Każdy w życiu ma jakiegoś wroga. Kogoś kto zniszczył Ci

Transkrypt

Każdy w życiu ma jakiegoś wroga. Kogoś kto zniszczył Ci
zspl
Każdy w życiu ma jakiegoś wroga. Kogoś kto zniszczył Ci życie albo po prostu cię wkurwia. Przypomnij sobie największego skurwesyna który odbił ci
dziewczynę albo ośmieszył przed wszystkimi znajomymi. Kogoś na którego same wspomnienie trzeszczą stawy w zaciskanych pięściach a
nabuzowana krew ma ochotę wytrysnąć z uszu. Ja mam tysiące takich wrogów, a co roku przybywa kolejnych kilkuset. Najbardziej na świecie nie
cierpię listonoszy Deutsche Post.
Kim oni w ogóle myślą że są? Jedzie taki rowerem po ulicy, kuc dłuższy niż u przeciętnego wyborcy Ozjasza, zawsze w jednej ufajdanej bluzie z logo
Deutsche Post. Wzrok tępy, umysł zajęty liczeniem sobie ile Bundów Einkaufów muszą zapakować przy następnej Abladze, wpadnie taki na ciebie,
krzywdę zrobi bo nawet przed siebie nie patrzy. Wypnie tylko dumnie swój zapadnięty tors i gładząc haftowane logo poczty wyduka „Jestem
listonoszem". Nawet ryj takiemu szkoda obić gdy widzisz w jakim jest stanie. Taki listonosz to jeszcze mniej potrzebny społeczeństwu niż student
socjologii, bo ten chociaż frytki w oleju topi. Właściwie to lepiej że większość listonoszy Deutsche Post nigdy nic nie zamoczy stając się ślepym
zaułkiem ewolucji.
Zastanawiacie się może dlaczego nie mam na nich wyjebane i po prostu nie omijam ich szerokim łukiem jak psich odchodów wyłaniających się na
wiosennym chodniku podczas roztopów? Chciałbym, ale nie mogę. Całe życie starałem się ich unikać ale wciąż mnie gonią jak Hubercik, który
zapomniał odebrać należność za Nachnahme. Konsekwentnie niszczą mi życie już od samego początku, niczym żydzi -stoją za wszystkim.
Był rok 1988. Moja rodzicielka za czasów Hauptschule była zwyczajną dziewczyną, umiała się bawić a nie tylko nauka 48 godzin na dobę. Normalni
ludzie wiedzą że trzeba się korzystać z życia a wynik z Abitur nie musi być wyższy niż woltaż trunku który pija się na imprezach. I tak po Hauptschule
ukończonej z rozsądnym rezultatem na poziomie smakowej lubelskiej z podstawowych matur, trafiła do pracy w kebabie w Rüsselsheim. Niewiedzący
co to życie listonsze, którzy z resztą najwyraźniej podczas samotnego robienia Bezirków raczyli się podróbą Jagermeistera z Aldi, dopiero mieli
zniszczyć jej życie. W tym miejscu chciałem przekazać moje najszczersze wyrazy współczucia wszystkim pracownikom kebaba w Rüsselsheim.
Podczas tego feralnej imprezy integrafyjnej, po całym dniu picia podłego browara z beczki umysł młodej dziewczyny przestał zważać na woń
zatęchłych kartofli leżących od pół roku w piwnicy, którymi przeszły ubrania młodych listonoszy, którzy poczuli w sobie zew Teamleitera. Kiedy biologia
woła a nietrzeźwy umysł ignoruje wszelkie bodźce wizualne i czuciowe, zachowanie ciała jest jak Abbruch na nowym Bezirku. Reszty możecie się
domyślić.
Taki mój smutny początek, nawet nie wiem który z nich stał się dawcą połowy mojego DNA choć w tym wypadku lepiej powiedzieć dna. Tak, to
prawda, jestem pół człowiekiem pół listonoszem-robakiem.
Rodzice matki nie zaakceptowali faktu że jedna z ich sześciu córek zaciążyła już na samym początku swojej kariery. Mame rzuciła dalszą pracę w
kebsie i uciekła na jakieś wygwizdowie pod Offenbachem do swojej babci.
Dzieciństwo spędziłem na ich małym wiejskim gospodarstwie. Od samego początku mieniło się licznymi odcieniami czerni i szarości ze względu na
obecność pobliskiej filii poczty. Teamleiter tej placówki uznał że idealnym sposobem na redukcję kosztów jej funkcjonowania będzie rezygnacja z
jakichkolwiek śmietników i wyjebywanie całej makulatury za płot, przez co w zimę lepiłem bałwany z Einkauf Aktuell, jedliśmy tylko szary chleb ze
strzępkami reklam a Helga, jedyna krowa w gospodarstwie która podobno kiedyś była łaciata przez wszechobecne śmieci z poczty przypominała
Tri-bajka. Problem z zanieczyszczeniem powietrza był na tyle poważny, że gdy do sołtysa przyjechał w odwiedziny znajomy emeryt, zaczął
odpierdalać inby przy płocie (‘Haben Sie was fur mich, kurwo?'), bo świnie wyglądały jak rower pocztowy w sobotę (‘Wieder Rechnung'
hehe). Od pyłu z tych pocztowych śmieci pradziadek zszedł na raka płuc, lecz nie był on jedyną śmiertelną ofiarą listonosza w mojej rodzinie. Jako że
byznes się kręcił dobudowano drugą ZSPL i trzeba było zapewnić więcej miejsca na rowery. Na wieść o tym że wraz z powiększeniem terenu
zajmowanego przez pocztę o obszar wsi straci cały dobytek swój i męża, prababcia padła na zawał. Niedługo potem nadjechały buldożery by zrównać
drewniane chaty z ziemią. Wierna Helga zaatakowała maszynę z byka i tak zakończyła swój żywot. Nawet jej mięso nie nadawało się do przerobienia
na psią karmę, bo bardziej przypominało Postwurf Spezial niż mięso.
Matka nie pracowała bo zamiast zawijać kebsy zajęła się wychowaniem bękarta DP. Nasza jedyna kasa pochodziła ze skromnej rekompensaty za
utraconą chatkę z gówna i kawałek pola. Za mało by kupić mieszkanie i wychowywać gówniaka który właśnie miał iść do Grundschule. Pomocną dłoń
wyciągnął do nas wuj Domagoj z Frankfurtu, on też, jakżeby inaczej, był listonoszem. W swych młodzieńczych wyobrażeniach zakładał że praca na
poczcie pozwoli mu na dostatnie życie w towarzystwie pięknych kobiet. Życie okazało się być okrutne mimo wykształcenia kierując go do pracy na
taśmie w fabryce odświeżaczy powietrza. 12 godzin dziennie monotonnego nakładania pokrywek na puszki ze szprajem o zapachu sosnowego lasu
nie było może wymarzoną pracą, ale pozwalało mu na utrzymanie w skromnej kawalerce w kamienicy w jednej z biedniejszych dzielnic Frankfurtu.
Uroda listonosza nie opuściła go, rzadki choć wyraźnie zarysowany wąs nad zakrzywioną zadziornie wargą i bijący od niego na kilometr zapach sosny
skutecznie odpędzały od 40 lat każdą osobniczkę płci przeciwnej.
Wuj Domagoj przyjął nas z otwartymi ramionami jako rodzinę, lecz węsząc euro które posiadaliśmy, kazał płacić 2/3 rachunków za wodę, gaz i prąd
którego i tak najczęściej nie było. Chciał także by mame mieszkała z nim w pokoju, lecz jako że żadna kobieta o zdrowych zmysłach nie zniosłaby
towarzystwa 60-letniego stulejarza z poczty, spała razem ze mną w przyciasnej kuchni. Pieniędzy jednak nie starczyło na długo a podchmielony wuj
oznajmił że jak nie będziemy płacić to poznamy smak szczyn z Hauptbahnhofu. W dziwny wtedy dla mnie sposób sprawa ucichła, Domagoj przestał
mówić o pieniądzach tylko mame stała się jakby bardziej smutna, a rankiem dawało się wyczuć od niej znajomą nutę letniego lasu. Nie trwało to
zresztą długo, po miesiącu mame nie wytrzymała i wyjechała na Białoruś pracować w fabryce łożysk tocznych. Wysyłała nam skromne pieniądze które
starczały na opłacenie mi mieszkania u wuja, czyli na miesięczny koszt najtańszej miejscowej łychy.
W Grundschule szło mi nieźle choć nie byłem zbytnio lubiany. Nie rozumiałem tej frankfurckiej patologii, nie obchodził mnie żaden Eintracht Frankfurt.
Życie zwykłego anona podobało mi się nawet, dopóki nie uległo całkowitej destrukcji. Fizyki uczył mnie Stephan, o dziwo kolejny niespełniony
listonosz, któremu wiedza zdobyta podczas liczenia listów do Zählzetteli przydawała się w uczeniu na pół etatu w przeciętnej frankfurckiej szkole.
Pewnego dnia klasowe śmieszki o inteligencji psa dla którego trzy sztuczki to i tak za dużo, w ramach żartu podrzuciły mi do plecaka gazetkę z
gejowskim porno. Gdy wyciągałem książki na fizyce, pedalski świerszczyk nieopatrznie wylądował na ławce przykuwając uwagę Mariusza. Kazał on
mi pokazać co leży na stole. Dwóch debili, którzy włożyli mi do plecaka to czasopismo, ryło ze śmiechu głowami po drewnianym blacie, a były
listonosz puścił gazetkę po klasie by inni przekonali się z kim się zadają. Byłem towarzysko skończony, cała szkoła uważała mnie za gejucha, nie
wpuszczali mnie do męskiego kibla czy szatni. Wezwany do szkoły wuj Domagoj zaprzyjaźnił się z kolegą z Poczty i tak Stephan i Domagoj pili często
Jagera za zarobione przez moją matkę w białoruskiej fabryce pieniądze. Łatka homoseksualisty została mi przypięta w całym mieście. Gdzie bym nie
poszedł groził mi przysłowiowy wpie*dol. Jednak czara goryczy przelała się tuż po ukończeniu Grundschule. Obudziłem się pewnego ranka jak się
okazało po dwóch dniach nieprzytomności z pachnącą chemikaliami chusteczką przy twarzy i strasznym bólem dolnej części pleców. Moja pościel
trącała sosną...
Wypierdoliłem z miasta jeszcze tego samego dnia. Całe wakacje minęły mi na dorywczych pracach sezonowych, by zarobić, móc zamieszkać w
jakiejś zapyziałym akademiku w Mainz i rozpocząć naukę w Hauptschule. Plan się powiódł, zacząłem naukę, mame zaczęła wysyłać kasę na nowy
adres. Życie zaczęło się na nowo. Radziłem sobie coraz lepiej, nie musząc zajmować się meliną wuja miałem więcej czasu na naukę. Mimo
wrodzonych zdolności matematycznych wkuwałem jeszcze dniami i nocami biologię i chemię. Wszystko lepsze niż zostać listonoszem. Jednak spokój
w moim życiu nigdy nie trwał długo.
Tuż po moich 18 urodzinach świat obiegła wiadomość o katastrofie ciężarówki, która wbiła się w ścianę jakiś baraków na Białorusi. Z pozoru niewielka
katastrofa pozbawiła życia zarówno kierowcę jak i pasażera pojazdu oraz wszystkie 44 osoby przebywające pod blaszanym dachem pawilonu.
Przyczynę katastrofy ustalono niemal od razu. Ciężarówka była przeładowana pocztą. Kierowca, jak podano Ablagarz w zagranicznym oddziale
Deutsche Post, na karcie załadunku wpisał „skąd mam wiedzieć ile Einkaufów mogę zabrać maksymalnie. Nigdy nie czytałem tego jebanego
Handbucha. Załadować tyle ile się zmieści na pakę". W raporcie z katastrofy nie wyjaśniono natomiast co spowodowało wybuch, który zmiótł z
powierzchni ziemi wszystko w promieniu 50 metrów. Jedynym ocalałym fragmentem baraku na który spadła maszyna był baner z napisem
„Завод падшыпнікаў
качэння Мінск". Na pogrzebie matki, powodowani wyrzutami
sumienia po utracie córki dziadkowie, postanowili dać mi szansę. W zamian za korepetycje z wszelkich możliwych przedmiotów szkolnych udzielanych
ich tępym wnukom utrzymywali mi bursę i dawali co tydzień niewielkie pieniądze na sześciopak Karlskrone.
Całą Hauptschule jak z resztą wszystkie anony ze szkoły uganiałem się za jedną loszką. Claudia nie była jedną z typowych świń dla Svenixa. Była
piękna, niczym Zustellung w poniedziałki, jej jasne niczym nowiutka Kista blond włosy delikatnie opadały ku delikatnym ramionom, nogi miała smukłe
niczym podpory mostu kolejowego S-Bahn przez Men a samo spojrzenie powodowało sięgnięcie dłonią do portfela po napiwek. Twarz też miała dosyć
wyjściową. Marzenia piwniczaka czasem się spełniają. Podbiłem do niej w trzeciej klasie z pytaniem czy pójdzie ze mną na studniówkę. Zgodziła się
mówiąc że od dawna jej się podobam. Zostaliśmy parą a mój świat wreszcie stał się piękny.
Skończyła się Hauptschule, moja Abitur zdana perfekcyjnie, jej niestety słabo. Ja dostałem się na planowane studia medyczne, ona niestety musiała
zacząć pracę w Kebabie w Russelsheim. Coś w tym jest że ciągnie tam najlepsze loszki, przynajmniej te związane ze mną. Spędziliśmy cudowne
wakacje na borówkach, oboje byliśmy podekscytowani perspektywą rozpoczęcia studiów. Martwiło mnie tylko że moja luba będzie miała styczność z
tymi degeneratami z Deutsche Post, najgorsze przeczucia wiązałem z integracyjnym Dniem Sportu. Nie rozumiała kiedy jej tłumaczyłem że nie jest
dobrym pomysłem narażać się na kontakt z listonoszami. Nie wierzyła, że za wszelkimi nieszczęściami w moim życiu stoją pocztowcy. Pojechała na
integrala, wszystko miało być dobrze, przecież piorun nie trafia dwa razy w to samo miejsce.
Może zazwyczaj nie trafia, ale nie w moim przypadku. Jestem jak wysoka metalowa konstrukcja stojąca w otwartym polu. Raz po raz uderzają we
mnie pioruny. Siarczyste, pocztowe pioruny. Sytuacja z przed lat niemal zupełnie się powtórzyła. Młoda, atrakcyjna dziewczyna dała się ponieść
zabawie w towarzystwie knurów z ZSPL Russelsheim. Tym razem był to sam Teamleiter. Gdy wróciła nie była mi w stanie spojrzeć w oczy, wyjechała
do rodziny do Bonn. Później dostałem od niej tylko list w którym napisała mi że jest w ciąży i że chce się pożegnać.
Claudia zhańbiona w nurt Renu wskoczyła, a że biedulka pływać nie potrafiła, teraz w tym miejscu smutno kwitnie wrzos, bo bzy przekwitły już parę
miesięcy temu.
Coś wtedy we mnie pękło. Ludzie którzy pracują bądź pracowali na tej cholernej Poczcie zniszczyli wszystko co było ważne w moim życiu. To
paskudne przedsiębiorstwo śmiało się ze mnie odbierając mi radość życia, godność moją i całej rodziny a w końcu wszystkie bliskie mi osoby. Tego
było zbyt wiele. Od tej chwili miałem w życiu jeden cel. Zemścić się na wszystkich listonoszach z DP za krzywdy moje i moich bliskich. A największe
obrażenia zadaje się od środka.
Mimo zakwalifikowania się na medycynę nie zagościłem na zajęciach ani razu. Napisałem list motywacyjny, załączyłem i udało się. Zostałem
pomyślnie przyjęty do ZSPL Hoffheim.
Każdy dzień w pracy sprawiał mi wielką trudność. Nie chodziło jednak o konieczność sortowania i Zustellungu lecz o całe dnie spędzane w
towarzystwie tych podludzi. Nie byłem w stanie niczego zjeść w ich towarzystwie, gdyż każdemu spojrzeniu na typowego pocztowca towarzyszył mi
odruch wymiotny. Każde 0.50 Euro przed wrzuceniem do automatu z kawą oglądałem dwa razy, bo chciałem jak najwięcej odłożyć na realizacje
mojego planu ostatecznego rozwiązania kwestii pocztowej. Póki co musiały zadowalać mnie niezbyt dotkliwe działania uprzykrzające życie tym
podludziom. Pierwszy rok upłynął mi na spóźnianiu się do pracy by ten z drugiego Bezirku musiał więcej sortować. Nie przynosiło mi to prawie żadnej
satysfakcji, a jednorazowe akcje typu zapchanie sracza w pierwszej kabinie czy podjebywanie pieczątek G-Papier przynosiły tylko chwilowe ukojenie.
Udało mi się przerobić oficjalny Diensplan tak by poczciaki musiały zapierdalać od rana do wieczora czy podmienić rowery przypisane do danych
Bezirków żeby ci co mają najdalej dostawali najbardziej rozjebane Fahrrady a ci co mają ciasne uliczki Altstadtu musieli przeciskać się Tri-bajkiem.
Wszystko to było jedynie uwerturą przed pocztową operą zagłady.
W połowie drugiego roku byłem gotów. Ze sporadycznie wysyłanych dawniej listów od mame wiedziałem że tak naprawdę Białoruś nie posiada
technologii by produkować łożyska toczne. Oznaczenie эвпС-69 na wywożonych z fabryki skrzynkach rozwijało się jako
эксперыментальнае
выбуховую прыладу
"Сталін". Skontaktowałem się z Andriejem Janowiczem Dudajewem, mamy znajomym przemytnikiem,
który wśród drewnianych bali przywoził czasem dla wuja Domagoja z Białorusi tańsze papierosy i spirytus. Za niewielką prowizją zgodził się załatwić z
reaktywowanej fabryki tyle łożysk ile pomieści Kista oraz ze dwa detonatory tzn... sworznie. Nie minął tydzień gdy Andriej przywiózł obiecany towar z
gratisowym zegarkiem elektronicznym. Dla tego człowieka nie było rzeczy niemożliwych, gdyby tylko zechciał, doszedłby do czegoś wielkiego.
Na początku kwietnia wszystko było gotowe. Postanowiłem że na dwa miesiące przed moimi 20stymi urodzinami przypadającymi 10.06 urządzę sobie
przedwczesny prezent. Nie mogłem spać przez kilka nocy poprzedzających wyznaczony dzień pomsty. Zmęczenie dawało mi się we znaki jednak
ekscytacja brała górę nad fizjologiczną potrzebą. Zamiast spać zapoznawałem się z instrukcją obsługi mojej nowej zabawki napisaną niestety po
białorusku. Tłumaczenie pochłonęło trochę mojego czasu, lecz i tak bym przecież nie usnął. Obsługa urządzenia była całkiem prosta, podobna do
zwykłego taniego zegarka z budzikiem, z tym wyjątkiem że oprócz godziny „budzenia" należało ustawić także dzień i miesiąc. O określonej
porze rozlegał się trwający 30 sekund dość standardowy dźwięk budzika. W tym momencie były trzy opcje. Całkowite wyłączenie alarmu miało
powodować anulowanie procedury wybuchu, aktywacja drzemki -przesunięcie eksplozji o godzinę , zaś brak reakcji na alarm natychmiastową
detonację ładunku w chwili gdy budzik skończy wygrywać wesołą , monofoniczną melodyjkę.
W ów piątek po kolejnej bezsennej nocy zabrałem się za ostatnie przygotowania. Po ustawieniu daty wybrałem godzinę 6:41.Plan zakładał że jak co
tydzień pójdę do pracy a na dźwięk budzika aktywuję godzinną drzemkę. Podczas rozpoczynającego się o 8:00 szkolenia z nowego skanera HASCII
opuszczę Sozialraum i oddalę się w stronę kibli na bezpieczną odległość. Listonosze dostaną niepowtarzalną okazję by się rozerwać wraz z całą
jebaną filią.
Do pracy dotarłem punktualnie S-Bahnem. Zająłem miejsce przy moim Schreibtischu i zacząłem ogarniać Faule z zeszłego dnia. Następnie zabrałem
się za sortowanie. 3 Kisty wypełnione gazetkami ADAC zadziałały na mnie lepiej niż którakolwiek z kołysanek pamiętanych z dzieciństwa. Niczym
Kordian przed komnatą cara zasnąłem podczas sortowania tuż przed dokonaniem zbrodni, z tą jednak różnicą, że nie jak ta miętka faja z powodu
rozterek moralnych, a ze zmęczenia. Podczas niezbyt długiej drzemki doznałem olśnienia. Wizja, którą ujrzałem była dla mnie najcudowniejszą z
możliwych, a jej okrucieństwo względem listonoszy przeraziłoby każdego poza mną. Z sennego letargu wyrwał mnie dźwięk budzika którego
pojedyncze tony łączyły się w melodię Die Fahne Hoch. Mimo nagłego przebudzenia, mój umysł był na tyle trzeźwy bym potrafił obsłużyć budzik.
Świadomie nacisnąłem przycisk dezaktywujący całkowicie alarm. Pocztowcy nie zasługują na akt miłosierdzia w postaci niemal błyskawicznego
zgonu. Nowy plan był znacznie lepszy, choć wymagał ode mnie znacznego poświęcenia.
Jeszcze tego samego dnia zatelefonowałem do Andrieja z pytaniem czy da radę zwrócić wybuchowy towar. Odpowiedział że niewiele osób na świecie
wie o istnieniu эвпС-69 lecz gdy tylko znajdzie kupca, skontaktuje się ze mną. Perspektywa wyśnionej na wykładzie
zemsty była dla mnie natchnieniem do działania każdego dnia. Niestety realizacja wizji wiązała się z koniecznością dalszej pracy w DP i ewentualnych
awansów. Czas na uczelni spędzany wśród najgorszego sortu pracowników fizycznych był mordęgą, lecz myśl o tym jak wielką krzywdę mi wyrządzili
motywował mnie do wypełnienia koniecznego warunku odpłaty. Andriej zadzwonił do mnie po roku, na początku kwietnia. Powiedział że znalazł kupca
na łożyska gdzieś w niewielkiej wiosce w Rosji, w Obwodzie Smoleńskim. Co prawda on nie wyjeżdża swoim ciągnikiem siodłowym poza Białoruś, ale
jego znajomy za kilka dni będzie tam leciał w interesach. Przekazując mu paczkę odzyskałem pieniądze za które kupiłem zapas środków
uspokajających potrzebnych gdy się obcuje z listonoszami.
Po kilku dniach krajem wstrząsnęła niespodziewana tragedia. W sobotni poranek zniszczeniu uległ samolot lecący do Smoleńska. Szybki rzut oka na
kalendarz 10.04.2010. Nerwowe wysłuchiwanie szczegółów odnośnie dokładnego czasu katastrofy - 8:41. FUCK... Szybki telefon do Dudajewa.
„Andrieju, nie denerwuj się ale chyba mamy problem..." Okazało się że tak jak w tanim elektronicznym budziku dezaktywowany alarm
wybrzmiewa znów następnego dnia, tak i tu gdy data i godzina się znów zgodziły białoruskie łożyska doszły końca zarówno maszynie jak i wszystkim
na pokładzie. W tydzień zużyłem prawie cały zapas zakupionych antydepresantów, choć Andriej zapewniał mnie że wszystko załatwi.
Dwa miesiące później, dostałem w prezencie kopertę z kawałkiem taśmy z rejestratora rozmów z kokpitu Tu-154M. W trwającym 33 sekundy nagraniu
dało się usłyszeć cicho rozbrzmiewającą melodyjkę i ogłuszający wybuch po jej zakończeniu. Chciałem podziękować zaprzyjaźnionemu
przemytnikowi za uratowanie skóry, lecz nie udało mi się z nim skontaktować. Wszelki ślad po Andrieju Janowiczu Dudajewie zaginął.
Dalsza robota przebiegała bez większych zawirowań. Kilka lat później zostałem Teamleiterem. Po ośmiu latach od rozpoczęcia pracy na Poczcie, z
niemałym obrzydzeniem, usiadłem za biurkiem w Personalburo. Drzwi do rozpoczęcia długiej i okrutnej zemsty stanęły dla mnie otworem.
To już ponad dwa lata odkąd wreszcie jestem szczęśliwy. Moim sensem istnienia stało się odbieranie smaku życia każdemu listonoszowi z osobna.
Odbieram im życie prywatne i czas na odpoczynek. Jednym ruchem ręki mogę obrócić w niwecz długie godziny ich pracy ustalając nierealne limity
nadgodzin. Nienawiść do mnie którą mają wypisaną w oczach jak balsam koi moje serce. Nieraz krótki, stłumiony diaboliczny śmiech nieświadomie
wyrwie się z mojego gardła kiedy proszą mnie o odpowiedź na maila. Co więcej, mam za to płacone.
Od dwóch lat jestem szefem działu finansowego Deutsche Post w Frankfurt-Hochst. Nazywam się Thomas Trebes.
Zrodlo: http://wklej.se/zspl

Podobne dokumenty