętała także… pamiętała…
***
Pamiętała włosy, mieniące się w słońcu niczym łany
zboża. Tańczyły wokół jego twarzy, w rytm podawany przez
wiatr, nad którym nie sposób było zapanować.
Prawda jest jednak taka, że za pierwszym razem nie
zwróciła na niego specjalnej uwagi. Ojciec nie raz zatrudniał
młodzików do pomocy w gospodarstwie, więc kolejny
z wielu zaledwie mignął jej przed oczami.
− Witaj, panienko − powiedział, uśmiechając się jakoś
głupkowato. − Może pomóc?
Skinęła głową, odwrócona do niego plecami. Właśnie
wyciągała wodę ze studni, ale wystarczyła chwila nieuwagi,
by zamienić się rolami. Po całodziennej pracy wiadro
zdawało się ważyć kilka kilogramów więcej niż zwykle.
− Może lepiej sam to zrobię. − Z westchnieniem ulgi
przekazała mu drąg, na którego końcu wisiało wypełnione
po brzegi wiadro. Z przyjemnością patrzyła, jak wciąga je na
górę kilkoma sprawnymi ruchami.
− Dziękuję.
Skinął głową i zamilkł na chwilę, jakby tłukł się z myślami.
− Proszę nie mówić ojcu, ale moim zdaniem panienka nie
powinna tak ciężko pracować. − Zaledwie omiótł wzrokiem jej
twarz, po czym patrzył gdzieś pod nogi, najpewniej w wiadro,
w którym migotały gwiazdy. Następne słowa wyrzucił z niebywałą prędkością: − Ja nie myślę, że panienka jest słaba czy
chorowita… bo nie jest… Jest silna, zwinna i naprawdę pię… −
urwał, jakby w porę reflektując się przed wypowiedzeniem obelgi.
Bardziej domyśliła się, niż wyczytała z jego twarzy słowa,
które nie zostały wypowiedziane. W każdym razie to, co
pozostawiło miejsce na domysł, nie pozwoliło jej zmrużyć
oczu przez większą część nocy.
Kolejne dni w polu nie zapowiadały się tak źle.
Ukradkiem, gdy nikt nie patrzył, pomagał jej w pracy.
Odpłacała mu dobrym słowem, a z czasem także innymi rzeczami. Na początku drobne, prawie nic nie znaczące, szczególnie
w obliczu ofiary, którą złożyła mu pewnej nocy na obrzeżu lasu.
Dwa tygodnie później dziewczyna zaczęła rzygać i podświadomie znała powód. Tamtej nocy chłopak złapał tylko kleszcza.
Przemknęła się do niego ukradkiem, do stodoły, pragnąc
podzielić się obawą. Leżał na starym sienniku, zapatrzony
w sklepienie.
− Jutro wracam do domu − oznajmił, nim zdążyła
powiedzieć choćby słowo.
Nie mieszkał na drugim krańcu świata, a zaledwie parę
kilometrów dalej, więc ze zrozumieniem kiwnęła głową.
31
opowiadania
− Chyba mamy mały kłopot − oznajmiła, siadając obok.
W miarę jak kłopot z każdym miesiącem stawał się większy
i większy, zakładała coraz luźniejsze sukienki, ale prawda wyszła na jaw, nim zdążyła zaszkodzić dziecku tajemnicą.
Matka wzięła ją na spytki i ostatecznie nie dało się
dłużej zaprzeczać podejrzeniom, a wreszcie oskarżeniom o
puszczanie się z byle kim, czym obwiniał ją ojciec. Łkając,
wyjawiła, kto jest sprawcą całego zamieszania.
Ojciec pobłogosławił małżeństwu przed usłyszeniem
stosownej prośby o rękę córki. Po co prosić, można rzec,
skoro zarządzono samoobsługę.
Musiała przyznać, że jego zaloty nie okazały się tylko
próbą przekupstwa. Był dobrym mężem − kompletnie innym
niż ojciec dla matki − pomocnym, a nie tylko wymagającym,
może nawet zbyt usłużnym jak na męski rodzaj. Przynajmniej
do czasu porodu, podczas którego dziecko nie zdążyło w porę
opuścić łona. Wyszarpano je na świat z pępowiną owiniętą
wokół szyi. Nigdy nie pokazali jej dziecka, które wyglądało
jak ściągnięty z drzewa wisielec.
− Dzieciak nie mógł cię znieść i się powiesił − wyśmiał ją mąż,
gdy zaczęła powoli dochodzić do siebie. Był po brzegi wypełniony
piwem, ale nigdy nie zapomniała tych słów. Jednocześnie łudziła
się, że mają niewiele wspólnego z myślami, a ich źródła należy
upatrywać w chwilowym zamroczeniu zmysłów.
W każdym razie przyrzekli żyć razem i tak właśnie było.
Pracowali na roli swego ojca i teścia, w zamian otrzymując
dach nad głową. Obu mężczyznom było to nie w smak.
− Trzeba nam pójść na swoje − powiedziała mu pewnej nocy,
gdy zaczął się do niej dobierać. Chciała porozmawiać o tym
problemie, ale jeszcze bardziej pragnęła, aby nie zrobił tego, na co
miał ochotę. Mogło dojść do kolejnego tragicznego w skutkach
wypadku, po którym nie znalazłaby sił, aby się podnieść.
− Wiem. − Trudził się z guzikami jej sukienki. − Cholera,
masz ich więcej niż sam pleban.
− Przestań − krzyknęła, waląc go po rękach. Minęła go
i usiadła na stojącym pod ścianą krzesłem. − Musimy porozmawiać.
− Teraz? Właśnie teraz?
Odwróciła się od niego i zapaliła stojącą na komódce
świecę. Siedzieli w jej słabym świetle, patrząc na siebie
z wyczekiwaniem. Mężczyzna wyglądał jak zbity pies, ale
kobieta nie czuła z tego powodu litości.
− Na swoje? − zapytał wreszcie. − Niby gdzie?
Wzruszyła ramionami.
− Trzeba rozmówić się z ojcem. Może coś wymyśli.
− A co on ci wymyśli? Jak nie pobudujemy, to i mieć nie
będziemy. Tyle myślenia.
− To zbudujemy.
− To buduj, jak masz za co. Pewnie za tą miskę zupy
i kawałek chleba, co codziennie dostajesz.
− Musimy porozmawiać z ojcem − westchnęła. − Dla
niego też będzie lepiej, jak się wyniesiemy.
Zdmuchnęła płomyk i zdjęła sukienkę, po czym weszła
pod pierzynę.
− Nie dzisiaj − powiedziała, odwracając się plecami.
Kobieta po wielu miesiącach od porodu czuła się jak
bryła lodu, której nic nie jest w stanie rozgrzać, dlatego to,
co obiecała ofiarować mu w najbliższej przyszłości, musiał
wydrzeć gwałtem. Leżała na łóżku, odpoczywając po pracy,
gdy bez słowa usiadł na niej i zaczął zdzierać ubranie.
W pierwszych chwilach próbowała go zrzucić, ale bezskutecznie.
Ostatecznie tylko odwróciła głowę i wyszeptała, aby uważał.
32
Skończył, nim na dobre zaczął, ale wystarczyło kilka
minut odpoczynku, by rozpoczął od nowa. Tym razem trwało
to znacznie dłużej. Miała wrażenie, że jest połacią mięsa,
w której nie został ani skrawek życia. Nie czuła absolutnie
nic, zarówno ciało, jak i duch pozostały martwe. Była zwykłą
maselnicą, której obojętne są wykonywane w niej ruchy.
Dopiero gdy zostawił ją w spokoju, zaczęła coś czuć. Strach.
Brzuch miała lepki od nasienia, ale wiedziała, że część na
pewno jest w niej, jak po ostatnim razie. Ten zły omen wypaczał
jej myśli przez tygodnie. Niczym wstającego słońca wypatrywała
miesięcznej krwi, której źródło zdawało się wyschnąć na dobre.
Gdy wreszcie nadeszła, miała ochotę wykrzyczeć to całemu
światu. Uśmiechając się, powiedziała o tym mężowi.
Jego oblicze zaszło jakby chmurą, z której lada moment
mogły zacząć walić pioruny.
− Ty się cieszysz… ty… suko. Możesz się cieszyć, że nie
będziemy mieli dziecka? A pomyślałaś, że może już nigdy nie
damy rady go zrobić? Że jesteś do końca wyjałowiona?
Boże, nie marzę o czymkolwiek innym, pomyślała, kryjąc
przed nim błogi uśmiech.
Mężczyzna czekał kilka dni, aż przestała krwawić, po
czym złapał ją za rękę w żelaznym uścisku i wskazał łóżko.
− Bądź dobrą żoną − powiedział.
Bez słowa zrobiła, co do niej należało. Wiedziała, że
wszystko będzie dobrze.
W tym czasie zmarł jej dziadek ze strony matki. Zostawił
po sobie dom daleko od znanego jej świata. Szybko wyjaśniło
się, kto będzie nowym właścicielem. Otrzymali także wszystkie
jego ziemie. Było tego znacznie mniej niż przy starym domu,
ale idąc na swoje, czuli się szczęśliwi jak nigdy wcześniej.
Rodzice dali im dwie krowy i byka na dobry początek. Zabrali
ze sobą tylko łóżko i kilka naczyń, reszta sprzętów miała czekać
w domu, drewnianej chatce, cierpliwie wypatrującej remontu.
Mężczyzna robił co mógł, aby uratować chatkę przed
podzieleniem losu dawnego właściciela. Bielił ściany, reperował
dach, uzupełniał braki w wyszczerbiających się fundamentach.
Odniosło to pewien skutek, ale to wszystko, co można
powiedzieć o jego staraniach.
Praca była ciężka. Po wielu godzinach machania grabiami
z utęsknieniem wyczekiwali pory dojenia, podczas której
mogli chociaż na chwilę przysiąść. Wreszcie po całym
dniu padali na łóżko, nie mogąc ruszyć nogą ani ręką. Tym
bardziej nie myśleli o „zaawansowanych zapasach”. Kobieta
czuła, że nie potrzebuje nic więcej do szczęścia.
Przyszła zima, a wraz z nią pewna ponurość wkradająca
się w życie. Nie dotknęła tylko pieleszy, które były gorące
od miłości. Za każdym razem, gdy to robili, leżała biernie,
oczekując i jednocześnie bojąc się końca. Mijały dni, tygodnie, miesiące, a jedyne nowe życie przyszło na świat w zagrodzie. Wraz z mijającym czasem opuszczał ją strach. Jego miejsce zastąpił spokój oraz niespodziewany paroksyzm rozkoszy.
− Chyba jesteś zadowolona? − zapytał, widząc postępującą
w niej zmianę.
Stąpała po cienkim lodzie, dlatego zaledwie nieznacznie skinęła głową.
− Bo?
Widziała, że nie szukał okazji do rozmowy, ponieważ
doskonale znał powód jej nastroju. Nadarzała się okazja
do wykrzyczenia, więc dlaczego by z niej nie skorzystać.
Postanowiła nie pozostać mu dłużna.
− Bo brak dziecka jest lepszy od jego morderstwa.
sEBASTIAN sKORUPSKI
opowiadania
− Ciężko zaprzeczyć.
Wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. Po chwili usłyszała rżenie
konia i ciężki odgłos kół toczących się po glebie. Pojechał tam
gdzie zwykle, do jedynego w okolicy koleżki, z którym miał
świetny kontakt, szczególnie po kilku litrach bimbru.
Wrócił nazajutrz, skoro świt, co było nielichym osiągnięciem. Gdy zaprzęgnięty wóz wpadł na podwórze z prędkością
porywistego wiatru, kobieta wybiegła sprawdzić, co się
dzieje. Mężczyzna siedział na koźle i kurczowo zaciskał ręce
na lejcach. Patrzył gdzieś daleko przed siebie, nie zareagował
nawet na swoje imię.
Złapała go za rękę. Była sztywna jak u trupa, ale wciąż
ciepła. Po krótkiej obserwacji dostrzegła, że mężczyzna nie
mruga. Coś załomotało w sercu, świat zawirował w oczach,
ale w porę zatrzymała go w garści.
Tak jak uczyli ją w szkole, dotknęła dwoma palcami odpowiedniego miejsca na szyi. Poczuła wyraźnie pulsowanie, ale
także coś jeszcze. Spirytus. Nie była pewna: pił go, czy się
w nim kąpał?
Trzasnęła go na odlew. Nawet na nią nie spojrzał,
zapatrzony gdzieś przed siebie. Boże, jak on dał radę wrócić
− pomyślała. Wyprzęgła konia i poklepała go po pysku.
Zwierzak zarżał, jakby przechwalając się, czyje zasługi
powinna uznać.
Gdy skończyła doić krowy, jej mężczyzna w dalszym
ciągu siedział, z całych sił ściskając lejce. Nie poruszał się, ale
mrugnął od czasu do czasu, co było dobrym prognostykiem.
Wycieczki do sąsiada były częste jak zachody słońca
i kobieta nic nie mogła na to poradzić. Mężczyzna wracał
mniej nagrzmocony, ale leniwy i, co najstraszniejsze, pełen
dobrego humoru. Gdy pewnego razu ze złości przebiła mu
koło w wozie, powiedział tylko:
− Stara, pożycz miotły, bo na piechotę nie chce mi się iść.
− Po czym wyszedł, pogwizdując.
Nigdy więcej nie mówili o dziecku. W ogóle mało rozmawiali,
a jeżeli padały między nimi słowa, było to pytanie, gdzie obiad,
jakby miała jeszcze czas na gotowanie po całodziennej pracy.
Mężczyzna nie był tym przejęty, miał gdzie jeść i pić.
Ludzie go lubili. Potrafił być zabawny i gadatliwy. Za żonę
miał złą, samolubną samotnicę, która nawet nie ugotowała
mężowi miski zupy. Nic dziwnego, że pił. Musiał pić, aby
zapomnieć o siedzącej w chałupie pokrace.
Zebrała wszystko, co miała w sobie najlepszego i stanęła
w drzwiach, torując mu przejście.
− Zostań. Musimy porozmawiać.
Fuknął jak rozjuszony byk, ale przystanął w miejscu.
Po raz pierwszy od dawna wwiercał się w nią wzrokiem, co
wcale nie było miłe.
− O czym?
− Chodź, lepiej usiądźmy. To trochę potrwa.
Nawet nie drgnął, więc tylko przełknęła ślinę i kontynuowała.
− Wykończysz się przez to pijaństwo. − Miała nadzieję,
że jeśli wywrze nacisk na jego prywatne ja, odniesie
to jakiś skutek. Mówienie o tym, jak bardzo nie może
znieść obgadywania i pracy najprawdopodobniej zbyłby
wzruszeniem ramion. − Wątroba padnie ci lada moment, nie
daj Boże jeszcze wypijesz jakiś zły spirytus.
Wzruszył ramionami.
− Teraz czy później? I tak nic po sobie nie zostawię.
Pewnie ruszył przed siebie, ale kobieta stała niczym posąg,
gotowa zatrzymać go za wszelką cenę. Machnął ręką, próbując
Róże miłości najlepiej...
ją odgonić jak natrętną muchę. Trzymała się futryny i dopiero
gdy trzasnął ją pięścią w brzuch, opadła bezwładnie na
podłogę, pozwalając mu przejść, z czego skwapliwie skorzystał.
Odtąd ilekroć odezwała się czy zrobiła coś nie po jego
myśli (czyli w dziewięciu przypadkach na dziesięć), uciszał
ją bez zbędnej utarczki słownej. W każdym razie bił ją tylko
wtedy, gdy sobie na to zasłużyła, więc przy pewnej dozie
samoopanowania mogła żyć bez większych siniaków i bólu,
przynajmniej tego zewnętrznego.
***
Myślała o tym i o wielu innych rzeczach, leżąc kilka
metrów pod ziemią, otulona starymi szmatami. Kot
akompaniował jej, wymrukując smętne melodie. Wokół
mrok i spokój, w których nie odnalazła ukojenia.
Później przyszedł dzień, pierwsze promienie słońca przecisnęły się przez szpary w klapie. Kobieta nie znalazła przekonującego powodu do wyjścia z piwnicy. Na zewnątrz panował
ziąb. Doświadczała go przez całe życie i miała szczerze dość.
Tylko kot i zatęchłe ciuchy męża sprawiały, że czuła
namiastkę ciepła, a piwnica jawiła się jako całkiem przytulne
miejsce. Chciało jej się śmiać.
Wahała się zaledwie przez moment, po czym wzięła
kota pod pachę i podeszła do klapy. Otworzyła drzwiczki
i wystawiła go na zewnątrz, nim zdążył zauważyć, co się
dzieje. Zamknęła, nie chcąc patrzeć.
Już wcześniej upatrzyła sobie odpowiednią linę. Tak jak
niegdyś dla swojego męża, tym razem dla siebie przygotowała szubienicę. Nie miał wielkiego wpływu na to, co się
z nim działo. Leżał jak kłoda, gdy owijała mu pętlę wokół
szyi i zaczęła go dusić, przeciągając linę przez belkę nośną
chałupy. Nagle otworzył oczy. Dostrzegła w nich strach,
nagłe otrzeźwienie, a wreszcie bezsilność. Ostatkiem sił
szarpał pętlę. Wreszcie jego gałki błysnęły bielą. Kobieta była
pewna, że to już koniec całej historii, gdy jej mąż uniósł dłoń
i zakreślił w powietrzu znak krzyża. Z ust wyciekła mu piana.
Kobieta robiła dokładnie to samo, tym razem bez
zbędnego wahania. Znalazła odpowiednią belkę, przerzuciła
sznur. Starannie odmierzyła długości, aby nie zaznać
przykrej niespodzianki.
Gdzieś obok miauczał kot, jakby żywcem obdzierano go
ze skóry. Kobieta pomyślała, że śmierć nie zawsze zabiera nas
na tamtą stronę, a życie na tą.
***
Księżyc wisiał wysoko nad zgliszczami, szczerząc się
posępnie. Obserwował siedzącego na klapie kota. Zwierzak
patrzył gdzieś w mrok. Nie miauczał, nie drapał. Wiedział,
że już nie ma po co. Wszystko ucichło.
Było mu źle i samotnie, ale nie czekał długo na
towarzystwo. Z lasu wybiegła czarna jak noc kotka. Podeszła
do niego, ostrożnie stąpając między zgliszczami. Robiła to
z gracją, jak na kota przystało.
Sebastian Skorupski
Rocznik ‚93, a prawie ‘94. W Olsztynie urodzony,
w Olsztynie studiujący. Nie robi nic godnego uwagi.
33
opowiadania
Adrian Zwoliński
Horror w Eriksmal
Ilustracja: Kornel Kwieciński
4 stycznia, 1997 rok
Szwecja znowu w strachu!
Zwłoki studentki zamieszkałej w Eriksmal znaleziono
w pozostałościach po starym osiedlu. Okoliczności śmierci
wyjaśnia policja.
Rzecznik prokuratury w hrabstwie Dalarna, Nora Carlsson,
ogłosiła, że o zwłokach policję powiadomił bezdomny, dzień po
tragedii, 3 stycznia, w sobotę. Przybyli na miejsce funkcjonariusze
w jednym z pustostanów znaleźli okaleczone ciało kobiety.
Zmarła 22-letnia studentka zastała zamordowana tego samego
dnia, którego zaginęła. Rodzina, po kilku godzinach poszukiwań
na własną rękę, poinformowała policję o zniknięciu.
– Z opinii patologów wynika, że kobieta umarła na skutek
licznych ran ciętych i kłutych, przy czym w momencie śmierci
była nieprzytomna. Rany nie zostały zadane przypadkowo,
układają się w znak – powiedziała Carlsson.
Rok temu w niemalże identycznych okolicznościach pozbawiono życia matkę zamordowanej. Podejrzewa się, że matkę
studentki zabił ten sam sprawca, który w przeciągu półtora
roku zamordował już dziesięć osób. Morderca nie został
zidentyfikowany. Prokuratura nie chce komentować spekulacji
na temat jego tożsamości.
– Nie dysponujemy żadnymi informacjami na temat tego,
czy sprawy zabójstwa kobiety oraz jej matki są w jakiś sposób
powiązane, również elementem podmiotowym sprawcy –
stwierdza prokurator.
Z powodu tragedii burmistrz zdecydował o przełożeniu
Dni Miasta. Rada gminy złożyła kondolencje bliskim ofiar
oraz wszystkim pogrążonym w żałobie obywatelom Szwecji.
Inspektor Alan Elm rzucił w kąt „Wiadomości z Eriksmal”, po czym spojrzał z niepokojem na wystający spod
sterty pism telegram. Znał doskonale treść depeszy,
w końcu czytał tych kilka zdań dziesiątki razy, przez
cały poranek. Inspektor ciągle nie mógł uwierzyć w to,
jak został potraktowany. Nieformalny list pochodził od
samego komisarza regionalnego. W krótkich, żołnierskich
słowach komisarz wyrażał ubolewanie, iż przez półtora roku
zespół Elma nie był w stanie odnaleźć sprawcy dziesięciu
makabrycznych zabójstw na terenie Eriksmal, które „jest
zabitą dechami, śmierdzącą mieściną”, a co więcej policjant
„właśnie spierdolił robotę, dopuścił do kolejnej zbrodni”.
Przełożony regionu miał dosyć „wścibskich dziennikarzy”,
„zawracającego dupę komendanta generalnego”, powoli zaczęła kończyć mu się cierpliwość dla „inspektora Elma,
prawdziwego nieudacznika”. Dalsza treść wyrażała ostrzeżenie, iż w razie niepochwycenia zabójcy sprawa zostanie
Elmowi odebrana, a sam komisarz dopilnuje, żeby „Alan
34
Elm, prawdziwy nieudacznik” do końca życia czyścił posterunkowe kible. Telegram kończyły serdeczne pozdrowienia
z okazji zbliżającego się święta Trzech Króli.
Przez ostatnie półtora roku Alan nie dosypiał, pracował
w weekendy. Mimo chorób nie opuścił ani jednego dnia pracy.
Nie było dla niego zaskoczeniem, kiedy narzeczona oznajmiła
mu, że odchodzi. Sam by odszedł na jej miejscu. Ciężko
powiedzieć, że częściej bywał w pracy, niż w domu – praca
stała się domem. Wszystko po to, aby dopaść przebiegłego
mordercę. Kim był sprawca dziesięciu potwornych zabójstw?
Psychologowie policyjni rozkładali ręce – jego działań nie
charakteryzował żaden podręcznikowy modus operandi.
Morderca nie pozostawiał poszlak, nawet włosów czy
mikrośladów. Prawdziwy perfekcjonista. Eriksmal to małe
miasteczko. Od lat jedyną atrakcję turystyczną stanowiły
wykopaliska archeologiczne prowadzone w dawnej północnej
dzielnicy. Dzięki nim nazwa miasta pojawiła się w prowincjonalnej gazetce dla historyków. Co kilka miesięcy do
Eriksmal przyjeżdżało dwóch, może trzech archeologówamatorów, by ujrzeć przegniłe deski i podziurawiony kadłub,
rzekomo pozostałość po łodzi wikingów. Nie zmieniało to
faktu, że władze przy każdej okazji nazywały stanowisko
archeologiczne „wielką promocją miasta”.
Wieść o morderstwach rozniosła się błyskawicznie. Ludzie szybko zaczęli łączyć fakty i tworzyć absurdalne teorie
spiskowe. Alan podsłuchał, jak w „Śrubkach u Joela” kilku
robotników zakładu stolarskiego spekulowało na temat inwazji
kosmitów. Miejscowa społeczność mormonów rozpoczęła
gastronomiczną działalność pod nazwą „Apokaliptyczne
piątki – ciepły posiłek za dwie korony”, co sprytnie połączyła
z atakiem na skrzynki listowe, wypełniając pocztę ulotkami
reklamującymi Kościół Josepha Smitha. Z czasem zbrodnie
przyciągnęły uwagę krajowych mediów, dzięki którym cała
Szwecja dowiedziała się, że najniebezpieczniejszym miastem
w państwie jest senne Eriksmal – teraz znane bardziej jako
Gród Mordu. Po miasteczku krążyła kaseta z wywiadem
udzielonym przez wójta Eriksmal dla państwowej ER12.
Poproszony o ustosunkowanie się do przestępstw, wójt
wyznał z godną podziwu grą aktorską, że nie słyszał nic
o żadnych przestępstwach, wie natomiast bardzo dużo
o wykopaliskach i zaprasza wszystkich zainteresowanych historią do zwiedzania urokliwego, magicznego, atrakcyjnego,
uroczego i przede wszystkim spokojnego Eriksmal. Alan
szczerze współczuł samorządowcom. Zbliżały się wybory
najatrakcyjniejszej gminy w hrabstwie, a co za tym idzie
możliwość nabicia gminnego konta dodatkową subwencją.
Biedny wójt, gdyby tylko ze stawów rybackich wyłonił się
Kraken, byłby gotów opisać bestię w arkuszu konkursowym,
Adrian Zwoliński
opowiadania
jako element wyróżniający lokalną tkankę miejską. Policja nie
otrzymywała żadnego wsparcia w śledztwie od samorządu.
– Jeśli dupy ręką nie wytrzesz, gównem się nie ubrudzisz
– oznajmił Alanowi sekretarz urzędu miejskiego, kiedy
inspektor zwrócił się o przeznaczenie dodatkowych środków
pieniężnych na służby porządkowe. Kilka dni później sekretarz
wzbogacił curriculum vitae tajemniczego mordercy. Gmina
przestała nawet odpowiadać na listowne prośby pomocy.
Wczoraj zamieszanie wybuchło od nowa. Zginęła córka
Martiny Holm, ofiary otwierającej korowód zbrodni. W telewizji mówiono tylko o Potworze z Eriksmal, bezradnej policji
i niekompetentnych władzach hrabstwa. Alan był zmęczony,
tak brakiem rezultatów, jak ciągłą presją wywieraną przez
przełożonych. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy – proza
życia pokazała, że profesor Moriarty przechytrzył Sherlocka
Holmesa. Inspektor apatycznie spojrzał przez okno. Zima
spowiła północ kraju wyjątkowo wcześnie i nie zapowiadało
się, że szybko odpuści. Nieskończone fale białego puchu
pochłonęły miasto, ale też uwagę Alana, który siedząc
wygodnie w fotelu mógł godzinami bezmyślnie spoglądać
na wirujące płatki lodu. Wtedy, zapatrzony w biel, oddalał
od siebie poczucie goryczy i zniechęcenie. Tego roku śnieg
przypominał schematyczne gwiazdki, rysowane w dziecięcych zeszytach. Był krystaliczny, gęsty, tak zimny, że od samego
patrzenia dostawało się dreszczy. Chwilę potem rzeczywistość
szeptała do ucha: „Jesteś tutaj, w ciepłym pomieszczeniu.
Mróz szaleje na zewnątrz”. Zawieja hipnotyzowała Alana.
Wolałby marznąć w towarzystwie bałwanów, niż mierzyć się,
również otoczony bałwanami, z nieodgadnioną sprawą i coraz
bardziej natarczywymi myślami, by rzucić pracę w diabły
i odejść na wcześniejszą emeryturę.
Proszę wybaczyć, ale jestem…
– Źle mnie pan zrozumiał, inspektorze! – przybysz
uśmiechnął się szeroko. – Pan jest desperatem! Chciałbym
podać panu pomocną dłoń, chociaż i pan być może odda
mi drobną przysługę. Mogę pomóc w ujęciu sprawcy
wczorajszego morderstwa.
Śmierdzący tanią wodą kolońską przeciętniak sprawiał
wrażenie szaleńca. Zaproponowana przez niego pomoc
zabrzmiała tak zwyczajnie, jak zabrzmieć może propozycja
wspólnego wyjścia do kina. Alan podejrzewał, że mężczyzna
w ogóle nie zdawał sobie sprawy z tego, co wydarzyło się
w Eriksmal. Może był mitomanem? Zawsze większe sprawy
stanowiły przepyszną ucztę dla wszelkiej maści zmyślaczy,
oszustów czy plotkarzy. Samozwańczy detektywi, jasnowidze
zza siedmiu mórz, kohorty doskonale poinformowanych
obywateli zasypywały komendę listami, prosząc o dopuszczenie do śledztwa albo łudząc unikatowymi informacjami.
Oczywiście, każda poszlaka musiała zostać zbadana,
jednak, jak pokazywała praktyka, w większości przypadków proponowana pomoc miała jedynie na celu albo
wprowadzenie do czyjegoś smutnego życia odrobiny adrenaliny, albo reklamę hochsztaplerskich sztuczek.
– Proszę więc udać się do wspomnianego biura obsługi
interesantów, tam przyjmiemy pańskie zgłoszenie. Dziękuję
za wizytę i życzę miłego dnia.
Policjant przetarł zmęczone oczy, przeciągnął się.
O mało nie spadł z krzesła, kiedy spostrzegł niewyraźną
sylwetkę opierającą się o futrynę drzwi. W progu gabinetu
stał mężczyzna o aparycji właściciela osiedlowego sklepiku
i ubiorze nie najlepiej opłacanego wykładowcy akademickiego. Coś szczególnego jednak biło z prostej twarzy mężczyzny,
coś nieprzeciętnego czaiło się w piwnych oczach. Nieuchwytna aura otaczająca tego do bólu przeciętnego człowieka
o krótkich, czarnych włosach, ustępujących zakolom po obu
stronach czaszki, ubranego w klasyczny czarny garnitur,
wprawiła inspektora w znacznie większy niepokój niż
niespodziewane pojawienie się przybysza. Gość położył na
kanapie znoszony neseser, spojrzał wesoło na Alana.
– Z pewnością jest pan bardzo zajęty, inspektorze – głos
mężczyzny był ciepły, a ton niezwykle uprzejmy, jakby sługi
stara-jącego wkupić się w łaski pana – lecz zajmę jedynie chwilę.
Można? – zapytał, siadając bez pozwolenia naprzeciwko
policjanta.
– Jak pan się dostał do biura? Prosiłem, żeby nikogo nie
wpuszczano. Jeśli jest pan z prasy, to…
– Nie, nie jestem dziennikarzem. Na szczęście! Co za
bezsensowna praca. Pogoń za faktami, zmierzająca do
koloryzowania rzeczywistości, to uboga wersja kłamstwa.
– Naprawdę, nie mam czasu na miłe pogawędki. Nadal
zresztą nie wiem, z kim mam przyjemność.
– Dla człowieka, który desperacko potrzebuje pomocy,
inspektorze Elm, formalności są bez znaczenia.
– Proszę więc zgłosić się do obsługi interesantów. Posterunkowi pomogą panu czy też odbiorą zawiadomienie.
Horror w Eriksmal
35
opowiadania
– Jestem człowiekiem, którego poszukuje pan od półtora
roku. Zamordowałem dziesiątkę ludzi na terenie Eriksmal.
Znam się na rzeczy, mogę być przydatny.
– Jeśli zaraz pan nie wyjdzie, poproszę personel o…
– Martinę Holm raniłem nożem trzydzieści sześć razy, Lisę
Atkinberg powiesiłem za piersi w piwnicy, sześcioletniego
Karla Swenssona poćwiartowałem na kawałki w okolicach
przedszkola, a emerytowanego żołnierza, Alana Rockeswena,
udusiłem. Kurta Niabaca podpaliłem w jego garażu, Abdullah Rakszi zginął od trucizny. Notabene, wyjątkowo paskudna
mieszanka, prosto z rodzinnej Algierii denata. Żonę pastora,
panią Newsonn, nabiłem na przydrożny krzyż. Sekretarz
gminy Eriksmal umarł z wycieńczenia po tym, jak zamknąłem
go w krypcie na starym cmentarzu, a bliźniaczki Ritę i Astrid
Linde utopiłem w przydomowym basenie, kiedy państwo Linde
poszli kupić wódkę na wieczornego grilla. Nie dysponujecie
żadnymi mikrodowodami i wbrew temu, co podaliście do
publicznej wiadomości, nie macie żadnych podejrzanych.
Inspektor zaczerwienił się z wściekłości. Otworzył usta
i gdy miał już wykrzyczeć oszustowi, co sądzi o kiepskich
żartach, przybysz przerwał mu, podnosząc palec do góry.
– Kartki. Nie powiedział pan o nich nikomu, prawda?
Ani mediom, ani nawet członkom zespołu. Przy ciałach ofiar
zawsze zostawiałem kartki z narysowanym uśmiechem. Nawet
wtedy, kiedy pozwoliłem sobie na większą ekstrawagancję
i namalowałem znak na brzuchu pułkownika Rockeswena,
przemilczał pan ten fakt. Może i słusznie. Po co straszyć ludzi
seryjnym mordercą? Wtedy taka taktyka miała jeszcze sens,
ale dziś każdy w Szwecji wie, że za dziesięcioma zabójstwami
stoi ten sam człowiek. Proponuję okiełznać próżność. Być
może gdyby nie pańska ambicja, inspektorze, zdolniejsi od
pana już dawno by mnie odszukali.
– Czyli twierdzi pan, że za ostatnim zabójstwem nie stoi
sprawca dziesięciu poprzednich? – zapytał Alan, starając
się ukryć za spokojnym tonem wypowiedzi zaskoczenie
i gniew, które spłynęły na niego w jednej chwili. O kartkach
wiedział tylko on. Zawsze zabierał je z miejsca zbrodni, nie
mówiąc nikomu. Gdyby ktoś z biegłych wygadał się prasie,
definitywnie wyszłoby na jaw, że Eriksmal zaatakował jeden
człowiek. Jeden człowiek wyprowadził w pole wyszkolone
służby porządkowe. Pomijając panikę, która zastąpiłaby
niestwarzające zagrożenia teorie spiskowe, prasa zorganizowałaby ogólnonarodową debatę nad fatalnym stanem
Państwowej Agendy Bezpieczeństwa Publicznego. Alan
mógłby wtedy na dobre pożegnać się z pracą, a przecież
robił, co w jego mocy, żeby ująć mordercę. Ten scenariusz
byłby szkodliwy dla wszystkich. Nikt oprócz inspektora i zabójcy
nie mógł wiedzieć o żółtych samoprzylepnych karteczkach z szerokim, niczym zdjętym z twarzy upiornego klauna, uśmiechem.
– Tak. Ktoś mnie naśladuje. Myślę, że wiem, jak dojść do tej
osoby. Sam nie dam rady, ale z pańską pomocą – z pewnością.
– Czemu miałbym ci ufać? Może po prostu cię aresztuję.
– Policjant dopiero po chwili zdał sobie sprawę z tego, że
zarówno pytanie, jak i cała scena, przypominały obraz
z taniej powieści sensacyjnej.
– Oczywiście, że pan mnie nie aresztuje. Boi się pan
ośmieszenia, a nadal do końca nie wierzy mi pan, że nie jestem
łgarzem. Nam obu zależy na schwytaniu mojego fana. Obaj lubimy
swoją pracę i obaj mamy niecierpliwych przełożonych. Ja nie mogę
pozwolić sobie na konkurencję, pan potrzebuje spektakularnego
sukcesu. Będzie świetnie, zobaczy pan, inspektorze.
36
Nieznajomy mówił i zachowywał się jak wariat, ale
czy poszukiwany od półtora roku zabójca nie był właśnie
szaleńcem? A może przybysz znał sprawcę? Może był podstawionym dziennikarzem, który jakimś cudem dowiedział się
o szczegółach śledztwa, albo patologicznym kłamcą, mającym
to szczęście, że zmyślone opowiastki po raz pierwszy okazały
się prawdą? Wszystko brzmiało bardziej prawdopodobnie
niż to, że naprzeciwko Alana siedzi Potwór z Eriksmal.
– Dobrze – powiedział mężczyzna, widząc zmieszanie
na twarzy inspektora. – Tak, jak myślałem: nie funkcjonuje
pan poza czarno-białą rzeczywistością. To zdecydowanie nie
jest komplement dla policjanta. Zostawiam numer telefonu.
– Mówiąc to, położył na biurku czarny notes. – Jutro o 14.00
proszę odwiedzić śmietnik na skrzyżowaniu ulicy Świętego
Bernarda i alei Kwiatowej. Będzie miał pan, inspektorze,
czarno na białym swoje dowody. Czekam na telefon. Żegnam.
Alan potrzebował kilku sekund na ocknięcie się z osłupienia. Przeanalizował sytuację i zadecydował o przesłuchaniu przybysza, choćby po to, żeby zdobyć dane osobiste
mitomana, żartownisia, agenta, czy kimkolwiek by on nie był. Wybiegł z gabinetu w ślad za nieznajomym. W przedsionku unosił
się ciężki zapach taniej wody kolońskiej. Korytarz był pusty.
***
Alan upewnił się, że nikogo nie ma na ulicy, po czym skręcił
w alejkę między obskurną pizzerią a wysokim budynkiem
biurowym, należącym do którejś z rodzimych marek.
O 14.00 Erkismal pracowało przy komputerach, spawarkach,
zarośniętych głowach klientów albo grupie rozwydrzonych
dzieciaków. Śmietnik tkwił na końcu ścieżki jak posąg bóstwa
w głębokiej, mrocznej nawie. Inspektor powoli zbliżył się do
kubła i uchylił wieko. Początkowo nie zauważył nic poza
czarnymi, aluminiowymi workami. Zrobiło mu się głupio,
że uwierzył w historyjkę nieznajomego. Pewnie szaleniec
obserwuje go teraz z bezpiecznej odległości i ma świetny
ubaw z nieporadnego gliny. Kiedy Alan przyświecił latarką,
spostrzegł nieruchomy kształt. Na workach ze śmieciami,
niczym na miękkich poduszkach, spoczywała dziecięca
głowa. Szare czoło i wyblakłe policzki lśniły gładkością.
Dziecięca skóra była nietknięta, a blond włosy umyte
i uczesane, jakby ktoś urwał głowę dawno temu, a następnie
dbał o nią z całą starannością. Rysy zachowały się doskonale
i Alan od razu poznał, z czyimi zwłokami ma do czynienia.
Karla Swenssona odnajdywano partiami. Najpierw grupa
policyjna znalazła poćwiartowany korpus, potem dłonie,
nogę, ramię. Nigdy nie znaleziono głowy. Psychologowie
ocenili, że morderca musiał zachować ją na stałe w charakterze
fetyszu seksualnego. Alan wiedział dwie rzeczy. Po pierwsze,
rezygnuje ze współpracy z wszelkimi specjalistami od
psychiki, jaźni, zachowań przestępców, psychopatologii; jak
zwał, tak zwał. Zbyt długo banda wróżbiarzy i jasnowidzów
wodziła jego zespół za nos, próbując ubrać ogólniki i domysły
w wielostronicowe raporty. Po drugie, musi wykonać telefon.
***
Alan usiadł wygodnie w fotelu. Drżącymi dłońmi
wykręcił pochyło zapisany numer. Gdyby miał chociaż odrobinę zaufania do „niekonwencjonalnych metod śledczych”,
od razu dałby znać grafologom. Czekając na połączenie,
Adrian Zwoliński
opowiadania
przejrzał mały, czarny notes. Jedyną notatką był numer telefonu
i adres budynku, obok którego stał śmietnik. Bardzo teatralne
zagranie, nawet jak na rzekomego seryjnego mordercę.
– Halo? – zapytał znajomy, ciepły głos.
– Witam. Faktycznie, dałeś niezły popis. Skąd miałeś
głowę chłopca?
– Kupiłem w warzywniaku, nieopodal skwerku na
Lilla Algatan. Mamy niedzielę, jak się pośpieszysz, może
dostaniesz jeszcze jedną.
– Bardzo zabawne.
– Głupie pytanie, głupia odpowiedź. Skoro już przeszliśmy
na ty i jesteśmy dobrymi kumplami, powiem ci coś, Alan. Dam
ci dobrą radę: otwórz oczy. Zaproponowałem współpracę, bo
mimo wszystko wydajesz się być inteligentnym facetem. Nie
zamierzam czekać w nieskończoność.
– Jak możesz mi pomóc?
– Trochę wiem. Popytaj w kościele Świętego Stanisława.
– To zagadka? Chcesz grać ze mną w ciuciubabkę?
– Nie, skądże. Po prostu mam garść informacji na temat
mojego fana. Zbyt mało, żeby samemu załatwić sprawę, ale
wystarczająco, aby przydały się doświadczonemu policjantowi.
– Kiedy będziesz gotowy podzielić się nimi, zapraszam
do biura.
– Alanie, Alanie! – nieznajomy westchnął smutno. – Chyba
nie sądzisz, przyjacielu, że od razu powiem ci wszystko, co wiem.
Powoli. Popytaj w kościele Świętego Stanisława. Powodzenia.
Rozmówca odłożył słuchawkę, a cichy sygnał, będący
dotąd tłem rozmowy, przemienił się w wysoki, nieprzerwany
dźwięk. Inspektor przysłuchiwał się tępo przeciągłemu
buczeniu, jakby ukryto w nim zakodowaną wskazówkę.
Miał wrażenie, że ktoś bierze go za ustawione w równy
trójkąt kręgle, obserwuje raz z jednej, raz z drugiej strony,
przygotowując się do rzutu. Alan nie miał żadnej pewności,
w jaki sposób tajemniczy mężczyzna wszedł w posiadanie
głowy Karla Swenssona, tym samym nadal nie wiedział,
czy ma do czynienia z poszukiwanym mordercą. Po chwili
przypomniał sobie, na czym stoi, czyli że stoi zupełnie na
niczym. I tak nic nie tracił. Wychodząc z komisariatu zostawił
w recepcji komendę dla reszty zespołu. „Pracować dalej, bez
zmian” – przytoczył ją w myślach. – „Mogłem dodać: jak
od półtora roku, albo w ogóle nie zostawiać wiadomości.
Ciekawe, czy ktokolwiek by się zorientował?”.
***
Niedzielne popołudnie było wyjątkowo słoneczne. Zupełnie jak u Beethovena; w jasnym słońcu skrzył się puszysty
śnieg, aż oczy same się zamykały. Ścieżka do kościoła wiodła
przez park. Strażnicy dawno już musieli dojść do wniosku,
że ich pensja jest zbyt mała, by stawiać czoła syzyfowej pracy.
Białe zaspy piętrzyły się na dróżce, a właściwie w miejscu,
w którym powinna biec. Inspektor przebrnął przez
brzozowy zagajnik i szybkimi krokami skierował się w stronę idealnie odśnieżonych, choć nadal pokrytych lodem
schodów kościoła. Świątynia nie była duża. Zimowy
krajobraz wchłonął blade ściany, co jeszcze bardziej zdawało
się pomniejszać rozmiary budynku. W kościele Świętego
Stanisława tuż po porannej mszy rzadko kiedy można
było zastać żywą duszę. W Eriksmal nie mieszkało wielu
katolików, większość wiernych należała do Kościoła Szwecji,
który swój zbór miał na rynku miasta.
Horror w Eriksmal
– Człowiek docenia pomocników, kiedy ci odchodzą.
Tyle się namachałem łopatą, żeby spod białego gówna
wyjrzała szklista pułapka. O mały włos kilku parafian nie
złamało sobie dzisiaj nogi. Pani Krosmanvell wywinęła
takiego fikołka, że nie wiedziałem, czy dzwonić po karetkę,
czy udzielać ostatniego namaszczenia. Głupio tak, umrzeć
na kościelnych schodach, nie?
Z wnętrza świątyni wychylił się pomarszczony jak
nieświeża kajzerka ksiądz. Oparł się leniwie o masywną
klamkę, poprawił okulary i spojrzał badawczo na Alana.
Słońce odbijało się tak mocno w lodowych kryształkach, że
siwa czupryna kapłana niemalże zniknęła w rażącej bieli.
– Przyszedłeś mi pomóc, chłopcze? Byłoby miło.
– Przykro mi, nie tym razem, proszę księdza. Inspektor
Alan Elm z Państwowej Agendy Bezpieczeństwa Publicznego.
Chciałbym zadać księdzu kilka pytań.
– Przesłuchać? Mnie? Od pięćdziesięciu lat przesłuchuję ludzi w konfesjonale, to może być trudna do przezwyciężenia zamiana. Szkoda, że mi pan nawet rozgrzeszenia nie może udzielić.
– Ale wciąż, jeśli coś pójdzie nie tak, mogę zadać pokutę.
Proszę, moja legitymacja. Czy możemy wejść do środka?
– Nie – odpowiedział krótko kapłan. – Tu jest przyjemnie,
a pan nie wygląda na katolika. Słucham.
Alan już chciał zapytać, po czym rozpoznać katolicką
urodę, ale dał sobie spokój. Miał pracę do wykonania.
– Nazywa się pan Alfred Naslund i jest pan proboszczem
w kościele Świętego Stanisława od…
– Od wielu, wielu lat. Sam nie pamiętam. Mogę przejrzeć
księgi parafialne. Ba! Mogę dać nawet panu wypis z ksiąg,
postarać się o biskupią asygnatę.
– To nie będzie konieczne – powiedział Alan, lekko
zniecierpliwiony ironią proboszcza. – Czy w ostatnim czasie
zauważył ksiądz coś dziwnego? Coś niepokojącego?
– Ptaki przestały srać na dzwonnicę, ale to pewnie wina
pogody. Zimno im w tyłki.
– A poza tym? Coś nietypowego?
– Jeśli pyta pan, czy może podczas eucharystii wyciekła
krew z hostii, muszę pana zmartwić. U nas nawet nigdy
Matka Boska w zacieku się nie objawiła.
– Ojcze Naslund, rozumiem, że wizyta policjanta nie
należy może do najmilszych zdarzeń, ale proszę współpracować. W przeciwnym razie…
– Zakuje mnie pan w kajdanki i zawlecze na posterunek?
A to dobre! Panie inspektorze, nie wiem, jaki jest cel pana
wizyty, ale tutaj absolutnie nic się nie działo, nie dzieje
i stawiam mały palec u nogi, że dziać się nie będzie. Nic
niezwykłego, nietypowego. Ludzie przychodzą do kościoła,
modlą się, wychodzą i tak co niedzielę, czasem co niedzielę
i piątek, lub święta.
Proboszcz, nawet jeśli dysponował informacjami na
temat zabójcy, jak sugerował nieznajomy, nie miał zamiaru
wdawać się w pogawędkę. Alan widział wielu kłamców –
drobnych złodziei, klientów prostytutek, dilerów, fałszerzy.
Jedni, kłamiąc, patrzyli zawzięcie w oczy, inni oszukiwali,
strzelając wzrokiem na prawo i lewo. Kolejny dowód na
to, że psychologiczny bełkot można włożyć między bajki.
Wszyscy jednak mieli coś w głosie czy gestykulacji; coś, co
podpowiadało intuicji Alana, że ma do czynienia z kłamcą.
Inspektor nie wyczuł fałszu w słowach proboszcza – stary
ksiądz był zwyczajnym, zrzędliwym tetrykiem, którego
mało co obchodziło.
37
opowiadania
– Wspomniał ksiądz o pomocy. Czy ktoś jeszcze, oprócz
księdza, pracuje w kościele?
– Tak, a właściwie nie.
– To znaczy?
– Siostra Alice od pół roku leży w śpiączce. Raczej
z nią pan nie pogada. Tydzień temu umarł pan Holger, złota
rączka, kościelny, organista, grabarz, wszystko w jednym.
Niech mu ziemia lekką będzie. Zdjął go zawał, zupełnie
niespodziewanie. Zawał albo coś podobnego, w każdym razie
coś z sercem. Dobry Bóg mógł poczekać jeszcze kilka dni,
miałbym rozkute schody, a tak – jęknął ksiądz, machając ze
zrezygnowaniem ręką.
– Dziękuje księdzu za rozmowę i przepraszam za najście.
– Dobrze, już dobrze. Lepiej by się pan wziął za hieny
cmentarne, a w sumie to za zwykłych wandali. Ja rozumiem,
żeby malować po murach cmentarza, ale żeby groby psuć?
Żeby zwłoki wyciągać, zmarłych niepokoić? Macie swoje
bezstresowe wychowanie!
– Z pewnością ktoś od nas już się tym zajął – odparł
spokojnie Alan.
– Rzecz miała miejsce dwa dni temu, a wy jeszcze nawet
nikogo na cmentarz nie wysłaliście. Darmozjady. Pomodlę się
dziś podwójnie za spokój duszy starego Holgera. Zmarłych
z grobu wyciągać, to parszywce – ksiądz westchnął, kręcąc
z głową z dezaprobatą.
– Ktoś wyciągnął z trumny zwłoki grabarza, księdza
pomocnika? Przecież mówił ksiądz, że nic się nadzwyczajnego nie działo.
– Bo to zwykły wandalizm. Nie dziwię się, że nie potraficie
złapać tego mordercy, skoro zwykłe hieny cmentarne są już
dla was czymś nadzwyczajnym!
– Obiecuję przyjrzeć się sprawie.
– No, ja myślę – rzucił proboszcz na odchodne. Alan
wyciągnął rękę, żeby pożegnać się z kapłanem, ale ten
odwrócił się na pięcie i zniknął w ciemnościach kościoła.
Inspektor zrezygnował z pytania, czy może wysuszyć na
zakrystii spodnie – przez zaspy, od pasa w dół, był przemoknięty. Czuł, jak woda zaczyna zmieniać stan skupienia,
boleśnie kąsając po nogach i bardziej wrażliwych częściach
ciała. Ruszył w stronę katolickiego cmentarza. Kradzież ciała
pana Holgera stanowiła właściwie jedyny trop, jaki udało
się znaleźć. Hieny cmentarne nie kradną trupów. Zwłoki
zniknęły na dzień przed zabójstwem córki Martiny Holm.
Alan wątpił, czy sprawy mają ze sobą jakikolwiek związek.
Morderca był najwyraźniej naśladowcą, a ci rzadko kiedy
wychodzą poza granice inspiracji. Chociaż teoria o ścisłym
trzymaniu się naśladownictwa została ukuta przez specjalistów podobnych tym, którzy przez całe śledztwo podali
około czterdzieści różnych opisów psychologicznych zabójcy.
Nie był to dobry moment na rozstrzyganie związku przyczynowego – policjant szczękał zębami tak mocno, że o mało nie
przygryzł sobie języka. Spojrzał na wielki, drewniany krzyż,
wyrastający z dzwonnicy. Chociaż nie był osobą religijną,
poprosił w duchu Jezusa, Ducha Świętego, Boga, Maryję
i wszystkich świętych, których znał z imienia, żeby lodowisko
w nogawkach skończyło się co najwyżej przeziębieniem.
Kiedy Alan był mały, wraz z babcią często przychodził na
miejski cmentarz, mieszczący się zaraz obok domu dziadków.
Nawet dla mieszkańców Malmo, przyzwyczajonych do
corocznego festynu na cześć pogańskiego Święta Zmarłych,
38
sąsiedztwo nekropolii wydawało się dziwne. Przyszły inspektor nie widział w nim nic niezwykłego. Kiedy dziadkowie
szli spać, Alan wymykał się z domu, znikał za nigdy nie
zamykaną cmentarną bramą, żeby bawić się ze znajomymi.
Szare kamienne pomniki i szeregi nagrobków, poustawiane
przy równo wytyczonych ścieżkach, stanowiły idealne
miejsce do gry w chowanego. Alan lubił też pogrzeby.
Przychodził na ceremonię pożegnania obcych mu osób
po to tylko, by wspiąć się na katafalk i popatrzeć na sine,
wydające się być pluszową zabawką zwłoki. Zmarli nigdy go
nie przerażali, wprost przeciwnie – budzili spokój. Uwielbiał
w cmentarzach bezgraniczną ciszę, niezmienność, porządek
i wilgotny chłód, wydobywający się z katakumb niezależnie
od pory roku. Każda nekropolia, którą Alan widział,
wyglądała jak ta z czasów dzieciństwa. A może tylko ją
przypominała? Miejski cmentarz w Eriksmal zdawał się
być wierną kopią pozostałych, pomijając nową ekologiczną
modę: sadzenie drzew-pomników, które coraz częściej
zastępowały tradycyjne nagrobki.
Policjant szybko odnalazł kamień nagrobny pana Holgera. Rozkopany grób, do połowy zaspany śniegiem i grudami ziemi, straszył przy samym wejściu do cmentarza.
Trumna leżała na boku, uchylona, jakby ktoś w połowie
przymykania wieka uświadomił sobie, że jest to zbędną
kurtuazją. Czarna, pionowo wbita w zmarzniętą glebę płyta
błyszczała nowością. Wyszlifowana kursywa układała się
w kilka lakonicznych zdań: „Tu spoczywa Ted Holger. Żył
lat 66. Nie miał rodziny, lecz każdy był mu bliski. Człowiek
zasłużony dla Parafii Świętego Stanisława w Eriksmal. Niech
dobry Bóg przyjmie jego duszę. Amen”.
Alan zbliżył się do czarno-białego zdjęcia, przyklejonego
do górnego rogu nagrobka. „Cóż, z twarzy podobny zupełnie
do nikogo” – pomyślał, przyglądając się wizerunkowi
pana Holgera. Pociągła, naznaczona zmarszczkami twarz,
smutne oczy starca, długi nos, z którego wychodziły kępki
włosów, widocznych nawet na małej fotografii. Zdjęcie
musiało być zrobione niedługo przed śmiercią, kościelny
wyglądał na nim na około siedemdziesięciolatka. Inspektor
upewnił się, że nie ma nikogo w pobliżu, podniósł płaski
kamień i podważył nim gruby, papierowy pozytyw. Klej
puścił, a okrągła fotografia starca spadła Alanowi na dłoń.
Chociaż policjant nadal nie potrafił połączyć kradzieży
zwłok grabarza i nowego morderstwa, to i tak wychodził
z założenia, że niekiedy w śledztwie najdrobniejsze szczegóły
mogą przydać się w najmniej nieoczekiwanym momencie.
„Bezpieczeństwo procesowe, tak chyba mówią na to ludzie
z prokuratury” – pomyślał i schował zdjęcie do kieszeni.
Słońce szybko zniknęło za ciężkimi, czarnymi chmurami.
Lodowaty wiatr wstrząsnął ośnieżonymi koronami drzew.
Biały wodospad spłynął na wątłe groby i katakumby, mrożąc
dech w piersiach. Alan przesłonił twarz rękoma, czym
prędzej opuścił cmentarz.
***
Inspektor popił lekarstwo wodą, czując, jak z każdym
łykiem z napiętych ścian krtani wyrastają ostre szpikulce,
a następnie zaciskają się tak, że odechciewało się oddychać,
nie mówiąc już o przełykaniu śliny. Zaczęło się od przepracowania, doszło do nieodchorowanej anginy, a wczo-
Adrian Zwoliński
opowiadania
rajszy spacer po parku tylko przybił stempel z nazwą
jednostki chorobowej na jego karcie pacjenta. „Jak zwykle,
modlitwa nie pomogła, kurwa. Fifty-fifty, tak to działa, co
nie, Boże?” – pomyślał gorzko Alan, opadając bez sił na
łóżko. Sufit wyłożony boazerią rozchodził się na boki po
to tylko, żeby wirować raz w lewą, raz w prawą stronę, aż
w końcu rozmyć się i zamglić w pryzmacie potu i ściekającej
wody z okładu. Policjant przewrócił się na drugi bok. Jęknął,
kiedy tępy ból wdarł się do łydek, ud, by po chwili rozlać
się po całym ciele, wprawiając je w dreszcze. Trzeszczało
krzesło, biurko i komputer. Trzeszczało łóżko, wanna,
lodówka, kredens. Cały dom zdawał się przechylać na boki,
targany wściekłą zawieruchą. Szczelnie zamknięte okiennice
oddychały ciężko, zmęczone nagłymi podmuchami grubego
śniegu. Stojąca na nocnej szafce, nieco starodawna lampka
– prezent od babci – zamigotała, zgasła. Po chwili rozbłysła,
jakby nigdy nic, po to tylko, by znowu zamigotać i pogrążyć
sypialnię w mroku. I znowu, i znowu…
Policjant zatkał uszy rękoma. Nie mógł już słuchać
mebli, które opętane złowieszczą śnieżycą nuciły natrętne
nokturny. Eter wypełnił głuchy szum, wzbogacony tylko
monotonnym skrzypieniem zwisającego z sufitu obrotowego
wiatraka. Było ciepło, gorąco. Alan czuł niemalże, jak jego
stopy topnieją, jak zapada się czoło, jak z klatki piersiowej
wyrasta wulkan, a na napuchnięte policzki spadają grudki
żarzącej się magmy. Przez mrugający złowieszczo miraż
dostrzegł widmo. Blade kontury postaci wypełniała paleta
wściekłych barw, to rozmazanych, to przypominających
kałuże. Wielobarwne kropki zamieniały się miejscami,
a gdzie indziej wyraźne kształty, dokładne i przemyślane,
jakby malowane ręką renesansowych mistrzów, spoglądały
na Alana zmartwionymi oczami.
– Panie inspektorze? Na Boga, jest z panem gorzej, niż
mówili. Panie inspektorze? – zapytał miły, kobiecy głos.
– Kim… jak się tu dostałaś, przecież… – powiedział
Alan, kaszląc mocno. Widmo miało teraz usta i nos, długie
blond włosy opadające na zimową kurtkę, uzbrojoną w pasy
sterczącego futerka przy kapturze. Walkiria pochyliła się nad
rozedrganym policjantem.
– Już, już. Wszystko dobrze. Drzwi były otwarte. Pracuję
w pańskim zespole. Alice Maiden, jestem profilerem i psychologiem klinicznym.
– Kazałem zwolnić… kazałem zwolnić cały podzespół.
Przecież zostawiłem dyspozycję! Nie ma mnie dwa dni i …
– I wszystko zostało zrobione tak, jak pan prosił. Przysłał
mnie pan komisarz regionalny. Raczej nie spodobał mu się pański
ruch… W każdym razie będę robiła za jednoosobową pomoc.
– Jak to?
– Spokojnie. Mam dla pana informacje. Ale teraz niech
pan śpi. Proszę spać.
***
Jadł w milczeniu. Zdawało się, że żelazna dziewica
w gardle wymagała naoliwienia i coraz rzadziej zatrzaskiwała
ostrza na tym, co łykał. Powoli wracał do zdrowia, w każdym
razie tak mu się wydawało, odkąd przestała go męczyć
migrena i uderzenia gorąca. Dziewczyna siedziała przy
chorym do wieczora, przygotowała kolację. W końcu opowiedziała, co się wydarzyło. Alan był pewien, że za troskliwym zachowaniem pani Maiden stały rozkazy z regionu.
Horror w Eriksmal
Nie miał do czynienia z miłosierną samarytanką. Po chwili
przestraszył się paranoicznej myśli. Jak szedł rozdział
o sprawcy z podręcznika do kryminalistyki? „Motywy kierujące przestępcami bywają różnorodne. Oprócz typowych,
jak motyw seksualny czy ekonomiczny, wyróżnia się także
motyw urojeniowy, zaliczany do patologicznych. Przykładem
może być mania prześladowcza, która objawia się…
– Podsumowując – powiedział, łapiąc ciężko powietrze – ktoś
zdemolował mój gabinet i uciekł. Niczego nie ukradziono. Kiedy
mogę porozmawiać ze świadkami, obejrzeć nagranie z taśmy?
– Nie ma świadków, kamery nic nie zarejestrowały. Ataku
dokonano w nocy, ktoś wyłączył monitoring. Podinspektor
Jake Erikson i trójka innych dyżurujących usłyszeli hałas
w pańskim biurze. W środku zastali bałagan oraz uchylone okno.
Inspektor przeklął cicho. Okna komendy zabezpieczone były
kratami, ale wszyscy wiedzieli, że Alan Elm nienawidzi metalowej
siatki. Przez wąskie szparki prawie nie widział, co działo się na
dworze, a jeśli już, to od spoglądania na świat fasetkowymi
oczami insekta bolała go głowa. Czuł się jak więzień, a nie stróż
prawa. „To dobre porównanie, zbyt dobre” – uśmiechnął się
w myślach. Dlatego, wbrew przepisom, kratownice w jego
gabinecie były rozsunięte, niezależnie od pory dnia i roku.
– Monitoringu nie można wyłączyć ot tak. Trzeba znać hasło.
– Wszczęto już postępowanie dyscyplinarne wobec
posterunkowej Anity Kaczyckiej. Twierdzi, że kamery
wyłączyły się samoistnie, chwilę potem dyżurujący usłyszeli
rumor. Kiedy weszli do pańskiego pokoju, monitoring znowu
zaczął działać. Między nami, panie inspektorze: wszyscy są
zgodni co do tego, że chodziło o pana. Ktoś chciał zrobić
panu krzywdę. Czy dostawał pan ostatnio jakieś anonimy?
Groźby? Kontaktował się z kimś?
– Chyba za bardzo wczuła się pani w nie swoją rolę –
powiedział ostro Alan, wstając z łóżka. – To, że komisarz
przydzielił panią odgórnie do śledztwa, nie oznacza, że ma
pani jakiekolwiek specjalne względy z tego tytułu. Proszę
robić, co do pani należy, zamiast słuchać plotek. Zrozumiano?
– Tak jest.
– Czy ma pani jeszcze jakieś pytania?
– Chciałabym oddalić się do mieszkania i uzupełnić
wstępną wersję profilu, tak, żeby była gotowa jutro rano.
Pracowałam przy śledztwie w sprawie Bestii z Malmo,
Andrieja Vleixa, i myślę, że…
– Co pani myśli, przeczytam jutro w raporcie. Jest pani wolna.
Stało się – komisarz regionalny przysłał szpiega. Ładna
pani psycholog o uroku pilnej uczennicy miała uśmiechać się
i pilnować Alana, a przy okazji donosić o wszystkim „górze”.
Przełożeni zupełnie stracili do niego zaufanie. Zaciśnięto
pętlę, przybyła gawiedź. Pozostało czekać, aż ktoś wykopie
taboret spod nóg.
***
Połamane krzesło i szafki, wywrócona kanapa, zerwana
półka, resztki szkła z potłuczonej jarzeniówki, wymieszane
z rozsypaną ziemią z kwiatków i kawałkami oderwanej listwy,
rozrzucone dokumenty, wyglądające jak nierówno zszyte
prześcieradło oblekające podłogę. „Jak ktoś mógł dokonać
takiego bałaganu w niecałą minutę?” – Alan zapytał siebie,
stojąc pośrodku chaosu. Ze względu na czynności śledcze
niczego nie ruszono. Odbył już rozmowy z podwładnymi
i było dokładnie tak, jak mówiła Maiden: posterunkowa
39
opowiadania
Kaczycka została zawieszona w wykonywaniu obowiązków
służbowych ze względu na postępowanie dyscyplinarne,
brak świadków zajścia, brak podejrzanych, brak nagrań.
Zdejmowanie dowodów zmierzało ku końcowi.
– Nic więcej nie macie? – zapytał smutno swojego
zastępcy, podinspektora Eriksona.
– Nic a nic, inspektorze. Nic, co mogłoby mieć jakikolwiek
związek z atakiem.
– Czyli jednak coś macie.
– Równoległe interwencje.
Alan spojrzał przez zabezpieczone okno w mroczną,
głęboką noc. Zęby zgrzytnęły nieprzyjemnie, trzy powolne
oddechy przepełniły płuca i chore gardło. Gdyby nie prosta
sztuczka wentylacyjna, zrobiłby z Eriksonem mniej więcej
to, co napastnik z jego gabinetem. Właśnie na takich podwładnych Alan Elm musiał polegać. Dla nich równoległe
interwencje były oddzielnymi sprawami, jakiekolwiek związki przyczynowe nawet nie przeszły gamoniom przez myśl.
– Jakie interwencje? – zapytał inspektor tak spokojnie, jak tylko
potrafił. Znowu zaczęła boleć go głowa, gorączka nie odpuszczała.
– Były ze cztery, całą listę mam w dzienniku. Jeśli pan chce…
– Byłeś wtedy na służbie. Jakie interwencje?
– Więc tak: pierwsza dotyczyła kota pani Huggins,
skubaniec wlazł na drzewo i za nic nie chciał zejść. Jako
dzieciak wspinałem się na najwyższe dęby, ale teraz nie
daliśmy rady nawet z drabiną. Musiałem…
Alan musiał wyglądać jak ktoś, kto może nie jest seryjnym
mordercą, ale rozważa rozpoczęcie kariery zabójcy właśnie
w tym momencie i od stojącego przed nim człowieka.
Zlepione potem włosy, zwisające sztywno nad podkrążonymi
oczami, z pewnością miały wpływ na niepokojące wrażenie,
lecz prawdopodobnie to wściekłe spojrzenie, niczym wzrok
wygłodniałego wampira, przekonało podinspektora, że lakoniczność bywa cnotą.
– Poza tym wypadek, jedna ofiara śmiertelna, chyba
bezdomny, sprawca uciekł. Co tam jeszcze? No, jacyś nowi na
południu miasta mieli wrażenie, że ktoś próbuje włamać się do ich
domu, fałszywy alarm. Jeszcze bójka w parku między żulami. Tyle.
– Sprawdźcie, czy ci nowi mają związki rodzinne
z którąś z ofiar. Denata, tego denata od wypadku, oczywiście
– policjant uznał, biorąc pod uwagę, z kim przyszło mu
pracować, że fakt wymaga zaznaczenia – przewieziono do
naszej kostnicy czy cmentarnej?
– Do naszej. Doktor Fusson wypełnił dokumenty od ręki.
– Dobrze. Jak idzie uzupełnianie drzewek genealogicznych?
Odtworzenie sieci powiązań między ofiarami a członkami
ich rodzin było pierwszą rzeczą, jaką Alan zlecił podwładnym.
Jeśli sprawca jest faktycznie naśladowcą, ponownie zaatakuje
kogoś z rodzinnego kręgu jednego denatów.
– Trochę mamy, ale rodziny nie chcą za bardzo współpracować. Dzieci, rodziców ustaliliśmy łatwo. Nie mamy
wszystkich dalszych krewnych.
Inspektor kiwnął głową. Bez słowa ruszył wąskim
korytarzem. Mimo nocnego dyżuru, zanim opuścił dom,
postawił cały komisariat na nogi. W kostnicy, przysypiając
nad plotkarskim magazynem, czekał na niego doktor Vincent
Fusson, patolog komendy, miejskiego szpitala, cmentarnej
kaplicy, wszystkich innych przybytków w Eriksmal, do
których trafiali wyjątkowo nietowarzyscy pacjenci, jeśli istniało podejrzenie, że opuścili imprezę zwaną życiem na skutek
40
przestępstwa. Doktor nie zawdzięczał popytu na swoje
usługi nadzwyczajnej obrotności. Po prostu był jedynym
patologiem w miasteczku, a i podaż (do czasu, kiedy Eriksmal
nie zamieniło się w „gród mordu”) nie była wysoka.
– Czy podgłupek przekazał ci, że mieliśmy tamtej nocy
trupa? – zapytał sennie Fusson, nawet nie spoglądając
na policjanta.
– Powiedzmy, że przekazał.
– Powiedzmy, że przekazał – powtórzył doktor. – Czyli
jednak robi chłopak postępy. Chcesz zerknąć? – Kiwnął
głową w stronę upiornych wypukłości na białym pledzie,
w których można było rozpoznać zarys ludzkiej postaci.
– I na trupa, i na dokumenty. Jak najszybciej.
Doktor dźwignął się na nogi, a biorąc pod uwagę
wydatny brzuch, przeciskający się przez przerwy między
guzikami fartucha, niczym obcy, chcący sforsować wejście
do kosmicznego statku, nie było to łatwym zadaniem. Zbliżył
się powoli do stojącego pośrodku sali łóżka i zamaszystym
ruchem ściągnął prześcieradło.
– Voilà! Częstuj się.
Na kozetce leżało nagie ciało mężczyzny. Alan, tak w dziecińskie, jak i teraz znowu nie mógł oprzeć się wrażeniu,
że leży przed nim wypchana kukła. Trup wyglądał jak
makabryczny patent erotycznych przedsiębiorców na uczynienie wiecznie zabieganych biznesmenów chociaż odrobinę
mniej samotnymi ludźmi. Model z posterunkowej kostnicy
mógłby cieszyć się powodzeniem wyłącznie u starych panien
lub wyjątkowo smutnych gejów. Pociągła, naznaczona
zmarszczkami twarz, smutne oczy starca, długi nos, z którego
wychodziły kępki włosów. Na kozetce leżał Ted Holger.
– Ja pierdolę. Ja pierdolę – szepnął inspektor. Rzucił się jak
opętany do plecaka, grzebał w nim gorączkowo. Dopadł do
zwłok z czarno-białą fotografią w ręku, zerkając raz na zdjęcie,
raz na denata. – To ten pomocnik od proboszcza z parafii
Świętego Stanisława. Facet umarł kilka dni temu, a potem…
– Ukradziono jego ciało – dokończył z delikatną
satysfakcją Fusson. – Wiem, sprawdziłem. Zacząłem szukać
jakichkolwiek informacji po… ach! Zresztą sam zobacz.
Doktor sięgnął po klaser, wyciągnął z niego kilka kartek.
Jedną z nich przypiął do wyświetlacza. Ciąg czarnych kresek
rozbłysnął w półmroku pomieszczenia. Wąskie okręgi
ułożyły się w dwie odbitki linii papilarnych.
– To odcisk palca, który zdjął twój zespół po ataku z zeszłej
nocy. A to odcisk palca jegomościa, który leży za nami. Uwaga,
teraz wypowiem sakramentalne słowa: są identyczne.
Alan opadł na krzesło, równie ciężko, jak doktor próbował
z niego wstać.
– Pierwszego stycznia Ted Holger umarł z powodu
nieleczonego miażdżycowego zwyrodnienia mięśnia sercowego w okresie niewydolności krążenia. Trzeciego stycznia
ciało Teda Holgera zostało skradzione. W nocy z szóstego
na siódmego stycznia Ted Holger włamał się do komisariatu
policji, dokonał zniszczeń w gabinecie pracownika komendy
Alana Elma, a następnie uciekł. Tej samej nocy został
potrącony przez nieznanego kierowcę i na skutek wypadku
zmarł. Nikomu nie pisnąłem słowa. Gdybyś chciał napisać
notkę prasową, masz gotowca.
– Co to oznacza? – zapytał inspektor, mimo że dobrze
wiedział, co to oznacza.
– A niech mnie! Wychodzi na to, że mamy powtórkę
z „Nocy żywych trupów”.
Adrian Zwoliński
opowiadania
Inspektor coraz szybciej spadał w otchłań porażki.
Porażki, którą ujrzy na chwilę przed roztrzaskaniem się
o migające na dnie czeluści złośliwe uśmiechy przełożonych.
Lepszy brak postępów w śledztwie niż poruszanie się po
prostej ramie na tle surrealistycznego obrazu.
– Ja spadam. Trochę zgłodniałem przez te historie
o żywym mięsie.
– Ta. Dzięki za dyskrecję. Pogadamy jutro. Inni też mogą
iść, powiedz im.
Alan przetarł zmęczoną twarz rękoma. Śledztwo
ugrzęzło w bagnie abstrakcji. Właściwie czy kiedykolwiek się
z niego wydostało?
– Panie inspektorze! – krzyknął Erikson, kiedy policjant
naciskał klamkę od drzwi komisariatu. – Zapomniałem!
Zielke, znaczy posterunkowa Zielke kazała panu przekazać,
że był ktoś do pana dzisiaj, jeszcze zanim pan przyszedł.
Zostawił wiadomość. O, proszę. Dobrej nocy życzę!
– Dobranoc – mruknął Alan, chociaż w ogóle nie
obchodził go sen podinspektora.
Wyprostował równo złożoną kartkę. Od razu poznał pismo.
,Hej. Czas na kolejną wskazówkę: spodziewaj się ataku tej
nocy. Będzie gorąco. Szczegółów nie ustaliłem, ale wiesz, co
robić, piesku. Chyba nie muszę podpisywać listu, co, Poirot?
Pozdrawiam.
– Erikson!
– Tak, panie inspektorze?
– W tej chwili wyślij ochronę do każdego, kto jest
spokrewniony z ofiarami.
– Nie mamy tylu ludzi, panie inspektorze.
– W tej chwili! Ściągnij posiłki z Kebecorg i Yerlok.
Inspektor spędził noc na wydawaniu komend i zbieraniu
meldunków. Nad ranem dowiedział się, że doktor Vincent
Fusson nie żyje. Ktoś rozciął lekarzowi brzuch. Plecy
doktora cieszyły się na widok oznaczających miejsce zbrodni
funkcjonariuszy krwistym uśmiechem, namalowanym nierównymi kreskami. Fussona powieszono za żołądek w pobliskim lesie, na masywnej, dębowej gałęzi, która zdołała
udźwignąć ciężar wisielca i tego, co z niego wystawało.
W południe Alan został zasypany wiadomościami: od fanów
kryminałów i taniej sensacji, od podwładnych, którzy nie
nauczyli się, iż poszlaki w śledztwie przesyła się zbiorowo, a nie pojedynczo, od najbliższych Fussona oraz hordy
dziennikarzy – ci od świtu dzwonili albo wyczekiwali
pod komisariatem, licząc na konferencję prasową lub
przynajmniej setkę do materiału. Wtedy też dostał informację,
że doktor Vincent Fusson był kuzynem uroczej fryzjerki
z przedmieść Eriksmal, Lisy Atkinberg, drugiej ofiary
zabójcy dziewięciu innych osób. Alan nie dowiedział się tego
z napływających materiałów ani od tajemniczego informatora.
Informację przekazał mu Erikson. Podinspektor przeoczył
nazwisko doktora na długiej liście spokrewnionych podczas
wysyłania patroli do rodzin ofiar. Zwyczajnie przeoczył,
a żaden członek zespołu nie wyprowadził go z błędu.
Inspektor kazał Eriksonowi wypierdalać, po czym zwolnił
chłopaka. Alan Elm rozpoczął kolejny mroźny dzień swojego
życia – zmęczony, chory i bezradny.
Wyjrzał za okno na pogrążoną w zimie przyrodę.
Połyskujące sinością niebo oraz srebrzyste korony drzew
stykały się horyzoncie, tworząc dwa oddzielne, choć spójne
porządki. Inspektor poczuł, że choroba kontratakuje,
Horror w Eriksmal
wypowiadając wojnę totalną antybiotykom. Spieczone
gorączką myśli zdawały się same wychodzić z głowy,
grzęznąć w wysokich zaspach, a mimo to dzielnie brnąć
przed siebie ku ośnieżonym zboczom pobliskich gór. Jak
najdalej od szaleńczego spektaklu rozgrywającego się na
deskach Eriksmal. Gdyby atak nie nastąpił, za bezpodstawne
ściągnięcie posiłków to Alan, a nie Erikson zostałby
odwołany ze stanowiska. Jak uzasadniłby decyzję wezwania
wszystkich okolicznych jednostek policji? Okazało się też,
że wskazówki przekazywane przez człowieka podającego się
za sprawcę oryginalnych morderstw zdawały się mieć sens.
Co prawda, śledczy nadal nie wiedział, w jaki sposób Ted
Holger zmartwychwstał i po co starzec miałby demolować
gabinet. Może źle zdiagnozowano grabarza? Może nigdy
nie umarł, tylko, jak to się zdarzało w horrorach klasy
B, obudził w trumnie, przerażony wydostał na zewnątrz,
w szoku zaatakował pierwszy lepszy budynek? Teoria brzmiała
niewiele lepiej od inwazji zombie. Nie zmieniało to faktu, że
istniał jakiś związek między zabójstwami, Tedem Holgerem
oraz tajemniczym informatorem. Pozostało pytanie, jak
na nowe morderstwo zareagują władze regionu. W każdej
chwili śledztwo mogło być Alanowi odebrane. Gdzieś
między serią niepowodzeń a chorobą rodziła się obojętność.
Kiedy człowiek traci poczucie, iż cokolwiek od niego zależy,
pojawia się chłód przenikający umysł. Wszystkie chęci, cała
aktywność życiowa wybiera się na ciepłą herbatkę, zimując
w nieznanych obszarach jaźni. Alan uświadomił sobie,
że gdyby przyszedł telegram z zakończeniem stosunku
służbowego, przyjąłby list z ulgą. Czym innym jest walczyć,
przegrać i zejść z boiska, a czym innym zbierać baty
i wciąż być wystawianym do gry. „A jednak, nawet mimo
upokorzenia, jeszcze się nie poddałeś” – odezwał się głos
w głowie inspektora.
– Ambicja. Tylko tyle, nic więcej.
– Słucham?
Alan nie zauważył pochylającej się nad nim Alice Maiden.
Kobieta patrzyła mu w oczy, jakby właśnie odkryła, że są ze
złota i zastanawiała się, jak wydłubać skarb.
– Głośno myślę. Słucham panią?
– Skończyłam – powiedziała, wręczając plik kartek opięty
gumką recepturką. – To analiza sprawcy. Z całą pewnością
mamy do czynienia z naśladowcą.
– Co pani nie powie…
– Proszę przeczytać resztę. Myślę, że mam dosyć
konkretny typ.
– Pani Maiden, proszę wybaczyć, ale nie mam czasu na
czytanie takich… – Tutaj ugryzł się w język, pomyślał chwilę,
szukając innego słowa niż „głupota” lub „bzdura”. – Nie mam
czasu czytać takich długich raportów. Zazwyczaj proszę
o streszczenie.
– Przeanalizowałam dotychczasowe materiały, cóż,
nie było ich zbyt dużo. Przejrzałam listę mieszkańców
i spis zawodowy, a także kilka innych dokumentów. Jeśli nie
interesuje pana uzasadnienie, powiem wprost: mamy do
czynienia z mężczyzną w podeszłym wieku, wykształcenie
wyższe, w grę wchodzi wyższy tytuł naukowy. Ma
pomocnika, znacznie młodszą osobę. Sprawca jest osobą
znaną w mieście, ale niekoniecznie ma wielu znajomych.
– Innymi słowy chce pani powiedzieć, że naśladowcą jest
profesor Forsvord, tak?
– Tak.
41
opowiadania
Gdyby Alan miał choć odrobinę zaufania do portretów
psychologicznych lub profilowania sprawców, już dawno
przeczytałby leżący przed nim raport. Praca Maiden była
tak skuteczna, jak modlitwa – dokładnie pięćdziesiąt na
pięćdziesiąt. Czysty strzał, wróżba z fusów. Profesor Forsvord
wraz z kilkoma stażystami prowadził wykopaliska na północy
miasteczka. Po mało spektakularnych odkryciach pomocnicy
profesora prawem kapitalizmu postanowili szukać lepszej
przyszłości. Rozpierzchli się po McDonaldach i butikach
z tanią odzieżą. W Eriksmal znano naukowca głównie jako
lokalny obiekt drwin. Uchodził za oderwanego od życia
marzyciela, potrafiącego zamyślić się pośrodku przejścia dla
pieszych albo przez miesiąc kupować wyłącznie spirytus.
Jeśli Forsvord odkopałby kompleks grobowców królewskiej
rodziny normańskiej, rozciągający się pod połową hrabstwa,
mieszkańcy nie przeczytaliby choćby newsa o znalezisku
w „Wiadomościach z Eriksmal”. Ludzi interesują cudze
niepowodzenia, a nie sukcesy. Alan Elm dobrze o tym wiedział.
– Porozmawiam z profesorem – powiedział po chwili. Miał
zamiar zrobić to tylko po to, by wykazać niekompetencję uroczej
pani psycholog i wyrzucić szpiega z rewiru. Z jego rewiru!
***
Dom profesora mieścił się tuż obok opustoszałego
wykopaliska, które nie różniło się niczym od zwykłego,
przysypanego śniegiem rowu, tyle że wyjątkowo szerokiego.
Wydrążone w lodowym puchu tunele zdradzały pułapkę
zastawioną przez Matkę Naturę – wystarczył jeden nieostrożny
krok, by warstwa bieli zapadła się, skazując nieostrożnego
spacerowicza na powolne uduszenie pod grubymi
zaspami. Ledwo widoczny znak odstraszał przypadkowych
przechodniów rozradowaną czaszką, spoczywającą na
dwóch piszczelach: „Wykopalisko archeologiczne numer
2045. Uwaga, głębokie doły!”. Trzy niskie schodki prowadziły
na ganek nakryty spadzistym daszkiem. Inspektor zapukał
do drzwi. Nikt nie odpowiedział. Policjant schwycił za
tandetną kołatkę z głową lwa, a gdy to nie poskutkowało,
użył dzwonka. Po drugiej stronie progu skrzypnęła podłoga.
Profesor uchylił drzwi na szerokość łańcucha.
– Pan do mnie, panie Alanie? Pan do mnie? – zapytał naukowiec z przybliżoną głową do szpary, jakby zerkał przez judasza.
– Tak, nie przeszkadzam?
– Nie. Właściwie to nie. Nawet przyszedł pan w samą
porę. Zapraszam.
Profesor wpuścił Alana do środka, po czym zamknął drzwi
na wszystkie siedem zasuwek. Minął policjanta w wąskim
przedpokoju i poczłapał w stronę półotwartej kuchni.
– Mogę zaproponować herbatę na spirytusie albo wodę.
– Poproszę wodę.
Alan był przekonany, że Forsvord pamiętał jego imię
głównie ze słyszenia albo z mediów. Wcześniej spotkali się
tylko raz, na którejś z gminnych uroczystości. Nie zamienili
wtedy ani słowa, pomijając zwyczajową wymianę grzeczności.
Profesor wrócił z dwiema herbatami. Usiadł wygodnie,
podwijając za duży szlafrok. Był niskim, zgarbionym człowieczkiem, przypominającym nieco XIX-wieczne karykatury
darwinistów: długie, siwe rzęsy, kępy odstających włosów,
okalające łysy, jajowaty czubek głowy, podłużna twarz,
zakończona sterczącym podbródkiem u dołu, a u góry
wklęsłym czołem.
42
– Pańska herbata – powiedział Forsvord, wręczając
filiżankę drżącą dłonią.
– Wszystko w porządku, profesorze?
– Tak.
– Na pewno?
– Nie.
– Może mógłbym jakoś pomóc? Przyszedłem z panem
porozmawiać o ostatnich zajściach.
– Wiem, wiem. Domyśliłem się. Prędzej czy później
musiało dojść do spotkania. Szkoda, że jednak nie prędzej.
Jest bardzo późno. Bardzo, bardzo późno. – Naukowiec
westchnął spazmatycznie. Wziął łyka herbaty, zeskoczył
z fotela i otworzył przeszklony regał. – Musieli wszystko
przewidzieć. Podglądają mnie, skoro zjawił się pan właśnie
teraz, przed… no, właśnie teraz. Pogrywają z panem.
– Czy mógłby pan mówić jaśniej?
– Nie, nie – naukowiec roześmiał się pod nosem. – Tu nie
ma co opowiadać. Ale byłem pańskim sojusznikiem, wie pan?
Właściwie to poświęciłem karierę, żeby panu pomóc. Trzeba
było działać, zamiast uciekać, zamiast liczyć na to, że co raz
wykopane, można z powrotem schować pod ziemię. Dla nas,
archeologów, to wydaje się takie proste. Początkowo myślałem,
że zamieszanie z morderstwami nie ma żadnego związku,
że przecież zabezpieczyłem wszystko jak trzeba, zamknąłem
wykopaliska, ale kiedy zobaczyłem relację o śmierci pułkownika
Rockeswena, wiedziałem. Byłem już pewien, że to moja wina.
Symbol, znak, krwawy rysunek. Byłem pewien!
– Panie profesorze! – krzyknął Alan, uderzając pięścią
w stolik tak, że filiżanki podskoczyły, a prawie całą herbata
wylała się na obrus. – Niech pan przestanie wyrzucać z siebie
słowa. Proszę opowiedzieć wszystko od początku.
– Moje wyjaśnienia mogą już tylko zaspokoić ciekawość, nic
nie wniosą do sprawy. Może spieprzyłem, może spieprzyłem,
ale nie krzycz na mnie, nieudaczniku! Nie krzycz!
Alan chciał przeprosić szlochającego Forsvorda, lecz ten
przerwał mu, machając ręką:
– Ty też spieprzyłeś. Może gdybym powiedział co się
dzieje, wszystko potoczyłoby się inaczej? Bo czego właściwie
się bałem? Że ludzie uznają mnie za wariata? I tak się ze mnie
śmieją. Zupełnie jak z pana, Alanie.
Profesor przetarł łzy zwisającym rękawem. Półka
naprężyła się, gdy naukowiec zdjął z niej plik spiętych kartek
w zniszczonym segregatorze.
– Słój znaleźliśmy w łodzi. To, co udało mi się odczytać,
ma pan na zielonych stronach. Resztą powinien zająć się
fachowiec od staronordyjskiego. Miłej lektury. To taki piękny
świat, wie pan?
– Panie profesorze, rozumiem, że jest pan zdenerwowany,
nie wiem natomiast czemu. Przepraszam, że podniosłem
głos. Ostatnimi czasy praca i choroba wykańczają mnie
– powiedział zdezorientowany Alan, spoglądając raz na
szlochającego naukowca, raz na pożółkłe kawałki papieru.
– Może to ja oszalałem? Wariat. Ale wszystko łączy się
w jedną całość, nawet pańskie przyjście, panie Alanie. I ten
śnieg. Wszędzie śnieg. Nigdy go tyle nie było, zauważył pan?
Pada, jakby oszalał. Oszalał! A to dobre!
– Zimy zawsze mieliśmy mroźne…
– Nie aż tak! Nie aż tak mroźne! Zimno kąsa, czuję zębiska
lodu za każdym razem, kiedy wyjdę na zewnątrz. Chcą
mnie pożreć, tak jak i pana. Niebawem wszyscy skończymy
w paszczy otchłani.
Adrian Zwoliński
opowiadania
Inspektor zrozumiał, że nic nie wyciągnie z naukowca,
a przynajmniej nie teraz, kiedy Forsvord dostał dziwnego
ataku. Może zachowanie archeologa było typowe dla
odizolowanych od świata starców, a może zwyczajnie miał
rację, nazywając siebie wariatem.
– Profesorze – westchnął Alan, uśmiechając się słabo. –
Widzę, że nie przyszedłem w porę. Dokumenty zabieram,
dziękuję. Przejrzę z pewnością. Proszę przyjść jutro o godzinie dwunastej na komendę, bardzo chciałbym odbyć
z panem rozmowę, mam kilka pytań. Do widzenia.
– Strona szesnasta, zielone kartki! – krzyknął za nim Forsvord.
Policjant założył kaptur i mocno owinął szalikiem
twarz poniżej nosa, tak, że całość wyglądała jak wełnianoortalionowa kominiarka. Zakaszlał mocno. Schodząc
z ganku, musiał przytrzymać się niskiej poręczy, co i tak nie
ułatwiło poruszania się w wirującym świecie bieli i drewna.
Ból powrócił niespodziewanie, jakby choroba wyskoczyła
zza rogu trąbki słuchowej i rzuciła odbezpieczonym
granatem prosto w błędnik. Alan kaszlnął po raz drugi,
rozbryzgując wyciekającą z nosa krew. Przechylił głowę do
tyłu, jednak po chwili zakrztusił się i szybko wypluł na śnieg
mieszaninę flegmy, posoki i śliny. Miał ruszyć do samochodu
po chusteczki, kiedy usłyszał ciężki, utrzymujący się długo
w eterze wystrzał. Inspektor przymknął oczy, próbując
przegonić tęczowe kropki, wrócił do domu Forsvorda
i szybko przedostał się do pokoju, w którym przed chwilą
rozmawiał z naukowcem. O mało nie poślizgnął się na
leżącej filiżance. Połowę pokoju zdobiła kleista, czerwona
plama, ściekająca z regału, sufitu i krzeseł, jakby z przewróconej filiżanki wylała się krwawa fala. Naprzeciwko
przyklejonej do portretu oświeceniowego dżentelmena
brązowo-różowej galarety leżało bezgłowe ciało. Zwłoki
tonęły w pluszowym szlafroku, teraz przypominającym
bardziej całun, ukoronowany sterczącym na bladej stopie
kapciem z wyhaftowaną Myszką Miki. Na podłodze, pośród
skorupek połyskujących wszystkimi odcieniami szkarłatu,
dymiła potężna dubeltówka. Alan zrzucił ramieniem z blatu
rozsypane zęby, uzbrojone w poszarpane skrawki dziąseł.
Oparł się o rozchybotany stół, powiódł mętnym wzrokiem
za telefonem.
– Szpital hrabstwa? Proszę przysłać karetkę, adres jest
przypisany do numeru.
– Co panu jest?
– Zaraz zemdleję, silne bóle głowy.
– Dobrze, już kogoś wysyłamy.
– Jeszcze jedno: gdybym stracił przytomność, jestem tym
facetem z głową na karku.
– Oczywiście, to bardzo rozsądne z pana strony, że dzwoni
pan do nas, gdy dzieje się coś złego ze zdrowiem. Proszę położyć
się na plecach i podnieść nogi do góry. Karetka jest w drodze.
***
Mimo stanowczych nalegań sanitariuszy, Alan kazał
odwieźć się na komendę. Zanim przyjechała karetka, ustąpiły
mroczki przed oczami i obezwładniająca migrena. Prawie
doszło do szamotaniny, kiedy jeden z pielęgniarzy zasugerował,
że być może inspektor jest w szoku – w końcu o mały włos
nie zemdlał na zmasakrowane zwłoki. Tym, co zostało
z profesora Forsvorda, zajmowali się policjanci i ściągnięty
z sąsiedniego Briven patolog. Alan otworzył podarowany przez
Horror w Eriksmal
profesora plik. Całość stanowiły notatki, w tym głównie wykaz
potrzebnej literatury, mapy terenu, zdjęcia z wykopalisk. Na
pierwszy rzut oka zupełnie nieprzydany materiał. Delikatnie
wyciągnął zieloną stronę, opatrzoną numerem szesnastym. Do
połowy zapisano ją dużym, wyraźnym pismem. Pod tekstem
widniało zdjęcie czegoś, co przypominało zawekowany słój na
konfitury, jakie Alan widywał w spiżarni dziadków. Naczynie
pokryto szeregiem koślawych znaków, wyżłobionych
w cienkiej warstwie gliny.
I wody, i ognie, i ziemie, i wiatry nie wstrzymają otchłani.
Przyjdzie po dziesięciu, wtedy wstrzyma ją krew dwóch. Zetrą
się i wody, i ognie, i ziemie, i wiatry z otchłanią, a gdy otchłań
je pochłonie, uśmiechem naznaczy dwunastego. Wtedy przyjdą
inni, a za nimi nie przyjdzie już nic.
Inspektor po chwili zorientował się, że pod zszytym
zdjęciem skryto jeszcze jedno. Odpiął fotografię, a jego oczom
ukazał się wizerunek tego samego naczynia, lecz uchwycony
z drugiej strony. Z szarego, pokrytego mchem i grudkami
ziemi słoja spoglądała na policjanta uśmiechnięta buzia.
– Chcę mieć zdjęcia oraz dane dotyczące wszystkich osób,
które pracowały przy wykopaliskach razem z Forsvordem.
Macie na to pół godziny! – krzyknął do podwładnych Alan,
po czym zniknął w gabinecie.
Chociaż nadal nie potrafił połączyć wszystkich faktów,
sprawa wreszcie ruszyła do przodu. Jeśli tajemniczy
informator był w jakikolwiek sposób powiązany z pracami
archeologicznymi, być może miał dostęp do tłumaczenia,
może przetłumaczył tekst na własną rękę. Inspektora
nie obchodziły ani badania Forsvorda, ani to, czym była
przepowiednia wyryta na naczyniu. Stanowiła dla mordercy
inspirację, gotowy scenariusz, który wcielał w życie z sobie
tylko znanych powodów. Co z drugim sprawcą? Może jednak
nie było drugiego sprawcy. Z bredni profesora dało się
wywnioskować, że naukowiec miał do czynienia z mordercą
albo przynajmniej podejrzewał, kto mógłby nim być.
Akta Alice Maiden i lista współpracowników Forsvorda
wylądowały na biurku Alana w błyskawicznym tempie.
Policjant przejrzał dokumenty, po chwili zrobił to jeszcze raz
i jeszcze raz, jak to miał w zwyczaju, gdy czytał sensacyjne
wiadomości. Ruchome krzesło skrzypnęło przeciągle, gdy
policjant odchylił się do tyłu, kręcąc z niedowierzaniem głową.
Alice Maiden nie funkcjonowała w policyjnej kartotece.
Nikt o takim imieniu i nazwisku nigdy nie współpracował
z Państwową Agendą Bezpieczeństwa Publicznego. Jednym
z pierwszych pomocników Forsvorda był Tomas Kurtz.
Z wypisu Rejestru Konserwatora Odkryć Archeologicznych
Hrabstwa wynikało, że pracował w roli asystenta od maja
do czerwca 1995 roku. Krajowy Urząd Stanu Cywilnego
zarejestrował zgon Tomasa Kurtza we wrześniu 1995 roku.
Do akt dołączono kopię zdjęcia z legitymacji archeologa.
Tomas Kurtz, chociaż uśmiechał się szeroko, przywodził
na myśl obraz powściągliwego człowieka, jakich widuje
się na okładach protestanckich magazynów mody. Tomas
Kurtz był człowiekiem, który kilka dni temu przyszedł do
gabinetu Alana i oznajmił, że jest poszukiwanym od półtora
roku mordercą. Inspektor przetarł chusteczką spocone
czoło. Fala gorąca rozbiła się o czubki palców policjanta,
wywołując dreszcze na całym ciele, tak, że nie wiedział,
czy to podniecenie, czy choroba przejmują kontrolę nad
ciałem. Wyciągnął z sejfu czarny notes, podarowany przez
43
opowiadania
tajemniczego nieznajomego. Strony zaszeleściły cichutko,
po chwili ukazały ciąg cyfr. Zanim Alan wybrał numer,
zadzwonił telefon, zdawałoby się głośniej niż zwykle.
– Halo?
– Dobry wieczór, Alanie.
– Kto mówi?
– Skoro, niczym anioł śmierci, odwiedziłeś już profesora,
mniemam, że mogę się przedstawić. Mówili na niego Tomas
Kurtz. Ponoć był miłym sąsiadem, ale zdziwiło mnie, gdy
odwiedziłem jego urocze cztery kąty. Szatan perwersji,
mówię, gdybyś tylko zobaczył te…
– Koniec. Żadnych gier i zgadywanek. Mam cię. Kwestia
kilku dni, świrze, kiedy w błysku fleszy wyprowadzę cię
skutego w kajdankach i bredzącego o „wielkiej przepowiedni”.
Zgnijesz w pierdlu, chociaż przed tym zdążysz pewnie napisać
kilka książek albo stać się bohaterem podrzędnego thrillera.
– Kilku dni? Moje serce pękłoby do tego czasu! Widzimy
się dzisiaj, równo o północy. Cmentarz, krypta rodziny
Verguilo. Bądź sam, proszę. Masz rację: nadszedł czas, by
wyłożyć karty na stół. Chyba jesteś gotowy.
– Zabijałeś, bo jesteś zwykłym nieudacznikiem,
poszukującym odrobiny magii w świecie mitów i legend. Jak
tchórz uciekłeś do krainy chorych marzeń, tylko tam byłeś
kimś. Z czasem dorobiłeś misję do zwykłej chęci wyładowania
agresji, a do przeobrażenia potrzebowałeś już tylko narodzić
się na nowo, dlatego sfingowałeś własną śmierć. Nie trzeba
być psychologiem, żeby wiedzieć, jak bardzo zakompleksione
są takie kurwy jak ty.
– Oj, Alanie. Teraz już rozumiem, czemu nie mogłeś
mnie złapać. Widzimy się dzisiaj. Pa.
***
Inspektor zatrzymał samochód naprzeciwko cmentarnej
bramy. Zanim opuścił maszynę, sięgnął po leżący na
sąsiednim fotelu SIG-Sauer P226. Alan nie lubił broni.
Wcale nie czuł się z nią bezpieczniej, wprost przeciwnie –
w niebezpiecznych sytuacjach obarczała rozterkami, czy aby
na pewno nastał odpowiedni moment, żeby jej użyć. Oczywiste
sytuacje zdarzały się rzadko. Nie jest łatwo strzelić do drugiego
człowieka, nawet jeśli jest się inspektorem z długim stażem.
Wyrzuty sumienia były jednym z głównych powodów, dla
których doświadczeni policjanci opuszczali służby.
Chociaż śnieg nie padał już od kilku godzin, Alan miał
wrażenie, że jest zimniej niż kiedykolwiek. Powietrze zastygło
w rzadkiej mgle, spoczywającej niemrawo na nagrobkach
i cmentarnej ścieżce. Wysokie masy bieli przypominały
nieruchome skały, jakby cmentarz przemienił się w zapomniany przez świat wąwóz. Inspektor szybko odnalazł starą,
górującą nad pobliskim posągami kryptę. Cynowy dach ugiął
się pod ciężarem lodu, przysłaniając wykuty w skale napis:
„Krypta rodziny Verguilo. Docenieni za życia, szanowani po
śmierci”. Alan nie miał pojęcia, kim byli Verguilowie, lecz
z pewnością nie należeli do przesadnie ostrożnych ludzi. Murek
okalający kryptę nie miał nawet furtki, która powstrzymałaby
ciekawskich przed zbliżaniem się do budowli. Drewniane
drzwi pozbawiono zamka, nikt nie związał ich łańcuchem
ani nie zamknął na kłódkę. Stały uchylone, zapraszając do
wnętrza. Ze środka wydobywał się dobrze znany Alanowi
zapach wilgoci, niosący ze sobą wspomnienia z dzieciństwa.
44
Dziesiątki razy włamywał się do krypt takich ja ta, by zwiedzać
tajemnicze podziemia, za każdym razem czując ten sam,
wzdrygający ramionami dreszcz. Prawie wszystkie krypty
budowano w Szwecji według identycznego wzoru. Kiedy
zszedł wąskimi, mocno skręcającymi w lewo schodkami,
przyświecił latarką, by sprawdzić, czy i tym razem znalazł się
w podłużnym korytarzu. Verguilowie byli tradycjonalistami
– klaustrofobiczny hol ciągnął się kilkanaście metrów aż
do pustych wazonów, stojących po obu stronach portalu.
Inspektor wyciągnął broń. Zbliżył się powoli do przejścia. Jeśli
morderca chciał go zaskoczyć, mógł skryć się tylko w jednym
miejscu, które stanowiło martwy punkt dla wchodzącego do
sali pogrzebowej. W trakcie ceremonii w głębokiej wnęce
stał kapłan, lecz doskonale nadawała się też na kryjówkę.
Alan poczuł się tak, jakby znowu miał dziesięć lat. Bawił się
z kolegami w chowanego, znikając w cmentarnych pieczarach
i świeżo wykopanych grobach. Poczuł silny skurcz w brzuchu,
jak wtedy, kiedy spoglądał na kamienne obramowanie
wejścia, wiedząc, że za chwilę zza rogu wyskoczy roześmiany
kolega. Przylgnął do ściany korytarza, ale wgłębienie nadal
znajdowało się poza zasięgiem wzroku. Inspektor wziął
głęboki oddech, błyskawicznie wpadł do środka, celując
w stronę kryjówki pistoletem. Pokryta pajęczyną wnęka była
pusta. Alan usłyszał cichy śmiech za plecami. Odwrócił się
instynktownie, o mało nie naciskając spustu. Blade promienie
latarki rozświetliły pobliski katafalk. Na sarkofagu, machając
nogami, siedział rozbawiony mężczyzna, ten sam, który
przyszedł do gabinetu Alana. Mężczyzna zeskoczył z trumny,
poprawił garnitur i uśmiechnął się szeroko.
– Cieszę się, że przyszedłeś, Alanie. Czyżbyś spodziewał
się zasadzki? Chcę tylko pogadać.
– Miło cię widzieć, śmieciu. Ręce do góry, pogadamy
na komisariacie.
– Twardy, zły glina – powiedział mężczyzna, grożąc
palcem. – Szkoda tylko, że taki nieuważny, że taki
nieprofesjonalny. Nieudacznik.
– Za chwilę przedstawię ci twoje prawa. Jeśli po ostrzeżeniu nie wykonasz moich poleceń, będę mógł użyć broni.
– Skończ cyrk, obydwoje dobrze wiemy, że wykonywanie
obowiązków służbowych nie wychodzi ci najlepiej. Pogadajmy.
Długi cień przemknął na lewo od Alana. Z rogu sali,
niczym duch przechodzący przez ścianę, wyłoniła się
Alice Maiden.
– Alanie, on ma rację. Musimy porozmawiać – powiedziała, spoglądając poważnie na inspektora.
– Ciebie też przejrzałem. Nie pracujesz dla policji.
– Zgadza się – odpowiedziała rezolutnie. – Alice
Maiden prowadziła bibliotekę szkolną w Briven. Kilka dni
temu postanowiła udusić się plastikową torebką. Problemy
miłosne, mniejsza z tym.
– Alanie – powiedział poważnie Tomas Kurtz. –
Przejdźmy do rzeczy. Nakierowałem cię na skradzione
zwłoki kościelnego. Liczyłem, że wpadniesz na trop Holgera,
ale pech chciał, że zostałem uprzedzony. Po tym, jak grabarz
zdemolował twój gabinet, potrącił go samochód. Jesteś raczej
strachliwą istotą, miałem nadzieję, że zastrzelisz starca, co
zresztą zrobiłby każdy człowiek, widząc chodzącego trupa.
Chwilę potem Hajmdal znalazł inne ciało.
– Kto? – zapytał inspektor, zupełnie zapominając, że
w środku nocy, na bezludnym cmentarzu wdał się w rozmowę z dwoma szaleńcami.
Adrian Zwoliński
opowiadania
– Ja – powiedziała Maiden. – Tak to działa, Alanie. Do
tego zostaliśmy zmuszeni, zresztą, jak wszystkie dawne
potęgi. Kiedyś objawialiśmy się pod postacią płonących
zwierząt albo olbrzymów, kiedyś czciły nas tysiące, a mocą
ich wiary mogliśmy sprawiać cuda i niszczyć lub chronić
ludzkie życia. Dziś wszystko, na co nas stać, zamyka się
w przejęciu martwej materii, w żerowaniu na zgniliźnie.
– Otchłań – powiedział niespodziewanie mężczyzna –
o której czytałeś w przepowiedni to ja, Loki. Kojarzysz?
– Koniec tych bredni, albo pójdziecie ze mną, albo…
– Bóg ciemności i oszustwa. A przynajmniej kiedyś nim
byłem. Teraz, jak widzisz, muszę ukrywać się w nadgniłych
zwłokach samobójcy – mówiąc to, rozchylił koszulę,
ukazując głęboką ranę, pokrytą zakrzepłą krwią. – Tomas
Kurtz również cierpiał na nieodwzajemnioną miłość.
Podobnie jak ty do swojej pracy. Widzisz, ja również lubię
swoją pracę. Stary Forsvord natknął się na moje więzienie, na
słój, w którym kiedyś uwięzili mnie bogowie.
– Jesteś nie tylko kłamcą, ale i mordercą, Loki, ciesz
się, że wtedy… – powiedziała Maiden, a jej oczy zalśniły
w ciemnościach, niczym u kota.
– Tak, dziękuję za miłosierdzie, przyjacielu, dziękuje!
W każdym razie, drogi Alanie, Kurtz otworzył słój, uwolnił
mnie i dał nadzieję. Dał nadzieję, że zrealizuję zadanie dane
mi przez prastare bestie. Że wasz ród niewdzięczników, ludzi,
spłynie krwią, a po spełnieniu słów przepowiedni powróci
stary porządek. To znacznie prostszy sposób niż nakłonić
was do porzucenia wiary w boga z pustyni.
– Dlatego – przerwał mu Hajmdal – bogowie wyznaczyli
mnie do powstrzymania tego potwora. Dlatego jesteśmy jak
ciemność i światło. Muszę zabić krew z krwi, którą przelał
Loki, by udaremnić jego plan, a póki to robię, jego ofiary nie
karmią bestii. Takie są zasady.
– Albo ktoś musi zabić któregoś z nas. Nie mamy już
siły, by przejąć kolejne ciało, a sami nie możemy siebie
skrzywdzić. Takie są właśnie zasady. I do tego byłeś nam
potrzebny. Powiedzmy, że dogadaliśmy się z Hajmdalem.
Wygrać miał ten, kto nakłoni cię do zabójstwa drugiego
z nas. Cóż, okazałeś się za głupi.
– Po co mi w ogóle o tym mówicie?
– Bo mamy inny pomysł – odparł szybko Loki. – Łatwiej jest
przejąć ciało, które stanowi część planu. To znaczy człowieka,
który wiedział o przepowiedni. Dlatego bez większych oporów
posiadłem Kurtza. Odkrył to Hajmdal, więc już wiesz, czemu
poszukiwał ciebie tamtej nocy, kiedy trafił na posterunek.
Chciał cię uświadomić… Widzisz, jesteśmy słabi. Wasze
ludzkie życia są kruche. W każdej chwili możemy zginąć,
nawet zupełnym przypadkiem, a w pojedynkę nie jesteśmy
w stanie wcielić się w nowe ciało. Pomyśleliśmy, że jeśli staniesz
się częścią planu, wspólnie damy radę przejąć kontrolę nad
tobą. A potem… potem stoczymy wewnątrz Alana Elma
równą walkę. Widzisz, nie jestem aż takim oszustem, jakim
mnie wykreowaliście w waszych legendach, człowieczku.
– Gdybyś nie był przyparty do muru, już dawno złamałbyś umowę.
– Hajmdal – roześmiał się Loki – ranisz moje serce. Kiedy
już wszystko wiesz, Alanie, musisz zginąć. To takie teatralne,
wiem, ale nie mamy wyboru. Jeśli nas skrzywdzisz, będzie
jeszcze starczyło nam sił, żeby jak zły duch zniszczyć twoje życie.
Alan wystrzelił dwukrotnie. Maiden uderzyła o ścianę,
Kurtz runął na bok i zastygł w bezruchu. Inspektor zakaszlał,
Horror w Eriksmal
splunął krwią. Rzeczywistość przechyliła się na bok, stracił
równowagę, upadł na kolana. Ciało pulsowało cierpieniem,
jakby ból miał zaraz rozsadzić skórę i wydostać się na
zewnątrz. Alan nie wiedział, czy zabił dwójkę szaleńców,
czy pradawnych bogów, czy nieznana siła niszczy go od
wewnątrz, czy choroba postanowiła wyciągnąć swoje szpony.
Wystrzelił odruchowo, dotknięty lękiem i bezradnością.
Kiedy wreszcie dostał poważną sprawę, przez nieudolność
doprowadził do śmierci niewinnych ludzi. W umyśle echem
odbijało się słowo „nieudacznik”. Poświęcił wszystko dla
tej pracy, chyba nawet samego siebie. Nie miał nic, oprócz
świadomości, że jest nikim. Z trudem przewrócił się na plecy,
dusząc się kaszlem. Niewidzialna obręcz zaciskała się wokół
gardła Alana, sprawiając, że mrok katakumb, niemrawo
rozświetlany przez turlającą się po ziemi latarkę, stał się
częścią duszy. Coś w głowie inspektora skrzypnęło, a po
chwili pękło. Lęk i bezradność przepełniły Alana. Wyprężył
się, jęcząc dziko. Odchylił głowę i powiódł wzorkiem za SIGSauerem. Latarka zamigotała, bezgłośnie zgasła. Ciemność
i chłód pochłonęły wszystko.
Adrian Zwoliński
Student prawa na UW. Wiceprezes Law&Art, współpracownik kancelarii prawnych, publicysta. Przewodniczący
Zespołu do Spraw Kultury i Własności Intelektualnej Dom
Wszystkich Polska oraz członek Towarzystwa Humanistycznego. Fan procedury cywilnej, własności intelektualnej
i prawa
handlowego. Wielbiciel literatury horroru, którą jak
utrzymuje – niekiedy można pomylić z tekstem niejednej
ustawy . Poza prawem interesuje go ekonomia, sztuka, religioznawstwo, które najchętniej zgłębia gdzieś między Himalajami a Żółtą Rzeką.
45
opowiadania
Radosław Żyszczyński
Miauco Polo traci buty
Ilustracja: Tomasz Bełzowski
W samym sercu czarnej Afryki, tam gdzie trawiasta
przestrzeń ciągnie się aż po horyzont, rządziła koronowana
Lwica. Była władczynią oświeconą. Poddani mówili, że o jej
mądrości najlepiej świadczy dwór przewyższający wszystkie
inne, o jakich słyszano. Królowa miała na nim uczonego
lekarza-szympansa, pawiana – znawcę nocnego nieba,
słonicę z dalekich Indii w randze generała dzikiej kawalerii,
papuzią poetkę Arę i wielu innych znamienitych rezydentów
oraz dworzan; nie brakowało nawet małych Tarzanów płci
obojga! Ale za największą gwiazdę uważano doradcę i wielbiciela królowej, kota Miauco Pola.
Plotka głosiła, iż nie tylko zwiedził Euroazję, ale też
przewędrował całą Ziemię wzdłuż, wszerz i wspak, a potem
wybrał się na Marsa. Pogłoska prawdopodobnie mijała się
z prawdą, niemniej kot i tak cieszył się zasłużoną sławą wielkiego
podróżnika. Inne zwierzęta zwykle nie opuszczały rodzimego
królestwa. Nic w tym dziwnego, skoro od północy sąsiadowało
z włościami podstarzałego tyrana wszystkożercy, który zjadłszy
kilku podróżników, uznał siebie za ziemskie wcielenie Aslana;
a od południa graniczyło z królestwem bezwzględnych,
czarnoskórych władców puszczy i autonomicznym księstwem
pazernych lwów pracujących dla Walta Disneya i Hollywood.
Ziemie od wschodu i zachodu oblewały oceany.
Chociaż Miauco Polo nie potrafił unosić się w powietrzu
czy na wodzie, w ptakach i rybach widział li posiłek, rozległe
morza, dżungle i pustynie nie stanowiły dlań przeszkody
w wędrówkach. Posiadał siedmiomilowe buty. Bez nich
na zawsze pozostałby wielkim, puszystym kotem perskim.
Pieściłby swoje białe futro na tandetnej kanapie uścielonej
miękkimi poduszkami. Legowisko opuszczałby tylko po to,
by przejść się do małej kuchni, najeść się karmy dla zwierząt
i ukoić pragnienie.
Jego właściciel, samotny i stary Krystian Cholewa, choć
łatał buty, nie zasługiwał na miano solidnego rzemieślnika.
Stali klienci płacili mu grosze za naprawę rzemyków do
sandałów lub podklejanie podeszwy spękanego buta. Nie
zlecali trudniejszych zadań, bo partaczył. Niemniej, od
czasu do czasu zdarzali się naiwni, którzy przychodzili
z poważniejszym zleceniem. Nieudacznik brał pieniądze za
robotę, a potem migał się od przyjęcia reklamacji. Tłumaczył
się rzekomym oporem materiału i złośliwością rzeczy
martwych. Ale petenci nie ustępowali i rozłościwszy się,
zostawiali zepsute obuwie. Niedouczony szewc nie wiedział,
co począć. Niedoróbki przechowywał w swojej ciasnej
kawalerce i patrzył przez palce na futrzaka bawiącego się
porzuconymi kaloszami lub sznurówkami.
46
Tymczasem pupil nie próżnował pod nieobecność
opiekuna, dzięki zabawie odkrył wspaniały artefakt, dalekosiężne czerwone kozaki z wysokimi cholewami. Gdy włożył
w nie tylne łapy, odpowiednio splątał brązowe sznurówki
i spróbował chodzić, nagle przeniósł się z samego centrum
Warszawy na peryferie miejskiej aglomeracji. Oszołomiony
próbował wrócić do swoich właściciela, lecz ciągle mu nie
wychodziło, bo nie potrafił wymierzyć kroku. Stale lądował
gdzieś z dala od mieszkania i swojego ukochanego legowiska.
Zmęczony błądzeniem przysiadł na czerwonej ławce
w parku. Otaczał go szpaler dębów ciągnący się wzdłuż
długiej, cienistej alei. Tuż za drzewami leżał mały staw.
Oprócz ptaków leniwie unoszących się na wodzie i kilku
rudych wiewiórek na gałęziach okolicznych buków nie
mógł wypatrzeć żywej duszy. Powoli zapadała letnia noc,
doskonała pora do kocich rozmyślań. Zdjął buty, umył
pyszczek i przeniósł się wraz ze swym skarbem do zawczasu
wypatrzonej dziury w starym, spróchniałym dębie. Zwinął
się w kłębek. Przypomniał sobie o opowieściach znajomego
Mruczka. Według tego starego wygi – pomyślał ‒ istnieje
doczesny, koci raj. Pełno w nim naiwnych myszy i rzek
mlekiem płynących, ciepłych miejsc do wygrzewania się
i życzliwych ludzi, którzy nie zagłaszczą cię na śmierć.
Rozochocił się i następnego ranka ruszył w drogę. Wędrował
długo, nasłuchał się ludzkich i kocich bajek ponad miarę
i zmęczony starością zatrzymał się na dworze wspomnianej
mądrej lwicy. Jakkolwiek tęsknił za rodzinnymi stronami, bo
niepokoiła go pustka bezkresnej przestrzeni, nie zamierzał
opuszczać czarnego lądu. Zamieszkał wraz z innymi
dworzanami w jednym z nielicznych zagajników tworzonych
przez baobaby i akacje. Z początku nie mógł przyzwyczaić
się do wysokich temperatur, ale z czasem zaczął odczuwać
chłód w cieniu drzew i zajął się doradzaniem podziwianej
królowej. Nie mógł napatrzeć się na jej kocią godność,
wyrażającą się w płynnych ruchach i myśliwskim kunszcie.
Lwica bez większego trudu wydobywała z gęstwiny traw
źrebię zebry lub małą antylopę nawet wtedy, gdy wszystkie
inne wielkie koty nie umiały nic upolować. Rozkosznymi
mruknięciami przywoływała do porządku swoje potomstwo.
Pilnowała hierarchii. Nie pozwalała lwicom i ich grzywiastym
partnerom wychodzić przed szereg. Pomimo podeszłego
wieku emanowała siłą, potrafiła zawarczeć każdemu, kto
spróbowałby podważyć jej jedynowładztwo.
Miauco Polo czasami przymykał oczy i wyobrażał sobie,
że nagle stał się znacznie większy, tak że może swój cień zlać z
jej cieniem, zbliżyć brzuch do brzucha, ocierać się wśród traw,
aż cień nowy powstanie, cień przynależny komuś, kto zasłynie
Radosław Żyszczyński
opowiadania
z siły, mądrości i innych talentów. Potem z ledwie dostrzegalnym smutkiem w oczach odrywał się od marzeń o płodzeniu
potomstwa i wracał do skromnego uczestnictwa w polityce.
Dworskie rozgrywki nie kończyły się na balowaniu,
spaniu, walce kocich frakcji i zjadaniu trawożernych
niewolników, istot z założenia podległych i pozbawionych
wszelkich praw. Istniały poważniejsze zadania niecierpiące
zwłoki. Na przykład wszyscy bliżsi i dalsi sąsiedzi zaczęli spajać
swoje społeczeństwa więzami nowego rodzaju. Zastępowali
spontaniczne, zmiennokształtne pieśni na cześć przodków
lub sił natury literą. Przejawy ducha odrywały się od przeżyć
pojedynczych stworzeń. Wiedziano już, jak śpiewano o plemiennym, naczelnym bóstwie rano, wieczorem i przed
wiekami. Pamięć zaczęła sięgać dalej niż mityczne siedem
pokoleń wstecz. Nareszcie zapisywano imiona tych, co zwykle
ginęli w zapomnieniu, pomimo wielkości swoich czynów,
wynalazków czy odkryć. Pismo zachowywało znaczenia słów
trwalej niż pamięć, dając wiedzę, władzę i prestiż.
Pełnoprawni mieszkańcy królestwa lwicy nie mogli
pozostać obojętni wobec takich przemian. Wiedzieli już, że
czarnoskórzy władcy puszczy nawrócili się na chrześcijaństwo.
Nie chcieli od nich nowej wiary, bo Murzynów mieli za
okrutników. Nie zamierzali zaakceptować myśli o człowieku
z koroną stworzenia na głowie, bo jeśli ona w ogóle istniała,
bezwzględnie należała się właśnie mięsożernym mieszkańcom sawanny. Z podobnych powodów odpadała
lokalna liturgia wcielonego Aslana i popularny wśród lwów
Disneya kult szklanych ekranów. Szukano czegoś bardziej
tradycyjnego. Niektórym odpowiadał islam. Ale królowa
i inne kocice nie chciały o nim słyszeć. Nie przystały na
oddanie władzy swoim nieobliczalnym partnerom, a tym
bardziej nie zaakceptowały noszenia dziwacznej zasłony
na twarzy. Ich zdaniem nadawała się ona co najwyżej do
ukrywania bujnych, samczych grzyw, a nie ich skromnego
wyglądu. Najwyraźniej nic nie wiedziały o tym, że Proroka
nazywano ojcem kotów, ponieważ nakazywał opiekować się
tymi zwierzętami i spoufalał się z kotką Muezzą. Ale nawet
gdyby usłyszały takie ciekawostki, prawdopodobnie nie
przyjęłyby tej religii, bo nie potrzebowały żadnych ziemskich
panów, nawet anielsko dobrych dla zwierząt.
Lwica zwołała wieczorną naradę. Na miejsce obrad
wybrała cień najwyższego drzewa w gaju. Na jego gałęziach
zasiadły papugi i sępy. Te ostatnie bacznie rozglądały się po
okolicy i wypatrywały niepożądanych ciekawskich. Tuż przy
grubym pniu rozłożyła się ona, królowa lwów, a obok niej jej
dzieci, siostry i bracia. Trochę dalej, w stosownej odległości,
półkolami rozsiadły się hieny, pawiany, szympansy, słonie
i inne zwierzęta. Obrady otwarto dwoma uroczystymi
ryknięciami. Królowa przedstawiła problem i jej dworzanie
wnet zaczęli szukać kogoś, kto bywał w dalekich stronach.
Szybko przypomnieli sobie o nadwornym podróżniku
i wywołali go. Mówią mu:
– Radź w potrzebie! – Szukamy religii przeznaczonej
kotom i innym inteligentnym stworzeniom. Nie chcemy
słuchać o tym, jak to czarny człowiek jest od nas lepszy, bo ma
świadomość śmierci i wierzy w swoje gusła. Brzydzi nas jego
obłuda, zaliczanie totemicznych wybrańców w poczet własnego
rodu i zjadanie ich od święta. Słyszeliśmy od zbłąkanych
Miauco Polo traci buty
wędrowców o najdojrzalszej i najbardziej wysublimowanej
religii ‒ buddyzmie. Czy faktycznie zrównuje nas z człowiekiem
i poucza o powszechnym zniesieniu cierpienia?
Miauco Polo zamyślił się nad tym problemem; jeszcze
nigdy nie pytano go o takie sprawy. Po dłuższej chwili milczenia
stwierdził: – Łaskawa królowo i szanowni dworzanie goszczący
pod tronowym baobabem! Człowiek gada o harmonii z naturą,
szowinizmie gatunkowym, wegetarianizmie czy nirwanie… Ale
w gruncie rzeczy prawi o świecie tak, by jego było na wierzchu.
Świadczą o tym bajania, nawet te snute przez buddystów.
Bohater legend niby korzy się przed przyrodą, naprawia zło lub
rezygnuje z jedzenia mięsa. Ale tak naprawdę rośnie w dumie
moralnego czynu, świadomości wyboru, odpowiedzialności za
niższych i głupszych braci…
Obruszył się na te podniosłe słowa jeden z dworzan,
szympans, znany zwolennik reinkarnacji i diety beztłuszczowej. Licząc na gołosłowność mowy kota, poprosił o przedstawienie takiej opowieści. Ale ten tylko miauknął z rozkoszy
na myśl o opowiadaniu znanych mu bajek i powiedział:
– Proszę bardzo, mogę wam przeczytać i stosownie
skomentować birmańską bajkę o wdzięcznych zwierzętach.
Szympans, przeczuwając, co się świeci, już chciał wnieść
sprzeciw, już zręcznie skakał po gałęziach i już sięgał do dziupli
po zawczasu przygotowane zgniłe owoce zdatne do obstrzału
politycznych przeciwników, gdy poczuł na swojej głowie pazury
papug. W powietrzu rozległ się wrzask ptasich gardeł:
– Aaa, wynocha, amatorze ptasich jajek!
– Spadaj, obłudniku!
– Won! Naszych dziupli nie oddamy!
Cóż biedny szympans miał robić z ptakami na karku?
Zwinnie przeskoczył przez gałęzie kilku drzew i tyle go
widziano. Zaszył się gdzieś i rozmyślał nad swoim niepowodzeniem i przyszłą zemstą. Przeczuwał, że publiczność
czeka na nią, bo przejrzała ptasi manewr. Skrzydlatym
zależało na bajce, a nie jajkach czy gniazdach. Stąd też jedna
z miłośniczek opowieści, poetka Ara, dumna z przegonienia
szympansa, spisała słowa Miauco Polo w swoim notatniku.
Dzięki niej wiadomo, co kot opowiadał (jego dzienniki i inne
papiery spłonęły).
Dawno temu – mruczał – wśród wysokich birmańskich
gór mieszkała wdowa. Pomimo względnego bogactwa żyła
samotnie w skromnym, odosobnionym domu wraz z pięcioma wiernymi sługami. Sama opiekowała się swoją jedyną
pociechą, Woon Dawem, bo nie miała żadnych bliższych
lub dalszych krewnych. Dokładała wszelkich starań, aby
wyrósł na dzielnego i roztropnego mężczyznę. Chciała
ujrzeć w nim spełnienie ojcowskich marzeń. Jedno z nich,
jak mniemała, polegało na posłaniu syna do przyjaciół ojca.
Wdowa miała nadzieję, że podzielą się oni z jej synem swoim
doświadczeniem i nauczą dbania o majątek. Nie czuła się na
tyle silna, by w świecie pełnym zagrożeń samodzielnie przysposabiać potomka do dorosłości czy dbania o dom i ojcowiznę. Wysłała więc Woon Dawa w daleką podróż. Dała mu
na drogę sakiewkę pełną srebrnych monet i trzech służących.
W tym miejscu Miauco Polo zrobił dłuższą przerwę,
rozejrzał się po audytorium, sprawdzając, czy udało mu się wywrzeć na nim odpowiedni efekt. Zadowolony z siebie, dodał:
– Widzicie już, jaki w Birmie mają stosunek do
macierzyństwa. Matka jest pośrednikiem między zmarłym
facetem a jego żyjącymi przyjaciółmi i tyle. Nie ma własnych
marzeń o synu, a chociaż sama dobrze gospodaruje, nie ma
47
opowiadania
48
Radosław Żyszczyński
opowiadania
odwagi i nie przekazuje synowi zdobytych umiejętności
– mruknął z teatralną rezygnacją w głosie i kontynuował:
– Woon Daw posłuchał matki i ruszył w drogę. Ponieważ
odznaczał się czułym sercem i bystrym spojrzeniem, nie szedł
jak ci, co mają klapki na oczach. Wzruszał się widokami gór
i lasów, potokami spływającymi z ośnieżonych szczytów w
szerokie doliny. Kiedy spotykał nieznajomego, życzliwie się
uśmiechał i bił pokłony. Czule spoglądał na dzikie zwierzęta,
które czasem pasły się nieopodal górskiej ścieżki. Czasami
siadał pod drzewem i dla przyjemności słuchał ptasich treli.
Z czasem jednak krajobraz się zmieniał, stawał się mniej
dziki i urokliwy. Jego oczy zamiast gór i lasów oglądały pola
pełne ryżu, szerokie trakty oraz licznych podróżnych.
Młodzieniec wszystkie swoje doznania duchowe i estetyczne interpretował w świetle głęboko przeżywanych
nauk Buddy. Nie bardzo podobało się to sługom matki, bo
chcieli, by chłopak zgodnie z przykazaniem matki dotarł do
przyjaciół ojca szybko i bezpiecznie. Ale Woon Daw znalazł
na nich sposób… – Miauco Polo zrobił efektowną pauzę,
po czym wyjaśnił. – W oryginale kieruje się samą litością,
dobrocią serca i mądrością Buddy, musiałem coś zrobić
z takim lukrem i brakiem napięcia. – Przez audytorium
przeszedł krótki aplauz, po którym kot przemówił ponownie:
– Pewnego razu Woon Daw zobaczył wychudzonego psa
skamlącego z głodu. Jego pan, nieczuły na niedolę zwierzęcia,
ciągnął zabiedzonego burka na grubym, żelaznym łańcuchu.
Woon Daw uprzejmie poprosił go, aby zechciał mu odstąpić
pupila w zamian za sto monet ze szczerego złota. Ten zgodził
się chętnie i wnet Woon Daw odesłał swój nowy nabytek do
domu wraz z pierwszym ze sług. Zdziwił tym swoją matkę.
Nie wiedziała, który z przyjaciół ojca polecił młodemu
człowiekowi kupno takiego nędznego stworzenia. Ale ona
również poczuła zalecaną przez Buddę litość względem
zwierzęcia i zaopiekowała się nim. Pies wkrótce wypiękniał,
odzyskał siły i zaczął stróżować przy bramie…
Nagle jedna z lwic warknęła:
– Zwykle matki lepiej znają swoje dzieci. Gdyby,
powiedzmy, mój mały litował się nad jaszczurkami, to
pierwsza bym wiedziała…
– Masz rację – odpowiedział Miauco Polo i natychmiast
wrócił do głośnego czytania opowieści: – Wkrótce po
zakupie psa Woon Daw zrobił kolejny interes – wydał
dwieście szczerozłotych monet na żółtego kota cierpiącego
w ciasnym, zamkniętym koszyku. Dzięki nowemu nabytkowi
mógł kolejnego sługę odesłać do domu. Matka nie rozumiała,
czemu przyjaciele męża namawiają jej syna na takie wydatki,
niemniej bardzo odpowiadało jej nowe towarzystwo.
Zwierzątka powoli stawały się członkami rodziny, czyli
z założenia kimś lepszym nawet od najwierniejszego sługi.
Ich towarzystwo ceniła sobie nie tylko ze względu na
uprzyjemnienie wspólnej egzystencji. Widziała, jak kot zjada
upolowaną mysz, a pies pilnuje obejścia.
Tym razem przerwała jakaś papuga.
– Nie ma jak miły i pożyteczny domownik w jednym. A mówią, że człowiek z rodziną dobrze wygląda tylko na zdjęciu.
– Bo liczą się geny i pierdzielemy! – zaskrzeczała inna
papuga, przekonana o swej uczoności.
Po tej wymianie zdań zapadło kłopotliwe milczenie, bo
nikt ze zgromadzonych nie znał się na fotografii i genetyce.
Na szczęście, Miauco Polo ogarnął się po chwili i znów
wszyscy skupili uwagę na jego opowieści.
Miauco Polo traci buty
– Matka Woon Dawa nie mogła jednak poradzić sobie
z trzecim zwierzęciem nadesłanym przez syna, z młodą
łasicą o pięknym futerku. Młodzieniec odkupił ją za
kolejną setkę złotych monet od napotkanego myśliwego,
a następnie nakazał ostatniemu słudze dostarczyć nabytek
do domu. Matka Woon Dawa stanęła przed dylematem: albo
zamknę futrzaka i zadam mu cierpienie, albo wydam mu
na żer mój cenny drób, bo on nie ograniczy się do myszy
czy innych szkodników. Po namyśle znalazła pośrednie
rozwiązanie, wsadziła łasicę do klatki w zacienionej części
ogrodu. Codziennie przynosiła jej jedzenie, ale zwierzątko
pomimo jej zabiegów marniało w oczach. Zrezygnowana nie
wiedziała, co robić. W końcu postanowiła posłuchać rady
starego mnicha-żebraka, któremu zwierzyła się ze swojego
problemu, gdy dawała mu jałmużnę w postaci miski ryżu.
– W tym miejscu Miauco Polo uznał za stosowne dodać
swój komentarz: – Nie dość, że sama mądrego rozwiązania
znaleźć nie umie, to na dodatek nie zauważa problemu w
mysim cierpieniu. Czyżby Budda o myszach nie myślał, gdy
medytował? Cóż, zawsze znajdzie się nieszczęsne zwierzę…
Wszyscy razem z Miauco Polem gardłowo wyśmiali
niekonsekwencję człowieczych przekonań. Rechot zagłuszył współudział w fałszywym współczuciu. Myszami
i innymi gryzoniami pogardzano nawet tutaj, w samowładnym królestwie zwierząt. Koci mówca poczekał, aż
publiczność się wyszumi, uspokoi i znów zaczął głośno
czytać. – Matka Woon Dawa dała łasicy jedzenie, otworzyła
klatkę i pozwoliła jej pójść do lasu. Łasica najadła się
i pobiegła między drzewa. Po jakimś czasie zasnęła. Chyba
śniła jakiś umoralniający sen, bo gdy wstała, uznała, że
musi wynagrodzić dobroć Woon Dawa. Wiedziona głosem
sumienia ruszyła wzdłuż pobliskiego strumienia. Przy
wodopoju znalazła zaciszne oczko wodne z małą, piaszczystą
plażą, ulubione miejsce zabaw leśnych duszków. Zanurzyła
łapki w ciepłej, przejrzystej wodzie. Taplając się, zauważyła
wciśnięty między kamienie błyszczący pierścień. Rozpoznała
w nim magiczny odpowiednik złotej rybki i dostarczyła go
swemu wybawcy, by spełnił wszystkie życzenia.
Królowa lwica zdziwiona takim obrotem akcji powiedziała
– Niby dzika ta łasica, ale dziwnie głupia. Zamiast
korzystać z pierścienia do woli i dzięki temu obdarowywać
Woon Dawa podług dobroci własnego serca i rozumu,
odnalazła go i powierzyła mu taki skarb!
– Królowo, na tym wedle Birmańczyków polegała łasicza
wdzięczność – odpowiedział kot i zabrał się za dalsze głośne
czytanie. – Łasica poinformowała swego wybawcę o tym,
jak należy korzystać z pierścienia. Zaleciła mu, by nigdy nie
zdradzał jego tajemnicy, bo w przeciwnym wypadku cała
magia z niego uleci…
– Któż nie chciałby magicznego pierścienia, stoliczkanakryj-się, czapki-niewidki, a zwłaszcza siedmiomilowych
butów? – odezwał się ktoś z tylnego rzędu. Kot udał, że nic
nie zrozumiał z tej wypowiedzi i wrócił do snucia opowieści.
Z początku mówił lekko poirytowanym głosem:
– Czarodziejski pierścień pozwolił wybrańcowi losu
postawić wspaniały pałac o strzelistych wieżach i wielki
skarbiec po brzegi wypełniony złotem i drogimi kamieniami.
Dzięki bogactwu Woon Daw stał się sławny, a nawet piękny,
bo kiedy przystroił się w pachnące wieńce i jedwabne szaty,
bez trudu rozkochał w sobie uroczą księżniczkę, córkę
ościennego króla. Ożenił się z nią i żył w przepychu otoczony
49
opowiadania
liczną służbą i niewolnikami. Cieszył się powszechnym
szacunkiem. Czas spędzał na jeździe konnej, ucztowaniu
w gościnie u bogatych sąsiadów i pieszczeniu swojej
ukochanej żony. Niestety, zbytnia poufałość z kobietą była
przyczyną jego nieszczęścia. Jakżeby inaczej? Pieniądze dają
szczęście i pozwalają człowiekowi na wszystko – ironicznie
skwitował kot i kontynuował głośną lekturę: – W okolicy
mieszkał chciwy oszust, chytry przebieraniec podający się
za pobożnego mnicha. Pewnego razu, podczas nieobecności
męża, księżniczka gościła go w swoich progach. Dowiedział
się o pierścieniu Woon Dawa i przekonał księżniczkę,
aby pożyczyła go od męża. Potem poszło mu jak z płatka.
Zagrawszy na kobiecej próżności, nakłonił dziewczynę do
pokazania mu pierścienia, po czym wyrwał go jej i uciekł,
przemieniwszy się we wronę. Poleciał hen, daleko, na
bezludną, śródmorską wyspę…
Królowa lwica przerwała mówcy i sarkastycznie stwierdziła:
– Pamiętajcie, moje drogie, mężów można kochać, ale nie
rozweselać błyskotkami; niech się nudzą, opalając tyłki na
słoneczku! – I oddała głos lektorowi:
– Wkrótce potem – zaczął Miauco Polo – księżniczka
wypłakiwała swój żal na ramieniu małżonka, a ten wybaczył
jej i pogodził się ze stratą. Tymczasem wieść o nieszczęściu
doszła do kota, który dalej żył w domu wdowy i pamiętał
o dobroci Woon Dawa. Postanowił mu się odwdzięczyć
i wyruszył w drogę. Wędrując, natrafił na jeziorko, w którym
łasica znalazła pierścień. Tym razem nie było ciche i spokojne,
kąpały się w nim hałaśliwe rusałki. Zostawiły one na brzegu
pod krzaczkiem swoje naszyjniki z pereł. Kot wiedział trochę
o zwyczajach magicznych stworzeń. Zakradł się cicho od tyłu,
sięgnął łapką tuż przy ziemi, porwał perły ze sobą i schował
gdzie indziej. Rusałki nie zdołały powstrzymać kociej
kradzieży i wnet błagały go o oddanie skarbów. W zamian
oferowały przysługę. Sprytny kot zażądał, aby stworzyły
magiczne przejście na śródmorską wyspę złodzieja. Jak za
dotknięciem różdżki, wśród drzew zjawiły się uchylone
drzwi. Kot przeszedł przez nie i znalazł się w domu fałszywego
mnicha. Ten zaś spoczywał na podłodze. Cuchnął piwem
i chrapał. Jego ręce leżały bezładnie, a cudowny pierścień
sam zsunął się z palca. Nie było więc żadnego problemu
w zabraniu go i uwięzieniu złodzieja na wyspie…
– A oddał inny złodziejaszek rusałkom to, co zabrał? –
spytała jakaś znudzona papuga.
– Baśń o tym milczy – odpowiedział kot. Dodał: –
Moim zdaniem, dzieje się w niej już naprawdę niewiele…
W międzyczasie, gdy mój krewniak odzyskiwał pierścień,
pies przeniósł się do komnat Woon Dawa i obronił go przed
włamywaczami katrupiącymi ofiary na prawo i lewo. Z tego
powodu powstał spór o zaszczyty między łasicą, kotem
i psiskiem. Wygrał ten ostatni, bo odwdzięczył się ratowaniem
życia, a nie gonitwą za źródłem bogactwa utożsamionego
ze szczęściem. Nie mówił skromnie i z pokorą o swej
wdzięczności tak, jak kot i łasica, lecz przemawiał z mocą
przynależną kochającemu zwierzakowi. Brr, co za okropna
i niesprawiedliwa historia.
Kot, zmęczony czytaniem na głos, położył się obok
jednej z lwic i zwinął w puszysty kłębek. Przyszedł czas
na ocenę buddystów przez pryzmat ludowej opowieści,
a to niespecjalnie go interesowało, bo miał wyrobioną
opinię. A gdy tak właśnie układał się do półsnu, cały dwór
rozważał, co jego opowieść mówi lub czego nie mówi
50
o kulturze buddyjskiej. Tęgie, zwierzęce głowy stawiały sobie
pytanie, gdzie szukać religii godnej lwa, skoro buddyzm
raczej odpada? Nikt nie zauważył, jak powoli zapada noc,
a wróg Miauco Pola, przegoniony przez papugi szympans,
wrócił na zebranie z tobołkiem pod pachą i szepcze coś do
ucha królowej. Ta po chwili budzi podróżnika z zasłużonej
drzemki i woła do siebie. Kazała mu stanąć twarzą w twarz ze
sobą, z mrużyła oczy i przemówiła:
– Dla Ciebie wszelkie zrównanie człowieka ze zwierzęciem
jest podszyte wywyższeniem się dwunożnej, nagiej małpy
nad resztę stworzenia. Dobrze rozumiałam twoją myśl?
‒ Tak, jaśnie pani – odpowiedział kot, nie wiedząc, do
czego zmierza królowa.
‒ I bardzo ci to wadzi? – spytała lwica jeszcze bardziej
zwężając swoje ślepia, które złowróżbnie błyszczały wśród nocy.
‒ A jakże! – odpowiedział szybko, bez zastanowienia, bo
czuł, jak oblatuje go strach.
‒ To pomogę, zabieram twe buty, Miauco Polo. Uszyła je
przecież ludzka ręka, a nie kocia łapa!
‒ Ale… ‒ Rozdziawił swój pyszczek ze zdumienia… Na
próżno, głos zamarł mu w gardle. Lwica jednym ruchem łapy
sięgnęła po jego ukochane buty przyniesione przez usłużnego
szympansa, założyła je i odtąd nie widziano jej na sawannie.
Poszła w świat, podobno po dziś dzień szuka w księgach i bibliotekach mądrych pism. Zgłębia nauki pomocne przy rozwiązywaniu ludzkich problemów wtłoczonych w koci świat.
Któż zatem nosi koronę stworzenia?
Radosław Żyszczyński
Rocznik 86. Wrocławianin. Stypendysta Fundacji Kiwanis. Laureat VI mazowieckiego konkursu małej formy literackiej „Sekrety Żaru”. Zadebiutował na łamach Frondy opowiadaniem „Prawdziwy Orfeusz”. Ukończył studia magisterskie
z zakresu filozofii. Kontynuuje naukę, doktoryzując się. Oprócz
prozy pisze wiersze i teksty popularnonaukowe. Można je
znaleźć w Akancie i na portalu Histmag.org. Aktualnie pracuje nad obszernymi esejami o Tadeuszu Kotarbińskim, Fryderyku Nietzschem i Jarosławie Marku Rymkiewiczu. W wyborze tematu często kieruje się chęcią konfrontacji z cudzymi
poglądami. Przyszłość wiąże z pisaniem.
Fantastykę uznaje za szacowny gatunek literacki. Nie ma
w tym nic dziwnego, skoro za najważniejszą książkę swego
dzieciństwa uważa „Opowieści z Narnii” C.S. Lewisa.
Radosław Żyszczyński
Galeria
Irulana
Rysować lubiłam od dziecka, nie poszłam jednak do artystycznej szkoły, bo myślałam, że nie będę miała po tym
pracy. Stało się jednak inaczej i w tej chwili moją pracą
jest robienie ilustracji na zamówienie. Jestem samoukiem,
zaczęło się od tego, że chciałam tworzyć fan arty ulubionych
bohaterów. Używam tabletu i Photoshopa. Jest to dla mnie
świetne urządzenie, gdyż mogę godzinami dopieszczać detale. W tej chwili pracuję nad rożnym projektami, takimi
jak gry, kartki i okładki książek. Miło jest zamienić swoje
hobby w pracę.
Prawa autorskie do wizerunków postaci przedstawionych w pracach są zastrzeżone i należą do osób zlecających
ich wykonanie. Dalsze rozpowszechnianie i kopiowanie
bez wiedzy autorki jest zabronione.
52
Irulana
galeria
Galeria
53
galeria
54
Irulana
galeria
Galeria
55
galeria
56
Irulana
galeria
Galeria
57
galeria
58
Irulana
galeria
Galeria
59
Recenzje
Recenzje
Sean Howe
„Niezwykła historia Marvel Comics“
Okładka: Robert Sienicki
Wydanie: I
Data wydania: Listopad 2013
Tytuł oryginału: Marvel Comics: The Untold Story
Tłumaczenie: Bartosz Czartoryski
Oprawa: twarda
Format: 140 x 205 mm
Stron: 512
Cena: 59,90 zł
Wydawnictwo: Sine Qua Non
ISBN: 978-83-7924-081-4
Marvel, jedna z największych oficyn komiksowych na
świecie, jest zarazem jednym z tych wydawnictw, które były nie
tyle wyznacznikiem pewnych zmian w kulturze amerykańskiej,
ile wręcz ją kształtowały. Nie będzie zbytnią przesadą, jeśli powie się, że uniwersum Marvela, zasiedlone przez niezliczone
postaci o nadprzyrodzonych mocach, jest swoistą mitologią
naszych czasów. Archetyp superbohatera przeniknął niemal
każdą dziedzinę dzisiejszej kultury i dotarł do prawie każdego
zakątka świata. Można zrozumieć, że nie wszyscy wiedzą, kto
to Stan Lee, Jack Kirby czy Steve Ditko, ale trudno dziś znaleźć
kogoś, kto nie słyszałby o Fantastycznej Czwórce, Spider-Manie
czy Hulku. Wydawnictwo Sine Qua Non, od pewnego czasu
badając grunt pod nogami na niepewnym w dalszym ciągu rynku komiksowym, przygotowało wszystkim fanom obrazkowych
60
historii nie lada gratkę. Tytuł książki Seana Howa, „Niezwykła
historia Marvel Comics”, mówi sam za siebie. Nowojorski autor przybliża w swojej publikacji historię Marvela, opisując
jej początki, złotą erę amerykańskiego komiksu, kolejne fale
trudności i wybijania się na szczyty, aż do historii najnowszej,
kiedy to funkcję redaktora naczelnego otrzymał Axel Alonso.
Oficjalna historia Marvela, wyłaniająca się z kącika redagowanego przez Stana Lee w komiksach, była sielska i wręcz cukierkowa. A przy okazji nudna jak flaki z olejem. Wesoła „Zagroda”
pracowała w pocie czoła i z pieśnią na ustach nad kolejnymi
losami bohaterów. Radosna atmosfera i uczucie przyjaźni
i życzliwości nie opuszczało Marvelowskich biur ani na moment.
Na szczęście Sean Howe reklamuje swoją książkę jako
historię nieautoryzowaną. I obraz wydawnictwa, jaki staje
przed czytelnikiem, wcale do najprzyjemniejszych nie należy.
Lata działalności wydawnictwa obfitowały w skandale, kolejne
procesy o prawa do postaci, wyzysk twórców i zwykłą ludzką
zawiść. Oczywiście ogromną krzywdą byłoby mówienie, że
jedynie Marvel grał nieczysto. Wielki boom na komiksy w latach 30. i 40. XX wieku przyniósł spore dochody wydawnictwom, które często zapominały o twórcach postaci (zgodnie
z podpisanymi umowami, jasno określającymi wyłączne prawa wydawcy do superbohaterów). DC Comics wcale nie było
lepsze. Ot, takie podłe czasy. Z biegiem lat sytuacja artystów
ulegała poprawie, choć oczywiście zmieniała się wraz z kaprysami czytelników, którzy raz to kupowali komiksy na potęgę,
raz to odwracali się od przemysłu plecami. To, o czym Kirby
i Ditko nie śmieli nawet marzyć, w czasach Todda McFarlane’a
było już normą. Złoty wiek dla twórców wywindował ich do
roli mega gwiazd, zarabiających krocie, zapraszanych na imprezy i korzystających ze wszelkich wygód doczesnych.
Książka amerykańskiego dziennikarza napisana jest bardzo sprawnym i przystępnym językiem. Jednocześnie oparta
jest na solidnej bazie dokumentów i wywiadów. Howe dotarł
do wielu twórców, zarówno tych, którzy pracę w Marvelu
wspominają jako cudowne lata, jak i tych, którzy z wydawnictwem nie chcą mieć nic wspólnego. Autor nie słodzi, często
przytaczając bardzo bolesne słowa na temat branży. Jest o tyle
smutniejsze, że niejednokrotnie czytelnik, ceniący sobie czystą
rozrywkę płynącą z lektury ulubionych komiksów, nawet nie
zdawał sobie sprawy, w jakich bólach one powstawały.
Książka Seana Howe’a to idealna lektura dla każdego
fana amerykańskiego komiksu. Ta łyżka dziegciu w beczce
komiksowego miodu wydobywa na wierzch niewygodną
prawdę o branży, tworząc pełniejszy obraz największego wydawnictwa komiksowego świata. W pełni zasłużona nagroda
Eisnera za najlepszą książkę o komiksach w 2013 roku.
Karol Sus
Recenzje
recenzje
Terry Pratchett, Stephen Briggs
„Żółw przypomniany. Przewodnik po Świecie Dysku
uaktualniony aż do „Niucha””
Tytuł oryginału: „Turtle Recall: The Discworld
Companion …so far“
Tłumaczenie: Piotr W. Cholewa
Wydawca: Wydawnictwo Prószyński i S-ka
ISBN: 978-83-7839-658-1
Liczba stron: 536
Format: 142 x 202 mm
Cena: 32 zł
Data wydania: 2013
Śmieszna sprawa z tym Światem Dysku, bo przyznam się
bez bicia, że miałam doń dwa podejścia. Pierwsze (z losowo
wybranymi „Piramidami” na start) zakończyło się absolutną
klęską, poczuciem rozczarowania i beznadziei. W efekcie,
omijałam z daleka „książeczki z paskudnymi okładkami”
przez długie lata. Następne podejście (już po bożemu, czyli od pierwszego tomu) sprawiło, że stałam się wiernym,
długoletnim fanem, który na książki Terry’ego Pratchetta
wyczekiwał niecierpliwie, a w przypływie desperacji kupiłam
nawet terminarze i kolekcjonerskie albumy… bo czemu nie?
Niestety, nawet pamięć wiernego fana zaczyna z czasem
zawodzić. A gdy mówimy o serii składającej się z tylu pozycji,
że przeznaczyłam dla nich odrębną, około metrową półkę, to
naprawdę ciężko połapać się później w fabularnych niuansach. Nie będę zatem dłużej ukrywać, że przewodnik jawił
mi się jako pomysł kapitalny… i że opinię tą podtrzymuję po
szczegółowym zapoznaniu z treścią.
W miejscu tym pominę opis, na czym unikatowość
Świata Dysku polega (że żółw, że słonie i płaskie to wszystko,
itd.), zwracam się bowiem do kolekcjonerów i miłośników.
Bądźmy szczerzy: jeśli potrzebujecie przewodnika, to znaczy, że przynajmniej z kilkoma tomami mieliście do czynienia, a jeśli nie – to zamiast czytać niniejszą recenzję,
poszukajcie najpierw „Koloru magii” w księgarniach czy bibliotekach. „Świat Dysku przypomniany…” składa się bowiem
Recenzje
w 90% z haseł, które w charakterystyczny, dyskowy sposób
wyjaśnią nam, kim były poszczególne osoby, opiszą miejsca i przedstawią historyczne wydarzenia. Oczywiście,
w pierwszym, wrednym odruchu chciałam przyłapać autorów
na lenistwie i zaczęłam sprawdzać nawet mało istotne fakty
i trzecioplanowych bohaterów… Ale T. Pratchett i S. Briggs
nie dali mi mściwej satysfakcji i przejrzeli podstęp. Niniejszym zaręczam zatem, że indeks jawi się jako nieprzyzwoicie
kompetentny. Przewodnik jest tak rzetelny i przemyślany, że
musi stanowić świadectwo strasznej arogancji autorów, niezdrowej pracowitości i sumienności, która, jak powszechnie
wiadomo, w nadmiarze szkodzi zdrowiu. Dlatego, od czasu
do czasu, trzeba przecież ułożyć kolorystycznie spinacze,
zrobić samolocik z dokumentów firmowych czy chociaż
uratować budynek i współpracowników, rozbrajając miny
w „Saperku”… Pfff…
Mamy zatem podsumowanie wszystkich, najważniejszych
serii. Znajdziecie sporo na temat wiedźm, strażników, lordów i dam, znanych i lubianych przez wszystkich gildii,
a wśród nich hasła dotyczące trucizn, ras, a nawet koncepcji
filozoficznych panujących na Dysku. Niektóre bardzo lakoniczne, inne rozbudowane na kilka stron, opatrzone pomocniczymi ilustracjami. Za wyjątkowo trafny pomysł uważam
odwoływanie się do książkowych opisów, stąd np. w haśle
poświęconym Magrat Garlick znajdziemy takie cudeńka jak:
„Żona Verence’a II. Pobrali się po krótkim romansie, któremu stale groziło wygaśnięcie, jako że główni zaangażowani
byli nieodmiennie zbyt zakłopotani, by się do siebie odezwać. Coś jednak musieli sobie powiedzieć, ponieważ ostatnio spłodzili dziedziczkę – księżniczkę Esmeraldę Margaret
Uwaga na Pisownię (nie pytajcie)”. W przypadku zaś mniej
istotnych fabularnie postaci ograniczono się do bardziej
treściwego podejścia: „Vincent Niezniszczalny. (hasło – przyp.
red.) Popełnił samobójstwo, wchodząc do Załatanego Bębna
i przedstawiając się jako Vincent Niezniszczalny”. Aż dziwnie
się przyznać, że można spędzić długie godziny nad lekturą
„słownika” – bez przygotowywania do egzaminów językowych.
Pozostałe wspomniane 10% to w zasadzie dodatki: wywiad z T. Pratchettem, gdzie powtórzono chyba wszystkie, doskonale znane fanom pytania, trochę o listach, wtręt o barierach
językowych i trudnościach w tłumaczeniu, aż wreszcie… opis
zasad gry w „Okalecz Pana Cebulę”. Pomimo mojego sporego
doświadczenia w czytaniu wszelakich instrukcji do gier planszowych i karcianych – nie jestem pewna, na ile przedstawione
zasady są w ogóle grywalne, a na ile stanowią jedynie rodzaj
żartu. Podejrzewam, że potrzebne byłyby jakieś większe testy,
ale nie wiem, czy mam dość samozaparcia i chęci. Może gdyby wydano jakoś kolekcjonerską talię… Kto wie?
„Przewodnik Żółw Przypomniany…” oceniałabym w kategorii gadżetu. Fajniej go mieć, niż nie mieć. Nie znaczy
to jednak, iż jest produktem niezbędnym do lektury, czy
w jakikolwiek sposób wpłynie na wasz odbiór serii. Ja co prawda sporo postaci i faktów zdołałam już pozapominać, ale
wierzę, że gdzieś tam żyją na świecie fani, którzy są w stanie
odpowiedzieć na pytanie, czym jest Zmokberg, a kim lord
Henry Snipps. Jeśli więc nie jesteście aż tak zaangażowanymi
dyskoholikami, możecie postrzegać „Przewodnik” jako
książkę całkiem przydatną. I takim właśnie osobom pozycję
tą z czystym sumieniem polecam.
Lucyna Markowska
61
Recenzje
Łukasz Orbitowski
„Szczęśliwa ziemia”
Data wydania 23 października 2013
Autor: Łukasz Orbitowski
Wydawca: Sine Qua Non
ISBN 978-83-7924-086-9
Liczba stron: 384
Cena: 39,90
Uważaj na życzenia, albowiem mogą się spełnić i obrócić
przeciwko tobie. Nad dolnośląskim miasteczkiem zawisł
cień zamku – i cień złej famy – a trudna do sprecyzowana
„dziwność” na dobre opanowała okolicę. Wydawałoby się:
miejsce jak każde inne, pełne nieudaczników, dorobkiewiczów, kochanków, marzycieli, samozwańczych eksperymentatorów, spiskowców, pijaków i obrońców ładu, a jednak kto
tu zajrzy choć raz, nie zapomni o Rykusmyku. Ci natomiast,
którzy urodzili się tutaj, na tym skrawku „szczęśliwej ziemi” między zamkiem, rynkiem a zalanym kamieniołomem,
będą próbować małych i dużych ucieczek aż pewnego dnia
zrozumieją, że nie oddalili się od Ryku nawet na krok. Bo
żeby stąd uciec, najpierw trzeba zmierzyć się z tym, co mieszka w podziemiach zamku… albo we własnej głowie.
Pięciu przyjaciół, pięć melodii: jedna urwana w połowie
taktu („Chciałbym, żeby to wszystko się skończyło”), druga drżąca i trochę rozpaczliwa („Niech znikną […] Nika
i ten bachor”), trzecia wściekła, mocna, oparta na marszowym rytmie („Kasa, w porządku? […] Więc furę szmalu
poproszę”), czwarta pełna namiętności i tęsknoty („Tylko
miłość”) i piąta, która zamiast koić słuchacza – przeraża go
do szpiku kości („Chciałbym przestać słyszeć”). Chłopcy
mają po dziewiętnaście lat i całe życie przed sobą. Chcą
62
wyjechać z rodzinnego Rykusmyku na studia, do pracy,
żeby kogoś pokochać, coś zdobyć, z czymś wziąć się za bary,
ale wydarzenia ostatnich wakacji zmieniają wszystko. Ktoś
stchórzy, ktoś zrezygnuje z marzeń, ktoś inny zaryzykuje
własną głowę, żeby osiągnąć sukces – nic już nie będzie takie,
jak przedtem. Ludzie od wieków schodzą do podziemi, żeby
prosić tajemne moce o pomoc, wsparcie, gwiazdkę z nieba,
ale nie każdy zdaje sobie sprawę z ceny, jaką przyjdzie mu
za to zapłacić. Spełnione życzenia drogo kosztują. Czasem
wymagają krwawej ofiary.
Nowa powieść Łukasza Orbitowskiego to ukłon w stronę
realizmu magicznego, miks realiów Polski lat 90-tych i tej
współczesnej z elementami fantastyki, które przenikają
prozę na wskroś. Wędrujemy po świecie pełnym znaków,
podwójnych den i powiązań widocznych tylko wtedy, gdy
spojrzy się na nie pod odpowiednim kątem. Niepiękni
trzydziestoletni zmagają się ze sobą i z rzeczywistością,
a w dodatku ciąży nad nimi coś, co z braku innych określeń
można by nazwać fatum. Fatum małego miasteczka, z którego się pochodzi, fatum błędnych decyzji, podejmowanych
zbyt szybko; fatum niesprzyjających okoliczności, trudnych
czasów i własnych strachów, zmuszających do kręcenia się
w kółko. Niekończący się piruet. Czy powrót do przeszłości,
do punktu zero, pozwoli bohaterom książki zamazać grzechy
i zacząć wszystko od początku? Odpowiedź może być tylko
jedna. Człowiek zostaje sam na sam z własnymi potworami
i nawet, jeżeli w końcu uda mu się je wyplenić, wymieść do
czysta spod łóżka czy z lochów pod zamkiem, jego problemy wcale nie znikną. Wręcz przeciwnie, zniknie tylko kozioł
ofiarny (a może raczej byk?), na którego do tej pory zrzucało
się odpowiedzialność.
„Szczęśliwa ziemia” (swoją drogą, trudno o bardziej przewrotny tytuł), to książka przesycona pesymizmem, bogata
w treść i stworzona do analizowania, a jednocześnie silnie
działająca na wyobraźnię. Po Rykusmyku wędrują szaleńcy
i święci, groza wkrada się w codzienne życie – naznacza
krwawym piętnem prowincjonalnego gliniarza, uwzniośla
szaleństwo handlarza starociami, splata aureolę nad głową
miejscowej wariatki. Bohaterowie są ludźmi z krwi i kości
oraz na innym poziomie znaczeniowym, archetypami, od
zawsze obecnymi w pamięci zbiorowej. Powieść Łukasza
Orbitowskiego można czytać na wiele sposobów, za każdym
razem znajdując w niej coś nowego i wartego uwagi.
Każda kolejna książka Orbitowskiego to skok w nieznane, eksperyment i zaskoczenie dla czytelnika. Krok naprzód.
Na koncie tego pisarza znajdziemy płody bardziej udane
i potomstwo Frankensteina – jak to zwykle bywa w przypadku autora o większym dorobku – jednak wszystkie zwracają
uwagę oryginalnością fabuł i „mięsistością” prozy, która nie
ucieka ani od kolokwializmów, ani literackich skojarzeń.
„Szczęśliwa ziemia” to produkt końcowy pisarskiej drogi –
a raczej jednego z odcinków tej drogi, bo przecież Orbitowski nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. To nie jest proza czysto rozrywkowa, bazująca na klimacie grozy. Mamy
do czynienia z utworem nie tylko dobrze skonstruowanym
(co wcześniej nie należało do mocnych stron tego autora), ale i dojrzałym treściowo, mieniącym się znaczeniami.
Krótko mówiąc – z powieścią wartą uwagi. Z gorzką, ale
i fascynującą, wiwisekcją rzeczywistości.
Natalia Bilska
Recenzje
recenzje
Piotr Jezierski
„Siła Strachu. Wpływ Apokalipsy i lęków zimnowojennych
na wybrane nurty kultury popularnej”
Wydawnictwo: Katedra Wydawnictwo Naukowe
Data wydania: 2012
Liczba stron: 228
ISBN: 978-83-63434-00-7
Oprawa: miękka
XXI wiek rozczarowuje na wiele sposobów, jednak co najbardziej rzuca się w oczy, gdy przyjrzymy się współczesnej cywilizacji, to wszechogarniające poczucie schyłkowości epoki.
W odróżnieniu od dziewiętnastowiecznego boomu technologicznego, kolejne nowinki przyjmowane są bez entuzjazmu, wręcz z obojętnością. Wydaje się, że ludzkość powoli
dociera do kresu swoich możliwości, odhaczając na liście
kolejne pozycje, umieszczone tam przez własnych przodków.
Zmęczona tempem i jakością życia oraz wtórnością kultury ludzkość utraciła sens teraźniejszości, a co za tym idzie
− nie widzi także dla siebie przyszłości. Wszystko, co ważne,
piękne lub wartościowe, już się wydarzyło. Dekadenckie
nastroje znajdują swoje odbicie w mediach i kulturze popularnej, gdzie sukcesy święcą kolejne produkcje osadzone
w konwekcji postapokaliptycznej. Ich rosnąca z każdym rokiem popularność, łatwość, z jaką przemieniają głęboko zakorzeniony lęk w codzienna rozrywkę, zwróciły uwagę kulturoznawcy Piotra Jezierskiego.
W eseju „Siła Strachu” autor podjął się zebrania i analizy
współczesnych wersji biblijnej Apokalipsy w oparciu o filmy,
książki, gry i komiksy z kręgu − szeroko rozumianej − fantastyki naukowej. Wśród omawianych tytułów znalazły się
zarówno dzieła klasyczne oraz najnowsze superprodukcje, jak
i nieco już zapomniane pozycje, które wywarły istotny wpływ
na kształtujący się od lat 50. XX wieku gatunek. Jezierski wykazuje się świetną znajomością tematu i nie ukrywa osobistego zaangażowania. Jak zauważa na wstępie, powstanie książki
było dla niego na równi procesem badawczym, co magicznym, mającym na celu „odczarowanie apokaliptycznego lęku”.
Pierwsze strony książki przybliżają genezę nurtu fantastyki postnuklearnej. Autor przenosi czytelnika do początków ludzkości, przez wieki średnie aż po okres zimnej
wojny, gdy w obliczu rozwoju broni masowej zagłady atawistyczny lęk jednostki przed śmiercią przybiera w powszechnej świadomości formę militarystycznego kataklizmu,
Recenzje
kładącego kres znanej cywilizacji. Ciekawie wyeksponowane zostało przez autora znaczenie zrzucenia ładunków atomowych przez Stany Zjednoczone na Hiroszimę i Nagasaki
oraz awaria reaktora w Czarnobylu. Doświadczenia te bezpowrotnie zmieniły sposób myślenia ludzkości o własnym
końcu i jej stosunek do przyszłości. Dobrze znany w cywilizacji Zachodu, ale odnajdywany także w innych kulturach −
już od starożytności − motyw Dnia Sądu Ostatecznego jako
ingerencji sił nadprzyrodzonych, ustępuje stopniowo miejsca wizji cywilizacyjnego samobójstwa. Współczesny Armagedon sprowokowany niszczycielską działalnością człowieka
nie niesie jednak obietnicy nadejścia Tysiącletniego Królestwa, a wraz z nim − czasu powszechnej szczęśliwości. Ocalali
z katastrofy zmuszeni są stanąć do walki o przetrwanie na
zgliszczach znanego sobie świata. W kolejnych rozdziałach
Jezierski śledzi przemiany w sposobie kształtowania postnuklearnego bohatera po obu stronach Żelaznej Kurtyny i widzianej jego oczami rzeczywistości, odnosząc je do
popularnych w ostatnim czasie futurystycznych spekulacji, jak transhumanizm czy hipoteza Gai. Tu na uwagę
zasługuje przede wszystkim drobiazgowa analiza filmowej
trylogii Georgea Millera, „Mad Max”. Reżyser ukazał w niej
stopniową degradację szczątków ludzkości na podstawie
losów głównego bohatera, który z szeryfa walczącego z ulicznymi gangami spada na sam dół nowej drabiny społecznej.
Mimo że „Siła strachu” ukazała się w serii wydawnictwa naukowego, utrzymana jest w konwencji publicystycznej. Swobodny język i lekki styl Piotra Jezierskiego
sprawiają, że jest lekturą przystępną dla osób niekoniecznie
związanych ze środowiskami akademickim. Z prawdziwym
zainteresowaniem pokonuje się kolejne rozdziały, w których
autor dzieli się z czytelnikiem swoimi przemyśleniami
i doświadczeniami. Jednak ze względu na niewielką objętość
i dość dużą liczbę poruszonych w niej kwestii pozostawia
pewien niedosyt. Stanowi raczej punkt wyjścia do własnych
poszukiwań w temacie. W tym pomocne z pewnością okażą
się obszerna biblio- i filmografia na końcu publikacji oraz
rozbudowane i rzeczowe przypisy.
„Siła Strachu” to tytuł, który obowiązkowo powinien
znaleźć się w biblioteczce każdego fana produkcji osadzonych w realiach postapokaliptycznych, Wierzę jednak, że
obok esejów Piotra Jezierskiego nie pozostaną obojętni
również czytelnicy zainteresowani współczesną kulturą i historią, gdyż książka w nietuzinkowy sposób pokazuje, jak
procesy zapoczątkowane przed blisko pięćdziesięcioma
laty, wnikając do kultury masowej pod postacią wizji końca
świata, ukształtowały nie tylko naszą rzeczywistość, ale także
sposób, w jaki patrzymy w przyszłość.
Piotr Jezierski (ur. 1978) − z wykształcenia realizator filmowo-telewizyjny i kulturoznawca. Zawodowo − redaktor telewizyjny oraz dziennikarz. Jako eseista i prozaik publikował
między innymi w „Kulturze Współczesnej” i „Czasie Kultury”,
felietonista IBPP. Współtworzył kwartalnik literacko-artystyczny „Skafander”. Naukowo zainteresowany powiązaniami historii, mitologii, filmu i nowych mediów oraz wątkami fabularnymi w kulturze współczesnej. Doktorant na ISD w SWPS
w Warszawie, pracuje nad rozprawą opisującą związek myślenia
człowieka pierwotnego z reakcją współczesnego widza na film.
Magdalena Mińko
63
Recenzje
Maciej Parowski
„Burza. Ucieczka z Warszawy ‘40”
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Rok wydania: 2013
Ilość stron: 474
ISBN: 978-83-77850-218-7
Oprawa: broszurowa ze skrzydełkami
Format: 155 x 225
JW „Burzy” Macieja Parowskiego mamy okazję zapoznać
się z kolejną alternatywną wariacją dotyczącą historii Polski. W ostatnim czasie na rodzimym gruncie literackim to
temat niezwykle popularny, który na swój sposób przerabiali chociażby Jacek Dukaj czy Marcin Wolski. Parowski – długoletni redaktor naczelny oraz kierownik działu
prozy polskiej „Fantastyki”(później „Nowej Fantastyki”) –
w przeciwieństwie do wielu innych podobnych prób, wykorzystuje nieograniczoną możliwość ingerencji w przeszłość
nie tyle po to, aby tragedie i cierpienia naszego narodu
przekreślić fantastyczną wizją militarnych zwycięstw polskiej
armii, lecz żeby poruszyć zupełnie inną nutę. Nutę kultury,
sztuki, filozofii, wspaniałej myśli rodzącej się pośród nowego
pokolenia Polaków, które w rzeczywistości zostały brutalnie
stłumione przez wojnę i jej konsekwencje, a u Parowskiego
mogą wreszcie wybrzmieć pełnią dźwięku.
64
W wyniku ulewnych deszczy i burz natarcie niemieckiej
armii na Polskę we wrześniu 1939 roku kończy się fiaskiem.
Polacy nie tylko odpierają atak Hitlera, ale i kończą wojnę
nim ta zdążyła się na dobre rozkręcić. Przywódca III Rzeszy dzieli los Napoleona i zostaje karnie zesłany na Wyspę
Świętej Heleny. W rezultacie kraj nad Wisłą zaczyna kwitnąć,
a do Warszawy na konferencję zjeżdża elita kulturalna i intelektualna Europy.
Wyjaśnienie jak do tego wszystkiego doszło nie jest dla
Parowskiego najważniejsze. Przebieg wojny odsłania autor
jedynie poprzez kronikę filmową oglądaną później przez bohaterów. To właśnie oni mają tu największe znaczenie. Ich
dyskusje, filozoficzne rozważania, obcowanie z żywą sztuką,
krytyka – to wszystko stanowi prawdziwą treść „Burzy”. Na
jej kartach autentyczne postaci nabierają jakby nowego życia
co sprawia, że czytelnik uwięziony w tym niestety nierzeczywistym świecie, może jednak realnie, niemal namacalnie
uczestniczyć w rozwoju Polski o jakiej zawsze marzyliśmy.
Tylko dzięki Parowskiemu możemy, siedząc jakby gdzieś
z boku, wsłuchać się w rozmowę George’a Orwella z młodym
Lemem, Irzykowskiego z Hitchcockiem czy Witkacego
z Marleną Dietrich, a dzięki świetnemu przygotowaniu autora, jego rozeznaniu zarówno na temat samych bohaterów, jak
też ich zachowań i sposobie wypowiedzi, możemy być pewni,
że właśnie tak by to wyglądało, gdyby do tych spotkań doszło
w rzeczywistości. Parowski zresztą stoi z boku, podobnie jak
czytelnik. On nie kreśli tu fabuły, nie rozwija jej, nie tworzy
spisków czy intryg, lecz odgrywa rolę dokumentalisty. W alternatywnym świecie alternatywny Parowski publikowałby
„Burzę” nie jako powieść, lecz jako zbiór luźnych zapisków,
reportaży i esejów.
Owszem, mimo wszystko znajdzie się tu także miejsce
na fabularne rozgrywki. W czasie konferencji dochodzi bowiem do porwania polskiego jasnowidza – Stefana Ossowieckiego. Bohater dostaje się w ręce niemieckiego mistrza
czarnej magii, który będzie chciał go wykorzystać do celów
mogących jeszcze odmienić losy Europy. Dla Parowskiego to
jednak zaledwie pretekst służący poprowadzeniu historii do
przodu. Historii, w której Irzykowski kreśli przed Hitchcockiem swoje wizje kina pełnego zwierząt, pełnego ptaków.
Tutaj Camus wpada na pomysł napisania „Dżumy”, a Orwell
z uznaniem słucha opowieści o nowelce Reymonta, planując
już w głowie „Folwark zwierzęcy”. Tymczasem tragiczna
wizja Europy pogrążonej w wojnie, Warszawy trawionej
ogniem, spełnia się jedynie w snach, dziwnych proroctwach
i komediowym filmie kręconym w Polsce z udziałem gwiazd
pokroju Ingrid Bergman. A jednak mimo całej pozytywnej
euforii autor nie pozwala nam zapomnieć o prawdzie spersonifikowanej w postaci bohatera-symbolu: Antka Powstańca.
Zawieszony gdzieś pomiędzy rzeczywistościami, żyjący na
obu płaszczyznach jednocześnie, przemierza Warszawę uzbrojony, gotów bronić jej przed Niemcami. Jego domem są
kanały. Rzucając go to tu, to tam, Parowski zmusza czytelnika do refleksji i studzi emocje.
„Burza. Ucieczka z Warszawy ‘40” to znakomita
powieść udowadniająca, że polska fantastyka wcale nie
umarła i będzie miała się całkiem dobrze, dopóki twórcy
pokroju Macieja Parowskiego oddawać będą w nasze ręce
takie książki.
Damian Drabik
Recenzje
recenzje
Iwona Mejza
„Wyszedł z domu i nie wrócił”
Wydawnictwo: Oficynka
Wydanie: 2013
ISBN: 978-83-62465-97-2
Seria: ABC
Krew, zwłoki, narkotyki, prostytucja, mafia – myślicie,
że tak wygląda przeciętny dzień na komendzie policji? Niekoniecznie. Praca w Komendzie Powiatowej może być niezmiernie… monotonna i nudna. Panowie przerzucają papiery,
kłócą się o służbowe delicje i jeżdżą na obowiązkowe patrole. Chyba, że pojawi się jakaś intrygująca sprawa. „Wyszedł
z domu i nie wrócił” to powieść dla tych, którzy poza sielskim
klimatem rodem z klasycznych kryminałów cenią sobie
poczucie humoru.
Praca w Komendzie Powiatowej w Oświęcimiu nie przypomina historii rodem z pasjonujących filmów sensacyjnych
z policją śledczą. Panowie w mundurach spędzają czas nad
papierami, kawką, delicjami i spokojnymi patrolami w tere-
Recenzje
nie. Sielankową atmosferę przerywa któregoś dnia stażysta
Buciek. Młodzieniec oświadcza, że na cmentarzu parafialnym znaleziono „podwójnego nieboszczyka”. Ekipa policjantów z komisarzem Sławomirem Ożegalskim na czele
z radością przystępuje do rozwiązania tej zaskakującej
sprawy. Tropy prowadzą do wydarzeń sprzed ponad
dwudziestu lat.
Każdy kolejny przeczytany przeze mnie kryminał wydany pod szyldem wydawnictwa Oficynka tylko mocniej
utwierdza mnie w przekonaniu, że redaktorzy w nim
pracujący mają zbliżony gust literacki do mojego. Moja
opinia jest jak najbardziej subiektywna i nikt nie musi się
z nią zgadzać. Otóż nie znoszę kryminałów, w których nie
obędzie się bez rozbryzganego na ścianie mózgu i hektolitrów krwi. Mordercą musi być obowiązkowo psychopata,
którego kolejne wyczyny mają szokować i wstrząsnąć do
głębi czytelnikami. Tak jakby autorzy tego typu kryminałów
obawiali się, że bez takich „ozdobników” ich powieść przejdzie bez echa. Według mnie, jak ktoś nie potrafi napisać
pasjonującego kryminału, to musi nadrabiać efekciarskimi
i nieraz nietrafionymi dodatkami. No, ale być może to kwestia gustu, a o tych się przecież nie dyskutuje.
„Wyszedł z domu i nie wrócił” to przede wszystkim pełna
humoru powieść o poczynaniach dzielnych policjantów
z oświęcimskiej komendy powiatowej. Do polskiej policji
można mieć różne nastawianie, ale trudno nie polubić bohaterów wykreowanych przez Iwonę Mejzę. Komendant
Ożegalski to dobrotliwy człowiek, który stara się jak najlepiej
wypełniać swoje obowiązki służbowe. W wolnych chwilach
pasjami czyta kryminały, a w pracy martwi się o to, kto
wyjada mu delicje z szafki. Entuzjastyczny stażysta Buciek
popełnia kardynalne błędy i daje się zaskoczyć przestępcy
i zamknąć w grobowcu. Aspirant Maciejak gubi podejrzanego w restauracji z powodu… pysznego karpia w galarecie.
Mimo to panowie z komendy potrafią wziąć się do roboty
i osiągnąć niezłe rezultaty.
Sama historia „podwójnego nieboszczyka” jest niezmiernie ciekawa. Głównym problemem policjantów nie jest bowiem odpowiedź na pytanie: kto zabił? (i czy zabił w ogóle), ale odkrycie tożsamości drugiego nieboszczyka. To
on poprowadzi policjantów po nitce do kłębka. Czy szajka przestępców handlujących grobami ma coś wspólnego
z tajemniczą śmiercią sprzed dwudziestu lat? Czy śmierć
pierwszego nieboszczyka pochowanego w feralnym grobie
ma z tym wszystkim coś wspólnego? Aby poznać odpowiedzi na powyższe pytania, policjanci z oświęcimskiej komendy będą musieli przesiać ziarna od plew i z morza przypadkowych informacji wyselekcjonować te najistotniejsze.
Przyjemna narracja, poczucie humoru przebłyskujące
przez każdą kartę powieści oraz sympatyczni i barwni bohaterowie (od policjantów po postacie drugoplanowe, takie jak
poeta-alkoholik o wdzięcznym nazwisku Kloc) – to największe
walory książki „Wyszedł z domu i nie wrócił”. Każdy, kto lubi
sielskie historie podobne do tych z nieśmiertelnych powieści
Agathy Christie, znajdzie tu coś dla siebie.
Z przyjemnością przeczytałam całą powieść Iwony Mejzy od początku do końca. I nie ukrywam, że z nie
mniejszą przyjemnością, ale również z wysoko postawioną
poprzeczką, sięgnę po kolejne utwory autorki.
Joanna Kubica
65
Recenzje
Krzysztof Milczarek
„Sargon. Wybrańcy Inanny”
Data wydania polskiego: 2013
Wydawnictwo: Instytut Wydawniczy ERICA
ISBN: 978-83-62329-86-1
Wydanie: I
Strony: 368
Oprawa: miękka
W dzieciństwie uwielbiałem buszować po strychu. Było
to miejsce wielu tajemnic, gdzie − pośród stert rupieci otulonych woalami pajęczyn − można było znaleźć prawdziwe
skarby. Jednym z nich był egzemplarz „Mitologii” Jana Parandowskiego, zakurzony, odarty, pamiętający jeszcze czasy
szkolne mojego ojca. Stał się on jedną z pierwszych książek,
która pochłonęła mnie na długie godziny. Pamiętam, że
w wolnym czasie wielokroć do niej powracałem (zresztą
66
do dziś stoi na półce). Zawarte na jej kartach opowieści
o herosach, niezwykłych stworach i przewrotnych bóstwach oddziaływały na wyobraźnię lepiej, niż puszczane
w telewizji kreskówki. Sprawdzały się również jako inspiracja
do kulawych opowiadań, które w owym czasie próbowałem
skrobać. Czytając najnowszą powieść Krzysztofa Milczarka,
na chwilę powróciłem do tamtych beztroskich czasów. Raz
jeszcze (i zupełnie niespodziewanie) poczułem się jak wtedy,
gdy u boku Heraklesa kroczyłem na spotkanie z Lernejską
Hydrą lub gdy żeglowałem wraz z Odysem po niezbadanych morzach.
Tym razem jednak, zamiast tułać się wokół akwenu Morza Śródziemnego i przekradać w cieniu Olimpu, trafiłem
na wschód, do rajskich ogrodów wzrosłych w dorzeczu Tygrysa i Eufratu. „Sargon. Wybrańcy Inanny” przeniósł mnie
do starożytnej Mezopotamii i pozwolił poznać losy Szarrukina (tytułowego Sargona), założyciela i władcy wielkiego
Królestwa Akadu, który początkowo zmuszony był żyć jak
zwykły rolnik. Jego los odmieniło nieoczekiwane spotkanie
z jedną z Anunnaki, boginią Inanną. Co z tego wynikło, to
już doczytacie sami... A doczytać warto, bo chociaż akcja
powieści na ogół toczy się dość wolno, nie ma w niej miejsca
na nudę. Jest za to magia, o czym za chwilę.
Fabuła „Sargonu. Wybrańców Inanny” łączy w sobie
fakty historyczne z wątkami mitologicznymi. Światy: ludzki
i boski nieustannie się w niej przeplatają, a akadyjscy bogowie nie są tylko eterycznymi obiektami modłów. To potężne
istoty, kierujące się własnymi rządzami i wykorzystujące
ludzi do ich ziszczania. Doskonałym przykładem jest tutaj wspomniana Inanna, przebiegła bogini, która − obok
Szarrukina − staje się drugim głównym bohaterem
powieści. Jego knowaniom i relacjom (w tym najbardziej intymnym) z akadyjskim władcą poświęcona została
lwia część tekstu.
Wspomniana magia tyczy się stylu, w jaki opowieść
o Szarrukinie została nam podana. Przyjęty przez autora styl narracji sprawił, że już od pierwszych stron miałem
wrażenie obcowania z którymś ze starożytnych mitów, nie
zaś ze świeżo napisaną powieścią (zwróćcie chociażby uwagę
na akapity opisujące pierwsze spotkanie rolnika z boginią −
równie dobrze mogłyby się znaleźć w którymś ze zbiorków
mitycznych opowieści). Było to dla mnie miłe zaskoczenie
(biorąc książkę do rąk, spodziewałem się raczej typowej
powieści historycznej, co najwyżej osadzonej w egzotycznych realiach) i za to książka dostaje ode mnie dodatkowego
plusa. Prócz tego należy wspomnieć, że opisy poszczególnych wydarzeń bardzo silnie oddziałują na wyobraźnię −
nie trzeba się wysilać, by podczas czytania ujrzeć wspaniały
Akad przed własnymi oczami.
„Sargon. Wybrańcy Inanny” to ciekawa, warta poznania powieść, która zadowoli zarówno miłośników historii,
jak i baśni. Miłośnicy mitologii wszelakich mogą brać ją
w ciemno. Krzysztof Milczarek stworzył nowoczesny mit,
w którym można zanurzyć się aż po uszy (i nie wynurzać
na powierzchnię rzeczywistości przez długie godziny).
Gorąco polecam.
Kamil Dolik
Recenzje
recenzje
Ursula K. Le Guin
„Ziemiomorze”
Tłumaczył: Stanisław Barańczak
Data ostatniego wydania: listopad 2013
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
ISBN: 978-83-7839-665-9
Liczba stron: 944
Wymiary: 15 x 23,1 cm
Oprawa: miękka
Cena rynkowa: 69,90 PLN
Któż spośród fanów fantastyki nie czytał, albo chociaż
nie słyszał o jednym z najważniejszych cykli fantasy, czyli
„Ziemiomorzu”, amerykańskiej pisarki Ursuli K. Le Guin?
Autorka pracowała nad nim trzydzieści lat, zamykając swą
opowieść w sześciu książkach (pięciu powieściach oraz zbiorze opowiadań), które obecnie mam ogromną przyjemność
oglądać w jednym, wspaniale wydanym tomie.
Recenzje
Świat Ziemiomorza to szereg różnorodnych, barwnych
wysp położonych na rozległych wodach, w którym nie brakuje magii i fantastycznych istot. W krainach tych toczy się
odwieczna walka dobra ze złem, w której czynnie uczestniczy m.in. czarnoksiężnik Ged, była kapłanka Tenar oraz
moja ulubiona postać – okaleczona dziewczynka Tehanu.
Uniwersów fantastycznych istnieją setki, gdyż wynika to
z samej istoty tego gatunku, niecierpiącego jakichkolwiek
ograniczeń. Część z tych światów czytelnicy mają ochotę
odwiedzać nieustannie, o innych pragną szybko zapomnieć.
Co sprawia, że pośród mnogości tych wyimaginowanych
krain Ziemiomorze Le Guin nie tylko zostało docenione
w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy opublikowany został tom pierwszy, czyli „Czarnoksiężnik a Archipelagu”, ale umacniało swą pozycję w literackim świecie?
Odpowiedź na to pytanie nasuwa się sama wraz z lekturą cyklu. Każdy, rzecz jasna, odbiera książki w sposób
bardzo subiektywny, dlatego też i moja recenzja nie będzie
pozbawiona pewnej stronniczości. Nie mogę jednak
nie napisać, że dla mnie najważniejsze w Ziemiomorzu
jest to przysłowiowe „coś”. Na kartach powieści Le Guin
znajduję po prostu niepowtarzalny klimat, którego niestety
próżno szukać w większości książek. Patrząc zaś na rzesze
fanów pisarki widzę, że nie jestem w mym odczuciu odosobniona. Trudno też odmówić dziełu Le Guin polotu.
Być może nie jest to rozmach Tolkienowskiego „Władcy
Pierścieni”, niemniej jednak amerykańska pisarka stworzyła
bardzo ciekawy świat, oparty na oryginalnych, nietuzinkowych pomysłach.
Bardzo się cieszę z wydania, które właśnie mam przed
sobą, ponieważ jest to cykl, który najlepiej „smakuje”
w całości. Hipotetycznie, sięgając po „Czarnoksiężnika
z Archipelagu” można odnieść wrażenie pewnego niedosytu. Książka niby się podoba, a jednak czegoś w niej brakuje, a zaprzestanie czytania na tej właśnie części jest niczym
ułożenie puzzli w jednej szóstej. Dopiero lektura kolejnych
części sprawia, że czytelnik zaczyna lepiej pojmować mechanizmy rządzące przedstawionym mu światem i dostrzegać
głębię snutej na kartach cyklu opowieści, która wykracza daleko poza granice samej tylko akcji. Dla autorki bowiem już
od samego początku kluczową rolą pełnili bohaterowie, których to kreacje przygotowała z niesamowitą pieczołowitością
i poprzez których przekazuje swoje prawdy. Postacie Le Guin
są barwne, dynamiczne i niejednoznaczne. Każda jest charakterystyczna, obdarzona ciekawym charakterem, co sprawia, że dzięki przywiązaniu, jakie czytelnik zaczyna wobec
niej odczuwać, zapada głęboko w pamięć, podobnie zresztą
jak otaczający ową postać świat.
Co zaś się tyczy akcji, fabuła snuta jest we własnym, raczej umiarkowanym tempie, a więc nie pędzi na złamanie
karku, wręcz przeciwnie – pozwala czytelnikowi na smakowanie i refleksję, jednocześnie ani trochę nie nużąc. Treść
„Ziemiomorza” jest bowiem precyzyjnie dopracowana.
Cóż, o Ziemiomorzu można by pisać długo i wnikliwie, jednak szkoda czasu na czytanie takiej recenzji – lepiej
sięgnąć za książkę i zagłębić się w lekturze, żeby doświadczyć
talentu Ursuli K. Le Guin na własnej skórze. Dla fanów fantastyki – pozycja obowiązkowa! Dla mugli – lektura bardzo
polecana, celem ich oświecenia i nawrócenia na dobrą drogę.
Katarzyna Zalecka-Wojtaszek
67
Recenzje
Neil Gaiman
„Na szczęście mleko…”
Tłumaczenie: Piotr W. Cholewa
Tytuł oryginału: Fortunately, the Milk...
Wydawnictwo: Galeria Książki
Data wydania: 6 listopada 2013
ISBN: 9788364297090
Liczba stron: 160
Zagubiony w czasie, czyli tatusiowa misja ratunkowa
„Jak ja wam zaraz coś ciekawego opowiem na dobranoc,
to nie uśniecie do przyszłego wtorku”.
– Rodzina zastępcza, odcinek 95, Ślady pantofla.
Z ogromnym niepokojem sięgałam po nową książkę
dla dzieci Gaimana. Był wieczór. Tak na próbę wyjęłam ją
w autobusie, by sprawdzić początek. Cóż, muszę przyznać,
68
że zakorkowane ulice nigdy nie były mi tak na rękę – historia wciągnęła mnie bez reszty i gdyby trzeba było, naprawdę
dojechałabym na pętlę, byle tylko ją skończyć.
Każdy wie, że kiedy mama wyjeżdża, w domu może
zdarzyć się dosłownie wszystko (w końcu wymaganie od
mężczyzny pamiętania o tych niezliczonych i mało istotnych
rzeczach jak: karmienie zwierzątek domowych, zaopatrywanie lodówki czy pranie jest absurdalne, mężczyźni ewentualnie dopilnują dzieci, jeśli będzie im się chciało wstać
z kanapy). Tak też zaczyna się Na szczęście mleko…: zwariowana, pełna humoru, przygód i niesamowitych zwrotów
akcji książka Gaimana.
Narracja prowadzona jest dwutorowo. W teraźniejszości
opowiada ją bezimienny chłopiec, którego ojciec wyszedł
do sklepu, natomiast jako relację z przeszłych wydarzeń
widzimy opowieść owego taty, który tłumaczy, czemu
zakupy zajęły mu tyle czasu (skoro przecież wyszedł tylko
po mleko). Ciekawym, uniwersalistycznym zabiegiem jest
anonimowość głównych bohaterów (Mama, Tata, Siostra
i ja – czyli kilkuletni chłopiec) – przekonująca o tym, że taka
historia mogła przydarzyć się każdemu, a wyjście po mleko
może naprawdę być początkiem wielkiej, epickiej przygody.
Na okładce jest wyraźne ostrzeżenie, że w historii owej
nie występują śluzowaci obcy, policja międzygalaktyczna,
piraci, bogowie żądający ofiar z ludzi. Nie pojawia się też
ani jeden podróżujący latającym balonem profesor Steg. Nie
będę więc wypowiadać się na temat tych niepojawiających
się postaci, zdradzę jednak, że spotkamy pewnego wumpira (pisownia zamierzona i celowa) a będzie to nie kto inny,
jak: „blady i interesujący Edward”. (Kto by się go spodziewał
w tej historii?) Już po pierwszych stronach można rozpoznać
charakterystyczny styl Gaimana i nie ma najmniejszych
wątpliwości, że znalazło się odpowiednią książkę na wspólne czytanie z dzieckiem (i wreszcie nie jest to historia, która sprawi radość tylko dziecku, ponieważ dorośli – jestem
świadkiem – również świetnie się przy niej bawią).
Dodatkowym atutem, o którym nie sposób nie wspomnieć, są doskonałe ilustracje znanego grafika – Chrisa
Riddella – bez wątpienia oddające klimat historii o tym, jak
karton mleka zmienił historię wszechświata. Dlatego dobrze
radzę – kiedy następnym razem będziecie sięgać do lodówki
po mleko, zastanówcie się, nigdy bowiem nie wiadomo, co
się stanie, kiedy będziecie mieć go w ręku. Szczerze i serdecznie polecam książkę, a swój egzemplarz z największą
przyjemnością powierzam mojej bratanicy.
Anna Perzyńska
recenzje
Jakub Ćwiek
„Chłopcy 2. Bangarang“
Wydawca: Sine Qua Non
Data premiery: 28.08.2013
Język wydania: polski
Ilość stron: 304
ISBN: 978-83-7924-063-0
Napisanie dobrej kontynuacji nie jest najłatwiejszym
zadaniem dla pisarza. Musi on zachować duch oryginału
i jednocześnie naprawić jego niedociągnięcia. Nie może
popaść w rutynę, ciągle odgrzewając te same kotlety –
wszak nawet najsmaczniejsze danie może obrzydnąć po zbyt
częstym spożywaniu. Na szczęście twórca ma do dyspozycji gotową podstawę, na której może stawiać kolejne filary.
Dzięki niej wie (a przynajmniej powinien wiedzieć), które części mechanizmu zgrabnie z sobą współgrają, a które
wymagają dalszych regulacji.
Recenzje
Dlaczego więc kontynuacje tak rzadko przewyższają oryginalne dzieła?
Twórczość Jakuba Ćwieka nigdy nie należała do
szczególnie „grzecznych”. Autor, niczym wiosenne roztopy,
zwykł ukazywać nam wszelkie nieczystości świata, szczelnie ukryte pod białą pierzyną. Robi to w dodatku w charakterystyczny dla siebie, humorystyczny sposób. Druga
część „Chłopców” jest bardzo dobrym odzwierciedleniem
tej tendencji. Ćwiek wykorzystuje ją do zarysowania kilku
mniej lub bardziej istotnych problemów, które spotykamy
w codziennej rzeczywistości. Wszystko zaś, jak przystało
na Zagubionych Chłopców, opatulone jest płaszczykiem
dobrej zabawy.
Jednak czy aby na pewno? Kontynuacja „Chłopców” jest
dużo bardziej poważna od pierwszej części cyklu. Coraz
mniej w niej miejsca na beztroskie harce z muzyką i morzem alkoholu w tle. Powoli zanika też humor, tłumiony
przez brutalną rzeczywistość. Bohaterowie muszą zmierzyć
się z „dorosłymi” problemami, które nie zawsze dają się
rozwiązać przy pomocy pięści. Nie powstrzymuje ich to jednak przed kolejnymi próbami.
Książka „Chłopcy 2” składa się z kilku powiązanych
z sobą opowiadań. Każde z nich posiada charakterystyczny dla siebie klimat, od typowo rozrywkowego po
śmiertelnie poważny. Niestety nie wszystkie napisane
zostały na tym samym poziomie. Oprócz wielu perełek
w książce odnajdujemy również fragmenty, które bez bólu
można sobie odpuścić. Nie sprzyjają one ani ogólnej fabule, ani rozwojowi bohaterów. Zapewne znalazły się na
jej kartach tylko w jednym celu – by szokować i drażnić
sumienie czytelnika.
Ważną częścią każdej powieści Ćwieka byli jej bohaterowie. Zwykle to dla nich przewracaliśmy kolejne kartki,
ignorując wszelkie lapsusy fabularne. Niestety w „Chłopcach”
prawidłowość ta ulega lekkiemu zaburzeniu. Mamy tu do
czynienia raczej z bohaterem zbiorowym – Zagubionymi
Chłopcami. Poza nielicznymi wyjątkami postacie zlewają się
w jedną szaloną masę. Najczęściej brak im na tyle charakterystycznych cech, by wyszczególnić je spomiędzy tłumu podobnych osobników. Z tego też powodu nie przywiązujemy
się do nich szczególnie mocno, śledząc ich losy ze sporym
dystansem. Mogę tylko przypuszczać, że nie o taki efekt
chodziło autorowi.
Kolejna część „Chłopców” nie przysporzy Jakubowi
Ćwiekowi nowych fanów. Jak każda kontynuacja, pisana jest
głównie z myślą o miłośnikach cyklu i to właśnie oni najbardziej ją docenią. Jednak jeśli ktoś nie był przekonany już
do pierwszej odsłony, druga raczej nie zmieni jego nastawienia. Wprowadzone zmiany są zbyt niewielkie, by nadać serii
nowy charakter i rozkochać kolejnych adoratorów. Niemniej fani pierwszych „Chłopców” będą bawić się świetnie,
poznając nowe, odrobinę doroślejsze losy ulubionych postaci. Status quo został utrzymany. Pytanie, czy czytelnikom to
nadal wystarcza?
Krzysztof Dworakowski
69
initium
wydawnictwo

Podobne dokumenty