„Nocna baśń”, autor: Łukasz Gawełko z Białegostoku

Transkrypt

„Nocna baśń”, autor: Łukasz Gawełko z Białegostoku
1
Nocna baśń
Hej tam, chłopcze! Wyjdźże no już z tych zarośli. Noc mamy wyjątkowo chłodną, a przy
ognisku dosyć jest miejsca. Spokojnie, nie ma co się tłumaczyć, nie wyglądasz mi na bandytę…
Zresztą, czy nie podróżujesz z nizin, gdzie pobudowali nowe faktorie? Ha! Więc z pewnością
przemierzamy tę samą drogę, kto wie, czy nie w tym samym celu. Masz, napij się, rozgrzeje cię
szybciej niż ten mizerny płomień… Przypala gardziel, co? No już – przechyl do dna, może
przestanie tak tobą telepać.
Jeżeli tylko mnie uszy przytkało, to niech sczeznę – słyszysz wokół cokolwiek? Nic
dziwnego, że taki mróz jak wszystkie diabły pozaszywały się w legowiskach. Żadnego szmeru;
taka noc przeklęta! Znasz chłopcze jakie pieśni, co by pomogły odegnać tę głuchą ciszę? Ach,
zawsze obowiązek spadnie na starszego, choć i mnie on nie bardzo wychodzi. Zatem co powiesz
na opowieść? Tych mam pod dostatkiem. Niektóre ciężko przechodzą przez gardło, ale zawsze
warto jest posłuchać. Ludzie nie robią już jak należy, zapomnieli, jak się opowiada własne
historie. Napij się jeszcze, spluń w ognisko na dobrą wróżbę i posłuchaj, opowiem ci coś o
sobie…
Urodziłem się w głębokich rynsztokach Miasta Kominów. Jak powiadają, to największe
ludzkie kłębowisko na zachodnim wybrzeżu, z pewnością zaś najsmrodliwsze… Sam się może
zresztą kiedyś przekonasz. Ojciec mój, zwany Starym Richtem, trudnił się drobnym
złodziejstwem ulicznym. Słodka matula albo żebrała na placu świątynnym, albo zbierała resztki
z kapłańskich stołów, gdy ją czasem do posługi przyjęli. Dopełniali się oni wzajem nie najgorzej,
bo choć talentu Stary Richt do rabunków nie posiadał, potrafił swą kobietę stłuc tak przemyślnie,
że zawsze, gdy klękała na bruku z opuchniętą, siną twarzą, wrzucali jej z litości kilka monet
więcej.
Nie będzie tedy wielką nowiną, kiedy powiem, że jako sześcioletnie pacholę
wyprawiałem się już na żebry między najtłoczniejsze ulice, przecinające dzielnicę targową.
Prawda – ojciec z początku próbował przyuczyć mnie do kradzieży kieszonkowych, lecz prędko
objawiła się we mnie natura tchórzliwa, do czynów gwałtownych niezdolna. Zostałem więc z
matką przy żebraninie, a by ojca zadowolić i oszczędzić sobie bolesnych kuksańców, szybko
nauczyłem się żebrać z prawdziwą wirtuozerią. Była w tym prosta zasada, chłopcze. Klęczący
malec dostaje parę miedziaków od tłustych przekupek i bogatych kapłanów, ale taki – dajmy na
to – obdartus bez nogi, ho, ho, każdemu serce ściśnie na ten widok… a zaraz za sercem ściśnie i
2
trzos. Zacząłem więc sobie przywiązywać rzemykiem łydkę do uda, by noga w obdartych
pantalonach wyglądała jak kikut urżnięty do kolana. Rdzą z żelastwa smarowałem niegroźnie
obdarte ramiona, by wyglądały na zaognione chorobliwą spiekotą. Codziennie prezentowałem
ludziom złamane kończyny i otwarte rany – wieczorami zwijając jarmark, radośnie przeliczając
brzęczące monety i obmyślając coraz to nowe występy niedoli.
Och, frant byłem smarkaty i sztuczki te przychodziły mi z wielką łatwością, ale nie długo
trwały syte lata. Podrosłem – w trzynasty rok życia ludzie nie widzieli już na ulicy kalekiej
sieroty, a tylko kalekiego żebraczynę. Nim się spostrzegłem, miedziaki znowu leciały wyłącznie
od zakapturzonych kapłanów i brzuchatych handlarek ryb. Niejakim pocieszeniem była wieść o
pojmaniu ojca mego, gdy go gwizdacze zgarnęli wprost do Miejskiej Cytadeli, po jakim
wyjątkowo paskudnym numerze. Niedługo potem matka na suchoty cierpiąc, zeszła z tego
świata, nie mogąc nawet nacieszyć się odrobiną wolności, jaką otrzymała. Co zdołałem
wyżebrać, było od tej pory moje.
Włóczyć się zacząłem po biedniejszych dzielnicach, towarzystwa jakiego szukając, na
zatłoczonych placach pojawiając się coraz rzadziej. Mateczka Ulica zastąpiła mi rodziców i
chowała wedle swojej reguły: jadłem, co dało się zjeść, spałem, gdzie dało się zasnąć, miedzy
podobnymi sobie obdartusami całe dnie spędzając. Tak nas ta mateczka trzymała i zostałbym
tam pewnie już do końca żywota, starzejąc się razem z murami miejskimi. Jednako los, co
tajemną grę z nami wszystkimi prowadzi, pochylił się wtedy nade mną i cisnął na ścieżkę
pokrętną, którą do dzisiaj przyszło kroczyć.
Gdy piętnasty raz zima dupę odmroziła, do szynku, gdzie zwykle o tej porze grało się w
kości, zawitał pewien człek niewysoki, o aparycji szczurzej i takim też usposobieniu. Jak się
okazało, szczurowaty jegomość szukał mnie już kilka dobrych dni. Nie zwykłem spędzać zbyt
wiele czasu w jednym miejscu, więc niemałe wrażenie wywołał ten dziwoląg, odnajdując mnie
w tak wielkim kłębowisku ludzkich uciech. Miałem już na karku kilka drobnych występków, ale
człowiek ten w żaden sposób nie przypominał gwizdacza – wyszedłem więc mu naprzeciw, gdy
tak kręcił się i rozpytywał natrętnie. Miał wiadomość od ojca mego, osadzonego w ciemnym
więzieniu Cytadeli. Stary Richt za wszelką cenę chciał się zobaczyć, ponoć niewiele czasu
zostało mu na tym świecie. Podkusiło mnie wtedy coś, by iść za szczurowatym posłańcem, choć
nie mogę powiedzieć, dlaczego. Tęsknota, mówisz? Nie było mi tęskno do nikogo na świecie!
Więcej było może w tym młodzieńczej ciekawości – nie pamiętam wszak, by kiedykolwiek
3
przedtem ojciec chciał z własnej woli widzieć mnie na oczy. Tak czy inaczej, spotkałem się z
nim, a była to pierwsza ciepła noc tego roku. Nie ma we mnie wielkiej zdolności do
zapamiętywania szczegółów, jednak tamten okres potrafię przywołać z wielką wyrazistością,
każdej chwili przyglądając się raz jeszcze pod powiekami. Pamiętam, jak dowiedziałem się o
egzekucji zaplanowanej na następny dzień, gdzie mieli zdusić ojca na parowym automacie
(Miasto Kominów słynne było wszędzie z tak nowoczesnej, a litościwej kary śmierci). Ho, ho,
gdy się zobaczyliśmy po raz pierwszy, Recht bez ceregieli padł na kolana, bełkocąc coś ledwo
zrozumiale – bym, jako dobry syn, pomógł mu męki skrócić i jaki kawał żelastwa podrzucił
zręcznie do celi. Mówił przy tym szybko, połykając łapczywie powietrze. Nic nie zrozumiałem z
tego szlochu żałosnego, więc mi inni więźniowie musieli wyłożyć całą sprawę. A rzecz okazała
się nad wyraz skomplikowaną i wymaga tu własnej opowieści.
Gdy dawnymi czasy w Mieście Kominów praktykowano tradycyjne metody uśmiercania,
do Cytadeli zawitał pewien inżynier wędrowny, wielkiej mądrości i renomy. Proponował on
władzom miejskim zmontować urządzenie egzekucji, które by przy tym znakomicie oddawało
postępowy charakter miasta. Zachwyceni urzędnicy natychmiast wyłożyli pieniądze, a inżynier
mógł przystąpić do pracy. Zbudował on wspaniały egzekucyjny automat parowy, potężny tron
śmierci, co to z poszanowaniem ludzkiej godności karki miał przetrącać szybko i bezboleśnie.
Przyznać zresztą trzeba, że chytrze inżynier całą rzecz obmyślił – na siedzisku wygodnym
mocowano skazanego, przypinając skórzanymi pasami do żelaznego stelaża, tak, by szyję
przytwierdzić do ruchomej części konstrukcji. Jedno pociągnięcie dźwigni, a część żelastwa w
kłębach pary wystrzelać miała do góry, przerywając kręgosłup więźnia niczym sznurek korali.
Cały problem na tym tylko polegał, że po zakończeniu prac ustrojstwo za nic nie chciało działać
jak należy. Opowiadali mi w Cytadeli, jak to człek czuł, co najwyżej, bolesne szarpnięcie – gdy
kręgi wszystkie zostawały na miejscu. Widownia niewielka, co zawsze zaszczyci podobne
widowisko, mogła się tam napatrzeć, jak skazaniec męczy się, wierzga i charczy, a trwać mogło
to nawet i tyle, co porządna modlitwa nabożna. Długo tak nieboraka rzemień uciska, gdy twarz
zalewa intensywna purpura; a język puchnie i wargi puchną, i oczy wyłażą, ale nadal się dycha i
szarpie, a życie wycieka powolutku, kropla po kropli. Nikt inżynierowi nie miał za złe fuszerki,
gdy okazało się, że piecyk zbyt mały wstawiono, by dosyć pary do tłoków mechanizmu
dostarczyć. Póki automat wyglądał jak trzeba i syczał jak trzeba, wszyscy byli kontenci z
4
inwestycji; może za wyjątkiem tych kilku więźniów, co ich maszyna w ramiona brała i mniej by
się pewnie męczyli na zwykłym drewnianym stryku.
Bał się mój stary cap takiej śmierci jak niczego na tym świecie. Tam, w tej małej celi,
dopadły go wszystkie prywatne demony naraz. Błagał, żebym przyniósł mu do celi nóż, by miał
drogę ucieczki od bólu i upokorzenia. Źle jednak to sobie wykoncypował, a przynajmniej nie
tego, co trzeba, o pomoc prosił. Zapamiętaj, chłopcze, życiem każdego prędzej czy później
rządzić zaczyna strach, a odstąpi on swą władzę nad nami tylko dla uczuć jeszcze podlejszych, i
tak to działa bez wyjątków. Za przemycanie więźniom ukrytych podarków karali ponoć
straszliwie. A ja przesiąknięty byłem tchórzostwem smrodliwym, odkąd mnie matka nauczyła
żyć w bezpiecznym cieniu. Niczego nie przyniosłem ojcu tamtej nocy. Pamiętam, jak walczyłem
z własną trwogą wiele godzin i choć chciałem pomóc łajdakowi, to niczego mu wtedy nie
przyniosłem. Taki strach paskudną żółć potem zostawia w ustach, chłopcze – to gorzki posmak
wstydu.
Blado coś wyglądasz, brzydzisz się mnie może? A czego przegryźć nie chcesz? To wypij
jeszcze, moje przeklęte zdrowie, ha...
…Taak. Coś odmieniło się wtedy w skołatanej duszy mojej. Nie mogłem… nie chciałem
pozwolić, by tak się sprawa skończyła. Gdy ojca mocowali rankiem, obserwowałem go uważnie
między ciasno stłoczonym motłochem. Kiedy przypinali mu ostatni pas pod szyję, wstyd palił
mnie żywym ogniem… roztopionym ołowiem lejąc się przez oczy i gardło. Aż w jednej chwili,
nareszcie wypalił cały strach. Wybiegłem oszalały z tłumu, kiedy strażnik pociągał za masywną
miedzianą dźwignię. Maszyna syknęła ciężko, a ja podskoczyłem, napierając całym ciałem na
tylnią część mechanizmu, gdzie sprężyny i tłoki gramoliły się mozolnie ze swym zadaniem.
Ciągnąc za jedno, przyciskając drugie, zmusiłem ruchomy stelaż, by poderwał się wyżej.
Uczepiłem się tak całej maszynerii i puszczać nie myślałem za nic. Strażnikom gęby
pootwierało na ten widok, przypatrywali się pociesznie jak na jarmarczny spektakl. Dodatkowy
ciężar zmiażdżył ojcu krtań, pozbawił przytomności i myślę sobie dziś, że Stary Recht zmarł
namiastką śmierci, jakiej mógł stawić czoło.
Załatwił mi jeszcze na koniec niespodziewany prezent – Cytadela stała się mi nowym
domem. Wieść o miłosiernym smarku, co pomaga bez mąk piekielnych opuścić świat, szybko
rozeszła się między skazańcami. Chętnych na tę drobną przysługę nie brakowało. Tak też
pomagałem, zmuszając automat do odrobiny miłosierdzia, w zamian za ich majątki ostatnie –
5
pochowane pod cegłami, zaszyte w ubraniu, ukryte w zębach. Monety, klejnoty, błyskotki
pokradzione, na dzień wolności czekające, wszystkie trafiały do mnie. Pierwszy raz miałem w
rękach złoto. Tak mijały miesiące, z czasem trzeba było opłacać strażników, inaczej dawno by
przepędzili. Żyło się coraz śmielej, coraz łatwiej pełną piersią oddychać, uciskając cudze gardła.
Kto wie, jaki majątek zdołałbym nagromadzić, ściągając z nieszczęśników ostatni dorobek ich
parszywych żywotów. Prosta już droga, człowiek wie, co go czeka na lata z góry, a tu – kolejna
zmiana gry – kolejny zakręt losu…
Pojawił się w mieście łotr, jakiego przedtem nikt w tych stronach nie znał. Od początku
otaczała go chłodna aura grozy, choć, jak powiadali, własnoręcznie nie zbił on nikogo. Trwogę
wzbudzały opowieści o przeklętych praktykach, gdzie tylko ten stary alchemik zawędrował.
Opowiadano, jak nim został pojmany, jednym spojrzeniem potrafił obrócić człowieka w
bezrozumną kreaturę, co to krwi jedynie pożąda. I choć ten stary łajdak od dawna nosił już
kajdany, gdy przewożono go do Cytadeli, wszystkich wpędzał w popłoch niezrozumiały. Przy
echach tych niesamowitości szeptanych między bywalcami Cytadeli zamknięto go w osobnej
celi w najgłębszych kazamatach, gdzie powoli sączyło się brudne światło starych lamp, a
powietrze lepkie było od kwaśno-mdłego smrodu. Sam zresztą nigdy wcześniej nie
zapuszczałem się w tamte strony. Jeśli kto i był tam osadzony, to i tak bez żadnego bogactwa
przy sobie. Gdy jednak pojawił się ten przybysz, w przeciwieństwie do innych, jakaś niezdrowa
ciekawość owładnęła mną, nie puszczając, póki nie zszedłem po wilgotnych, śliskich stopniach
w głąb lochu. Pamiętam, kiedy zbliżałem się do jego celi, poderwał tylko głowę, a jego lodowate
spojrzenie przedarło się przez gęsty mrok celi, padając wprost na mnie, i poczułem, jakby kraty
rozpłynęły się w tej chwili, wydając mnie całkiem bezbronnego temu szaleńcowi. Słyszał już o
moim procederze, z pewnością oczekiwał zatem tej wizyty. Zostało mi na pamiątkę każde jego
słowo.
– Podejdź no mały, nie masz się czego bać. Jesteś tu pomagierem kostuchy, prawda?
– Jeżeli ma się czym opłacić – odparłem ledwo szeptem.
– A na ile to wyceniasz, tak nietypową usługę?
– Wszystko, panie. Wszystko, co posiadasz – wyszeptałem znowu, a wstyd nagle zapiekł mnie
jak tamtej nocy przy ojcu.
Twarzy nie można było dojrzeć, prócz tych oczu przenikliwych, a mimo to wiedziałem,
że wykrzywił ją wtedy ponury uśmiech. Po naszym pierwszym spotkaniu nie było dnia, bym nie
6
zajrzał do lochu, zafascynowany tajemniczym nieznajomym, który zgodził się opowiedzieć mi
wszystko o sobie w zamian za moją skromną pomoc, gdy nadejdzie jego pora. Opowiadał mi
więc o swej profesji, a nigdy wcześniej nie słyszałem podobnych cudów. Mówił o czarnych
praktykach, o żerowaniu na naiwności słabych umysłów. Nauczył, czym można zwieść ludzkie
oko i serce, jak naginać cudzą wolę, wzbudzać strach mimo słabości. Dokładnie opisał miejsce,
w którym trzymał plugawe narzędzia pracy. Spokojnym, niemal sennym tonem tłumaczył, jak
dzięki swym alchemicznym zdolnościom wyhodował i zamknął w hebanie coś, za co wkrótce
będzie musiał zapłacić życiem. Subtelnie, niby przypadkiem wskazywał nową drogę. Było w
tych lekcjach wiele gry i uwodzicielskich słów, których moc dopiero teraz jestem w stanie
dostrzec. Wtedy wierzyłem, że z pewnością musiał odnaleźć we mnie swego następcę. Ach,
naiwna dziecino! Skąd mogłem wiedzieć, że już tam w ciemnym lochu obłąkany starzec skazał
na zatracenie duszę mm…
…Ostrożnie! Masz, przykryj się tym. Zmęczenie wkrótce minie. Spokojnie, taak.
Na czym to ja, ach, zatracenie. W dzień egzekucji tej postaci fatalnej niewielki
dziedziniec Cytadeli pękał w szwach od tłuszczy nagromadzonej, głodnej krwawego widowiska.
Lodius – tak chyba zwał się ten strażnik z trzeciej zmiany – obwieścił surowe kary, gdyby kto
myślał przeszkodzić w prawidłowym przebiegu egzekucji. Mógł równie dobrze mi to przeczytać
prosto w twarz, tak jasnym było, kogo ostrzeżenia dotyczą. Specjalny gość Cytadeli miał być
podduszony na stalowym siedzeniu tylko przez kilka chwil. Dalej czekał już wynajęty kat z
rozłożonym zestawem cudacznie wygiętych ostrzy, niby do patroszenia jakiej wielkiej ryby. Nie
pamiętam, czyby we wspaniałym Mieście Kominów tak się fatygowali wcześniej z jakim
przestępcą.
Dlaczego wtedy nie zabrałem napchanego trzosa, zostawiając tę kaźnie za sobą?
Wiedziałem dobrze, gdzie mam się udać, a jednak… jednak coś kołatało we mnie niespokojnie,
ponaglało, by słowa raz jeszcze dotrzymać. Lubię dziś myśleć o tym jak o ostatnich resztkach
człowieczeństwa. Nie było wszak co liczyć na łatwą sposobność, straż dobrze pilnowała
automatu, nikt by mi tym razem nie dał uczepić się mechanizmu. A jednak wbrew sobie
wiedziałem, co należało zrobić, i w niepojęty sposób znalazłem dość siły, by się tego podjąć.
Gdy pociągnęli za mechaniczne ramię, wybiegłem co tchu z ciżby, ze stalowym
szpikulcem w ręku. Rzuciłem się z impetem na alchemika, podciągnąłem na jego skórzanym
7
pasie i wbiłem ostrze w uciskane rzemieniem gardło. Zebrała się wrzawa, czyjaś ręka szarpnęła
mnie mocno w dół. Gruchnąłem o ziemię, z twarzą lepką od ciepłej krwi skazańca.
Pytam: gdzie się podział ten błogosławiony strach, chroniący od podobnych głupot?
Obłąkany świecie! Karą za zabójstwo skazanego na śmierć mordercy miało być ucięcie
wszystkiego, co nadto odstawało… Ha, cóż mogę powiedzieć, wielu miało tam do mnie
sympatię. Niejeden zarobił na moich praktykach. Urżnęli mi więc tylko prawe ucho i palec
środkowy prawej dłoni, tak dla przestrogi. Widzisz, jak mnie przyozdabia ta psia symetria?
Potem wyrzucili z Cytadeli, wzbraniając powrotu, by nie musieli dokańczać roboty. Co było
robić? Mogłem się zakraść, znałem wszak te korytarze na wylot, jednak znajomy lęk powrócił,
wślizgnął się głęboko w serce i gnieździ się po dziś dzień.
Bez miedziaka przy duszy wyruszyłem więc w drogę, którą dawniej wskazał mi
alchemik. Zajęło to, co prawda… Och, co tobie? Szamoczesz się, jakby cię kto tłuczonym
szkłem po plecach skrobał. Nie chcesz wysłuchać do końca, hę? Zresztą widzę, że domyślasz się
już chyba, przyjacielu, jak ta historia toczy się dalej. Znalazłem jego chatę pośród mrocznych
borów, a w środku zapadnie ukrytą – tak jak ją opisał – do piwniczki ciasnej prowadzącą. Tam
bogactwo buteleczek i słojów w niezwykłych kolorach i kształtach, których przeznaczenia nie
mogłem długo odgadnąć. Tygli, menzurek i ziela suszonego na żerdziach, notatek pożółkłych i
ksiąg tajemnych po szafach rozłożonych. Znalazłem tam też to hebanowe czako, o którym tylko
napomknął mój nauczyciel przeklęty…
Skąd ten strach w oczach? To martwa drętwota ogarnia twoje ciało, nie bój się –
przejdzie za kilka godzin. Wszystko przez ten wywar, coś go wypił tak chełpliwie. Pomaga mi
zatrzymać gości na dłużej, gdybym przypadkiem nadto ich do siebie zraził, heem!
Rozpocząłem więc mój proceder na wzór martwego nauczyciela, do pomocy mając
niejeden fortel ze spiżarki. Jeździłem od mieściny do mieściny i różnych oszustw, różnych
łajdactw się podejmując, wszystkiego, byle wyłudzić, co mi się należało – a przy tym zawsze
byłem ostrożny, spektakl ułudy przed wszystkimi roztaczając. Nadto gdyby pomysłów nie
starczyło, jak możliwości innej nie znajdywałem… zostawało jeszcze pudełeczko. Tak jak w
twojej sennej mieścinie. Bystry musisz być, skoro domyśliłeś się tak prędko. Chcesz wiedzieć,
jak to działa naprawdę? W środku uwięzione jest to małe paskudztwo, duch złowieszczy, demon
szalony – na słabych duszyczkach żerujący. Gdy raz otworzę przed kim pudełeczko, zaraz go ten
stwór opęta. A kogo raz złapie, tego trzyma, aż ciało przemieni, aż naturę wypaczy i w bestię
8
upiorną przeobrazi. Zaszyje się taka później w ciemnościach i nęka mieszkańców. Tak działa ten
homunkulus przeklęty. I wtem ja się zjawiam, bestię przyrzekam zgładzić, niewielkiej zapłaty
oczekując. A potem raz-dwa i do pudełeczka sam wraca mój mroczny chochlik, gdy na miejscu
duszy czarna otchłań pozostaje. Tak i u was było, sowicie mnie potem ugościliście. Starego
łowcę strzyg… Hah, pewnie ścigając mnie, w głowę zachodziłeś, dlaczego za starcem ledwo
nadążasz? Młodszy wszak jestem, niż ci się zdaje, znam na to sposoby – krwawnik i ziele
morowe działają tak razem roztarte na skórze; zawsze trzeba dbać o pozory. Wierz mi, łatwiej
jest zwieść, gdy od początku mają cię za kogoś, kim nie jesteś.
A teraz chłopcze, kiedy samą prawdę tu przed tobą wyłożyłem, to i w zamian oczekuję
szczerości. Nie powiesz mi niczego, wiem. Twój język jest teraz jak drewniana kłoda. Dlatego
zadam proste pytania, a ty mrugnij raz, jeżeli potwierdzasz, dwa, jeśli przeczysz; jak pójdzie nam
gładko, to ocalisz skórę. Tak… czy jest was więcej? Szukałeś mnie sam? Próbowałeś ich
przekonać, jednak nie uwierzyli? Hah! Tamta dziewczyna to ktoś bliski? Twoja luba? Siostra?
Dobrze, ćśśś, już spokojnie; oczy masz mokre jak cielak. Wyruszyłeś za mną tego samego dnia?
Tak czy nie!? Och, będą szukać… No widzisz, nie było tak strasznie. Naprawdę, musisz mi
wybaczyć za ten paraliż, ale od początku wyglądałeś na zucha. Wstyd przyznać, słabo strzelam,
a mieczem kręcę jak ostatni pastuch. Nie moja maniera, widzisz. Za to ten nóż srebrzysty! Sam
zobacz, poręczny i wszędzie można schować. Na kolację kroje nim słoninę, a potem otwieram
parę gardeł, hę! Dooobrze już… Dziękuję, że zechciałeś mnie wysłuchać… Lżej mi teraz na
sercu. To była moja baśń na dobranoc dla ciebie. A teraz już cichutko, nie miej za złe… Wiem,
wiem, co mówiłem wcześniej. Kłamstwo, widzisz, to najlżejszy z moich grzeszków…

Podobne dokumenty