Krawczyk Agnieszka - Jezioro szczecia
Transkrypt
Krawczyk Agnieszka - Jezioro szczecia
!!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ Tylko do tych, co kochają boskie dochodzą znaki bo w snach, pełnych wód, odbijają kwiaty, kamienie, ptaki R.M. Rilke, Gwiazdy, śpiący i duchy, tłum. M. Jastrun !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 1 Październik okazał się najpiękniejszym miesiącem tej jesieni. Wrzesień przyniósł niespodziewane ochłodzenie, smutne dni bez słońca, szare i przygaszone, zaś październik rozświetlił się wszystkimi barwami złotej polskiej jesieni. W powietrzu pachniały nagrzane słońcem liście, ale czasami czuło się już prawdziwie zimowy, chłodny wiaterek. Ranki były zimne, a noc nadchodziła bardzo szybko, jakby czaiła się wśród gałęzi drzew, czekając, by objąć ziemię w posiadanie na dłużej. Sabina Dolecka nie mogła się zmobilizować do pracy. Zamiast pisać kolejną książkę, która miała się ukazać wczesną wiosną, spędzała poranki na przyglądaniu się unoszącym się w górę jesiennym mgłom. Chodziła po swoim ogrodzie i obserwowała przebarwiające się liście oraz trawy. Uwodził ją ten charakterystyczny dla października aromat – ostry, ziemisty, a jednocześnie pełny dogasających już nieuchronnie letnich woni. Gdy rozcierała w dłoniach suchy żółty liść, jeszcze długo czuła na palcach jego roślinny, głęboki zapach. Miała wówczas wrażenie pełnego uczestnictwa w cyklu przyrody – wiosną widziała, jak ten liść zawiązuje się na drzewie, latem podziwiała go w chwale, teraz symbolicznie żegnała, krusząc w dłoni. Rankiem, gdy wyprawiła już swego męża lekarza do pracy, a przysposobioną córkę Julinkę odwiozła do szkoły, wracała na ganek tego pięknego domu położonego na skraju doliny mgieł i niespiesznie pijąc kawę, patrzyła na migotanie powietrza. Bardzo często towarzyszyła jej Luna, biały kot, którego przygarnęła latem. Luna, szczupła i piękna, o marzycielskich oczach i nieco sennym wyrazie pyszczka, siedziała na parapecie lub poręczy ganku z niepowtarzalną kocią gracją. Jej eleganckie i oszczędne ruchy zachwycały – kot był kwintesencją wyrafinowania oraz dobrego stylu. Tej jesieni Sabina najbardziej lubiła chodzić do Spółdzielni Wiejskiej Ida, gdzie trwały prace przy marynatach, sprzedawanych potem w pobliskim pensjonacie „Pod Graalem i Różą”, ale i w wielu sklepach na terenie całego kraju. W tym roku absolutnym przebojem była cukinia. Dolecka nie miała pojęcia, że z tego średnio efektownego warzywa da się wyczarować tyle niezwykle nęcących przetworów. Były tam oczywiście całkowicie banalne cukinie w marynacie lub w formie sałatki, ale gros przygotowanych przez członkinie potraw było absolutnie oryginalnych. Sabina podziwiała więc cukinię w pomidorach i w wanilii, w zalewie musztardowej i curry, a nawet zielony dżem z cukinii z dodatkiem pomarańczy. To ostatnie wzbudziło największe zainteresowanie pisarki, która długo oglądała słoiczek, zanim zdecydowała się spróbować. Produkt smakował całkiem dobrze, prawie tak jak galaretka agrestowa, również przygotowywana przez panie ze spółdzielni. – Mamy tego tyle, że trzeba będzie sprzedawać przez Internet! – cieszyła się Iwana, nazywana przez wszystkich Asią, która kierowała spółdzielnią. Spółdzielnia, oprócz domowych przetworów opartych na tradycyjnych wiejskich przepisach, zajmowała się także wyrabianiem koronek i artystycznych tkanin. Na ostatnim zebraniu wszystkie spółdzielczynie doszły do wniosku, że nadszedł czas, aby uczyć się batikarstwa – sztuki trudnej, prawie już zapomnianej, ale na którą był ogromny popyt. – Batikarstwo wywodzi się z wyspy Jawa w Indonezji – tłumaczyła Sabinie Asia, pokazując cudowną tkaninę, która stanowiła wzór dla przyszłych prac. – To prawdziwa sztuka zdobienia jedwabiu, który też musi być określonego gatunku. Najlepszy jest robiony ręcznie w Tajlandii za pomocą naturalnych roślinnych farb. Na przykład indygo sprowadzanego z Laosu. – Brzmi cudownie! – Sabina rozmarzyła się, bo jak na pisarkę przystało, puściła już wodze fantazji i w wyobraźni widziała te wspaniałe wyroby malowane wyciągami z kwiatów, kory i traw. – Można również barwić przyprawami – dodała Asia. – Technika malowania jest bardzo czasochłonna, ale jaką przynosi satysfakcję! Zarys obrazka wykonujesz piórkiem, potem te miejsca, które nie mają być zabarwione, pokrywasz woskiem z lanoliną. Przygotowany w ten sposób materiał zanurzasz w barwniku, aż uzyska pożądaną głębię koloru. Czytałam, że aby uzyskać czarną barwę swych tradycyjnych tkanin, kobiety w Tajlandii farbują batik w barwniku indygo aż kilkadziesiąt razy! – A te kolory nie zlewają się podczas barwienia? – Sabina była szczerze zachwycona oglądaną tkaniną, która czarowała bogactwem kolorów i delikatnością rysunków. – Nie. Dlatego to taka czasochłonna sztuka. Każdy element pokrywasz woskiem i farbujesz tylko pozostałe fragmenty. To takie drukowanie kolorów, tylko ręczne i wymagające wielkiej precyzji. Chciałybyśmy robić batiki z wizerunkami naszych rodzimych roślin, tutejszych róż, ziół i polnych kwiatów – maków, bławatków i dzwonków. – Fantastycznie! – Sabina zapaliła się do pomysłu, bo wysoko sobie ceniła wyroby spółdzielni. Jej ślubna suknia, uszyta właśnie tutaj z miejscowych koronek i ozdobiona piękną atłasową różą Souvenir de Malmaison – o gęstych, stulonych płatkach w niespotykanym perłoworóżowym kolorze – zrobiła prawdziwą furorę. Dolecka wystąpiła w niej w sesji zdjęciowej dla magazynu ogrodniczego „Elegancki Ogród”, a potem suknia ta regularnie pojawiała się na okładkach czasopism o modzie i urodzie. Dzięki tym zdjęciom panie ze spółdzielni miały ręce pełne roboty. Musiały nawet odmawiać wykonania niektórych zleceń, ponieważ nie starczało już na wszystko czasu. – Późna jesień, listopad, to okres spokojniejszy, można więc wziąć się za coś nowego – skomentowała wesoło Asia, jakby myśląc o tym samym co Sabina. Iwana nigdy nie siedziała z założonymi rękami, przekonana, że trzeba ciągle iść do przodu, robić coś nowego. Spółdzielnia nie tylko zarabiała na własne utrzymanie, ale przynosiła też pewne dochody. Skrytym marzeniem Asi było wysłanie kilku pań do Indonezji, aby na miejscu mogły się uczyć batikarstwa. – Potrzebujemy też dostawców barwników, wszystko musi być najwyższej jakości – tłumaczyła Sabinie, która wciąż nie mogła wyjść z podziwu nad jej przedsiębiorczością. Założenie w tak małej miejscowości jak Ida wiejskiej spółdzielni, która prosperowałaby na tak znaczącą skalę, było prawdziwym osiągnięciem. A oprócz tego była tu jeszcze Królowa Róż – fabryczka wytwarzająca kosmetyki różane i zawierające wyciągi z miejscowych ziół. Sabina była udziałowcem tej właśnie firmy. Oddała na potrzeby plantacji róż wielką łąkę przed swoim domem i wsparła przedsięwzięcie niewielkim kapitałem. Jak się okazało, była to doskonała inwestycja. Królowa Róż nie przynosiła może kokosów, ponieważ jej prezes Marek Rokosz wszystkie zarobione środki inwestował w rozbudowę zakładu, ale miała znakomite perspektywy na przyszłość. – I za dziesięć lat okaże się, że ożeniłem się „z posagiem”, bo moja żona, niby to artystka, co nie potrafi do czterech zliczyć, jest współwłaścicielką kosmetycznego imperium – śmiał się mąż Sabiny, Krzysztof. Ona tylko wesoło wzruszała ramionami. Przyjemność sprawiało jej przebywanie w manufakturze Królowa Róż, którą kierowała pani Tekla Tyczyńska, starsza dama, potomkini dawnych właścicieli Idy. Pani hrabina wykształciła się w perfumiarskich zakładach Grasse, w szkole samego Fragonarda, i ze swych europejskich wojaży przywiozła tradycyjny sprzęt do destylacji różanych płatków – miedziany alembik. Wykonane na bazie olejku różanego wyroby cieszyły się niesłabnącym powodzeniem. Jak wyliczył Marek Rokosz na cokwartalnym zebraniu udziałowców, mieli już serie „Laura Rossa” – nazwaną tak od literackiego pseudonimu Sabiny, „Złota Róża” oraz „Rose de Nuit” – nocną różę, najnowszy produkt firmy: zestaw kosmetyków zainspirowany ogrodem księżycowym Sabiny. Główny zapach tej serii bazował na białych kwiatach, ze szczególnym uwzględnieniem róż, wzbogaconych o zioła takie jak mirt i berberys. I oczywiście o supertajny składnik pani Tekli, którego nigdy nikomu nie zdradziła. Królowa Róż tej jesieni prosperowała znakomicie, co było doskonałym prognostykiem na przyszłość. Naturalnie kremy z nagietka i lipy, lawendowe mydła, pudry, wody oraz sole do kąpieli w przepięknie stylizowanych opakowaniach sprzedawały się świetnie. Marek Rokosz postawił na jakość i wykwintność swoich wyrobów. Nie zależało mu na tym, żeby marka stała się popularna. Starał się, by była elitarna, a dzięki temu właśnie tak pożądana. Sabina i pozostali udziałowcy obserwowali jego poczynania z radością. Dolecka od początku użyczała cytatów ze swoich książek na etykietki perfum oraz kremów. Marek był wdzięczny, że nikt nie usiłuje wpływać na jego decyzje i przeszkadzać mu w zarządzaniu firmą. Ostatnio poświęcił się biznesowi bez reszty, praktycznie przez cały czas przebywając za granicą, gdzie nawiązywał nowe kontakty. Jego przepiękny dom, przerobiony z odrestaurowanego młyna, już od miesiąca czekał na powrót właściciela. Marek kontaktował się wyłącznie z kierującym produkcją inżynierem i czasami z Sabiną. Przesyłał jej zdjęcia nowych flakonów perfum lub opisy zapachów, które można byłoby jeszcze stworzyć. Dolecka czytała te listy pani Tekli, która siedziała w swej pracowni perfumiarskiej, paląc papierosa w kryształowej lufce i kiwała ze zrozumieniem głową. – Ach, Marek! On mnie będzie uczył komponowania zapachów! Powiem ci, Sabino, że ja właściwie to nie chcę tego słuchać. Jeszcze się czymś zasugeruję i stracę swój indywidualny styl. Dobrze, że on nie wysyła tego do mnie! Musiałabym mu odpisać tak, żeby mu w pięty poszło! Zaraz zacznie podsyłać Iwanie przepisy na marynaty! Powinien już wracać do domu, chyba jest bardzo samotny. Sabina także uważała, że Marek Rokosz jest bardzo samotny. Oprócz pracy, towarzystwa dotrzymywały mu jedynie książki. W swoim domu miał wielką bibliotekę, złożoną głównie z angielskiej klasyki, którą szczególnie lubił. Klub Powieściowy z nieodległych Brzózek Wielkich próbował go włączyć w swoje prace, ale Rokosz grzecznie i stanowczo odmówił. Z biegiem czasu stawał się coraz większym odludkiem, małomównym i skupionym wyłącznie na swoich obowiązkach. Dolecka miała jednak nadzieję, że Marek spotka na drodze swego życia kogoś, kto odmieni jego samotne dni. Jeszcze kilka miesięcy temu myślała, że będzie to Kalina Olczak, właścicielka dużego centrum ogrodniczego w Lipniku. Doskonale się rozumieli i mieli wspólne zainteresowania. Marek jednak ograniczył ich znajomość do sfery czysto zawodowej, czym bardzo zniechęcił piękną i dumną Kalinę. Sabina zauważyła, że od jej ślubu z doktorem Doleckim, który odbył się w połowie sierpnia, Marek i Kalina nie widują się prawie wcale. Wszelkie sprawy związane z sadzonkami, nawozami i leczeniem chorób roślin załatwiał zatrudniony w Królowej Róż zarządca. – Trzeba mu dać czas – tłumaczyła pani hrabina, zaciągając się z lubością swoim papierosem. Poza kawą był to jedyny nałóg, któremu ulegała, i z którego nie mogła zrezygnować, mimo że – jak sama mawiała – dym tytoniowy stępia zmysł powonienia, więc prawdziwy perfumiarz absolutnie nie powinien palić. – Musi się uporać ze swoimi demonami. – Tu patrzyła na Sabinę znacząco, a ona uciekała wzrokiem w bok. Marek Rokosz oświadczył się jej przed blisko rokiem, a ona go odrzuciła, bo kochała już wtedy Krzysztofa. Wciąż jednak miała wrażenie, że Rokosz nie pogodził się z tym do końca, choć twierdził, że jest zupełnie odwrotnie. Podczas ślubu Doleckich uczestniczył wyłącznie w uroczystości w kaplicy pałacu „Pod Graalem i Różą”, a potem z trudem dał się namówić właścicielce pensjonatu Mili Mossakowskiej, która zorganizowała ślub, jedynie na powitalny toast. Wręczył Sabinie niezwykle drogi i cenny prezent – a był to srebrny komplet do herbaty – i wymówił się od dalszego uczestnictwa w przyjęciu koniecznością pilnego wyjazdu. Mila uznała, że to niepoważne i dziecinne, ale Sabina go rozumiała. Dostrzegała niezręczność tej sytuacji i była mu wdzięczna za delikatność oraz wyczucie. Może tam, w Anglii, pozna jakąś księżniczkę i zakocha się w niej bez pamięci? – rozmyślała Sabina, której przyszłość Marka Rokosza bardzo leżała na sercu. Tak, angielska księżniczka, to byłoby coś w sam raz dla niego. Nie miała jednak pojęcia, czy po pierwsze któreś z nich są wolne, a po drugie, czy i Marek ma na to ochotę. Mila Mossakowska, której zwierzyła się z tego pomysłu podczas herbaty któregoś popołudnia pod koniec października, wybuchnęła śmiechem. – Księżniczka! Przepraszam cię, Sabino, ty chyba na głowę upadłaś! Wyobrażasz sobie arystokratkę tutaj, w naszej Idzie i z przeproszeniem – w Brzózkach Wielkich? – Wyobrażam sobie doskonale. Mamy tu już jedną – Teklę! Mila dolała herbaty, wciąż się śmiejąc. – Ale to jest nasza tutejsza arystokratka. Napływowa kompletnie nie ma tu racji bytu! Co ona by tu robiła? Przechadzałaby się po polach z ziołami, a może kręciła kremy pod światłym kierownictwem inżyniera Popieli? – Mogłaby się z nami zaprzyjaźnić – odparła Sabina z prostotą. – Przyznaj, że jesteśmy zabawnym towarzystwem. – Tak, zwłaszcza moja szwagierka Carmen Rojas – mruknęła Mila, krojąc ciasto porzeczkowe. Carmen Rojas była najmłodszą siostrą pierwszego męża Mili i agentką literacką Sabiny na kraje Ameryki Południowej i Środkowej. Charakteryzowała się ogromną bezpośredniością oraz dość oryginalnym podejściem do języka polskiego. Choć była wybitnie uzdolniona lingwistycznie – sama nie potrafiła zliczyć, iloma językami posługiwała się poprawnie – nie rozumiała idiomów. To znaczy starała się je zrozumieć, znaleźć dla nich logiczne wytłumaczenie, co sprawiało, że przekręcała je niemiłosiernie, doprowadzając towarzystwo do łez ze śmiechu. Gustowała także w literaturze staropolskiej i uwielbiała kwiecisty sposób wysławiania się rodem z epoki baroku. Z drugiej strony, jako wielbicielka telewizji, swym bezbłędnym uchem wyłapywała różne potoczne wyrażenia, które skojarzone z językiem literackiej klasyki dawały dosyć komiczny efekt. Tak, Carmen z pewnością stałaby się doskonałym towarzystwem dla księżniczki, zwłaszcza sztywnie respektującej zasady właściwe wyższym sferom. – O czym my w ogóle mówimy! O jakich księżniczkach? – Mila załamała ręce. – Dzięki spółdzielni i Królowej Róż będę miała mnóstwo gości w lecie, gdy zaczną się warsztaty tkackie i perfumiarskie, ale co ja zrobię zimą? Był to poważny problem „Graala i Róży”. Hotel umiejscowiony w przepięknym pałacu, niegdyś należącym do rodziny Tyczyńskich, potem przekształconym w PGR, a wreszcie odkupionym przez męża Mili, Witolda, musiał zarobić na siebie. Poprzedniej wiosny wymyśliły warsztaty literackie, które poprowadziła Sabina, ale teraz nie miała już na to za bardzo ochoty. Musiała pracować nad swoją książką, a nauczanie innych odciągało ją od tego zajęcia. Co prawda bardzo się cieszyła, że jedna z jej kursantek, pani Emilia Bejart, opublikowała wkrótce po zakończeniu warsztatów swój debiutancki kryminał, który odniósł spory sukces, ale nie chciała już tego kontynuować. Westchnęła więc tylko, przysłuchując się temu, co mówiła Mila. Pensjonat „Pod Graalem i Różą” był naprawdę cudownym miejscem. Mieścił się w niezwykle stylowym parku, a starannie odrestaurowane wnętrze budynku mogło zadowolić najwybredniejsze gusta. Mila dbała o to, żeby było tu elegancko i z klasą, a jednocześnie ciepło i domowo. Stąd kosmetyki z Królowej Róż w każdej łazience, a w kredensach w salonie wyroby Spółdzielni Wiejskiej Ida. Nie dało się jednak ukryć, że późna jesień i zima był to dla pensjonatu zupełnie martwy okres. – Nie martw się – pocieszyła ją Sabina. – Zawsze tak jest, że wszystkie problemy nagle się rozwiązują! – Albo przybywają nowe. – Mila się zaśmiała. – Muszę jednak coś wymyślić, bo przestaniemy się rozwijać, a to byłoby bardzo źle. – Mało kto słyszał o Idzie, miejscowości na końcu świata. Pewnie to dlatego. Westchnęły obydwie i zapatrzyły się w jesienny krajobraz za oknem. Park powoli zasypiał. Czerwone liście zaścielały trawniki i mąż gospodyni z pensjonatu, pan Kowal, toczył z nimi nierówną walkę. Teraz też, gdy kobiety umilkły, słychać było tylko miarowe szuranie grabi zgarniających liście w pachnące sterty. Mała córeczka Mili, Ida Sabina, lubiła turlać się w liściach i wskakiwać na starannie ułożone pagórki. Nikt nie miał jej tego za złe, bo dziecko uwielbiali wszyscy. – Nie przejmuj się – po raz kolejny powiedziała Sabina. – Czuję, że już niedługo coś się wydarzy i zmieni wszystko. Nie miała tylko pojęcia, że zmiany nastąpią tak szybko, podobnie jak szybko przepiękny październik zamienił się w słotny listopad. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 2 Krzysztof wrócił z gabinetu w Brzózkach Wielkich w doskonałym nastroju. Nie miał wielu pacjentów i nie trafiła mu się żadna wizyta domowa. Julinka została w Lipniku, u swej przyjaciółki Niki Olczak, więc Doleccy mogli zjeść obiad w samotności. Sabina snuła się po domu, przydeptując kapcie, co było u niej oznaką smutku i zniechęcenia. – Co się dzieje, kochanie? – zapytał doktor, a ona wzruszyła ramionami. – Może masz już dosyć życia w małżeństwie? – Roześmiał się. – Nie są to takie miody, jak opisują w książkach! – No właśnie. W książkach. – Sabina siadła przy stole i z ponurą miną patrzyła, jak Krzysztof nalewa zupę. – Nie chce mi się zupełnie pisać! A termin goni. Mąż poklepał ją po dłoni, podsuwając talerz. – Zjedz pożywnej zupki, od razu zobaczysz świat w innych kolorach! Zaraz ci postawię diagnozę, jeżeli chcesz – i to zupełnie gratis! – Myślisz, że coś mi dolega? – Zaniepokoiła się, a on pokręcił głową ze śmiechem. – Masz typową przypadłość nastolatków – jesteś chora na lenia! Obruszyła się. Nie uważała się za osobę leniwą, wręcz przeciwnie. Pracowała dużo i z zaangażowaniem. W ciągu ostatniego roku nie tylko napisała książkę, ale wyremontowała dom, założyła słynny w całej okolicy ogród i przeprowadziła warsztaty literackie. No i wyszła za mąż! Trudno zatem podejrzewać ją o lenistwo. – No właśnie! – zgodził się Krzysztof. – O tym mówię! Ty działasz całkiem sprawnie, gdy masz mnóstwo obowiązków! Wtedy realizujesz plan z żelazną konsekwencją. Gdy nagle pojawia się za dużo czasu, liczba spraw do zrobienia maleje, wszystko ci się rozłazi w rękach. To bardzo typowa przypadłość ludzi – że się tak wyrażę, w stylu minionych epok – czynu. Człowiek czynu działa. Gdy nie ma pola do popisu, to więdnie i usycha! – Brednie – stwierdziła Sabina, biorąc do ręki łyżkę. – Mam zacząć remontować inny dom albo zapisać się do spółdzielni i uczyć batikarstwa? – Doskonały pomysł! W Brzózkach i w Lipniku jest kilka malowniczych ruin wymagających troski. A co do prac spółdzielni – ich marynaty są po prostu fantastyczne! Sabina nie wyglądała na pocieszoną. Krzysztof sięgnął do kieszeni i wyciągnął kopertę. – Uważam, że po prostu powinnaś na chwilę zmienić otoczenie, zobaczyć wszystko z innej perspektywy. I oto trafia się okazja! – Co to jest? – zapytała zaciekawiona. – Zobacz! Sabina otworzyła kopertę. Na eleganckim kartoniku wydrukowano zaproszenie na wernisaż wystawy Karoliny „Loli” Adamskiej zatytułowanej Ogród dzienny i ogród nocny. Pisarka aż pokręciła głową ze zdziwienia. Lola Adamska była szwagierką Krzysztofa i na stałe mieszkała w Anglii. Parę miesięcy wcześniej przyjechała do Idy, przysparzając Doleckim, wówczas jeszcze parze narzeczonych, wielu zmartwień. Przez cały swój pobyt Lola malowała, a właściwie wykonywała rysunki piórkiem i tuszem, z których powstał przepiękny cykl przedstawiający dom i ogród Sabiny. Teraz prace doczekały się prezentacji. – Pojedziemy na ten wernisaż? – zapytał Krzysztof, a pisarka zastanowiła się przez chwilę. Wizja odwiedzenia Warszawy po roku mieszkania na wsi była bardzo kusząca! Krzysztof miał rację, dobrze by jej zrobiło oderwanie się na chwilę, może wówczas jej powieść ruszy z miejsca. – Czemu nie! – odpowiedziała więc, a doktor przytulił ją do siebie. – Znakomicie! Zamieszkamy sobie w jakimś ładnym hotelu i pożyjemy jak turyści! – Julinka oczywiście jedzie z nami? – Sabina się zaniepokoiła, bo bardzo dbała o swoją przybraną córkę. Były ze sobą niezwykle związane, a ponieważ mała była dotknięta zespołem Aspergera, zaburzeniem ze spektrum autyzmu, wpływającym na jej kontakty ze światem i funkcjonowanie w społeczeństwie, Dolecka starała się otoczyć ją jak najlepszą opieką. Krzysztof uważał nawet, że trochę przesadzała, bowiem najważniejsze było wyrabianie w dziewczynce samodzielności. – No jasne! – powiedział. – Mam nadzieję, że będzie miała ochotę! Julinka, wróciwszy późnym popołudniem do domu, podwieziona przez Kalinę Olczak, była pełna entuzjazmu. – Fantastycznie! Nie mogę się doczekać! Pójdziemy do kina i do galerii handlowej! – Może zwiedzimy jakieś muzeum? – podsunął Krzysztof, ale córka natychmiast zaprotestowała. – Przecież będziemy już na wystawie cioci! To chyba wystarczy! – I to byłoby na tyle, jeżeli chodzi o sztukę wysoką – skomentował z uśmiechem doktor. Sabina machnęła ręką. Postanowiła zatelefonować do swego wydawcy, pana Arenda, by go poinformować o swoim przyjeździe i umówić się na kawę. – Po prostu genialna intuicja, pani Sabino! – usłyszała, gdy następnego dnia rano wykręciła numer biura wydawnictwa Driada. – Sam miałem do pani dzwonić. – Czy coś się stało? – Zaniepokoiła się, od razu zastanawiając się, czy chodzi o nową książkę. Do upływu terminu było jeszcze daleko, a ona zazwyczaj nie dawała wydawcy niczego wcześniej, więc raczej nie było powodów do obaw. Prawdopodobieństwo, by odkrył, że jego ulubiona autorka zmaga się z rozleniwieniem, było znikome. A może jednak? – Ależ nic się nie stało! Wszystko jest w najlepszym porządku! Wręcz – jest lepiej, niż można się spodziewać, proszę się nie martwić! Chciałbym przy okazji pani przyjazdu omówić pewien projekt, moim zdaniem bardzo interesujący. Kiedy pani będzie w Warszawie i na jak długo? Sabina wyjaśniła, że wyjeżdżają w najbliższy weekend, gdyż wernisaż zaplanowano na niedzielę. – To doskonale, pani Sabino! Proszę zarezerwować dla mnie poniedziałek w okolicach obiadu. Spotkamy się i wszystko pani wyjaśnię! Dolecka nie mogła nic więcej z niego wyciągnąć. Zdziwiła się, bo jej wydawca nigdy nie był taki tajemniczy. Lecz cóż było robić – chciała się z nim spotkać, żeby wybadać, czy nie dałoby się nieco przesunąć terminu wydania najnowszej książki. Wciąż trudno się jej było zabrać za pisanie. Milę, której zakomunikowała nowinę o wyjeździe, natychmiast pochłonęły kwestie techniczne. – Nie ma sensu wydawać pieniędzy na hotel, choć oczywiście tam serwują śniadania i to jest w porządku. Lepiej wynajmijcie sobie apartament! – Apartament? Przecież to sporo kosztuje? – Sabina nie rozumiała. Mąż Mili – Witold – także zgłosił zastrzeżenie, tylko innego rodzaju: – I to doradza właścicielka hotelu! Wstydziłabyś się! – Jestem właścicielką hotelu na prowincji, a mówimy o Warszawie. Tam się wszystko inaczej liczy! A poza tym nie przeszkadzaj! Sabina – zwróciła się do przyjaciółki – apartamenty to takie małe mieszkania do wynajęcia, zwykle zarządzają nimi firmy hotelarskie. Są urządzone bardzo elegancko, a mają zwykle dwa pokoje, kuchnię i łazienkę. Dużo większy metraż niż pokój w hotelu, no i niezależność. Sabinie aż zaświeciły się oczy. Swoje warszawskie mieszkanie musiała sprzedać, gdy zabrakło jej na remont Bluszcza, jak nazywano jej dom ze względu na oplatające ściany pnącze. Perspektywa mieszkania w hotelu w rodzinnym mieście wydawała więc się jej dosyć nietypowa, a taki apartament był jednak bardzo dobrym rozwiązaniem. Mila przyniosła komputer i pokazała jej jedną ze stron rezerwacji internetowej. – Popatrz, możesz wynająć coś w ścisłym centrum miasta i to bardzo niedrogo! Sabina podzielała jej entuzjazm. Zdecydowała się dokonać wstępnej rezerwacji, a potem uszczęśliwiona pobiegła do domu. Rozpierała ją nowa energia. Luna, jej księżycowa kotka, wskoczyła na okno i przyglądała się jej uważnie. – Wyjeżdżamy na kilka dni – powiedziała Sabina, dotykając jej aksamitnego futerka. – Zaniosę cię do Mili, zaopiekują się tobą! – Kotek prychnął pogardliwie, dobitnie wyrażając swe niezadowolenie z otrzymanej propozycji. Luna chodziła własnymi ścieżkami i potrafiła zatroszczyć się o siebie. Pisarka doskonale rozumiała swoją podopieczną. Postanowiła zostawić jej zapas jedzenia i nie zabierać z Bluszcza. Parę dni do wyjazdu minęło w radosnym oczekiwaniu. Szczególnie cieszyła się Julinka, dla której była to miła odmiana od szkoły w małym miasteczku. – Może uda mi się spotkać z Rafałem… – powiedziała do Sabiny, gdy siadali do ostatniej przed wyjazdem kolacji, a Krzysztof był zajęty wyciąganiem zapiekanki z pieca, co pochłaniało całą jego uwagę. Sabina się uśmiechnęła. Rafał był synem jednego z uczestników jej wakacyjnego kursu. Chłopak na skutek rozwodu rodziców powtarzał pierwszą klasę gimnazjum, ale z tego, czego pisarka dowiedziała się od jego ojca, który tak jak inni uczestnicy warsztatów utrzymywał z nią kontakt, w nowej szkole szło mu dużo lepiej. Rafał bardzo zmienił się tego lata, o czym był przekonany jego ojciec. Sabina miała wrażenie, że zmienili się obaj – pan Wojciech starał się zrozumieć syna, a Rafał bardziej zbliżył się do świata dorosłych. No i zainteresował się też czymś innym niż komiksy i gry na tablecie – dzięki Mili i jej wielkiej bibliotece zakochał się w powieściach Juliusza Verne’a. Dolecka wiedziała, że jej przybrana córka i nastolatek polubili się tego lata. Julinka miała niespotykany dar zjednywania sobie ludzi. Choć była dosyć bezceremonialna i bezpośrednia, ceniono sobie jej szczerość. Początek znajomości z Rafałem nie był zresztą łatwy, dopiero później zaprzyjaźnili się ze sobą. Choć chyba to słowo było zbyt ostrożne do opisania tej znajomości. Jako autorka poczytnych romansów Sabina nie mogła nie zauważyć, że jest w tym jednak coś więcej. Błyszczące oczy córki i te delikatne muśnięcia rąk przypominały jej czasy, kiedy sama była nastolatką. – Możecie się umówić do kina – powiedziała więc, stawiając na stole dzbanek z herbatą. Zapachniało malinami. Julinka pisnęła cicho i z radością, rozkładając talerze i szklanki. – Co tak cudownie pachnie, żono? – odezwał się Krzysztof. – Nie żono, tylko najdroższa małżonko! – poprawiła go Sabina, naśladując nieco nosowy głos wójta Kręcichwosta, który właśnie tak zwykł mówić o swojej połowicy, pani Izie. – O przepraszam, już nadrabiam braki – co tak pachnie, najdroższa małżonko? Julinka ciekawie zajrzała do garnka, który został na kuchence. – Tu się jakieś patyki gotowały! – Patyki? – Doktor się zdziwił. – Mamy herbatę z patyczaków? – Nie z patyczaków, tylko z gałązek krzewów malinowych. Asia mi podsunęła ten pomysł. Podobno jest znakomita. Trzeba zagotować pokrojone gałązki, potem odcedzić i jeszcze raz zagotować wywar. Nabiera pięknego koloru, popatrzcie! – I jak pachnie! – powiedział Krzysztof z uznaniem. – Osobiście nie mam nic przeciwko zjadaniu gałęzi, ale kiedy Iwana namówi cię na zrobienie kotleta z mchu, chciałbym o tym wcześniej wiedzieć, żeby się duchowo przygotować! – Gałązki malin to naturalne źródło witamin – pouczyła go Sabina. – To ponoć świetna herbata na zimę. Jeśli nam zasmakuje, będę ją częściej gotowała. – I w ten sposób, do wiosny, objemy wszystkie krzaki do korzeni – powiedział wesoło Krzysztof, mrugając do córki. – Zrobimy konkurencję zającom szarakom. – Naprawdę będziemy jeść kotlety z mchu? – zapytała Julinka, która jak wszystkie osoby z zespołem Aspergera traktowała żarty poważnie. – To smaczne? – Nie sądzę – stwierdziła Sabina. – Nie mam w planach kotletów z mchów, tata żartował, ale chciałam tylko powiedzieć, że czasami bardzo dziwne przepisy okazują się strzałem w dziesiątkę. Ta herbata jest po prostu pyszna! To była prawda. Napój miał przepiękną, głęboką barwę i równie intrygujący smak. Na plan pierwszy wybijały się maliny, ale lekko przełamane roślinną świeżością. Sabina uświadomiła sobie, że kiedyś chętnie piła herbaty z rumianku czy napary z lipy. Warto byłoby wrócić do tych przyzwyczajeń. Następnego dnia wyruszyli w drogę do Warszawy. Sabina, wyglądając przez okno, przypominała sobie dzień, kiedy po raz pierwszy zawitała do Idy. Przyjechała tu szukać inspiracji do książki, a znalazła dom na całe życie. Czy to nie dziwne? – pomyślała, uśmiechając się do siebie. Czasem znajdujemy zupełnie coś innego niż to, czego szukamy. To dobrze, że życie potrafi tak zaskakiwać, bo inaczej byłoby bardzo nudne i przewidywalne, a tak staje się pasjonującą przygodą. Warszawa przywitała ich deszczem. Julinka zasnęła w samochodzie, a Sabina patrzyła na miasto szeroko otwartymi oczami. Wszyscy się gdzieś spieszyli, migały reflektory przejeżdżających samochodów. W oknach biurowców paliły się światła, a ludzie pochylali się nad papierami lub wpatrywali w migające ekrany komputerów. Dolecka miała nadzieję, że choć trochę lubią swoją pracę i że czerpią z niej satysfakcję. Ona nie potrafiłaby tak żyć. Miała nawet wątpliwości, czy potrafiłaby z powrotem mieszkać w wielkim mieście. – Chciałabym zobaczyć mój dawny dom – powiedziała niespodziewanie, a Krzysztof skinął głową i zawrócił. Przepychali się przez korek dobre pół godziny i Sabina gotowa była nawet zrezygnować, ale w końcu nigdzie się nie spieszyli. Były to magiczne słowa jej życia w Idzie: „wcale się nie spieszę”. Coś niewyobrażalnego w tym miejskim świecie. Tutaj człowiek, choćby nie musiał nigdzie gnać, czuł pewien przymus, by to robić. Wszystko działo się tak szybko, samochody trąbiły na siebie, ludzie chodzili nerwowym krokiem. Przydałaby im się nalewka na pigwie pani Tekli albo herbatka z echinacei na nerwy – pomyślała z rozbawieniem Sabina. Przejechali ulicą, przy której kiedyś mieszkała. Dolecką zdumiało, jak mało jest tutaj zieleni i drzew. Kiedyś wydawało się jej, że jest to bardzo zielona i wesoła dzielnica. Teraz kilka pokrzywionych drzewek i zadeptany trawnik robiły na niej przygnębiające wrażenie. Sam dom też wyglądał dosyć smutno – wielka szara bryła, pozbawiona wdzięku i wyrazu. Nigdy nie przyglądała mu się w ten sposób, bo gdy tu mieszkała, to po prostu był jej dom i nie zastanawiała się nad jego wyglądem. – I nawet bluszczu nie ma – stwierdziła z westchnieniem, a jej mąż się roześmiał. – Zachowujesz się jak prowincjusz, co pierwszy raz w życiu odwiedził wielkie miasto! Wszystkiemu się dziwi i wszystko napełnia go niesmakiem! Uśmiechnęła się. W rzeczywistości było w tym trochę racji, reagowała jak przybysz z prowincji. Brakowało tylko tego, żeby się gdzieś zgubiła we własnym mieście! Podjechali pod kamienicę w centrum, w której wynajęli apartament. Tak jak mówiła Mila, było to wygodne lokum dla trzech osób. Z okien roztaczał się przepiękny widok na miasto. Julinka okręciła się z zadowoleniem wokół własnej osi. – Zamówmy pizzę! Jesteśmy na wakacjach! – Doleccy się roześmiali. – Julinko, może pójdziemy gdzieś na kolację? – zapytał doktor. Sabina prychnęła. – Jesteśmy w Warszawie, tu trzeba zamawiać stolik z wyprzedzeniem! – A kto ci powiedział, że nie zamówiłem – dumnie stwierdził doktor. – Masz mnie za mało zapobiegliwego, zdaje się? Sabina oczywiście zaprzeczyła, a Julinka zaczęła wypytywać, gdzie jest ta restauracja. – Tu, niedaleko, pod domem. Jako sprawny organizator wziąłem mapę i opracowałem plan. Drogie panie – kolacja, kino i spacer, wszystko dopięte na ostatni guzik. – No proszę – stwierdziła Sabina. – Kto by się spodziewał! – Ty się powinnaś spodziewać! To w końcu nasza podróż poślubna! – Krzysztof się roześmiał, a Julinka zaczęła klaskać w dłonie. – Podróż, podróż! Wspaniały pomysł, Krzysiu! Wyszli prosto w noc wielkiego miasta. Ulicami ciągnęły sznury samochodów, a w błyszczących od deszczu kałużach odbijały się neony i światła ulicznych latarni. Kolację zjedli w niewielkiej afrykańskiej knajpce, a potem poszli do kina. Sabina długo nie mogła zasnąć przez hałas dobiegający zza okna apartamentu. Co się ze mną dzieje? – zadumała się. Naprawdę zrobiła się ze mnie wieśniaczka z końca świata. Jak mi świerszcz nie gra za kominem, nie mogę spać. Pomyślała z czułością o swoim pięknym domu w dolinie mgieł i róż. Tam księżyc zaglądał jej przez okno, a gwiazdy szeptały do snu tajemne opowieści. Wstała z łóżka i przez wielkie okno patrzyła na miasto, które nigdy chyba nie zasypiało. W oknach migotały światła, wciąż było widać ruch na ulicach. Z budynku naprzeciwko mrugał wielki neon reklamowy. Wielkie miasto, ogromna przestrzeń, w której można się zgubić, zostać anonimowym. Kiedyś bardzo jej to odpowiadało, gdy swoją prawdziwą tożsamość ukrywała, identyfikując się z Laurą Rossą. Miasto było wówczas jej parawanem, bezpiecznym schronieniem. Teraz, gdy swoje życie związała z Idą, nie odczuwała tej potrzeby zniknięcia, stopienia się z tłem. Dawniej uważała, że ukrycie się gwarantuje wolność. Dzisiaj wiedziała, że daje ją nieograniczona przestrzeń, horyzont bez kresu. Rozejrzała się za kotem, by go pogłaskać, co zawsze koiło jej nerwy. Niestety Luna została tam, a ona była tutaj. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 3 Wernisaż wystawy Loli odbywał się w modnej galerii w centrum. Krzysztof i Sabina ruszyli tam pieszo, bo nie opłacało im się jechać samochodem. Julinka odmówiła wzięcia udziału w wyprawie. Po południu przyszedł po nią Rafał i po raz kolejny poszli do kina. – A wie pani co? – zagadnął chłopak, gdy zostali z Sabiną sami, bo dziewczynka wciąż nie mogła się zdecydować jaką założyć apaszkę. – Przeczytałem tę książkę, co mój ojciec pisze. Nawet nie jest nudna, aż się zdziwiłem! Sabina się uśmiechnęła. Wojciech Cichy podczas warsztatów pisał powieść historyczną w stylu Aleksandra Dumasa, opartą zresztą na autentycznych wydarzeniach dotyczących jego rodziny. Po zakończeniu kursu nadal korygował swe dzieło, które najwyraźniej przerodziło się w jego opus vitae. Do końca było jednak wciąż daleko, ale najwyraźniej pan Cichy znalazł sobie miłe hobby. – Ja co prawda z klasyki wolę Juliusza Verne’a, ale przeczytałem coś tego Dumasa. Królową Margot – bardzo mi się podobało. Wie pani, ten pomysł zabijania zatrutą księgą, no klasa! Myślę, że niejeden współczesny autor kryminału mógłby się od niego uczyć! – Jeden się już nauczył – odparła wesoło. – Umberto Eco w Imieniu róży. – Muszę przeczytać – stwierdził chłopak. – Ja się ogólnie zainteresowałem historią, wie pani. Najpierw historią wynalazków przez Verne’a, a potem to historią w ogóle… Byłby tak gadał bez końca, ale z pokoju wyszła Julinka w szmaragdowej apaszce i chłopak natychmiast stracił zainteresowanie rozmową z Sabiną. Krzysztof przestrzegł jeszcze młodego Rafała, że dziewczynka ma zostać odprowadzona z powrotem przed dwudziestą pierwszą, i młoda para ruszyła do kina. Krzysztof patrzył za nimi takim wzrokiem, że Sabina poklepała go po dłoni. – Powinieneś jeszcze wyciągnąć polaroid, jak w amerykańskim filmie z lat osiemdziesiątych, i zrobić im pamiątkowe zdjęcie! – A żebyś wiedziała! – Doktor się zaperzył. – To zawsze jest tragiczny moment dla ojca, gdy jego córkę zabiera do kina jakiś pryszczaty smarkacz! – Nie ma pryszczy – oceniła Sabina. – A my musimy już iść, bo się spóźnimy. Wiadomo było, że Dolecka nie znosiła się spóźniać. Drogę do galerii przeszli więc dosyć szybkim krokiem i trafili właśnie na powitanie gości przez artystkę. Sabina musiała przyznać, że przez te kilka miesięcy Lola bardzo się zmieniła. Wciąż była pewna siebie, ale teraz jej poczucie własnej wartości miało wyłącznie pozytywny wyraz. Emanowała zadowoleniem z życia, co było widoczne na jej twarzy. Gdzieś zniknęło charakterystyczne dla niej napięcie i nerwowość. Lola była teraz jak królowa udzielająca swych łask zachwyconemu ludowi. A było się czym zachwycać. Obraz, który wykorzystano jako motyw plakatu informującego o wydarzeniu, Sabina rozpoznała od razu, choć nigdy go wcześniej nie widziała. Znała jednak doskonale miejsce, które przedstawiał. Był to jej księżycowy ogród nocą. Obraz utrzymany był w ciemnych barwach kobaltu i granatu, a rozjaśniały go blade plamy światła księżyca i migotliwe odblaski gwiazd. Na tle nieba rysowały się kwiaty i krzewy z tego ogrodu, a nawet sadzawka z białego kamienia o kształcie półksiężyca. Obraz był niezwykle nastrojowy i trudno było oderwać od niego wzrok. Sabina dostrzegła zresztą od razu oryginał we wnętrzu. Wisiał na osobnej ścianie i gromadziło się wokół niego najwięcej widzów. – Sabina! – wykrzyknęła Lola, gdy ich tylko zobaczyła. Stała z jakąś niewysoką, szczupłą kobietą o kruczoczarnych włosach, starannie ułożonych w grube fale. – Przepiękny obraz! – powiedziała z uznaniem Dolecka, witając się z artystką. Na twarzy Loli widać było dumę. – Cieszę się, że ci się podoba, i jestem szczęśliwa, że przyjechaliście! – Uścisnęła dłoń Krzysztofa. – Nie mogę się teraz bardziej wami zająć, bo muszę witać gości! – Sabina skinęła głową na znak, że doskonale to rozumie, i przecisnęła się bliżej obrazu przedstawiającego jej ogród. – Piękne miejsce, wprost magiczne – usłyszała obok siebie lekko zachrypnięty głos. – Mnie też ten się najbardziej podoba. Odwróciła się i ujrzała kobietę, która stała przedtem obok Loli. Z bliska jej włosy aż lśniły, jakby spryskane były gwiezdnym pyłkiem. Miała wielkie fioletowe oczy, podkreślone starannym makijażem. Stylowa! – pomyślała Sabina i się uśmiechnęła. – Nie wiedziałam, że Karolina potrafi tak malować – powiedziała kobieta. – Zdaje się, pobyt w Anglii doskonale jej zrobił. – Chyba tak – odparła oględnie Sabina. Lola miała wiele problemów ze sobą i wyjazd do Anglii był czymś w rodzaju ucieczki. Odnalazła się dopiero wróciwszy do Polski, gdzie pogodziła się ze swoją przeszłością. Tego jednak Sabina nie mogła powiedzieć nieznajomej kobiecie, która przypatrywała się jej ciekawie. – Jestem Katarzyna Wimmer, bardzo interesuję się sztuką – powiedziała, wyciągając do pisarki rękę. – Sabina Dolecka. Jestem krewną artystki – wyjaśniła po chwili namysłu. Właściwie nie były w żaden sposób spowinowacone, ale jak inaczej miała to wyjaśnić? – Od razu wiedziałam, że jest pani kimś bliskim – stwierdziła Wimmer, popijając wino z kieliszka. – Tak się ucieszyła na pani widok, że mogła być pani albo krewną, albo jakimś marszandem z Nowego Jorku! Roześmiały się, a Sabina znowu spojrzała na obraz. – Wieś – stwierdziła Katarzyna. – Nieco mnie przeraża, a panią? – Mnie nie. Mieszkam na podobnej wsi. – Tak? To pasjonujące! – powiedziała tamta z entuzjazmem. – Dlaczego? – Bo tak się składa, że niedługo będę musiała spędzić na wsi parę miesięcy. Trochę to dla mnie straszne. Boję się zapadłych dziur i ludzi o ciasnych umysłach. Wie pani, kogut pieje, wstają do obrządku, potem kogut pieje – kładą się spać. Nie ma z kim porozmawiać, pustynia intelektualna. Sabina popatrzyła na nią z rozbawieniem. – No wie pani, czasy Konopielki[1] już dawno minęły. Nie wiem, czy znajdzie pani gdzieś równie przaśny skansen. – Jestem świadoma, że wieś to nie kosa i chodzenie za pługiem, ale co ja, nieszczęśliwa, będę robić w takiej zabitej dechami dziurze przez kilka tygodni? I to jeszcze zimą! – Może się pani wprosić na darcie pierza z gosposiami – zaproponowała z humorem Sabina. – Albo robić wycinanki łowickie, chyba że to inny region kraju, wtedy malowidła na szkle. Po co pani tam jedzie, skoro nie ma pani na to ochoty? – Muszę. Taką mam pracę! Sabina chciała jeszcze zapytać, jakiego rodzaju jest to praca, ale nie zdążyła, bo ponownie u jej boku pojawiła się Lola. – O, poznałyście się już z Kasią, to znakomicie! – powiedziała swobodnie. – Katarzyna robi mi świetną reklamę wśród różnych ważnych ludzi. Kupują moje obrazy jak ciepłe bułki. Wimmer zaśmiała się dyskretnie i lekceważąco poruszyła ręką. Ruchy miała oszczędne i pełne stonowanej elegancji, charakterystycznej dla francuskich gwiazd filmowych z lat sześćdziesiątych. Jak Catherine Deneuve w Placu Vendome[2], pełna klasy – pomyślała Sabina, obserwując ją bacznie. Lola rozgadała się na temat wystawy oraz swoich prac. Wprost kipiała energią i entuzjazmem. Trudno było w niej poznać tamtą zgorzkniałą i pełną pretensji dziewczynę. Sabina doszła do wniosku, że poprzednie wcielenie zniknęło kompletnie, a teraz ma przed sobą zupełnie inną osobę. Adamska zwróciła się właśnie w jej stronę, jakby przenikając jej myśli. – Ten obraz, Sabino, to mój ślubny prezent dla was! Nie miałam okazji nic wam dać i bardzo mi z tego powodu głupio. Malowałam go z pamięci, więc to bardziej obraz mojej wyobraźni niż odwzorowanie rzeczywistości, ale mam nadzieję, że i tak ci się spodoba! – Jest przepiękny! – powiedziała Dolecka ze wzruszeniem. – Gratuluję! – dodała Wimmer ze szczerym podziwem. – Myślałam, że go kupię, ale niestety… – Ogród Sabiny musi należeć do Sabiny, bardzo ci dziękujemy, Karolina. – Krzysztof się uśmiechnął. – To pani ogród? – zdumiała się Katarzyna, a Dolecka skinęła głową. – Tak. To mój ogród księżycowy. Specjalne założenie, zaprojektowane dla mnie przez właścicielkę centrum ogrodniczego w naszej okolicy. Ogród ma kształt półksiężyca i rosną w nim wyłącznie białe rośliny, poza perłową różą Souvenir de la Malmaison, moją ulubioną. Światło księżyca i gwiazd wydobywa niezwykłe kształty i podkreśla niewidoczne w dzień odcienie bieli. Teraz w ogrodzie kwitną chryzantemy. Wyglądają wręcz zjawiskowo, gdy matowy blask księżyca przesącza się przez ich postrzępione płatki. W centralnej części ogrodu jest sadzawka, nad którą przez całe lato zbierały się nocne motyle. Proszę sobie to wyobrazić – dziesiątki ciem wirujących nad wodą i muskających jej powierzchnię skrzydłami… – Niezwykłe! – stwierdziła Katarzyna z zachwytem. – Opowiada pani w tak sugestywny sposób, że aż się chce to wszystko zobaczyć! Zresztą obraz Loli daje pewne wyobrażenie o urokliwości tego miejsca! Sabina uśmiechnęła się z zadowoleniem. Nie była próżna, ale uważała, że jej dom i ogród są po prostu perfekcyjne. Włożyła wiele trudu w to, by wyglądały dokładnie tak, jak sobie to kiedyś wymarzyła. Idealne miejsce do codziennego życia i pracy. Nie chciała żadnego innego. – To prawda! Obraz doskonale oddaje klimat tego miejsca – wtrącił się Krzysztof z uśmiechem. – Pożegnam już państwa, bo jutro mam ważne spotkanie, do którego muszę się jeszcze przygotować – powiedziała piękna Katarzyna i wyciągnęła rękę do Sabiny. – Miło było panią poznać! – Wspaniała wystawa, Karo – rzuciła jeszcze do Loli, która wywiązując się z obowiązków gospodyni, wołała już o przyniesienie płaszcza Katarzyny. – Robisz ogromne postępy, wkrótce będziesz wisiała w każdym domu w kraju! – Jak to mówi jedna z moich przyjaciółek: „z twoich ust do uszu Boga” – roześmiała się malarka. Katarzyna skinęła głową. – Też znam to powiedzenie, pochodzi z Grecji. A więc, żeby utrzymać się w klimacie, cheréte – do widzenia! – Intrygująca osoba – stwierdził Krzysztof. – Tak. Skończyła archeologię, ale teraz pracuje w mediach – wyjaśniła Lola. – Naprawdę strasznie się cieszę, że daliście radę przyjechać! – No jakże by mogło być inaczej! – Doktor gromko się zaśmiał. – Nie mogliśmy przepuścić takiej okazji oglądania cię w pełnym blasku sławy! Lola uśmiechnęła się, po czym usiadła na najbliższym fotelu i zdjęła swe niewiarygodnie wysokie szpilki. – Zaraz mi nogi odpadną – poskarżyła się. – Nie miałam pojęcia, że taka wystawa wymaga tyle zachodu! Trzeba wszystkiego dopilnować, być zawsze na miejscu, witać gości, z każdym rozmawiać… – Być miłą! – powiedział przekornie Krzysztof, ale ona tylko parsknęła śmiechem. – Tak. To dla mnie jest najgorsze! Tysiąc razy mam ochotę posłać kogoś do diabła, ale nie mogę, bo to nie wypada i może zaszkodzić karierze – tak mówi moja agentka. – Wskazała ręką kobietę, która w drugim końcu sali rozmawiała z grupką ludzi. – Po prostu dorastasz! – stwierdził doktor wesoło. – À propos. – Lola przypomniała sobie coś. – Gdzie jest moja siostrzenica? Nie zabraliście jej? – No, a jak myślisz? Namawialiśmy ją na ten wernisaż, ale pojawił się Rafał Cichy, ten chłopak, który był w Idzie razem z ojcem, i porwał ją do kina – wyjaśniła Sabina. – Rafał… – Lola zmarszczyła nos, co robiła zawsze, gdy intensywnie się nad czymś zastanawiała. – To ten, który spadł z konia podczas przejażdżki i musiałeś mu nastawiać rękę czy nogę? Niezdara taki? – Nic mu nie nastawiałem. Miał krwiaka. Ale rzeczywiście, to o niego chodzi – powiedział Krzysztof. – W każdym razie, o ile masz jutro czas, mogę ci przysłać Julinkę. Sabina idzie na spotkanie ze swoim wydawcą, a ja mam pewne sprawy w szpitalu. Mogłybyście pójść na obiad, porozmawiać. – Doskonały pomysł! – Lola była pełna entuzjazmu. – Chętnie spędzę z nią trochę czasu! Za kilka dni wracam do Anglii, a potem… – zawiesiła głos i spojrzała niepewnie na Sabinę. – Co potem? – zainteresowała się Sabina, wciąż nie mogąc się nadziwić, jak bardzo zmieniła się szwagierka Krzysztofa. Z odpychającej, wiecznie nadąsanej księżniczki, przeobraziła się niczym motyl z poczwarki w tryskającą energią, żywiołową młodą kobietę. – Myślałam o pewnym projekcie, który mogłabym zrealizować w Idzie na wiosnę. Chciałabym namalować serię portretów mieszkańców wioski, ale mają to być nie takie całkiem klasyczne portrety, raczej coś bardziej symbolicznego, związanego z okolicą i tym, czym się dana osoba zajmuje! – Cudowny pomysł! – stwierdziła Sabina, myśląc o swoich sąsiadach i ich życiu. Było ono bardzo barwne, co mogło niektórym wydawać się dziwne – szczególnie takim osobom jak Katarzyna Wimmer. – Jak tylko załatwię wszystkie swoje sprawy, od razu do was zadzwonię – obiecała Lola. – Mam nadzieję, że moje prace szybko się sprzedadzą. – Zatoczyła ręką koło. – Może przyjedziesz do nas na święta? – zaproponowała cicho Sabina, a Lola skierowała na nią roziskrzony wzrok. – O ile nie masz innych planów! – Jeżeli tylko będę mogła, to chętnie! Dziękuję ci, że o mnie pamiętasz – powiedziała pełnym emocji głosem. Lola rzadko obchodziła święta, ale świadomość tego, że tym razem będzie je mogła spędzić w prawdziwej rodzinnej atmosferze, była dla niej ogromnie miła. Od dawna nie miała poczucia, że gdzieś przynależy i ktoś się o nią troszczy. Wspomniała Idę oraz osoby, które tam spotkała, i się uśmiechnęła. Tak, to było miejsce, do którego chciała wracać. – Julinka już chyba wróciła z kina – zaczął Krzysztof, patrząc na zegarek. – Będziemy się powoli żegnać. – Musisz mu to wybaczyć – skomentowała Sabina. – Pierwszy raz pozwolił córce wyjść na randkę i już tego żałuje! – Nieprawda! – obruszył się Krzysztof. – Wcale nie! Lola i Sabina roześmiały się z pełnym zrozumieniem. – Podjadę po Julkę jutro koło południa – powiedziała na pożegnanie Adamska. – Pójdziemy na obiad i na zakupy. Niech przywilejem ciotki z Anglii będzie rozpuszczanie siostrzenicy! – Bardzo słusznie! – stwierdziła Sabina z powagą, klepiąc uspokajająco Krzysztofa po dłoni, bo doktor już chciał protestować. Wyszli na zalaną światłem ulicę. Sabina czuła się tak, jakby porzuciła miasto wieki temu. Z ciekawością wpatrywała się w neony i rozświetlone witryny sklepów. Mijali ich ludzie pochłonięci swoimi sprawami, gadający przez telefony lub po prostu idący w pośpiechu z wzrokiem wbitym w chodnik. Ona miała wrażenie, że jest tutaj przybyszem z obcej planety, oderwanym od zwykłych codziennych spraw i problemów. Poczuła wielką wdzięczność do losu, że mogło tak być. Miała nadzieję, że ci ludzie są szczęśliwi, żyjąc w taki sposób, jaki sobie wybrali. Ona była i uważała to za mały cud. – O czym myślisz? – spytał Krzysztof, biorąc ją za rękę. – Zawsze gdy się nad czymś zastanawiasz, masz taki specyficzny wyraz twarzy. – Głupi, prawda? – Sabina się roześmiała. Mówiono już jej o tym w szkole. Gdy się głęboko zamyśliła, jej twarz nabierała lekko nieobecnego, zagubionego wyrazu. Przyzwyczaiła się do tego. – Nie, wcale nie – zaprotestował. – Wyglądasz, jakbyś odprawiała jakieś misterium w swojej głowie. Wesoło się roześmiała i przytuliła do niego. Zaczął padać drobny listopadowy deszcz, pierwsza zapowiedź zbliżającej się zimy. Jego kłujące jak małe igiełki krople były przedsmakiem przyszłych śnieżyc, mroźnych i przenikających lodowatym chłodem. – Nie lubię późnej jesieni – stwierdził doktor. – Wszystko jest takie szare, nieostre, jakby świat odchodził w mrok. Sabina nie lubiła zimna, ale każda pora roku była dla niej na swój sposób atrakcyjna. Także ta funkcjonująca na pograniczu jesieni i zimy. Miała wrażenie, że właśnie w te listopadowe krótkie dni widzi świat spod podszewki, który pokazuje swoje prawdziwe oblicze. Gałęzie drzew stały się nagie, odsłaniając realne kontury. Uschnięte trawy, leżące na ziemi, ujawniały prawdziwe kształty powierzchni. To, co w lecie było utajone, teraz pokazywało się w całej okazałości. Najważniejsza stawała się ziemia i jej niezwykły wygląd. Listopad był w Idzie porą mgieł. Już nie tylko rano, ale do wczesnego popołudnia otulały dolinę, rozpełzając się na całą okolicę jak szary dym. Jeszcze wciąż płonęły jesienne ogniska, napełniając otoczenie niezwykłym aromatem. Gdy wychodziła wczesnym popołudniem na werandę, czuła ich korzenny, lekko drażniący zapach. Ogniska, gnijące liście, zapach pieczonych kartofli i chłodny powiew zimy – tego brakowało jej w mieście. Tutaj w powietrzu nie odróżniało się barw ani zapachów. Wszystko roztapiało się i ginęło w ogólnym zgiełku. Westchnęła, co Krzysztof zinterpretował jako przytaknięcie temu, co powiedział o jesieni. Sabina była jednak już myślami przy jutrzejszym spotkaniu z wydawcą. Gdy to załatwi, będą mogli wracać do domu! [1] Konopielka – powieść E. Redlińskiego z 1973 r. Akcja toczy się w odizolowanej od świata wsi Taplary, do które przybywa młoda nauczycielka, a wraz z nią – nowoczesność w postaci prądu i radia. [2] Plac Vendome – dramat kryminalny z 1998 r. w reżyserii N. Garcii, w którym C. Deneuve gra żonę jubilera znajdującą po śmierci męża w sejfie pięć diamentów, jak się później okazuje – kradzionych. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 4 – I co pani o tym sądzi? – Wydawca, pan Arend, zawiesił na niej pytający wzrok. Sabina odetchnęła i zapadła się głębiej w fotel. Jej powieści były już ekranizowane, nawet ze sporym sukcesem, ale coś takiego? Musiała to dobrze przemyśleć. Tego dnia od samego rana wszystko układało się świetnie. Krzysztof pojechał na spotkanie, które miało się odbyć w szpitalu, Julinka szykowała się do wyjścia z Lolą. Nie mogła się doczekać „shoppingu” z ciotką, przy śniadaniu mówiła o tym bez przerwy. Jak się zresztą okazało, nie na ciuchach zależało jej najbardziej – marzyła o nowych kolczykach i czapce. Zwłaszcza to ostatnie zadziwiło Sabinę. Julinka wyjaśniła jej, że każdy sezon zimowy kończy zgubieniem czapki. W ubiegłym roku zgubiła czerwoną, dwa lata temu czarną, zaś trzy lata temu miała jeszcze dziecięcą czapkę w paski i z tą akurat rozstała się bez żalu. Zgubienie czapki było czymś w rodzaju rytuału przejścia – nakrycie głowy ginęło wraz z pierwszym powiewem wiosny. – Kupię ci tę czapkę – powiedziała z rozbawieniem Sabina, wręczając jej pieniądze. – To jakaś niezwykła historia z tym znikaniem czapek. Może to czarna magia? – Tak myślisz? – Julinka się zainteresowała. – Że czapka trafia do innego wymiaru? – Tak. Jest zapewne specjalny wymiar dla czapek, gdzie gromadzą się ich całe stosy. Co ja mówię – góry czapek! Ogromne łańcuchy beretów i uszanek! Śmiejąc się, Sabina zerknęła na zegarek i uznała, że czas już się zbierać. Spóźnianie się nie leżało w jej naturze, więc dokładnie o wyznaczonej godzinie stanęła w drzwiach wydawnictwa Driada. Pan Arend poczęstował ją kawą, zapytał o nową powieść, ale gdy odpowiedziała dość zdawkowo, nie drążył tematu. Wiadomo było, że Sabina nie cierpiała mówić o książce, którą aktualnie pisała. Bardziej nie znosiła tylko rozmowy o planowanych powieściach. Dlatego właśnie wydawca nie naciskał, pochłaniało go zresztą zupełnie nowe zagadnienie, czyli film. A właściwie serial. Telewizja chciała nakręcić serię opartą na motywach powieści Sabiny. I właśnie to określenie „na motywach” było tu kluczowe. Pragnęli zachować klimat powieści, głównych bohaterów, ale znacznie rozbudować wątki i dodać nowe historie oraz postaci. – Na razie zrobiliby pilota i pierwsze odcinki. Jeżeli sezon się spodoba, będą kręcić dalej. Pani Sabino, to może być znakomity pomysł! I jaka reklama! Dolecka patrzyła na niego z uwagą, dokładnie zastanawiając się nad tym, co powiedział. Tak, taki serial, ciągle obecny w telewizji, to było coś dużo lepszego niż jednorazowa ekranizacja. Widzowie mają szansę lepiej poznać bohaterów, zaprzyjaźnić się z nimi. Z drugiej strony ona nigdy nie pisała scenariuszy, nie umie tego robić, i taka praca, z odcinka na odcinek, byłaby chyba zbyt dużym obciążeniem. Nie jestem Henrykiem Sienkiewiczem ani Aleksandrem Dumasem, żeby pisać powieści w odcinkach, i chyba nie umiałabym tego robić – pomyślała. – Jak pan to widzi? – zapytała więc ostrożnie. – Generalnie pomysł jest kuszący, ale obawiam się, że mogę nie podołać temu zadaniu… – Jakiemu zadaniu? – No, wie pan – nigdy nie pisałam scenariuszy, mam też swoje terminy na wydanie powieści, nie mam pojęcia, jak pan to planuje w czasie… – Pani Sabino. – Wydawca wstał i podszedł do okna. – Nie musiałaby pani sama tego pisać. Telewizja ma scenarzystkę, ogromnie zdolną osobę, która przygotuje scenariusz według pani książek, opracuje nowe wątki, rozbuduje różne sceny. O, to się już Sabinie bardzo nie podobało! Ktoś miałby przerabiać jej książki? Wkładać tam swoje historie i nowe postaci? Na pewno nie! – Absolutnie się na to nie zgadzam – powiedziała więc zdecydowanie. – Rozumiem pana punkt widzenia – taki serial to popularność, reklama… – Duże zyski! – Poddał pan Arend zachęcająco, ale Sabina pokręciła głową. – To także biorę pod uwagę, oczywiście! Ale ja nie chcę tracić kontroli nad tym, co wymyśliłam! To są moje książki, moje pomysły i mój świat. Nie czuję się gotowa na to, by kogoś do niego wpuścić. Co innego adaptować książkę na scenariusz, rozumiem pewne zmiany czy skróty, bo język filmu jest inny niż prozy, ale coś takiego? W końcu okaże się, że nie jestem już autorką własnych prac! – Ależ proszę się nie obawiać! – powiedział z całą mocą wydawca. – Nie ma takiego zagrożenia! Pierwszy bym się na to nie zgodził! Scenarzystka wszystko będzie z panią konsultowała, zarówno szkic, jak i ostateczną wersję scenariusza otrzyma pani do wglądu. Niczego nie pozostawimy własnemu losowi! Chyba pani nie podejrzewa, że mógłbym pozwolić na zepsucie marki Laura Rossa? Szczerze mówiąc, Sabina tego nie podejrzewała. Wierzyła w zdrowy rozsądek pana Arenda, który choć przede wszystkim był biznesmenem, to jednak zdecydowanie ponad interesy przedkładał jej dobro. I dobro jej książek. Miał rację – Laura Rossa to była marka, podobnie jak marka perfum pani Tyczyńskiej. Dolecka uśmiechnęła się i odprężyła. – Skoro pan nad wszystkim czuwa, to chyba możemy się temu przyjrzeć prawda? – powiedziała ostrożnie, a on kiwnął głową. – Pani Sabino, nie ma zatem co zwlekać. Jesteśmy umówieni na obiad z przedstawicielami telewizji i scenarzystką. Pozna ją pani, porozmawia, a potem się zastanowimy, dobrze? To jeszcze nic zobowiązującego, choć przyznam, że podoba mi się ten projekt. Jeśli panie dojdą do porozumienia w kwestiach artystycznych, a prawnicy we wszystkich innych, to ja bym ryzykował, jak mówią w sporcie. – To zupełnie coś nowego – Sabina się zadumała. – A ja lubię nowe wyzwania! – No właśnie! Czasem warto wypłynąć na nieznane wody, prawda? – Prawda! – Sabina roześmiała się, wstając z fotela. Pan Arend, jak zawsze, był zaskoczony zmianą, jaka w niej zaszła. Gdy się poznali, Dolecka była wiecznie skwaszoną i obrażoną na cały świat perfekcjonistką. Rozmawiało się z nią niezwykle trudno, bo nigdy nie było wiadomo, co ją urazi czy zdenerwuje. Teraz miał przed sobą osobę otwartą na świat we wszelkich jego przejawach. Sabina była ostrożna, to prawda, ale niczego z góry nie przesądzała, nie odrzucała nowości. Wychodziła im naprzeciw z wielką ciekawością. Wiejskie powietrze czyni cuda! Może i ja powinienem spróbować odstresować się w ten sposób – pomyślał z humorem, prowadząc Sabinę do windy. Pojechali do niewielkiej portugalskiej restauracji o śmiesznej nazwie Tirli-Pirli. Słowo to było tak melodyjne, że od razu wprawiło Sabinę w dobry humor i usunęło przykre uczucie napięcia. Wnętrze lokalu sprawiało dobre wrażenie, ponieważ było wyłożone płytkami azulejo, komponowanymi w geometryczne mozaiki z wzorem kwiatowym. Na głównej ścianie imponująca mozaika przedstawiała natomiast bitwę morską. Był to, jak wyjaśnił jej wydawca, prawdziwy miłośnik kuchni i kultury portugalskiej, „panel historyczny” wyobrażający epizod z XVII-wiecznej bitwy morskiej między Hiszpanią a Portugalią. Wnętrze rozweselały kolorowe portugalskie tkaniny i fantazyjna porcelana. Sabinę tak zajęło przyglądanie się wystrojowi, że dopiero po dłuższej chwili zauważyła osoby, z którymi byli umówieni. Od stolika w głębi podniosło się dwóch mężczyzn, jak się domyśliła, przedstawicieli telewizji. Towarzyszyła im kobieta, która wzbudziła w Sabinie zdumienie. – To nasza najlepsza scenarzystka, królowa romantycznego filmu obyczajowego, Katia Wimmer! – zaprezentował ją mężczyzna, który wcześniej przedstawił się jako dyrektor programowy telewizji, Jerzy Skoczek. – My się właściwie znamy – powiedziała zaskoczona Sabina, a mina scenarzystki wyrażała dokładnie to samo zdumienie. – Tak? Nie miałem pojęcia, że znasz Laurę Rossę! – zwrócił się Skoczek do Katarzyny, która przecząco pokręciła głową. – Nie. Ja nie znam Laury Rossy, a Sabinę Dolecką, krewną malarki Loli Adamskiej, która jest moją przyjaciółką. – Ach, to pani jest krewną Loli! Mam jej wspaniały obraz – dorzucił drugi mężczyzna, będący radcą prawnym stacji telewizyjnej. Pan Arend uśmiechnął się zadowolony. Sprawy układały się znacznie lepiej, niż można było przypuszczać. Usiedli i zagłębili się w lekturze karty dań. Sabina spoglądała spod oka na Katarzynę, która, podobnie jak wczoraj, czarowała starannością stroju i makijażu. W dziennym świetle jeszcze bardziej niż zwykle przypominała francuską gwiazdę kina. Taką, która w leniwe popołudnie siedzi w restauracji przy Wielkich Bulwarach i niespiesznie wybiera menu na elegancki posiłek. Dolecka rzadko oglądała telewizję, ale przypomniała sobie, że obiło się jej o uszy nazwisko scenarzystki. Wimmer była uważana za prawdziwą czarodziejkę. Każdy wykreowany przez nią film czy serial odnosił ogromny sukces. Telewizje po prostu zabijały się, żeby pracowała właśnie dla nich. Katarzyna jednak, słynąca z pracowitości i lojalności, od lat była wierna właśnie tej prywatnej stacji. Stworzyła dla niej szereg filmów nazywanych w branży „romantycznym obyczajem”, bo dominowało w nim przedstawienie uczuć, bardzo barwne i poruszające. Prawdziwą furorę zrobił serial, który napisała, czyli Czary codzienności, opowiadający o blaskach i cieniach życia w małym miasteczku na prowincji. Serial wypromował kilka gwiazd srebrnego ekranu i stał się nawet podstawą pełnometrażowego filmu, który Sabina obejrzała któregoś lata w kinie. Tak, musiała przyznać, że Katarzyna Wimmer była obecnie najlepszą specjalistką od scenariuszy, jaka była na rynku. Powinna być zadowolona, że właśnie ta osoba miała z nią pracować. Wciąż jednak targały nią sprzeczne uczucia. Jak powierzyć swoje postaci i historie w ręce innej osoby? Dopuścić, by ktoś wszedł w stworzony przez nią świat i zaczął zaprowadzać swoje porządki? Jeżeli się zgodzi, wszystko się zmieni, choćby pan Arend zapewniał, że wydawnictwo niczym Cerber będzie stać na straży jakości tej historii. Sabina miała pełną świadomość, że w momencie rozpoczęcia prac nic już nie będzie takie jak dawniej. A jeśli sama całkowicie straci serce dla własnych bohaterów, których dotknęła już inna ręka, skaziło obce oko? Może brzmiało to dziwnie, ale Dolecka kochała swoich bohaterów jak własne dzieci. Miałaby teraz oddać ich na wychowanie komuś innemu? Nie, to było zbyt bolesne dla niej jako pisarki i kreatorki fabuły. Przyszedł kelner i wszyscy złożyli zamówienia. Sabina wybrała zapiekanego dorsza, a Katia Wimmer, co mogło lekko zaskakiwać, grillowaną na kamieniu polędwicę. Dolecka była pewna, że tak wspaniale prezentująca się osoba jest z pewnością wegetarianką, unikającą czerwonego mięsa. Jak się okazało, było zupełnie inaczej. – Lubię takie potrawy – wyjaśniła Katarzyna, zauważywszy, że pisarka ją obserwuje. – Mają w sobie coś pierwotnego. Takie kamienne naczynia kuchenne przypominają mi wystrój z epoki neolitu! – Sabina przypomniała sobie to, co mówiła o przyjaciółce Lola, że Katarzyna jest archeologiem, więc kiwnęła tylko przyjaźnie głową. Przy deserze i winie panowie z telewizji przeszli do rzeczy. Plan był właściwie opracowany już w najdrobniejszych szczegółach, co Sabinę nieco zaskoczyło, bo nie sądziła, że sprawy zaszły już tak daleko. Katarzyna przeczytała właśnie wszystkie jej książki i miała pierwszy zarys swego pomysłu. – Oczywiście, zgodnie z sugestią pana Arenda, plan ten zostanie z panią skonsultowany – wyjaśnił dyrektor Skoczek. – Mamy pewien pomysł… – Pomysł jest taki – przerwała mu Katarzyna, odstawiając pustą filiżankę po kawie. – Że pojadę do Idy, miejscowości, w której pani mieszka, obejrzę miejsca, którymi się pani inspiruje, i postaram się jak najlepiej oddać to w moim scenariuszu. – Liczymy też, że będą się panie mogły na bieżąco konsultować, to dla nas byłaby wielka wygoda i pomoc – dodał Skoczek. Sabina spojrzała na Katarzynę ze zdumieniem. A więc ową wioską, w której scenarzystka miała spędzić najbliższe jesienno-zimowe tygodnie, była Ida! To Idę uważała za intelektualną pustynię, jałową i pozbawioną wszelkich myślowych podniet. Prawie wybuchnęła śmiechem na wspomnienie słów, które Katarzyna wypowiedziała podczas wernisażu Loli. – To dobry pomysł – stwierdził tymczasem pan Arend, a Sabina skinęła głową. – Sądzą więc państwo, że dojedziemy do porozumienia? – zapytał dyrektor Skoczek, podczas gdy Dolecka zapatrzyła się na scenę bitwy morskiej i zamyśliła nad wielką zmianą, jaka miała nadejść w jej życiu. Rzeczywiście, najlepszą osobą do takiej pracy była Katarzyna Wimmer, nie mogła chyba liczyć na więcej. Jej obecność w Idzie dawała jej poczucie, że będzie miała pełną kontrolę nad powstającym tekstem. Trzeba zatem było doprecyzować kilka oczekiwań. – Rozumiem, że będę miała decydujący głos w sprawie fabuły – powiedziała więc, a przez twarz Wimmer przeleciał delikatny cień. Ona też był artystką i zapewne nie lubiła tak obcesowego stawiania sprawy. – Pani Sabino, mamy nadzieję, że dopuszcza pani wolność artystyczną – powiedział z pewnym ociąganiem telewizyjny prawnik. – Jasne jest, że nie przeprowadzimy żadnych drastycznych zmian bez pani akceptacji, ale na pewno zdaje sobie pani sprawę, że formuła serialu wymusza pewne standardowe rozwiązania… Dolecka nie bardzo miała ochotę tego słuchać. Była gotowa bronić swej prozy do końca, nawet gdyby miało to oznaczać brak porozumienia między nimi. Wyjaśniła delikatnie, ale stanowczo, że chce mieć ostatnie słowo w każdej sprawie, przynajmniej do momentu, gdy nie przekona się, że wszystko idzie zgodnie z jej zamysłem. Przedstawiciele telewizji nie wyglądali na uszczęśliwionych, zaś Katia Wimmer wyraźnie czuła się dotknięta. Sabina z kolei uważała, że takie kwestie należy postawić stanowczo na początku, żeby później nie było żadnych niejasności. Dała do zrozumienia, że zamierza patrzeć Wimmer przez ramię jak czający się sęp i nie akceptować niczego, co się jej nie spodoba. – Będziemy wymagać spisania naszych ustaleń – poparł ją pan Arend. – Wychodzimy z założenia, że Laura Rossa jest marką wydawnictwa Driada i jako taka musi zachować swój niepowtarzalny charakter. Pani Sabina Dolecka musi mieć status przynajmniej konsultantki, jeśli nie współautorki scenariusza! – Nigdy nie pracuję w żadnych spółkach – powiedziała Katarzyna naburmuszonym głosem. – Jestem w stanie zrozumieć, że ani pani Sabina, ani wydawnictwo nie mają do mnie na razie zaufania i mówiąc wprost, boją się, czy nie schrzanię całej roboty, choć przyznam, że jest to dla mnie nieprzyjemne i krzywdzące, ale nie przystanę na narzucenie mi cenzora, nawet w postaci tak popularnej pisarki. Sabina musiała przyznać, że znalazła w osobie Wimmer godnego przeciwnika. Katia nie złościła się i nie podnosiła głosu. Nawet rozdrażniona zachowywała elegancję i klasę. To była rozgrywka punkt za punkt i co więcej – Dolecka rozumiała sposób widzenia scenarzystki. Nie miała jednak litości w tej sytuacji – to telewizja starała się o ten serial, a nie Laura Rossa i wydawnictwo. Pan Arend i dyrektor Skoczek zaczęli łagodzić ten nieprzyjemny zgrzyt, zapewniając, że wszelkie szczegóły doprecyzuje umowa, nad którą zasiądą teraz prawnicy obu stron. Sabina nie powinna jednakże obawiać się o jakość planowanego scenariusza, a Katarzyna o swą twórczą wolność. Obie strony na pewno będą usatysfakcjonowane. Miny pań nie wskazywały na to, że są uspokojone. – Uważam, że wszystko jest na dobrej drodze – tłumaczył Arend, odwożąc Sabinę do wynajętego apartamentu. – Bardzo dobrze, że jasno przedstawiła pani swoje stanowisko. Wszystko dopracujemy umową, proszę się nie martwić! – Nie martwię się – stwierdziła Sabina. – Po prostu jestem ciekawa, jak to wszystko będzie działać. – Na pewno doskonale! Jutro spotkają się prawnicy, zobaczy pani, że osiągniemy porozumienie. – A jeśli nie, to możemy się wycofać? – Oczywiście! Nie pozwolimy na żadną samowolę! Może mi pani zaufać! Nie miała innego wyjścia. Nie znała się na sporządzaniu kontraktów i negocjacjach biznesowych. Pomyślała o tym, że jeśli wszystko uda się omówić, Katarzyna Wimmer pojawi się w Idzie. Czy będą potrafiły ze sobą współpracować? To było prawdziwe pytanie! Sabina po raz pierwszy stawała przed tego typu wyzwaniem. Nie pójdę na ustępstwa. To w końcu ja to wszystko stworzyłam i ona musi się dostosować do mnie – postanowiła z całą mocą. Za oknem znowu padał listopadowy deszcz i wiał silny, chłodny wiatr, tak porywisty, że strącał resztki liści, które zaścielały chodniki smutnym, nasiąkniętym wodą kobiercem. Poczuła, że musi wracać do siebie, do Idy. Im szybciej, tym lepiej. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 5 W Idzie już wczesnym popołudniem zerwał się wiatr, który później pojawił się w Warszawie. Mila Mossakowska wyszła jak zwykle na taras swego pensjonatu i z trudem domknęła drzwi balkonowe. Wiało tak mocno, że ledwo utrzymała klamkę. Zaraz odlecę jak Mary Poppins – pomyślała z humorem, wyobrażając sobie, jak porywa ją wiatr, a ona pędzi w nieznane, trzymając w dłoni wyrwaną klamkę. Wiatr jednak przyniósł coś całkiem innego. Przed pensjonatem zatrzymał się samochód, najwyraźniej wypożyczony w Przemyślu, a z wnętrza wysiadł starszy mężczyzna o bardzo długich, patykowatych nogach. Włosy miał siwe, starannie zaczesane do góry, a jego wyraźnie świeża opalenizna kontrastowała z porą roku. Odziany był w tweedową marynarkę i zamszowe buty, które starannie obejrzał, wysiadając z samochodu, w poszukiwaniu nieistniejących zabrudzeń. – Witam pana – powiedziała Mila, zaciekawiona niespodziewanym gościem. W pamięci szybko przejrzała listę rezerwacji, ale nie przypominała sobie, aby ktoś dzwonił w sprawie pokoju. – Czy pani mówi po hiszpańsku? – zapytał mężczyzna angielszczyzną z silnym latynoskim akcentem. Mila skinęła głową, a on uśmiechnął się z zadowoleniem. – Nazywam się Juan Emiliero, pochodzę z Argentyny i szukam pani Sabiny Południewskiej – to ostatnie wymówił z niejakim trudem, a Mila się przeraziła. Gdy książki Sabiny zostały przetłumaczone na hiszpański i ukazały się w Argentynie oraz Kolumbii, a potem telewizja państwowa wyemitowała film o pisarce, znajomi zaczęli żartować z Doleckiej, że tłumy zamorskich wielbicieli zaczną najeżdżać ją w Idzie. Był to tylko dowcip, ale być może wcale nie mijali się z prawdą, czego Mila miała teraz żywy dowód przed sobą. – Sabiny nie ma w tej chwili w Idzie – wyjaśniła, zapraszając dziwnego gościa do środka na herbatę, co przyjął z dużym zadowoleniem. – A można zapytać, dlaczego pan jej szuka? Emiliero rozejrzał się po wnętrzu i z aprobatą kiwnął głową. Rozsiadł się przy niewielkim stoliczku, stojącym tuż przy balkonowym oknie, skąd roztaczał się wspaniały widok na park. Starannie podciągnął nogawki spodni, by nie zniekształciły się na kolanach, odsłaniając jednak tylko nieurągającą zasadom dobrego wychowania część skarpetki na wysokości może pięciu centymetrów nad butem. Tak, widać było, że to dżentelmen w starym stylu. – Zanim odpowiem na pani łaskawe pytanie – powiedział, kiwając przyzwalająco głową, gdy pani Kowalowa przyniosła herbatę i ciasto. – Chciałbym, żeby powiedziała mi pani, czy zna może ten przedmiot. – Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął fotografię i podał ją Mili przez stolik. Zerknęła zaciekawiona, licząc na to, że zdjęcie coś wyjaśni. Stało się tak istotnie – fotografia przedstawiała naszyjnik Sabiny, ten, który hrabina Tyczyńska podarowała jej z okazji ślubu. Był niezwykle oryginalny i wykonany z kamienia księżycowego, zwanego też selenitem. Miał on tę właściwość, że w świetle migotał wszystkimi barwami tęczy. – Tak, znam ten wisior – powiedziała, zwracając zdjęcie. – Należy do Sabiny Doleckiej, to jest kiedyś Południewskiej. – Widziała go pani? – wypytywał dalej Emiliero, a Mila skinęła głową, choć miała nieprzyjemne wrażenie, że może zdradziła jakąś tajemnicę. Ale jaką? Sabina fotografowała się w naszyjniku podczas sesji zdjęciowej dla jednego z pism i w ogóle bardzo chętnie go nosiła przy wielu okazjach. Jakby na potwierdzenie tych słów pan Emiliero wyciągnął argentyńskie pismo rozrywkowe i pokazał jej efektowny fotos przedstawiający Sabinę. – Na tym zdjęciu jest ten naszyjnik? – zapytał mężczyzna, stukając w fotografię końcówką złotego pióra, które wyciągnął z kieszonki marynarki. – Tak. – Mila uważnie spojrzała na magazyn, w którym opublikowano jedno ze zdjęć zrobionych w sukni ślubnej. Oczywiście Sabina na szyi miała wisior z selenitem, choć z racji wymiarów fotografii nie był szczególnie wyraźnie widoczny. – Jest pani pewna? – Emiliero naciskał, a Mila w końcu się zdenerwowała. – Czemu mnie pan tak wypytuje? Jest pan z policji? Coś się stało? Zanim cokolwiek panu powiem, chcę wiedzieć, kim pan jest i o co właściwie chodzi. – Co się dzieje, Mila? – Do salonu, zwabiony hałasem, wszedł Witold – mąż właścicielki pensjonatu, prowadząc za rękę ich dwuletnią córeczkę, Idę Sabinę. Mała wyrwała się ojcu i podbiegła do matki, wspinając się jej na kolana. – Pan jest z Argentyny i wypytuje o Sabinę – wyjaśniła Mila po angielsku, żeby i pan Emiliero zrozumiał. – Chodzi o jej naszyjnik z selenitem, czekam, aż dowiem się czegoś więcej na ten temat. – Jestem Mossakowski – przedstawił się Witold, a Emiliero uniósł się z galanterią na krześle, wymieniając swoje nazwisko. – Mam nadzieję, że nie straszy pan mojej żony? – Ani mi to w głowie – zapewnił Argentyńczyk swą osobliwą angielszczyzną z akcentem. – Zaraz wszystko państwu wyjaśnię i rozwieję obawy. Jestem prawnikiem, prowadzę w Rio Gallegos praktykę adwokacką i działam na zlecenie mego klienta. On to właśnie polecił mi przyjazd do państwa i poszukiwanie tego wisiorka. – Kim jest pański klient? – zainteresował się Witold, ale adwokat Emiliero pokręcił tylko przecząco głową. – Niestety, nie mogę tego ujawnić, ale postaram się państwu powiedzieć wszystko, co mogę. Mój klient obejrzał film o pani Sabinie Południewskiej, a potem odszukał ten magazyn ze zdjęciem. Zauważył bowiem, że pani Sabina nosi naszyjnik z selenitu, który w jego rodzinie ma wielkie znaczenie. Jest to dla niego na tyle istotne, że wynajął mnie i polecił przyjazd tutaj, bym przekonał się ponad wszelką wątpliwość, że naszyjnik, który pokazałem pani na zdjęciu, i ten, który nosi pani Sabina, są takie same. Witold wziął do ręki czarno-białe zdjęcie wisiorka oraz pismo rozrywkowe, zapowiadające premierę nowej książki Sabiny. – Takich naszyjników mogą być setki – powiedział. – Nie rozumiem, dlaczego to takie ważne? – Nie, nie. Nie setki! – zaprzeczył Emiliero. – Ten wyrób jest bardzo, bardzo rzadki. Kamień ma nietypowy, lekko spłaszczony kształt, a osadzony jest w ażurowej oprawie z polerowanego srebra… – Oj, to chyba nie ten – przerwała Mila. – Naszyjnik Sabiny jest bardzo ciemny, wygląda jak oksydowany! – Zapewniam panią, że to srebro polerowane. Oprawa jest bardzo charakterystyczna, ma nietypowy rysunek, naśladujący splątane pnącza. Długo studiowałem wraz z moim klientem ten wzór i jeżeli tylko będę mógł spojrzeć na wisior pani Sabiny, z pewnością określę, czy mamy do czynienia tylko z podobieństwem, czy jednak z identycznością. Mossakowscy spojrzeli po sobie. Juan Emiliero był naprawdę zdeterminowany. Poszukiwania Sabiny i podróż do Polski na pewno pochłonęły niemałe środki. Jaka więc tkwiła w tym tajemnica? – Nie powiedział nam pan jeszcze, dlaczego pański tajemniczy klient szuka tego naszyjnika? – zagadnęła Mila, dolewając gościowi herbaty. Adwokat skinął głową i ujął filiżankę w dłonie, jakby chciał się ogrzać jej ciepłem. Nie było jakoś przesadnie zimno, a wewnątrz pałacu raczej ciepło. Widocznie Argentyńczyk nie był jednak przyzwyczajony do takiego klimatu, choć w prowincji Santa Cruz, z której pochodził, aura była znacznie surowsza niż w innych częściach kraju. A chłodne wiatry, zwane pampero, prawie tak samo dotkliwe jak listopadowa wichura w Idzie. – Mój klient podejrzewa, że pani Sabina może być jego krewną – powiedział w skupieniu, a oni spojrzeli na niego pełnym zaskoczenia wzrokiem. – To niemożliwe! – stwierdził Witold. – W jaki sposób polska pisarka, która nigdy w życiu nie była w Argentynie, może być krewną pańskiego klienta? To musi być pomyłka. – O pomyłce nie może być mowy, jeżeli naszyjniki okażą się identyczne! – A więc to chodzi o naszyjnik, nie o Sabinę? – powiedziała cicho Mila, a adwokat Emiliero kiwną głową. – Tak, señora! Mogę tylko zdradzić, że naszyjnik ten był w posiadaniu rodziny mego klienta. Osoba, która go nosi, jest najprawdopodobniej jego krewną. – Skąd ta pewność? – Witold nie rozumiał. – Nawet gdyby się pan nie mylił i był to dokładnie taki sam wisior, to takie rzeczy, zwłaszcza stare, przechodzą z rąk do rąk i czasem trudno dociec, kto był ich pierwszym właścicielem. – Owszem, señor, ma pan całkowitą słuszność. Kluczowe jest tu pańskie łaskawe stwierdzenie „przechodzą z rąk do rąk”. Tak właśnie jest w przypadku rodziny mego klienta. Ergo – pani Sabina z dużym prawdopodobieństwem do tej rodziny należy. Dodam jeszcze, by rozwiać wszystkie państwa wątpliwości, że mojemu klientowi nie zależy na naszyjniku. Zależy mu na swojej rodzinie. Mila i Witold ponownie popatrzyli po sobie, a on wymownie, pod stołem ścisnął jej rękę. Zrobił to zupełnie niepotrzebnie, bo Mila była tego samego zdania – nie zamierzała zdradzać adwokatowi Emiliero tajemnicy wisiora Sabiny. Jeszcze nie. Póki nie dowiedzą się, o co w tym wszystkim chodzi. – Jak już panu powiedziałam, Sabiny nie ma w tej chwili w Idzie. Wróci niedługo, może za dzień lub dwa. Możemy spróbować się z nią skontaktować i zapytać, czy chce się z panem zobaczyć. Adwokat był bardzo wdzięczny. – Czy mógłbym poczekać tu na nią? Zatrzymać się w tym urokliwym hoteliku na kilka dni? – Nie widzę przeszkód – zapewnił go Witold. – Będziemy gościć pana z prawdziwą przyjemnością. – Gracias! To znaczy – dziękuję bardzo. Na marginesie całej mojej przygody z tym zleceniem, muszę przyznać, że przyjazd tutaj podoba mi się najbardziej. Ta okolica jest taka romantyczna, jak z powieści gotyckiej! Zaskakujące wrażenie! Gadał tak jeszcze przez jakiś czas, aż Mila wtrąciła się, mówiąc, że przygotują mu zatem pokój z widokiem na park. Powiedziała również, w jakich godzinach wydawane są posiłki, a on wreszcie wstał od stołu. Wskazał Mirkowi, synowi pani Gertrudy, która gotowała w hotelu, gdzie w samochodzie ma bagaż. Mirek, młody mężczyzna, który w „Graalu i Róży” pomagał zarówno swoim rodzicom, jak i właścicielom we wszystkich pracach, chwycił zręcznie walizki i szybkim krokiem wbiegł z nimi na schody. Za nim podążył pan Emiliero, lekko kołysząc się na swoich tyczkowatych nogach. Mossakowscy odprowadzili ich wzrokiem. – Co o tym wszystkim sądzisz? – spytała Mila, gładząc po włosach Idę Sabinę, która podczas rozmowy rodziców cały czas bawiła się grzecznie swoimi zabawkami w rogu pokoju, a teraz znowu wspięła się matce na kolana. – Jakaś dziwna historia. – Witold się skrzywił. – Musimy być bardzo ostrożni. Zatelefonuj do Sabiny i uprzedź ją o przyjeździe tego cudaka, a ja pójdę porozmawiać z Teklą. Na razie nie mówmy mu, że ten naszyjnik Sabina dostała od Tekli. Nie wiadomo, czy hrabina w ogóle zechce z nim rozmawiać! – Masz rację! W sumie zupełnie nie wiadomo, co to za człowiek i czego właściwie chce – dodała Mila. – Ale ma to też swoje dobre strony! – stwierdził z humorem jej mąż. – Pensjonat dorobił się listopadowego gościa. – Tak, a myślałam już, że jak w Dolinie Muminków w listopadzie zamieszkają tu tylko Homek i Wuj Truj, a my odejdziemy gdzieś w nieodgadnioną dal! Witold przytulił ją do siebie. – Przestań! Nie jest tak źle. Listopad też ma swój urok. Ja zawsze bardzo lubiłem ten miesiąc przechodzenia od jesieni do zimy. Jak to mówił Robert Frost: „te czarne dni jesiennych słot są najpiękniejsze, jakie mogą być”[3]. Mila roześmiała się i zwichrzyła mu dłonią włosy. Robert Frost, kto by pomyślał? Zawsze jej się wydawało, że to ona jest specjalistką od poezji w tej rodzinie, ale mąż jak zwykle potrafił ją zaskoczyć. Wiatr gwałtownie uderzył w balkonowe okno tarasu, jakby chciał wepchnąć szybę do środka. Jego groźne pohukiwanie słychać było w kominach i w wentylacji. Mila miała wrażenie, że powietrze rozpoczęło jakiś obłędny taniec, porywając do zabawy resztki suchych liści, jakie jeszcze zdołały ocaleć na gałęziach drzew. W taki dzień powinny pojawiać się duchy – pomyślała i właściwie miała wiele racji. Sięgnęła po telefon i zadzwoniła do Sabiny, by opowiedzieć jej o niespodziewanym gościu. Dolecka sama miała dla niej wiele nowin – pomysł z serialem wzbudził w Mili wielki entuzjazm. – To znakomity pomysł, Sabino! Taki serial przysporzy ci popularności. I twoim książkom! – Sama nie wiem. – Pisarka nie była przekonana. – Scenarzystka jest na pewno profesjonalistką, ale wydaje mi się, że jest również uparta jak osioł. Boję się, że trudno będzie z nią dyskutować. – A kto to jest? – zainteresowała się Mila. – Ktoś znany? – Katarzyna Wimmer. – Słynna Katia Wimmer! – wykrzyknęła Mila. – Czy ty wiesz, że każda produkcja, która wyjdzie spod jej ręki, jest murowanym sukcesem? To prawdziwa czarodziejka! Królowa scenariusza filmowego! – Tak, wiem – powiedziała Sabina z pewnym ociąganiem. – I to mnie właśnie niepokoi. – A co konkretnie? – Że będzie chciała przerobić moje fabuły pod gust swoich widzów. A ja nie jestem pewna, czy za taką cenę chcę odnieść sukces. – Nie przesadzaj – uspokoiła ją Mila. – Nie możesz zakładać, że Wimmer chce tak bardzo przekształcić twoje pomysły! Zresztą sama mówiłaś, że wydawca dopilnuje, aby taki zapis znalazł się w umowie – będziesz miała nad wszystkim kontrolę. – Powiem ci szczerze, Mila. Nie mam siły, żeby się z nią kłócić, gdy przyjdzie co do czego. Bardzo sobie cenię spokój i nie mam ochoty na niezapowiedziane wstrząsy. To mnie najbardziej martwi, że wzięłam sobie na głowę coś, co ostatecznie nie wyjdzie mi na zdrowie. Sama wiesz, że ja lubię niespodzianki, ale nie wszystkie od razu muszą być miłe! Mila przypomniała sobie o wizycie adwokata Emiliero i opowiedziała o tym Sabinie. – To raczej Tekla może być kimś z jego rodziny, mówiłaś mu o tym? Mila wyjaśniła, że razem z Witoldem uznali to za przedwczesne, a Sabina po namyśle przyznała im rację. Rzeczywiście lepiej było uprzedzić panią Teklę o tym wydarzeniu. – A może powinnaś zapytać o tego Emiliero Carmen – zaproponowała pisarka. Szwagierka Mili była akurat w Argentynie, gdzie czuwała nad kolejnym wydaniem powieści Sabiny. – Ona jest na miejscu, może się czegoś o nim dowie. Po pierwsze czy to nie jakiś oszust lub naciągacz. Każdy może przedstawić się jako adwokat! – Masz rację – zgodziła się Mila. – Mogłam sama o tym pomyśleć! Zaraz do niej dzwonię. A ty przestań widzieć ten serial w tak czarnych barwach! Zobaczysz, że wszystko się ułoży lepiej, niż przypuszczasz! – Chyba ta jesień tak na mnie działa, że mam wciąż czarne myśli. – Westchnęła Sabina, żegnając się z nią. Zamierzali opuścić Warszawę wczesnym rankiem, by dojechać do Idy na popołudnie. Sabina marzyła o zjedzeniu kolacji już we własnym domu, a poza tym tęskniła za swoim kotem. Jesienią Luna znacznie więcej czasu spędzała w Bluszczu niż latem. Całymi godzinami wysiadywała na okiennym parapecie i patrzyła, jak deszcz rozbija się na szybach. Próbowała łapać krople delikatną białą łapką i mruczała uspokajająco, gdy za oknami szalał porywisty wiatr, gwiżdżąc w kominach. Dolecka uświadomiła sobie, że trudno jej pisać bez kota. Gdy Luna poruszała koniuszkiem ogona, leżąc obok niej na stole lub śledziła jej poczynania spod półprzymkniętych powiek, błyskając niebieskim okiem, Sabina czuła spokój. Czasem przerywała pracę na sekundę, by pogładzić opalizujące perłowe futerko, a kotka zaczynała wówczas mruczeć bardziej gardłowo, w pełni zadowolona. Sabina miała nadzieję, że kot również za nią tęskni. [3] R. Frost, My November Guest (Mój listopadowy gość), tłum. A. Krawczyk. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 6 Wiatr jeszcze się wzmógł, gdy Witold dotarł do dawnego domku myśliwskiego, w którym obecnie mieszkała Tekla Tyczyńska. Miała tu również swoją główną pracownię. Oczywiście Marek Rokosz zrobił jej w swojej posiadłości prawdziwe laboratorium z ogromnym wyborem nowoczesnego sprzętu, ale ona wolała pracować nad swymi mieszankami właśnie tutaj. To prawda, miejsce to miało niezaprzeczalny urok, zwłaszcza teraz, późną jesienią, gdy mrok sączył się przez okno, przenikając wszystko jak gęsta mgła. Pani hrabina siedziała przy wielkim sosnowym stole, w kręgu światła rzucanym przez zawieszoną na solidnym łańcuchu lampę nad stołem. Jak zwykle czytała, popijając kawę. Gdy Witold zjawił się przed domem, właśnie spoglądała w okno. Wpuściła go, a on starał się na progu strząsnąć drobne kropelki deszczu z ubrania. Właśnie zaczęło padać. – Jesienna pogoda – zauważył, gdy doprowadził już kurtkę do względnego porządku. – Daj to – mruknęła Tekla. – Powieszę przy kominku, szybciej wyschnie. Pogoda jest taka, że i psa by się nie wypuściło. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego Marek uparł się wracać właśnie teraz, w sam środek tego armagedonu! – Marek wraca? – zainteresował się, a ona kiwnęła głową. – Przysłał list, właśnie go czytam. Będzie za kilka dni. Ma oczywiście całą furę nowych pomysłów, ale chyba sam będzie je realizował, bo ja czuję się już zmęczona. Witold spojrzał na nią z uwagą. Hrabina zawsze wyglądała tak, jakby czas się jej nie imał. Właściwie nikt nie wiedział na pewno, ile ona ma lat. Sama mówiła, że jest po osiemdziesiątce, ale ten stan utrzymywał się od pewnego już czasu, więc na pewno była bardziej wiekowa. Z drugiej strony zawsze cechowała ją niezwykła witalność i młodość ducha. Była pełna energii i zadowolenia z życia. Teraz jakby przygasła i zapadła się w sobie. – Chyba wreszcie dopadła mnie starość – powiedziała, uśmiechając się blado. – Czuję to bardzo wyraźnie, że siły mnie opuszczają, brak mi motywacji… – Motywacji? – Witold się zdziwił. – Brak ci motywacji do pracy? – Raczej w ogóle do życia. – Hrabina zatoczyła ręką koło. – Jak to pisał Tetmajer: „Gdzie natchnień tęcza?… Spłowiała i zbladła…/Gdzie wiary zorza?… W otchłanie zapadła…/Gwiazda nadziei gdzie?… Pomrok ją ćmi…”[4]. Witold się roześmiał, ale zrobiło mu się lekko nieprzyjemnie. Spojrzał na panią Tyczyńską i zrozumiał, że mówiła poważnie. Czuła się już znużona zbyt intensywnym życiem, jakie prowadziła przez ostatnie lata. – Wiesz, Witoldzie, mam dziwne wrażenie, że Pan Śmierć[5], jak to mówią w Ameryce Południowej, o mnie zapomniał. Czasem wszystko mi tak obojętnieje, że trudno z tym żyć. – To ta pogoda – stwierdził mąż Mili. – Ja też mam dosyć wszystkiego, choć na swój sposób lubię ten dekadencki stan. Myślę, że wszyscy artyści fin-de-siècle’u[6] tworzyli wyłącznie jesienią! – To nie pogoda, to wspomnienia – zaprzeczyła. – Wciąż słyszę wołanie przeszłości. „A głos ten łamie, obala i kruszy,/I budzi zgrozę i rozpacz i strach”[7]. – Jesteś po prostu rozdrażniona – powiedział Witold, choć po raz kolejny zrobiło mu się bardzo nieswojo. Postanowił jednak powiedzieć hrabinie o wizycie dziwnego gościa z Argentyny. – Ten człowiek wypytuje o twój naszyjnik – zakończył opowieść o Juanie Emiliero rodem z Santa Cruz. – Naszyjnik? – zdumiała się hrabina. – Tak. Ten, który podarowałaś Sabinie w dniu ślubu. Z oprawionym w srebro selenitem. – Facet nie ma pojęcia, o czym mówi. Ten naszyjnik był w mojej rodzinie od lat. Sądzę, że nawet od stu. To jedna z niewielu pamiątek, które mi pozostały, matka dała mi go, zanim wyjechałam podczas wojny z Polski. – No właśnie. On tu przywiózł zdjęcie. Jakąś czarno-białą reprodukcję, która wygląda na powiększenie detalu ze starej fotografii i twierdzi, że posiadacz tego naszyjnika jest krewnym jego klienta. Oczywiście nie chce powiedzieć, kim jest ten klient, ale można wysnuć logiczny wniosek, że mieszka on w Argentynie i prawdopodobnie gdzieś blisko swego mecenasa, czyli na południu kraju, w prowincji Santa Cruz. – To brednie – stanowczo stwierdziła Tekla. – Nie mam żadnych żyjących krewnych, a już w szczególności w Argentynie, wszystko jedno gdzie, w Pampie czy w Buenos Aires! Jego naszyjnik musi być po prostu podobny do tego, który podarowałam Sabinie. – Być może, ja zresztą myślę podobnie, bo cała ta historia wydaje mi się dosyć nieprawdopodobna. Chciałbym to jednak wyjaśnić, żeby jacyś dziwni ludzie z końca świata więcej nas nie niepokoili. – Nie ma sensu. Najlepiej zostaw to tak, jak jest. – Obawiam się, że tak się nie da. Emiliero przywiózł reprodukcję wisiorka oraz zdjęcie Sabiny z jakiejś argentyńskiej kolorowej gazety. Jest zdeterminowany, by spotkać się z nią i obejrzeć naszyjnik. Osobiście uważam, że trzeba to zrobić. Najprawdopodobniej okaże się, że to zupełnie inny egzemplarz i sprawa będzie ostatecznie załatwiona. Jeżeli będziemy usiłowali go spławić, nigdy się od nas nie odczepi, bo uzna, że coś ukrywamy. Hrabina nie wyglądała na przekonaną. – Nie rozumiem, dlaczego mamy ulegać kaprysom jakiegoś pana z Argentyny! To, że przejechał pół świata, goniąc za jakąś mrzonką, nie znaczy, że musimy od razu ułatwiać mu zadanie. A może ja nie mam ochoty na takie dziwaczne znajomości? – Oczywiście. – Witold uspokajająco poruszył ręką. – Przede wszystkim musimy sprawdzić, czy pan Emiliero jest tym, za kogo się podaje. Mila zadzwoni w tej sprawie do Carmen. Kto jak kto, ale ona błyskawicznie rozpracuje ewentualnego oszusta. Jeżeli jednak pan adwokat jest w porządku, to nie widzę powodu, dlaczego by nie pokazać mu tego naszyjnika, skoro i tak pewnie nie jest to ten, którego szuka. Dlaczego nie zamknąć tej sprawy od razu? – Bo nie. Ja się nie zgadzam na takie cyrki i to jest moje ostatnie słowo! – Wstała od stołu i zaczęła krążyć po pracowni, przekładając różne przedmioty z miejsca na miejsce. Widać było, że jest zdenerwowana, choć Witold nie mógł zrozumieć czym. – Teklo – powiedział bardzo spokojnym głosem. – Teraz właścicielką naszyjnika jest Sabina. Może pozwolimy, aby to ona zadecydowała? Nie odbieraj jej tego prawa, proszę! Hrabina odwróciła się gwałtownie od jednej ze swych szaf z aptekarskimi precjozami, gdzie właśnie ustawiała menzurki według wielkości. Jej twarz wyrażała wielkie wzburzenie. – Dobrze. Ale jeśli okaże się, że ten wisiorek jest podobny do mojego, to pod żadnym pozorem nie skierujecie tego pana Emiliero do mnie! Czy wyrażam się jasno? Możecie powiedzieć, że Sabina kupiła go w Desie albo dostała w paczce od ciotki z Ameryki! Ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego! Nie życzę sobie żadnych kontaktów z tym człowiekiem, ani dalszego omawiania tej sprawy. Ona dla mnie nie istnieje! – Ale dlaczego? Przyznam, że kompletnie nie rozumiem twojej irytacji. – Nie jestem zirytowana. Po prostu chcę mieć święty spokój i tyle. Naszyjnik nie jest kradziony ani nic z tych rzeczy, więc chyba mogę sobie nie życzyć śledztwa w związku z nim? To jakaś przedziwna sprawa i nie mam na nią czasu! Mówiła to tak zdenerwowanym głosem, że Witold postanowił nie drążyć sprawy. Może to w istocie były tylko dziwactwa starszej pani? On z kolei uważał, że sprawę trzeba wyjaśnić do końca. Emiliero przemierzył tysiące kilometrów tylko po to, by zobaczyć wisiorek Sabiny, więc zwykła ludzka życzliwość nakazywała, by mu pomóc. Najwyraźniej dla jego klienta było to bardzo ważne. – W porządku – powiedział Witold pojednawczo. – Zrobimy tak, jak chcesz, zresztą myślę, że cała sprawa okaże się pomyłką. Podejrzewam, że pan Emiliero zupełnie niepotrzebnie wybrał się w tak długą podróż. Chyba lepiej było wcześniej napisać i się upewnić. – No właśnie! – Hrabina się wyraźnie odprężyła. – Po prostu nie lubię takich sytuacji, zawsze mi to pachnie jakimś naciągactwem. – Tak, to prawda. Odkąd świat stał się globalną wioską, dzieją się na nim rzeczy, o których nie śniło się nie tylko filozofom, ale i psychiatrom! Tekla się roześmiała i poklepała go po ręce. – Dobry z ciebie przyjaciel, Witoldzie. Nie martw się o mnie. Ja zawsze daję sobie radę! Zabrzmiało to enigmatycznie i dosyć niepokojąco, ale nie chciał wypytywać, by ponownie nie zdenerwować pani Tyczyńskiej. Zapytał więc o nowe projekty Marka Rokosza, o których wspomniała, gdy przyszedł. Hrabina machnęła ręką z lekceważeniem. – Wyobraź sobie, że Marek chce tutaj założyć stawy rybne! Wymyślił sobie, że zarybi to jeziorko na granicy lasu i kilka innych, które powstały po melioracji pól, ma je zasilać woda z Modrzanki. Ma zamiar tu wszystko przebudować, stworzyć jakieś urządzenia do obsługi tych stawów i hodować karpie i amury! Witold się zamyślił. Wbrew pozorom to nie był wcale śmieszny pomysł. Stawy były niezagospodarowane i tylko się marnowały, a hodowla ryb mogła być zupełnie dochodowym przedsięwzięciem. Poza tym kuchnia pensjonatu „Pod Graalem i Różą” zyskałaby stały dostęp do świeżych ryb. Panie ze spółdzielni także mogły się zająć przetwarzaniem tego produktu. Tak, to tylko na pozór wyglądało absurdalnie. Marek, jak zwykle, myślał z dużym wyprzedzeniem i projektował przyszłość swego gospodarstwa. Rzeczywiście rzeczka Modrzanka mogła stać się rezerwuarem wody dla stawów rybnych. Pomysł był naprawdę dobry i przyszłościowy. – Poza tym jak to będzie pięknie wyglądało! – stwierdził Witold, a pani Tyczyńska przytaknęła. – To prawda. Groble i przepławy są takie romantyczne. Nie ma nic wspanialszego niż stawy w lesie. Wiem, że kiedyś był tutaj jeden, matka mi opowiadała. Ponoć gnieździło się na nim dzikie ptactwo, a widoki, zwłaszcza jesienią, były przecudowne. Zamyśliła się, a Witold wykorzystał ten moment, aby się pożegnać. Zdjął wysuszoną już kurtkę z wieszaka przy kominku i ponownie wyszedł na zewnątrz. Wiatr był tak gwałtowny, że z trudem utrzymał drzwi. – Prawdziwy huragan – mruknął i z wysiłkiem, przezwyciężając mocne podmuchy, brnął w kierunku domu. Drzewa pochylały się nisko ku ziemi i raz po raz wiatr odłamywał jakiś suchy konar. Był to dziwny i niepokojący wieczór – ciemny, z pędzącymi po niebie chmurami, z lekka tylko oświetlanymi blaskiem księżyca i z wyjącym wichrem. „Północny sztorm. Wtedy gdy dojrzewają/kiście jarzębiny. Kto czuwa nocą słyszy/ jak gwiazdozbiory stąpają w przegrodach stajni/wysoko ponad drzewem”[8]. Witold dobrnął do drzwi pensjonatu „Pod Graalem i Różą”, gdy Mila odkładała właśnie słuchawkę. – Nie uwierzysz! – powiedziała na jego widok. – Carmen bardzo się tym wszystkim przejęła i od razu sprawdziła tego Juana Emiliero. On na pewno istnieje i ma kancelarię w Rio Gallegos w prowincji Santa Cruz. Carmen zadzwoniła tam i dowiedziała się, że pryncypał wyjechał w pilnej sprawie do Europy. Oczywiście moja szwagierka jest zdania, że cała ta afera przysporzy Sabinie popularności w Ameryce Południowej i chce, abyśmy się jak najwięcej dowiedzieli od pana adwokata. Ona najchętniej opublikowałaby o tym artykuł w jakimś argentyńskim tabloidzie w stylu „Muy”, bo to by niebotycznie wywindowało sprzedaż. – Tekla nie jest zachwycona tym wszystkim – przerwał jej Witold, który autentycznie martwił się o hrabinę. – Zdenerwowała ją ta cała sytuacja i ogólnie widzę, że nie czuje się zbyt dobrze. – A ty się dziwisz? Mnie też to zdenerwowało. Jakaś mętna opowieść o naszyjniku, z której nie wiadomo co może wyniknąć, jakie upiory się pojawią… – Sądzę, że nic się nie pojawi. To najprawdopodobniej jakiś wymysł. Pomyśl – jak naszyjnik Sabiny może być tym z jakiegoś niewyraźnego czarno-białego zdjęcia? Ktoś bardzo się tym przejął, być może od lat go szuka i czepia się każdej szansy. Moim zdaniem to bardzo mało prawdopodobne, aby to był ten sam! – Być może. – Mila nie była przekonana. – Ucięłam sobie miłą pogawędkę z panem Emiliero przy kolacji. On, zdaje się, czuje się tu dosyć samotny. Wywnioskowałam, że ten klient to jakaś bardzo mu bliska osoba, aż zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie chodzi o jego samego! – Nie przesadzaj! Adwokat Emiliero nie mówi po polsku, miałby poszukiwać naszyjnika i uważać się za krewnego Tekli? – to ostatnie Witold wymówił szeptem, choć przecież Argentyńczyk nie znał języka i nawet gdyby usłyszał ich rozmowę, nic by z niej nie zrozumiał. Mila pokręciła głową. – Nie mam pojęcia. Po prostu mówię ci o swoich odczuciach. On się niesamowicie zaangażował w tę sprawę, jakby dotyczyła go osobiście. Mówił mi, że ma w swej kancelarii kilku współpracowników, ale nie miał ochoty powierzać tego zadania żadnemu z nich. A przecież sam nie jest już pierwszej młodości i z tego co mówił – nie lubi podróżować, a szczególnie nie lubi lotów nad oceanem! – To o niczym nie świadczy! – Witold wzruszył ramionami. – Czy Sabina zgodziła się pokazać ten naszyjnik? Żona wyjaśniła mu, że Dolecka nie widzi żadnych przeszkód w okazaniu wisiorka. Uważała, podobnie zresztą jak Mossakowscy, że skoro ktoś zadał sobie tyle trudu, należy mu się za to pomoc. Zresztą nie miała nic do ukrycia. – A Tekla najwyraźniej ma! – mruknął Witold, gdy już szli po schodach do swej sypialni na górze. – Mylisz się! Co ona może mieć do ukrycia? – Mila bagatelizowała sprawę. Ale Witoldowi nie dawała spokoju rozmowa z hrabiną. [4] K. Przerwa-Tetmajer, Przeżytym [w:] Poezje, Kraków 1891. [5] Kult Pana Śmierci (wyobrażanego jako szkielet z kosą) jest szczególnie silny w Argentynie i Brazylii, również na Wyspach Karaibskich. W Argentynie jego święto obchodzone jest w Wielki Piątek, 1 listopada i 15 sierpnia oraz w każdy piątek trzynastego dnia miesiąca. [6] Fin-de-siècle – francuskie określenie „końca wieku’’. [7] K. Przerwa-Tetmajer, tamże. [8] T. Tranströmer, Sztorm [w:] Wiersze i proza 1954–2004, tłum. L. Neuger, Kraków 2012, s. 13. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 7 Gdy przekroczyła próg Bluszcza, Sabina znowu poczuła się bezpiecznie. Luna czekała na nią na parapecie i miauknęła wymownie, gdy pisarka lekko uchyliła okno. – Też się stęskniłam! – powiedziała, a kotka pochyliła zabawnie głowę na jedną stronę, jakby przytakując. Dolecka obrzuciła krótkim spojrzeniem swój pokój do pracy – panował tu idealny ład i nie było żadnych zbędnych sprzętów, co zawsze działało na nią kojąco – a potem wyjrzała przez okno. Wiatr ucichł i zapowiadał się pogodny wieczór. Księżyc był w nowiu, a więc niebo wydawało się puste – ciemne i tajemnicze. Gdy tak wpatrywała się przed siebie, widnokrąg zaczęły znaczyć smugi spadających gwiazd, które szybowały ku ziemi w rozbłyskach i z zawrotną prędkością. Były to Leonidy, rój listopadowych meteorytów. Być może każda taka gwiazda to czyjeś życzenie – pomyślała i w zachwycie patrzyła na to zjawisko. Meteoryty przecinały nieboskłon, pędząc w kierunku swej zagłady w pożegnalnym błysku światła. Zapłonąć i zginąć – czy taki los nie czeka każdego z nas? Ponoć nów przynosi szczęście. To nowy księżyc, kiedy wszystko się odmienia. Wyjrzała do ogrodu. Drzewa straciły liście i były teraz zaledwie zarysem samych siebie. Lubiła ten melancholijny czas uśpienia, gdy wszystko szykowało się do zimy. Myślała o sobie i swoim domu. Powitał ją ciepłem i herbatką z malinowych gałązek, która napełniła salon swym aromatem. Tak, tutaj, w Bluszczu, nic nie wydawało się zbyt trudne, wszystko było możliwe. Zastanawiała się, czy Arend zdoła uzgodnić umowę z telewizją. Z jednej strony nie chciała, żeby się dogadali, bo to oznaczałoby dla niej wielką zmianę. Z drugiej czekała niecierpliwie na wiadomość, że umowa została podpisana, bo pragnęła nowego wyzwania. A jednak zawsze trzeba podążać za swoją szczęśliwą gwiazdą – pomyślała i poszła do sypialni na górze, gdzie czekał jej mąż. Piękna była dla nich ta noc nowiu, a poranek przyniósł zupełnie nowe wydarzenia. Gdy Sabina została już sama w domu i z pewnym ociąganiem zabrała się do pracy przy nowej książce, usłyszała pukanie do drzwi. Bardzo zdziwiła się, gdy zobaczyła, kto ją odwiedził – był to Sebastian Kisiel, który pojawił się tu niespodziewanie poprzedniego lata i został na zimę, imając się różnych prac w pensjonacie „Pod Graalem i Różą”, a teraz w gospodarstwie Marka Rokosza. Sabina bardzo lubiła tego małomównego i pogodnego włóczęgę, który, jak sam mówił, nigdzie nie zagrzewał zbyt długo miejsca, wędrując wciąż przed siebie niczym tramp z amerykańskich opowieści z minionego stulecia. Sebastian był skryty, ale z tego, co napomykał różnym osobom, wyłaniało się życie ciekawe i pełne podróży – na pewno wiele czasu spędził za granicą. Był we Francji, Anglii, nawet w Stanach Zjednoczonych, gdzie próbował przejść szlak Jacka Londona. – Witam pana – powiedziała więc serdecznie, zapraszając go na kawę. – Właśnie wróciłam z Warszawy. – Wiem. Byłem tu kilka razy, bo chciałem się z panią rozmówić. Zabrzmiało to trochę dziwnie, ale Sabina nie czuła się zaniepokojona. Tutaj, w Idzie, widziała świat w zupełnie inny sposób. Nie skupiała się na problemach, interesowały ją wyłącznie rozwiązania sprawy. – Słucham, chętnie pomogę, o ile to w mojej mocy. – Sądzę, że może mi pani pomóc. To znaczy nie potrzebuję pomocy sensu stricto, tylko porady… – O, w tym jestem dobra. – Sabina się roześmiała. – Zawsze potrafiłam doskonale doradzać, tylko sobie nie umiałam nic wytłumaczyć, ale to podobno bardzo typowe. Spojrzał na nią z sympatią i skinął głową. Zawsze pamiętał, że to ona jako pierwsza okazała mu w Idzie serce i wyciągnęła do niego pomocną dłoń. Sebastian był osobą, która doceniała takie gesty i umiała okazać wdzięczność. – Wie pani, że teraz pracuję dla Marka Rokosza. Nie mogę narzekać, to dobry szef. Wymaga dużo, ale wiele daje swoim pracownikom. Mam, jak się to mówi, wikt i opierunek, bo mieszkam wygodnie w pokoju nad laboratorium, a pan prezes nawet wyżywienie zapewnia dla swoich ludzi… Sabina skinęła głową. Marek był znany ze znakomitej organizacji. Wychodził z założenia, że pewne rzeczy po prostu bardziej się opłacają. Obiad dla pracownika czy bezpłatne mieszkanie zawsze są mile widziane i zwiększają zaangażowanie w pracę. Doskonale wiedział, że praca na plantacji ziół i w fabryce kosmetyków nie jest łatwa, szybko męczy i wymaga wysiłku fizycznego. A jednocześnie nie chciał, by była wykonywana byle jak, ponieważ odbijało się to na jakości produktu. „Coś za coś” – tłumaczył kiedyś Sabinie. „Chcę mieć luksusowe kosmetyki, to i warunki ludziom muszę dać luksusowe. Skąpy, moja droga, trzy razy traci, o czym wielu biznesmenów z bożej łaski się jeszcze boleśnie przekona”. Śmiała się, ale nie mogła nie przyznać mu racji. Marek Rokosz miał rozmach w swej działalności i wizję. Dlatego teraz była bardzo ciekawa, co powie jej Sebastian. Czyżby jednak nie był zadowolony z pracy? Może stałe zajęcie pozbawiało go wolności, którą tak bardzo sobie cenił? Zaskoczyło ją więc to, co powiedział. – Nigdy nie interesowałem się chemią, ale tutaj spodobało mi się łączenie różnych substancji i zaciekawił mnie proces produkcyjny. Zacząłem nawet sam eksperymentować i pan Marek, widząc, że daję sobie radę, przydzielił mnie do pomocy pani hrabinie. Na początku pomagałem jej od czasu do czasu, ale teraz oboje chcą, żebym stał się jej takim najważniejszym pomocnikiem. – To chyba dobrze? – powiedziała z wahaniem Sabina, bo nie wiedziała, do czego Sebastian zmierza. On pokiwał głową, a potem spojrzał na nią z wyczekiwaniem. – Nigdy nie mówiłem pani, co spowodowało, że żyję w ten sposób, prawda? Pisarka skinęła głową. Nie, żeby jej to nie interesowało, ale nie wypytywała ludzi o ich osobiste sprawy. Już dawno temu nauczyła się, że tak będzie lepiej. Gdy zyskiwali do niej zaufanie, sami byli chętni się zwierzyć, jak choćby właśnie w tej chwili. Sebastian położył ręce na stole, zaciskając dłonie tak, że kostki mu pobielały. – Po pierwsze nie nazywam się Kisiel, to panieńskie nazwisko mojej matki, a po drugie jestem przestępcą! – wypalił i spojrzał na nią, jakby chciał sprawdzić, jakie to zrobi wrażenie, ale Sabina tylko podniosła filiżankę i upiła łyk kawy. – Ja też nie nazywam się przecież Laura Rossa, choć wiele osób zna mnie wyłącznie pod tym mianem. Jak się pan naprawdę nazywa? – Sebastian Kowarski. Może słyszała pani przed laty o mojej sprawie? Zamyśliła się. Tak, istotnie, to nazwisko było jej znajome. Wiązało się z jakąś tragedią. – Wypadek? – zapytała niepewnie, bo coś takiego błąkało się na obrzeżach jej pamięci. Skinął głową. – To miło, że określa pani to w ten sposób. A ja zabiłem człowieka. Mojego brata. Dłuższą chwilę milczał, a potem podniósł głowę. – Na pozór banalna sprawa. Pierwszy samochód, który podarowali mi rodzice, bo dobrze zdałem maturę i dostałem się na studia. Pojechaliśmy z bratem na przejażdżkę, on nie zapiął pasów, bo przecież tylko mięczaki to robią. Jechaliśmy za szybko, bo kierowca, czyli ja, był młody, głupi i przekonany, że wszyscy maturzyści są nieśmiertelni. Spadł pierwszy deszcz, który kurz na ulicy zamienia w śliską breję. Wpadliśmy w poślizg tuż przed przystankiem autobusowym… – Pamiętam tę sprawę – przerwała z przejęciem Sabina. – To się wydarzyło niedaleko mojego mieszkania w Warszawie. Później czytałam w prasie, że kierujący nie chcąc wjechać w ludzi na przystanku, gwałtownie skręcił i uderzył w latarnię! – Tak. Próbowałem nie zabić tych osób. Zaczęło padać, wszyscy schronili się pod wiatą przystanku, zbici w stadko jak ptaki. Pamiętam, była tam kobieta, młoda matka, która widząc zbliżający się szybko samochód, chwyciła z wózka dziecko i przytuliła je do siebie. Może mi pani wierzyć lub nie, ale podczas wypadku widzi się takie rzeczy, choć potem wydaje się to kompletnie niemożliwe. Ja widziałem jej oczy – rozszerzone przerażeniem i strachem o życie tej małej istotki. Nie mogłem staranować tego przystanku. Miałem tę chwilę, by skręcić… Uderzyłem w latarnię, tył samochodu zawadził o wiatę, ale nic się nie stało, jeden starszy pan tylko ucierpiał, miał złamaną nogę… Mnie otworzyła się poduszka powietrzna, wyszedłem z tego z drobnymi urazami, jakieś złamania, otarcia, chyba wstrząs mózgu, ale mój brat zginął. Wypadł przez przednią szybę i się zabił. To znaczy – ja go zabiłem. Sebastian umilkł, bo już od pewnej chwili głos mu się łamał. Sabina położyła rękę na jego dłoni. – Panie Sebastianie, to był wypadek. I nie dopuścił pan do śmierci wielu osób. – Jechałem za szybko. On nie miał pasów. Ja go zabiłem – powiedział cicho, zrezygnowanym głosem. – Oczywiście zostałem oskarżony o spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym i skazany. Wyrok w zawieszeniu, bo było mnóstwo okoliczności łagodzących. Ludzie z przystanku zeznawali na moją korzyść, nawet ten pan, który przeze mnie miał złamaną nogę. To chyba on najlepiej mnie wybronił, opowiadał, że widział wyraźnie, jak próbowałem nie dopuścić do wypadku, jak gwałtownie skręciłem… Miałem nadzieję, że pójdę do więzienia na długie lata, że wyrok i surowa kara pozwolą mi odpokutować tę winę. Ale nie. Wciąż czuję, że nie odkupiłem tego przestępstwa, nigdy się nie rozgrzeszę. Nie poszedłem na studia, wyjechałem z domu. Trudno mi było patrzeć na matkę, która codziennie chodziła na cmentarz. Nie da się mieszkać z mordercą pod jednym dachem… – Nie jest pan mordercą – przerwała Sabina. – Morderca zabija celowo, pan spowodował wypadek, a to wielka różnica! – Dobrze, pani Sabino – jestem zabójcą, bo przecież zabiłem. – Przede wszystkim zabija pan siebie, od wielu lat. Czy kontaktuje się pan ze swoją rodziną? – Nie – powiedział, podnosząc głowę i spoglądając na nią z zastanowieniem. – Od tamtej pory, gdy opuściłem dom, nawet nie próbowałem. Jestem pewny, że mnie nienawidzą! – A ja myślę, że uważają, iż stracili drugiego syna i bardzo im z tym ciężko… – Może uzna pani, że jestem głupi, ale czasami zaglądam na takie strony, gdzie poszukują zaginionych, fundacji ITAKA na przykład. I nikt mnie nigdy nie szukał, więc nie sądzę, aby im na mnie zależało. – Tego pan nie może wiedzieć na pewno. Każdy przeżywa swój smutek inaczej, nie ma jednego wzorca zachowań. Może pańskiej matce nie przyszło do głowy szukać przez jakąś organizację? Niech pan to jeszcze przemyśli, to może być krok w dobrą stronę – pogodzenie się z rodziną, zanim pogodzi się pan ze sobą. – Nie wiem, czy to w ogóle możliwe – powiedział Sebastian smutno. – Ale jest chyba lepiej, bo udało mi się o tym powiedzieć pani. Mam jednak wyrzuty sumienia wobec pani Tekli i pana Rokosza. Sądzę, że powinienem im opowiedzieć o wszystkim, zaufali mi, dali pracę, teraz chcą mnie awansować na asystenta pani Tyczyńskiej, a przecież nic o mnie nie wiedzą. Jak pani uważa? Sabina spojrzała na niego ze współczuciem. Rozumiała, że ta tragiczna historia sprzed lat ukształtowała całe przyszłe życie tego młodego chłopaka, a potem mężczyzny. Nigdy się z tym nie pogodził i nigdy sobie nie wybaczył. Współczuła mu i chciała bardzo pomóc. – Jestem pewna, że skoro uważa pan, że powinien pan z nimi pomówić, to trzeba tak zrobić. Może to początek drogi? – Jakiej drogi? – zainteresował się Sebastian, popijając swoją kawę. – Z powrotem do siebie – odrzekła z powagą Sabina. Naprawdę w to wierzyła. Uważała, że jeśli uświadamiamy sobie problem, jesteśmy na najlepszej drodze do rozwiązania go. Być może dla Sebastiana nadszedł wreszcie czas uzdrowienia? Miała głęboką nadzieję, że tak. Zarówno pani Tekla, jak i Marek byli ludźmi wyrozumiałymi, była więc pewna, że nie zostawią młodego mężczyzny bez pomocy. Może to dobrze, żeby pomówił z kimś jeszcze? Poznał inny punkt widzenia, opowiedział swą historię kolejny raz? Tak, Sabina była przekonana, że dla każdego jest szansa, o ile tylko pragnie z niej skorzystać. – Nie jest pan zły, Sebastianie, proszę tak o sobie nie myśleć – powiedziała Dolecka i spojrzała na niego z sympatią. On ujął jej dłoń i delikatnie uścisnął. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 8 Katarzyna Wimmer nalała sobie kieliszek białego wina, stanęła w oknie prowadzącym na taras i ponuro spojrzała w dół, na rozświetlone miasto. Tak, miała je u swoich stóp. Dosłownie i w przenośni. I jako dziewczyna z Cichej Białostockiej, córka prowincjonalnej nauczycielki, była z tego dumna. Tak naprawdę nie mogła nawet marzyć, że zajdzie tak daleko, gdy wiele lat temu wyjeżdżała ze swego miasteczka na studia do Warszawy, a potem dalej w świat. A jednak wróciła, by tutaj zacząć pracę w mediach. Zaczepiła się w jednej stacji telewizyjnej, potem w drugiej. Praktycznie od razu poznano się na jej niebywałych umiejętnościach przerabiania każdego knota w złoto. Nie było takiego szkicu, którego nie potrafiłaby zmienić w barwną, soczystą opowieść. Widzowie to uwielbiali, a ona szybko zasłużyła sobie na miano „królowej romansu obyczajowego”. Jako miłosiernie panująca, nie musiała martwić się o fundusze, więc kupiła sobie ten piękny apartament z widokiem na miasto, który podkreślał jej status. Rzadko tu bywała, ale gdy jednak zdarzały się takie chwile, lubiła wyjść z kieliszkiem wina na taras i popatrzeć przed siebie. Mieszkanie symbolizowało dla niej to wszystko, co osiągnęła. Ale było też ogromne i puste. Teraz właśnie stała przed wielkim balkonowym oknem i wahała się, czy je otworzyć. Było niemiłosiernie zimno i hulał wiatr, szczególnie dotkliwy na takiej wysokości. Spojrzała na niebo. Księżyca nie było widać, bo był nów. Przypomniała sobie, że kiedyś pewna starowinka na Podlasiu przestrzegała ją, by nie patrzeć przez okno na księżyc w nowiu, bo to przynosi pecha. Dlaczego o tym akurat pomyślałam? – zdumiała się i wychylając kieliszek, wypiła wino do dna. Odstawiła kieliszek na stół i wzięła do ręki komórkę. Siedemnaście nieodebranych połączeń, większość od kierownika produkcji jej ostatniego serialu. Skrzywiła się. Znowu na pewno jedna z gwiazd stroi fochy i grozi odejściem, bo jej rola jest zbyt mała, niezbyt ważna dla akcji lub pojawia się zbyt rzadko. Gdy nasilały się wiatry, gwiazdy miały więcej pretensji niż przy dobrej pogodzie. „Halny duje, warioty wychodzą” – jak mawiała jej koleżanka z Podhala, doświadczona w takich sprawach. Katarzyna czasami miała tego dosyć, tych ciągłych utarczek i podchodów. Przeczytała kiedyś zwierzenia pewnego kasowego zagranicznego scenarzysty, który wprost mówił, że aktorzy podlizują mu się, żeby przypadkiem nie uśmiercił ich postaci. Zasypują go kartkami na święta i upominkami, a w kafeterii ustępują miejsca. Z Katarzyną nikt może nie walczył o filiżankę espresso w serialowym kateringu, ale o pocztówce z życzeniami mogła co najwyżej pomarzyć. To prawda, że każdy chciał dostać rolę w „jej” filmie. Jednak gdy już ją dostawał, zaczynało się coś, co Katarzyna określała jako „eskalacja żądań”. Rola była nieznacząca, postać za głupia, brzydko wyglądała, nie demonstrowała naturalnych walorów ciała i ducha aktora, układ fabuły spychał akurat tę postać w cień i tak dalej, da capo al fine[9]. Zawsze stał za tym jakiś agent, menedżer, znajomy reżyser czy diabeł wie kto podbijający bębenek i oczywiście stawkę. Wraz ze wzrostem popularności serialu rosły żądania. Katarzyna pomyślała w tym miejscu oczywiście o Brygidzie. Dziewczyna była nieznaną nikomu uczestniczką jakiegoś tanecznego talent show. Ktoś zaproponował jej udział w reklamie, gdzie spodobała się całej Polsce, potem poszło już z górki: program w telewizji, mała rólka w filmie, wreszcie ten serial, którego Brygida była gwiazdą. Jakieś trzy tygodnie temu zrobiła się nie do zniesienia, więc Katarzyna podejrzewała, że przed rozpoczęciem nowego sezonu będzie chciała podbić stawkę. A niech tam! W końcu niech to kierownik produkcji się z nią użera, a nie ja – pomyślała i właśnie wtedy po raz osiemnasty zadzwonił właśnie ów wspomniany kierownik. – Katia? Gdzie ty się podziewałaś? – powiedział z wyraźnym wyrzutem Maciej Rawicz. Katarzyna nie odpowiedziała oczywiście, że była na treningu. Zamierzała co prawda trenować tai-chi, ale skończyło się w efekcie na krav madze. No, po prostu tak wyszło! Największą przyjemność sprawiała jej walka wręcz. Te wszystkie obroty w tai-chi, łagodne ruchy, delikatne unoszenie nóg, to było coś zupełnie nie dla niej. Liczyła się szybkość, skuteczność i technika. Oczywiście nie przyznawała się do tego nikomu. Po co mieli wiedzieć, że pani scenarzystka miłosnych opowieści potrafi walczyć jak żołnierz. – Kąpałam się – powiedziała więc, co było tylko odrobinę niezgodne z prawdą, bo rzeczywiście po treningu musiała wziąć długi prysznic. – Chodzi o Brygidę – powiedział kierownik produkcji, a Katarzyna westchnęła. Chodzi o Brygidę, bo o kogóż innego. – Musisz coś wymyślić w następnym sezonie, bo Brygida jest w ciąży. Supertajne info, top secret, hush hush, żeby jakiś plotkarski serwis nie podchwycił, bo jesteśmy ugotowani. – Spoko, na pewno mają twój telefon na podsłuchu – stwierdziła sarkastycznie, nalewając sobie kolejny kieliszek wina. Kierownik produkcji chrząknął, co miało, zdaje się, imitować zniecierpliwienie, ale Katia nie zamierzała się tym przejmować. To w końcu on miał większy problem. – Mam ją uśmiercić w serialu? – zapytała jeszcze, ale on nie wykazał poczucia humoru. – Jak to – uśmiercić? Dziewczyno, ona musi żyć! To nasza główna postać! Wimmer miała na końcu języka, że seriale już nie takie rzeczy widziały, zwłaszcza amerykańskie. Bohaterowie umierali, by potem doświadczyć zmartwychwstania, niektórych porywali kosmici. Więc i tutaj, w kraju nad Wisłą, dałoby się coś takiego stworzyć. – Niech gra w ciąży – stwierdziła Katarzyna, która nie widziała w tym problemu. – To się przecież da jakoś zamaskować. – Jak? W tej chwili już ledwo da się to zamaskować, jej agent mi powiedział, że jest w trzecim miesiącu. Jak wrócimy z nowym sezonem, to ona będzie miała brzuch jak arbuz i wielkie, spuchnięte nogi. – No nie przesadzajmy. – Ten szowinizm zniesmaczył Katarzynę. – Kobiety w ciąży wyglądają bardzo ładnie. – Oczywiście, moglibyśmy z tego zrobić sympatyczną kampanię społeczną, ale nie w tym przypadku. Katia doskonale rozumiała, co miał na myśli. W serialu Brygida właśnie przeżyła religijne nawrócenie i zamieszkała u sióstr zakonnych, pomagając im w prowadzeniu sierocińca. Jej ciąża – zarówno prawdziwa, jak i serialowa były istną katastrofą! – Zrobisz coś? – zapytał kierownik produkcji i czym prędzej się rozłączył. Wimmer westchnęła ciężko. Tak, oczywiście, że coś zrobi. Na przykład Brygida może złamać nogę w skomplikowany sposób i będzie leżeć przez pół roku w gipsie. Albo jeszcze lepiej – mieć wypadek i trafić na wózek inwalidzki, co także wpisałoby się w kontekst społeczny. Poczuła obrzydzenie do samej siebie. Od dawna właśnie tak myślała – schematami i pewnymi z góry założonymi wzorcami. Serial ma uczyć, bawiąc, jak w oświeceniowej literaturze – w sposób lekki, łatwy i przyjemny widzowie mają skonsumować pewne treści. Skłaniające do refleksji i służące wyrobieniu pozytywnych odruchów. Tak przynajmniej głosiły różne opisy celów w planie scenariusza. Czy to jednak nie było wredne żerowanie na uczuciach? Katia ma teraz przedstawić problemy niepełnosprawnych tylko dlatego, że Brygida jest w ciąży i trzeba ukryć jej brzuch! Obrzydliwe to wszystko. Pomyślała o swojej koleżance z liceum, Ewie. Dziewczyna cierpiała na stwardnienie rozsiane i jeździła na wózku. Co by powiedziała takiej Ewie, gdyby ją spotkała? Mam gdzieś problemy niepełnosprawnych, realizuję wymogi misji społecznej, bez której film nie otrzyma państwowej kasy. Albo jeszcze gorzej – nie realizuję żadnej misji, tylko ukrywam fatalny kiks głównej gwiazdki. Wzruszyła ramionami. Nigdy nie zdarzało się jej dumać nad moralnym, a właściwie niemoralnym aspektem swej pracy. Ciekawe, z kim Brygida ma to dziecko? Trzeci miesiąc. Może to z tym facetem, z którym tańczyła w show? E, chyba nie! Może to sam pan producent serialu się do tego przyczynił? W tym momencie napadł ją pusty śmiech. Maciek Rawicz był nie dość, że niezbyt atrakcyjny, to po uszy zakochany w swej jedynej towarzyszce życia – pracy. Coś jak ja – pomyślała ponuro Katarzyna i upiła parę łyków z kieliszka. Resztę odstawiła na kuchenny blat. Nie będzie więcej piła, musi się trzymać w ryzach. Zbyt łatwo otwierało się jej butelkę dobrego wina i wypijało w samotności podczas kontemplowania panoramy miasta z tarasu. Spojrzała na elegancki stoliczek do kawy, który ustawiła tu przy drzwiach balkonowych. Cały zarzucony był książkami Sabiny Doleckiej, a właściwie Laury Rossy. Książki były zupełnie niezłe, w każdym razie stanowiły dobry materiał wyjściowy do serialu. Katarzyna chętnie zmieniłaby kilka wątków, podkręciła akcję, dodała postaci i wyprostowała to i owo. No ale na razie sprawa utknęła, bo rozpoczęły się mordercze negocjacje między wydawcą a stacją telewizyjną. Kto by pomyślał, że pan Arend, wyglądający tak dobrodusznie, może bronić każdego zapisu jak lew? Wydawnictwo stało na stanowisku, że Sabina powinna mieć ciągły nadzór nad scenariuszem i ostatnie słowo w przypadku jakiegoś sporu artystycznego. Na to z kolei nie chciała się zgodzić stacja i tak rozmawiano już od paru dni. Katarzyna obawiała się, czy po prostu nie zmarnowała czasu – przeczytała te powieści i już sobie coś poukładała w głowie. Jej czas też był cenny, ale przecież była na etacie w tej telewizji! Nie lubiła jednak robić niczego niepotrzebnie. Miała nadzieję, że się dogadają. Stacja potrzebowała tej serii. Inne miały dobrą oglądalność, ale pozostałe telewizje deptały im już po piętach. Nie jest trudno skopiować format i zrobić coś podobnego, swojego. Ten projekt serialu opartego na powieściach popularnej pisarki, ale rozwijający twórczo pewne wątki, był czymś oryginalnym i na razie trzymanym w wielkiej tajemnicy. Gdyby konkurencja się dowiedziała, mogliby sprzątnąć im ten smakowity kąsek sprzed nosa. Co prawda stacja dawała coś, czego inni nie mieli, czyli Katarzynę właśnie, ale jak widać, to nie do końca przekonywało panią pisarkę i jej wydawcę. Wimmer powróciła pamięcią do wieczoru na wernisażu Loli. Sabina wydała się jej wtedy miłą i bezpretensjonalną osobą. Kimś, z kim miło porozmawiać na imprezie, bo budzi pozytywne emocje. Podczas spotkania w restauracji oceniła ją już inaczej – pisarka dobrze wiedziała, czego chce, i nie zamierzała odpuścić. Była przy tym dosyć chłodna i miało się wrażenie, że mało co ją emocjonuje. Twarda i trudna do przekonania. Uparta. Katarzyna się skrzywiła. Wiedziała, że praca z kimś takim nie będzie bajką. I jeszcze ta wiocha… Może dla Sabiny prowincja miała urok, bo zapewniała jej spokój i jakiś rodzaj inspiracji. Katarzyna wzdrygała się na samą myśl. Jakkolwiek by tam było pięknie w blasku księżyca, za chwilę przyjdzie okropna zima ze śniegiem, mrozem i krótkim ciemnym dniem, a potem jeszcze ohydniejsze przedwiośnie z roztopami i błotem. Trzeba będzie na okrągło palić światło i chodzić w wełnianych skarpetach od koleżanki góralki. Może nawet kupić sobie barani serdak. Zimno, ciemno i do domu daleko – taki obraz dominował, gdy myślała o urokach zimy na wsi. Następnego dnia rano okazało się, że nie ma wyjścia. Wydawnictwo oraz stacja po kolejnej morderczej rundzie negocjacji wreszcie się dogadały i umowa została podpisana. Jerzy Skoczek, dyrektor do spraw programowych, prawnik o dziwnym nazwisku, którego nigdy nie mogła zapamiętać, i Maciek, kierownik produkcji, zaprosili ją na spotkanie na dziesiątą. Tak przynajmniej zameldowała jej asystentka, gdy Katarzyna przekroczyła próg swego biura. Spojrzała na zegarek – była za kwadrans dziewiąta, więc naprawdę im się spieszyło. – O co chodzi? – spytała więc asystentkę, która natychmiast odpowiedziała, że o umowę z wydawnictwem, którą ma w poczcie. Katarzyna poprosiła o kawę i włączyła komputer. Lubiła swoje biuro, tu jej się bardzo dobrze pracowało. Właściwie spędzała tu większość swego czasu, jak bohaterowie serialu Ally McBeal, którzy praktycznie mieszkali w biurze, wyskakując z rzadka do pobliskiego baru. Ona nawet do baru nie chodziła, jedzenie zamawiała z dowozem tutaj. Jedyną odmianą były podróże na plan zdjęciowy, których starała się jak najbardziej unikać, bo kręcenie serialu składa się głównie z wyczekiwania na kolejną scenę. Gdy asystentka przyniosła kawę, nawet się nie odezwała, bo niezadowolona mina przełożonej zdradzała, że nie warto zaczynać rozmowy. Umowa wybitnie się Katarzynie nie podobała. Stacja godziła się praktycznie na wszystko, czego zażądał Arend, czyli w praktyce na wściubianie nosa przez Sabinę w każdy drobiazg. Zamierzała im powiedzieć na spotkaniu, co o tym myśli. Nie musiała się na to godzić. Oczywiście, na razie jest pracownicą tej telewizji, ale są przecież inne. W pierwszym odruchu sięgnęła nawet po słuchawkę, by zatelefonować do szefa produkcji konkurencyjnej stacji, ale dała sobie spokój. Doświadczenie już dawno nauczyło ją, że nie wolno działać pochopnie i kierować się emocjami. Kto się denerwuje, ten szybko przegrywa. Wydrukowała więc treść umowy i zaznaczyła ołówkiem najbardziej sporne fragmenty. Miała ochotę pokazać im czarno na białym, co nie wchodzi w grę w jej kontaktach z Sabiną. Chcą mieć ten serial, to niech sobie sami piszą, ot co! Zapatrzyła się na codzienne życie biura. Tak się składało, że jej pokój miał przeszkloną ścianę, przez którą widać było, jak uwijają się pracownicy stacji. Katarzynę zawsze uspokajał ten ruch jak w mrowisku. Świadomość, że wszyscy są czymś zajęci, toczy się jakieś życie, pulsują pomysły, działała na nią ożywczo i potęgowała jej kreatywność. Na ile pomysłów wpadła, siedząc tu wieczorami i obserwując przygotowania do programów! Za nic nie zmieniłaby tego miejsca na inne, choć dział filmowy już dawno przeniósł się w spokojniejszy kąt budynku. Ona uwielbiała to zamieszanie i rozgardiasz, a zwłaszcza nerwowe minuty przed wejściem na antenę w programach informacyjnych! Sama czuła, że od tego szybciej pulsuje jej krew i pomysły biegną zupełnie innym torem. Teraz złapała się na innej myśli. Jeżeli nie dogadają się na porannym spotkaniu, być może będzie musiała stąd odejść. Zrobiło się jej przykro, bo lubiła to miejsce. Przyzwyczaiła się, wydeptała ścieżki. No cóż, w biznesie medialnym nie ma sentymentów. Najwyraźniej stacji bardzo zależało na Laurze Rossie. Tak bardzo, że byli gotowi na daleko idące kompromisy. Ona jednak na takie kompromisy iść nie zamierzała. Wyciągnęła więc swój magiczny notes, gdzie zapisywała wszystkie ważne kontakty, i przejrzała go szybko i z ulgą. Tak, naprawdę miała do kogo zadzwonić. Może zresztą nie będzie wcale musiała – gdy tylko rozejdzie się wiadomość, że jest do wzięcia, propozycje same się posypią. Telewizja musi przecież wiedzieć, że jest takie zagrożenie, ciekawe więc, co mają dla niej w zanadrzu? Z tą myślą weszła do łazienki i poprawiła makijaż. Ruchy miała jak zwykle spokojne i oszczędne, nie zdradzały zupełnie wzburzenia, jakie odczuwała. Tak było zawsze – ludzie postrzegali ją jako opanowaną i kalkulującą na zimno, podczas gdy jej wydawało się, że wciąż buzują w niej emocje, które musi powstrzymywać i tonować. Z lustra spoglądała na nią osoba o skórze tak bladej, że przeświecały przez nią błękitne naczynka. W szkole koleżanki śmiały się, że jest żywym dowodem istnienia błękitnej krwi. Katarzyna uśmiechnęła się na to wspomnienie i jej poważna twarz od razu zmieniła wyraz. Lubiła swoją bladą cerę i dlatego nigdy się nie opalała. Brwi oraz rzęsy farbowała na ciemny kolor, by dodatkowo podkreślić głęboką fiołkową barwę oczu. Była z niej prawdziwa Pani Zima o chłodnym odcieniu skóry, zimnym temperamencie i lodowatym spojrzeniu, kiedy coś nie szło po jej myśli. Dawno temu, gdy była jeszcze w liceum, panowała moda na trupie makijaże. Dziewczyny nadużywały jasnych podkładów, kredki do oczu, a pudrowało się nawet usta. Katarzyna pozostała wierna temu stylowi do dziś, może tylko częściej używała szminki. Gdy teraz starannie umalowała usta i spojrzała po raz ostatni w lustro, odruchowo się wyprostowała. Perfekcyjnie przygotowana pod każdym względem, wzięła ze swego biurka materiały i skinęła na asystentkę. Ta wiedziała już, że szefowej nie będzie w biurze przez dłuższy czas. Katarzyna ruszyła przez dużą salę, gdzie przygotowywano programy, i przez chwilę śledziła na monitorach jakąś polityczną transmisję. Potem poszła korytarzem prowadzącym do biur zarządu. Tutaj także obowiązywał pewien ustalony rytuał. Sekretarka poprowadziła ją do niewielkiej salki, gdzie czekali dyrektor programowy, kierownik produkcji i ów prawnik o trudnym do zapamiętania nazwisku. Katarzyna usiadła i rozłożyła przed sobą materiały. Pierwszy odezwał się dyrektor programowy. Mówił, jak wielkie znaczenie ma dla stacji ten serial, bo konkurencja ostro depcze im po piętach, a wpływy z reklam spadają. Ostatnie produkcje nie przyniosły spodziewanych zysków i sytuacja robi się nerwowa. Dobry, szybko zrealizowany pomysł pozwoliłby zostawić konkurencję w tyle. Dlatego tak ważny jest ten projekt. – Ja to wszystko rozumiem. – Katarzyna stuknęła palcem w plik kartek. – Ale dlaczego dajecie jej taką swobodę decydowania? Wiem, że to poczytna autorka, ale na miłość boską, to nie jest Stephen King ani George R. R. Martin! – To jest bardzo poczytna autorka – podkreślił prawnik. – A w naszej sytuacji targowanie się z nią nie ma sensu. Powiem otwarcie – zrobimy, co będzie chciała, bo zależy nam na tej produkcji. – Nie wy zrobicie, tylko ja będę musiała robić. – Katarzyna wydęła wargi. – A mnie to się nie podoba! Jeszcze tak nie było, żeby ktoś stał mi nad głową i patrzył mi na ręce! – Nie ma mowy o patrzeniu na ręce! – zapewnił dyrektor Skoczek. – Gdyby wynikły jakieś nieporozumienia, będziemy mediować, ty się zupełnie tym nie przejmuj. Po prostu pisz! Katarzyna nie bardzo sobie to wyobrażała. Ona ma pisać, Sabina będzie wydziwiać, a oni będą mediować. Wolne żarty! – Istnieje przecież możliwość, że wszystko będzie w porządku i nie dojdzie do żadnych sporów – wtrącił Rawicz. Katarzyna spojrzała na niego lekceważącym wzrokiem. Kpił czy o drogę pytał? Wzięła głęboki oddech i zawiesiła spojrzenie na dyrektorze programowym. – Wszystko rozumiem. Zapytam zatem inaczej – co ja będę z tego miała? Za użeranie się z panią pisarką i uroczy miesiąc lub dwa na wsi? Bo mam nadzieję, że nie zamierzacie tego po prostu wpisać w zakres moich obowiązków? – Te ostatnie słowa wypowiedziała dobitnie jadowitym tonem. Popatrzyli po sobie, a prawnik rzucił jej nawet spojrzenie wyrażające coś w rodzaju uznania. Zapewne myśleli, że ta zabawa potrwa nieco dłużej, zanim Katia przejdzie do rzeczy. – No cóż… – rozpoczął dyrektor programowy. – Mając na uwadze pewne niedogodności tego projektu… – I niewygody… – dodał prawnik. – Mamy określoną propozycję finansową. – Skoczek otworzył swoją teczkę, która do tej pory leżała przed nim, i wyjął przygotowaną wcześniej kartkę z zapisaną sumą. Podał ją Katarzynie. Ona przeczytała i zmarszczyła brwi. Sięgnęła po torebkę i wyciągnęła z niej pióro. Przekreśliła fioletowym atramentem kwotę i napisała obok swoją, po czym popchnęła kartkę po stole w kierunku dyrektora. Cała trójka zerknęła na papier. – Nie możemy… – zaczął kierownik produkcji. – Musicie – przerwała Katarzyna. – To bardzo rozsądna propozycja, nie zrujnuje was. Na dobrą sprawę powinnam zażądać dwa razy tyle i wiecie o tym… – Dwa razy tyle – mruknął prawnik. Dyrektor programowy obracał karteczkę w dłoniach. – Właściwie możemy się na to zgodzić, ale pod jednym warunkiem… – Jakim? – zainteresowała się Katarzyna. – Że zabierzesz ze sobą Brygidę! Ona musi stąd zniknąć, zanim serwisy plotkarskie wywęszą prawdę o jej stanie! – powiedział nerwowo Rawicz, a ona podniosła brwi ze zdumienia. Chyba zwariowali, proponując jej coś takiego! Nie dość, że czekało ją użeranie się z Sabiną, to miała jeszcze sobie brać na głowę Brygidę? No nie, ja chyba śnię! – pomyślała, kręcąc jednocześnie przecząco głową. – Proszę cię, zrób to dla nas! – odwołał się do jej dobrego serca dyrektor. – Wiem, że jesteś związana z tą stacją, więc pomóż nam. To naprawdę doskonałe rozwiązanie! Projekt trzymamy w tajemnicy, nikt się nie dowie, gdzie obie jesteście. To jakaś mała wioska, zapomniana przez Boga i ludzi! Na pewno nie ma tam żadnych paparazzi! – Ale ludzie mają telewizory i na pewno widzieli Brygidę w filmie – powiedziała sarkastycznie. – Tylko ilu ich jest i komu o tym powiedzą? – stwierdził Rawicz. – Brygida się nie będzie tam afiszować, być może nikt nawet nie zauważy jej obecności! Katia, mamy nóż na gardle, to nam może położyć sezon! – Wy chyba nie wiecie, co mówicie! Chcecie mnie wrobić w opiekę nad dwudziestolatką o mentalności przedszkolaka! Jakbym mało miała problemów! – Absolutnie nie musisz się nią opiekować! Po prostu miej na nią oko, żeby nie zrobiła czegoś głupiego i natychmiast nas informuj! Katarzyna wciąż patrzyła na nich ze zdumieniem. Nie mogła uwierzyć, że wpadło im do głowy coś równie idiotycznego! Ma pisać scenariusz, kontrolować Brygidę, uzgadniać wszystko z Sabiną i jeszcze meldować im na bieżąco o aktualnym stanie spraw? I co jeszcze? Może posprzątać w biurze prezesa? Wstała. – Panowie – powiedziała lodowatym głosem. – To wszystko znacząco wykracza poza ramy naszej umowy. Ja jestem scenarzystką, a nie niańką dla rozwydrzonej dziewuchy w ciąży. Wyślijcie ją do Australii albo zamknijcie w domu bez klamek, jeśli nie wiecie, jak ją poskromić! Ja tego nie będę robiła i w ogóle jestem oburzona, że mi się coś takiego proponuje! – Ruszyła do drzwi, ale Skoczek ją powstrzymał. – Chwileczkę! Jeżeli zgodzisz się nam pomóc, damy ci coś lepszego od pieniędzy… Zaintrygowana Katarzyna, która już kładła rękę na klamce, się odwróciła. – Czyli co? – Zrealizujemy twój pomysł na serial kryminalny. Ten, o którym mówisz od lat, a na który nigdy nie było pieniędzy. Teraz są! Katarzyna wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczyma. Jej serial! Marzyła o nim od lat, ale żadna telewizja nie chciała go realizować ze względu na zbyt wysokie koszty. Ona wściekała się z bezsilności, patrząc, jak w zagranicznych telewizjach pojawiają się podobne produkcje. Podobne, ale nie takie! Jej serial naprawdę mógłby zdobywać nagrody, gdyby tylko dano mu szansę. Lecz telewizja wolała romanse obyczajowe, taki los. Wszystko jednak mogło się zmienić. – Chcę to mieć na piśmie! – powiedziała twardo. – Inaczej się nie zgodzę! – Oczywiście – potwierdził Skoczek i skinął głową w kierunku prawnika. – A więc umowa stoi? – spytał Katarzynę, a ona uśmiechnęła się przyzwalająco. Tak jak Paryż był wart mszy dla króla Henryka IV Burbona, tak i ona mogła się poświęcić dla swego serialu. Była gotowa pokonać większe trudności, by osiągnąć swój cel. [9] Da capo al fine (wł.) – bez końca. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 9 – I wtedy powiedziałam, że nie ma w ogóle takiej możliwości, żebym pojechała do tej dziury, ale Maciek z Jurkiem na to, że muszę, bo to jedyne wyjście, żebym dalej była na topie, a ja muszę być na topie, bo przywykłam do pewnego standardu życia i sama rozumiesz, że trudno teraz zrezygnować ze sławy i tego wszystkiego… Ale żeby nie myśleli, że ja się nie cenię, bo bardzo się cenię, to dalej mówiłam, że nigdy w życiu, i wtedy oni po prostu błagali mnie na kolanach, że zrujnuję cały serial i ich kariery… – Mogłabyś zamilknąć? – Katarzyna zwróciła pełną wściekłości twarz w kierunku Brygidy, która snuła takie i podobne wynurzenia już od co najmniej dwóch godzin i nie zamierzała przestać. Wimmer zastanowiła się nawet złośliwie, w jaki sposób temu głupiemu dziewuszysku udało się zajść w ciążę, skoro tylko głównie gadała, nie pozostawiając czasu na nic innego. Jak ten nieszczęśnik zdołał przetrzymać ten grad słów? Może był głuchy? – pomyślała z przekąsem. Wiedziała, że obcowanie z Brygidą będzie katorgą, ale nie sądziła, że aż taką. Brygida wydęła usta, ale rzeczywiście je zamknęła. Co ciekawe, była dosyć posłuszna. Katarzyna zachowywała się wobec niej jak kapral i dziewczyna chyba trochę się jej bała. I bardzo dobrze – skomentowała w myślach Katia, naciskając pedał gazu. Prowadziła jak zwykle pewnie, ale dosyć brawurowo. Lubiła szybką jazdę, tego nie dało się ukryć. Brygida rozejrzała się po aucie, jakby w poszukiwaniu nowego tematu do rozmowy. Jej wzrok padł na pudełko z książkami, które Katarzyna zapakowała na tylne siedzenie. Miała oczywiście elektroniczny czytnik, ale najbardziej lubiła właśnie zwykłe, papierowe książki. – Same kryminały – stwierdziła rozczarowana Brygida. – I w dodatku wszystkie o zimie. – Tak, geniuszu, lubię kryminały o zimie – warknęła Katarzyna, a Brygida spojrzała na nią z urazą. – Nie rozumiem, czemu mnie tak traktujesz! – Niby jak? – Wrogo i z pogardą. Uważam, że na to nie zasłużyłam. – Uwierz mi, zasłużyłaś – stwierdziła Wimmer z rozdrażnieniem. Miała powyżej uszu tej paplaniny i nie czuła wobec dziewczyny żadnych wyrzutów sumienia. Była tylko denerwującym bagażem, który obciążał jej samochód. – Jesteś nieprzyjemna – stwierdziła Brygida, patrząc w okno. – To wszystko prawda, co o tobie mówią… – Zrób mi przysługę i zamknij na chwilę usta. Posłuchaj muzyki, popatrz na widoki za oknem. Gadasz jak katarynka, a nie masz nic ciekawego do powiedzenia! Muszę cię znosić, więc oszczędź mi denerwującego brzmienia swojego głosu! Brygida zacisnęła usta, ale wyprostowała się z godnością. Nie pozwoli się tak traktować tej zarozumiałej babie. Wszyscy ją szanują, obchodzą się jak z jajkiem, a to po prostu zakompleksiona stara panna bez powodzenia! Odrzuciła do tyłu swoje piękne kasztanowe włosy, które zapewniły jej lukratywną rólkę w reklamie szamponu, i postanowiła nie przejmować się fochami Katarzyny. Miała swoje problemy, z których wredna scenarzystka była najmniejszym. Przede wszystkim poczuła mdłości. Walczyła z nimi od dłuższego czasu, ale nic nie potrafiła zrobić. Bolała ją też głowa, ale durna lekarka nie pozwoliła nic zażywać, by nie zaszkodzić dziecku. Zaszkodzić dziecku – pomyślała lekceważąco Brygida. Nie lękała się, że szkodzi dziecku, bała się, że może zaszkodzić sobie, a na to nie miała ochoty. Wyjęła z pudełka jedną z książek Katarzyny i zaczęła ją przeglądać. Morderstwa i zbrodnie. No tak, to podobne do takiej zimnej cwaniary. Wydaje się taką chłodną profesjonalistką, a pewnie ma ochotę wszystkich wymordować. Psychopatka! Brygida spojrzała spod oka na swoją towarzyszkę, jej zaciśnięte w wąską kreskę usta i skupione oczy. Katarzyna złościła się na nią i była zirytowana jej obecnością. Właściwie dlaczego? Brygida poczuła wielką, dojmującą samotność. Nikt o nią nie dbał i było to bardzo smutne. – Mogłabyś puścić jakąś inną muzykę? Ciągle ta klasyka i klasyka – zaproponowała cichym głosem. – Nie lubisz opery? A to ci nowina! Niestety, do wyboru jest tylko to lub audiobook, bo ja z zasady nie słucham radia. – A jaki audiobook? Jeśli kolejny zimowy kryminał, to ja raczej podziękuję! – Mam też książki Laury Rossy, to obyczajowe romanse. Brygida ożywiła się i sięgnęła po pudełka. – Spojrzenie na góry – ten mi się podoba. Pewnie nie wiesz, ale pochodzę z gór, z takiego małego miasteczka w Gorcach. Bardzo lubię to miejsce, jest takie tajemnicze, piękne, ale momentami groźne. Byłaś kiedyś na spływie Dunajcem? Wybierz się koniecznie – to przepiękna trasa, zwłaszcza jesienią, kiedy przebarwiają się drzewa, a woda jest ciemna jak wieczorne niebo… – zamilkła i spojrzała na Katarzynę z ukosa. Tym razem scenarzystka słuchała jej z uwagą, bez zniecierpliwienia. – Czasami mówisz z sensem – stwierdziła. – Puść sobie tę książkę i dojedźmy tam wreszcie w spokoju! Brygida wyłuskała płytę z pudełka i wsunęła do kieszeni odtwarzacza. Z głośników popłynął miły, melodyjny głos. – Kto to czyta? – spytała. – Jakaś aktorka? Przyznam, że mam świetną pamięć do głosów, ale tego nie rozpoznaję. – Nie. To sama autorka. Taki eksperyment wydawnictwa. Ma sympatyczny głos, choć z dykcją nie wszystko w porządku. Posłuchaj tylko, jak zabawnie wymawia literę „r”. Rzeczywiście, Sabina, zwłaszcza gdy się zdenerwowała, źle wymawiała tę głoskę, jakoś tak płasko i bez brzmienia, prawie sepleniąc. – To urocze – stwierdziła z przekonaniem Brygida, podkręcając głośność. – Uważam, że to świetny pomysł. Skoro to sama pisarka czyta, to książka od razu robi się bliższa odbiorcy. – Tak uważasz? – zdziwiła się Katarzyna. – To tak jakby sama Laura Rossa szeptała mi do ucha. – Brygida się roześmiała i wygodniej wyciągnęła w fotelu. Katia Wimmer spojrzała na nią ze zdumieniem. Już drugi raz w ciągu tej podróży Brygida powiedziała coś sensownego. Świat się kończy, skoro ona, Katarzyna, dostrzega jakiś przebłysk inteligencji u tego pustaka! Być może pustota staje się zaraźliwa i ja sama zmieniam się w coś podobnego do niej – pomyślała i się skrzywiła. Zwolniła, bo zjeżdżały z dobrej drogi na te trzeciej kategorii i musiała uważać na zawieszenie. Najwyraźniej książka wciągnęła Brygidę, bo przestała się odzywać. Kiedy zjechały na obiad do jakiegoś przydrożnego zajazdu, także siedziała w milczeniu. Katarzyna zauważyła, że ma zaczerwienione oczy. Płakała? Książki Laury Rossy miały rzesze oddanych wielbicielek i najwyraźniej telewizyjny pustak stał się jedną z nich. Lepiej, żeby czytała Rossę niż nic w ogóle – pomyślała Katarzyna, gdy po szybkiej i niesmacznej kawie w zajeździe, który specjalizował się w stypach, weselach i komuniach – jak napisano na ozdabiającej bar reklamie – ruszyły dalej. Wczesnym popołudniem wjechały na piaszczystą drogę do Idy. – Co za wyboje – mruknęła Katarzyna, zmuszona, by zwolnić. – Mogliby sobie chociaż porządną drogę zrobić! – A mnie się tu podoba – powiedziała cicho Brygida. – Jest jakoś tak niesamowicie… – Tak? A mówiłaś, że nie chcesz za żadne skarby świata jechać do tej dziury. – Bo nie chcę. Ale Laura Rossa mówi, że trzeba z nadzieją patrzeć na każdą zmianę, bo może przyniesie coś dobrego… – Widzę, że znalazłaś sobie pożyteczny autorytet! Jeśli można, patrz przed siebie i szukaj tego pensjonatu „Pod Graalem i Różą”. OK? – Dobrze. – Brygida posłusznie zaczęła się wpatrywać w krajobraz, który otwierał się przed nimi. Było już ciemnawo, bo słońce zachodziło. Droga ciągnęła się wśród pól, teraz pustych lub pełnych zeschniętych badyli i pozbawionych liści krzewów. Niebo miało ciemnogranatowy, nasycony kolor, przecięty tuż nad horyzontem bladym pasmem jaśniejszej poświaty. Właśnie wschodził księżyc, wesoły rogalik w zimnym srebrnym kolorze. Cisza otaczała je zewsząd, tak gęsta, że miało się wrażenie, że można zanurzyć w niej dłoń. – Nic nie widzę – stwierdziła Brygida. – Nie ma tu ani jednego domu, pewnie zabłądziłyśmy! – Na pewno nie! Nawigacja nas prowadzi i jesteśmy na trasie. – Nawigacja! Akurat! Kolega mi opowiadał, że z taką nawigacją wylądował kiedyś w lesie! – Widocznie jechał do lasu – odparła Katarzyna ze zniecierpliwieniem. Zerknęła na monitor nawigacji zawieszony na przedniej szybie. Miały jeszcze trzy kilometry do celu. Lekko przyspieszyła, bo droga wydawała się bardziej równa, i z ulgą dostrzegła pierwsze domki. Nie była to jednak wioska, jakie pamiętała z dzieciństwa na Podlasiu – pełna krzywych chatynek z nieporządnie ułożonym dachem. Domki tutaj były może skromne, ale żaden nie był zaniedbany czy chylący się ku upadkowi. Każde obejście było porządnie wysprzątane, ogrodzone ładnym płotkiem, za którym zasypiały na zimę niewielkie ogródki. – Ciekawe, gdzie ten pensjonat – powiedziała Brygida, która także rozglądała się z uwagą. – To podobno jakiś pałac czy coś w tym guście! W tym momencie pałac lub coś w tym guście wyłonił się zza zakrętu drogi. Wznosił się ponad wioską i wyglądał niesamowicie o tej przedwieczornej porze. Zmrok wygładził ostre krawędzie, sprawiając, że budynek zachował tylko miękkie linie, opadające w kierunku doliny. Wieżyczka zwieńczająca dach budynku rysowała się z kolei wyraźnie na tle zmieniającego kolory nieba. Latarnie oświetlały wjazd do parku, szeroką aleję ciągnącą się wśród szpaleru drzew. Ich korony, teraz pozbawione liści, zamykały się nad samochodem jak ciemny baldachim, a księżyc przeświecał srebrzyście przez czarne korony drzew. Podjechały tuż pod schody i wysiadły z auta. Katarzyna poczuła, jak bardzo bolą ją plecy i jak mocno zmęczyła ją podróż w towarzystwie paplającej trzy po trzy Brygidy. Ta wygrzebała się z samochodu i opierając ręką o maskę, westchnęła głęboko. – Świeże powietrze! Już mi lepiej! – Katarzyna spojrzała na nią przelotnie. Dziewczyna w istocie była blada, nawet lekko zielona i zapewne miała mdłości. Najważniejsze, że nie zapaskudziła tapicerki, bo tego scenarzystka by nie zniosła! Ze wszystkimi swoimi ciążowymi cierpieniami Brygida musiała sobie radzić sama lub ewentualnie przy pomocy miejscowego lekarza. Nie oglądając się na Brygidę, weszła do środka. Przy kontuarze nikogo nie było, więc energicznie nacisnęła dzwonek. Z dużej sali obok recepcji wyjrzała kobieta o długich kręconych włosach i wesołym uśmiechu. – Pani Katarzyna Wimmer? – zapytała, wyciągając rękę. – Jestem Mila Mossakowska, właścicielka pensjonatu. – Bardzo mi miło – powiedziała Katia, tłumiąc ziewanie. – Jesteśmy we dwie, mam nadzieję, że uprzedzono panią? – Tak, oczywiście, dzwonił do nas pan Rawicz i zarezerwował dodatkowy pokój. Bo rozumiem, że nie chcą panie mieszkać razem? – Boże uchowaj! – Katarzyna była przerażona podobnym pomysłem. Gdyby jej przyszło mieszkać z Brygidą w jednym pokoju, natychmiast wróciłaby do Warszawy. – Dobrze zatem. Tu jest pani klucz, zaraz kogoś poślę po bagaże. Gdzie pani towarzyszka? – Zapewne rzyga na pani podjazd – wyjaśniła Katarzyna, wzruszając ramionami. – Mam nadzieję, że to nie kłopot dla obsługi? – Coś jej dolega? – zaniepokoiła się Mila, podchodząc do drzwi. – Może wezwać lekarza? – Nie sądzę, aby było to konieczne. Szklanka wody w zupełności wystarczy! – Skinęła właścicielce głową i poszła po schodach na górę. Mila tymczasem wybiegła na podjazd, by ratować omdlewającą Brygidę. Dziewczyna ledwo trzymała się na nogach. – Co pani jest? Możemy jakoś pomóc? – dopytywała się nerwowo, ale Brygida pokręciła głową. – To nic… Ja bardzo źle znoszę jazdę samochodem… Słabo mi… Niech mnie ktoś zaprowadzi do pokoju! Mila przywołała swego męża, który bardziej zaniósł, niż zaprowadził słabnącą dziewczynę do jej pokoju. – Dziwna sprawa – stwierdził. – Mam nadzieję, że nie jest chora na jakąś egzotyczną zarazę, bo czeka nas tu epidemia jak w filmie katastroficznym. – Wypluj to słowo! – Mila się zaniepokoiła. Z drugiej strony, towarzysząca Brygidzie kobieta nie zdradzała zaniepokojenia stanem dziewczyny. Nie mogło więc to być nic poważnego. – Zadzwonię jednak po Krzysztofa – stwierdziła na koniec. – Skoro cię to uspokoi. – Witold się uśmiechnął. – Ale jeżeli to ma być jakaś zaraza, to chcę, aby była oryginalna. Nie życzę sobie wysokiej gorączki i dreszczy, pod żadnym pozorem! Mila wzruszyła ramionami i odwróciła się do kontuaru, by zatelefonować do doktora Doleckiego. Po niespełna kwadransie na dół zeszła Katarzyna Wimmer. Zdążyła się już przebrać w spodnie z cienkiej wełny i jedwabną bluzkę w kolorze pudrowego różu oraz poprawić makijaż. – Już pani odpoczęła? – zdziwiła się Mila, która czekała przy drzwiach na doktora. – Tak. W moim świecie odpoczywa się ekspresowo – wyjaśniła scenarzystka. – Marzę o herbacie i czymś słodkim. Można dostać? – Oczywiście. Chce pani wypić w salonie czy mam przysłać do pokoju? – Wypiję tutaj. – Katarzyna niczym udzielna księżna weszła do obszernego pomieszczenia. Przelotnie spojrzała na wystrój jadalni połączonej z salonem i skinęła głową. Nie był to minimalizm, do którego była przyzwyczajona u siebie w mieszkaniu, ale dobrze współgrał z resztą wnętrza. Ogień wesoło trzeszczał na kominku, zachęcając, by się do niego zbliżyć i zasiąść w jednym z wygodnie wyglądających foteli. Katarzyna nie zrobiła jednak tego. Znalazła niewielki stoliczek przy oknie i zajęła miejsce. Chwilę patrzyła na pogrążający się w mroku park, tylko punktowo rozświetlony przez latarnie, a potem znowu spojrzała na salę. Była właściwie sama, jeśli nie liczyć mężczyzny, który drzemał w fotelu przed kominkiem. Na kolanach miał gazetę, a Katarzynie nawet z tej odległości udało się przeczytać hiszpański tytuł „Clarin”. Gazeta z Argentyny i to sprzed co najwyżej tygodnia! Dziwnych ludzi gościł ten pensjonat. Jej wyćwiczona w wymyślaniu serialowych fabuł wyobraźnia od razu podsunęła obraz jakiegoś politycznego skandalu z tajemnicą sprzed lat. Może to zbiegły wojenny zbrodniarz, który całe lata ukrywał się w Argentynie i teraz wrócił dokonać zemsty. Nie, na to był za młody! Zbrodniarze, jeżeli jeszcze żyli, zbliżali się do setki, a ten, choć nie najmłodszy, to prawda, nie wydawał się być w aż tak podeszłym wieku. Więc może jakiś członek wojskowej junty z lat siedemdziesiątych? Tak, to było możliwe! Katarzyna zdała sobie sprawę, że zaczyna zasypiać nad stolikiem, kołysana swoją wyobraźnią, ciepłem salonu i cichutką muzyką. – Proszę bardzo, herbata zimowa – usłyszała nagle głos, który ją otrzeźwił. Stała przed nią kobieta w wykrochmalonym fartuchu, przyglądająca się jej ciekawie. – Jestem gospodynią w tym pensjonacie – powiedziała szorstko. – Jakby pani czegoś potrzebowała, to do mnie! – Po tych słowach postawiła tacę na stole, odwróciła się i szybkim krokiem odeszła do kuchni. Herbata pachniała zniewalająco malinami, cynamonem i jeszcze setką innych ziół i przypraw. Katarzyna zdała sobie sprawę, że w pensjonacie w ogóle pachnie inaczej niż we wszystkich tego typu miejscach, w których się zatrzymywała. Tam zwykle dominował silny zapach środków dezynfekujących i czyszczących, nieudolnie przykrywany jakimś chemicznym aromatem emitowanym przez elektryczną wtyczkę do kontaktu. Tutaj cały hotel pachniał naturalnie i intrygująco. Zapach rozwijał się jak najlepsze perfumy, mając podobną do nich architekturę. Nutą głowy był bez wątpienia aromat róż, który snuł się po wszystkich pomieszczeniach jak dym. Nuta serca była bogatsza o wonie jakby korzenne, pachnące świeżym mchem i korą. I wreszcie nuta bazy – znowu róże, ale uzupełnione wanilią i jakby setką najwonniejszych ziół. Dom pachniał lasem, rozprażoną słońcem łąką i najwspanialszymi różami, jakie znał świat. Odprężyła się i spojrzała na tacę zostawioną przez gospodynię. Ciastka z konfiturą malinową! Sądziła, że coś takiego spotyka się jedynie w powieściach! Pachniały nieziemsko, ale Katarzyna znowu poczuła zmęczenie. Wzięła tackę do ręki i postanowiła pójść do swego pokoju, by tam zrelaksować się nad podwieczorkiem. Rozejrzała się po salonie – starszy jegomość nadal drzemał nad gazetą, z kuchni dochodził uspokajający brzęk naczyń. Nie sądziła, żeby ktoś miał jej za złe, że wynosi ciastka i herbatę. Przy kontuarze w recepcji stał jakiś wysoki blondyn. Spojrzał znacząco na tacę w jej rękach i zagadnął. – Pani chyba nie jest pacjentką? Przy mdłościach ciasteczka z konfiturą są raczej niewskazane. – Trafne spostrzeżenie. Wymiotuje moja koleżanka, którą tu przywiozłam z Warszawy. Pan jest internistą? – spytała, dostrzegając na kontuarze lekarską torbę. – Generalnie – tak. Praktycznie jestem lekarzem wszystkich specjalności. Zdarza mi się nawet wyręczać weterynarza! – To doskonale! Brygida jest wyjątkową małpiatką, aczkolwiek nie wiem, czy ma pan doświadczenie w zwierzątkach egzotycznych. Doktor roześmiał się tubalnym głosem i spojrzał na nią z sympatią. – No cóż… Będę zatem musiał spróbować z tą egzotyką. Mila mówiła mi, że pani koleżanka zasłabła. Katarzyna wzruszyła ramionami i skrzywiła się z niesmakiem. – Mam nadzieję, że Brygida wszystko sama panu wyjaśni. Jej przypadłość jest nader popularna i ludzkość by bez niej wyginęła. Jednocześnie stanowi obiekt wielkiej troski naszej stacji telewizyjnej i jest objęta klauzulą top secret. Plotkarskie portale by nas zniszczyły! Lekarz pokiwał głową na znak, że rozumie. Na schodach pojawiła się Mila. – Krzysztof! Dobrze, że jesteś. Właśnie wracam od pani Brygidy, ona ciągle się źle czuje! Mam nadzieję, że to nie jakaś grypa żołądkowa. – Spokojnie. Z tego co mi powiedziała ta pani – kiwnął głową w kierunku Katarzyny – sprawa raczej nie jest poważna. – O, widzę, że się państwo już poznali. – Mila się ucieszyła. – Pani Katarzyna będzie pisała scenariusz według powieści Sabiny. – Mam wrażenie, że widzieliśmy się już na wernisażu Loli Adamskiej! – roześmiał się doktor. – Jestem Dolecki, mąż Sabiny! Katarzyna stwierdziła, że miał rację – istotnie zauważyła go na wystawie. Poczuła jednak niechęć. Jeszcze tego brakowało, żeby Brygidą opiekował się mąż Laury Rossy. Miała nadzieję, że wystarczająco dobitnie mu uświadomiła, że na temat stanu dziewczyny trzeba bezwzględnie milczeć! – Mogę zabrać herbatę na górę? – zapytała jeszcze Milę, biorąc ponownie tacę z lady. Doktor zaoferował pomoc. Przyjęła ją z wdzięcznością. Poszli na górę. Katarzyna mieszkała w pokoju, który nazwano Księżycowym. Ściany pomalowano tu na bladoszary kolor, a w wystroju dominowały srebrne elementy. Jak się dowiedziała z reklamowej broszury, którą ktoś położył na łóżku, z tego pokoju najlepiej widać było księżyc unoszący się nad doliną. Jego blask ponoć wspaniale rozpraszał się w pokoju, odbijając się w srebrnych przedmiotach i w wielkim tremie stojącym tuż przy oknie. Katarzyna nie bardzo wierzyła w jakąś mistykę księżycowego światła, ale chętnie by to wszystko zobaczyła. Niestety na niebie pojawiły się gęste śniegowe chmury i na widowisko z księżycem w roli głównej nie było co liczyć! – Jak zrozumiałem, pani koleżanka jest w ciąży? – zapytał doktor, stawiając tacę na kawowym stoliku. Katarzyna skinęła głową. – Dlatego mnie w nią wrobili! Stacja wyobraża sobie, że ukryją tu Brygidę na jakiś czas, zanim wymyślą jakieś kłamstwo na jej temat. Ciąża głównej bohaterki nie wpisuje się w obecną wizję serialu. – I co będzie? Zamkną ją tutaj aż do rozwiązania, jak bohaterkę gotyckiego romansu? – Doktor prychnął rozbawiony, a Katarzyna pokręciła głową. – Nie. Po prostu ja muszę opracować jakieś sprytne uzasadnienie w scenariuszu. Potem się wszystko uspokoi. – Rozumiem. Mało znam świat telewizyjny, a seriali nie oglądam w ogóle. Pójdę zatem do pacjentki, teraz przynajmniej wiem, czego się spodziewać. – Niech pan idzie. Ale uprzedzam, że to męcząca i histeryczna dziewczyna. Cały czas gada, jakby się bała, że chwila milczenia spowoduje u niej zanik mowy! – Nie za bardzo ją pani lubi! – Do niej trzeba mieć anielską cierpliwość, a ja do istot boskich nie należę! Zresztą sam pan zobaczy! Doktor skinął jej głową na pożegnanie i wyszedł, a Katarzyna z przyjemnością usiadła w wygodnym fotelu i sięgnęła po czajniczek z herbatą. Gdy upiła już łyk niezwykle aromatycznego napoju i spróbowała ciasteczka, doszła do wniosku, że przymusowe wakacje w Idzie nie są takie złe. Za oknem zaczął padać śnieg. Grube białe płatki były doskonale widoczne w mdłym blasku parkowych latarni. Nadciągała zima, otulając wszystko swoim lodowatym płaszczem, sprawiając, że kontury traciły ostrość, a świat zdawał się być pozbawiony wszelkich pułapek. „Śnieg pada, a świat jest spokojny”[10], napisał Robert Bly i się nie mylił. [10] R. Bly, Sunday Afternoon (Niedzielne popołudnie), tłum. R. Mierzejewski. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 10 Następnego dnia rano Katarzynę obudziło światło przenikające do pokoju. Było miękkie i zastanawiająco jasne, jak na koniec listopada. Katarzyna podeszła do okna i aż westchnęła z zachwytu. Wszystko w zasięgu wzroku pokrywał śnieg, jak delikatna biała rękawiczka. Był puszysty, lekko iskrzył w porannym słońcu i wydawał się tak niewiarygodnie świeży, że zachęcał do spacerów. Katarzyna szybko włożyła swój zimowy strój treningowy i postanowiła się przebiec. Zawsze dbała o formę, a tutaj, w Idzie, miała niepowtarzalną okazję potrenować na świeżym powietrzu. Wymknęła się głównym wejściem i pobiegła do parku. Śnieg pachniał niesamowicie. Uwielbiała ten cudowny zapach wczesnej zimy. To było jak wąchanie kryształu: nieskazitelnego i doskonałego. I jeszcze to poranne światło, które wydobywało subtelne cienie i lśniło jak szkło. Wszystko było takie zjawiskowo przejrzyste i czyste. Pobiegła przed siebie, ciesząc się, że śnieg skrzypi pod podeszwami butów, obsypuje się z gałęzi drzew. Lubiła taki zimowy pejzaż jak z bajki. Biegła dalej w dolinę, zadowolona ze swego lekkiego i zdecydowanego kroku. Słońce iskrzyło na śniegowych zaspach, odbijało się w wiszących na drzewach soplach. Wybiegła na drogę, którą tu przyjechała, przecięła ją i ruszyła ledwo wydeptaną ścieżką w stronę lasu. Było tak cicho, że słychać było szelest powietrza i rytm jej kroków. Zatrzymała się nad jeziorem otoczonym przez drzewa. Taflę ściął pierwszy słaby jeszcze lód, a nad wodą, na uginających się pod ciężarem gałęziach, zwieszały się czapy śniegowe. Pałki wodne, suche i martwe, były oszronione i zatopione w lodzie, jak muchy w bursztynie. Był to tak piękny widok, że wprost zapierał dech. Katarzyna dotknęła swego talizmanu, przypominającego łzę kryształu górskiego w oprawie ze srebra, którego prawie nigdy nie zdejmowała. Kryształ chronił energię i odpędzał złe myśli. Gdy wyciągnęła łańcuszek, kamień zalśnił przejrzystym blaskiem, odbijając światło jak pryzmat. Czytała gdzieś, że kryształom górskim dobrze robi ogrzewanie na słońcu i kąpanie w zimnej wodzie. Pozbywały się wówczas złej energii, którą potrafiły wyłapywać. – Niech pani uważa! Lód jest bardzo cienki! – usłyszała zaniepokojony głos za swymi plecami. Odwróciła się, lekko wystraszona. Stał tam wysoki mężczyzna ubrany w brytyjskim stylu country, co zanotowała z pewnym zdziwieniem. Miał pikowaną sportową kurtkę, sweter w ciemnogranatowym kolorze i flanelowe spodnie. Prawdziwy angielski lord podczas wyjazdu na wieś. Brakowało mu wyłącznie flinty i teriera. – Nie zamierzam się ślizgać – powiedziała szybko, wskazując na taflę. – Zresztą nie mam łyżew. – To stanowczo przedwczesne! Można wpaść w przerębel i odmrozić sobie nerki. – Lub utonąć… – Raczej nie. Staw jest płytki, bo zamulony. Zamierzam go pogłębić, żeby rozpocząć hodowlę ryb, ale to jeszcze daleka droga. – Hodowlę ryb? Pan jest właścicielem tego jeziorka? – Tak, łaskawa pani. Nazywam się Marek Rokosz, a to moje gospodarstwo. – Zatoczył ręką, obleczoną w zamszową rękawiczkę, eleganckie koło. – Katarzyna Wimmer. Mieszkam w pensjonacie. Przyjrzał się jej uważnie. – To pani będzie pisać scenariusz na podstawie książki Sabiny? Proszę wybaczyć śmiałość, ale Sabina to moja dobra przyjaciółka. – Widzę, że w tej okolicy nic nie da się ukryć. – Katarzyna rzuciła z przekąsem, odgarniając z twarzy długą grzywkę. – No cóż, miejscowość jest tak mała, że słychać chrapanie sąsiada z drugiego końca wsi! – Roześmiał się wesoło, więc i ona się uśmiechnęła. – Będzie tu pan hodował ryby? Jakie? – Na pewno karpie, ale myślę również o amurze. – Wie pan, czytałam taki kryminał – facet mieszkał w posiadłości ze stawem rybnym i codziennie polował na okonie, by je przyrządzić sobie na kolację. Robił to za pomocą pistoletu z tłumikiem! Marek Rokosz wybuchnął śmiechem. – Obawiam się, że jest to niemożliwe! Ale istotnie, brzmi bardzo ciekawie. – A gdzie ma pan konia i psa posokowca? – zainteresowała się Katarzyna, jeszcze raz bacznie mu się przyglądając. Musiała docenić jego niewymuszoną elegancję, bynajmniej nie w stylu staromodnego dżentelmena. To był dżentelmen na wskroś współczesny i w doskonałym gatunku. – O tej porze nie jeżdżę konno – wyjaśnił. – Przyjechałem obejrzeć staw, wczoraj wróciłem z Anglii, stęskniłem się za moim jeziorem. Uwielbiam je – spojrzał na zamarzniętą taflę wody z ciepłym uśmiechem. Skinęła głową. Jej też tu się bardzo podobało. Zerwał się wiatr i zaczął padać drobny śnieg, zrobiło się zimno. – Bardzo miło było poznać, ale muszę już wracać – stwierdziła. – Jak nie biegam, to strasznie marznę! – Może podwieźć panią do pałacu, mam tu niedaleko samochód? – zaproponował, ale ona pokręciła przecząco głową. – Dziękuję! Biegacz wraca z treningu samochodem wyłącznie w przypadku ciężkiej kontuzji! Pomachała mu dłonią na pożegnanie i odbiegła, nawet się nie odwracając. Chwilę patrzył, jak jej gibka sylwetka znika w śnieżnej zadymce. Zastanowiła go ta blada dziewczyna o niewiarygodnych fiołkowych oczach. Zimno wyrysowało na jej policzkach urocze rumieńce, jak róże na delikatnej saskiej porcelanie. – Panie prezesie! – To jego współpracownik, inżynier Popiela brnął przez śnieg. – Nie mogłem pana znaleźć! Mamy mały problem na linii produkcyjnej! – Już idę! – Popatrzył jeszcze w miejsce, gdzie zniknęła Katarzyna, ale nie było już widać nawet zarysu jej postaci. *** Katarzyna wpadła zdyszana do pałacowego holu i zaczęła otrzepywać swoje sportowe buty ze śniegu. – Gdzie pani była? – Mila załamała ręce. – Martwiliśmy się, jest zadymka, a pani koleżanka obawiała się, że gdzieś pani zabłądziła. Sądziłam, że poszła pani na spacer. – Brygida martwiła się o mnie? – Katarzyna zdziwiła się, bo nie podejrzewała serialowej celebrytki o jakiekolwiek ludzkie uczucia. – Tak. Bardzo się niepokoiła. Rano pukała do pani, żeby razem zjeść śniadanie, ale nikt nie odpowiadał. Potem, gdy gospodyni poszła rozpalić u pani w kominku, dowiedzieliśmy się, że pani wyszła. – Trenuję – ucięła krótko Katarzyna. – Muszę być w formie. Macie tu państwo świetne trasy do biegania. Po drodze spotkałam dziwnego człowieka. – Dziwnego? – Mila się zainteresowała. – Miał brezentowy kapelusz i strój jakby rybaka? Katarzyna spojrzała na nią w zdumieniu. A więc i takie indywidua występowały w miejscowej menażerii? Aż chciała zobaczyć tego jegomościa w brezencie. – Nie, wręcz przeciwnie. Był bardzo elegancki. Miał na sobie kurtkę Barboura i buty do konnej jazdy. – Marek Rokosz. Nie wiedziałam, że już wrócił – stwierdziła Mila domyślnie i uśmiechnęła się jakoś tak dziwnie. – Tak, podobno wczoraj przyleciał z Anglii. Powiedział, że jest właścicielem jeziorka w lesie. – Jeziorka, dobrych stu hektarów ziemi, przedsiębiorstwa Królowa Róż i jeszcze kilku rzeczy – wyjaśniła Mila. – Mieszka w pięknym młynie nad naszą rzeczką Modrzanką. – Królowa Róż? – zdziwiła się Katarzyna. – To ta wytwórnia kosmetyków? – Tak. Są produkowane z miejscowych ziół i moich róż. Plantacja róż jest obok pałacu, niestety niezbyt ciekawa w zimie, a uprawa ziół na polach Marka. Może sobie pani wyobrazić jak tutaj wygląda latem. – Wyobrażam sobie – stwierdziła Wimmer i roztarła zmarznięte ręce. – Wiem, że jest już późno, ale czy dostanę śniadanie? – Oczywiście! – Mila natychmiast zaczęła krzątać się koło swego gościa. – Niech pani pójdzie się przebrać, a ja wszystko przygotuję. Na pewno przemarzła pani na kość. – Nie da się ukryć – przyznała ze skruchą Katarzyna. – Za długo gadałam z tym angielskim lordem nad stawem. Mięśnie mi się zastały. – I nie mówiąc nic więcej, wbiegła po schodach na górę. W pokoju przywitało ją rozkoszne ciepło. Gospodyni napaliła w okrągłym, stojącym w rogu pokoju piecu. Był to typowy piec pałacowy, z wysoką, sięgającą sufitu kolumną, wykonany z białych kafli ozdobionych wzorem z delikatnie rysowanych bławatków. Ogień buzował w środku pieca, napełniając pomieszczenie rozleniwiającym ciepłem, że aż chciało się wyciągnąć na łóżku i odpocząć. Katarzyna zmusiła się, by wejść do łazienki, wziąć szybki prysznic i zmienić wyziębione ubranie na coś świeżego. Zdecydowała się na dżinsy i błękitny pulower. Spojrzała w lustro i zauważyła swą zaróżowioną twarz. Skrzywiła się z niechęcią. Wyglądam jak cielęcina w sklepie mięsnym. Ależ jestem czerwona! Chwyciła puder i zaczęła przyprószać rumieńce mineralnym proszkiem. Nic z tego. Na dworze, dzięki ruchowi i emocjom, jej cera przybrała zdrowy, żywy koloryt. To już nie była twarz naznaczona zmęczeniem i pracą, ale oblicze młodej, pełnej życia kobiety. Katarzynie się to jednak nie podobało, więc odłożyła puder w poczuciu porażki. Przeczesała swe ciemne włosy i pociągnęła oczy kredką. Tak, teraz wszystko było w miarę dobrze. Była gotowa, by zejść na śniadanie. Niechętnie żegnała ciepły pokój, ale na sali działy się równie intrygujące rzeczy. Gdy tylko weszła i skierowała się do stolika, który zajmowała poprzedniego dnia, zobaczyła, że w bawialni znajdują się również inne osoby. Pierwszą z nich była Sabina, która skinęła jej lekko głową na powitanie oraz jej mąż, lekarz. Towarzyszył im mąż Mili, Witold, i ów mężczyzna rodem z Argentyny, którego widziała wczoraj drzemiącego nad gazetą. Towarzystwo rozmawiało z ożywieniem po angielsku i Katarzyna odniosła wrażenie, że dzieje się tu coś istotnego. Ponieważ jednak nikt jej nie zapraszał do towarzystwa, usiadła przy swoim stole i zaczekała aż gospodyni, pani Gertruda, przyniesie jej śniadanie. Była to prawdziwa uczta obfitości – na stolik wjechały jajka, świeże bułeczki, wędliny, a nawet ciasto z dżemem. Katarzyna nawet gdyby chciała, nie mogłaby zjeść tego wszystkiego. Smarując bułkę masłem, starała się coś pochwycić z rozmowy pozostałych osób. – Nie chcemy panu tego utrudniać, panie Emiliero, rozumiemy, że przybył pan z daleka, ale pan także musi zrozumieć nasz punkt widzenia – tłumaczył Witold Mossakowski. – Jako adwokat pani Doleckiej będę się sprzeciwiał jakiemukolwiek napastowaniu jej przez pańskiego klienta i przez pana. – Nie ma mowy o napastowaniu – zaklinał się Emiliero. Mówił z tak silnym latynoskim akcentem, że Katarzyna ledwie go rozumiała, a niektórych słów musiała się wręcz domyślać. – Skoro tak, przystanie pan na nasze warunki. Pani Sabina pokaże panu naszyjnik, a pan porówna go ze swoim zdjęciem. Jeżeli okaże się, że nie są do siebie podobne, na tym ostatecznie zakończymy… – A jeżeli to ten sam wisior? – dopytywał Emiliero. – Chodzi mi tylko o to, aby pani Sabina opisała mi historię tego przedmiotu. Witold popatrzył na Sabinę i prawie niezauważalnie pokręcił głową. Dolecka zrobiła lekceważący ruch ręką. – Najpierw może porównajmy. Oto mój naszyjnik. – Wyjęła z torebki niewielkie pudełko i postawiła je na stole. Emiliero sięgnął do misternego zameczka i przekręcił mały kluczyk. W środku znajdowała się biżuteryjna kosztowność. Katarzyna musiała przyznać, że nawet z dużej odległości naszyjnik robił wrażenie. Widziała go zresztą już kilka razy. Sabina bardzo lubiła się w nim fotografować. Ciekawe, o co chodziło? Chciała go sprzedać temu Argentyńczykowi? A może klejnot był kradziony? Tu zaczęła znowu pracować wyobraźnia Katarzyny. Autorka poczytnych romansów złodziejką-kleptomanką. Ukradła ten wisior podczas podróży po Argentynie, gdzie promowała swe książki. Była to kradzież niemal doskonała. Niemal, bo ktoś jednak widział ten czyn i teraz latynoski detektyw przyjechał zdemaskować złodziejkę… – Dolać jeszcze kawy? – spytała pani Gertruda, stając przy stoliku. Wszyscy zebrani zwrócili uwagę na Katarzynę. – Zjadła już pani śniadanie? – zwróciła się do niej Mila. – Jeśli tak, zapraszamy do nas, zna pani już chyba wszystkich, poza adwokatem Emiliero, który przyjechał do nas rozwikłać pewną zagadkę… Katarzyna podeszła i uścisnęła dłoń starszego mężczyzny, który od razu opowiedział jej o swej misji. Rzuciła okiem na wisior. Była to piękna i stara robota. Oprawa była srebrna i ażurowa, a kamień, selenit mieniący się blaskami tęczy, bardzo misternie osadzony. Pochyliła się nad koronkowym rysunkiem. – Co pani o tym sądzi? – spytał Emiliero pełnym emocji głosem. – Bardzo piękny – stwierdziła dosyć obojętnie. Nie była ekspertem w ocenie biżuterii. – Mam tu fotografię, to jest powiększoną odbitkę. – Wskazał na duże zdjęcie leżące na stole. – Proszę być naszym niezależnym ekspertem i powiedzieć, czy uważa pani, że są podobne? Katarzyna przyjrzała się uważnie. Fotografia, choć bardzo dobrze oczyszczona, po powiększeniu nie była szczególnie wyraźna. Skupiła się więc na kształcie kamienia jako najbardziej charakterystycznej cesze. – Czy ja wiem? – powiedziała ostrożnie. – Wydają się dosyć podobne, ale czy to jest ten sam naszyjnik, nie dałabym głowy! Emiliero wyciągnął z torby szkło powiększające i zaczął badać wisior. Później oglądali go Witold i Sabina. – Moim zdaniem to ten sam naszyjnik – stwierdził adwokat, a Witold się skrzywił. – A ja nie jestem wcale taki pewien. – Proszę spojrzeć na nietypowy kształt selenitu. Każdy kamień jest inny, nie ma dwóch identycznych. Także rysunek wokół oprawy jest taki sam. – Ale zaczep jest już inny – powiedziała Sabina, kręcąc głową. – Ten z pańskiego zdjęcia jest bardziej wydłużony, a mój okrągły. – Może coś się urwało przy zawieszce i był przerabiany? – Adwokat Emiliero złożył w błagalnym geście dłonie. – Ale czy poza tym uważają państwo, że jest podobny? – Powiódł spojrzeniem po wszystkich obecnych, zawieszając wzrok na Katarzynie. Ona lekko się skrzywiła. – Nie możemy tego stwierdzić na sto procent – powiedział stanowczo Witold. – Na pierwszy rzut oka wydaje się podobny, ale pewne szczegóły się różnią. – Drodzy państwo, pozwólcie mi go sfotografować i wysłać do mego klienta. Niech wie, że zrobiłem wszystko, co w mojej mocy! Witold wymienił spojrzenia z Sabiną, a ona przyzwalająco kiwnęła głową. Emiliero z dużą zręcznością wydobył z torby duży, nowoczesny aparat fotograficzny i szybko zaczął robić zdjęcia. Nie przeszkadzali mu, stojąc wokół stołu w milczeniu. – O co właściwie chodzi? – zapytała Katarzyna szeptem Milę. Ona przelotnie spojrzała na adwokata wciąż zajętego robieniem zdjęć. – Nie bardzo wiemy – powiedziała szczerze. – Ten pan przejechał pół świata, by porównać oba naszyjniki. – To widzę. Ciekawi mnie tylko, w jakim celu to robi. Mila jeszcze bardziej ściszyła głos. – To jakaś zagadka związana z rodziną klienta pana Emiliero. Był w niej podobny czy nawet identyczny wisior… – Ach tak – powiedziała Katarzyna, która lubowała się w takich historiach, bo stawały się punktem wyjścia do jej scenariuszy. Nałogowo czytywała wszystkie gazety codzienne i portale informacyjne, by wyłowić podobny smaczek. – Czytałam taki kryminał – stwierdziła. – Akcja toczy się w XIX-wiecznej Anglii, a jeden z bohaterów jest wychowankiem sierocińca. Każde dziecko otrzymuje od swoich rodziców jakiś przedmiot, po którym mogą się rozpoznać po latach, o ile oczywiście będą tego chcieli, on akurat ma połowę kłódki! – Mila spojrzała na nią w zdumieniu, a Katarzyna roześmiała się pobłażliwie. Wróciła do swego stolika, by nalać sobie kawy. Pan Emiliero tymczasem skończył i oddalił się do swego pokoju, żeby przesłać zdjęcia klientowi. – Dziwna sprawa – rzuciła Katarzyna do Sabiny, która usiadła na kanapie tuż obok niej. Sabina miała pełną napięcia, zdenerwowaną twarz. – Też tak uważam. Mam nadzieję, że wszystko się wyjaśni i adwokat z Argentyny da nam spokój. – Skąd ma pani ten naszyjnik? – zapytała Katarzyna, a Sabina spojrzała na nią z niechęcią, jakby chciała powiedzieć „nie pani sprawa”. Milczała jednak, a Katia nie ponowiła pytania. – Kiedy będę mogła pokazać pani pierwszy szkic scenariusza? – spytała więc, a Dolecka wyprostowała się z godnością. – Kiedy tylko pani będzie gotowa. Oj, źle się zaczynała ta współpraca, źle. Katarzyna miała zamiar coś odburknąć, w stylu, że przyśle szkic mailem, ale przypomniała sobie o swoim serialu kryminalnym. Jeżeli teraz się nie dogadają, wszystkie jej marzenia pójdą na marne. Cel uświęca środki – trzeba być miłą. – Trochę już napisałam w Warszawie – powiedziała więc jak najbardziej pojednawczym głosem. – Myślę, że charakter opowieści na tym nie ucierpiał. Po prostu przełożyłam to na język filmu. Proszę mi dać kilka dni na wycyzelowanie tego. – Dobrze. Gdy uzna pani, że już jest dobrze, zapraszam do siebie. Mieszkamy w takim dziwnym domu na granicy doliny, za łąką. – Mam nadzieję, że pokaże mi pani swój ogród. Sabina wreszcie się uśmiechnęła. – O tej porze roku niestety nie ma co oglądać, choć rzeczywiście, podczas pełni księżyca jest interesujący nawet taki, uśpiony i pozornie martwy. Ale do pełni jeszcze trochę czasu! „Pionowe linie drzew na horyzontów wadze/ukośny promień padł na zatrzymaną ziemię/Okno zamknięte jest Stanął zimowy ogród”[11]. [11] Z. Herbert, Zimowy ogród [w:] Struna światła, Warszawa 1956. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 11 Katarzynie nie chciało się wychodzić z pokoju. Tutaj było ciepło i przyjaźnie, mogła zamówić sobie z dołu kawę lub herbatę i nic nie przeszkadzało jej w pracy. Właściwie przygotowała już szkic pierwszych odcinków serialu, ale jakoś nie miała zbytniej ochoty na pokazanie ich Sabinie. Wyobrażała sobie jak „pani pisarka” – bo tak z niechęcią zwykła o niej myśleć – zacznie się nad nimi znęcać. Na pewno wszystko będzie nie tak – Sabina z pewnością postara się udowodnić, że Katarzyna psuje jej tekst. Dlaczego ja się do niej tak źle nastawiam? – zastanowiła się. Zapewne przez to, że Sabina od początku jej nie ufała. Z jednej strony Katarzyna rozumiała jej troskę o swoją twórczość, ale z drugiej była na nią zła. Naprawdę umiała pisać scenariusze, więc nie było powodu do zmartwień. Poza tym nie pracowała w taki sposób. Może w innych zagranicznych stacjach były zespoły piszące wspólnie jeden scenariusz, które przerzucały się pomysłami i wspólnie kreowały fabułę, ale ona nigdy tak nie robiła. Miała redaktorki, które szlifowały dialogi, ale całe „mięso” wymyślała sama. A teraz ktoś miał nieustannie zaglądać jej przez ramię. „Pani pisarka”, która nie potrafiła obdarzyć jej zaufaniem. Podejrzliwa i lubiąca mieć wszystko pod kontrolą. Katarzyna westchnęła. Znowu się nakręcała, a przecież powinna starać się uspokoić, próbować zrozumieć punkt widzenia drugiej strony. Nic z tego. Jakby nie próbowała, miała do Sabiny żal – o tę nieufność i sceptycyzm. Wiedziała, że dzisiaj już nic nie napisze, postanowiła więc zjeść coś lekkiego na obiad, a potem pójść na spacer. Może spotka w końcu tego człowieka w brezentowym ubraniu rybaka, o którym mówiła Mila? – A gdzie jest Brygida? – zapytała właścicielkę, która pojawiła się w jadalni, gdy tylko Katarzyna zajęła swój ulubiony stolik. – Poszła do spółdzielni. Chyba się tu nudzi, biedaczka, więc powiedziałam jej, że nasze panie zajmują się rękodziełem. Bardzo się tym zainteresowała, więc pokazałam jej, jak się tam dostać. – Nie miałam pojęcia, że interesują ją robótki ręczne! – Katarzyna wzruszyła ramionami, mieszając widelcem w przyniesionej przez panią Gertrudę sałatce Cezar. – Ale to dobrze, że znalazła sobie jakieś zajęcie. Może będzie lżej strawna. – Nie lubi jej pani za bardzo? – bardziej stwierdziła, niż zapytała Mila. Katarzyna pokręciła głową. – Jest mi obojętna, o ile nie wtrąca się w moje sprawy. Ale to prawda – trudno mi znieść jej paplaninę. – Mnie wydała się całkiem miła. – Mossakowska westchnęła, jakby nie rozumiejąc punktu widzenia Katii. – Co zamierza pani robić po południu? – Chyba się przejdę do wioski. Na trening trochę za późno, ale pogoda jest tak ładna, że warto się trochę przewietrzyć. To była prawda. Pogoda ostatecznie unormowała się na zimową. Było mroźnie i słonecznie. Z gałęzi drzew zwieszały się mlecznobiałe sople tak podobne do górskiego kryształu Katarzyny, a śnieżne zaspy skrzyły się różnymi odcieniami bieli. Kiedy szła przez park, nie dziwiła się, że Eskimosi mają na biel tyle określeń. Ona sama widziała tu srebrzystą biel i lekko szarawą, koloru kości słoniowej, a nawet w odcieniu błękitu. Tak, o barwach śniegu można by napisać poemat albo piosenkę. Przeszła przez park, przecięła drogę i znowu skierowała się nad jezioro. Gdy się nad nim znalazła, nie mogła się nadziwić, jak pięknie wyglądało. Rosnące przy brzegach trawy, o tej porze roku suche i sczerniałe, pokrywała iglasta szadź. Gałęzie drzew zwieszających się ku wodzie także były nią ozdobione. Wszędzie na brzegach otwierał się śnieżny, biały krajobraz, z rzadka urozmaicony przez brązową kępę krzewów czy nawet resztki jesiennych liści. Przez chwilę wpatrywała się w aleję oszronionych drzew zamykającą się nad stawem, jakby wchłaniając ten widok. Czuła niepokój. To nagłe stopienie z przyrodą sprawiło jej ból. Człowiek z miasta czuje się bezbronny wobec natury. Odwróciła się i ruszyła szybkim krokiem przed siebie. Pochłonięta analizowaniem swoich nastrojów i ich zmienności, nawet nie zauważyła, jak droga, a właściwie dróżka, zaprowadziła ją na podwórko domu Sabiny. Choć nigdy nie widziała tego miejsca, była pewna, że Dolecka mieszka właśnie tutaj. Dom był obszerny, parterowy, z poddaszem pełnym wykuszowych okienek. Wybudowany z kamienia, robił dziwne wrażenie w tutejszym krajobrazie. Jednocześnie zupełnie tu nie pasował i idealnie wtapiał się w przestrzeń. – Dzień dobry! – usłyszała głos Sabiny i od razu poczuła się jak intruz. – Miło, że mnie pani odwiedziła! Powiedziała to w tak sympatyczny sposób, że Katarzyna ugryzła się w język i nie przyznała, że zabłądziła i trafiła tu przez przypadek. Dolecka wychylała się z jednego z okien na parterze i machała do niej ręką. – Proszę wchodzić, drzwi są otwarte! Katarzyna posłusznie otrzepała buty ze śniegu i weszła do środka. Dom choć z zewnątrz wydał się spory, w środku robił wrażenie wręcz ogromnego, ze względu na duże, pozbawione ścian przestrzenie. Urządzony był ze smakiem w rustykalnym stylu, który przywodził na myśl angielskie powieści kryminalne. Takie w stylu nieśmiertelnej Agathy Christie lub chociaż P.D. James. – Bardzo tu elegancko – powiedziała, rozglądając się wokół siebie, a Sabina skinęła głową na znak, że uważa podobnie. Biały kot zeskoczył z okna i zbliżył się ostrożnie. – Może napijemy się herbaty? – zapytała Dolecka, a Katarzyna przyznała, że wolałaby kawę. Pisarka zaprowadziła ją do obszernej kuchni i posadziła przy stole. Z okna rozciągał się niezwykły widok na całą okolicę. Dolina, nad którą wznosił się hotel, jaśniała w słońcu tak niesamowicie, że od oślepiającego blasku śniegu bolały oczy. – Pięknie tu – powiedziała Katarzyna, z wdzięcznością przyjmując filiżankę. – No widzi pani! A mówiła pani, że wieś jest przerażająco nudna. – Bo jest nudna. Z tego się nie wycofuję, ale jest też piękna. – Ida nie jest nudna – orzekła Sabina stanowczo. – Zimą wszystkie sprawy toczą się nieco wolniej, ale dalej jest tu interesująco – działa przecież spółdzielnia i wytwórnia kosmetyków, naprawdę jest tu co robić! – Ja mam swoją robotę – przypomniała Katarzyna. – I nie czuję się na siłach brać udziału w darciu pierza. Tym zainteresowała się Brygida, moja niechciana podopieczna! – Dlaczego niechciana? – Wytwórnia mi ją wcisnęła pod opiekę, bo boją się skandalu. Brygida jest w ciąży i postanowili usunąć ją z widoku. To jest supertajemnica naszej stacji, porównywalna z wieścią o lądowaniu kosmitów w Nevadzie, ale że pani właściwie należy do grona pracowników tej telewizji, to zdradzam ją pani w pełnym zaufaniu. Sabina się nie roześmiała, tylko popatrzyła na Katarzynę z pewną rezerwą. – Nie miałam pojęcia, że ciąża aktorki to taki problem – powiedziała cichym głosem. – Zwykle wręcz przeciwnie – ciąża robi szum i oglądalność. No ale nie wtedy, gdy nie wiadomo, kto jest ojcem, a bohaterka gra świeżo nawróconą społecznicę. Dolecka skrzywiła się z przykrością. – Wiedziałam, że to dziki świat, ale żeby aż tak? Dziewczyna powinna się cieszyć swoim stanem, a nie ukrywać się tutaj, między nami. Teraz to Katarzyna wzruszyła ramionami. Nie bardzo rozumiała, o co właściwie chodzi Sabinie. Brygida nigdy nie ukrywała, że nie tylko nie cieszy się swoją ciążą, ale że chętnie by coś z tym zrobiła, gdyby nie było za późno. Ale było, bo jako weteranka diet i głodzenia się dla pięknej figury, nie zauważyła, że coś jest nie tak z jej cyklem. A potem wmieszała się w to stacja i Maciej kategorycznie sprzeciwił się, by serialowa gwiazdka robiła coś nielegalnego. Dopiero wtedy tabloidy miałyby używanie. – Rozszarpaliby nas na strzępy – powiedział do Katii, gdy przyszedł do jej biura odebrać podpisane papiery. – Już sobie wyobrażam te nagłówki: „Cyniczna telewizja zmusza niewinną dziewczynę do aborcji”. Poszlibyśmy siedzieć, jak nic! – Nie histeryzuj! – ucięła ten wywód Katarzyna. – Nikt nie napisałby takiego długiego nagłówka, nie zmieściłby się na pierwszej stronie koło zdjęcia. Już raczej „Mordercy z telewizji”, to prędzej. – Maciej spojrzał na nią z przerażeniem, ale nic nie powiedział. Sabina oczywiście lituje się nad Brygidą, co dowodzi, że Maciek miał rację – niespodziewanie uświadomiła sobie w tym momencie Katarzyna. – Ludzie kupiliby tę historię bez mrugnięcia okiem! Nie chciała się kłócić ani też nic wyjaśniać, bo uznawała rozmowę z kierownikiem produkcji za poufną i nie chciała jej przytaczać, więc postanowiła zmienić temat. – Chciałam zapytać przy okazji o tę aferę z naszyjnikiem. O co właściwie chodzi? Dolecka westchnęła ciężko. – Mam nadzieję, że o nic. Dostałam ten naszyjnik w prezencie ślubnym. Teraz żałuję, że pozowałam w nim do zdjęć, bo tylko sprowadziłam na siebie kłopoty. – Jakie kłopoty? Dostała go pani od kogoś, więc to prawdopodobnie właśnie ta osoba ma informacje, których szuka pan Emiliero. Dosyć prosta sprawa moim zdaniem. „Tylko pani zdaniem” – dokładnie to wyrażała mina Sabiny. – Darczyńca nie życzy sobie kontaktów z panem Emiliero – powiedziała rzeczowo, ale takim tonem, że Katarzyna zrozumiała, że więcej się nie dowie. – Rozumie więc pani, że to dla mnie problem. Nie chcę nikogo okłamywać, ale prawdy także nie mogę powiedzieć. – Tak, to dosyć niewygodna sytuacja – stwierdziła Katarzyna obojętnym tonem. Od razu zaczęła się zastanawiać, skąd u Sabiny wziął się ten naszyjnik. Otrzymała go od męża? Może od tej pary prowadzącej pensjonat? A może dał go jej wydawca? W sumie ładny gest – eleganckie uczczenie ślubu ulubionej autorki. Ktoś to na pewno wiedział, wystarczyło popytać. Zawahała się. Właściwie po co niby miała to robić? Wyłącznie z ciekawości, a mogła się tym pogrążyć w oczach Sabiny, która uznałaby, że węszy. Zresztą cała ta sprawa nie miała znaczenia, była zagadką, którą wielbicielka kryminału mogłaby rozwiązać dla sportu. Ale ryzyko, że Sabina zniechęci się do niej jeszcze bardziej, było zbyt wielkie. Postanowiła przyglądać się temu z boku. Takie historie mają to do siebie, że lubią się rozwiązywać same. Wstała i zaczęła się żegnać. Obiecała Sabinie, że prześle jej pierwszy szkic scenariusza tak szybko, jak będzie to możliwe. – Właściwie o tym chciałam z panią porozmawiać – powiedziała z westchnieniem Sabina, prosząc ją, żeby jeszcze usiadła i napiła się kawy. – Ucieszyłam się, że pani tu przyszła. Katarzyna milczała, patrząc na nią wyczekująco. – Mam wrażenie, że nasza zawodowa znajomość nie zaczęła się najlepiej. – Dolecka brnęła dalej dzielnie, a Katia musiała uznać, że ma przed sobą prawdziwą wojowniczkę. Doceniała to, że pisarka usiłuje przełamać lody, które po części sama stworzyła. To wymagało pewnej odwagi, bo było przyznaniem się do błędu. – Chciałabym, żebyśmy lepiej się dogadywały – mówiła tymczasem Sabina. – Zastanawiałam się nad tym i może rzeczywiście działałam zbyt pochopnie. Jestem emocjonalnie związana z moimi fabułami, ale nie mogę zakładać, że wszystko pójdzie nie po mojej myśli, zanim zobaczę scenariusz. To był niemądre. Chciałabym, żebyśmy zaczęły od początku, jeżeli oczywiście pani się zgodzi. Katarzyna przytaknęła. Oczywiście przez głowę przeleciało jej w tym momencie tysiąc myśli, łącznie z kpiącym „Zbyt pochopnie? Łagodnie powiedziane!”. Nie mogła jednak nie docenić tej próby wyciągnięcia ręki. Uświadomiła sobie, że sama nie byłaby do tego zdolna, bowiem zazwyczaj postrzegała takie sytuacje konfrontacyjnie – czyje jest na wierzchu. Ten, kto próbuje się pogodzić – przegrywa. A przecież wcale tak nie było. Sabina niczego nie przegrywała, próbowała się porozumieć. I to wbrew swoim największym obawom. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 12 – Łyżwy? – Mila zawiesiła pytające spojrzenie na Katii, która właśnie zeszła do recepcji. – Tak – powiedziała lekko zniecierpliwionym tonem. – Nie mamy w okolicy sklepu sportowego. – Właścicielka zastanawiała się, naprawdę chcąc pomóc. Katarzyna uznała, że robi to bez dostatecznego zaangażowania. – Zamówię sobie przez Internet – powiedziała więc i odwróciła się, by wejść do jadalni. – Chwileczkę – zatrzymała ją zaniepokojona Mila. – Chyba nie chce pani jeździć w tych figurówkach po stawie? – A czemu by nie? – To może być niebezpieczne. Nie wiemy przecież, jaka jest grubość lodu! – Podobno staw jest płytki, tak mówił właściciel. – Katia obrzuciła Milę spojrzeniem pełnym politowania. – I proszę się o mnie nie martwić, od lat jeżdżę na łyżwach! Była to tylko częściowo prawda. Katarzyna jeździła nałogowo na łyżwach jako mała dziewczynka i nastolatka. Właściwie nie miała wówczas nic lepszego do roboty. Dostała łyżwy po jakiejś dalekiej niemieckiej kuzynce i gdy tylko glinianki pod miasteczkiem ściął lód, ona już tam była. Jej idolką była Katarina Witt – do dzisiaj pamiętała jej występ na olimpiadzie w Calgary, gdy tańczyła do muzyki z Carmen, zdobywając złoty medal. Jej polska imienniczka miała wówczas osiem lat i każdego dnia pracowicie ćwiczyła piruety na zamarzniętym stawie. Niestety nigdzie w okolicy nie było żadnego klubu łyżwiarskiego i Katarzyna w końcu się zniechęciła. Wracała jednak do tych wspomnień z uśmiechem. Ciekawe, czy jeszcze potrafiłabym kręcić piruety i robić „kroczki” – pomyślała, decydując, że zaraz po śniadaniu zamówi sobie łyżwy w internetowym sklepie sportowym. Gdy po kilku dniach odbierała swoją przesyłkę z recepcji, przydreptał tam zaniepokojony pan Emiliero, który także czekał na ważny list. Mila wytłumaczyła mu, że ciągle jeszcze nic do niego nie przyszło, a on wydawał się być niepocieszony. – To ogromnie ważne, niezwykle – powtarzał raz po raz, gdy zapewniała, go, że natychmiast go zawiadomi, gdy coś się dla niego pojawi. Katarzyna oglądała swoje łyżwy w pokoju z zachłanną ciekawością. Nawet przymierzyła je na dywanie, by sprawdzić, czy wszystko dobrze pasuje. Od lat nie miała tak ładnych, lśniących nowością figurówek. Te po kuzynce po kilku latach intensywnego użytkowania zniszczyły się, a biała skórka poszarzała, w niektórych miejscach pękając. W końcu, gdy Katia ostatecznie przestała jeździć, powędrowały na strych domu matki i były tam jeszcze zapewne pordzewiałe i zapomniane. Kupione właśnie łyżwy aż lśniły nowością, stalowe płozy były ostre jak brzytwa. Z rozkoszą wdychała dawno zapomniany zapach skórzanych butów łyżwiarskich. Zgodnie ze swoją zapobiegliwością kupiła także spodnie do jazdy z nogawką zapinaną pod płozą oraz praktyczną bluzę. Założyła buty do biegania i ruszyła nad staw. Grudniowe słońce stało nisko nad horyzontem, oświetlając okolicę mdłym widmowym światłem. Kolory były zgaszone, nawet biel śniegu nie była zbyt intensywna. Nie padało. Katarzyna ostrożnie zbadała wytrzymałość lodu. Przez ostatnie kilka dni był mróz, więc miała nadzieję, że lód jest gruby. Tak było w istocie, bo nie trzeszczał, gdy chodziła. Usiadła na przewróconym pniu drzewa i założyła łyżwy, potem bardzo ostrożnie, rozkładając ręce dla utrzymania lepszej równowagi, ruszyła przed siebie. Chwilę musiała sobie przypominać, jak się ślizgać i jak hamować, stając na ząbkach. Po pół godzinie odważyła się pojechać do tyłu, a po kolejnych dwóch kwadransach wykręciła zgrabną ósemkę. Przypomnę sobie – stwierdziła z radością. Blade grudniowe słońce pełzało po tafli stawu, zatrzymując się na gałęziach drzew i opadając ku ziemi. Były to dziwne godziny, jakby zawieszone poza czasem, w świecie mętnego światła, rozpraszającego się na przedmiotach w nieoczywisty sposób. Katarzyna jeździła w zapamiętaniu, przecinając raz po raz środek jeziorka, ślizgając się po zmarzniętej wodzie i zatopionych w lodzie roślinach. Minęło południe i słońce zaczynało powoli chylić się za horyzont, zimowe dni były bardzo krótkie. Nadciągnęły granatowe śniegowe chmury i zaczęło padać. Katarzyna podjechała do brzegu ślizgawki, zadowolona z efektu swych starań. Ciągle, nawet po tylu latach, potrafiła jeździć. Brakowało jej tylko muzyki, ale postanowiła to nadrobić. Od tej pory dzień w dzień była na ślizgawce. Na uszach miała słuchawki i tańczyła do Karnawału zwierząt Saint-Saënsa, utworu, który uwielbiała od czasów dzieciństwa. Tak jak Katarina Witt, która błyszczała w układzie do muzyki z Carmen Bizeta, tak ona wiedziała, że wybrałaby Karnawał zwierząt, a właściwie jego część zatytułowaną Akwarium. Całkowicie oddawała się swoim ćwiczeniom, nie zwracając uwagi na nic innego. Były tylko łyżwy, lód, ona i to niesamowite matowe światło, jakby słońce przyglądało się światu z obojętnością, bez zainteresowania. Nawet nie zauważyła, że pewnego przedpołudnia nad stawem pojawił się Marek Rokosz. Przyjechał konno i zobaczył z oddali niewyraźną postać. Od razu ją rozpoznał, bo Katarzyna miała charakterystyczny sposób poruszania się – była zdecydowana w każdym geście, a głowę zawsze unosiła wysoko. Jej czarne włosy rozwiewał wiatr, gdy kręciła na lodowej tafli zgrabne piruety, wyciągając dla utrzymania równowagi jedną rękę. Marek zsiadł z konia i zbliżył się do brzegu stawu. Katarzyna nie widziała go, zajęta swoim treningiem. Podobało mu się, że jeździła z takim zapamiętaniem, wkładając w każdy krok wiele emocji. Domyślił się, że ślizgała się według pewnego układu, który zapewne najpierw rozplanowała sobie w głowie. Nie był to trudny program – jazda przodem i tyłem, kilka piruetów i sekwencja kroków. Próbowała skakać, ale na razie ograniczyło się to do delikatnych podskoków, w których testowała swoje wyczucie równowagi. Wszystko jednak robiła z wielkim zaangażowaniem, jakby odprawiała misterium, i wyraźnie ją to cieszyło. Staw był pokryty śniegiem, więc nie jeździło się jej łatwo. Marek zanotował w pamięci, że musi zlecić któremuś z pracowników, by na następny dzień starannie odśnieżył taflę. I oczywiście sprawdził grubość lodu! Nawet z daleka widział rumieńce na porcelanowej twarzy Katii i radość, którą emanowała. Nie mógł oderwać wzroku od tego obrazka, chętnie zabrałby go ze sobą na zawsze. Zrobiło mu się jednak wstyd, że podgląda, i to w taki sposób – czając się za drzewem. Odwiązał konia i wskoczył na siodło. Dużo bym dał, żeby wiedzieć, czego słucha podczas tych tańców! Muzyka może wiele powiedzieć o człowieku – pomyślał. Gdy Katarzyna zjawiła się następnego dnia nad jeziorem, ze zdumieniem stwierdziła, że tafla jest starannie zamieciona, co było sporym przedsięwzięciem, bo choć staw nie był duży, wymagało to jednak pewnego zaangażowania. Po pierwszym zaskoczeniu się zirytowała. Marek Rokosz. To on na pewno ją tu podglądał i to on zlecił uprzątnięcie śniegu. Kiedy uświadomiła sobie, że obserwował ją bezkarnie, gdy nie miała o tym pojęcia, poczuła gniew. Co on sobie wyobraża? – pomyślała ze złością. Co mi chce pokazać? Że jest panem i władcą tej okolicy i może łaskawie udostępnić mi swoje jeziorko? Z drugiej strony była to trafna uwaga. Staw należał do Marka Rokosza i jako jego właściciel mógł jej po prostu zabronić tu przebywać. A jednak nie tylko nie zrobił tego, ale ułatwił jej treningi. Powinna zapewne być wdzięczna, ale dalej czuła rozdrażnienie. Nie lubiła, gdy ktoś obserwował ją ukradkiem i próbował ułatwiać jej życie w sposób, którego wcale sobie nie życzyła. Wzięła kilka głębokich oddechów, aby się uspokoić, po czym założyła łyżwy. Nie można było zmarnować obiecującego przedpołudnia. Ostatnio często padał śnieg, a wirujące płatki ograniczały widoczność, uniemożliwiając jazdę. Teraz było jednak pogodnie, nawet słonecznie, o ile można tak mówić o wyblakłym blasku słonecznym grudnia, i bezwietrzne. Założyła słuchawki i zaczęła ćwiczyć spirale, podnosząc wysoko jedną nogę i robiąc coś w rodzaju jaskółki. Szło jej zupełnie nieźle, ale nieco rozpraszał ją fakt, że mimo woli bacznie się rozglądała. Była pewna, że Marek Rokosz zaraz się zjawi, aby ją obserwować, lub być może – chełpić się swoim dobrym uczynkiem. O który nikt go nie prosił – pomyślała z przekąsem. Rokosz jednakże się nie zjawił. Katia jeździła prawie dwie godziny, zanim nie nadciągnęły grube śnieżne chmury, i przez ten czas się nie pojawił. Widocznie miał inne rzeczy do zrobienia. Kiedy jednak nie zauważyła go przy jeziorze ani następnego dnia, ani w kolejne, uznała, że naprawdę miał gest, a obserwowanie jej ćwiczeń go nie interesuje. Każdego dnia bowiem lód był starannie odmieciony, a po kilku pojawiła się na brzegu ławeczka z oparciem, gdzie mogła zostawić swoje rzeczy i zmienić buty. Dziwak – oceniła Katarzyna, ale zrobiła to z pewnym uznaniem. Wychodziła z pałacu po śniadaniu i wracała na obiad. Przyzwyczaiła wszystkich do swoich biegowych treningów, więc wścibska właścicielka nie wnikała, co tak naprawdę robi podczas nieobecności w pensjonacie. Lubiła te swoje wyprawy i samotną jazdę na łyżwach w tym widmowym, niesamowitym świetle. Ruch na świeżym powietrzu znakomicie na nią działał. Po obiedzie, który zjadała z wilczym apetytem, biegła na górę i pracowała nad swoim scenariuszem. Umówiła się z Sabiną, że prześle jej pierwszą wersję do końca tygodnia, więc robiła wszystko, by tekst był idealny. Nie zamierzała wysyłać niedopracowanego bubla, więc godzinami dopracowywała poszczególne sceny. Tak się zapamiętała w tej pracy, że zapomniała zupełnie o Brygidzie, która już od dłuższego czasu nie zamęczała jej swoim towarzystwem. – Brygida jest w spółdzielni, uczy się robić tkaniny – wyjaśniła jej zagadnięta na ten temat Mila, a Katarzyna parsknęła śmiechem. Była pewna, że ta dziewucha ma dwie lewe ręce do czegokolwiek. – Żartuje pani! – powiedziała więc, kręcą głową ze zdumieniem. – Nie. Zupełnie dobrze jej idzie. Asia, to znaczy Iwana, żona naszego popa, mówi, że Brygida ma talent. Nudziło jej się tu bardzo, bo pani albo znika biegać, albo zamyka się w swoim pokoju, więc zaproponowałam jej to zajęcie. – Przyjechałam tu pracować – przypomniała Katia. – Nie niańczyć marudne panny. Mila chciała coś powiedzieć, ale pojawił się pan Emiliero, pytając o swój list. Mossakowska miała wreszcie dla niego dobrą wiadomość – przed chwilą był listonosz z Brzózek i zostawił dla niego przesyłkę. Adwokat chwycił sporą paczkę i pomknął z nią na górę. Może rzeczywiście powinnam się zainteresować, co robi ta cała Brygida? – pomyślała Katia. Nie zamierzała się nią opiekować, ale dobrze byłoby od czasu do czasu sprawdzić, czy dziewczyna nie kłapie dziobem na prawo i lewo o swojej sytuacji. – Gdzie jest ta spółdzielnia? – zapytała więc Milę, która podeszła do okna, by jej wytłumaczyć, jak się tam dostać. Z opisu wynikało, że to niedaleko. Katarzyna postanowiła się przebrać i przejść na spacer. W pokoju rzuciła jeszcze okiem na scenariusz. Tak, tekst był w porządku, nie widziała w nim żadnych słabych punktów. Postanowiła zostawić go jeszcze na jeden dzień, przeczytać na spokojnie i wysłać Sabinie do akceptacji. Mimo wszystko nie zamierzała się godzić na żadne daleko idące zmiany. Choć Sabina podczas ich ostatniego spotkania wyraźnie wyciągnęła rękę na zgodę, Katia obawiała się, że może to być jedynie chwilowe zawieszenie broni. Gdy zobaczy scenariusz, do którego Katarzyna wprowadziła szereg swoich pomysłów, może zacząć stawać dęba jak uparty koń. Nie należało do tego dopuścić. W razie czego zgodzę się na mediację stacji telewizyjnej. Wzruszyła ramionami, naciągając gruby sweter i wkładając czapkę z nausznikami, którą bardzo lubiła. Droga do spółdzielni prowadziła przez wioskę, a potem skręcała w bok i wydeptaną ścieżką zmierzała w kierunku lasu. Dom znajdował się na ładnej polance, otoczonej wysokimi drzewami, które teraz, przykryte czapami śniegu, wyglądały bajkowo, jak z obrazka. Katarzyna rozejrzała się po podwórku, ale ponieważ nie zobaczyła nikogo, zdecydowała się zapukać do drzwi z wywieszką „Spółdzielnia Wiejska Ida”. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 13 Otworzyła jej kobieta o jasnych włosach i wesołej twarzy. Tak sympatycznej, że nie sposób się było nie uśmiechnąć. – Witam panią, proszę wchodzić, bo zimno! – Kobieta jeszcze szerzej otworzyła drzwi, by wpuścić Katarzynę do środka. Ona otrzepała buty ze śniegu i weszła do ciepłego wnętrza. Od razu owionął ją zapach suszonych ziół i kwiatów, przede wszystkim róż. Panowało tu miłe ciepło, a gdzieś w odległych pomieszczeniach rozlegał się wesoły gwar. – Jestem Katarzyna Wimmer – przestawiła się. Gospodyni wyciągnęła rękę. – Pani Katia! Wiele o pani słyszałyśmy od Brygidy. Jestem Iwana, ale proszę do mnie mówić Aśka, kieruję spółdzielnią. – Brygida tutaj jest? – zapytała Katarzyna, stwierdzając w myślach, że ona dużo bardziej wolałaby imię Iwana niż Aśka. To pierwsze wydawało się jej dużo bardziej tajemnicze i oryginalne. – Tak. Brygida często nas odwiedza, uczy się wykonywać tkaniny. – Trudno w to uwierzyć – mruknęła Katia, a Iwana jakby nie zwracając uwagi na te słowa, zaproponowała jej oprowadzenie po siedzibie spółdzielni. Dom był duży i składał się z całej masy przechodnich pokojów. Na samym początku znajdowało się biuro, o czym świadczyły meble i urządzenia biurowe. Nawet tutaj pachniało różami i macierzanką, a pod oknem wychodzącym na zaśnieżoną polanę stała wygodna kanapa, jakby zachęcająca do odpoczynku. Trudno w takich warunkach o wytężoną pracę – pomyślała Katarzyna, która nie lubiła takich dodatków i ozdobników w biurze. Pomysł, że mogłaby do swego warszawskiego gabinetu wstawić podobny szezlong, wydał się jej absurdalny i głupi. Nawet wyobraziła sobie, jak w różowym peniuarze leży na tej kanapie, czytając scenariusze filmowe, i rozbawiło ją to niesamowicie. Kolejne pomieszczenie mieściło warsztat tkacki. Jak wyjaśniła Iwana, panie ze spółdzielni zajmowały się rozmaitym rzemiosłem. Wyrabiano tu różne tkaniny, od najprostszych, jak dywaniki czy kapy, po bardzo skomplikowane artystyczne werdiury i gobeliny. Katarzyna zatrzymała się przy niewielkich krosnach. – Pamiętam takie z dzieciństwa – powiedziała. – Farbowało się wełnę, a potem tkało takie wąskie chodniczki… – Iwana pokiwała głową. – Tak, u mnie też tak było. Pochodzi pani z Podkarpacia? – Nie, z Podlasia. – Kraina szeptuch, nastrojowe Podlasie – powiedziała z uśmiechem Iwana, a Katia przez moment miała wrażenie, że kobieta się z niej nabija. Ale nie, najwyraźniej mówiła to szczerze! Niesamowite. Miasteczko, z którego pochodziła, prawie całkiem się wyludniło, młodzi wyjechali, tak jak ona, do Warszawy albo bliżej – do Białegostoku, zostali tylko starzy lub ci, którzy bali się gdziekolwiek ruszyć. Pobliskie wioski były piękne i malownicze, lecz straszyły opuszczonymi zagrodami i zaniedbanymi budynkami. Tak, owszem, ludzie wracali tam przebudować stare chałupy na letniska, ale turystyka przez dwa miesiące w roku nie uratuje przecież okolicy! Nastrojowe, dobre sobie! Katarzyna z niechęcią wspominała rodzinne miasteczko. Żadnych perspektyw, marazm i beznadzieja. Nawet nie chciała o tym myśleć. Jeszcze raz przesunęła dłonią po krosnach. Kiedyś umiała tkać proste tkaniny lniane, ciekawe, czy i teraz dałaby radę… – Zapraszam dalej – powiedziała Iwana. – Nasze panie wyrabiają też piękne koronki, może pani widziała jakieś ślubne zdjęcie Sabiny? Miała dodatki do sukni z naszych koronek. – Asia nie powiedziała, że ona uszyła suknię – usłyszały głos Sabiny, która pojawiła się na progu kolejnego pomieszczenia. Włosy miała spięte w duży kok i wyglądała w tej fryzurze jak nastolatka. – Pani też tka lub robi koronki? – spytała Katia, a pisarka pokręciła z uśmiechem głową. – Tylko kibicuję. Mam dwie lewe ręce. Natura poskąpiła mi umiejętności manualnych. – To tak jak mnie – stwierdziła Katarzyna. – Uczyłam się tkać, ale nigdy żaden wzór nie wyszedł mi prosto. Do pokoju, zwabiona nowym głosem, weszła wysoka i chuda nastolatka o ciemnych włosach i wielkich oczach, mających wyraz lekkiego zdziwienia. – To Alina, moja pomocnica. Teraz uczy Brygidę robić gobelin – wyjaśniła Iwana. Istotnie, w kolejnym pomieszczeniu siedziała Brygida we własnej osobie. W tym momencie pochylała się nad krosnem z dosyć skomplikowanym wzorem. – Chodź, Alina, chyba mi wyszło! – zawołała w kierunku drzwi, a potem podniosła wzrok i zobaczyła Katarzynę. – O, to ty? – powiedziała i na jej twarz powrócił wyraz, którego Katarzyna po prostu nie cierpiała. Jej zdaniem było to połączenie cielęcego zdziwienia z ptasią głupotą – Katia nie mogła się powstrzymać i zawsze porównywała Brygidę do jakiegoś zwierzątka. Bo tym właśnie dla niej była – pozbawionym swego zdania, niemądrym i kierującym się wyłącznie instynktem zwierzątkiem. A jednak przez tę krótką jak mgnienie oka chwilę, gdy pochylała się nad robótką, miała – co Katarzyna dostrzegła bardzo wyraźnie – zupełnie inny wyraz twarzy. W tym skupieniu, jakie malowało się wówczas na jej obliczu, było coś interesującego, jakaś świeża myśl. – Nie wiedziałam, że uczysz się tkactwa – powiedziała lekko sarkastycznie, a Brygida wyglądała na autentycznie spłoszoną. – Próbuję tylko. Nie śmiej się ze mnie, proszę! – powiedziała to takim tonem, że Katarzynie po raz pierwszy w stosunku do tej dziewczyny zrobiło się głupio. Z góry zakładała, że Brygida to pozbawiona uczuć pusta wydmuszka. Nieważne, co się do niej powie, i tak to spływa po niej, nie pozostawiając żadnej refleksji. A może jednak było inaczej? W końcu przecież w każdym tkwi ta iskra, ten cudowny płomień, który można zgasić, ale też rozniecić na nowo. – Pokaż no to – powiedziała, podchodząc do krosna. Brygida wyrabiała jakiś zimowy pejzaż z czarnymi zarysami drzew i pojedynczymi ptakami unoszącymi się ponad gałęziami. Było to wszystko smutne i nostalgiczne, ale jednocześnie ujmująco ładne. Katia patrzyła na pracę w zdumieniu, musząc przyznać, że dziewczynie zupełnie dobrze idzie. Widać było braki techniczne, ale nadrabiała to żarliwością i pomysłem. – Bardzo ładna rzecz – pochwaliła, a Brygida się rozpogodziła. – Szczerze mówisz? – Scenarzystka skinęła głową. – Brygida szybko się uczy – wtrąciła się Iwana, która przyglądała się całej scenie od drzwi. – Chce pani zobaczyć nasz najnowszy projekt? Katarzyna skinęła głową i razem z Iwaną i Sabiną weszła do kolejnego pomieszczenia, gdzie trzy kobiety zajmowały się malowaniem na jedwabiu. Robiły to w tradycyjny malezyjski sposób, używając przypominającego fajkę narzędzia, z którego za pomocą czegoś w rodzaju metalowego rysika wypływał wosk, rysujący na tkaninie misterne linie. – Widziałam to na Sri Lance – powiedziała z uznaniem Katia. – To bardzo trudna sztuka, podziwiam panie! – Jedwab jest drogi – przyznała Iwana. – Musiałyśmy szybko się nauczyć pracować bez błędów. I ciągle nie wiem, czy to ma jakikolwiek sens. Nie mam pojęcia, czy będzie zbyt na te wyroby. – Na pewno – uspokoiła ją Sabina. – Do tej pory sprzedawała się każda wasza produkcja, dlaczego teraz miałoby być inaczej? – A mogłabym zobaczyć coś gotowego? – zagadnęła Katarzyna, która patrzyła, jak jedna z pań starannie obrysowuje wzór przedstawiający pęki maków. Pomyślała, że wykończona tkanina będzie przepiękna. Iwana na chwilę odeszła, po czym wróciła z naręczem różnokolorowych szali. Katarzyna od razu wypatrzyła ten dla siebie: był niebieski w wielkie perłowe róże o dziwnych, jakby zwielokrotnionych płatkach. Wzięła go do ręki, zbadała miękką i śliską fakturę tkaniny, po czym zarzuciła sobie szal na ramiona. Wyglądała przepięknie. Odcień błękitu idealnie współgrał z bladością jej skóry i kolorem oczu, podkreślając ich głębię. – Wygląda jakby był robiony specjalnie dla pani – stwierdziła z uśmiechem Sabina i nie sposób było nie przyznać jej racji. Katarzyna podeszła do wielkiego lustra, które służyło klientkom podczas przymiarek krawieckich w spółdzielni, i pokręciła głową w zdumieniu. Zawsze preferowała dwa rodzaje strojów – szlachetną elegancję do pracy i luźny strój sportowy do treningów. To była pierwsza awangardowa rzecz, jaką kiedykolwiek miała. I czuła się doskonale w błękitnym szalu w wielkie róże. – To ulubione kwiaty Sabiny, róże Souvenir de Malmaison – powiedziała Iwana, a pisarka potwierdziła. Były to kwiaty o nietypowym dla róż zapachu, lekko oranżowym i bardzo silnym, które rosły zarówno na plantacji, jak i w jej ogrodzie. – Ta róża jest chłodna, przejrzysta i delikatna, myślę, że do pani pasuje – powiedziała Sabina, a Katia się zdumiała. Nie uważała, by coś delikatnego mogło do niej pasować. – Chętnie kupię ten szal, o ile jest na sprzedaż – powiedziała do Iwany. – A jeżeli sfotografuje mi pani inne, wyślę zdjęcia koleżankom w telewizji. Może któraś się skusi? – Naprawdę, mogłaby pani to zrobić? – Iwana aż złożyła ręce z zachwytu. I zwracając się do Sabiny, powiedziała: – Właśnie czegoś takiego nam trzeba! Szeptanego marketingu w wielkim świecie! Katarzyna uśmiechnęła się wyrozumiale. Tak, magia telewizji zawsze działa. Ale kto wie? Gdyby jakaś prezenterka stacji skusiła się na szalik, może podkręciłoby to zainteresowanie? Iwana zaprosiła ją na herbatę, którą wypiły we trzy z Sabiną, w biurze. Katarzyna przez cały czas wspominała swoje miasteczko. Szkoda, że tam nie znalazł się ktoś taki jak Iwana i nie spróbował wykorzystać kreatywności mieszkańców. Przed chwilą dumała o tym, jak jej rodzinna okolica umiera, pogrążona w marazmie i bezczynności. Jak widać wystarczy tylko impuls, osoba, która potrafi wskazać drogę. Dlaczego u nas nikogo takiego nie było? – zastanowiła się, ale zaraz doszła do wniosku, że pretensje powinna mieć również do siebie. Zawsze oglądamy się na innych, czekając, aż coś zrobią, a nie myślimy, że to my powinniśmy wyznaczyć nowy szlak. Westchnęła. Iwana zinterpretowała to po swojemu. – Jeżeli podałam za dużą cenę, to przecież możemy obniżyć – zapewniła, a Katia pokręciła głową. – Nie, nie, cena jest OK. Po prostu jestem bardzo zmęczona. – Może za dużo pani pracuje? – spytała Sabina, biorąc do rąk kubek z herbatą, ale nie po to, by ją pić, tylko by ogrzać sobie dłonie i wdychać aromat ziół płynący z naczynia. Katarzyna zaprzeczyła. Owszem, pracowała sporo, ale dużo też odpoczywała. – To zupełnie inny rytm życia – tłumaczyła, a one patrzyły na nią ze zrozumieniem. – Mam wrażenie, że tutaj żyję bardziej świadomie. Budzę się o świcie, a gdy zachodzi słońce, robię się senna. Pory dnia wyznaczają pory mojej aktywności. Po prostu robi się ze mnie dziki człowiek! – Raczej: naturalny – powiedziała Sabina. – Kiedy tu przyjechałam, też miałam wrażenie, że mój czas zwolnił. – Mnie się nie wydaje, że zwolnił. Raczej, że przeżywam każdą chwilę dokładniej, oglądam ją ze wszystkich stron, czerpię z samej esencji życia, jeżeli nie jest to zbyt górnolotne określenie. Iwana i Sabina pokiwały głowami. Tak, Katarzyna trafnie ubrała w słowa to, co i one myślały o Idzie. Piły więc dalej herbatę, rozmawiając o spółdzielni. Okazało się, że Katarzyna nie zobaczyła tego popołudnia nawet połowy wyrobów, które produkowały. Był przecież cały dział zajmujący się przetworami oraz przerobem rozmaitych ziół. – Niestety, ta gałąź produkcji zaczyna nam usychać, bo pani Ania Madejowa, nasza główna zielarka, rozczarowała się ziołolecznictwem. – Tak? – Katia się zainteresowała. – Owszem. Teraz interesują ją wyłącznie biopola i prądy naturalne. Kiedyś zbierała najlepszy surowiec zielarski i komponowała nasze herbaciane mieszanki, a teraz zajmuje się głównie piramidkami i kryształami. – No cóż… – stwierdziła ostrożnie Katarzyna, nie chcą nikogo obrazić. W końcu sama nosiła kryształ na szczęście. Postanowiła się pożegnać, bo na dworze zrobiło się szaro i zaczął zapadać zmierzch. – Wyślę pani pierwszą wersję scenariusza, jak wrócę do hotelu – powiedziała jeszcze do Sabiny, wkładając płaszcz. Pisarka skinęła głową, choć jakiś cień przeleciał przez jej twarz. Katarzyna odebrała to jako wyraz niechęci i przygryzła wargi. Iwana podała jej płaski pakunek owinięty w bibułkę. – Proszę, to pani zakup. Jest pani naszą pierwszą batikową klientką. Katarzyna się uśmiechnęła. – Jestem pewna, że nie ostatnią. Otworzyła drzwi i z niechęcią wyszła z ciepłego wnętrza na mroźne podwórko. Zaczął właśnie padać drobny śnieg, więc od razu pomyślała o swoim lodowisku. Czy jutro znowu zastanie je sumiennie uprzątnięte? !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 14 Szła szybkim krokiem, żeby się rozgrzać, bo na dworze było bardzo chłodno. Samochód zatrzymał się tuż przy niej, gdy skręcała na drogę prowadzącą do pałacu. Szyba się odsunęła i Katarzyna zobaczyła Marka Rokosza. – Witam panią! Dzisiaj chyba nie na trening? – Mężczyzna wskazał na jej beżowy, miejski płaszczyk. Katarzyna z uśmiechem zaprzeczyła ruchem głowy. – Dzisiaj z wizytą – powiedziała i zdumiała się, że te słowa w ogóle padły. Nigdy nie lubiła się wywnętrzać przed nikim, a już szczególnie przed tym przelotnie znanym człowiekiem. – Pewnie była pani w spółdzielni – powiedział. – I jak wrażenia? – Kupiłam sobie przepiękny batik. – Te słowa wyfrunęły z jej ust jakby poza kontrolą umysłu. Katia nie poznawała samej siebie. W czasach telewizji warszawskiej zapewne powiedziałaby coś niezobowiązującego i obojętnego, a potem szybko się pożegnała. Teraz stała na polnej drodze, w padającym śniegu, i rozmawiała z tym nieznajomym. On także zorientował się, że dobre wychowanie wymaga, by nie pozwolił damie marznąć. – Może tym razem pozwoli się pani podwieźć? Śnieg coraz mocniej pada, a do pałacu ma pani jeszcze kawałek drogi. Właściwie czemu nie? Skinęła przyzwalająco głową i wsiadła do ciepłego wnętrza, po którym rozchodziły się przepiękne dźwięki muzyki Bacha. – Trzeci Koncert Brandenburski – powiedziała z uznaniem, a on wesoło potwierdził. – Lubię Bacha, jest taki pogodny – stwierdziła po chwili, przysłuchując się muzyce. – To prawda. Ten koncert to właściwie jeden takt i dwa akordy, ciągle powracające. Trzeba być geniuszem, żeby wymyślić coś tak prostego! Roześmiała się, patrząc przez okno. Grube płatki śniegu osiadały na szybach, przykrywając wszystko miękką pierzyną. Włączył wycieraczki i ruszyli. – Dziękuję za podwiezienie. Nie przepadam za chodzeniem przez las podczas śnieżycy. – Chyba nikt nie przepada. – Ja już szczególnie. W pewnym kryminale, który czytałam, właśnie w takich okolicznościach znajdują powieszone na drzewie, zamarznięte ciało. Od tej pory zawsze mam wrażenie, że i mnie może się przytrafić coś podobnego. – Widzę, że kryminały to pani pasja! – Ale wyłącznie o zimie! – Katarzyna odwróciła w jego kierunku swą piękną, bladą twarz. – Dlaczego? – zainteresował się żywo. Katarzyna właściwie nie potrafiła odpowiedzieć, bo przecież nie lubiła zimy. A w istocie, aby być ścisłym, nie wyróżniała jej spośród pór roku, które były jej w podobny sposób obojętne. – Nie wiem. Może dlatego, że o zimie trudno jest pisać? Monotonia barw i kształtów, no a poza tym zima to wspaniały czas na morderstwo, nie uważa pan? – Uważam! – Roześmiał się, choć akurat nie gustował w tego typu literaturze, bo wydawała mu się zbyt miałka. Jedynym kryminałem o zimie, jaki w życiu przeczytał, było Boże Narodzenie Herkulesa Poirot, książka, którą ktoś zostawił w pociągu z Londynu do Oksfordu, gdzie studiował. Dojechali pod pałac, ale Katarzyna nie wysiadała z auta. Po chwili milczenia spytała: – Może chce się pan napić kawy? Robią tu zupełnie dobrą! – Spojrzała na niego z wyczekiwaniem. – Z przyjemnością! Marzę o kawie! Byłem przez cały dzień w Przemyślu, gdzie załatwiałem różne sprawy, i chętnie napiłbym się filiżanki czegoś przyzwoitego, a nie tej lury z proszku. Wysiedli. Katarzyna uświadomiła sobie, że jest ubrana w nieestetyczny jej zdaniem sweter, więc przeprosiła i poszła się przebrać. Marek z przyjemnością wszedł do jadalni, która zachęcała do odpoczynku wesołym buzowaniem kominka i apetycznymi zapachami z kuchni. Choć on urządził swój dom na wskroś minimalistycznie, musiał docenić smak Mili, która włożyła wiele trudu, by uczynić to wnętrze przytulnym i miłym dla gości. Uwagę w jadalni zwracała przede wszystkim przepiękna podłoga wykonana z przemysłowego czarnego dębu, materiału trwałego, a jednocześnie przyciągającego uwagę brunatną barwą i ciekawym rozkładem słojów. Wszystkie meble były starannie dobrane i gospodyni udało się zachować równowagę między stylem rustykalnym, dominującym w części jadalnej a pałacowo-klubowym charakterystycznym dla części wypoczynkowej. Oba pomieszczenia dzieliła niewielka ściana z uwidocznionymi cegłami, w której zamontowano kominek. Jego niewątpliwą ozdobą były żelazne kratownice z motywem róż, które Witold wyszperał przed laty w sklepie w Lipniku. – O, pan Marek, witamy! – usłyszał głos gospodyni, która właśnie wyjrzała z kuchni. – Może jest pan głodny? Mogę zaraz podać obiad. – Nie, dziękuję. Obiad już jadłem, ale będę ogromnie wdzięczny za kawę. – Czeka pan na Milę? Pojechali z Witoldem do Brzózek do gminy, wciąż załatwiają coś w sprawie domu kultury. Marek wiedział, że ten projekt jest ukochanym dzieckiem Mili. Odkąd przed kilku laty przeniesiono z Idy szkołę podstawową do Lipnika, a w dodatku sam szkolny budynek mocno ucierpiał podczas pożaru, Mila planowała zrobić remont i otworzyć tam coś w rodzaju wiejskiej świetlicy. Z biblioteką, salą spotkań, kawiarenką internetową i może czymś w stylu domu kultury właśnie. Na przeszkodzie wciąż stały braki finansowe, ale w ostatnim czasie udało się jej pozyskać spory grant na te cele. Projekt najwyraźniej nabierał więc rumieńców. – Nie. Umówiłem się tu z panią Wimmer. Gospodyni kiwnęła głową i zapewne chciała coś jeszcze dorzucić, ale do salonu weszła Katia. Miała na sobie perłową bluzkę z cienkiego jedwabiu i czarne spodnie z gatunkowej wełny. Była starannie uczesana i umalowana, jakby przed chwilą wyszła z sesji zdjęciowej dla magazynu o modzie. Marek wstał, gdy podeszła do stolika, na którym pani Gertruda postawiła już dzbanek z kawą i dwie filiżanki. – Poprosiłabym też o tę herbatę – powiedziała Katia, a pani Kowalowa doskonale wiedziała o co chodzi. Była to spécialité de la maison, herbata Dolina róż, czyli połączenie Earl Greya z suszonymi płatkami miejscowej róży piżmowej. Niezwykły aromat tego napoju rozchodził się po całej jadalni, przenikając do najdalszych zakątków domu, a Katarzyna szczególnie sobie ją upodobała. Pani Gertruda kiwnęła więc domyślnie głową i podreptała do kuchni. Marek nalał odrobinę kawy do filiżanki i z lubością wdychał jej zapach. – Tak, tutejsza kawa nie ma sobie równych. Skusi się pani? – Oczywiście, proszę o pół filiżanki. – Nie wiem, czy mają tutaj taką filiżankę – zażartował i nalał jej starannie odmierzoną porcję. Uśmiechnęła się wyrozumiale, rozpoznając w nim podobnego sobie perfekcjonistę. – Dziękuję za zgodę na korzystanie ze stawu – powiedziała, upijając łyk z filiżanki. – Bo rozumiem, że codzienne staranne uprzątanie tafli oznacza pańską zgodę? Roześmiał się swobodnie. – Miałem nadzieję, że się pani nie obrazi. Jezioro przykryte stertą śniegu to nie jest dobre miejsce na trening łyżwiarski. – Trochę nieprzyjemnie mi się zrobiło, gdy zrozumiałam, że musiał mnie pan podglądać, szkoda, że się pan nie ujawnił! – powiedziała prosto z mostu, bo nie miała zwyczaju ukrywać swych uczuć i owijać niczego w bawełnę. Był chyba dosyć zaskoczony jej bezpośredniością. Spojrzał na nią, ale jej fiołkowe oczy nie wyrażały złości czy irytacji. Może była na niego zła w pierwszym momencie, ale teraz na pewno to już przeszło. – Ma pani rację – powiedział po chwili namysłu. – Niezręczna sytuacja. Tamtego dnia akurat przejeżdżałem konno. Pani jeździła w pewnym oddaleniu ode mnie, nie chciałem przestraszyć. – Nic się nie stało. Z tym odśnieżaniem jeziora postąpił pan jak w legendarnym programie Niewidzialna ręka, gdzie harcerze anonimowo pomagali osobom potrzebującym. – O ile pamiętam, zostawiali na miejscu kartkę z odbitą w sadzy dłonią. – Albo w paście do butów, fe! – Katia się roześmiała. Popatrzył na nią z ciekawością. Gdy ją poznał, wydała mu się przede wszystkim chłodną Panią Zimą – tak nazwał ją sobie w duchu ze względu na przezroczystą cerę i te niesamowite oczy. Teraz znowu wydawała mu się kimś innym. Kobieta o wielu twarzach – ocenił, dopijając swoją kawę. Ona jakby czytała mu w myślach, bo powiedziała lekkim głosem: – Kiedy rozmawiałam z Sabiną pierwszy raz o Idzie, mówiłam, że na wsi jest nudno i monotonnie. Teraz w dalszym ciągu uważam, że czas tu płynie inaczej, ale nie nazwałabym tego monotonią, raczej uspokajającym rytmem. Mam wrażenie, że już się do niego dopasowałam i potrafię żyć tak niespiesznie i bez ciągłej presji, jaką odczuwałam w mieście. Skinął głową. On odczuwał to w podobny sposób. Czasami bardzo brakowało mu zgiełku miasta i zagubienia się w tłumie, więc wtedy po prostu wsiadał w samochód i wyjeżdżał, tłumacząc się przed sobą, że musi załatwić ważne sprawy. Lubił wracać do Londynu i tej zimy naprawdę myślał, że zostanie tam na stałe, porzucając Idę. Wrócił jednak, bo nie potrafił żyć bez tej małej miejscowości na końcu świata. – Tak. Ten spokój jest czasem przerażający, ale ma swoje zalety – powiedział więc. – A jak idą prace nad scenariuszem? Sabina bardzo się wtrąca? Popatrzyła na niego uważnie, jakby kalkulując, czego już się dowiedział. Może Sabina wylała przed nim swoje żale? Mówiła przecież, że się przyjaźnią. Na pewno opowiedziała mu o domniemanej próbie okaleczenia jej opowieści przez zarozumiałą scenarzystkę. Marek jednak patrzył na nią z ciekawością i wydawało się, że jego słowa nie mają żadnego drugiego dna. Katia skrzywiła się więc lekko i podniosła pokrywkę czajniczka z herbatą Dolina róż, który postawiła przed nią chwilę temu pani Gertruda. Rozniósł się zniewalający aromat, gdy przechyliła czajniczek, by nalać sobie trochę płynu do zielonej filiżanki w drobne różyczki – prezentu, który kiedyś podarowały Mili siostry Rojas, Józefina i Carmen. – Nie przepada pani za Sabiną? – spytał, a właściwie stwierdził Marek. Katia zaprzeczyła. – Właściwie stosunki między nami są nijakie – przyznała. – Mam nadzieję, że współpraca się ułoży, ale sam pan wie, to nie jest łatwe. Piszę scenariusz według jej powieści, ale sama, bez konsultowania się na każdym kroku. Szczerze mówiąc, wolałabym, żeby go zaakceptowała, bo inaczej czeka nas długa droga do kompromisu. – Jej twarz przybrała pełen pasji, zaczepny wyraz, który sprawiał, że oczy błyszczały, a porcelanowa skóra nabierała lekko różowego odcienia. Marek pomyślał o tym, jak Katarzyna jest podobna do Sabiny, choć w istocie całkowicie inna. Obie były bardzo prostolinijne i mówiły otwarcie, co mają w sercu. Ponieważ każda gardziła fałszem i gierkami, powinny się świetnie dogadywać. Okazało się jednak, że nie jest to klucz do porozumienia. – Sabina jest bardzo dobrym człowiekiem – stwierdził tylko, a Katarzynie wydawało się, że naprawdę chciał powiedzieć coś innego, bardziej osobistego. Skrzywiła się. Dla niej nie miało znaczenia, czy pisarka jest dobra czy zła, liczyło się tylko to, na jakie rafy będzie musiała uważać, współpracując z nią. Zegar wybił piątą i do jadalni wszedł pan Emiliero, a za nim wsnuła się Brygida, co oznaczało, że zbliża się pora kolacji. – Dziękuję za przemiłe popołudnie – powiedział Marek, składając serwetkę. – Będę już się żegnał. Katarzyna także wstała, by odprowadzić go do drzwi jadalni. Tuż przed nimi podała mu rękę. Uścisnął jej szczupłą dłoń ozdobioną wielkim, ażurowym pierścionkiem ze srebra. – Chciałbym się pani zrewanżować i pokazać moje królestwo – powiedział jeszcze. – Czy przyjmie pani zaproszenie na obiad? Zapewniam, że gotuję bardzo dobrze. – Sam pan gotuje? – zdziwiła się Katia, a on wyjaśnił, że jest to jedno z jego hobby. – Dobrze zatem, bardzo chętnie – odparła. – Proszę zadzwonić do mnie, po południu zawsze jestem w pokoju. – A do południa nad jeziorem! – Marek Rokosz ukłonił się elegancko i wyszedł do holu. Katarzyna patrzyła za nim jeszcze przez chwilę, jak zakładał swój wytworny płaszcz o kroju Chesterfield, który zdradzał rękę angielskiego krawca. Wróciła do jadalni, by zająć swoje miejsce przy stole. – Widzę, że Królowa Śniegu była dla pana bardzo łaskawa – powiedziała pani Gertruda, zamykając za Markiem drzwi wejściowe. On zatrzymał się na progu i spojrzał na nią ze zdziwieniem. – Tak, tak, zwykle jest mało przyjacielska i niewiele się odzywa. Dla pana wystroiła się nawet w inną bluzkę! Uśmiechnął się lekko, ale nie skomentował. Na dworze było już ciemno, śnieg przestał jednak padać, rozpogodziło się i wzeszły gwiazdy. Chwilę podziwiał ich zimny blask. Niektóre zdawały się puszczać delikatne błyski jak latarnie morskie. Przez podwórko skradał się pręgowany kocur Witolda, zwany Jodżo. Wracał ze swojej kolejnej łowieckiej wyprawy. Marek zawołał go cicho, bo od dawna był z kocurem w osobliwej komitywie. Jodżo rozpoznał go i miauknął porozumiewawczo. Tak, tych dwóch samotników rozumiało się doskonale. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 15 Sabina odgarnęła włosy na plecy i spojrzała w lustro zawieszone nad umywalką. Był poranek, Krzysztof właśnie zapakował ziewającą Julinkę do samochodu i pojechali do Lipnika do szkoły. Potem Dolecki miał długi dyżur w ośrodku i jeszcze wizyty domowe. – Dlaczego mam wstawać, kiedy jest ciemno? – Julinka buntowała się, ponieważ do północy czytała po kryjomu przy latarce swoją ulubioną książkę – serię przygodową dla nastolatków. – Jest zima i musi być ciemno, jak mówi staropolskie porzekadło – odezwał się wesoło jej ojciec. – Nie ma takiego porzekadła. – Zapytaj ciotkę Carmen, ona ci powie, że na pewno jest! – Carmen sama wymyśla te staropolskie porzekadła – stwierdziła Julinka i nie mijała się tutaj wcale z prawdą. Gdy wreszcie za Krzysztofem i jego córką zamknęły się drzwi, Sabina wyjęła schowany na dnie torebki pakunek i poszła z nim do łazienki na górze, w ich sypialni. Powoli przedarła kopertę i wyjęła niewielkie pudełko. Zamówiła test ciążowy przez Internet, bo nie chciała kupować go w aptece w Brzózkach. Bała się, że od razu stanie się obiektem plotek. „Żona doktora jest w ciąży! Ciekawe, czy będą mieli drugą córeczkę, czy też chłopca do pary!”. Sabinie było wszystko jedno, czy będzie chłopiec czy dziewczynka, chciała mieć dziecko. Marzyła o nim od wielu miesięcy i gdy się wreszcie zdecydowali, nie posiadała się ze szczęścia. A teraz wydawało się jej, że marzenie ma szanse się zrealizować. Okres się spóźniał, od paru dni czuła bóle w podbrzuszu, które przy pomocy Internetu zidentyfikowała jako rozciąganie się macicy. Nie miała ochoty na kawę i czuła wyraźnie każdy zapach, zwłaszcza przykry. Przejście koło śmietnika w Brzózkach było dla niej prawdziwą gehenną. To musiało być to, bo nigdy w życiu się tak nie czuła. TO. Ciąża. Małe dziecko. Rodzeństwo dla Julinki i córka lub syn dla nich. Szczęście, ale i troski. Sens życia. Nowy człowiek, którego będzie można wszystkiego nauczyć. Rozerwała opakowanie i wczytała się w instrukcję. Niby była bardzo prosta, ale Sabina nie byłaby sobą, gdyby dokładnie wszystkiego nie przeanalizowała. Trzy minuty. Przyniosła z pokoju telefon komórkowy i położyła go na brzegu umywalki. Sprawdziła godzinę. Nie, lepiej włączyć sekundnik. W Internecie pisali, że jak się za bardzo przedłuży czas badania, wynik może być fałszywy. Wykonała wszystko zgodnie z instrukcją, co chwilę zresztą zerkając na kartkę. Usiadła na brzegu wanny i czekała, wpatrując się w płytkę z testem. Trzy minuty. Jeżeli pojawi się nawet słaba różowa kreska, to znaczy, że TO. Najpierw pojawiła się jedna kreska. Sabina wiedziała, że oznacza to wyłącznie, że wykonała wszystko prawidłowo i test zadziałał. Czekała. Nawet lekka różowa smuga… Nawet cień, to już da jej pewność! Wpatrywała się w test tak intensywnie, że aż oczy ją rozbolały i zaczęły łzawić. Czy jest ten zarys drugiej kreski? Może jednak test był wadliwy? Trzeba było zamówić kilka, a nie tylko jeden. Była tak pewna, że jest w ciąży, że nie uważała za stosowne zamawiać więcej testów. A przecież jeden mógł być uszkodzony! Nie wiadomo, co ta poczta robi z przesyłkami, jak nimi rzuca i kto na nich siada. Może ktoś usiadł na jej teście, zgniótł go i dlatego teraz nie działa? Zadzwonił alarm w komórce. Trzy minuty. Chwyciła test i zapaliła wszystkie światła. Jedna gruba i wyraźna czerwona krecha. Drugiej brak. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy – nie ma ani cienia, ani zarysu, ani w ogóle nic. Rozczarowanie. Czuła się tak, jakby ktoś odebrał jej rzecz, którą miała już w zasięgu ręki. Była taka pewna… Po prostu nie mogła w to uwierzyć! Może kupić jeszcze jeden test? Pojechać do apteki w Brzózkach i niech nawet gadają, trudno! Ale gdzieś w podświadomości wiedziała, że to nie ma sensu. Tym razem się nie udało, choć tak sobie wszystko dobrze zaplanowała. Zaplanowała… Gdyby teraz zaszła w ciążę, dziecko urodziłoby się we wrześniu, jej ulubionym miesiącu w roku, najpiękniejszym chyba w Idzie. Kwitły wówczas wszystkie jesienne gatunki róż, a w ogrodzie było tak pięknie, że nie sposób tego wyrazić słowami. Kolory wybuchały, liście na drzewach prezentowały całą paletę barw, było ciepło i snuł się zapach dojrzałych owoców, kwiatów i ziół. To był dla niej prawdziwy zapach ziemi i tej okolicy. No cóż. Musiała się uzbroić w cierpliwość. Niepokój jednak pozostał. Może w ogóle się nie uda? Odrzuciła natychmiast te pesymistyczne myśli. „To co zdarza się raz, to jakby wcale się nie zdarzyło” – od lat przecież ufała tej myśli Nietzschego. Nie można załamywać się jedną porażką! Szybko ubrała się i zeszła na dół do kuchni, by trochę posprzątać po chaotycznym śniadaniu Julinki i Krzyśka. Luna wróciła właśnie z porannej wyprawy na podwórko i zastukała pazurkami w okno. Sabina uchyliła je i wpuściła kotkę do środka. Luna miała wilgotne i zimne futerko, więc od razu pomknęła w stronę kominka, do którego Krzysztof dorzucił rano drewna. Wyciągnęła się na dywaniku i zaczęła mruczeć z zadowolenia, obserwując Sabinę spod wpół przymkniętych powiek. Dolecka zjadła kanapkę i wraz z kawą przeniosła się do swego gabinetu, z którego rozciągał się widok na uśpiony w zimie ogród. Wszystkie drzewa były ogołocone z liści i wyglądały jak naszkicowane ołówkiem na kremowym papierze. Niebo miało lekko perłowy odcień, zaś śnieg nabierał różnych odcieni w zależności od tego, czy leżał w zagłębieniu, czy na płaskiej powierzchni. Miejscami był bardzo biały, a innym razem szarawy lub grafitowy. Lubiła swój ogród o każdej porze roku, nawet zimą, kiedy był taki uśpiony i pozornie smutny. Wiedziała jednak, że pod warstwą ziemi pulsuje życie, które odrodzi się na wiosnę. Jej wspaniałe róże zostały owinięte włókniną, doniczki z azaliami wniesiono do domu. Wszystko czekało na ogrodową wiosnę. Oderwała wzrok od okna i włączyła komputer. Musiała trochę popracować nad nową powieścią. W poczcie znalazła mail od Katii Wimmer i skrzywiła się na sam jego widok. Katarzyna przesyłała pierwszą wersję scenariusza. Sabina próbowała myśleć o tej sprawie pozytywnie i z optymizmem, ale gdzieś pod skórą czuła, że Katarzyna nie byłaby sobą, gdyby nie wprowadziła jakichś zmian, które się jej nie spodobają. Sama nie jest pisarką, ale próbuje udowodnić, że umie lepiej pisać. Denerwowała się, uzmysławiając sobie natychmiast, że się uprzedza. Jeszcze nawet nie otworzyła pliku, a już się złościła, że coś będzie nie tak. Postanowiła podejść do tego ze spokojem i profesjonalizmem. Otworzyła tekst i zaczęła się wczytywać w scenariusz. Im więcej go przeczytała, tym mniej jej się to wszystko podobało. Katia, co prawda, utrzymała jej historię, ale przesunęła ciężar uwagi z jednej bohaterki na drugą, przedstawiając ją dodatkowo w zupełnie innym świetle, niż było to w zamiarze Sabiny. Zmieniła też wiele scen, wyrzucając to, co zdaniem Doleckiej było wartościowe. No i dialogi! Napisała je w większości od nowa, co straciło humor oryginału. – No nie! – stwierdziła Sabina, wstając od stołu, by zrobić kilka okrążeń po pokoju, co zawsze ją uspokajało. – Tak się nie będziemy bawiły! Albo to wszystko zostanie zmienione, albo… – Miała dodać „nie ręczę za siebie”, ale uświadomiła sobie, jak to głupio brzmi. Zrozumiała też, że mówi do siebie i to na głos. Prawie w tym samym czasie rozległo się pukanie do drzwi. Była to Mila, która dotarła tutaj w drodze z Brzózek. – Coś ty taka naburmuszona? – zapytała wesoło, wkraczając do domu, a za nią wkradł się zapach śniegu i mrozu. Zdjęła włóczkową czapkę, a jej rudawe loki rozsypały się po plecach. Sabina zawsze zazdrościła jej tych kręconych włosów, mieniących się w świetle jak ogień. – Dostałam scenariusz od Katarzyny. – Ach tak, mówiła coś wczoraj po kolacji, że idzie ci go wysłać. Coś nie w porządku? – powiedziała to tak wesoło, że Sabina westchnęła. Zaczęła tłumaczyć przyjaciółce, że wszystko jest nie w porządku: i fabuła, i bohaterki, i dialogi. Mila słuchała jej ze zmarszczonymi brwiami. – Sabino, wysłuchaj mnie i się nie irytuj, dobrze? Broń Boże, nie mówię, że nie masz racji, i zakładam, że Katia mogła wszystko schrzanić. Ale naprawdę to jest jedna z najlepszych scenarzystek w tym kraju, więc jest to mało prawdopodobne. Sabinko, język filmu jest inny niż język powieści. Dialogi filmowe różnią się od tych literackich. Powiem więcej, widziałam filmy, w których dialogi były żywcem zaczerpnięte z książkowych pierwowzorów – nie było to ani śmieszne, ani fajne. Brzmiały nieprawdziwie i płasko, bo język żywej mowy mimo wszystko jest inny. Wiesz, jak przełożono by naszą rozmowę na film? Już ci mówię – Sabina: „O kurczę”, Mila: „Nie przesadzaj!” i zbliżenia naszych twarzy! Tak to się robi, dziewczyno! Jeżeli chcesz, mogę to przeczytać i ci powiem, czy jest naprawdę takie straszne! Sabina uśmiechnęła się blado. Za to właśnie lubiła Milę, bo był to jej głos rozsądku. Kiedyś, dawno temu Mila pracowała w Argentynie w kancelarii swoich dwóch szwagierek zajmującej się prawami autorskimi. Znała się dobrze na literaturze, choć przede wszystkim lubiła poezję, i brała udział w negocjowaniu niejednej umowy na adaptację filmową. Sabina musiała przyznać, że Mossakowska wie, o czym mówi. – Dobrze, prześlę ci ten tekst. Może masz rację, a to ja jestem przewrażliwiona. Mila poklepała ją po ręce. – To zrozumiałe. Po prostu zależy ci na tym, by serial oddawał ducha twojej powieści. I ja osobiście nie mam wątpliwości, że tak jest, reszta to tylko detale. Ale przecież twoje książki były już filmowane, więc skąd nagle takie niepokoje? Sabina westchnęła. Zekranizowano jej pierwsze powieści. Wtedy wydawało się to jej świetną reklamą i nie dbała tak o koszty artystyczne. Oczywiście, w scenariuszu były zmiany, ale to były przede wszystkim cięcia fabuły, w żadnym razie zmiana charakteru bohaterów! Zresztą wówczas była na początku swej pisarskiej drogi i patrzyła na wszystko inaczej. Wytłumaczyła to Mili, ale ona wciąż przyglądała się jej z troską. – Może napijemy się kawy? – zaproponowała Sabina i przeszły do kuchni. Mila zobaczyła na stole pudełeczko po teście, które Dolecka przyniosła z łazienki, by wrzucić je do kosza. – Sabino, czy ty jesteś… – zaczęła z radością, a Dolecka, zapominając o ekspresie, usiadła z westchnieniem przy kuchennym stole. – Właśnie nie! – powiedziała to tonem tak pełnym rozczarowania, że Mila się przestraszyła. – Czemu mi nic nie mówiłaś? Który raz robisz test? – Dopiero pierwszy, ale wszystko sobie ułożyłam. Przeczytałam nawet książkę, wedle której statystyczna kobieta zachodzi w ciążę po trzech miesiącach starań. Już w ubiegłym miesiącu miałam nadzieję, ale potem doszłam do wniosku, że źle wyznaczyłam termin owulacji. Więc teraz bardzo dokładnie wszystko wyliczyłam i statystyka była jak najbardziej po mojej stronie! Mila patrzyła na nią chwilę z powagą, a potem wybuchnęła śmiechem. – Sabino, nigdy bym się tego nie spodziewała po tobie! Statystyka? Statystyka nie zachodzi w ciążę! Ani nawet, śmiem twierdzić, ważny profesor, który tę statystykę opracował. Statystycznie ty i Luna macie po trzy nogi, ale tak naprawdę ona ma cztery, a ty dwie! Chyba naprawdę w to nie wierzysz? Tym razem nie wyszło, to uda się za następnym, do takich rzeczy potrzebny jest spokój, a nie statystyka i poradniki. – Tak myślisz? – zapytała z wahaniem Sabina, której powoli zaczęła już wracać równowaga, zakłócona porannym niepowodzeniem. Tak, Mila miała zapewne rację – nie było się jeszcze czymś martwić. – A ty? – zapytała nieśmiało. – Jak długo próbowałaś? Mila roześmiała się wesoło i machnęła ręką. – Rozczaruję cię. Nie wiedziałam nic o statystykach, ani nie czytałam żadnej książki. Mój stan to była klasyczna „ciąża z okazania”. – Ciąża z okazania? – Tak. Okazało się, że jestem w ciąży! – Obie roześmiały się, a ekspres zabulgotał, przypominając Sabinie o swoim istnieniu. – O, kawa! Na śmierć zapomniałam! – Sabina zerwała się, by wszystko przygotować. Naprawdę czuła się lepiej. Rozmowa z Milą bardzo jej pomogła. W takich chwilach naprawdę warto porozmawiać z przyjacielem, który pokaże sytuację we właściwym świetle. Mam nadzieję, że ja też zajdę w „ciążę z okazania” – pomyślała, nalewając kawę i zrobiło się jej od razu lżej na sercu. – Przyjechałam do ciebie w pewnej sprawie – powiedziała tymczasem Mila. – Chodzi o pana Emiliero i naszyjnik. Sabina postawiła kubki na stole i wyciągnęła z szafki cynamonowe ciastka, które poprzedniego dnia upiekły z Julinką. Kilka z nich udało się uratować przed Krzysztofem. – Stało się coś nowego? – zainteresowała się. – Tak. Pan Emiliero stanowczo domaga się spotkania z Teklą. To znaczy on nic nie wie o Tekli, ale domaga się spotkania z osobą, która podarowała ci ten naszyjnik. – I co? – spytała Sabina ciekawie. – Tekla chyba nie zamierzała się z nim spotykać. Mila pokiwała głową. – Tak. I szczerze mówiąc, dziwi mnie ten upór, a Witold ją popiera w tym wszystkim. Witek uważa, że nie ma takiego prawa, które mogłoby zmusić Teklę do rozmowy z Emiliero i wyjaśniania sprawy z naszyjnikiem. – Myślę, że Witold ma rację. Tu nie ma żadnej kryminalnej sprawy, więc Tekla może sobie nie życzyć wtykania nosa. – Nie uważasz, że to dziwne? Facet twierdzi, że jego klient jest krewnym Tekli, bo rozpoznał naszyjnik, który był znany w jego rodzinie. Tekla jednak nie chce się z nim spotkać i wyjaśnić tej sprawy. Sabina wzruszyła ramionami. – O ile wiem, wszyscy członkowie rodziny Tekli nie żyją, więc skąd niby nagle pojawia się jakiś krewny? – No właśnie, i o to mi chodzi! – Mila się rozemocjonowała. – Ty byś nie chciała się przekonać, o co chodzi? – Może gdybym miała osiemdziesiąt lat jak Tekla, to chciałabym wyłącznie świętego spokoju. Przecież to może być jakiś oszust i naciągacz! Mila popatrzyła na przyjaciółkę bezradnie. – Naprawdę nie rozumiem was, ciebie i Witka. Podchodzicie do tej sprawy tak beznamiętnie! – Nie beznamiętnie. Racjonalnie. Rodzice i brat Tekli zginęli podczas wojny. Ciotki, zdaje się, mieszkały za granicą i były bezdzietne. To co? Nagle się odnalazły i mają po sto lat z okładem? Daj spokój! Mila pokręciła głową. Dla niej cała ta sprawa była ciekawa i warta wyjaśnienia. Rozmawiała kilkakrotnie z adwokatem Emiliero i była pewna, że nie jest to żaden oszust. A teraz prosił o kolejne spotkanie, by przedstawić im jakieś nowe fakty. Sabina, jako posiadaczka naszyjnika, zgodziła się przyjść. – Wpadnij na kolację – powiedziała jej Mila, naciągając na oczy czapkę. – Może dowiemy się czegoś nowego. I wyślij mi ten scenariusz! Sabina nie była przekonana do racji pana Emiliero, bo uważała, że należy szanować zdanie Tekli. A hrabinie należał się spokój. Stała tutaj zdecydowanie po jej stronie i zamierzała to powiedzieć na spotkaniu, nawet jeżeli miałoby się to nie spodobać jej przyjaciółce. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 16 Na kolacji zgromadzili się wszyscy zaangażowani w sprawę i Katarzyna, która chciała dyskretnie się oddalić. Na to jednak nie pozwolił sam pan Emiliero, darzący ją wielkim szacunkiem jako osobę wyważoną i dobrze oceniającą sytuację. Katia więc została i to – jak sama się musiała przyznać – z pewną ciekawością, bo intrygowało ją, jak skończy się ta historia. Nie rozumiała, czemu osoba, od której Sabina otrzymała naszyjnik, nie chce się ujawnić, i podejrzewała, że musi stać za tym jakaś tajemnica. Bardzo ciekawiło ją wyjaśnienie. Pan Emiliero zachowywał się jak prelegent na konferencji historycznej. Wydobył ze swej obszernej teczki plik zdjęć i papierów, otrzymanych zapewne w owej przesyłce, na którą tak czekał. – Zaprosiłem tu państwa, by podzielić się informacjami, do przekazania których upoważnił mnie mój klient – zaczął, a oni nie odzywali się, zawiesiwszy na nim pełne wyczekiwania spojrzenia. – Ja i mój klient jesteśmy pewni, że osoba, od której pani Sabina otrzymała naszyjnik, mieszka gdzieś w pobliżu i mają z nią państwo kontakt. Oczywiście gdybyśmy chcieli, moglibyśmy ją wyśledzić, ale postanowiliśmy uszanować jej wolę niekontaktowania się. Mam nadzieję, że to państwu uda się przekonać tę osobę, aby ze mną pomówiła, a zachęci państwa do tego to, o czym opowiem. – A nie zakłada pan, że to jedno z nas? – wtrącił się Witold, bo cała ta sprawa bardzo go niepokoiła. Emiliero pokręcił głową. – Są państwo za młodzi. Wedle danych, które zgromadził mój klient, osoba ta musi być w podeszłym wieku. Ale oczywiście ktoś z państwa może być jej następcą, to także bierzemy pod uwagę. Teraz już nikt się nie odzywał, a pan Emiliero sięgnął po jedno ze zdjęć. Przedstawiało kobietę w długiej spódnicy w stylu lat czterdziestych i z misternie upiętymi wysoko włosami. Kobieta ta miała smutną twarz i na ręku trzymała niemowlę. Witold przypatrywał się zdjęciu intensywnie z pełną napięcia miną. – Mój klient, a teraz mogę już wyjawić, że jest nim moja synowa, Bianka Emiliero, otrzymała to zdjęcie od swojej matki jako jedyną pamiątkę rodzinną. Matka mej synowej, pani Inga Svensson, była Dunką, a właściwie duńską sierotą. W czasie wojny trafiła do domu dziecka w Kopenhadze, a potem tułała się prawie po całym świecie, aż dotarła do Argentyny. Tam wyszła za mąż i urodziła Biankę. Moja synowa przez całe życie sądziła, że jej matka jest sierotą, która nie ma pojęcia o swoim pochodzeniu, ale tuż przed śmiercią matka dała jej to zdjęcie. – Adwokat dotknął palcem fotografii i wszyscy się nad nią pochylili. – Kto jest na tym zdjęciu? – zapytała Sabina, przyglądając się fotografii. – Wygląda na bardzo stare! Emiliero pokiwał głową. – Wykonano je w 1942 lub 1943 roku, trudno mi to jednoznacznie ustalić. Na zdjęciu jest babka mojej synowej Bianki z jej matką jako kilkutygodniowym oseskiem. – Skąd pan wie? – Mila się zdumiała. – Przecież powiedział pan, że matka pańskiej synowej była sierotą i nie znała swych rodziców. Czyli ukrywała coś przed córką? Emiliero zaprzeczył. – Niczego nie ukrywała! To zdjęcie przeszło z nią całą drogę – od sierocińca w Kopenhadze poprzez całą wojenną i powojenną tułaczkę. Fotografię miała wsuniętą do kieszeni sukienki z wyhaftowanym imieniem „Inga”, gdy zostawiono ją pod drzwiami sierocińca jako dwulatkę. Wiecie państwo, czym była ta fotografia? Nie wiedzieli, a tylko jedna Katarzyna skinęła głową. – To był znak. Tradycją osób oddających swoje dzieci do przytułku w dawnych czasach, zwłaszcza w Anglii, było zostawienie im jakiegoś przedmiotu, który w późniejszych latach mógł służyć za znak rozpoznawczy. Przynajmniej tak czytałam w pewnym kryminale retro – dodała, jakby się usprawiedliwiając. Pan Emiliero skinął głową. – Tak, pani Katia ma całkowitą rację. To zdjęcie pozostawiono pani Indze jako znak rozpoznawczy, gdyby jej rodzina chciała lub mogła ją odszukać. Niestety nikt się po nią nie zgłosił i dziecko zaczęło wędrówkę po różnych rodzinach, a w końcu i krajach. – No dobrze – powiedziała Sabina. – Historię ze znakiem rozumiemy i sądzimy, że jest prawdziwa. Ale jaki to ma związek z naszyjnikiem i w dalszym kontekście – z nami? Sam pan powiedział, że rodzina pani Svensson pochodziła z Danii, czy nie tam powinien pan szukać? Emiliero się zgodził. Wyciągnął szkło powiększające i podał je Sabinie. – Proszę spojrzeć, co ta kobieta nosi na szyi! – Sabina popatrzyła i ujrzała naszyjnik z jasnego kruszcu z kamieniem. Wyglądał podobnie do tego, który dała jej Tekla, ale jakość obrazu była tak słaba, że trudno to było jednoznacznie stwierdzić. – Wykonaliśmy w laboratorium policyjnym duże powiększenie tego detalu i oczyszczenie fotografii. W efekcie otrzymaliśmy zdjęcie, które już państwo widzieli, a teraz pokażę oryginał – wyjął spośród zdjęć dużą fotografię naszyjnika i pokazał im. Nie ulegało wątpliwości, że naszyjnik pokazany tutaj bardziej przypominał klejnot, który Sabina otrzymała od Tekli. Wciąż jednak były pewne niejasności. – Ekspert policyjny wykonał porównanie obu przedmiotów na podstawie zdjęć i filmu z naszyjnikiem, który otrzymałem dzięki państwa uprzejmości. Jest prawie w stu procentach pewny, że to ten sam przedmiot. Są pewne różnice, ale mogą one wynikać z naprawiania wisiorka. Moja synowa jest wielbicielką powieści pani Sabiny. Kolekcjonuje też wszystkie wiadomości o pani. – Emiliero skłonił głowę przed Dolecką. – Kiedy więc zobaczyła zdjęcie z pani ślubu, ten wisior pokazany tam w całej okazałości wydał się jej podobny do naszyjnika, który widziała na zdjęciu. Jedynej pamiątki po jej rodzinie. Musiała rozwiązać tę zagadkę i dlatego trafiłem tutaj! – Nie rozumiem jednak po co? – odezwał się Witold. – Przecież to stare dzieje. Matka pańskiej synowej nie żyje, zresztą przecież też nie miała pojęcia, kim jest, i nie przeszkadzało jej to przez całe życie! – Myli się pan! Bardzo jej to przeszkadzało! Bianka mówiła mi, że jej matkę prześladowały jakieś okropne sny, że płynie na statku, który tonie, choć nic takiego nie miało w jej życiu miejsca. Podejrzewała, że to jakieś dalekie wspomnienia z czasów dzieciństwa, których nie potrafi sobie zracjonalizować. Jej pierwszym prawdziwym wspomnieniem był sierociniec w Kopenhadze i mieszkające tam z nią dzieci. Bianka ma natomiast obsesję na punkcie odszukania śladów rodziny swej matki. Opanowało ją to jak choroba i teraz, gdy pojawiła się jakakolwiek szansa, nie mogła jej zmarnować. Widzą państwo te dokumenty. – Pokazał wszystkie papiery. – To korespondencja Bianki z Czerwonym Krzyżem i różnymi instytucjami. Wszędzie wysyłała kopię tego zdjęcia, licząc na to, że ktoś jej pomoże rozwiązać tę zagadkę. Drodzy państwo, jeżeli ktoś z was jest krewnym Bianki lub możecie przekonać tę osobę, aby się z nią spotkała, zróbcie to! Bardzo kocham moją rodzinę, mego syna, synową i wnuki, ale teraz widzę, jak Bianka marnieje, opanowana tym szaleństwem. Chciałbym, aby mogła zamknąć tę historię, dowiedzieć się, kim jest, i się uspokoić. Proszę was na wszystko – pomóżcie mi! – powiedział to tak dramatycznym głosem, że aż przeszedł ich dreszcz. Mina Sabiny wyrażała wielkie współczucie, podobnie jak twarz Mili, która od dawna chciała pomóc panu Emiliero. Witold natomiast zachowywał się dosyć dziwnie. Wciąż poprawiał okulary, choć nie było ku temu powodu, i wydawał się lekko zdenerwowany. – Proszę pana – odezwała się niespodziewanie Katarzyna, której ta historia nie dotyczyła osobiście. – Nie jestem pewna, czy się zupełnie nie mylicie. Ten wisior oczywiście mógł należeć do matki pańskiej synowej, tego nie neguję, ale przecież jej krewny nie musi wcale być mieszkańcem tej okolicy ani Polski w ogóle. Może już w czasie wojny klejnot przeszedł w inne ręce i po prostu trafił tutaj, do jakiejś osoby, która może także dostała go w spadku i jest przekonana, że wisior należy do jej rodu od pokoleń. Zakładaliście taką możliwość? – Oczywiście, ma pani słuszność, pani Katio. Bierzemy pod uwagę każdą możliwość i właśnie dlatego błagamy o kontakt z poprzednim właścicielem wisiorka. Może on nas skieruje na kolejny trop. Nic więcej nie mamy. – Mężczyzna rozłożył bezradnie ręce. Milczeli, popatrując na siebie. Adwokat zebrał papiery, zostawiając im tylko zdjęcie kobiety z niemowlęciem. – Wiem, że muszą się państwo naradzić. Rozumiem to i szanuję, ale proszę o odpowiedź, bardzo gorąco was proszę! – Już się więcej nie odezwał, a potem usłyszeli szuranie jego kroków i skrzypienie schodów. Wrócił do swego pokoju. – Pani Gertrudo, błagamy o herbatę – powiedziała Mila, a Witold dorzucił coś o potrzebie napicia się arcydzięglówki. – To może ja już państwa zostawię – powiedziała Katia, zbierając się do wyjścia. Atmosfera dziwnie zgęstniała i nie była pewna, czy chcą omawiać swoje sprawy przy niej. Grzeczniej było się samemu usunąć. – Nie, proszę zostać – powiedział Witold, a Mila dodała: – Żadne z nas nie jest zaginionym krewnym pani Emiliero, ale wiemy, kto nim jest. Katarzyna spojrzała na nich pytająco. – Tekla Tyczyńska, była właścicielka tego majątku – powiedziała Mila. – Pani Tekla? Współwłaścicielka wytwórni perfum Królowa Róż? – Katia się zdumiała, a Witold potwierdził. – Przestańcie! – Sabina się zdenerwowała. – Tekla nie jest żadną krewną tej kobiety z Argentyny, to przecież jakiś absurd. – Niestety to prawda – powiedział Witold, patrząc na Milę. – Mila też to wie, prawda? Mossakowska skinęła głową i postukała paznokciem w zdjęcie. – Byłam pewna, że gdzieś ją już widziałam, ale nie mogłam sobie przypomnieć, dopiero Witold mi to uświadomił. Tak naprawdę nie chodzi wcale o naszyjnik, czy jest podobny, czy nie, ale o osobę na zdjęciu. – To jest matka Tekli, Inger von Elsen. Gdy kupiłem ten pałac, zaczęliśmy robić remont wieży astronomicznej. Znalazłem tam wówczas starą, na wpół przegniłą skrzynię, w której były pamiątki rodzinne Tyczyńskich. Ktoś, chyba ojciec Tekli, ukrył kilka rzeczy, mających sentymentalną wartość dla członków rodziny, w tej wieży zaraz po wybuchu wojny, bo później sam zginął we wrześniu 1939. Były tam też albumy ze zdjęciami. Pożyczałem je często, bo służyły mi, gdy odtwarzaliśmy z Milą historyczny wygląd domu. Było tam takie jedno, na które od razu zwróciłem uwagę – rodzina przy sadzawce. Był więc ojciec Tekli, matka, ona i starszy brat, ten, który zginął jako pilot. Nie ma wątpliwości, że kobieta na zdjęciu to matka Tekli, hrabina Tyczyńska, dawna Inger von Elsen. – No tak – powiedziała Katarzyna. – Ale czy adwokat nie mówił, że matka jego synowej pochodziła z Danii? Von Elsen to niemieckie nazwisko i znaczy to, że matka pani Tyczyńskiej wywodziła się z Niemiec! Witold pokręcił głową. – Sprawdziłem to już przed laty, gdy Tekla opowiadała mi, że wszyscy zawsze mówili, iż jej matka była Niemką. Von Elsen to stary duński ród arystokratyczny, pełnili funkcje ministerialne na dworach tamtejszych królów, przynajmniej w XVIII wieku. – Rozumiem, to się jak najbardziej zgadza – stwierdziła Katarzyna, biorąc do ręki zdjęcie. – Mówiliście, zdaje się, że cała rodzina pani Tekli nie żyje? Ojciec zginął na początku wojny, prawda? Matka nieco później, a brat został zestrzelony już pod koniec wojny? – No tak! – To kim jest w takim razie to niemowlę na zdjęciu, skoro fotografię wykonano w 1943 roku, a hrabia Tyczyński zginął w 1939? Popatrzyli po sobie. – Katia ma rację. To znaczy – przepraszam, pani Katarzyna! – powiedział Witold, nalewając arcydzięglówkę do wysokich kieliszków. – Ależ proszę bardzo! Byłoby mi miło, gdyby wszyscy mówili mi po imieniu! – Katia przyjęła kieliszek i symbolicznie wzniosła go do góry. – Bardzo chętnie – stwierdziła Mila, a Sabina przytaknęła. Stuknęli się kieliszkami i upili nieco płynu. Słynna nalewka pani Gertrudy na arcydzięglu była jak zwykle wspaniała. – No właśnie – powtórzył Witold. – Kto tak naprawdę jest na tym zdjęciu? Tego powinniśmy się dowiedzieć od Tekli. Tylko że ona nie chce o tym rozmawiać! – Spróbujmy ją przekonać – powiedziała Mila. – To może być ważne również dla niej. Witold, idźcie do niej z Sabiną, wierzę, że ją przekonacie. Dolecka skinęła głową na znak zgody, choć widać było, że trochę się obawia. Uważała jednak, że powinna okazać Witoldowi wsparcie. Katarzyna tymczasem wypiła nalewkę do końca i zbliżyła się do niej. – Czytałaś już scenariusz? Sabina się zawahała. – Czytałam, ale… Niespodziewanie do rozmowy wtrąciła się Mila. – Za pozwoleniem. Wiem, Katia, że nie bardzo ci się to spodoba, ale ja też przeczytałam scenariusz. I uważam, że jest bardzo dobry! – Mila spojrzała groźnie na obie panie, widząc ich miny: twarz Katii wyrażała złość pomieszaną z zaskoczeniem, zaś Sabiny zdziwienie połączone z irytacją. Można więc rzec, że obie były zdenerwowane. – Chcę z wami jutro pogadać, bo uważam, że musicie się porozumieć dla dobra tego serialu, który będzie, moim zdaniem, świetny – powiedziała nieznoszącym sprzeciwu głosem. – Zróbcie to – wtrącił się Witold. – Mila jest wymarzonym negocjatorem, można ją wystawiać do rozmów z zamachowcami szaleńcami. Katia popatrzyła na Sabinę i obie się roześmiały, myśląc chyba o tym samym – że Witold porównał je do zamachowców szaleńców. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 17 Następnego dnia rano Katia odebrała telefon od Marka Rokosza, który zapraszał ją na kolację. – Podjadę po panią koło szóstej – zaznaczył, a ona podziękowała mu, choć nie była zbyt przekonana do tej wizyty. Najpierw czekało ją przecież starcie z Sabiną i jej przyjaciółką Milą. Chociaż – miała takie wrażenie – Mossakowska stała raczej po jej stronie, bo wyraźnie powiedziała, że scenariusz jest dobry. Tylko dlaczego się wtrąca – pomyślała ze złością Katia. Miała ze złe Sabinie, że pokazała scenariusz obcej osobie, i nawet zastanawiała się, czy nie zgłosić tego prawnikowi firmy jako naruszenie umowy. Ale nie – to byłoby zwykłe szarpanie się i robienie na złość, by pokazać czyje jest na wierzchu. Może Mila rzeczywiście ma dobre intencje i przekona Sabinę? Podczas śniadania, które jadła w dość ponurym nastroju w towarzystwie rozgadanej Brygidy, wybierającej się do spółdzielni kontynuować swoją pracę artystyczną, dosiadł się do nich pan Emiliero. Także nie był w zbyt dobrym humorze i wyglądał na zmęczonego. Zapewne mało spał tej nocy. – Rozmawiałem wczoraj z Bianką. Jest zrozpaczona, że oni nie chcą jej pomóc. Chciała sama tu przyjechać, by ich przekonać, albo wynająć detektywa, by odszukał tę osobę, którą oni kryją. – Gestem głowy wskazał kuchnię, co oznaczało, że największe pretensje ma do Mossakowskich. – Myśli pani, że będą jednak skłonni coś zrobić? Katia była lojalna. Uważała, że rozmowa, do jakiej ją wczoraj dopuszczono, była poufna, i nie chciała się zdradzić. – Sądzę, że powinien pan wykazać trochę cierpliwości i pani Bianka tak samo. Wierzę w rozsądek naszych gospodarzy – dodała, dolewając sobie odrobinę kawy. Emiliero pokiwał głową. – Może wyda się to pani nierozsądne, ale ta historia po prostu zdominowała życie naszej rodziny, a w każdym razie życie rodziny mego syna. Nie mogę tego, co robi Bianka, określić innym słowem niż szaleństwo. Jest zajęta wyłącznie korespondencją, jeżdżeniem po archiwach, zbieraniem wycinków z gazet i innymi tego typu rzeczami. Potrafi mówić wyłącznie o tym. Gdy mi przyniosła czasopismo ze zdjęciem pani Sabiny, byłem pewny, że to jej kolejne urojenie, ale ona pojechała do redakcji tego tygodnika i wydostała oryginał fotografii do powiększenia. Pani Katiu, po prostu nie ma takiej rzeczy, której Bianka nie jest w stanie zrobić, by rozwiązać tę sprawę. – Ale dlaczego? – Katia nie rozumiała. Pan Emiliero wzruszył ramionami. – Powiem pani. Bianka wmówiła sobie, że jest wnuczką hitlerowskiego zbrodniarza. Jak pani na pewno wie, Dania podczas wojny była teoretycznie neutralna, a praktycznie Niemcy okupowali ją od 1940 roku. Duńczycy mają wiele pięknych kart w historii – ocalili przed Holokaustem prawie wszystkich swoich Żydów, wywożąc ich do neutralnej Szwecji, pod koniec wojny szwedzki hrabia Bernadotte wynegocjował zwolnienie z obozów koncentracyjnych obywateli krajów skandynawskich i dzięki temu uratowało się wielu ludzi, także nieskandynawskiego pochodzenia. Z drugiej strony w Kopenhadze był kolaboracyjny rząd, po wojnie sądzono tzw. „dźgaczy”, czyli Duńczyków, którzy wstąpili do SS. Na terenie Danii po wojnie znalazło się prawie ćwierć miliona uchodźców z Niemiec, których umieszczano w obozach przejściowych przed deportacją do kraju. No i jeszcze sprawa „niemieckich dziewcząt” – Dunek, które wiązały się z żołnierzami okupanta! Katarzyna pokiwała głową. – Pani Bianka uważa, że jej matka może być dzieckiem takiej „niemieckiej dziewczyny” i że została oddana do sierocińca, żeby uniknąć wstydu? Pan Emiliero pokiwał głową. – Właśnie to podejrzewa moja synowa. Ona ma obsesję na punkcie hitlerowskich zbrodniarzy. A sama pani wie, jakim krajem jest Argentyna, bo właśnie u nas ukrywało się ich najwięcej i co ciekawe – w ucieczce pomagał im argentyński konsulat w Danii! Już to, że jej matka trafiła w końcu do Argentyny, jest dla Bianki wielce podejrzane. Ciągle się tym gryzie, nawet namówiona przez mego syna przechodziła terapię u psychologa, ale ten obłęd jest silniejszy niż wszystko! – Rozumiem – powiedziała Katia. – To rzeczywiście dla państwa trudna sprawa. Tylko obawiam się, a pan na pewno wie o tym, że nawet odnalezienie tego mitycznego właściciela naszyjnika może wcale nie rozwiązać sprawy! Adwokat pokiwał smutno głową. – W pełni się z panią zgadzam, pani Katiu. Ale co mogę zrobić? – O czym wy właściwie tak rozmawiacie? – wtrąciła się Brygida, bo słabo mówiła po angielsku i nie była w stanie śledzić wątku dyskusji. Katarzyna nie zamierzała jej uświadamiać. – O niczym istotnym, wiedziałabyś, gdybyś się bardziej przykładała do języków. – Mówiłam ci już, że pochodzę z małej mieściny w górach, tam w szkole niczego mnie nie nauczyli. Katarzyna wzruszyła ramionami. Właśnie taka postawa była jej obca, obwinianie innych za swoje porażki. – Ja pochodzę z dziury na Podlasiu, a skończyłam nawet studia za granicą – powiedziała pogardliwie. – Zacytuję tu obiegowe powiedzenie: „chcieć to móc” – widocznie ty nigdy nie chciałaś! – Strasznie jesteś surowa i krytyczna – odgryzła się Brygida. – Ciekawe, czy do siebie podchodzisz z równym krytycyzmem! Katarzyna nie miała ochoty na dalszą rozmowę z niechcianą podopieczną. Wstała od stołu, żegnając się wyłącznie z panem Emiliero, i poszła się przebrać przed spotkaniem z Milą i Sabiną, które miało się odbyć w gabinecie na piętrze. Gdy szykowała się do wyjścia, przeglądając cały rządek jedwabnych bluzek wiszących w szafie, zadzwoniła jej komórka. Był to kierownik produkcji, Maciek, który niepokoił się zarówno o scenariusz, jak i o Brygidę. Wyjaśniła mu, że sprawa scenariusza będzie właśnie omawiana z autorką, zaś Brygida zachowuje się zupełnie przyzwoicie, o ile w tej sytuacji można to tak nazwać. – A jak ona się czuje? – zapytał z troską kierownik produkcji, dodając, że telewizja zadzwoniła już do miejscowego lekarza, aby w szczególny sposób zajął się pacjentką. – Miejscowy lekarz to mąż Laury Rossy – uświadomiła go Katia, a on nawet się ucieszył, że „wszystko pozostaje w rodzinie”, jak to uroczo ujął. Okropnie obawiał się plotek i prześmiewczych artykułów w gazetach. Katarzyna nie omieszkała ze złośliwością dodać, że nikt z miejscowych nie interesuje się ich gwiazdką, a nawet chyba nikt jej nie rozpoznał. – To znakomicie! – Maćkowi najwyraźniej kamień spadł z serca. Ciąża Brygidy była już widoczna, więc utrzymanie dyskrecji stało się szczególnie ważne. – Kasiu, lekarz mówi, że zbliża się czas przeprowadzenia badań, których on nie może wykonać, i dobrze by było, byś pojechała z Brygidą do ginekologa w Przemyślu. Wszystko jest już ustawione i dogadane, chodzi nam przede wszystkim o dyskrecję! Katii znowu się to wszystko przestało podobać. Po raz kolejny wrabiają ją w bycie niańką dla Brygidy. – Przecież sama powiedziałaś, że nie jest nieznośna. Zrób to dla nas! W końcu nie miałaś z nią żadnych przykrości do tej pory! – Właśnie! I to jest kluczowe określenie: „do tej pory”! Chciałabym nie mieć z nią żadnych przykrości w ogóle! Chwilę tak dyskutowali, ale Katarzyna zrozumiała, że nie ma wyjścia. Maciek umarłby ze strachu, gdyby nie dopilnowała sprawy i nie złożyła mu sprawozdania na bieżąco. A nuż ktoś jednak wypatrzy Brygidę w tym Przemyślu? Kierownik produkcji był całkowicie pochłonięty myślą o ewentualnym skandalu i nie przyjmował do wiadomości, że przez te kilka tygodni, które minęły od zniknięcia Brygidy z Warszawy, wszyscy przestali się nią interesować, bo były inne bardziej dostępne gwiazdki. Katarzyna rozłączyła się w niezbyt dobrym humorze. Wybrała w końcu jasnoniebieską bluzkę i czarną oficjalną spódnicę. Wyglądała bardzo profesjonalnie i tak się też czuła. Zabrała notes i przeszła do gabinetu, który znajdował się po drugiej stronie korytarza. Był to piękny i obszerny pokój z wielkim oknami, przez które wdzierało się mętne światło grudniowego przedpołudnia. Niewątpliwą ozdobą pomieszczenia były olbrzymie biblioteczne szafy wypełnione książkami oraz niezwykła niebieska mozaika na podłodze przedstawiająca labirynt. – To labirynt z Chartres, tak zwana mila – powiedziała Mossakowska, widząc minę Katarzyny. – Takie mozaiki wykonywano w kościołach i wierni przechodzili je na kolanach jako zastępczą pielgrzymkę do Santiago de Compostela lub do Jerozolimy. Katarzyna skinęła głową. W swej dawnej karierze archeologa widziała już niejeden labirynt. – Brakuje białej płytki, którą powinno oświetlać słońce w południe w dzień letniego przesilenia, oraz centralnej płytki z Minotaurem – stwierdziła ze znawstwem, pochylając się nad środkiem labiryntu. – Bardzo ładna rzecz, wyjątkowa. Jest oryginalny? – Mila skinęła głową. – Zapewne wiecie o tym, że istnieje coś takiego jak medytacja labiryntu, służąca duchowej odnowie, poszukiwaniu samego siebie. Trzeba odrzucić to, co nieistotne, znaleźć odpowiedzi na ważne pytania. Labirynt w Chartres ma tylko jedną właściwą drogę – próba przeskoczenia kolejnych spiral, skrócenia sobie trasy owocuje zejściem na manowce. W centrum labiryntu znajduje się róża. – Katarzyna wskazała na położone w środku płytki. – A ten symbol można odczytywać na wiele sposobów: Najświętsza Panna, Afrodyta, Wenus. W każdym razie była to emanacja siły kobiecości. – Dlaczego zrezygnowałaś z archeologii? – zapytała Sabina, która siedząc na kanapie przy oknie, piła herbatę i przyglądała się jej uważnie. – Jesteś przecież znakomitą specjalistką od symboli! – Jak bohater Dana Browna, profesor Langdon – dorzuciła Mila z uśmiechem. – Tak, przyznam, że ikonologia to zawsze było moje hobby – stwierdziła Katia. – A dlaczego przestałam zajmować się archeologią? To trudny zawód, gdzie trwa bardzo ostra walka o pierwsze miejsce w grupie. O granty na badania i odkrycia. Telewizja to chyba łatwiejszy świat, choć także pełen rekinów. A moje zamiłowanie do symboli i rozszyfrowywania ukrytych znaczeń pozwoliło mi tworzyć interesujące dla widza fabuły. – No właśnie, skoro o tym mówimy! – Mila się ożywiła, nalewając wszystkim herbaty Dolina róż. – Przepraszam cię, Katia, ale to ja sama uprosiłam Sabinę, żeby mi pokazała scenariusz, bo przyznam się, że sporo miałam do czynienia z adaptacjami książek, gdy pracowałam u sióstr Rojas w Argentynie. – Nie ma sprawy – powiedziała wspaniałomyślnie Katarzyna. – Rozumiem, że Sabina chciała się kogoś poradzić w tej kwestii, to jest zresztą bardzo rozsądne! Dolecka obracała w dłoniach filiżankę i wpatrywała się w obie kobiety z napięciem. Postanowiła nie zabierać pierwsza głosu. Mila wbiła jej już do głowy, że najważniejsze jest w tej sprawie porozumienie, bo kłótnią nic się nie osiągnie. Kłótnia tylko usztywnia stanowiska. – Moim zdaniem scenariusz jest dobry: inteligentny i zabawny, a o to w tym wszystkim chodzi. – Lekki – dodała z pewnym wahaniem Sabina. – Chodzi mi o to, że akcja jest wartka i bardzo wciąga. – W takim razie co ci się nie podoba? – zapytała ostrożnie Katia, bo już zauważyła, że obie przyjaciółki przyszły tutaj z zamiarem dogadania się, a nie konfrontacji. Była za to bardzo wdzięczna Mili, która najwyraźniej miała wielki wpływ na Sabinę. To nie jest głupia kobieta – pomyślała z uznaniem Katia. Broni interesów przyjaciółki, ale nie chce też, by Sabina działała przeciwko sobie, w imię fałszywie pojmowanych ambicji. Uświadomiła sobie, że bardzo chciałaby mieć taką wierną koleżankę. Sabina spojrzała przepraszająco na Milę i wypaliła: – Katia, powiem ci to szczerze, bo ja nie lubię takiego chodzenia ogródkami i ubierania nieprzyjemnych rzeczy w miłe słówka, żeby złagodzić ich wymowę. Może tak trzeba, ale ja tak nie umiem. Ten scenariusz jest dobry, uświadomiła mi to Mila, gdy go obgadałyśmy, to na pewno się spodoba, ale mam wrażenie, nawet jestem pewna, że umknął gdzieś duch mojej powieści. Ja nie mówię, Kasia, że to są jakieś wybitne dzieła literatury wysokiej, ale mają swoją atmosferę i styl, za który lubią je czytelniczki. Tutaj tego nie odnajduję. To kolejna zabawna historia jakich wiele, ale nie ma nastroju! Katarzyna się zadumała. Gdy Sabina w ten sposób postawiła sprawę, zaczęła się nad tym zastanawiać. – Nie brałam tego pod uwagę – stwierdziła z pewnym namysłem. – Może rzeczywiście trochę za bardzo to uprościłam, ale chciałam wydobyć przede wszystkim akcję. – Mam taką propozycję – powiedziała Mila. – Może usiadłybyście nad tym razem i przegadały to? Możecie tutaj, firma funduje posiłki ulubionym autorkom! Sabina spojrzała na Katarzynę z pewnym wahaniem. Teraz udało im się dogadać, wręcz okazało się to nadspodziewanie łatwe, ale co będzie dalej? Katarzyna myślała chyba o tym samym, bo powiedziała z humorem: – Rozumiem, że jako mediator zawsze będziesz pod ręką? – Gdybyśmy się zaczęły żreć jak buldogi pod dywanem – dodała Sabina. Mila się roześmiała. – Jestem pewna, że do tego nie dojdzie, ale oczywiście jestem do usług. Może zaczniecie dzisiaj po południu? – Po południu nie mogę – powiedziała Katarzyna z pewnym ociąganiem. – Kolejny trening lekkoatletyczny? – Mila się zainteresowała. – Nie. Marek Rokosz zaprosił mnie na obiad – powiedziała Katarzyna, patrząc na nie, by wybadać reakcje. Sabina się uśmiechnęła. – To wspaniale! Marek gotuje jak mistrz kuchni i dziwne, że jeszcze nie wyspecjalizował się w tym fachu. – Ma obłędny dom – dodała Mila. – To odrestaurowany stary młyn w pięknym miejscu nad naszą rzeczką Modrzanką. W zimie jest tam po prostu bajkowo. – Pięknie go urządził – stwierdziła Sabina. – Akurat! – sprzeciwiła się Mila. – Urządził go swoją kolekcją wiktoriańskich angielskich powieścideł. Marek studiował w Oksfordzie i ma takie dziwne upodobania literackie. – Mój Boże – Katia westchnęła. – Sądziłam, że to będzie zwykła kurtuazyjna kolacja dla nowej zołzy w okolicy, a tu się zapowiada wykład historycznoliteracki. – Tak źle na pewno nie będzie – uspokoiła ją Mila. – Marek nie ma zwyczaju nikogo zadręczać swoimi przemyśleniami. – To może spotkajmy się jutro po obiedzie? – zaproponowała Katia, która rano, jak zwykle, zamierzała trochę potrenować. Chciała też się zastanowić nad tym, co powiedziała jej Dolecka, i dopracować ewentualne poprawki. Sabina skinęła głową. – Dobrze. – No więc teraz możemy się spokojnie napić herbaty – podsumowała Mila, biorąc ze stołu czajniczek. Gdy po kwadransie Katia poszła do swego pokoju, Mila zwróciła się do przyjaciółki. – Sądzisz, że coś z tego będzie? – Obie wiedziały, że nie chodzi jej o scenariusz. – Wiesz, że życzę mu jak najlepiej – odparła enigmatycznie pisarka. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 18 Tuż przed osiemnastą Marek Rokosz zatelefonował z hotelowego holu, że właśnie przyjechał, a Katarzyna po raz ostatni spojrzała w lustro. Szal ze spółdzielni prezentował się na jej ramionach po prostu wspaniale i wyglądała zupełnie inaczej niż zwykle. Była w tym nutka szaleństwa i artystycznej wolności. Podobało się jej to bardzo. Zarzuciła płaszcz i zeszła na dół. Marek rozmawiał z Milą, ale gdy zobaczył Katię, pożegnał się grzecznie i zbliżył do niej. – Gotowa? To możemy jechać! – Otworzył drzwi i wyszli na zalany światłem latarni podjazd. Wieczór był mroźny, ale bardzo pogodny. Śnieg nie padał, wszędzie wisiały wielkie sople, które skrzyły się w blasku latarni. Piękna noc! Katarzyna odetchnęła głęboko lodowatym powietrzem. Czuła jego zapach, ten szczególny charakterystyczny aromat mrozu, niedostępny w innej porze roku. – Zima ma dla mnie zapach śniegu i mandarynek – powiedziała, a Marek przytaknął z uśmiechem. – To prawda, dla mnie też. I goździków wbijanych w pomarańczę. – Roześmiali się. – Powinienem wprowadzić na rynek linię kosmetyków zimowych o tym aromacie. Tekla na pewno potrafiłaby skomponować zapach śniegu. – To nic trudnego, śnieg pachnie świeżością, zimnem i wiatrem – powiedziała Katia. – To zapach, którego z niczym nie można pomylić. Otworzył jej drzwi samochodu, a ona chętnie zapadła się w fotel w ciepłym wnętrzu. Włączył radio, a z głośnika popłynęły znajome nuty Bacha. Widać był wielbicielem Koncertów Brandenburskich. – A pani czego najbardziej lubi słuchać? – zapytał, wyjeżdżając z oświetlonego latarniami parku na drogę prowadzącą z Idy do Brzózek Wielkich. – Ostatnio Saint-Saënsa. Karnawał zwierząt. Skinął głową. – Też bardzo to lubię. Zawsze mnie śmieszy nazwa gatunkowa tego utworu, czyli „fantazja zoologiczna”. – Oboje wybuchnęli śmiechem i Katarzyna musiała przyznać, że Marek jest inteligentny i błyskotliwy jak mało kto. Wyjechali na bitą drogę, a potem skręcili w kierunku lasu. – Tu zaczyna się moja ziemia – powiedział z dumą. – W lesie mieszkam, zaś interesy prowadzę na terenie dawnego PGR-u. – Ma pan plantację roślin leczniczych? – Tak. Ogromne uprawy ziół, które wykorzystujemy w naszym zakładzie do produkcji kosmetyków naturalnych. Stawiamy na lawendę, nagietki, ale też rutę i mirt. Tekla Tyczyńska jest naszym głównym technologiem, ale ostatnio coraz bardziej wyręcza ją inżynier Popiela, którego zatrudniłem w ubiegłym roku. Ma wyczucie i zna się na tym jak mało kto. – To musi pięknie wyglądać – powiedziała w zadumie Katarzyna. – Te pola i uprawy. Marek potwierdził skinieniem głowy. – Nie oddałbym tego widoku za nic innego! Lato u mnie to najbardziej czarodziejska pora. Gdyby mogła pani zobaczyć pola jeżówki purpurowej – wyglądają jak z obrazów impresjonistów! – Trochę mnie dziwi, że pan z takim wykształceniem i możliwościami zaszył się na tej głuchej wsi – powiedziała nieoczekiwanie. Przez jego twarz przeszedł cień, ale nic nie odpowiedział, bo właśnie podjechali pod jego dom, czyli stary młyn nad brzegiem Modrzanki. Marek jeszcze z samochodu uruchomił oświetlenie i Katarzyna mogła podziwiać dom w pełnej krasie. Z drzew zwieszały się czapy śniegu, a woda w rzeczce zamarzła. Katia słyszała jednak jej jednostajny szum pod lodem. Światła były tak rozmieszczone, że wydobywały z mroku elementy krajobrazu, rysując je wyraźną kreską na tle ciemności. Śnieg przybierał w tym zimnym sodowym świetle niebieskawą barwę, chłodną i obcą jak nieznana planeta. I sam dom. Był przepiękny. Starannie odrestaurowany młyn, wybudowany w całości z rzecznego kamienia i ozdobiony przez właściciela drewnem. Drewniany był szeroki taras obiegający dom dookoła i sporej wielkości weranda. Okna tak przebudowano, że stanowiły ogromne szklane tafle wychodzące na rzeczkę i las. Niezwykła samotnia zagubiona wśród drzew. – Zima leśnych ludzi – zażartowała Katarzyna, a on uśmiechnął się, wpuszczając ją do środka. Wewnątrz było ciepło i pachniało jedzeniem. Rozejrzała się po pokoju, do którego ją wprowadził. Rzeczywiście, tak jak mówiła Mila, zgromadził tu imponująca bibliotekę, w przeważającej części angielskiej klasyki. Nie robiło to na niej wrażenia. Książki sprzed dwóch stuleci uważała za nudne, nie odnajdowała w nich żadnej myśli, która mogłaby ją poruszyć. – Napije się pani wina? – zapytał, a ona skinęła głową, prosząc o białe. Uświadomiła sobie, że niejeden samotny warszawski wieczór umilała sobie w ten sposób. Tutaj jakoś nie czuła potrzeby tego robić. Było to dziwne i zastanawiające. – Nie odpowiedział pan na moje pytanie. Dlaczego osiadł pan na wsi? – zagadnęła, gdy wrócił z butelką i kieliszkiem dla niej. – Sam nie wiem. Może to był zwyczajny kaprys? Lubię zmiany, szybko się nudzę. – Czyli i stąd pan wyjedzie, porzucając to wszystko? – Katarzyna raczej nie mogła w to uwierzyć, więc sądziła, że powiedział to z przekory. – Kto to wie. Świat się zmienia, my się zmieniamy. Na razie mnie to bawi, ale jeśli przestanie… Nie wykluczam żadnej możliwości. A pani? Dlaczego pisze pani scenariusze telenowel? I to jeszcze u nas, w tej zapadłej wiosce. – Nie telenowel, ale seriali filmowych, a to różnica. Na wioskę musiałam się zgodzić, bo podpisałam pakt z diabłem… Roześmiał się, a oczy mu zabłysły. Katarzyna przyglądała się mu z przyjemnością. Wysoki, szczupły i wysportowany. Chłodny i obojętny, ale czuło się, że pod tą obojętnością coś jest – wielość emocji i skrywanych uczuć. Złapała się nad tym, że zaczęła oceniać, jakim byłby kochankiem. Przywołała się do porządku, uznając, że posunęła się w tych fantazjach trochę za daleko. – Pakt z diabłem? – powtórzył, patrząc na nią z ciekawością. – Tak. Za ten serial i opiekę nad rozwydrzoną Brygidą telewizja zrealizuje mój projekt, na który czekam od kilku lat. – Kryminał o zimie? Uniosła kieliszek w górę i roześmiała się z uznaniem. – W sumie nietrudno się było domyślić, ale zyskał pan punkt! – Staram się jak mogę. O czym będzie ten serial? Choć zasadniczo nie lubiła mówić o swoich niezrealizowanych planach, to uznała, że wobec niego może być szczera. Nie był nikim z branży, szanse na to, że zdradzi komuś jej tajemnicę, były zerowe. Może zresztą chciała mu zaimponować? Słuchał jej uważnie, a potem wstał, by przynieść przekąski. – Nie znam się na tym, ale uważam, że to będzie spory sukces. Klasyczny kryminał we współczesnych dekoracjach jest modny. Tylko ta zima… Ludzie lubią bardziej wyrafinowane dekoracje, a tu tylko śnieg i wiatr. Skinęła głową i się zadumała. – Właściwie nie lubię zimy – powiedziała. – To taki martwy, przerażający okres. Wie pan, mówi się „w jesieni życia”, gdy myśli się o ludziach starszych. A zima? To po prostu sama kwintesencja śmierci. Dlatego kryminał o zimie ma sens. – Ja też nie lubię zimy. Przeraża mnie ciemny grudzień, a jeszcze bardziej depresyjny styczeń. Tak, chyba styczeń jest najgorszy. – W jednym z moich ulubionych kryminałów padają takie słowa: „Jeśli kiedyś umrę, to w styczniu”[12] – powiedziała, wbijając widelec w sałatę. Była przepyszna i przyrządzona z jakimś niewiarygodnie pachnącym sosem. – Właśnie tak. Brawo dla autora tego kryminału. – To akurat jest autorka. – Katarzyna się uśmiechnęła. – Tym bardziej brawo! Grudnia też nie lubię. Przez święta. Dla ludzi takich jak ja święta to trudny okres – chciałoby się o nich zapomnieć, a ludzie na to nie pozwalają. Kiwnęła głową. Ona zamierzała zostać tutaj na święta. Miała nadzieję, że w tej małej wiosce będą mniej dokuczliwe niż w mieście. – Mossakowscy zaprosili mnie na kolację – powiedziała, a on wyprostował się na krześle i spojrzał na nią zaskoczonym wzrokiem. – Mnie też. Jak co roku zresztą, ale może tym razem się wybiorę! A przed samymi świętami nasz drogi pop organizuje święto przesilenia zimowego. – Sol Invictus – powiedziała domyślnie. – W wielu kulturach dzień równonocy zimowej był specjalnie czczony jako moment zwycięstwa słońca nad ciemnością. Chrześcijaństwo zaadaptowało to święto, które wcześniej było związane z kultem Mitry, czyniąc je dniem narodzin Jezusa. Bardzo ładna tradycja. Paliło się wówczas ogniska, spacerowało z pochodniami. – Właśnie tak to wygląda u nas. Witalis jest wielbicielem prasłowiańskich obyczajów, zawsze wydawało mi się to dosyć głupie, ale skoro pani mówi, że to znane obrządki… – To nie są obrządki prasłowiańskie! Wywodzą się z Persji, a kult Mitry był szczególnie popularny wśród rzymskich legionistów. I to oni zaszczepili go w różnych częściach imperium. Szczerze mówiąc, Ida jest chyba jedynym znanym mi miejscem, gdzie się je kultywuje. Marek zabrał talerze po sałacie i przyniósł danie główne. Była to kaczka z winogronami i to ona tak wspaniale pachniała w całym domu. – Ma pan do tego talent – stwierdziła, gdy spróbowała pierwszy kęs. – Jeśli znudzi się panu biznes kosmetyczny, powinien pan otworzyć restaurację albo choćby wystąpić w programie kulinarnym. Mogę to panu załatwić! Roześmiał się. – Raczej nie. Gdy mi się tu znudzi, wrócę do Anglii. Zawsze mi tam było dobrze, wśród książek, obrazów i wspomnień. – A także mgły, zimna i drobnego, siąpiącego deszczu – powiedziała lekceważąco i aż się wzdrygnęła. – Uważam, że angielska pogoda jest gorsza od zimy w naszym kraju. – Będzie pani jutro jeździć na łyżwach? – zmienił temat, nalewając jej kolejny kieliszek wina i patrząc na nią przez wypełnione płynem szkło. – Chce się pan przyłączyć? – spytała lekko zaczepnie. – Nie umiem jeździć. – To akurat bardzo proste. Proszę kupić sobie łyżwy, a ja pana nauczę. – Chyba jestem na to za stary. Mam jednak dla pani niespodziankę i chciałem wiedzieć, czy pani przyjdzie. Była ciekawa, ale postanowiła niczego po sobie nie pokazać. Po deserze wzięła do rąk filiżankę z kawą i podeszła do okna. Niebo było czyste, a księżyc otaczała złota obwódka. – To podobno oznacza opady śniegu – powiedziała. – Ale ja lubię patrzeć na tę obręcz wokół księżyca. W ogóle noc mnie uspokaja. Mam wrażenie, że wszystko, co kryje się w ciemnościach, należy do mnie. A ja chciałbym, żeby należało do mnie to, co oświetla światło – pomyślał, niespodziewanie sam dla siebie, patrząc na jej szczupłą postać rysującą się jasną plamą w oknie. – Sol Invictus – powiedziała znienacka, odwracając się do niego. Dzieliło ich tylko kilkadziesiąt centymetrów i czuł zapach jej perfum. W zagłębieniu szyi zobaczył lśniący ślad – to tam musiała dotknąć ciała kryształowym korkiem, nanosząc zapach. Miał ochotę wyciągnąć dłoń i musnąć delikatnie to miejsce, a potem powąchać końce palców. Nie zrobił tego jednak, bo z zapatrzenia wyrwał go jej głos. – Chodzi mi o to święto, które organizuje pop. Chętnie bym zobaczyła, jak to się odbywa. Czy trzeba się gdzieś zgłosić? Wyjaśnił jej, że wszyscy mieszkańcy okolicy są zaproszeni i nie odbywa się to w jakiś oficjalny sposób. Noc przesilenia zimowego jest świętowana zazwyczaj w pałacowym parku, więc nie będzie żadnych przeszkód, by w niej uczestniczyła. Katarzyna skinęła głową z zadowoleniem, a potem usiadła w fotelu przed kominkiem. – A teraz proszę o długą historię – powiedziała, marszcząc brwi i gdy Marek zrobił gest oznaczający zdziwienie, wyjaśniła: – Zjedliśmy kolację, a nie mamy scrabble, więc proszę mi coś opowiedzieć. Najlepiej o pańskich studiach w Oksfordzie. Pasjonują mnie takie historyjki, zawsze znajdzie się w nich jakaś pożywka dla mojego kryminału. Poczuł się lekko zdeprymowany i wytrącony z równowagi, a rzadko mu się to zdarzało. Już dawno nie spotkał kobiety tak pociągającej i pełnej pasji. Raz wydawała się łatwa do przeniknięcia i pozbawiona tajemnic, a raz mroczna i głęboka jak jezioro w wysokich górach. Zadziwiające. Nie podejrzewałem, że ktokolwiek jeszcze poruszy mnie w podobny sposób – pomyślał, przynosząc jej kolejną filiżankę kawy. – Dobrze, opowiem pani o moich studenckich latach, ale od razu uprzedzam, że będzie to fabuła bardziej w stylu Kiplinga niż Joyce’a[13], czyli psie figle zamiast ponurych wyznań. – Ponieważ nie znam ani jednego z tych autorów, kontekst narracji jest mi obojętny. Liczy się wyłącznie treść. Gdy mówił, patrzyła na niego, obserwując nieznaczne zmiany, jakie nastroje wywierały na jego twarzy. Starał się być człowiekiem opanowanym, sztywnym, może nawet kostycznym, ale pod tą taflą lodu buzowały namiętności. Zagadkowy mężczyzna – oceniła, gdy już skończył swoją studencką historyjkę i zaproponował, że ją odwiezie do domu. Dżentelmen w starym stylu, który nie uchybi zasadom wychowania. A może po prostu mu się nie podobam – zastanowiła się. Ta gra zaczynała ją wciągać. [12] M. Guzowska, Głowa Niobe, Warszawa 2013, s. 16–17. [13] Aluzja do dwóch powieści przedstawiających szkolne i studenckie lata obu pisarzy, czyli Stalky i Spółka R Kiplinga oraz Dublińczyków J. Joyce’a. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 19 Wróciła do hotelu i od razu zrobiła sobie gorącą kąpiel. Na obramowaniu wanny stały codziennie uzupełniane produkty Królowej Róż. Wzięła więc do ręki sól Rose de Nuit i wysypała ją na rękę, pozwalając, żeby różowe kryształki przesypały się z jej dłoni do wody. Po całej łazience rozszedł się niezwykły zapach. Katarzyna nigdy nie widziała czarnych róż, róż nocy, ale właśnie tak wyobrażała sobie ich zapach. Rozwijał się powoli, ale po chwili nabierał intensywności i rozchodził się po całym pomieszczeniu jak wonny dym. Czuła piżmowe róże, ale i cierpki zapach porzeczek dojrzewających w letnim słońcu. Były tu nuty cynamonu i drzewa sandałowego, a cała kompozycja miała w sobie coś prawie mistycznego, rajski aromat uchwycony w niewielkich różowych kryształach. Była jak poezja w świetle księżyca. Katarzyna musiała przyznać, że pani Tekla Tyczyńska to prawdziwa artystka, skoro potrafiła wyczarować coś równie wspaniałego. Nie miała ochoty wychodzić z wanny, jednak woda zaczęła stygnąć. Wytarła się grubym ręcznikiem i spojrzała w lustro. Miała wrażenie, że dostrzega jakąś zmianę. Oczy jej błyszczały, a zaróżowiona kąpielą cera nie wydawała się już tak drażniąco pospolita. Nie mogła jednak uchwycić wyraźnie tej zmiany. Wiedziała, że coś się stało, ale nie była do końca świadoma co. Z przyjemnością wsunęła się do łóżka. Cały pokój pachniał Rose de Nuit, było to uspokajające i skłaniało do marzeń. Myślała o Marku Rokoszu. Co by zrobiła, gdyby w tym właśnie momencie wszedł do jej pokoju? Wyobraziła sobie, jak otwiera drzwi i bez słowa przemierza pokój. Potem nachyla się nad nią i dotyka jej twarzy. Jego szczupłe palce są blade, jasne jak księżyc, który zagląda przez okno. Jego ciało błyszczy podobnym chłodnym blaskiem, gdy kochają się wśród zapachu róż, podczas nocy bez gwiazd, ciemnej jak bezdenna otchłań, która ukrywa wszystko… Zasnęła kołysana zapachem czarodziejskich perfum pani Tekli i swoimi marzeniami. Gdy się obudziła, do pokoju wdzierał się pierwszy, jeszcze bardzo nieśmiały świt. Było szaro, a na parapetach osiadały grube płatki śniegu. Wstała z łóżka i poczuła, że jest jej zimno. Właściwie nie zdążyła nawet dobrze uświadomić sobie tego faktu, gdy do pokoju bardzo cicho weszła pani Gertruda, by dorzucić do kominka. – Nie śpi pani? – spytała przyjaźnie i wyjaśniła, że znacznie się oziębiło, więc chciała rozpalić ogień, by Katia nie przemarzła. – Zaraz przyniosę herbatkę, bo pewnie ma pani ochotę! – Katarzyna uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością. Już dawno nikt o nią nie dbał tak jak tu. Gdy ogień zaczął wesoło buzować w kominku, a na stoliczku pod oknem pojawiła się herbata, Katarzyna usiadła do komputera. Asia ze spółdzielni już wczoraj przesłała jej sfotografowane batiki, teraz ona powinna je rozesłać dalej. Ze zmarszczonymi brwiami badała listę adresową w swej poczcie – dwie znane prezenterki, gospodyni programu śniadaniowego, producentka i żona prezesa. To będzie dobre na pierwszy rzut. Chwilę myślała, co napisać w mailu, ale przecież zarabiała na tworzeniu historyjek. Dodała jeszcze informację o kosmetykach z Królowej Róż i nacisnęła „wyślij”. Doszła do wniosku, że mieszkańcom Idy także się coś należy od niej, a była to najmniejsza rzecz, którą mogła zrobić. W poczcie czekał też plik z uwagami od Sabiny. Widać było, że pisarka wszystko rozważyła i zgłaszała całkiem rozsądne zmiany. Już nie miała zastrzeżeń do kreacji postaci, ale próbowała na nowo zbudować tło, aby film nie stracił nic z nastroju powieści. Katia skinęła głową, uważając, że na to może się zgodzić. Pomyślała z wdzięcznością o Mili, bez której nie osiągnęłyby porozumienia. Wiedziała, że to dopiero początek pracy, ale była optymistką. Popracowała trochę nad poprawkami, a gdy się zmęczyła, postanowiła zejść na śniadanie. Śnieg przestał padać i choć było wciąż bardzo zimno, rozpogodziło się. Zagadnęła Milę o dzień zimowego przesilenia, a właścicielka chętnie jej wyjaśniła, że jak co roku obchody odbędą się w parku, przy rzeźbach. – Mamy tam taką niewielką sadzawkę i ogrodowy labirynt, teraz oczywiście w opłakanym stanie. Palimy ogniska, Witalis intonuje śpiewy, każdy ma pochodnię. To się nazywa Szczodre Gody i było ważnym świętem u dawnych Słowian. Wygląda to wszystko bardzo ładnie i nastrojowo. Chciałaby się pani przyłączyć? Oczywiście, chciała. Ta pogańska uroczystość budziła jej zaciekawienie, a dodatkowo była pewna, że przeżyje coś niezwykłego. Po śniadaniu złapała swe łyżwy i pobiegła nad jezioro. Jak zwykle tafla była starannie uprzątnięta, a na brzegu pojawiło się coś nowego. Jakaś dziwna drewniana budka z drzwiczkami. Na drzwiach wisiała kartka z napisem „otwórz mnie!”, więc Katia z uśmiechem zrobiła to, o co ją poproszono. W środku umieszczono niewielkie urządzenie z przełącznikami. Gdy po chwili wahania nacisnęła jeden z nich, taflę jeziora oświetliło światło z reflektora zainstalowanego na drzewie. Po włączeniu drugiego z głośników popłynęła melodia. Było to Akwarium z Karnawału zwierząt. Nie mogła w to uwierzyć! Szybko założyła łyżwy i ruszyła na taflę. Muzyka otaczała ją ze wszystkich stron, jak na prawdziwych zawodach. Kręciła piruety i wykreślała ósemki z takim zapamiętaniem, że nie zauważyła nawet Marka Rokosza, który przyglądał się jej z brzegu. Wybrał się właśnie na poranną przejażdżkę i chciał zobaczyć, jakie wrażenie zrobił jego prezent. Katia wykonała właśnie jakąś wyjątkowo udaną spiralę i stanąwszy na środku tafli, zawołała: „Przed państwem mistrzyni świata, Katia Wimmer, oklaski!” i pojechała dalej, robiąc wdzięczną jaskółkę. Marek uśmiechnął się z czułością i wycofał konia. Nie chciał, żeby go tutaj zobaczyła, nie w takim momencie, gdy widział, jak bawiła się niczym mała dziewczynka. Niech to pozostanie tajemnicą między nimi. Katia nie widziała go, ale była mu wdzięczna. Nie tylko za odtwarzacz, dzięki któremu mogła słuchać głośno muzyki, ale i za oświetlenie. Teraz nie musiała trenować wyłącznie rano, a przecież dni robiły się coraz krótsze. Nadchodzi zimowe przesilenie i dzień niezauważalnie przechodzi w noc – pomyślała, jeżdżąc wzdłuż brzegów jeziora. Słyszała zgrzyt metalowych płóz łyżew, który stawał się wybijającym dźwiękiem, gdy odjechała dalej od głośnika. Zamarznięte jezioro przypominało kryształ, który nosiła na szyi – miejscami przejrzysty, miejscami mlecznobiały, czasami ze skazą przypominającą pęknięcie, inkluzją, na której załamywało się naturalne światło. Lubiła lód o urodzie kryształu, zimny i pachnący świeżością zimowego poranka. Ćwiczyła swoje ewolucje dobre dwie godziny, zanim postanowiła zejść z tafli. Było zimno i znowu zaczął padać śnieg. Naciągnęła na głowę czapkę, zmieniła łyżwy na buty do biegania i szybko pomknęła do hotelu. Chciała jeszcze po południu odwiedzić spółdzielnię, by zobaczyć kolejne tkaniny i sprawdzić, jak czuje się Brygida. W recepcji zastała niespodziewanie doktora Doleckiego. – Czekałem na panią – powiedział. – Chodzi o Brygidę. – Westchnęła, bo o cóż innego mogło chodzić? Ona sama była raczej okazem zdrowia, to Brygida potrzebowała opieki. – Umówiłem już wizytę u ginekologa w Przemyślu, to mój dobry znajomy i świetny lekarz. Mam nadzieję, że pojedzie pani z koleżanką? Katia wzruszyła ramionami, żeby dać mu do zrozumienia, że dystansuje się od tej sprawy. Tak, oczywiście musiała z nią jechać, obiecała to kierownikowi produkcji. Maciek umarłby na zawał, gdyby się dowiedział, że Brygida wybyła gdzieś poza tę wioskę bez kontroli. – Jest coś, co mnie martwi w związku z Brygidą – powiedział doktor i zaproponował, żeby usiedli na chwilę w salonie. Katarzyna zgodziła się chętnie, bo marzyła o gorącej herbacie z miodem. Pani Kowalowa, widząc ją z kuchni, zaraz nastawiła wodę i wsypała do czajniczka hojną porcję Doliny róż. – Co się dzieje? Ma jakieś problemy zdrowotne? Nic nie zauważyłam! – Tak, ale nie są to dolegliwości fizyczne, raczej psychiczne. Katia prychnęła pogardliwym śmiechem. No cóż, nawet wiejski doktorek poznał się na psychicznych problemach Brygidy. – Wiem, że nie przepada pani za tą dziewczyną i na pewno ma pani swoje powody, ale tutaj reprezentuje pani jej opiekunów, czy też osoby, które dobrze jej życzą – ciągnął lekarz. – Zatem zwracam się do pani. Brygida była u mnie ze dwa dni temu i powiedziała, że chce oddać to dziecko… – Oddać dziecko? – powtórzyła Katia, jakby dopiero to do niej dotarło. – Tak powiedziała? – Właśnie tak. Stwierdziła, że nie da rady go wychowywać w Warszawie, a do matki nie wróci, bo spaliłaby się ze wstydu. Nie widzi innego wyjścia, jak zostawić dziecko w szpitalu. Mam wrażenie, że mimo iż podjęła taką decyzję, bardzo ją to przygnębia. – Zaraz, zaraz. – Katarzyna próbowała sobie to ułożyć w głowie. – Przecież to dziecko ma jakiegoś ojca, prawda? Raczej nie było to żadne nadprzyrodzone poczęcie bez udziału drugiej osoby. Co na to ojciec? Czy Brygida w ogóle o nim wspomniała? Mnie się nie zwierza, to oczywiste, nie lubi mnie, ale może panu coś powiedziała? Doktor pokręcił przecząco głową. Po jego minie widać było, że cała sprawa go martwi. – Nic na ten temat nie mówiła. Stwierdziła, że to zamknięta sprawa i nie chce o tym rozmawiać. Sama o sobie decyduje i jej decyzja jest właśnie taka. – No cóż – powiedziała ostrożnie Katarzyna. – Nie można jej tego zabronić, prawda? – Nie, nie można. Ale chyba warto spróbować ją przekonać, aby się jeszcze zastanowiła? Ta dziewczyna ma rodzinę, zarabia, to niemożliwe, aby była w takiej sytuacji, że nie może zatrzymać dziecka! – Może nie chce? – rzuciła Katarzyna. Tak właśnie myślała o Brygidzie. Jako o egoistce przedkładającej ponad wszystko własną wygodę. Dziecko na pewno przeszkadzałoby wschodzącej gwiazdce telewizji. Może później, gdy dałoby się już zarabiać na lansowaniu się z markowym wózkiem czy odzieżą dziecięcą. Ale nie teraz, gdy nie miała jeszcze wyrobionej pozycji w celebryckim światku i wypadnięcie z obiegu na rok czy dwa mogło oznaczać katastrofę. – Panie doktorze, sam pan wie, że nie wszyscy nadają się do wychowywania dzieci. I tacy, którzy się nie nadają, nie powinni tego robić. Kto wie, może Brygida podejmuje jedyną słuszną decyzję, oszczędzając temu dziecku cierpień? Może kto inny lepiej je wychowa, a w każdym razie pokocha! Dolecki popatrzył na nią z uwagą. – Przepraszam, że to powiem, ale od razu widać, że nie ma pani dzieci. Dla pani to jest takie oczywiste, czarno-białe. A życie takie nie jest, pani Katarzyno. Ma wiele odcieni. Czasami taka decyzja, jak ta Brygidy, to wołanie o pomoc. I najgorzej jest, gdy tej pomocy nie ma kto udzielić. Proszę to jeszcze przemyśleć! – Wziął swoją torbę i wstał od stołu. Katia patrzyła za nim, jak szedł korytarzem, wysoki, lekko zgarbiony. Idealista i marzyciel. To on nie zna prawdziwego życia! Gdyby miał do czynienia z Brygidą tyle co ja, to też by stracił do niej cierpliwość – pomyślała, ale jego słowa zabolały ją. „Od razu widać, że nie ma pani dzieci” – to było oskarżenie czy obelga? Osoba bezdzietna nie powinna wypowiadać się w sprawie macierzyństwa, tak? Bo nie ma wystarczająco rozumu, by ocenić sytuację! Zupełnie jakby macierzyństwo dodawało nowy zwój mózgowy, niedostępny bezdzietnym, który pozwalał widzieć świat w jakichś innych, być może prawdziwszych barwach. Jeżeli uznać rodzicielstwo za odpowiedzialność, to przecież była odpowiedzialna! Troszczyła się o tyle rzeczy, musiała kontrolować tak wiele spraw. Bez niej film w ogóle by nie powstał, na niej spoczywało także utrzymywanie całej obsady we względnej równowadze, by nie dopuścić do eskalacji konfliktu. Taka grupa to prawie jak rodzina – z różnymi problemami i czasami długo tajonymi pretensjami. Sprawić, by się nie wzięli za łby, to jest naprawdę sztuka duża większa, niż odpowiadać za jedno niemowlę. Choć z drugiej strony wiedziała, że miłość rodzicielska jest tak wielka, że matka dosłownie oddałaby za swoje dziecko życie. Ona nie oddałaby życia za żadnego członka swego zespołu, co to to nie! Więc miłość. Przebiegła w pamięci historię swoich związków i uznała, że pod względem uczuciowym były raczej żałosne, ale nie zależało jej na tym. W okresie telewizyjnym miewała wyłącznie przygody, bo nie lubiła się wiązać na dłużej. Potrzebowała swobody i oddechu, a tego nie dawało ciągłe przebywanie z drugą osobą. Nie lubię zobowiązań – pomyślała i poraziła ją świadomość, że Krzysztof miał rację. Ona sama, podobnie jak Brygida, nie była gotowa na taką odpowiedzialność, jaką było dziecko. Może z wygody, a może bardziej – ze strachu. Dlatego usprawiedliwiała Brygidę i nie widziała w jej zachowaniu niczego dziwnego. Wręcz była skłonna uważać, że dziewczyna postępuje rozsądnie. A jeżeli ona rzeczywiście liczy na to, że ktoś wybije jej ten pomysł z głowy? Że siądzie z nią i policzy „za” i „przeciw”, by ostatecznie dowieść, że to wszystko nie jest takie straszne? Katarzyna wzdrygnęła się. Ona, zadeklarowana singielka, ma przekonywać Brygidę do macierzyństwa? Wolne żarty. To jest po prostu misja niemożliwa! A jednak rozmowa z Doleckim osiadła gdzieś w głębi jej duszy i nie dawała spokoju, nawet gdy wróciła na górę i dla rozpędzenia złych myśli zabrała się za jeden z zimowych kryminałów. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 20 Tekla Tyczyńska siedziała przy swoim stole i jak zwykle piła kawę, gdy rozległo się pukanie do drzwi, które później delikatnie się uchyliły i do środka zajrzała głowa Witolda. – Aha – powiedziała domyślne Tekla – Zaczyna się! Zachęcony powodzeniem Witold wszedł do pokoju, a za nim wsunęła się Sabina. Hrabina zmierzyła ich lekko nieprzyjaznym spojrzeniem. – Delegacja przyszła. A gdzie jest Mila? W dawnych czasach delegacje występowały raczej trójkowo, zapewne, żeby się pilnować nawzajem. Witold odchrząknął, zadowolony, że Tekla miała dobry humor. Nie miał najmniejszej wątpliwości, że hrabina wie, z czym do niej przyszli, i nie ułatwiało to sprawy ani trochę. Tyczyńska zaprosiła ich do stołu, a potem wyszła do maleńkiej kuchni za przepierzeniem, gdzie trzymała akcesoria do parzenia kawy i herbaty. Po chwili przyniosła herbatę z ziół ałtajskich i talerzyk konfitur. Sabina nalała sobie filiżankę i wyczekująco spojrzała na Witolda. On znowu odchrząknął i poprawił sobie nerwowym gestem okulary. – No, Witold. – Hrabina się zirytowała. – Zrzuć wreszcie z siebie ten ciężar! – Masz rację – zgodził się właściciel „Graala i Róży”. – Chodzi o to, że uważamy, że powinnaś wiedzieć, czego dowiedzieliśmy się od adwokata Emiliero. – Jakoś nie jestem ciekawa. Mówiłam już, że ten człowiek, z całym szacunkiem, wygląda mi na mitomana, jeśli wręcz nie na naciągacza! – Pojawiły się nowe okoliczności – stwierdziła milcząca dotąd Sabina. – Ach, tak? Pan adwokat z dalekiej Argentyny dawkuje wam informacje jak w pierwszorzędnym kryminale. Co jakiś czas dorzuca coś nowego! – Tekla wstała i przez chwilę krążyła nerwowo po pomieszczeniu. – To już nie chodzi o naszyjnik Sabiny, ale o coś więcej – wtrącił się Witold, sięgając do kieszeni i wyciągając zdjęcie od Emiliero. Pani Tekla wzięła je do ręki z dużą rezerwą, ale gdy spojrzała na fotografię, zmieniła się na twarzy. – Skąd to macie? – Od niego właśnie. To zdjęcie twojej matki, prawda? – I gdy posłała mu zdziwione spojrzenie, machnął ręką. – Zapomniałaś, że przed kilku laty studiowałem te albumy? Od razu ją rozpoznałem na zdjęciu. – Nie mam pojęcia, jak trafiło do jego rąk! Nigdy nie widziałam tej fotografii! Witold wyjął jej zdjęcie z dłoni i przyjrzał mu się z bliska. – Emiliero twierdzi, że to zdjęcie było czymś w rodzaju znaku. Pamiątki pozostawionej przez rodzinę dziecku oddawanemu do sierocińca. Tym dzieckiem była matka jego synowej, podejrzewamy, że chodzi o niemowlę z fotografii. Twoja siostra, Teklo… – Nie! To po prostu niemożliwe. – Tekla wyciągnęła papierosa, chwilę obracała go w dłoni, a potem włożyła w kryształową lufkę i zapaliła. – Nic takiego nie miało miejsca, ja tego nie pamiętam! – Emiliero mówi, że dziecko trafiło do sierocińca w Kopenhadze. Chyba stamtąd pochodziła twoja matka? – zapytał Witold. – Mówiłaś mi, że wywodziła się z duńskiej rodziny von Elsen, to przecież możliwe, że jej dziecko znalazło się w Danii, prawda? – Nie, to jest zupełnie nieprawdopodobne! – zaprzeczyła żarliwie Tekla. – To się po prostu w głowie nie mieści! Może moja matka pozowała do zdjęcia z jakimś niemowlęciem! To jakaś mistyfikacja! Piramidalna bzdura. – Teklo, a jak zmarła twoja matka? – zapytała cichym głosem Sabina. Hrabina Tyczyńska wzdrygnęła się i poruszyła nerwowo na krześle. – Ona… Po prostu była chora i umarła! – Kiedy to było? – Jakoś na wiosnę 1943 roku. Potem zabrała nas jedna z ciotek, a później przedostaliśmy się do Danii i dalej do Anglii. Tam już zostałam na dłużej u krewnych matki. Brat wstąpił do wojska i zginął, ale o tym już wiecie… – A czy nie wydaje ci się, że matka mogła umrzeć w wyniku jakiegoś zakażenia poporodowego? Na zdjęciu trzyma maleńkie dziecko, więc to jest całkowicie możliwe! – Absolutnie nie! – zaprzeczyła hrabina. – Moja matka nie zmarła na gorączkę połogową, czy jak to się teraz nazywa. Jestem tego pewna! – Jak możesz być tego pewna, skoro mówisz, że nie pamiętasz tamtych wydarzeń? – nie odpuszczał Witold. – Może nie pamiętam, ale tego jestem pewna! Witold z Sabiną zawiesili na hrabinie pytające spojrzenie. Tekla strzepnęła popiół do kryształowej popielniczki i wpatrzyła się w poznaczony zaciekami sufit. Wydawała się zupełnie spokojna, zdenerwowanie minęło. – Moja matka popełniła samobójstwo w marcu 1943 roku. Ciotka była pewna, że zrobiła to z rozpaczy po śmierci ojca. Nie znam tego dziecka ze zdjęcia, nie wiem, kim jest, i nie chcę tego wiedzieć. Całą sprawę uważam za zamkniętą i proszę mnie w to więcej nie mieszać. Jeżeli chcecie żyć ze mną w zgodzie, przestańcie mnie męczyć. Ostatni raz wam powtarzam – nie chcę rozmawiać z tym człowiekiem i koniec tematu! Nie chcieli jej drażnić, wyraziła się wystarczająco jasno. Dopili herbatę i wyszli przed dom. Powitało ich mroźne zimowe powietrze. – Nie uważasz, że to wszystko jest jakieś dziwne? – spytała ostrożnie Sabina, a Witold przytaknął. – Jeżeli chcesz znać moje zdanie, to wszystko układa się w logiczną całość. Matka Tekli urodziła w 1943 roku dziewczynkę, a potem się zabiła. Dziecko wysłano do jej krewnych do Danii, którzy z jakiegoś powodu oddali ją do sierocińca. To ma sens i jest absolutnie możliwe. – Ale dlaczego matka popełniła samobójstwo? – Tego nie wiem. Może to dziecko było owocem gwałtu i nie mogła sobie z tym poradzić? Zastanów się – ojciec Tekli poszedł na wojnę w 1939 i od razu zginął. Ona została tu sama z dwójką dzieci, duńska baronówna, którą ze względu na nazwisko brano za Niemkę. Pomyśl, co się tu mogło dziać w tym czasie! Na pewno nie uwierzę w to, że matka Tekli zabiła się w 1943 roku z powodu śmierci męża, który zginął cztery lata wcześniej! Sabina pokiwała głową ze zrozumieniem. Jeżeli było tak, jak podejrzewał Witold, trudno się było dziwić Tekli, że nie chciała wracać do przeszłości. Nie odzywali się do siebie, idąc przez zaśnieżoną wioskę. Witold oświetlał drogę latarką i raz po raz z mroku wyłaniały się malownicze zaspy. Sabina zastanawiała się nad tym wszystkim. Doszła do wniosku, że w całej sprawie musi tkwić jakieś drugie dno. Tekla wyraźnie nie chciała wracać do swoich wspomnień, ale czy to oznaczało, że coś ukrywa, czy po prostu przeszłość była zbyt bolesna? Nie potrafiła znaleźć odpowiedzi na swoje pytanie. Następnego dnia rano spotkali się w gabinecie z labiryntem z adwokatem Emiliero. Witold krótko wyjaśnił mu, że osoba, która podarowała Sabinie naszyjnik, stanowczo nie życzy sobie żadnych spotkań i nagabywań. Ma do tego zresztą pełne prawo. – I chcę, żeby to było jasne dla pana – podkreślił Mossakowski. – Mamy wyraźną deklarację tej osoby, powtórzoną wielokrotnie. Jeżeli pan albo ktoś przez pana wynajęty zacznie szukać, nachodzić tę osobę, będziemy musieli oskarżyć państwa o nękanie. Wiem, że nie brzmi to zbyt przyjaźnie, ale takie są względy prawne. Nie popełniono żadnego przestępstwa. Osoba, o której mówimy, ma pełne prawo strzec swej anonimowości i prywatności. Emiliero skinął głową i westchnął ze smutkiem. – Rozumiem, że starali się państwo pomóc, i dziękuję za to. Oczywiście nie zrobimy nic nielegalne, choć to dla mnie ogromnie bolesne, że byłem tak blisko wyjaśnienia sprawy i niestety się to nie udało. Dziwi mnie upór tej osoby. Na jej miejscu chciałbym poznać tę historię. – Może człowiek, o którym mowa, nie chce się konfrontować? – przerwał Witold. – Tak jak mówiłem – to jego prawo. I ja jako prawnik będę tego prawa bronić. – Cóż. W takim razie będę państwa żegnał. Nic tu po mnie. Niedługo święta, chciałbym je spędzić z rodziną. Bianka na pewno będzie potrzebowała pocieszenia, bo fiasko mojej misji z pewnością będzie dla niej wielkim rozczarowaniem. Nie odzywali się, choć było im bardzo przykro. Pan Emiliero wyglądał na sympatycznego człowieka, któremu naprawdę zależało na szczęściu swej rodziny. Martwił się o Biankę, ale też o dzieci. Wnuczka jeszcze studiowała, ale wnuk był starszy i pomagał dziadkowi w kancelarii. Pod nieobecność adwokata to on prowadził wszystkie interesy. – Taki młody chłopak? – zdumiała się Mila, gdy jej o tym opowiedział. Emiliero się żachnął. Zarówno Inga, jak i jej córka Bianka, wcześnie rodziły dzieci. Ernesto miał prawie trzydzieści lat i świetnie sobie radził w zawodzie prawniczym. Mila odprowadziła pana Emiliero do samochodu, gdy po obiedzie spakował swoje rzeczy i wymeldował się z pokoju. Chwilę jeszcze rozmawiali na podjeździe, a on serdecznie jej dziękował. Potem wróciła do hotelu i usiadła przy kuchennym stole, smutna i zamyślona. Było jej bardzo przykro, że cała historia skończyła się w ten sposób, i starszy pan wyjeżdża z niczym. Polubiła go. Był wspomnieniem takiej Argentyny, jaką znała. Lodowców Patagonii, wysokich Andów, suchej pampy i zachwytów nad wschodem słońca nad Cieśniną Magellana. Znowu poczuła słony smak wiatru znad oceanu i cierpki posmak wina La Rioja. Na chwilę zatęskniła za tamtym życiem, ale zaraz odwróciła się w kierunku swego świata. Doliny mgieł i róż, w której stał hotel. – Widzę, że się martwisz – powiedział miękko Witold. – Na pewne sprawy nie mamy wpływu. – Wiem. Smutno mi, że przejechał taki szmat drogi, pokonał tyle trudności i ostatecznie nic nie wskórał. – Tak bywa. Nie zawsze dostajemy to, co chcemy – powiedział Witold. Ich mała córeczka Ida Sabina bawiła się właśnie pod opieką pani Gertrudy. Oboje spojrzeli na dziecko. Tak. Nie zawsze dostaje się tego, czego się chce. Oni jednak właśnie to dostali, więc sytuacja pana Emiliero wydała się Mili dodatkowo niesprawiedliwa. – Nie myśl już o tym – powiedział Witold uspokajająco. – Wiem, że to wszystko nie było sympatyczne i pozostawiło niesmak, że nie pomogliśmy temu człowiekowi, ale sprawa jest już zamknięta i po prostu zapomnijmy o niej. Wszystko już skończone. Nie miał pojęcia, jak bardzo się mylił, wypowiadając te słowa. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 21 Początek astronomicznej zimy to jednocześnie najkrótszy dzień w roku, przesilenie zimowe, czyli moment, który rozpoczyna powolny marsz przyrody ku wiośnie. – Starożytne ludy wierzyły, że ta chwila w ciągu roku, gdy dnia zaczyna przybywać, ma ogromne znaczenie. Było to więc święto optymizmu i radości. U Rzymian obchodzono wtedy Saturnalia, na czas których zawieszano wszystkie prace zarobkowe, a przez kilka dni niewolnik był równy patrycjuszowi. W Skandynawii po dziś dzień świętuje się Jul – w każdym domu odbywa się uczta, a dzieci dostają upominki. Celtowie z kolei w ten dzień czcili drzewa, wierząc, że właśnie przesilenie jest momentem, gdy odradzają się w nich życiodajne soki – tłumaczył pop, który wpadł rano do hotelu dopilnować przygotowań. – A u Słowian nazywano to Godowym Świętem – uzupełniła Katarzyna, a Witalis pokiwał głową. – Tak, Szczodre Gody. Również obchodzone z ucztą i prezentami dla dzieci. No i jak to u nas wierzono, jest to noc, podczas której na ziemię mogą schodzić duchy zmarłych. Palono zatem ogniska, a cmentarze oświetlano pochodniami, żeby duchy nie pobłądziły. Z tego właśnie wierzenia wywodzi się tradycja stawiania pustego talerza przy wigilijnym stole. Dla zbłąkanego wędrowca, niespokojnej duszy. Mila podparła głowę na dłoniach i zapatrzyła się w dal. – A wiecie co? Ja bardzo lubię to nasze święto przesilenia. Ognisko palone w parku jest takie romantyczne, zwłaszcza gdy noc jest głęboka. A potem wszyscy jemy kolację w domu i jest to taka druga Wigilia, choć właściwie pierwsza, bo wcześniej! Pop się roześmiał. – Szczodre Gody były też momentem, gdy wróżono pogodę na cały rok: dwanaście kolejnych dni symbolizowało pogodę na kolejnych dwanaście miesięcy. – Dzisiejsza noc będzie wyjątkowa – dodała Mila. – Księżyc jest w nowiu, a więc niebo będzie pozbawione światła. Katarzyna dolała sobie kawy i się uśmiechnęła. Jako specjalistka od symboli wiedziała, że każda faza księżyca ma swoje znaczenie. Nów uważany był za symbol nowego początku, ale jednocześnie za moment, gdy działa się spontanicznie, bez zastanawiania się nad konsekwencjami swoich czynów. To czas magii i wizji, ale też miłości – pomyślała. Pozostali domownicy ustalali szczegóły wieczornej imprezy. Katarzyna, jako niezainteresowana bezpośrednio, postanowiła pójść do spółdzielni, bo miała dla Asi dobre wieści. Postanowiła dołączyć do Witalisa i Brygidy, którzy także się tam udawali. Pop wracał do domu, zaś Brygida szła popracować nad swoim wyrobem. – Widzę, że interesują panią te wierzenia słowiańskie – zagaił Witalis. Była to dla niego okazja, by opowiedzieć o swojej książce o Prasłowianach. Pracował nad nią już wiele lat i dzieło wciąż nie było skończone. Katarzyna słuchała z zainteresowaniem, bo objawiła się w niej pasja archeologa. Wyszli na drogę. Powietrze było chłodne i czyste, ale światło słońca słabo przebijało się przez chmury i cała okolica pogrążona była w osobliwym, charakterystycznym dla początków astronomicznej zimy półmroku. Lekki wiatr poruszał zwieszającymi się z drzew soplami, które wydawały przytłumione dźwięki, postukując o siebie. Otaczały ich zgaszone, senne barwy, w krajobrazie dominowała szarość nieba i przełamana cieniem biel śniegu. Świat wydawał się nierzeczywisty, jakby z jakiegoś innego tajemniczego wymiaru, poza czasem i zwykłym biegiem wydarzeń. Dotarli do spółdzielni, gdy zaczął padać drobny śnieg. Ciepłe wnętrze przyjęło ich z sympatią i serdecznością. Asia zaczęła parzyć herbatę, a jej pomocnica Alina poszła przygotować warsztat pracy dla Brygidy. Dziewczyna była milcząca i dziwnie blada. – Źle się czujesz? – zapytała Asia, gdy już usiadły w przechodnim pokoju, stanowiącym biuro, i zabrały się do cynamonowych ciastek, których nieziemski zapach rozchodził się po całym domu. – Nie. – Brygida pokręciła głową. – Po prostu mi smutno. Doktor Dolecki mówi, że muszę jechać na badania, takie, które robi się w połowie ciąży, czy nie zachorowałam na cukrzycę. Asia domyślnie pokiwała głową. – To rutynowe badanie, Brygido, doktor na pewno nie podejrzewa u ciebie cukrzycy, to się robi wszystkim ciężarnym. Nie ma powodu do strachu! – Ja się nie boję badania. Pewnie się będziecie śmiały, ale czuję się samotna. – Brygida popatrzyła przepraszająco na Katarzynę, jakby z jej strony najbardziej obawiała się ataku. Katii zrobiło się nieprzyjemnie. Wiedziała, że jest postrzegana jako jędza i zapewne nie było to pozbawione racji, ale teraz zrobiło się jej żal Brygidy. Miała wyrzuty sumienia, że bardziej się nią nie interesowała. – Nie będziesz tam samotna – powiedziała, starając się, by jej głos brzmiał ciepło. – Pojadę z tobą. Co prawda nie znam się na tych ciążowych badaniach, ale zawsze mogę ochrzanić lekarza. W tym jestem naprawdę dobra. Brygida odwróciła do niej pełną zaskoczenia twarz. Napięcie zniknęło i uśmiechnęła się do Katii promiennie, z taką wdzięcznością, że scenarzystka poczuła się głupio. Bała się, że Brygida zaraz podejdzie ją uściskać, a tego by nie zniosła. Co te hormony robią z dziewczyną – pomyślała, odchrząknąwszy i na wszelki wypadek sięgnęła po filiżankę z herbatą. – Wszystko się doskonale składa – stwierdziła tymczasem Asia. – W towarzystwie na pewno będzie ci raźniej! Katarzyna zaczęła się zastanawiać, czy jej zgoda na wyjazd z Brygidą do Przemyśla nie była zbyt pochopna. Jeżeli dziewczyna zacznie ją zadręczać swoimi wahaniami nastroju, może się zrobić nieprzyjemnie. No ale cóż – dała słowo Maćkowi, że będzie jej pilnować, więc musiała go dotrzymać. – Chyba sprzedałam kilka waszych szali – powiedziała więc do Asi, zmieniając temat. Żona popa aż klasnęła w ręce i zaczęła domagać się szczegółów. Katarzyna wyjaśniła jej, że rozesłała zdjęcia tkanin do zaprzyjaźnionych elegantek z telewizji. Szale bardzo się spodobały i właściwie wszystko zostało zaklepane. – A Monika Idrys obiecała nawet, że wystąpi w tym szalu w programie śniadaniowym. Na koniec podają adresy sklepów, w których ubierają się prezenterki, więc i wy tam będziecie! Monika Idrys była gwiazdą stacji, a jej poranne audycje zawsze cieszyły się powodzeniem. Panie oglądające program często kopiowały jej stroje i fryzury, dlatego też Monika ciągle szukała czegoś nowego i oryginalnego. Batikowy szal z Idy, wyrazisty w kolorze i zdobieniach, spadł jej po prostu jak z nieba. Jak napisała do Katarzyny, dosyć już miała kolorowych szpilek i wielkich kolczyków, chciała postawić na coś, czego jeszcze nie było. – Możemy jej dać ten szal za darmo – powiedziała Asia, uszczęśliwiona takim obrotem sprawy. – Ona nie chce za darmo. Jest cena i ona zgodziła się na nią. Monika jest wielką entuzjastką firm zakładanych przez kobiety, uważa, że trzeba im pomagać w rozwoju. To zresztą niezwykle sensowna osoba, choć czasami prowadzi programy na takie tematy, że ręce opadają do kolan albo nawet niżej! Roześmiały się. Asia wstała z kanapy i zaczęła krążyć po pokoju, opowiadając o kolejnych projektach pracowni batikowej. – Szale to jedno, ale zastanawiamy się jeszcze nad czymś dodatkowym. Tylko nie wiem, co to mogło by być. Może bluzki? Bo suknie to jednak duże zużycie materiału. Możemy robić na zamówienie, ale tak na stałe raczej nie wprowadzimy ich do oferty. Może torebki? – Wiem, co mogłybyście robić – powiedziała Katia, odstawiając pustą filiżankę na stolik. Sięgnęła do swej torby przewieszonej przez oparcie krzesła i wyciągnęła plik zdjęć. Już od dawna myślała o tym, tylko musiała sprowadzić te zdjęcia z Warszawy. Na szczęście pani, która pod jej nieobecność sprzątała w mieszkaniu i doglądała go, wiedziała dokładnie, jak Katia kataloguje swe archiwa. Asia ze zmarszczonymi brwiami oglądała podane zdjęcie. Brygida wstała i podeszła do niej, by także rzucić okiem. – Co to jest? – zapytała Iwana, wskazując fotografię. – Lalki? Katarzyna pokręciła głową. – To marionetki z jawajskiego teatru wayang golek. Te egzemplarze należą do mnie, kupiłam je, będąc na Jawie. Nazwa wayang golek oznacza po indonezyjsku „teatr cieni”, bo właśnie w taki sposób animuje się te marionetki. Te lalki są bardzo charakterystyczne dla tamtejszej kultury. Najważniejszą ich cechą jest to, że nie mają nóg. Składają się z głowy, korpusu, ruchomych w stawach rąk i kijka przechodzącego przez oś lalki. Głowa, a właściwie jej wygląd i wyraz twarzy, informuje widza o charakterze postaci. Marionetki są ubrane w sukienki z batiku, a na głowach noszą turbany lub korony. Mają około czterdziestu centymetrów wysokości, ale zdarzają się takie dochodzące do metra. Najstaranniej wyrzeźbiona jest twarz, a w szczególności oczy. Reszta ciała malowana jest na złoty kolor. Zasada jest taka – im większa lalka, tym mniej pozytywna postać. Podobnie jest z oczami – im są większe, tym bohater mniej szlachetny. Marionetki prezentują postaci z eposów hinduskich, ale tak naprawdę symbolizują pewne cechy ludzkie – gniew, dobroć, przebiegłość, spryt. Brygida wciąż patrzyła na zdjęcia z zachwytem. – Są przepiękne! Takie delikatne i jednocześnie eleganckie. Nie wiedziałam, że masz coś takiego. Katia kiwnęła głową. Podczas podróży po Indonezji te marionetki po prostu ją zachwyciły. Wydała na nie wszystkie swoje oszczędności i żałowała, że nie może kupić więcej. Jej ulubiona lalka przedstawiała syna boga Indry, o pomalowanej na biało twarzy i czarno-złotej, wysoko upiętej fryzurze, przypominającej odwrócony kielich kwiatu. Marionetka ubrana była w batikową białą spódnicę w delikatny błękitny wzór kwiatowych płatków. Miała niezwykle szlachetny wygląd, a jej twarz wyrażała spokój i opanowanie. Jak wyczytała o nim Katarzyna, syn boga Indry był zawsze uprzejmy dla przyjaciół, a bezlitosny dla wrogów. Bardzo utożsamiała się z tą postacią. – Miałybyśmy robić takie lalki? – zastanawiała się tymczasem Asia, oglądając po raz kolejny zdjęcia. – To wielka sztuka tak wyrzeźbić twarze… – Uważam, że nie powinnyście robić takich samych. Możecie wymyślić inne, charakterystyczne dla was. Głowy mogą być prostsze lub zamówione gotowe – z porcelany. Zresztą nie wierzę, że nie ma tu kogoś, kto nie umie rzeźbić takich niewielkich główek! – doradzała Katia, a Asia potakiwała, jakby chciała sobie to wszystko ułożyć w głowie. – Tak, oczywiście, mamy tu takich artystów amatorów, którzy coś sobie strugają po domach z drewna, jasne! Kiedyś był tu nawet pan, który utrzymywał się z robienia takich rzeźb z miękkiego drewna. Niestety, już umarł. Ale na pewno ktoś by się znalazł. – Takie marionetki są ogromnie popularne, zwłaszcza za granicą – ciągnęła Katarzyna. – Pomyślałam sobie, że możecie mieć coś bardzo oryginalnego i wyróżniającego was od wszystkich. – Są bardzo ładne – stwierdziła Iwana. – Zostawisz mi te zdjęcia na jakiś czas? Może je sobie zeskanuję. Musimy się naradzić i zastanowić, ale pomysł mi się podoba. – Z batikowych resztek można też robić biżuterię. Także to widziałam w Indonezji. To droga tkanina, niczego się nie marnuje. Gdy batikowe sari się zużyje, to z jego fragmentów kobiety wyrabiają korale i wisiorki. To są naprawdę przepiękne rzeczy. Tym razem Katarzyna nie uniknęła uścisku. Asia podeszła do niej i objęła ją z całej siły. Była tym tak zaskoczona, że ledwie zdołała wydobyć z siebie słowa: – Kasiu, jestem ci ogromnie wdzięczna! Nie tylko za to, że poleciłaś nasze szale koleżankom z telewizji i że jeden będzie nosiła sama Monika Idrys, ale również za to, że tak się zaangażowałaś w pomoc dla nas, że to wszystko przemyślałaś. Naprawdę rzadko się trafia taki człowiek jak ty! Katia patrzyła na nią ze zdumieniem. Co właściwie Iwana chciała jej powiedzieć? Że jest dobrym człowiekiem? Wolne żarty, nigdy się nie uważała za altruistkę. Pomaganie Spółdzielni Wiejskiej Ida nie było dla niej żadnym wysiłkiem, więc dlatego to robiła. Z zasady nie brała się za rzeczy, które wymagały trudu, a nie przynosiły jej wymiernych korzyści. Taka już była i nie uważała za stosowne się z tego tłumaczyć. Dziwiło ją tylko jedno. Ludzie przypisywali jej zupełnie fałszywe intencje, na przykład to, że jest szlachetna. A przecież wcale taka nie była. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 22 Zmrok zapadł już o wpół do czwartej i okolica pogrążyła się w ciemnościach. Niebo było atramentowoczarne, głębokie i oświetlone przez rozbłyskujące raz po raz gwiazdy. Gdy Katarzyna wróciła ze spółdzielni, wszystko już właściwie było gotowe do zabawy i późniejszej kolacji. Pani Gertruda i Mila właśnie kończyły zastawiać stół, nad którym wisiała kolorowa podłaźniczka, wierzchołek choinki umieszczany zazwyczaj pod sufitem właśnie w Szczodre Gody. – Wszystkiego najlepszego! – powiedziała wesoło Mila, widząc Katię. – Za dwie godziny zaczynamy. Ubierz się ciepło, bo temperatura jeszcze na pewno spadnie. – Dobrze – powiedziała Katarzyna i pobiegła na górę do swego pokoju. Szybko sprawdziła pocztę, w której czekał mail od Sabiny z kolejnymi poprawkami. Przebiegła go nieuważnym wzrokiem, bo nie miała ochoty tego wieczoru pracować. To miało być święto. Lepsze dla niej niż prawdziwe Boże Narodzenie, bo niczego od niej nie wymagano. Próbowała sobie wyobrazić tę nadchodzącą zabawę, ale nie bardzo mogła. Na pewno zapalą ognisko i siądą do kolacji. Czy będzie coś więcej? Nie miała pojęcia. Gdy o wyznaczonym czasie zeszła na dół, w holu nikogo nie było. Pałac wydawał się jej cichy i tajemniczy. Śnieg skrzypiał pod jej butami, gdy wyszła przed hotel i ruszyła do parku. Marek Rokosz pojawił się niespodziewanie za jej plecami. – Idzie pani na święto? – Odwróciła się gwałtownie. – Przestraszył mnie pan! – powiedziała z pretensją, a on roześmiał się cicho. – Przepraszam. Biorę przykład z tutejszego kota, skradam się po śniegu jak cień. Uśmiechnęła się. Tego dnia zrezygnował ze swego stroju angielskiego lorda na korzyść bardziej sportowego ubioru. Nie byłby jednak sobą, gdyby wszystko nie było bardzo eleganckie i znakomitej marki. Katii zrobiło się głupio, że ma na sobie kurtkę, której używała na lodowisku, czapkę i wełniane ciepłe rękawiczki w mało twarzowe wzorki. Było jednak zimno, a poza tym w płaszczu czułaby się nieadekwatnie do sytuacji. – Nie wiedziałam, że lubi pan takie imprezy – powiedziała lekko szyderczo, a on zapewnił, że jest tu z przypadku. Mila poprosiła go o dostarczenie lampionów. – Ach, więc będą i lampiony – stwierdziła Katia. – Widzę, że tutejszy pop czerpie z różnych tradycji. – Może źle się wyraziłem, mówiąc o lampionach, zresztą sama pani zobaczy, jesteśmy niedaleko. – Poprowadził ją, oświetlając drogę latarką, przez śnieg, w głąb parku, aż do zahibernowanego na zimę ogrodowego labiryntu. Tuż obok niego znajdowało się coś w rodzaju lapidarium, bo zgromadzono tu różne fragmenty rzeźb. Przeszli obok zamkniętej na głucho kamiennej bramy i nagle znaleźli się w strefie mdłego światła. Chwilę trwało, zanim Katia zorientowała się, że blask bije od ustawionych w śniegu naftowych lamp wyposażonych w mleczne klosze. Światło było ciepłe i łagodnie rozpraszało się w zaspach. Droga wyznaczona przez lampy prowadziła dalej do samego środka parku. – Błędne ognie są w mieście[14]– powiedziała bezwiednie Katia, a Marek się uśmiechnął. – Gdybym był romantyczny, a nie jestem, stwierdziłbym, że to jakiś sygnał dla zagubionych dusz. – Zna pan ten wiersz Tranströmera?: „Jest gdzieś bezdźwięczny świat/jest szczelina/którą umarłych/przemyca się przez granicę” [15]. Myślę, że właśnie w takie noce się to zdarza. Noce pozbawione księżycowego światła i nieobliczalne. Spojrzał na nią w zadumie. Teraz jeszcze bardziej, niż kiedykolwiek wydała mu się wyjątkową osobą. Jej blada twarz aż świeciła w widmowym blasku lamp. Zmierzali w kierunku ogniska, które płonęło wśród drzew. Płomień trzeszczał i buchał wysoko, oświetlając pomarańczowym blaskiem zgromadzone osoby. Był tam pop z żoną, Mossakowscy, Sabina razem z Krzysztofem oraz Julinką i nawet Brygida, która szczelnie otulała się swoją puchową kurteczką. Wokół ogniska zgromadzili się też licznie przybyli mieszkańcy okolicy. – Witamy! – rozległ się tubalny głos Witalisa. – Pani Kasiu, proszę sobie wziąć herbatki z rumem na rozgrzanie! Kochani, świętujemy! Dzisiaj zima się przesila i noc będzie coraz krótsza, a dzień dłuższy. To znak, że idzie ku wiośnie. Szczodre Gody to dobre gody, wieczór radości i spełnionych marzeń! Marek przyniósł Katii kubeczek z herbatą. Upiła łyk i patrzyła na ogniste iskry, które raz po raz tryskały z palących się kawałków drewna. Blask oświetlał twarze zgromadzonych osób, odrealniając rysy, wygładzając je. Katia odwróciła się i spojrzała na Marka. Także on wyglądał inaczej, jak ktoś nieznany, obcy. Wypiła herbatę i poczuła, jak miłe ciepło rozchodzi się po całym ciele. Pop zaintonował jakąś pieśń, którą podjęli zebrani. Park wyglądał jak czarodziejskie i niezwykłe miejsce, a płomienie ogniska sięgały aż pod niebo, oświetlając je przez moment złocistym blaskiem. Katia spojrzała na gwiazdy, które wydały się jej zagubione w tym bezkresie ciemności. – Dziwna noc – powiedział drżącym głosem Marek. – Nie lubię takich nocy. Czuję wówczas niepokój i jakąś tęsknotę, której nie rozumiem. – Takie są noce bez księżyca – odparła. – Rządzi nimi czarna magia i wszystko może się zdarzyć. To dobre i to złe, bo nie mamy na nic wpływu. – Mylisz się – odparł. – Mamy na wszystko wpływ. – To ty się mylisz. Tylko pozornie kierujemy swoim życiem, ale tak naprawdę ma na niego wpływ tysiąc różnych zdarzeń. To jest właśnie taka noc poza świadomym życiem, podczas której wszystko jest możliwe. – Przestraszyła się swoich słów i tej bliskości, jaka się pomiędzy nimi zawiązała. Witalis krzątał się wśród uczestników święta, rozdając pochodnie. Katarzyna odmówiła z uśmiechem. Bałaby się trzymać w rękach tę smolistą szczapę owiniętą materiałem. Marek jednakże przyjął jedną i odpalił ją od ogniska. Katia patrzyła przez płomienie na Sabinę, która – jak się jej wydawało – obserwowała ją uważnie. Potem skinęła głową, jakby na coś się zgadzała, i zniknęła wśród dymu i blasku ogniska. Katarzyna miała wrażenie, że ogarnął ją sen. Oparła się na ramieniu Marka i zapatrzyła w ciemne i puste niebo. – Kiedyś śniło mi się coś podobnego – powiedziała. – Taka noc ciemna i tajemnicza, pełna dziwnych dźwięków i przeżyć. Nie bałam się tego wcale. – A teraz? Boisz się? – zapytał, biorąc ją za rękę. Chwilę przyglądała się swojej brzydkiej rękawiczce, którą obejmował swoją dłonią. Uśmiechnęła się. – Niczego się nie boję. Wszystko wygląda tak, jakby działo się po raz pierwszy. Nikt nie zauważył, jak odeszli od ogniska i podążając przez rozświetlony lampami naftowymi park, wrócili do domu. A potem wszystko było tak jak w jej marzeniu, tym śnionym na jawie kilka dni wcześniej. Przeszli razem przez próg jej pokoju i Katia zobaczyła jeszcze odblask ogniska w szybie, gdy Marek rozgorączkowanymi rękoma zdejmował z niej kurtkę i resztę ubrania. Było właśnie tak, jak to przewidziała wtedy – ich białe ciała szukały się, aż wreszcie znalazły to, co je połączyło. Miała poczucie dziwnego déjà vu, gdy ją całował i dotykał palcami jej twarzy. Nie mówili wiele, a właściwie nie mówili nic, by nie spłoszyć tej chwili wzajemnego uniesienia. Katarzyna czuła, że płynie gdzieś daleko, porwana przez prąd. Sama nie wiedziała, czy czeka na nią jakaś przystań. Pokój był pogrążony w mroku, oświetlało go jedynie słabe światło mlecznej lampy, rozpraszające się chłodnymi cieniami na ich ciałach. Patrzyła na to tak, jakby oglądała film. Przeżywała tę chwilę, a jednocześnie miała wrażenie, że to wspomnienie, które od wieków tkwi w jej pamięci. Ich zbliżenie tej dziwnej i niepokojącej nocy było czymś więcej niż snem, ziszczeniem marzenia. Było realizacją tęsknoty, którą nosiła w sobie całe lata. Noc przesilenia rozpostarła się nad nimi i wchłonęła ich całkowicie. Na tę jedną noc uległy zawieszeniu wszystkie prawa i obietnice. Byli bezkarni i tak się czuli. Być może ktoś szukał ich, bo nie przyszli na poczęstunek, być może martwiono się ich zniknięciem. Dla nich nie było to ważne. Liczyła się tylko ciemność i wir nocy, który wciągnął ich głęboko, na samo dno. Gdy obudziła się o świcie, zobaczyła, że przez wielkie, sięgające podłogi okno wsącza się do środka szarość poranka. Znowu padał śnieg i to on nadawał światłu ten dziwny, matowy kolor, jakby niekończącego się zmierzchu. Marek patrzył na nią. Nie lubiła, gdy ktoś się jej przyglądał w taki sposób. – Patrzyłeś na mnie, jak spałam? – zapytała. – Nie lubię tego – dodała z pewnym rozdrażnieniem. – Przepraszam – powiedział po prostu, ale nie odwrócił wzroku. Kiedy spała, wydawała się taka spokojna i bezbronna. Podobało mu się, jak rozproszone światło świtu przemieszczało się po jej twarzy, wydobywając i ukrywając w cieniu coraz to inne szczegóły. Wyglądała jak zimowa księżniczka, która śni swój niekończący się sen w kryjówce ze śniegu. Katarzyna sięgnęła po szlafrok, który leżał na stojącym w pobliżu łóżka fotelu. Nie lubiła tych porannych rozmów z mężczyznami, bała się poufałości wynikającej z niedawnego zbliżenia i próby określenia stanu wzajemnej relacji. Bo jaka to była niby relacja? Myślała teraz zimno, bez emocji – po prostu konsekwencja dziwnej nocy, która rozpoczęła się wczoraj i miała trwać wyłącznie do rana, nie dłużej. Zimowe przesilenie już się przecież skończyło, chłodna pora roku straciła swą magiczną moc, dnia przybywało w oczekiwaniu na wiosnę. Katia nie lubiła słów i deklaracji. Nie pragnęła zobowiązań i trwałości związku. Decydowała o sobie i tylko sobie była wierna. Nie wiedziała, co odmalowało się na jej twarzy, gdy wszystkie te myśli przebiegały przez jej głowę, ale Marek chyba trafnie odczytał jej intencję. Także sięgnął w stronę krzesła, gdzie leżało jego ubranie, i szybko wciągnął je na siebie. – Dziękuję za uroczy wieczór – powiedział nieco ironicznie, zapinając starannie mankiety koszuli. – Był naprawdę niezapomniany. Zdjął ją pusty śmiech. Odwróciła twarz do poduszki i wtuliła ją w ciepły, pachnący materiał. Zacisnęła powieki i czekała, aż wyjdzie, ostrożnie zamykając drzwi. Potem usnęła kołysana przez ciszę, jaka zapanowała w całym domu. Prawie czuła zapach padającego śniegu. Miała jednak niepokojące wrażenie, że coś nie układa się po jej myśli, nie jest takie jak zawsze. To psuło jej spokojną chwilę zasypiania. Próbowała zebrać myśli, ale ulatywały, zdmuchnięte przez sen. Coś się zmieniło, coś zmieniło – mówiła do siebie sennie, a śnieg padał, pokrywając swoją delikatną pierzyną wszystko, także ślady kół samochodu Marka, który odjechał z podjazdu. Mieszkańcy hotelu dyskretnie milczeli o jej nieobecności na kolacji i zniknięciu z parku. Wszyscy tej nocy bawili się wspaniale, a godowa uczta była naprawdę szczodra. Migdał ukryty w jaglanym puddingu znalazła Brygida, która wydobyła go na talerz i obejrzała ze smutkiem. Nie uważała, że czeka ją w nadchodzącym roku coś dobrego, biorąc pod uwagę ciężar decyzji, z jaką miała się zmierzyć. Popatrzyła na otaczających ją ludzi, wesołe, uczciwe twarze tych, którzy nikogo nie zawiedli i nie zdradzili. A ona zamierzała zdradzić własne dziecko. Szczególnie długo przyglądała się Sabinie, która rozmawiała z córeczką doktora, wysoką i szczupłą Julinką. Brygida wiedziała, że pisarka nie jest matką dziewczynki, a jednak widać było, że kocha ją jak własną. Może ona? – przeleciała jej przez głowę szalona myśl. Ale nie, Dolecka będzie chciała na pewno mieć własne dzieci z tym przystojnym i budzącym zaufanie lekarzem. To jemu pierwszemu się zwierzyła ze swego pomysłu oddania dziecka, a on wysłuchał jej z powagą, nie robiąc ani jednej uwagi, nie oceniając jej decyzji. Podobało się jej to – nie próbował jej zniechęcać czy przekonywać. – Dobrze to pani przemyślała? – zapytał tylko, a ona skinęła głową. – Bo jeżeli potrzebuje pani porady psychologa lub osoby duchownej, bo nie wiem, jakie są pani przekonania, mogę to załatwić. Może dobrze się będzie też poradzić kogoś bliskiego? Brygida zrozumiała wówczas, że w ten delikatny sposób mówi o ojcu dziecka. Pokręciła głową. Nie, z nim się nie będzie kontaktowała. Nie wyznała doktorowi, że próbowała tego kilkakrotnie na samym początku. Zawsze ją zbywał, mówiąc wprost, że to jej problem, z którym będzie musiała coś zrobić. On miał swoje zajęcia i pracę, która go pochłaniała. Próbowała go straszyć, że pójdzie do sądu, wystąpi o alimenty, ale on tylko chwycił ją dłonią pod brodę i przyciągnąwszy jej twarz tuż przed swoje oczy, wysyczał groźnie: – Tylko spróbuj! Pożałujesz i wiesz, że nie rzucam słów na wiatr. Postanowiła więc nie próbować. Przez to wszystko za długo zwlekała z zabiegiem i zrobiło się po prostu za późno. Myślała, że załatwi jej to Maciek, kierownik produkcji, bo przecież on znał w tym światku wszystkich i wiedział, u kogo aktorzy reanimują się przed występem z narkotykowych lub alkoholowych ekscesów, kto pomaga w odchudzaniu lub leczy depresję. Ale on nie chciał jej pomóc. Nawet gdyby znał kogoś, kto się tego podejmie, ryzyko jest zbyt wielkie. – To nie jest, kochana, podanie kroplówki z glukozy po upojnej alkoholowej nocy. To jest czyn karalny prawnie, a pismaki mają swoje sposoby, by coś takiego wyniuchać. Nie dałbym głowy, czy nie obserwują takich gabinetów i lekarzy, żeby mieć żer na pierwszą stronę. To by nas wszystkich wykończyło. – Zamknął sprawę i jednocześnie powiedział jej, jaki ma plan. Wymyślił go na poczekaniu, dodając, że przecież Brygida nie musi wychowywać swego dziecka. Tak. To wtedy zasiane zostało ziarno, które teraz wzeszło trującą rośliną. Może je oddać. I zrobi to, bo przecież musi jakoś dalej żyć w tym światku. Poszła na górę po kolacji, ale nie mogła długo zasnąć. Potem budziła się co chwilę, także w momencie, gdy usłyszała skrzypienie schodów, a potem kroki. Ktoś opuszczał hotel o bladym świcie. Wstała z łóżka i spojrzała przez okno. To był ten wysoki, milczący facet, którego już tu kilka razy widziała. Rozmawiał z Katią, chyba nawet zjadł z nią tutaj obiad. Uświadomiła sobie, że widziała ich oboje podczas imprezy w parku, a potem nagle zniknęli. Próbowała sobie przypomnieć, czy byli na kolacji. Ale nie – w salonie Mossakowskich pojawiło się tyle osób z wioski, że ciężko się było zorientować, kto jest, a kogo brakuje. Może jednak wysoki mężczyzna wymykał się właśnie z pokoju Katarzyny? Brygida uśmiechnęła się domyślnie. No tak, Katia jak zwykle myśli rozsądnie – Brygida przypomniała sobie, że Marek Rokosz uchodzi za miejscowego bogacza. Ta zawsze wie jak się urządzić – pomyślała z zazdrością. Nie to co ja. Dlatego ona jest sławna i ma przed sobą przyszłość, a ja jestem na progu zrujnowania sobie życia! Brygida postanowiła do tego nie dopuścić. [14] Błędne ognie są w mieście – tytuł baśni J.Ch. Andersena [w] J.Ch. Andersen, Baśnie, t. III, Warszawa 1956, s. 122. [15] T. Tranströmer, Środek zimy, tłum. A. Orzech [w:] J. Sobolewska, Niebieski blask, „Polityka” nr 42 (2829) z 2011 r. s. 88. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 23 Gdy Katarzyna zeszła w końcu na późne śniadanie, zorientowała się, że w hotelu panuje duże ożywienie. Ktoś przyjechał i teraz trwała nerwowa krzątanina. No, może nie nerwowa, ale w każdym razie nowo przybyła osoba wywoływała zamieszanie. Zobaczyła ją zresztą od razu. Była to kobieta w jej wieku o wybitnie latynoskim typie urody. Miała długie, poskręcane w czarne obrączki włosy i smagłą cerę. Ubierała się w kolorowe stroje, a wielkie etniczne kolczyki dźwięczały przy każdym jej ruchu. Katarzyna nie miała wątpliwości, że ma przed sobą Carmen Rojas, szwagierkę Mili. Carmen zresztą natychmiast ją zauważyła i się odezwała: – Witam kordialnie! Jestem Carmen, agentka Laury Rossy na kraje południowoamerykańskie! – Katarzyna Wimmer, ale proszę do mnie mówić Katia – powiedziała scenarzystka, a Carmen mocno uścisnęła jej rękę. – Cudownie! Tak à la russe[16]! Na pewno się polubimy! Jestem zachwycona, że będziecie kręcić film według powieści Sabiny. Powiem szczerze, u nas w Argentynie też by się przyjął ten pomysł, warto byłoby pomyśleć o sprzedaży licencji. Podasz mi telefon do waszego prawnika? – Trajkotała w takim tempie, że Katarzyna nie mogła wyjść z podziwu nad poziomem językowym, który prezentowała. Wiedziała od Mili, że Carmen nauczyła się polskiego sama i uwielbiała dziwne i wyszukane zwroty. Zdaniem scenarzystki sprawności językowej młodszej siostry Rojas nie można było nic zarzucić. – Carmen, zostaw ją. Jeszcze zdążysz pozałatwiać wszystkie sprawy. Moja szwagierka przyjechała na święta – zwróciła się Mila do Katarzyny, która pokiwała głową. – Tak, tak, w rzeczy samej! Jestem ogromnie kontenta, że mogę z wami poświętować. Ogromnie to lubię, takie bale i festiwale. – A kiedy przyjedzie Józefina? – zainteresowała się Mila, a Carmen wzruszyła ramionami. Najstarsza siostra, która w obecnej chwili żelazną ręką trzymała całą firmę, mieszkała na stałe w Paryżu. Była to prawdziwa dama, wzór szyku i eleganckich manier. Skoro zapowiedziała, że przyjedzie na święta, to z pewnością się pojawi, bo nie zwykła nie dotrzymywać słowa. – Na pewno tu zjedzie przed Wigilią, zwaną po staropolsku Wilią – stwierdziła Carmen. – Wskoczy do resorowanej kolasy i voilà, masz już cesarzową Józefinę w całej usztywnionej etykietą krasie. Mówię ci, Mila, ona się z roku na rok robi gorsza. Teraz już chyba zemdleje z wrażenia, jeżeli ktoś nie tak jak trzeba rozłoży serwetkę. Kiedy byłam u niej dwa tygodnie temu, podczas kolacji w Ritzu cały czas na mnie syczała. Rozumiesz? Tak: sssssy, sssssy, jak jakaś kobra! A przecież sam mistrz Witkacy mówił, że „kobra bardzo jest niedobra”[17]. Mila i Katarzyna śmiały się do łez, słuchając tego wywodu. Katii podobała się ta szwagierka Mili, bezpośrednia i żywiołowa. Był to charakter tak inny od jej własnego, że musiał budzić albo sympatię, albo niechęć. W tym przypadku Katarzyna musiała przyznać, że polubiła Carmen. – A co z panem Emiliero? – zagadnęła Mila, gdy wszystkie trzy usiadły przy stoliku. Carmen piła kawę, a Katarzyna zabrała się do przyniesionego przez panią Gertrudę śniadania. – Nie mam pojęcia, co on robi. Zadzwoniłam, tak jak prosiłaś, do niego, żeby się delikatnie zorientować, ale odebrał jego – imaginuj sobie – wnuczek i odpowiadał mi bardzo wykrętnie. Dość powiedzieć, że nie chciał poprosić dziadka do telefonu. Ile lat ma ten Emiliero? Ze sto? Bo wnuczek wydawał mi się bardzo sensowny i nie wyglądał na małe dziecko czy nastolatka. Z rozmowy wynikało, że to praktycznie on prowadzi tę całą kancelarię. Weszłam potem na ich stronę i rzeczywiście: chłop jak dąb, na pewno ma koło trzydziestki! Zastanawiam się, jak w takim razie ten trzęsący się staruszek tutaj dotarł. No i kto go samego puścił! – Emiliero nie jest wcale trzęsącym się staruszkiem – sprzeciwiła się Katia. – Myślę, że ma pod osiemdziesiątkę, ale świetnie się trzyma. – Podobno zarówno jego synowa, jak i jej matka wcześnie miały dzieci – wyjaśniła Mila. – Mówił też, że wnuki są dorosłe. I co? Nic się nie dowiedziałaś? Carmen pokręciła przecząco głową. – Nic. Nul. Nada. Rien. Milczał jak najęty! – Chyba „zaklęty”? Carmen wyglądała na zdziwioną. – Dlaczego „zaklęty”? Miałam wrażenie, że wynajęli go do tego milczenia i ktoś mu dokładnie wytłumaczył, co ma mówić, jak będą wypytywać o podróż jego dziadka do Europy. Dałabym głowę, że miał to nawet zapisane na kartce, bo szurał jakimiś papierami, gdy zadawałam mu pytania. – Dziwne – stwierdziła z niepokojem Mila. – Jak myślisz, co oni teraz zrobią? Szwagierka pokręciła głową. – Ja bym nie popuściła. I powiem ci, co ja bym zrobiła, gdyby mi zależało na sprawie – wynajęłabym detektywa, żeby mi znalazł poszukiwaną osobę. Skoro sama nie mogę, oddaję się w ręce fachowców. – Tu zrobiła minę, jakby miała zemdleć, i wdzięcznie opadła na krzesło. Mila uśmiechnęła się, ale nie wydawała się pocieszona. – Witold ostrzegał go, żeby czegoś takiego nie robił, bo oskarżymy go o nękanie. – I co? Myślisz, że się przestraszy? – powiedziała kpiąco. – Pomyśl tylko – był tak blisko rozwiązania zagadki, które wymknęło mu się z rąk. Każdy by to drążył dalej, n’est-ce pas? – Tego się właśnie obawiam – stwierdziła ponuro Mila, ale Katarzyna nie podzielała jej wątpliwości. Skłaniała się raczej ku racjonalnemu myśleniu Carmen. Skoro Emiliero chwycił koniec nici prowadzącej do sedna sprawy, powinien się jej trzymać. Ona by tak zrobiła. – A jak tam Marek Rokosz? – odezwała się niespodziewanie Carmen. – Trochę mi się ckniło za nim, nie będę się wypierała, choć już wszelki afekt mi wyleciał z głowy. Jestem ciekawa, czy znalazł sobie kogoś, powinien, bo to nadobny mężczyzna. Katarzyna spojrzała na nią w osłupieniu, bo właśnie przekonała się, że opinia o kwiecistości staropolskiej mowy Carmen nie jest przesadzona. Jeszcze niejednokrotnie miała usłyszeć ją w akcji, a niektóre słowa, jak „abominacja” (wstręt) czy „eksperiencja” (znajomość rzeczy), musiała sprawdzać w słowniku. – Marek jest zajęty głównie pracą, rzadko się tu pokazuje – odparła szybko Mila i spojrzała na Katię, jakby chciała powstrzymać ją przed powiedzeniem czegoś niepotrzebnego. Katarzyna poczuła gniew. Skoro Mila domyślała się, co zaszło pomiędzy nią a Markiem, nie musiała popisywać się szlachetnością i dyskrecją. To ją ukłuło bardziej, niż gdyby zrobiła jakąś aluzję do wczorajszego wieczoru. – Tak, praca i praca. To do niego podobne. Odkąd Sabina dała mu kosza, zmienił się nie do poznania. Przyznam, że podobał mi się i to nawet bardzo, ale uczynił mi despekt odrzucając moje awanse, więc więcej o nim nie myślałam… – Sabina dała mu kosza? – przerwała Katia, może odrobinę zbyt gwałtownie. – Byli parą? – O, co to nie! – wyjaśniła chętnie Carmen, choć Mila robiła wszystko, by powstrzymać szwagierkę przed opowiedzeniem całej historii. – Marek zakochał się w Sabinie, romantycznie, jak w jednym z tych powieścideł, co je trzyma w swojej bibliotece, i roił sobie nie wiadomo co. A ona wolała doktora! Ot i cała historia o złamanym sercu Marka! Nie zdziwiłabym się, gdyby dalej do niej wzdychał i pracą leczył odniesione rany! Dlatego i ja dostałam czarną polewkę, jak to mówią, choć nie mam żalu, bo to nie kompania dla mnie! – Przestań, Carmen, co ty w ogóle opowiadasz! – skarciła ją Mila, a szwagierka zaczęła dowodzić, że mówi wyłącznie prawdę i tak właśnie było. Katarzyna siedziała, milcząc, z filiżanką w dłoniach. Przez głowę przebiegały jej różne myśli: Sabina, wciąż ta Sabina! Zawsze gdzieś na horyzoncie majaczy jej denerwujący cień. Czy mi się wydawało, że on tam w parku spojrzał w jej kierunku ponad ogniskiem, a ona skinęła głową? Może się witali, a może dawała mu pozwolenie? O nie! Nie będę wyjadała resztek po Sabinie, jakby zapewne powiedziała Carmen. Nie mówiła nic, tylko milczała ponuro, czego wylewna i wesoła Carmen w ogóle nie zauważyła. Rozmowa szwagierek zeszła oczywiście – bo jakże by inaczej – na promocję książek Sabiny w Ameryce Południowej. Wydawnictwo z Argentyny, z którym współpracowały siostry Rojas, kupiło właśnie licencję na tłumaczenie książki aktualnie pisanej przez Sabinę, co Carmen uważała za swój wielki sukces. – Najgorsze jest to, że ona nie chce przyjechać na żadną promocję. A to podbiłoby sprzedaż pod niebiosa! Jak puściliśmy ten film, który został tu nakręcony w ubiegłym roku, było takie zainteresowanie, że gdyby przyjechała, byłaby witana jak gwiazda filmowa. A ona nie i nie! Może powinnaś ją namówić? – zwróciła się do Mili, która także siedziała w milczeniu, skubała róg obrusu i z niepokojem przyglądała się Katarzynie. Chciała jakoś wytłumaczyć niezręczność Carmen, przekonać Katię, że sprawa pomiędzy Markiem a Sabiną wyglądała zupełnie inaczej, niż się wydawało jej szwagierce, ale ostatecznie zrezygnowała. Uznała, że jest to jedna z tych spraw, których nie da się wytłumaczyć bez sprawiania wrażenia, że się jeszcze bardziej pogrąża. Katia na pewno odebrałaby to jako kłamstwo lub nieszczerość. Mila całym sercem życzyła Markowi szczęścia. Domyślała się, że coś wydarzyło się pomiędzy nim a scenarzystką minionej nocy, i była zadowolona, że tak się właśnie stało. Rozzłościła się więc na niedelikatną Carmen, która swoimi mądrościami mogła zepsuć to, co się właśnie rodziło. Doszła do wniosku, że musi porozmawiać z Katarzyną, ale w sprzyjających okolicznościach i na osobności. Co gorsza nie była pewna, czy w ogóle dojdzie do tak korzystnego zbiegu wydarzeń. – Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – dopytywała się Carmen, widząc jej zamyśloną i nieobecną minę. – Uważam, że powinnaś namówić Sabinę na przyjazd do Argentyny i najlepiej pojechać razem z nią. To przecież twoja przyjaciółka! Mila spojrzała na szwagierkę ze zdumieniem. Jakby czytała w jej najskrytszych marzeniach. Dopiero co, żegnając pana Emiliero, wspominała tęczę nad majestatycznymi wodospadami Iguazu i zapach yerba mate w Buenos Aires. – Pomyślne wiatry – powiedziała, a Carmen skinęła głową. Tak właśnie można było przetłumaczyć nazwę stolicy. – Pomyśl o kwiatach na Plaza de Mayo i kawiarence na La Boca. I ten zapach wiatru znad Atlantyku… – Sudestada [18] – dopowiedziała Mila, a w jej oczach malowała się tęsknota i rozmarzenie. Katarzyna przyglądała im się ze zdumieniem. Choć zwiedziła pół świata podczas swych najpierw naukowych, a potem telewizyjnych wypraw, nigdy nie była w Argentynie, bo jakoś nie pociągał jej ten kraj. Teraz jednak zobaczyła, że być może straciła wiele. Po raz kolejny pożałowała, że nie ma takich przyjaciółek jak Mila i Carmen. Może zabrałyby ją ze sobą, by pokazać co ciekawsze miejsca? Otrząsnęła się z tej myśli i zdecydowanym ruchem podniosła się od stołu. Gdy Carmen próbowała ją zatrzymać, wytłumaczyła się pracą. To zamknęło pannie Rojas usta. Katarzyna pisała przecież scenariusz wedle powieści Sabiny, a dobro Doleckiej było tutaj najwyższą wartością. Idąc na górę, Katia przywołała się do porządku. Nie może obracać swego niezadowolenia przeciwko Sabinie, która tutaj akurat w niczym nie zawiniła. Jeżeli nawet było coś pomiędzy nią a Rokoszem, to dawno się to skończyło. Katia, znając Sabinę, była pewna, że jest ona wierna mężowi i kocha przybrane dziecko. Zbyt prostolinijna na coś takiego – oceniła Katia i zaczęła zastanawiać się nad czymś innym. Dlaczego tak zabolały ją słowa Carmen? Przecież od początku zakładała, że Marek Rokosz będzie tylko niezobowiązującym szaleństwem tej zimowej nocy. Dziwnej i funkcjonującej gdzieś na granicy widzialnego świata, prawie zupełnie poza czasem. Zamierzała go potraktować jak innych swoich mężczyzn, o których mawiała – gdy wszystko już było skończone – lekceważąco „dałam się na to nabrać”, co oznaczało jej leniwą zgodę, ale bez jakiegokolwiek wkładu uczuciowego. „Dała się nabrać”, bo był przystojny i obiecujący, ale od początku wiedziała, że to nie ma przyszłości. Słowo „nabrać” nie oznaczało, że czuła się oszukana czy też uważała, że nadużyto jej zaufania. Wręcz przeciwnie – było to ironiczne określenie pewnej sytuacji, gdy to ona dawała łaskawe przyzwolenie. Tak miało być i tym razem, nie planowała długofalowej znajomości, ten romans, czy jak nazwać ich zbliżenie, miał trwać tylko do momentu, gdy będzie ją bawił. Dlaczego więc poczuła się zraniona słowami Rojas? Weszła do pokoju i spojrzała na wyświetlacz telefonu komórkowego. Marek dzwonił cztery razy, doktor Dolecki – raz. Pewnie chciał jeszcze raz podziękować za czarujący wieczór, dziwię się, że nie przysłał jeszcze bukietu czerwonych róż, co ponoć robili przedwojenni dżentelmeni, gdy dama okazała się być im przychylna – pomyślała sarkastycznie i wybrała numer doktora. – Cieszę się, że pani oddzwania – usłyszała wesoły głos Krzysztofa. – Wszystko mam umówione w Przemyślu, możemy jutro z rana jechać. – Już jutro? – zdziwiła się lekko. – Tak. Jeżeli to nie sprawi pani kłopotu. Chciałbym to wszystko załatwić przed świętami. Wraca pani na święta do Warszawy? – Jeszcze nie wiem – powiedziała i było to zgodne z prawdą. Zaledwie parę dni temu była przekonana, że zostanie tutaj, w Idzie, gdzie nikt nie niepokoił jej świątecznymi kolacjami w pracy, nieszczerymi życzeniami i beznadziejnymi prezentami, kupowanymi przez bezmyślne sekretarki ważnych szefów. Nie mogła się wymigać od tych przyjęć i życzeń, a jednocześnie nienawidziła ich. Wolała więc zostać tutaj, gdzie mogła świętować po swojemu, czyli zostać w pokoju i urządzić sobie aromatyczną, długą kąpiel w upojnym zapachu Rose de Nuit i w towarzystwie kieliszka szampana. Teraz jednak ta perspektywa nie była już dla niej tak mile kusząca. Dlaczego? Sama nie wiedziała, ale coś się zmieniło w sposobie jej postrzegania świata. [16] À la russe (fr.) – z rosyjska. [17] Witkacy, Kobra (05.06.1936 r., Chorzów) [w:] S.I. Witkiewicz, Listy do żony, t. IV, Warszawa 2012. [18] Sudestada – południowo-wschodni wiatr w obszarze Rio de la Plata przynoszący zamiast zimnego powietrza gwałtowny przypływ wilgotnego powietrza znad Atlantyku (przyp. red.). !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 24 Następnego dnia Katarzyna zeszła na śniadanie w dosyć podłym nastroju. Czuła dziwny niepokój, którego dobrze nie potrafiła określić. Może to była niechęć do wspólnego wyjazdu z Brygidą, a może coś innego, sama nie wiedziała. Dość powiedzieć, że była zła i rozdrażniona, więc irytowały ją drobiazgi – jakieś prawie niewidoczne zagniecenie na lawendowej bluzce, którą włożyła do cienkich wełnianych spodni, czy pyłek na rękawie żakietu. Gdy weszła do sali jadalnej, przy stoliku zauważyła nie tylko Brygidę, ale i Krzysztofa z Sabiną. Oczywiście nie wprawiło jej to w lepszy humor, wręcz przeciwnie. – Sabina pojedzie z nami – wyjaśnił jej doktor, a ona skinęła głową, bo cóż innego mogła zrobić? Popatrywała przy tym ciekawie na pisarkę, żeby się zorientować w jej intencjach – także wybierała się na wizytę u lekarza czy po prostu chciała się przejechać do miasta? Sabina była zamyślona i wyglądała jak nieobecna. Na pytania Brygidy odpowiadała półsłówkami, a potem w ogóle zamilkła. Katarzyna jadła z apetytem swój posiłek, bo nie była pewna, ile czasu zajmie im ostatecznie ta wyprawa i czy dotrą do domu na obiad. Brygida chyba była zdenerwowana, bo ledwo skubnęła jakąś bułeczkę, Sabina też piła wyłącznie kawę. Katii zrobiło się głupio, że tylko ona rzuciła się na śniadanie z takim entuzjazmem. Doszła jednak do wniosku, że nie ma się czym przejmować. Nie była w żadnym stopniu zaangażowana w dzisiejszy wyjazd, więc nie musiała poskramiać apetytu. Zebrali się dosyć szybko i wsiedli do samochodu doktora, który przez cały czas próbował rozweselić je rozmową. Odpowiadała mu głównie Katia, bo Brygida milczała, oglądając swoje paznokcie, a Sabina wciąż była pogrążona w swoich myślach. – Słyszałem, że trenuje pani łyżwiarstwo – rzucił doktor, a Katarzyna zareagowała ze zdziwieniem. – Tak? A kto panu o tym powiedział? – Stary Wacławik. Na pewno pani o nim słyszała, bo chodzi w charakterystycznym odzieniu z brezentu. To mój najwierniejszy pseudopacjent. Mówię tak, bo Wacławik zasadniczo nie wierzy w medycynę konwencjonalną, ale przychodzi do mnie porozmawiać o swych dolegliwościach, bo lubi trzymać rękę na pulsie. A nuż tradycyjne lecznictwo wymyśliło w jego sprawie coś nowego? – A co mu dolega? – Katia się zaciekawiła. – Zasadniczo nic. Ma uraz nogi, prawdopodobnie została kiedyś źle złożona, więc go pobolewa na zmiany pogody. On jednakże uważa, że to podagra. – Podagra? – Katarzyna przypominała sobie niejasno, że była to choroba stawów, ale wolała nie zagłębiać się w medyczne szczegóły. – Wacławik lubi być wyjątkowy i uznał, że „choroba królów”, bo tak niegdyś nazywano podagrę, bardzo do niego pasuje. Więc utrzymuje, że właśnie to ma. – I on z tą podagrą tak łazi po całej okolicy i podgląda? – Tak, właśnie! Mimo podagry jest bardzo ruchliwy i nic nie umknie jego sokolemu oku. Wypatrzył więc panią na jeziorze Marka Rokosza. Nie muszę mówić, że był tym ogromnie zdegustowany. Utrzymywał, że puszcza tam pani głośno muzykę i światła, i generalnie straszy pani zwierzynę leśną. – Muzykę? – zdumiała się Sabina, która wreszcie oderwała wzrok od okna i zdecydowała się na wzięcie udziału w rozmowie. Katarzyna chwilę zastanawiała się, co odpowiedzieć. Jakoś nie miała ochoty przyznawać się do udogodnień, które wprowadził Marek, ale z drugiej strony przecież nie było w tym nic wstydliwego! – Marek zainstalował nad stawem oświetlenie i sprzęt nagłaśniający. Gdyby ktoś był chętny, mogłabym go uczyć łyżwiarstwa. – Ja bym się chętnie nauczyła, ale nie mogę przez ciążę. Nigdy nie mówiłaś, że umiesz jeździć na łyżwach – dopowiedziała Brygida. – Wielu rzeczy ci nie mówiłam – ucięła Katarzyna, dając do zrozumienia, że z kimś takim jak ona nie wchodzi w bliższe konfidencje. – O tak, wiem coś o tym – powiedziała Brygida ze złośliwym uśmiechem. – Nie jesteś zbyt wylewna, to prawda, ale ja widziałam coś wczesnym rankiem, a właściwie kogoś… – Nie dodała nic więcej, ale Katarzynę dotknęła ta niezbyt dobrze zakamuflowana aluzja. To oczywiste, że Brygida ją podpatrzyła i musiała się tym pochwalić, bo nie byłaby sobą, ale Katia nie miała żadnych powodów, żeby się ukrywać. Ona i Marek Rokosz byli dorośli, wolni i mogli robić, co im się podobało. Tak też zresztą robili. Ale głupia dziewucha – pomyślała z urazą Katarzyna. Na co ona liczy? Że mnie zawstydzi? Takie gierki to może sobie prowadzić z koleżankami z reality show. Postanowiła od razu usadzić Brygidę, aby raz na zawsze odechciało się jej podobnych insynuacji. – Robię to, na co mam ochotę, i zauważ, że nie ponoszę z tego powodu konsekwencji takich jak ty. Może dlatego, że nie jestem tak bezmyślna. Zanim więc nieudolnie spróbujesz dokuczać lepszym od siebie, zastanów się może nad własnym położeniem. To dobra rada i całkiem gratis! W samochodzie zapanowała cisza. Doleccy milczeli dyskretnie, a Brygida pochyliła głowę i pociągnęła nosem. Katarzyna nie miała żadnych wyrzutów sumienia ani zrozumienia dla jej stanu. Już dawno zauważyła, że takie wycieczki trzeba natychmiast poskramiać, bo ludzie się rozzuchwalają i pozwalają sobie coraz to na więcej. Po prostu nie znają swego miejsca w szeregu albo bardzo chcą je opuścić, a ona nie zamierzała się na to zgadzać. Wyciągnęła z torebki czytnik i zabrała się za jeden ze swoich zimowych kryminałów. Krzysztof włączył radio i popłynął z niego uspokajający jazz. Katarzyna pomyślała złośliwie, jak bardzo musi teraz cierpieć Brygida, pozbawiona swej ulubionej rytmicznej rąbanki. W średnio wesołych nastrojach dojechali do Przemyśla, gdzie samochód zagubił się w plątaninie uliczek w centrum. Katarzyna zupełnie straciła orientację, gdzie się właściwie znajdują, ale po chwili zaparkowali przed dużym, bardzo ładnie utrzymanym domem. Była to kamienica zbudowana w secesyjnym stylu, o którą wyraźnie ktoś dbał. Wszystkie elementy architektoniczne, wymyślne stiuki i dekoracje były świeżo odnowione, a fasada starannie odmalowana na przyjemny piaskowy kolor. Weszli do środka na wyłożoną marmurowymi płytkami klatkę schodową. Schody wiły się spiralnie wokół szybu windy, która zjechała z cichym szmerem. Była to najprawdziwsza secesyjna winda, w ażurowej siatkowej klatce, z przepięknie kutą kratą, którą trzeba było rozsunąć przed wejściem do środka. Wnętrze windy również zachwycało wykończeniem – mahoniowe drewno i kryształowe szyby nadawały temu niewielkiemu urządzeniu styl i pewną dozę tajemniczości. Katarzyna była pewna, że nawet przyciski oznaczające piętra wykonano z jakiegoś szlachetnego materiału, być może kości słoniowej. Jechali w górę, podziwiając przepiękne mahoniowe poręcze schodów i balustrady ozdobione liśćmi akantu. Gabinet doktora mieścił się na ostatnim piętrze. Katarzyna poczuła lekki zgrzyt estetyczny, bo przekraczając próg weszli do zupełnie innego świata – nowoczesnej medycyny. Wszystko tu było minimalistyczne i urządzone z dbałością o szczegół i wygodę pacjenta. Doktor Semper, znajomy Krzysztofa, przywitał się ze wszystkim i prawie od razu zabrał Brygidę na badanie. Katarzyna i Sabina zostały same w uspokajającym saloniku wypełnionym białymi skórzanymi meblami i czasopismami dla kobiet. Katia nieuważnie przeglądnęła jakąś gazetkę dla przyszłych matek pełną uśmiechniętych bobasów oraz zadowolonych, tryskających energią i urodą młodych kobiet. – Też przyjechałaś się zbadać? – zapytała niezobowiązująco Sabinę, bo ta już wcześniej powiedziała Semperowi, że także jest umówiona na wizytę. – Tak – potwierdziła pisarka. – Pomyślałam, że warto skorzystać z okazji. Krzysiek uważa, że to bardzo dobry lekarz, ma świetną opinię. Dobry lekarz, jeśli się go potrzebuje – skomentowała w myślach Katia, zastanawiając się, co też tu przywiodło Dolecką. Chyba raczej nie była w ciąży, bo zapewne już by się coś o tym mówiło, może więc cierpiała na jakieś dolegliwości? Po zastanowieniu odrzuciła tę myśl. W dzisiejszych czasach wizyty u ginekologów nie musiały być od razu związane z chorobą, na szczęście wiele kobiet wiedziało, co to profilaktyka, i po prostu chciało się badać. Ciekawe dlaczego oni nie mają własnych dzieci – pomyślała o Sabinie i Krzyśku. Wychowują tę małą, ale to przecież pasierbica Doleckiej. Może jedno dziecko im wystarcza? W tym momencie pojawiła się elegancka asystentka doktora, proponując kawę. Katarzyna zgodziła się z ochotą. W sumie czuła się kompletnie niepotrzebna. Żaden paparazzi się nie czaił na ulicy, Brygida, pomijając wyskok w samochodzie, także zachowywała się poprawnie. Postanowiła jeszcze sfotografować niezwykłą klatkę schodową i windę, licząc na to, że przyda się jej do kryminału. Katarzyna zbierając materiały do swoich seriali, zwykle filmowała lub fotografowała miejsca, które chciała uwiecznić w scenariuszu. Raz, by niczego nie zapomnieć, ponieważ pamięć jest bardzo ulotna, a dwa, by w razie czego wykorzystać w filmie dane miejsce. Jej archiwa liczyły więc setki zdjęć i filmów, niczego nie kasowała, gdyż doświadczenie uczyło ją, że wszystko może się przydać. W tym momencie doktor Semper wyprowadził do saloniku Brygidę i Krzysztofa, który na prośbę dziewczyny asystował przy USG. – Wszystko w porządku – obwieścił Dolecki bardziej Katarzynie niż swojej żonie, która właśnie wstała, by przejść do gabinetu. – Dziecko rozwija się jak najbardziej prawidłowo, wszystkie organy są świetnie wykształcone, Janusz nie stwierdził żadnych wad, a na nim naprawdę można polegać. – To chłopiec – dodała Brygida i Katia miała wrażenie, że uczyniła to z dumą. Katarzynie się to nie podobało. Ona była zdania, że płeć dziecka ma drugorzędne znaczenie, jego zdrowie jest natomiast ważne, bo w razie choroby dobrze się przygotować wcześniej. – Znakomicie – powiedziała więc z przekąsem. – Masz już wybrane imię? Może Pterodaktyl, żeby brzmiało bardziej egzotycznie! W oczach Brygidy błysnęły łzy. – Pani Kasiu, no nie przesadzajmy – łagodnie powiedział doktor Dolecki. – Pterodaktyl to świetne imię dla kotka. Gdy kiedyś pojawi się w naszym domu kocurek, właśnie tak go nazwę. Zdrobniale – Pteruś! Brygida roześmiała się, a Katia doszła do wniosku, że może rzeczywiście trochę przeholowała. Ustawiła się w kontrze do tej dziewczyny, a właściwie co ona winna, że jest po prostu głupia. Odwróciła się od nich i podeszła do okna wypić kawę. Doktor i Brygida szeptali o czymś na swojej kanapie, ale jej to nie interesowało. Z okna był wspaniały widok na rzekę, która leniwie toczyła swe ciemne wody. Mimo że zbliżało się dopiero południe, już była szarówka, z nieba padały na ziemię tylko wąskie promienie bladego światła. Niezły obrazek można by namalować – pomyślała Katarzyna. W sam raz dla samobójców! Z gabinetu wyszła wreszcie Sabina, a doktor Semper wciąż do niej mówił z przejęciem, gdy zbliżyli się kontuaru, przy którym urzędowała recepcjonistka. – Pani Basiu, proszę mi podbić te skierowanie i recepty. Pani Sabino, zapraszam za miesiąc! – I uścisnąwszy doktorowi Doleckiemu dłoń, zniknął na powrót w swoim gabinecie. – Nic mi nie jest. – Sabina uprzedziła pytanie męża. – To rutynowe badania i leki na ogólne wzmocnienie. Chyba mam lekką anemię, ale to trzeba jeszcze zweryfikować. – Musisz jeść dużo szpinaku, kochana. Od dzisiaj do wiosny zjemy wagon szpinaku – wesoło zawołał doktor, uspokojony jej słowami. Katarzyna zauważyła jednak ściągniętą i zmartwioną twarz Sabiny. Coś jednak było nie tak, tylko nie chciała się do tego przyznać. Trudno zresztą się było dziwić, że nie chciała rozmawiać o swoich sprawach przy wszystkich. Katarzyna zrobiłaby dokładnie to samo. Gdy wyszli na klatkę schodową, przeprosiła ich, że chce zrobić jeszcze kilka zdjęć do swej dokumentacji serialowej. – Nigdy nie wiadomo, co może mi się przydać, a ten dom jest naprawdę piękny – wyjaśniała, a doktor stwierdził, że w takim razie poczekają na nią w samochodzie. Katarzyna wyjęła ze swej obszernej torby niewielki aparat i ze zmarszczonymi brwiami zabrała się za ustawianie parametrów zdjęcia. Światło było rozproszone, co dodawało całemu wnętrzu pewnej magii. Cienie artystycznie załamywały się na rzeźbieniach balustrad. Obfotografowała starannie klatkę schodową, która widziana z góry prezentowała się imponująco i groźnie jak w filmie Alfreda Hitchcocka, a potem poczekała na ponowny wyjazd windy. Zrobiła ujęcia w ruchu i poprzez siatkę. Potem weszła do środka, by z tej pozycji sfotografować schody. Na podłodze windy zobaczyła jakiś papier, który nieustannie pojawiał się w kadrze, odbijany w kryształowej szybie. Wzięła go do ręki, by schować do kieszeni, a potem wyrzucić, ale nieuważnie zerknęła na treść ulotki. Była to oferta kliniki leczącej niepłodność. A więc to o to chodzi! Teraz milczenie i dziwne napięcie Sabiny były już dla niej jasne. Ciekawe czy jej mąż zdaje sobie sprawę z tego, co przeżywa żona – zastanowiła się, przypominając sobie uspokajający wykręt Sabiny na pytające spojrzenie doktora. Nagle wszystko stało się dla niej jasne. Dolecka wykorzystała wspólną wyprawę do Przemyśla między innymi dlatego, by odwrócić uwagę od siebie. No tak, w samochodzie wszyscy byli zajęci Brygidą i jej starciem z Katarzyną, a potem też uwaga skupiała się przede wszystkim na tej nieszczęsnej ciężarnej! Zmięła karteczkę i wsunęła ją głęboko do kieszeni płaszcza. Tajemnica Sabiny będzie u niej bezpieczna, choć przecież sama Dolecka nie zdawała sobie sprawy, że Katia coś wie. Wróciła do samochodu i postanowiła rozładować ciężką atmosferę. – Zdjęcia mi się wspaniale udały – powiedziała. – Mam super materiał do swego archiwum, może go wykorzystam przy jakimś projekcie. Przepraszam, że byłam niezbyt przyjazna. Zawsze gdy muszę iść do lekarza, nawet jako wsparcie duchowe, wpadam w zdenerwowanie. – Poklepała osłupiałą Brygidę po ręce, a Sabinie posłała krzepiące spojrzenie. – Tak, tak, to się nazywa „syndrom białego kitla” – wyjaśnił wesoło Krzysztof, gdy ruszali spod gabinetu. – Doczekał się nawet opracowań naukowych – niestety, pani Kasiu, są to prace z dziedziny psychiatrii, jeżeli mogę w tak wyrafinowany sposób zażartować! – Ależ proszę – łaskawie powiedziała Katia. – Czy zdążymy do pałacu na obiad? Nie wiem, co się ze mną dzieje, ale ciągle jestem głodna. – To tutejszy klimat – wyjaśniła Sabina. – Ja też gdy tu przyjechałam, bez ustanku jadłam. – To chyba jedyna zaleta miast z zanieczyszczonym powietrzem – hamują łakomstwo! – dodał Krzysztof, skręcając na drogę prowadzącą w kierunku Brzózek Wielkich i Idy. W tym momencie zadzwonił telefon Katii. Spojrzała na wyświetlacz. Marek Rokosz. Odrzuciła połączenie w sposób bardzo zdecydowany. Siedząca obok niej Brygida, której udało się dostrzec, kto telefonował, spojrzała na nią z wielkim zaskoczeniem i pokręciła głową. Nie rozumiała tej kobiety. Ona chyba jest jakaś psychiczna – pomyślała. Raz się wścieka jak osa, raz jest słodka jak miód! Normalnie nienormalna jakaś! Nie zamierzała jednak ujawniać się z tą opinią. Po prostu bała się Katarzyny. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 25 Katia nie miała pojęcia, jak wyglądają święta Bożego Narodzenia w hotelu „Pod Graalem i Różą”, i skoro myślała, że będzie się w ten wieczór wylegiwała w wannie z kieliszkiem szampana, to bardzo się myliła. Przygotowania trwały od rana, a znacznie przybrały na sile wczesnym popołudniem. Wszyscy mieszkańcy pałacu byli zaangażowani w prace. Brygidzie i Katii przydzielono zadanie ubrania wielkiej żywej choinki, która ozdabiała salon. – W życiu tego nie zrobimy – stwierdziła Katarzyna, zadzierając głowę w górę i patrząc na olbrzymie drzewko. – Będziemy potrzebowały ze trzy drabiny! – Są trzy drabiny! – stwierdził syn pani Kowalowej, Mirek, który pomagał we wszystkim w hotelu. – Ja mogę wieszać na najwyższych gałęziach, tylko panie mi będą mówić gdzie! Pokierowane przez Milę wydobyły ze schowka pod schodami pudła ozdób. Katarzyna musiała przyznać, że były to naprawdę przepiękne przedmioty. Większość szklanych baniek była stara i pamiętała zapewne jeszcze babcię Mili. Katarzyna z przyjemnością oglądała bombki w kształcie małych lokomotywek, statków i samochodów, lalek, grzybków i niewielkich domków. Zwłaszcza te ostatnie wzbudziły jej entuzjazm. Były starannie wykonane i tak kolorowe, że oczy się do nich śmiały. Część ozdób była wyraźnie nowa, ale bańki miały niezwykle oryginalne kształty – były na przykład znaki zodiaku, gdzie szczególną uwagę zwracała złota głowa lwa i wielkie kolorowe krople z grubego szkła, malowane niebieską i srebrną farbą. Do tego niezliczone ilości zwykłych okrągłych baniek, ręcznie robionych aniołków z kordonka, gwiazdek i sopli lodu. – Dobra, bierzemy to – stwierdziła Katia, gdy już wszystko obejrzały. – Trzeba to jakoś rozplanować. – Jak zwykle zabrała się do realizowania pewnego scenariusza. – Najpierw idą światła – przytomnie przypomniała Brygida, a Mirek od razu z małpią zręcznością wskoczył na drabinę i zaczął okręcać drzewo kolejnymi sznurami kolorowych lampek. Dość powiedzieć, że ubierali choinkę dwie godziny i czynili to z takim zapamiętaniem, że gdy wreszcie Katia otarła pot z czoła i spojrzała za siebie na salę jadalną, stał tam już przepięknie udekorowany stół przygotowany do kolacji. – Jakie piękne drzewko – zawołała Mila, wychodząc z kuchni, a mała Ida Sabina aż piszczała z radości, wyciągając ręce do baniek. – Muszę się przebrać – mruknęła Katia, patrząc na ruinę swej białej bluzki, obecnie całej w brokacie i dziwnych wielobarwnych smugach. – Tak, odpocznijcie trochę! – zachęciła je obie Mila, wyjaśniając, że kolacja będzie koło czwartej, bo czekają jeszcze na jej drugą szwagierkę Józefinę, która miała dotrzeć porannym lotem z Paryża. – Ponoć zapowiadają burzę śnieżną – stwierdziła Katia, a widząc zmartwioną minę Mili, dodała, że prognozy zwykle się nie sprawdzają. Jednak kiedy szła do swego pokoju, wciąż zastanawiając się nad pochodzeniem kolorowych plam na bluzce, usłyszała, że wiatr się wzmaga. Północne wichry zawsze wiały w ten sam zimny i niesympatyczny sposób. Miała na to jedno lekarstwo – wyciągnąć się w wannie i skorzystać jednak z uroków kąpieli. Zanurzyła się więc z przyjemnością w wodzie, do której hojnie dosypała swej ulubionej soli Rose de Nuit, i ciepło oraz cudowny kojący zapach ukołysały ją do snu. Ocknęła się po paru minutach, gdy w okno łazienki uderzył wiatr. Zacinało śniegiem, a wicher gwizdał w kominach i w rynnach pałacu. Katarzyna lubiła takie niesamowite zimowe wieczory niczym z gotyckiej powieści grozy. Brakowało jeszcze cienia na ścianie, który przemieszczałby się w niewiadomym kierunku i budził strach. Wyszła niechętnie z wanny i stanęła przed otwartą szafą, by wybrać strój na kolację. Może perłowa bluzka? Albo szara? Może beżowa, bo w niej jeszcze się nigdy nie pokazywała? Odrzuciła wszystkie te pomysły i sięgnęła po sukienkę. Dawno już jej nie zakładała, bo była w kolorze starego wina, który nie pasował na każdą okazję. Ale ta była właśnie dobra. Zegar właśnie bił za kwadrans czwartą, gdy kończyła czesać włosy, a ktoś zapukał do drzwi. Była pewna, że to Mila kontrolująca gotowość do kolacji, więc doskoczyła do drzwi na jednej nodze, bo właśnie zajęta była szukaniem drugiej szpilki. W drzwiach stał Marek Rokosz. W przepięknym garniturze o nieskazitelnym kroju wieczorowym prezentował się jak James Bond w Casino Royale. Wszystko tu było dobrane – od krawata po ręcznie szyte buty, oksfordy. – Nie odbierasz moich telefonów, więc po prostu przyszedłem – wyjaśnił, przyglądając się jej z uśmiechem. – Przyszedłeś ponownie podziękować za uroczy wieczór – rzuciła złośliwie, choć zupełnie nie wiedziała, dlaczego to robi. Sama przecież uznała, że spędzona z nim noc mieściła się w stałej konwencji niezobowiązującej przygody. – Rozumiem, że cię uraziłem moim zachowaniem. – Daj spokój i przestań się puszyć jak przedwojenny dżentelmen. Brakuje tylko, byś wyciągnął tę chusteczkę z butonierki, ukląkł przede mną i powiedział: „Pani, racz mi wybaczyć śmiałość!”. – To nie jest chusteczka, tylko poszetka… – I to nie jest butonierka tylko brustasza – dodała niecierpliwie. – Tak, wiem to wszystko, co nie zmienia faktu, że zachowujesz się jak w melodramacie z okresu międzywojennego w stylu Kłamstwa Krystyny. Roześmiał się. – Może taki mam charakter? – A może się tak po prostu kreujesz? Tym razem nie skomentował, tylko jakiś cień przemknął przez jego twarz. Ona przygryzła wargi, czekając na jakieś niemiłe słowo z jego strony, ale ono nie padło. – Nieważne – powiedział, bagatelizując jej słowa, co chyba jeszcze bardziej ją ubodło niż jakaś ewentualna złośliwość. – Chciałem ci powiedzieć, że wyjeżdżam do Anglii, interesy wzywają. – Zatem szczęśliwej drogi – powiedziała zimno. – Uprzejmie dziękuję za łaskawość – powiedział przekornie i szybko zszedł po schodach. Katia poczuła nieznane jej wcześniej ukłucie w sercu. Czemu w ten sposób poprowadziła tę rozmowę? Dlaczego dała się sprowokować i co właściwie tym osiągnęła? Nie miała pojęcia. Szybko znalazła drugą szpilkę i zeszła na dół. Tam utonęła w powodzi ludzkiego gwaru. Nie mogła uwierzyć w to, co zobaczyła. W jadalni byli prawie wszyscy – oboje Mossakowscy z córeczką, Sabina z doktorem i Julinką, rodzina Kowalów, pop z żoną, Alinka ze spółdzielni z rodzicami i siostrą, mnóstwo osób, które Katarzyna znała przelotnie z wioski, nawet staruszek-podglądacz, który na tę okazję pozbył się brezentowego odzienia i wystąpił w sfatygowanym brązowym ubraniu. W kącie stali pani hrabina z Markiem Rokoszem. Arystokracja tej okolicy, jak złośliwie w myślach określiła to Katia. Mila pociągnęła ją za rękę, by przedstawić swej drugiej szwagierce, niezwykle eleganckiej Józefinie Rojas. Katarzyna musiała odkurzyć dawno nieużywany francuski, by zamienić z nią kilka grzecznych słów. Przyglądała się jej przy tym zachłannie, bo najstarsza panna Rojas była gotowym modelem do jakiegoś scenariusza w stylu Downton Abbey – do roli starzejącej się ciotki lub kuzynki. Wciąż piękna, pełna czaru i elegancji, ale sztywna i nieprzystępna. Carmen Rojas stanowiła przy tym przeciwieństwo siostry, kontrastując z nią zarówno strojem, jak i zachowaniem. – Niech nudna Pepita zajmie się lepiej hrabiną i Markiem – rzuciła jej do ucha. – To w sam raz towarzystwo dla niej. Gabardyna, naftalina i wiklina! – Dlaczego wiklina? – Katia nie rozumiała. – Nie widzisz tej całej trójki w wiklinowych fotelach bujanych, z nogami przykrytymi pledem i kotami na wierzchu? Bo ja tak! Szczególnie Marka Rokosza, który ma minę, jakby wypił ocet siedmiu złodziei[19]. À propos, wiesz może, co to za ocet i gdzie go można dostać? Czytałam o nim bodaj u Henryka Sienkiewicza! Katia popatrzyła w kierunku Marka dokładnie w tej samej chwili, gdy on spojrzał na nią. Ich oczy spotkały się, ale Katarzyna wytrzymała to spojrzenie, nie zamierzała uciekać wzrokiem jak pensjonarka. Marek chwilę przypatrywał się jej – jak uznała – ze znudzeniem, a potem powrócił do rozmowy z hrabiną. Józefina Rojas, zgodnie z podejrzeniem swej siostry, dołączyła do tej dwójki kilka minut później. – No to Areopag w komplecie! – skomentowała Carmen. – Nie lubię takich spędów! Uważam, że my, dziewczyny, powinnyśmy urządzić coś sobie indywidualnie. Winko, muzyka i zwierzenia. Wchodzisz w to? Na tak bezpośrednie zapytanie Katia mogła zareagować wyłącznie zgodą, więc Carmen obiecała solennie coś zorganizować. Tymczasem Mila dała sygnał, że wszyscy już są, i zaczęła się uroczysta wieczerza. Katię ujęła jej atmosfera – prosta i serdeczna, nie na pokaz, życzenia były szczere, a twarze zgromadzonych ludzi pełne dobroci. Za oknem wciąż wył północny wiatr i padał śnieg, ale oni tutaj, w tym ciepłym pomieszczeniu, byli odgrodzeni od całego zła tego świata, mogli się cieszyć szczęściem i pogodą tej chwili. Katarzyna usiadła pomiędzy Carmen oraz Brygidą i ze zdumieniem ujrzała na stole swoje ulubione podlaskie przysmaki. Była więc kutia i okonie smażone w majeranku, a nawet kulebiak, za którym Katia po prostu przepadała. – Starałam się, żeby wśród dwunastu potraw, które podamy, były wszystkie charakterystyczne dla regionów, z których pochodzimy – powiedziała Mila, gdy Katarzyna zagadnęła ją o to przez stół. – Cudowny pomysł! – odparła Katia, którą to bardzo ujęło. – Rozumiem, że zamierzasz podać też baraninę asado – wesoło dodała Carmen i wyjaśniła Katii: – W Argentynie w Wigilię jada się mięso. Pamiętam, jak raz Mila zrobiła nam pierogi i barszcz, nie mogłam wyjść ze zdumienia nad zupą z buraka i gotowanym ciastem z serem! – Roześmiała się serdecznie, a Katia jej zawtórowała. – Postanowiłam zrezygnować z jagnięciny, jeżeli nie masz mi tego za złe, ale będzie panettone, czyli słodki chleb z migdałami, i ciastka pan dulce – wyjaśniła z uśmiechem Mila, a Carmen stwierdziła, że nie znosi baraniny, a słodycze są dla niej najważniejsze w święta. – U nas o tej porze roku jest lato i właśnie zaczynają się wakacje. Po raz pierwszy śnieg na święta zobaczyłam w Niemczech, gdy się przeprowadziłam do Europy. – Święta bez śniegu – powiedziała Brygida, pochylając się nad swoim barszczem. – W ogóle sobie tego nie wyobrażam. – W Argentynie zaczynamy kolację koło dziesiątej wieczorem, bo dopiero wtedy się ściemnia, a o północy wznosi się toast szampanem. No a potem mamy quemar pólvora! – A cóż to takiego? – zainteresowała się Katia. – Brzmi czarodziejsko! – I tak też wygląda. To puszczanie fajerwerków i baloników podobnych do lampionów, bo podłużnych, napełnionych powietrzem i oświetlonych. A po północy tańczy się, pije alkohol i je słodycze! – No tak, trudno byłoby to zorganizować w naszym zimnym kraju – odezwał się Marek, który śledził wątek rozmowy ze swojego miejsca przy stole. – Miałam zamiar zorganizować te lampiony – wyznała Mila. – Ale pogoda jest zdecydowanie przeciwko mnie! – Ale za to macie kuligi, sannę i herbatę z elektrycznością! – wypaliła Carmen. – Chyba „z prądem”? – poprawiła ją Brygida, która, jako że pochodziła z gór, doskonale znała ten napój. – No mówię przecież! – stwierdziła Carmen, dla której te dwa słowa były tożsame. – A ta elektryczność to z akumulatora czy z gniazdka? Szczerze mówiąc, nie bardzo to rozumiem! – Z alkoholu! – Witold roześmiał się wesoło i zaczął wyjaśniać, w czym leży problem. Gdy Carmen zrozumiała istotę „herbaty z prądem”, wyraziła wielki entuzjazm dla tego – jak to uroczo ujęła – napitku. Katia patrzyła na gości i czuła się naprawdę dobrze w tej atmosferze ciepła i serdeczności. Na pewno nie można było powiedzieć o biesiadnikach, że „milczkiem żwawo jedli” [20] – gwar przy stole był ogromny. Czasem nie słyszała nawet, co mówi do niej Mila, siedząca naprzeciwko, po drugiej stronie stołu. Właściwie tylko Katarzyna i Marek nie odzywali się do nikogo. Ona obserwowała gości, a on udawał, że nic go nie obchodzi. Czuł się jednak urażony. Zabolało go przykre zachowanie Katii. Znieważyła go zupełnie bez powodu. Dzwonił do niej wcześniej dziesiątki razy i albo nie odbierała, albo odrzucała połączenie. Po dzisiejszej rozmowie nie miał już żadnych wątpliwości – Katarzyna w życiu kierowała się kaprysami. Przez chwilę był jednym z nich. Upokorzenie, tak chyba można to nazwać. Zraniona ambicja, bo myślał, że może to być początek czegoś fascynującego. Uraza, gniew i złość – takie właśnie uczucia nim miotały, gdy udawał, że jest skupiony na kieliszku wina, który postawiła przed nim pani Gertruda. – To moje najlepsze wino porzeczkowe – powiedziała, a on skinął głową – rzeczywiście wino miało niespotykany smak. „W nietutejszych jarach nieznana płynie rzeka porzeczkowa”[21] – pomyślał niespodziewanie i w zdumieniu aż potarł czoło. Co się właściwie ze mną dzieje? W końcu nic takiego się nie stało. Po prostu znudziłem się mistrzynią lodowej tafli, która na nudnej wsi poszukuje jedynie krótkotrwałych rozrywek. Ciekawe, kto teraz ją zainteresuje? Może stary Wacławik, w końcu pięknie się dzisiaj wystroił! Marek był niesprawiedliwy, ale nie dbał o to, czuł tak wielką obrazę, że musiał to jakoś wyrazić, choćby w myślach! – Przyjdziesz do nas na sylwestra? – wyrwała go z zamyślenia Mila, która siedziała tuż koło niego. Ocknął się i popatrzył w jej kierunku. – Chyba nie. Chcę spędzić Nowy Rok w Londynie. – Znowu wyjeżdżasz? – Mossakowska się zasępiła. – Martwię się tym. Uśmiechnął się do niej z wdzięcznością. Lubił Milę Mossakowską za jej szlachetność. Kiedyś wydawała się mu po prostu naiwna, ale teraz wiedział, że jest dobra. – Nie przejmuj się. Muszę dokończyć kilka ważnych spraw. – Ale… Wrócisz? – spytała jeszcze, a on zapatrzył się w kieliszek z porzeczkowym winem. Może tak, a może nie. Lubił zimę w Londynie, snujące się nad rzeką mgły i światło latarni. Mógł pójść na jakąś sztukę na West Endzie lub zrobić zakupy w sklepie Hunstmana. Zagubić się w wesołym tłumie i nie myśleć o królowych zimy. Jakby wbrew własnym myślom spojrzał znowu na Katię. Jej blada skóra lekko się zaróżowiła i dziewczyna wyglądała teraz jak lalka z delikatnej saskiej porcelany. Długie rzęsy rzucały urocze cienie na policzki, a ciemnogranatowe oczy obserwowały wszystkich wokół, ale nie skupiając się na żadnej konkretnej osobie. Bawiła się srebrnym, ciężkim widelcem, pochodzącym z garnituru, który był prezentem od sióstr Rojas dla Mili z okazji ślubu. Zwrócił uwagę na jej dłonie o smukłych, podłużnych palcach i pięknych migdałowych paznokciach. Kazałbym zrobić marmurowy model tych dłoni – pomyślał i od razu uśmiechnął się sam do siebie z politowaniem. Tak, musi okiełznać to szaleństwo, zanim do końca go nie ogarnie. Wyjedzie jutro. „Jutro jadę, zrobiłem już postanowienie, I dalibóg, Telimeno, już go nie odmienię” [22]. [19] Ocet siedmiu złodziei – eliksir chroniący rzekomo przed dżumą. Składał się z octu winnego z dodatkiem ziół, m.in piołunu i ruty. [20] A. Mickiewicz, Pan Tadeusz, księga III: Umizgi. [21] A. Rimbaud, Rzeka porzeczkowa, tłum. A. Ważyk [w:] A. Rimbaud, Wiersze, Sezon w piekle, Iluminacje, Listy Kraków, 1993, s. 135. [22] A. Mickiewicz, Pan Tadeusz, księga VIII: Zajazd. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 26 Sylwestra spędziły w damskim gronie, tak jak życzyła sobie Carmen. Józefina zamierzała wracać do Paryża tuż po Nowym Roku, więc chciały jej wyprawić pożegnanie. – Ja nie jadę – oświadczyła Carmen po burzliwej rozmowie z siostrą. To znaczy tylko ona zachowywała się gwałtownie, bo Józefina siedziała sztywno w fotelu i uzasadniała swój wybór tonem przełożonej szkoły dla panien. – Pepita chce, żebym się na stałe przeniosła do Paryża i pomagała jej w prowadzeniu interesów – wyznała Carmen, gdy już zakończyła pełną emocji rozmowę z siostrą. – No to chyba nie jest przecież zły pomysł? – wtrąciła się Mila. – Zły? To jest koszmarny pomysł, do kroćset, i niech mnie wydry rozdepczą, jeżeli się na to zgodzę! Nie wyobrażam sobie współpracy z nią. Będzie mnie kontrolowała i pouczała na każdym kroku. Ty wiesz – zwróciła się do Sabiny – ona uważa, że ja ci źle prowadzę książki w Argentynie! Że powinnam cię promować w bardziej wyrafinowanym stylu! – Mnie odpowiada twój styl. – Sabina wzruszyła ramionami. – Carmen, Józefina nie ma na pewno złych intencji. Wydaje mi się, że to świetnie, że chce odbudować firmę sióstr Rojas w taki sposób. Od dawna mam wyrzuty sumienia, że przez mój wyjazd z Argentyny to wszystko się rozleciało – dodała Mila, a jej szwagierka rzuciła jej zaskoczone spojrzenie. – Nie no, nie myśl w ten sposób! Po prostu zaczęłyśmy się ze sobą żreć, kiedy ciebie zabrakło. Wiesz, jak to jest, materiał łatwopalny pozbawiony izolacji zawsze zaczyna się tlić. Roześmiały się i zaczęły rozmawiać po hiszpańsku. Katarzyna stała przy oknie i patrzyła na pogrążony w nocy świat. Zwykle się nad tym nie zastanawiała, ale teraz rozważała, co przyniesie jej nowy rok. Czy uwolni się od Brygidy, która właśnie, popijając sok jabłkowy, podrygiwała rytmicznie do melodii z płyty Sabiny, czy stacja zdecyduje się realizować jej serial? Ta myśl była najprzyjemniejsza, więc się jej uczepiła. Widziała już siebie jako niekwestionowaną gwiazdę tej produkcji, serial zostanie okrzyknięty telewizyjnym odkryciem, wszyscy go będą naśladować, ale to ona będzie prekursorką i jej przypadną wszystkie laury. Marek wyjechał w drugi dzień świąt, nie żegnając się z nikim. Chciała do niego zatelefonować, ale ostatecznie było jej tak głupio, że zrezygnowała. W sumie nie miała mu nic do powiedzenia. Przecież nie zamierzała go przepraszać, bo i za co? Cała ta znajomość po prostu rozlazła się w szwach. Skrzywiła się. Myślała o swoim serialu, a tu nagle wspomnienia zaprowadziły ją do Marka Rokosza. Głupia sprawa i niepoważna. Jedna noc z dżentelmenem z okresu międzywojennego, a ona sama zaczyna się zachowywać jak bohaterka melodramatu. Może właśnie dlatego, że tak szybko się to skończyło? Gdyby to potrwało dłużej, na pewno by się nim znudziła i to wszystko nie byłoby tak bolesne. Koleżanki z firmy mówiły zawsze, że Katia musi się każdym facetem „nasycić”, a potem po prostu idzie dalej. Coś jak modliszka – zabije, a później szuka kolejnej ofiary. Tutaj proces został przerwany w trakcie. – Dnia przybywa – usłyszała głos Sabiny za swoimi plecami. – Jest już dłuższy o cztery minuty. Moja babcia mówiła, że „na nowy rok przybywa dnia na kurzą stopę, na barani skok”. Katia się uśmiechnęła. U niej w domu też tak się mówiło. – Masz jakieś życzenie na nowy rok? – spytała Sabina. – Chyba każdy jakieś ma, sęk w tym, że nie zawsze się spełniają. – Katia wzruszyła ramionami i upiła trochę wina. Było to słynne wino porzeczkowe pani Gertrudy, które Marek tak dobrze ocenił podczas Wigilii. Marek, znowu ten Marek! Nie może być tak, żeby każda jej myśl zmierzała w kierunku Rokosza! – Mam wrażenie, że wszystkie twoje marzenia się spełniają, jesteś urodzonym dzieckiem szczęścia! – powiedziała Sabina, a Katia odebrała to jako złośliwość i postanowiła odparować. – A twoje? Widzę, że pijesz wino, więc chyba jednak marzenie się nie spełniło! – Ledwie wypowiedziała te słowa, od razu wiedziała, że przesadziła. Nie powinna wtykać nosa w nieswoje sprawy, a już na pewno nie powinna o tym mówić. To był błąd. Zawsze gdy czuła się atakowana, postępowała w ten żałosny sposób – rzucała jakąś grubą zniewagą. To samo było z Markiem… – Skąd wiesz? – zapytała Sabina, drżącym od tłumionego gniewu głosem. – Znalazłam kartkę, która ci wypadła z ręki, jak wychodziliśmy od Sempera. Co to jest? Endometrioza? – Katia wyjaśniała to pojednawczym głosem, bo naprawdę pożałowała swoich słów. Nie chciała dotknąć ani zranić Sabiny. Sabina wzdrygnęła się i przygryzła wargi. Katia machnęła lekceważąco ręką. – Daj spokój. Telewizja to jest miejsce, w którym się o niczym innym nie rozmawia – jak mieć dziecko po czterdziestce, gdzie leczyć niepłodność. Możesz mi śmiało powiedzieć, wiem wszystko na te tematy. – Zespół policystycznych jajników, jeśli wiesz, co to takiego. – Oczywiście, to torbiele. Jest świetna klinika w Warszawie, gdzie ci to zrobią! Kosztowna, ale efekt murowany. Zaraz ci zapiszę adres. – Po co to robisz? Przecież mnie nie lubisz. – To ty mnie nie lubisz. Uważasz mnie za agresora na twoim terytorium. Chwilę mierzyły się spojrzeniem, a potem jednocześnie się uśmiechnęły. – Zawsze mówisz to, co myślisz? – spytała Sabina, a Katia skinęła głową. – Jesteśmy do siebie podobne. Mogłybyśmy być najlepszymi przyjaciółkami. – Mila też tak uważa, że jesteśmy podobne. I chyba dlatego Marek… – Sabina ugryzła się w język, ale pewne słowa już wybrzmiały. Katarzyna przyglądała się jej uważnie. – Dlatego Marek, mówiąc oględnie – zainteresował się mną? – Wybacz. Nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało. Że się chełpię swoim ponadczasowym wpływem na niego. – Ale ja myślę, że masz ten wpływ. Stąd te wszystkie jego pozy i desperacja. – Co masz na myśli? – Te teatralne gesty, wyjazdy do Londynu, cierpienia młodego Wertera i cała ta romantyczna otoczka… Sabina się roześmiała. – Uważam, że się mylisz. Marek nie jest taki. – A jaki jest, Sabino? Dolecka milczała. Tak. Tutaj Katia ją złapała. Nikt naprawdę nie wiedział, jaki jest Marek Rokosz, nawet ona, a chyba znała go najlepiej. Katia pogładziła ją po ręce. – Zapiszę ci telefon do tej kliniki, dobrze? Sabina skinęła głową. – Dziewczyny! Za dwadzieścia minut północ! – krzyknęła Mila. – Wszystkie się zbieramy, bo mój szanowny małżonek przygotował dla nas wspaniałą niespo- dziankę. – Jaką? – Brygida zainteresowała się, bo choć myślała raczej o wzniesieniu toastu noworocznego przy wtórze audycji swej rodzimej stacji, to była bardzo łasa na niespodzianki. – Zmieńcie buty! Idziemy na wieżę astronomiczną. Katarzyna pobiegła do siebie i założyła swoje sportowe buty do biegania. Nieco dziwnie wyglądała w jedwabnej szarej sukni, płaszczu i tych butach. Aż zakryła dłonią usta ze śmiechu, gdy zobaczyła swoje odbicie. Dziewczyny czekały już na nią na korytarzu. – Wejście na wieżę jest w takim niewielkim pomieszczeniu koło gabinetu Witka – wyjaśniła Mila, manipulując kluczami, bo szukała tego od zamka w drzwiach na wieżę. Wręczyła każdej zapaloną lampę naftową i po chwili krętymi schodami pięły się już w górę. Katia była zachwycona, szła jako ostatnia i widziała przed sobą widmową poświatę drgających płomieni lamp. Światło wydobywało z mroku cienie i załamania tynku, wystające cegły i nierówności schodów. Wreszcie doszły na szczyt i znalazły się w okrągłym, niewielkim pomieszczeniu pełnym map nieba. Na honorowym miejscu stał sporych rozmiarów teleskop. Mila rozsunęła dach i zrobiło się zimno. – Kochane. Zbliża się północ, a ja chciałam wam wszystkim podziękować, że jesteście moimi przyjaciółkami! Oby tak było zawsze i oby wszystkie wasze życzenia się spełniły. Chciałabym, żeby Marek… – zaczęła w myślach Katia, ale w tym momencie zegar pałacowy wybił północ, trzasnął korek od szampana, a na dole Witold, Krzysztof i pan Kowal zaczęli odpalać fajerwerki. W jednej chwili nad dachem pałacu wybuchła feeria barw i iskier. Rozszalały się kolorowe węże i srebrzyste fontanny. Katia miała wrażenie, że pył z fajerwerków osypuje się wprost na nie. Gwiaździsta kula przeleciała tuż-tuż, prawie zahaczając o rynnę. Katarzyna piła szampana, patrzyła szeroko otwartymi oczami na ten pokaz i czuła przygniatający ciężar. Źle zrobiła. Teraz już to wiedziała, ale niczego nie mogła zmienić. Nagle ktoś lekko uścisnął jej rękę. Była to Sabina, która tym gestem dawała do rozumienia, żeby się nie martwiła, bo jeszcze nie wszystko stracone. Nie jestem tego taka pewna – pomyślała Katarzyna i wychyliła kieliszek do końca. Nigdy nie przepadała za szampanem, ale tutaj, na tej astronomicznej wieży, wśród śmiechów koleżanek i pękających fajerwerków, uważała, że jest jak najbardziej na miejscu. Pół godziny po północy zeszły na dół, by zjeść wreszcie asado, czyli tradycyjną argentyńską potrawę z grilla, przygotowaną pod kierunkiem Carmen. W Londynie Marek również pił szampana, patrząc na fajerwerki. Ale jego myśli były „Pod Graalem i Różą” w Idzie. Znajdował się w Earlington House, domu swego oksfordzkiego kolegi, którego siostra Diana kiedyś, wiele lat temu, była jego miłością. Earlingtonowie byli na tyle liberalni, by przyjmować w swym domu cudzoziemca, ale nie na tyle nowocześni, by mógł myśleć o czymś poważniejszym. Wyszła za mąż dosyć szybko za właściciela sieci sklepów Hooper i czasem czytał o ich burzliwym małżeństwie na łamach plotkarskich gazet. Teraz więc, gdy Diana Hooper przekroczyła próg domu brata, przywitał ją ze zdumieniem. Wciąż wyglądała na dwadzieścia pięć lat i miała urodę brytyjskiej róży – jak ona to robiła, że czas się dla niej zatrzymał? – Mark! – Roześmiała się, pokazując perłowe zęby. – Cudowna niespodzianka! Gregory mi nic nie mówił, że przyjeżdżasz! – Sam nie wiedziałem, że przyjeżdżam – powiedział, delikatnie całując ją w policzek. Owionął go zapach perfum o zdecydowanie zimowej nucie. – Interesy? Greg mówił mi o twojej fabryce perfum i kosmetyków! Jestem wniebowzięta! Po rozwodzie z Hooperem dostanę na pewno połowę sieci, mogę ci pomóc wprowadzić je do naszych sklepów. To będzie niezły pstryczek w nos dla tego bęcwała, mojego męża! Przekona się, że i jego żona potrafi zarządzać! Przyglądał się jej z przyjemnością. Diana Hooper wciąż była zachwycającą istotą. Nagle, jakby wyłoniły się niespodziewanie z londyńskiej mgły, zobaczył w myślach fiołkowe oczy, patrzące poważnie i z wyczekiwaniem. Przygryzł wargi, odwracając się do Gregory’ego i mówiąc cokolwiek, aby widziadło znikło. – Polowanie w Camden? – usłyszał podekscytowany głos Diany. – Uroczo! Będziemy się cudownie bawić! Bardzo chciał się dobrze bawić, lecz nie był pewny, czy zdoła. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 27 – A więc Marek znalazł sobie jednak księżniczkę – powiedziała ze złością Mila, która odwiedziła właśnie hrabinę Tyczyńską i dowiedziała się ostatnich nowin. Marek zatelefonował do Tekli, by ją uprzedzić, że wyjeżdża z Londynu na wieś. – Nazywa się Diana Earlington-Hooper i jest, jak możesz sobie wyobrazić, nieprzyzwoicie bogata. – No tak, w dodatku Diana, już chyba nie może być gorzej – ponuro stwierdziła Sabina. – Gorzej by było, gdyby się nazywała Wiktoria albo Elżbieta Druga! – wtrąciła Mila. – I jeszcze w dodatku bogata. Jednym słowem – wszystko w pakiecie! – Czemu się złościsz? Przecież sama chciałaś go widzieć u boku księżniczki! – zainteresowała się Mila. – Wiesz czemu! Obie myślały o Katarzynie, która raczej nie zdradzała po sobie, by Marek był dla niej jeszcze czymś więcej niż tylko wspomnieniem. Siedziały w recepcji, bo Mila przeglądała rachunki i pracowała nad kolejnym pomysłem biznesowym. Nie zauważyły, że przy kontuarze stoi Katia, która właśnie wróciła ze swego treningu łyżwiarskiego. – Bajeczna pogoda! – stwierdziła wesoło, zostawiając łyżwy w specjalnym pojemniku, który przygotował dla niej pan Kowal. – Bezchmurne niebo i lód jak marzenie! Mila zastanowiła się, czy usłyszała coś z ich rozmowy o Marku. Ale chyba nie, bo wyglądała na zadowoloną i odprężoną. – Marzę o herbacie – powiedziała, przechylając się przez ladę. – Co robicie? – Myślę o balu karnawałowym. Takim z kuligiem, ogniskiem i strojami – wyjaśniła Mila, stukając ołówkiem w kartki, które zapisywała drobnym maczkiem. – Najlepiej coś z epoki, Carmen byłaby w siódmym niebie! – O tak, stroje są świetne, tylko skąd je wziąć – stwierdziła Katarzyna, która właśnie odebrała od pani Gertrudy czajniczek z Doliną róż i przyłączyła się do obu koleżanek w recepcji. – Mam pełno strojów – stwierdziła Mila, obgryzając ołówek. – Tylko nie wiem, jak to wszystko urządzić. – Masz pełno strojów? Skąd? – Katia się zaciekawiła. Mila machnęła ręką. – Było mnóstwo sukienek poszytych na ślub Sabiny, ale one się nie nadają, bo są letnie, jednak pewnej zimy wpadłyśmy z Iwaną na taki pomysł, by uszyć różne suknie, gdybyśmy potrzebowały na przykład wypożyczyć. Wtedy jeszcze myślałam, że będziemy tu organizować eleganckie bale, ale to jakoś nie wypaliło. Zaczęło się od tego, że Carmen znalazła w Hamburgu sklep, który likwidował swoją kolekcję drogich materiałów. Kupiła to wszystko bez namysłu, bo uznała, że może nam się przydać. No i przydało się – miałyśmy zabawy na całą zimę, a teraz te suknie jedzą mole! – Chciałabym je zobaczyć – poprosiła Katia. – Ja też – dodała Sabina. – Nigdy mi o tym nie mówiłaś. – A pytałaś? – Mila parsknęła śmiechem i wygrzebawszy z biurka pęk kluczy, wyprowadziła je z recepcji. Tuż pod schodami na górę był zamykany na klucz magazynek, coś jak schowek, w którym mieszkał u swoich wujostwa Harry Potter. Tutaj też spokojnie zmieściłoby się łóżko, biurko i zapewne mała sofka, ale znajdowały się tu wyłącznie wieszaki na ubrania. Rzeczywiście, było tu mnóstwo lekkich koktajlowych sukienek, które Iwana uszyła dla dziewczynek z wioski z okazji ślubu Sabiny. Po prawej jednak wisiał gruby drąg, na którym znajdowały się prawdziwie teatralne kreacje. Były to suknie stylizowane na ubrania z epoki. Była więc XIX-wieczna sukienka z tiurniurą, czyli niewielką poduszeczką podkreślającą tył spódnicy. Nadawała sylwetce kobiety pożądany w tamtych czasach kształt litery „S”. Katia pamiętała, bodaj z humorystycznych felietonów Bolesława Prusa, że tiurniury były tak wielkie, że ich właścicielki mogłyby nosić na nich tacę z filiżankami lub małego pieska. – Niesamowite! Jak to zrobiłyście? – Nie mogła wyjść z podziwu. – Tak nam się nudziło, że próbowałyśmy wykonać stelaż typu panier, czyli taki jak widać w sukniach infantek na obrazach Velasqueza, ale nie dałyśmy rady. Brak odpowiedniego materiału – to trzeba robić z fiszbinów lub delikatnej stali. Ale tu mam coś idealnego dla ciebie, Katia. Suknia z trenem w stylu cesarzowej Sisi! – Wydobyła wielki biały pokrowiec, który ukrywał przepiękną suknię wykonaną z granatowej tafty, składającą się z drapowanej spódnicy i stanika. – Podobną miała Sisi, gdy pozowała do słynnego zdjęcia z psem – wyjaśniła wesoło Mila, otrzepując suknię, żeby pokazać ją Katarzynie. – Niesamowita! Na kogo to było szyte? – Na nikogo! Męczyłyśmy się z miesiąc, a potem nikt jej nawet nie przymierzył! – Ja bym chętnie spróbowała! – stwierdziła Katia. – Ależ proszę bardzo! Nie gniewaj się, że zostanę przy tej przymiarce, ale to trudno samemu włożyć. Po dłuższej chwili szamotania się z masami jedwabnej materii Katia założyła suknię i wyszła ze składzika. Mila szła za nią, by wygładzić wszystkie fałdy. Sabina, która stała przy recepcji, aż pokręciła głową. – Niesamowite! Wyglądasz w tym, jakbyś przeniosła się w czasie z XIX wieku! – Pamiętacie? Była taka książka dla dziewcząt Godzina pąsowej róży – tam bohaterka przeniosła się do XIX wieku za sprawą fotografii ciotecznej babki właśnie w takiej sukni – dodała Mila. Katarzyna podeszła do lustra i nie mogła uwierzyć własnym oczom. W tym stroju wyglądała po prostu niesamowicie. Pomijając krój, który dodawał jej sylwetce elegancji i zgrabności, niezwykły był kolor opalizującego materiału, doskonale korespondujący z kolorem jej oczu i bladością cery. Tkanina mieniła się ciemniejszą barwą na załamaniach, a oświetlona skrzyła się srebrzyście. – Tutaj bym jednak trochę zebrała – stwierdziła Mila, przyskakując do Katii i przytrzymując rękami materiał w pasie. – E, nie… – Prawie jak na nią szyta. Powinnyście zrobić kilka zdjęć, w każdym razie na pewno teraz, gdy jest śnieg, i będziesz miała wspaniały materiał do folderu prezentującego hotel! – stwierdziła Sabina z przekonaniem. Mila popatrzyła na Katię pytająco. – Co o tym myślisz? Katarzyna po raz kolejny obejrzała się w lustrze. Próżność ją zwyciężyła. Chciałaby mieć zdjęcie w tym stroju i to bardzo. – Czemu nie – powiedziała. – Tylko przydałby się profesjonalny makijaż, a tego to ja nie potrafię zrobić. – Ja potrafię – odezwał się głos ze schodów. Była to Brygida, która przysiadła na stopniach i przyglądała się całej scenerii z wielkim zainteresowaniem. – Kształciłam się w tym kierunku, ale przerwałam naukę, żeby wystąpić w reality show. – Kształciła się – mruknęła pod nosem Katia. – Zapewne na Sorbonie, bo gdzieżby indziej. Brygida rozzłościła się i rzuciła z piętra: – A ty powinnaś bardziej dbać o paznokcie! Nie potrafisz ich dobrze zrobić! Ani jeden na ma równego kształtu, obserwowałam to podczas Wigilii! Katarzyna wzruszyła ramionami. Nigdy nie utrzymywała, że ma talent do zabiegów pielęgnacyjnych. W Warszawie dbała o to manikiurzystka, a tutaj nie widziała powodów, żeby się wysilać. – Spokój, spokój, dziewczyny – odezwała się pojednawczo Mila. – Brygida, bardzo ładnie z twojej strony, że się zgłosiłaś do pomocy, i jesteśmy ci wdzięczne. – Obrzuciła Katię groźnym wzrokiem. – Jest tylko jeden duży problem – kto zrobi te zdjęcia? – To akurat żaden problem – stwierdziła Katarzyna, ponownie wykręcając się przed lustrem, żeby zobaczyć, jak układa się tren. – Ja je zrobię. To znaczy ustawię wszystko, zmierzę parametry światła, dobiorę głębię ostrości, a spust migawki naciśnie ktoś inny. Możemy zrobić z opóźnionym wyzwalaniem. Muszę tylko zadzwonić do mojej gosposi w Warszawie, żeby przysłała mi inne obiektywy i filtry romantic. Myślę, że gdybym nie zrobiła kariery w scenopisarstwie, zajęłabym się fotografią. Mila wyglądała na uszczęśliwioną. Korzystając z okazji, że Katarzyna wciąż tkwiła przed lustrem, podziwiając swoje odbicie, wyciągnęła z biurka pudełko szpilek i zaczęła robić poprawki przy sukni. – Musisz wyglądać perfekcyjnie! – stwierdziła. – Ona zawsze wygląda perfekcyjnie – rzuciła Brygida ze schodów. – Pomijając te okropne paznokcie. Katarzyna zadarła głowę do góry i miała ją osadzić jakimś złośliwym słowem, ale się zawahała. Brygida prezentowała się dosyć marnie. Miała bladą skórę o niezdrowym kolorze i wyglądała na zmęczoną. – Dobrze się czujesz? – spytała więc, starając się oczyścić swój głos z jakiegokolwiek tonu złośliwości. – Wydajesz się znużona. Brygida pokiwała głową. – Ta ciąża mnie męczy. Wchodzenie po schodach, nogi mi puchną, ciągle mi się chce płakać. I jestem głodna. Kiedy będzie obiad? – Zaraz – powiedziała Mila, rzucając Sabinie przynaglające spojrzenie. Ona zareagowała od razu. – Zadzwonię po Krzyśka, niech sprawdzi, co się z nią dzieje. Zawezwany w trybie awaryjnym doktor nie stwierdził jednakże u Brygidy nic niepokojącego. Wydawała mu się po prostu smutna i przemęczona. – Jutro rano zrobimy badania krwi – powiedział. – Trzeba sprawdzić poziom cukru. Lepiej dmuchać na zimne! Obiad zjadły we czwórkę w hotelowej jadalni. Po posiłku Brygida poszła do siebie i przytaszczyła jakieś pudło. – Po co to dźwigasz? Mogłam ci pomóc – zganiła ją Katia, która naprawdę zmartwiła się złym samopoczuciem Brygidy. Nie lubiła jej, to prawda, ale trzeba było przyznać, że Brygida już dawno temu przestała się naprzykrzać i marudzić. Nikogo nie zadręczała swoimi problemami, nie skarżyła się na swoje zdrowie i ogólnie stała się zupełnie znośna, co Katia skonstatowała ze zdumieniem. Widocznie to legendarne wiejskie powietrze tak jej służy – pomyślała, a Brygida ustawiła skrzynkę na stole. – Co to jest? – zainteresowała się Sabina. – Zestaw do manikiuru. Zrobię Kaśce paznokcie, bo już nie mogę na to patrzeć. Macie tu jakieś miejsce z dobrym światłem, bo w jadalni nie będę tego raczej robiła? – Mamy, oczywiście – Mila się rozentuzjazmowała. – Jest coś, co nazywamy spa in progress – rozumiecie, dziewczyny, jakby z nieba spadła jakaś kasa, to urządzilibyśmy tutaj niewielkie spa. Na razie mamy tylko saunę, a to za mało. Poprowadziła je na lewo do oddalonej części parteru. Rzeczywiście znajdowało się tutaj kilka niewykorzystanych pomieszczeń, w tym jedno sporej wielkości z dużymi, sięgającymi podłogi oknami. – To jest miejsce na basen – wyjaśniła Mila. – A tutaj myślałam o salonie kosmetycznym. To by się dało zrobić, bo młoda Słobankiewiczówna uczy się w szkole kosmetyczek. Mogłaby tu przychodzić, jeśli byłyby klientki. – Wyposażenie sporo kosztuje – stwierdziła fachowo Brygida. – Najlepiej zrobisz, jak zainwestujesz w łóżko do masażu i parę tańszych rzeczy, a to już będzie coś. – Rozłożyła swoje akcesoria i skinęła na Katię. – Mam dla ciebie znakomity kolor. Ciemny fiolet, prawie czarny. – A w życiu! – wrzasnęła Katia i odruchowo schowała ręce za siebie. Miałaby wyglądać jak upiór z Canterbury? Albo gwiazda horroru klasy B? Nic z tego. – Będziesz wyglądać super – zapewniła ją Brygida. – I jak to świetnie będzie pasowało do tej sukni, sama zobaczysz. – Ja bym zaryzykowała – stwierdziła Mila. – Zawsze przecież możesz to zmyć! – Była to argumentacja niepozbawiona logiki i po czterdziestu minutach Katia miała już manikiur na paznokciach. Wyglądały rzeczywiście dobrze i idealnie korespondowały z bladym kolorytem jej skóry na dłoniach. – Niesamowite – powiedziała, bo lakier niezwykle przypadł jej do gustu. – Jak ty na to wpadłaś? – Lubię obserwować ludzi i robię im dla wprawy analizę kolorystyczną – wyjaśniła z prostotą Brygida. – Ty naprawdę dobrze wyglądasz w fiolecie, a do zdjęć zrobimy ci lekko gotycki makijaż, zobaczysz, będzie cudnie! Katia nie miała wątpliwości. Pomyślała, że ta dziewczyna minęła się trochę z powołaniem. Zamiast być gwiazdką podrzędnego reality show, a później skandalu, mogłaby mieć całkiem solidnie prosperujący zakład. – Nie wiem, czy zauważyłyście – stwierdziła Mila. – Ale za sprawą Katii i Brygidy nasze spa in progress zainicjowało swoją działalność! Idę zatem po dzięgielówkę pani Gertrudy i kto może się napić, ten wzniesie toast. Gdy wyszła, Brygida odezwała się do Katii: – Ja się chyba trochę położę. Nogi mnie bolą. – Odprowadzić cię? – zapytała Katia, a Brygida pokręciła głową. – Posiedziałabym jeszcze z wami, ale tak mnie te myśli męczą… – Jakie myśli? – O dziecku. Ty, Kaśka, z pewnością to potępiasz, ale ja naprawdę nie mogę go zatrzymać! Już postanowiłam, muszę je oddać. – To jest twoja decyzja, mnie nic do tego – powiedziała Katia. – Po prostu uważam, że powinnaś to jeszcze kilka razy dobrze przemyśleć. – Już to przemyślałam tysiąc razy. I jestem pewna! – To dlaczego męczą cię myśli o dziecku? – Scenarzystka nie rozumiała. – Bo nie wiem, do kogo moje dziecko trafi! To mnie męczy. Chciałabym wiedzieć, co to będzie za rodzina albo chciałabym ją sama wybrać. Najchętniej to oddałabym to dziecko komuś takiemu jak Mila lub Sabina. Nie gniewaj się, Kaśka, ale tobie nie, bo ty się na matkę nie nadajesz. Tak, Sabinie bym zostawiła dzieciątko bez wahania! Katia kątem oka spojrzała na Dolecką, która pobladła, jakby zobaczyła ducha. Siedziała sztywno na swoim krześle i patrzyła w dal, unikając wzroku Brygidy. O tym, że jest zdenerwowana, świadczył fakt, że mięła w ręce papierową serwetkę, którą wzięła ze stołu. – Istnieje chyba coś takiego jak adopcja ze wskazaniem? – powiedziała Katia, która z rozmów telewizyjnych koleżanek poznała i ten aspekt trudnego rodzicielstwa. Pamiętała jedną z dziewczyn, researcherkę w popularnym programie informacyjnym, która umówiła się z jakąś dziewczyną przez Internet na taką właśnie adopcję. Ponoć kiedyś były całe fora tematyczne dla takich osób, ale potem proceder ten ukrócono, czego koleżanka – researcherka bardzo żałowała. Teraz procedura adopcji ze wskazaniem odbywała się na normalnych zasadach – trzeba było ukończyć kurs w ośrodku adopcyjnym, a dopiero potem starać się o konkretne dziecko konkretnej matki. Katia uważała zresztą, że tak jest lepiej – poprzedni stan uważała za lekko nienormalny, bo pachniał jej handlem dziećmi. Do pokoju weszła Mila z tacą z kieliszkami oraz karafką nalewki i zdziwiła się, dlaczego panuje tu taka cisza. Prawda była taka, że każda z nich miała coś do powiedzenia, ale bała się głośno to wyrazić. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 28 Styczeń trwał w najlepsze, Marek Rokosz wciąż bawił się w Anglii, skąd przychodziły zdawkowe informacje o planowanej ekspansji na sklepy Hoopers. Mila przy pomocy Sebastiana co chwila pakowała jakieś próbki kosmetyków i wysyłała je do Londynu. Dni były już dłuższe, ale Katarzyna przyzwyczaiła się jeździć na łyżwach przed południem, gdy słońce rzucało na ziemię przytłumione, migotliwe światło rozpraszające się zjawiskowo na ciemnych konarach drzew i zaspach śniegu. Był środek zimy, a jednocześnie miało się wrażenie, że zimna pora już się przesiliła. Śnieg był stary – jak określiła to Katia pewnego popołudnia, gdy siedziały z Sabiną w pokoju z labiryntem na podłodze i po raz kolejny omawiały poprawki scenariusza. Czas zaczynał je gonić, bo telewizja chciała mieć pierwszą wersję już z końcem miesiąca, a uwag były dziesiątki. Trzeba przyznać, że Sabina nie upierała się bez powodu, ale gdy nie była przekonana do wersji Katarzyny, bardzo wytrwale broniła swego zdania. Katia miała wrażenie, że przez ten czas zbliżyły się do siebie i zaczęły lepiej rozumieć. Dlatego też pewnego popołudnia zdecydowała się zadać jej pytanie o propozycję Brygidy. – Myślałaś w ogóle o tym? – zaczęła ostrożnie, a Sabina odłożyła ołówek, który namiętnie obgryzała i odrzuciła swe złote włosy do tyłu. – A ty? Co ty o tym myślisz? Znasz tę dziewczynę lepiej i na pewno wiesz, czy to nie jest jakaś niezrównoważona osoba. – No, za stan jej umysłu nie ręczę. – Katia zaśmiała się nerwowo. – Głupia jest jak but, co zresztą widać okiem nieuzbrojonym, ale nie sądzę, żeby była jakąś mitomanką. Jeśli chce ci oddać to dziecko, to myślę, że ten kurzy móżdżek musiał się nad tym poważnie zastanawiać. Sabina się uśmiechnęła. – Czytałam o tej adopcji ze wskazaniem. Potem delikatnie podpytałam Witka. On co prawda zajmuje się głównie prawem spółek, ale poczytał co nieco o prawie rodzinnym. Tak, to jest możliwe! Nawet o tym nie wiedziałam! Myślałam, że trzeba czekać w ośrodku adopcyjnym, no a potem szybko decydować. – To jest możliwe od dawna – zapewniła ją Katia. – Mówiłam ci kiedyś o tych moich koleżankach w firmie. Jedna miała taką sytuację. To było jak w szpiegowskim filmie i powiem ci szczerze, że lekko mnie przeraziło. Gdybym była bardziej cyniczna, zrobiłabym z tej historii odcinek mojego serialu kryminalnego. Dziewczyna dogadała się z matką biologiczną przez Internet, że ta odda jej dziecko po porodzie. Miały nawet jakieś papiery podpisywać, no ale matka biologiczna zwlekała. Potem nic z tego nie wyszło, wycofała się, że niby nie może oddać dziecka, bo je kocha, ale okazało się, że nabrała tak kilka rodzin, bo chciała zarobić na swojej ciąży. Od paru rodzin ciągnęła pieniądze, niby na utrzymanie w ciąży i badania, a potem bez „ciao, cześć” zniknęła. – Straszne – szepnęła Sabina. – Ludzie są okropnie podli, naprawdę. Katia pokręciła głową. – I tak, i nie. Nie usprawiedliwiam oszustki, bo za tę kombinację to powinni ją ukarać, ale pomyśl też o tych ludziach. Czy to ci się nie wydaje trochę handlem żywym towarem? Przecież oni właściwie opłacają sobie to dziecko! Słyszałam, że niektórzy naprawdę płacili i to duże pieniądze. Teraz, zdaje się, i tak trzeba być zarejestrowanym w ośrodku adopcyjnym, przejść specjalne szkolenie i normalną procedurę nawet w przypadku wskazania. – Przeraża mnie to. Kiedyś czytałam o takiej historii, jeszcze z lat siedemdziesiątych, że kobieta w ciąży miała w szpitalu dowód tej drugiej, której chciała oddać dziecko. Nikt się na porodówce nie przyglądał zdjęciu, więc wpisali ją pod tym nazwiskiem z dowodu. Potem dziecko automatycznie jej wpisano w dokumenty i sprawa załatwiona, bez żadnych adopcji ze wskazaniem. – No, pozornie tak. Ale myślisz, że nikt się nie zorientował, że nagle pojawia się kobieta z dzieckiem na ręku? Ni z tego, ni z owego? Sabina pokręciła głową. – To było bardzo sprytnie urządzone. Tamta druga chodziła z poduszką pod sukienką, udając ciążę, rozumiesz? A potem wyjechała niby rodzić do matki, do innego miasta. Niesamowita historia. – Tak. Muszę sobie ją zapisać, na pewno mi się przyda. Nie sądzę jednak, żeby Brygida chciała zrobić jakiś numer. Ona naprawdę myśli o tobie jako o matce dla dziecka. – Nie wiem, skąd ona wie o moim problemie… – Ja jej nie powiedziałam, możesz być pewna. Dyskrecja w moim fachu to podstawa! Scenarzysta to prawie jak ksiądz, kto by mu ciekawe historie opowiadał, gdyby plotkował na prawo i lewo? Roześmiały się. – A nie myślałaś o in vitro? – Sabina pokręciła głową. – O wszystkim myślałam. Od trzech miesięcy siedzę i się zastanawiam nad każdą możliwą opcją. Na in vitro się nie zdecyduję… – Dlaczego? – Może uznasz mnie za głupią, ale ja nie czuję się na siłach, żeby przechodzić tę całą procedurę. Wiesz, ciągłe badania, stymulacje hormonalne, implantacje, a potem – być może zawiedzione nadzieje. Nie przetrzymałabym tego. Katia skinęła głową i poklepała ją po dłoni. – Rozumiem cię. Jedna producentka od nas podchodziła do in vitro osiem razy. Osobiście uważam ją za bohaterkę, by po tylu rozczarowaniach wciąż wytrwale próbować. – A jak się to skończyło? – Urodziła bliźnięta. Uważa, że było warto! – Na pewno. Ale nie każdy ma tyle sił i uporu, ja na pewno nie. – I to świadczy o twojej rozwadze, moim zdaniem. Milczały przez chwilę, a potem Sabina powiedziała spokojnym głosem, patrząc w okno: – Wczoraj znowu robiłam test. Właściwie to się nie łudziłam. Ale i tak zawód był straszny. – Masz jakiś pomysł? Rozmawiałaś z mężem? – Nie. Ciągle mi się wydaje, że może to się jakoś samo rozwiąże, zniknie jak zły sen. – Powinnaś z nim porozmawiać. Pokaż mu namiary na tę klinikę, jest lekarzem, będzie mógł ocenić jej wiarygodność. Od tego bym zaczęła. No i… zastanowiłabym się nad propozycją Brygidy. To w sumie poczciwa dziewczyna, choć głupiątko! Sabina popatrzyła na nią z wdzięcznością. – Dobra z ciebie przyjaciółka – powiedziała z uśmiechem. – Dobrze jest z kimś o tym porozmawiać. – No jasne! Łatwiej złapać dystans. Chwilę milczały, bo właściwie wszystko już zostało powiedziane. Sabina zastanawiała się nad słowami Katarzyny. Tak, Katia miała rację – musi się zebrać na odwagę i pomówić z Krzyśkiem. Ta sprawa dotyczy przecież ich obojga, nie ma co zwlekać. Sytuacja doszła już do tego etapu, że nie mogła przymykać oczu ani próbować sobie radzić samej. Więc postanowione. Pomówi z nim. Odetchnęła głęboko i miała właśnie wrócić do pracy, gdy drzwi się otworzyły i stanęła w nich Mila. – Przepraszam, że wam przeszkadzam, ale mamy kłopot. – Coś z Brygidą? – zaniepokoiła się Katarzyna. – Nie, nie, Brygida w zaskakująco dobrej formie, nawet poszła sama do spółdzielni, chodzi o Królową Róż. – To znaczy? – Sabina nie rozumiała. – Marek dzwonił przed chwilą, że sklepy Hoopera chcą, żeby im dostarczyć nasz najbardziej luksusowy, najcelniejszy produkt. No i jestem w kropce – nie wiem co dać! Katarzyna na hasła „Marek” oraz „Hooper” połączone w jedno zdanie skrzywiła się jak po wypiciu słynnego octu siedmiu złodziei, o którym podczas Wigilii mówiła Carmen. – To proste, dajcie im Złotą Różę – stwierdziła Sabina. Katia już miała zaproponować Rose de Nuit, ale ugryzła się w język. Nie będzie ułatwiała Markowi i jego księżniczce życia – tak, tak, słyszała rozmowę przy ladzie recepcji i jeszcze ją piekła złość. O, co to, to nie! – No właśnie nie wiem – kontynuowała Mila. – Może jednak coś z serii lawendowej? W Anglii są popularne, na przykład Yardley… – To nie powinno być coś, co jest już w Anglii popularne, tylko rzecz oryginalna – upierała się Sabina. – Katia, poprzyj mnie! Katarzyna obojętnie wzruszyła ramionami. „Rose de Nuit, Rose de Nuit” – krzyczało jej wszystko w głowie, ale nie odezwała się ani słowem. Nie. Niech księżniczka mu wybiera. Wyobraźnia już od dawna, czyli od dnia, gdy przypadkiem podsłuchała rozmowę Mili i Sabiny, podsuwała jej obrazy nowego romansu Marka. Eleganckiego i wyrafinowanego w stylu. Arystokratka. Właścicielka połowy sieci sklepów Hoopers i córka George’a Earlingtona Seniora MP[23]. Katia już dawno temu sprawdziła sobie to w Internecie, a teraz lubiła się wieczorami podręczyć, oglądając rodową posiadłość Earlingtonów w Camden. Znalazła oczywiście kilka zdjęć Diany Hooper i trudno było nie przyznać Markowi racji, że ją wybrał. Zadowolona z siebie próżniaczka, która nigdy nie musiała zajmować się czymś więcej niż zakupami i wybieraniem kwiatów do bukietu – pomyślała złośliwie, ale zaraz przyszło jej na myśl, że może Marek właśnie takie lubi. W związku ze wszystkimi powyższymi przemyśleniami nie zamierzała mu pomagać i wspominać o Rose de Nuit. Tymczasem Mila poprosiła je, aby razem z nią poszły do domku Tekli i wybrały spośród sztandarowych produktów firmy ten jeden jedyny, który podbije wyspiarski rynek. Katarzyna chciała się bardzo od tego wymigać, ale chęć ujrzenia słynnego domu pani Tekli Tyczyńskiej przeważyła. Wyszły więc przed pałac i Katia jak zwykle z przyjemnością chłonęła zapach mrozu i palonego drewna. To był dla niej prawdziwy aromat zimy. Nie musiały chodzić daleko, bo siedziba hrabiny znajdowała się tuż za bramą parku. Katarzyna w zdumieniu popatrzyła na drewniany domek z dachem sięgającym prawie ziemi, teraz przykrytym czapą śniegu. Ponieważ hałasowały, rozmawiając głośno, pani Tekla z ciekawością wyjrzała na ganek. – O, idzie brygada ekspercka. W samą porę, właśnie zaparzyłam herbatkę! – powiedziała i roztarła zmarznięte dłonie. Katarzyna przyglądała się jej z ciekawością – widziała ją już na Wigilii u Mossakowskich, ale wtedy zajmowały ją inne sprawy, więc po przedstawieniu się hrabinie nie zwracała już na nią szczególnej uwagi. Starsza pani miała bladą pergaminową cerę poznaczoną siateczką zmarszczek. Siwe włosy nosiła upięte w coś w rodzaju wysokiego koka, natomiast uwagę zwracały jej oczy – zaskakująco młode i żywo przyglądające się światu. – Katia Wimmer – powiedziała hrabina, przeszywając ją wzrokiem. – Bardzo ciekawe! – dodała enigmatycznie, ale żadna z nich nie odważyła się spytać, co było tak ciekawe. – Teklo, sama wiesz od Marka, jaki mamy kłopot – zaczęła Mila, ale hrabina powstrzymała ją ruchem dłoni. – Najpierw, moje drogie, herbata z ziół ałtajskich i kruche ciastka! – Zniknęła za przepierzeniem, gdzie miała swoją kuchenkę. Katarzyna rozglądała się po pomieszczeniu. Nie była pierwszą osobą, która od razu uległa czarowi tego miejsca. Najchętniej pobiegłaby od razu do pałacu po aparat fotograficzny i zrobiła kilkadziesiąt zdjęć tego niezwykłego pomieszczenia. Wszystko tu było zaskakujące i pełne magii – stare naczynia apteczne i precjoza służące do destylacji perfum. Zachwycała ją gra światła i cienia na kolorowych butlach i szklanych retortach. Kręcił jej się w głowie zapach perfum i surowców perfumiarskich, od których ten dom dosłownie pękał w szwach. Produktami Królowej Róż zastawione były wszystkie sosnowe półki, rozmieszczone na ścianach po obu stronach wielkiego alembiku. Katia podeszła bliżej i zobaczyła całe serie Laury Rossy oraz Złotej Róży wyeksponowane w najbardziej widocznym miejscu. Dalsze półki zajmowała seria lawendowa Midnight i Morning oraz Idealismus – pierwszy wielki hit wytwórni. Rose de Nuit stała z boku, niczym mniej lubiana krewna. – No, a teraz mówcie, jakie macie propozycje – zarządziła hrabina, stawiając na sosnowym stole dzbanek. – Coś musimy wysłać, bo Marek popłacze się z desperacji, dla niego jest to ogromnie prestiżowa sprawa. – Dajmy serię lawendową. – Złotą Różę! – A moim zdaniem – powiedziała hrabina – powinnyśmy dać Idealismus, to była nasza pierwsza seria kwiatowa i od razu strzał w dziesiątkę. Ale pani się jeszcze nie wypowiedziała – zwróciła się do Katii, która skubała ciastko. – Nie wiem, nie znam się na tym. Może Laura Rossa? Sabina była skłonna wymienić Złotą Różę na Laurę Rossę, ale Mila upierała się przy lawendzie. Hrabina tymczasem przypatrywała się Katarzynie uważnym wzrokiem, pod którym kobieta się zmieszała. – No niech pani powie szczerze, Katiu, bo słyszałam, że lubi pani być szczera, nawet więcej niż szczera… Ciekawe od kogo to słyszała – pomyślała Katia, ale sprowokowana w ten sposób, wyprostowała się przy stole i rzuciła: – Rose de Nuit. – Sprawa przesądzona. Wysyłamy Rose de Nuit – powiedziała hrabina tonem nieznoszącym sprzeciwu, bo zarówno Mila, jak i Sabina otworzyły właśnie usta, by spytać dlaczego, po czym od razu posłusznie je zamknęły. – No, a teraz, skoro zrzuciłyśmy już ten straszliwy ciężar, jedzcie ciastka i opowiadajcie mi, co tam nowego w „Graalu i Róży” – powiedziała pani Tekla, ale wciąż nie spuszczała bacznego wzroku z Katarzyny. [23] MP – skrót dodawany przy nazwisku, oznaczający Member of Parliament, czyli poseł. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 29 – Dom kultury – Mila zawiesiła wzrok na przyjaciółkach. Sabina kiwnęła głową, a Katarzyna patrzyła z wyczekiwaniem. – Mam już wszystkie pozwolenia i chcę go uruchomić w Idzie jeszcze przed latem. – No, ja to oczywiście rozumiem. Szlachetna idea, ale po co tutaj dom kultury? Jest Spółdzielnia Wiejska Ida, działa biblioteka, a właściwie jej filia, więc po co jeszcze to? Czy Ida nie jest zbyt małą miejscowością na dom kultury? – wyraziła swoje wątpliwości Katia. – Wójt Kręcichwost mówi dokładnie to, co ty! – Mina Mili wyrażała głęboki niesmak. – A ja uważam, że to ma sens. Odkąd kilka lat temu szkoła tak ucierpiała w pożarze, że trzeba było przenieść zajęcia do Lipnika, wciąż myślę o zagospodarowaniu wyremontowanego budynku. Stoi i nic się z nim nie dzieje. – Działa w nim biblioteka – podrzuciła Sabina. – No właśnie! A mogłoby być coś więcej! Myślałam o ciekawych spotkaniach, moglibyśmy zaprosić interesujące osoby, zorganizować jakąś wystawę. Marzyłoby mi się, żeby Lola Adamska pokazała tutaj swoje obrazy! Naprawdę, dziewczyny, takie miejsce zintegrowałoby okolicę, choćby teraz w zimie, gdy mało się dzieje. To co mówiła, nie było pozbawione racji. Budynek, odnowiony zespołowym staraniem całej wioski, mógł przecież spełniać jakąś rolę, przysłużyć się społeczności. – A jakie są koszty? – zainteresowała się Katarzyna. – Musielibyście chyba kogoś zatrudnić, bo nie widzę za bardzo działalności takiego miejsca w oparciu o ciągłe zrywy kolektywu – to ostatnie słowo wymówiła z mrugnięciem oka. Mila machnęła ręką. – O to nie ma się co martwić. W samej Idzie znalazłoby się kilka osób, które mogłyby się podjąć tej pracy. Gorzej z pieniędzmi na wyposażenie. Przeliczyłam wszystko i trochę tego wyszło. – Przydałby się sponsor – stwierdziła Sabina. – Może Królowa Róż? Mila się zadumała. Wiedziała, że Królowa Róż ma teraz inne zmartwienia, kierując swoją energię na rynki zagraniczne. – Może spółdzielnia by się włączyła? – myślała głośno przez chwilę, a potem doszła do wniosku, że czas na herbatę. Nie zdążyła nawet dojść do drzwi, bo one się otworzyły i stanęła w nich pani Kowalowa z wielce zaaferowanym wyrazem twarzy. – Pani Milu, jacyś nowi goście przyjechali! – To wspaniale! Od razu widać, że ferie, zrobił się spory ruch, dzisiaj rano przyjęłam pięć rezerwacji. A co dopiero będzie, gdy zdecydujemy się na nasz bal karnawałowy… – To nie są normalni ludzie – wyjaśniła pani Gertruda. – Jak to – nienormalni? – Mila się zaniepokoiła. – Nie mówię, że nienormalni. Tylko dziwni. Z Hiszpanii chyba, bo trudno mi się z nimi dogadać. Zdenerwowani strasznie, jakby osa ich użądliła, wie pani gdzie! Wolałam przyjść i powiedzieć. Mirek ich na razie pilnuje na dole. Mossakowska była nad wyraz zdziwiona. Nie miała ostatnio żadnej zagranicznej rezerwacji. Trzeba to było sprawdzić. Sabina i Katia zdecydowały się iść razem z nią, bo jeśli dziwni goście są gwałtownego temperamentu, na pewno nie zaszkodzi przyjacielska pomoc. Zeszły po schodach na parter i zobaczyły ową dziwną parę. Była to kobieta po pięćdziesiątce o jasnych włosach w nietypowym kolorze przełamanego szarością złota, piękna i rasowa, oraz młody mężczyzna około trzydziestki. Musiał być jej synem, bo podobieństwo w rysach twarzy było wprost uderzające, mimo że młodzieniec miał ciemne włosy i smagłą cerę. – Witam państwa, jestem właścicielką hotelu, czym mogę państwu służyć? – powiedziała Mila na wszelki wypadek po hiszpańsku, a na twarzy pięknej damy odmalowała się wielka ulga. Podbiegła do Mili i gwałtownie potrząsnęła jej dłonią. – Dzień dobry, jestem szczęśliwa, że panią zastałam, papa mnóstwo mi o pani opowiadał! Wiem, że mi pani pomoże! Jestem Bianka Emiliero, a to mój syn Ernesto – wskazała dłonią odzianą w skórkową rękawiczkę młodego człowieka, który ukłonił się lekko. Sabina nie znała hiszpańskiego, a Katarzyna zaledwie kilka słów, ale nazwisko „Emiliero” je zelektryzowało. Więc to była ta słynna, niezrównoważona synowa adwokata, która cały swój życiowy wysiłek poświęciła na poszukiwanie swej rodziny? Bianka Emiliero wyglądała co prawda na osobę o zszarganych nerwach, nawet na kobietę na skraju nerwowego wyczerpania, ale nic nie wskazywało na to, że nie jest przy zdrowych zmysłach. Sabina przyglądała się jej tak natarczywie, że pani Bianka czując na sobie jej wzrok, odwróciła się w tym kierunku. Jej oczy zaokrągliły się ze zdziwienia i złożyła ręce w taki sposób, jakby chciała się modlić. – Mój Boże! Laura Rossa! Czytałam wszystkie pani książki! Jestem po prostu zachwycona! – Nie mówię po hiszpańsku – powiedziała Sabina, a pani Emiliero przeszła na angielski, który w wymowie miał pewne południowoamerykańskie naleciałości, ale był o niebo lepszy niż dziwne wygibasy starego adwokata. Pani Bianka, w stanie największego uniesienia, zaczęła wyjaśniać, co ją tutaj sprowadza. Żadna z tej trójki nie miała najmniejszych wątpliwości – skoro teść niczego nie wskórał w sprawie naszyjnika, zjawiła się tu sama. Pani Emiliero nie wydawała się być przy tym osobą, która łatwo zrezygnuje lub da się zbyć byle czym. – Mam nadzieję, że ma pani wolne pokoje? – zapytał tymczasem jej syn, młodzian spokojnego charakteru, lecz stanowczy. Mila skinęła głową i wydobyła zza kontuaru klucze do dwóch sąsiadujących apartamentów. – Na pewno są państwo zmęczeni po podróży. Proszę odpocząć, a potem zejść na obiad. Gospodyni przyszykuje coś pysznego – zapewniła Mila, a w oczach pani Bianki pojawił się błysk niepewności. – Pani Milu, my musimy porozmawiać! Papa uważa, że tylko pani może mi pomóc! Mila wyjaśniła jej, że chętnie porozmawiają – to ostatnie powiedziała z naciskiem, jednocześnie patrząc błagalnym wzrokiem na Sabinę i Katię, które skinęły natychmiast głowami – ale przyjdzie na to czas po posiłku. – I co ja mam teraz zrobić? – spytała je Mila, gdy Mirek, objuczony bagażami matki i syna, wyprowadził już całe towarzystwo na górę. – Coś ty mu powiedziała? – oskarżycielsko rzuciła Sabina, która zbyt dobrze znała dobre serce przyjaciółki i wiedziała, że musiała zdradzić panu Emiliero coś niecoś przed jego wyjazdem. Mila zaczerwieniła się tak, że nie było widać piegów na jej uroczej twarzy. – Skąd wiesz? – Czytam w tobie jak w otwartej księdze – syknęła Sabina. – Mila, błagam cię, nie mów, że zdradziłaś adwokatowi Emiliero, kto dał mi ten naszyjnik! Mila miała tak zbolałą minę, że odpowiedź była oczywista. Katia postanowiła wziąć przyjaciółkę w obronę. – Sabina, daj spokój. Ja od początku nie rozumiałam całej tej tajemnicy. Wiem, pani Tekla chciała zachować anonimowość, bo bała się, że Emiliero jest naciągaczem. Ale gdy przedstawił dowody, chodzi mi o to zdjęcie matki hrabiny z dzieckiem, osobiście nie widziałam powodów, by dalej to ukrywać. Przecież można mu było powiedzieć, że to pani Tekla, ale nie życzy sobie żadnych z nim kontaktów. Powiem wam szczerze, że dużo gorzej by było, gdyby oni wynajęli detektywa i to sami wyśledzili. Taka sytuacja lubi się wymykać z rąk i rodzić różne komplikacje. Czytałam w jednym kryminale… – O zimie – domyślnie powiedziała Sabina, a Katia spojrzała na nią i obie wybuchnęły śmiechem. Na twarzy Mili odmalowała się ulga. – Dziewczyny, zrozumcie mnie! Po prostu było mi go żal, wyjeżdżał stąd kompletnie załamany. Owszem, zdradziłam mu tożsamość Tekli, ale dał mi słowo honoru, że ani on, ani jego synowa nie będą jej prześladowali. I ja mu wierzę, bo to bardzo uczciwy człowiek. – Hmmm… Nie wiem, czy zauważyłaś, ale jego synowa z wnuczkiem właśnie tu zjechali. Jestem pewna, że zamierzają spotkać się Teklą, no i co teraz zrobisz? – spytała Sabina, która nie była przekonana, czy panu Emiliero udało się dotrzymać danego słowa. W końcu pani Bianka wyglądała na bardzo zdecydowaną osobę, a tajemnica, która staje się udziałem zbyt wielu osób, przestaje być tajemnicą, chyba że poliszynela. – I dlatego chcę z nią porozmawiać, i dobrze by było, gdybyście udzieliły mi wsparcia – stwierdziła proszącym głosem Mila. – Narozrabiałaś i teraz prosisz jak kot ze Shreka. – Sabina się roześmiała, ale natychmiast pocieszyła przyjaciółkę, że będą przy niej trwały na dobre i na złe. Katia tymczasem myślała o czymś zupełnie innym. – Przyjrzałyście się jej? – spytała enigmatycznie, a Mila pospieszyła z wyjaśnieniem, że pani Bianka zupełnie nie ma typowej dla Argentynek urody, choć oczywiście włosy mogła mieć farbowane. – Nie. Włosy ma naturalne. To nie jest sztuczny odcień, tego się nie da uzyskać farbami – stwierdziła Katia. – Zawsze patrzę na ludzi bardzo uważnie, to jedno ze skrzywień zawodowych scenarzysty, lubię katalogować twarze i zapamiętywać rysy. Czy ona nie wydaje się wam bardzo podobna do Tekli? Sabina i Katia popatrzyły na nią ze zdziwieniem, a potem Sabina powiedziała bardzo ostrożnie: – Ja też miałam takie wrażenie. Gdy się odwróciła do ciebie, Mila, miała taki sam wyraz twarzy jak Tekla, gdy coś ją rozdrażni. Wydają się podobne, to prawda! – A może my to wymyślamy? – Mila się zastanowiła. – Chcemy wierzyć w to, że ta historia ma takie rozwiązanie! Boże drogi! – Przeraziła się niespodziewanie. – Przecież jutro Carmen przyjeżdża z Paryża! Jeszcze jej tu brakuje na dokładkę! – Carmen bym się akurat nie przejmowała. – Sabina zbagatelizowała sprawę. – Jej temperament doskonale harmonizuje z ekspresją pani Emiliero, więc dogadają się doskonale. Mila nie była przekonana, ale zostawiwszy przyjaciółki same, weszła do jadalni sprawdzić przygotowania do obiadu. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 30 Po obiedzie pani Gertruda podała swoje arcydzieło, czyli tort cytrynowy, i zastawiła stolik filiżankami na kawę i herbatę. W tym czasie pani Bianka Emiliero zaczęła dziękować Mili, że mimo wszystko powiedziała jej teściowi, kto był właścicielem naszyjnika. – Wiem, że papa o tym paniom mówił. Od lat dręczy mnie sprawa mego pochodzenia. Urodziłam się w Argentynie, przekonana, że matka jest po prostu duńską emigrantką, wojenną sierotą, jakich było wiele w tamtym czasie. Nigdy mi nic nie mówiła, a ja po prostu myślałam, że nie ma pojęcia o swojej przeszłości. Wydawało się jej to zupełnie nie interesować. Mama nie miała szczęścia do mężczyzn – mnie urodziła bardzo młodo, ojciec nas porzucił. Nie kochała mnie zbytnio, nie troszczyła się o mnie, rzadko przytulała, była chłodna emocjonalnie i uczuciowo. No cóż, nie znałam innego życia i akceptowałam to. Ja na szczęście zakochałam się szczęśliwie, wyszłam za mąż także bardzo młodo, urodziłam dzieci. Moja matka zaczęła chorować, próbowała mi coś opowiadać, przekazać, ale nie bardzo już potrafiła. Mówiła o jakiejś niszczącej tajemnicy, historii sprzed lat. Rozumiałam, że chodzi o wojnę, być może jej przeżycia w sierocińcu. Myślałam wtedy, że może tam stała się jej jakaś krzywda, która naznaczyła ją na całe życie. Moja matka miała dziwną przypadłość – wszelkie doznania emocjonalne tłumaczyła sobie jako przeżycia fizjologiczne. Gdy przeszywał ją dreszcz strachu, podejrzewała, że to zwykły przeciąg. Długo tego nie rozumiałam, ale potem czytałam wiele na ten temat i okazało się, że istnieje takie zaburzenie i nazywa się ono aleksytymia, niezdolność do identyfikowania emocji. Jak więc panie widzą, moja matka Inga była bardzo dziwna. Dlatego to, co mi mówiła, nie zaskoczyło mnie jakoś szczególnie. Chorowała, zbliżała się do śmierci, więc podejrzewałam, że tak trudna do zrozumienia osoba w tej ostatniej chwili będzie dla mnie jeszcze bardziej obca. – Pani Bianka przerwała, by wyciągnąć z torebki koronkową chusteczkę i wytrzeć oczy. Na białym płótnie pozostał ślad tuszu do rzęs. Syn pogładził ją po drżącej delikatnie dłoni i dolał herbaty do filiżanki. Po salonie rozszedł się kojący zapach Doliny róż. Za oknem znowu trwała zawieja śnieżna. – Myliłam się jednak i to bardzo. Matka opowiadała mi historię bardzo mętną oraz niesamowitą o ucieczce nocą i tonącym statku. Same panie widzą, że to zbyt mało, żeby coś ustalić. Pod koniec, gdy już prawie nie mogła się ze mną porozumieć, dała mi to zdjęcie, a ja zrozumiałam, że to ona jest tym niemowlęciem trzymanym na ręku przez wysoką i smutną kobietę. Doszłam do wniosku, że babka albo musiała ją oddać, albo sama zginęła i dziecko, moja matka Inga, trafiła to przytułku. Resztę już panie znają – wisiorek z platyny z kamieniem księżycowym doprowadził mnie aż tutaj, żebym mogła wreszcie zrozumieć, jaką tajemnicę nosiła moja matka i dlaczego była tak zimna i nieczuła. Sabina skinęła głową. Doskonale rozumiała panią Biankę i wcale nie dziwiła się, że kobieta zdecydowała się przyjechać. Ta tajemnica ją zabijała i Sabina była pewna, że w świetle tego, co usłyszała o nieszczęśliwym dzieciństwie kobiety, po prostu nie mogła postąpić inaczej. Ona sama też by tak zrobiła. Matka, która nie kochała swojego dziecka. Poczuła wielkie współczucie dla tej istoty, pozbawionej macierzyńskich uczuć. Inga na pewno o nią dbała, karmiła i opiekowała się, ale jej nie kochała. Pewnie nigdy nawet nie wypowiedziała tego słowa, a jej dziecko błąkało się samo po zimnej lodowej pustyni, jałowej ziemi swego dzieciństwa pozbawionej ciepła serdecznego uczucia. Był to straszny, przejmujący obrazek, od którego pękało serce. Sabina nie miała więc za złe Mili, że zdradziła tajemnicę hrabiny – bo w ten sposób mogła pomóc tej nieszczęśliwej kobiecie. Pomyślała też o Brygidzie. Czy ona w podobny sposób podchodziła do swego dziecka? Także go nie kochała? W takim razie lepiej, aby je oddała, bo stworzy taką wydrążoną istotę jak Bianka, o pustym wnętrzu, którego niczym nie da się zapełnić. Bo miłości nic nie zastąpi. Powinnam przyjąć to maleństwo – pomyślała. Ja dam mu miłość! – Doskonale panią rozumiemy – zapewniała Biankę Mila. – Ale Tekla Tyczyńska stanowczo nie chce mieć nic wspólnego z tą sprawą. Przyniosę nasze odbitki rodzinnych zdjęć Tyczyńskich, stanowią dokumentację remontu pałacu, ale nic więcej nie mogę zrobić! Wstała od stołu i poszła do biura, gdzie miała podręczne archiwum dokumentów. – I co pani dalej zrobiła? Gdy się już pani dowiedziała, kto był właścicielem wisiorka? – zagadnęła panią Emiliero Katia, którą w tym wszystkim najbardziej interesowało dochodzenie. Pani Bianka upiła nieco herbaty ze swej filiżanki i zaczęła opowiadać. – To była pierwsza od lat prawdziwa wskazówka. Sprawdziłam wszystko, co było dostępne na temat tej rodziny. Moja babka, bo chyba mogę ją już tak nazywać, wywodziła się z arystokratycznego rodu von Elsen. Miała na imię Inger i tam w Danii zostawiła siostrę, o kilka lat od siebie starszą Theklę. Siostra była panną i zmarła w Kopenhadze wiele lat temu, więc tu trop się urwał. Pojechałam jednak do Danii i dowiedziałam się o krewnych sióstr von Elsen w Anglii. To była jakaś dalsza rodzina, kuzynki drugiej linii, ale w czasach młodości były bardzo zaprzyjaźnione. Od córki jednej z nich dowiedziałam się, że istotnie było dziecko, mała dziewczynka, którą opiekowała się Thekla von Elsen. Ta angielska krewniaczka była jednak przekonana, że dziecko urodziła właśnie Thekla. Byłam pewna, że się myliła, dotarłam do duńskich dokumentów i ciotka mojej matki była na sto procent bezdzietną panną. Dlaczego jednak oddała moją matkę do przytułku i nie interesowała się jej losem, a z drugiej strony zostawiła jej to zdjęcie jako znak rozpoznawczy? Krewna w Anglii nic na ten temat nie wiedziała, natomiast doskonale pamiętała starszą córkę Inger Tyczyńskiej, waszą sąsiadkę, hrabinę Teklę… – Tekla i Thekla – powiedziała Sabina. – Inger dała swojej córce imię siostry, to zupełnie zrozumiałe. – Tak. Tekla razem z bratem uciekli z Polski w 1943 roku, dzięki pomocy krewnych i Czerwonego Krzyża przedostali się do Danii, a potem przerzucono ich do Anglii. Brat Tekli, gdy tylko osiągnął wiek, wstąpił do wojska i zginął, a ona sama jakiś czas mieszkała u kuzynek, a potem sama zaczęła sobie radzić. Miała stypendium, więc najpierw uczyła się, a potem studiowała. W końcu wyjechała do Francji, gdzie mieszkała przez wiele lat, a wreszcie wróciła tutaj. To wszystko, co udało mi się ustalić w ciągu tych kilku tygodni. – Imponujące! – Sabina nie mogła wyjść z podziwu. – No dobrze. – Katia analizowała fakty. – Skoro wiemy, że matka Tekli Tyczyńskiej, hrabina Inger, popełniła samobójstwo w 1943 roku, tym samym, kiedy trójka dzieci opuściła kraj, możemy zakładać, że bezpośrednią przyczyną ich wyjazdu była właśnie śmierć matki. Dzieci pozostały bez opieki i wiadomość o tym w jakiś sposób dotarła do Thekli w Kopenhadze… – A ona zorganizowała im przerzut do Danii! To wszystko ma sens – stwierdziła Sabina. – Niestety, od Kopenhagi to wszystko coraz bardziej się gmatwa – stwierdziła Bianka. – Wedle moich ustaleń Tekla z bratem prawie od razu pojechali dalej, a moja matka została z ciotką. – Pewnie zamierzała ją wychowywać – domyśliła się Katia. – Może chciała uznać ją za własną córkę? – To dlaczego niespodziewanie, po niecałych dwóch latach, odstawiła ją anonimowo do sierocińca z tym zdjęciem w kieszonce sukieneczki? – I dlaczego tak naprawdę matka Tekli popełniła samobójstwo?! – dodała Katia, a wszyscy pokiwali głowami. Mila, która już chwilę temu wróciła z biura, podsunęła im wyciągnięte z koperty kopie rodzinnych zdjęć Tyczyńskich. Szczególną uwagę zwracało to zrobione całej rodzinie nad sadzawką. Poważna, jakby zgaszona hrabina była tak niesamowicie podobna do pani Bianki, że po prostu nie można było mieć wątpliwości, że są rodziną. A podobno tak lubiła się bawić – pomyślała Mila, przyglądając się fotografii z bliska. Gdy była panną, tryskała humorem i energią. Co się więc stało? Przecież to nie klimat ją zgasił – Dania jest równie zimnym krajem. Może czegoś zabrakło w małżeństwie? – Hrabia Tyczyński zginął w 1939 roku – powiedziała głośno Katia to, o czym wszyscy myśleli. – Kto zatem był pani dziadkiem, pani Bianko? Bianka Emiliero drgnęła i wypuściła z rąk plik zdjęć, które sfrunęły ze stołu na podłogę, a jej przystojny i małomówny syn rzucił się od razu, żeby je pozbierać. Z fotografii ułożył się czarno-biały wachlarz przestawiający różne chwile z życia rodziny Tyczyńskich i z historii pałacu. Była tam radosna scena pikniku z czasów, gdy Tekla miała pięć lat, i uchwycona całkiem wyraźnie partia wista w gabinecie z labiryntem na podłodze, gdzie hrabia Tyczyński i trzech poważnych panów ze starannie napomadowanymi wąsami pochylało się nad karcianym stolikiem. – Nie wiem. Ale mam straszne podejrzenia – stwierdziła pani Emiliero i ukryła twarz w dłoniach. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 31 – Tragiczna historia – stwierdziła Mila, gdy pani Bianka uspokoiła się trochę i poszła w towarzystwie syna na górę trochę odpocząć. – Też tak uważam – zgodziła się Sabina. – Może Tekla jednak da się przekonać, aby z nią pomówić? Myślę, że to by im obu pomogło. – Jak niby zamierzasz ją do tego nakłonić? – Katia nie rozumiała. – Przecież nie możesz zabrać do niej Bianki i postawić jej przed faktem dokonanym. Mila zamachała w proteście rękami. – No coś ty! Nawet mi taki pomysł nie przyszedł do głowy. Po prostu zastanawiam się, czy nie pójść do niej jutro i nie porozmawiać, tak jak my tutaj rozmawiamy. Może będzie bardziej skłonna się zgodzić, gdy pozna całą historię Bianki. – Moim zdaniem w tym kryje się jakaś straszna tajemnica wojenna – odezwała się Sabina. – Są rany, których nikt nie chce rozdrapywać, i możesz się rozczarować, Mila, gdy Tekla zdecydowanie ci odmówi. Ja ją zresztą rozumiem. – A ja traktuję tę historię jak zagadkę do rozwikłania – stwierdziła Katia. – Taką szaradę jak w powieści kryminalnej. Jestem pewna, że rozwiązanie tajemnicy znajduje się tutaj, w polskich wojennych losach rodziny Tekli, a nie w duńskim sierocińcu, czy w Anglii. Gdybyśmy wiedziały, co się tu stało, dlaczego matka hrabiny popełniła samobójstwo, być może dowiedziałybyśmy się, dlaczego mała Inga została później oddana do sierocińca w Kopenhadze, podczas gdy dwójka pozostałych dzieci żyła w Anglii u krewnych. Pokiwały głowami. Jedyną osobą, która mogłaby rozwikłać tę zagadkę, była Tekla, ale ona akurat nie chciała o tym rozmawiać. Katia poczuła, że jest bardzo zmęczona. Wróciła do swego pokoju, gdzie w kominku jak zwykle wesoło buzował ogień, i pomyślała o ulubionej książce swego dzieciństwa. „Zima trwała już od niepamiętnych czasów i można było się spodziewać, że potrwa jeszcze drugie tyle, zanim nastanie wiosna. Świat, jak okiem sięgnąć, był tylko szarym mrokiem, albo czarną nocą, najpierw padał śnieg z deszczem, potem śnieg, potem jeszcze większy śnieg, aż w końcu chwycił mróz”[24]. Królowa Sola, pierwsza książka o zimie, jaka pojawiła się w jej życiu, a potem zniknęła na całe lata, ale której pierwszy akapit żył w niej, tak jak w innych żyje Inwokacja Mickiewicza czy Przesłanie Pana Cogito Herberta. To była jej ukochana książka, ta jedyna, która skradła serce i już zawsze stanowiła wzorzec dla innych lektur. Szukała w kolejnych dziełach literackich jej atmosfery i marzyła, że kiedyś jeszcze poczuje to drżenie zachwyconego serca, jakie odczuwała, czytając książkę po raz pierwszy. Katia nie wiedziała, że każdy z nas ma taką książkę, od której zaczyna się wszystko – to pierwsze czytelnicze uwiedzenie, ta miłość i poczucie duchowego powinowactwa, którego nic i nigdy nie zatrze. Możemy zapomnieć o tej książce, zagubić ją na wiele lat, przeczytać później setki, a nawet tysiące tomów, ale w każdej kolejnej lekturze będziemy bezwiednie szukać śladów naszej ukochanej. Katia spojrzała przez okno na zaśnieżony park. Latarnie oświetlały śnieg swoim widmowym, mlecznym blaskiem, a pośród zasp wędrował pasiasty kot Witolda, Jodżo, ostrożnie stawiając łapy w śniegu i pofukując, gdy śnieżne płatki spadły mu na wibrysy. Uśmiechnęła się i niespodziewanie, nawet dla niej samej, otworzyła okno. Do ciepłego pokoju wpadł zimny podmuch, wypędzając na zewnątrz światło. Noc miała zapach i kolor zimy, czuła na wargach świeżość lodowatego powiewu i ten ostry, krystaliczny smak. Gwiazdy tańczyły na niebie, to przysłaniane, to odkrywane przez chmury. Noc była tak granatowa, że ich blade migotanie wydawało się skrzeniem się zimnych ogni lub fajerwerków, które widziała w sylwestra z pałacowej wieży. Jej myśli pobiegły poza morze, do szarego domu z kamienia na wrzosowisku północnej Anglii, gdzie wilgotny o tej porze roku zimny wiatr wyśpiewywał swoje sekretne historie. Pewnie zdziwiłaby się bardzo, wiedząc, że Marek Rokosz stoi w tej chwili w oknie swego pokoju w Camden, patrzy na księżyc oświetlający wrzosowisko, słucha pieśni wiatru i po raz kolejny tłumaczy sobie, dlaczego nie powinien podnieść słuchawki telefonu i wykręcić tego numeru. Próbuje wciąż podsycać w sobie złość i to poczucie, że został boleśnie urażony i ciągle od nowa stara się o niej zapomnieć. I już wie, że jest to niemożliwe. Wyobrażał sobie, że ona tam, na lodowisku, kręci swoje piruety i wykonuje kroczki przy wtórze Karnawału zwierząt lub jakiejkolwiek innej melodii. Tak bardzo chciał ją zobaczyć, choć przez chwilę, choć jeden raz. Było to jednak niemożliwe. Ale czy naprawdę? Zastanowił się przez chwilę, a potem skontaktował się z inżynierem Popielą. Następnego dnia Katia obudziła się na tyle wcześnie, by osobiście odebrać paczkę od kuriera, zawierającą dodatkowe filtry i obiektywy do aparatu. Oglądała je przy śniadaniu, kiedy do jadalni zajrzała Mila. – Widzę, że przesyłka doszła – powiedziała trochę nieobecnym głosem, jakby myślała o czymś innym. – Tak, wszystko w najlepszym porządku, nic się nie uszkodziło. – Katia cieszyła się, ponieważ była przywiązana do swego sprzętu fotograficznego i bardzo martwiła się, czy wszystko dotrze w nienaruszonym stanie. – To świetnie – wtrąciła się Brygida, która czuła się tego poranka po prostu doskonale i kipiała energią. – Może dzisiaj zaczniemy robić zdjęcia? Mam niesamowitą wenę twórczą, czuję, że cię pomaluję jak gwiazdę filmową. Katia spojrzała na nią bez przekonania, ale istotnie, światło było idealne i szkoda go było marnować. – Możemy wziąć suknię? – zapytała, a Mila zaczęła się usprawiedliwiać, że nie wykonała jeszcze poprawek. Ostatnio tyle się działo, że nie znalazła na to czasu. – Spokojnie. Moim zdaniem ta sukienka jest świetna, ale jeżeli musisz, to ją po prostu zepnij na mnie szpilkami. – Katia wzruszyła ramionami i zaczęła przykręcać odpowiedni obiektyw. Wyskoczyła nawet na chwilę na ganek, żeby – jak mawiała – przymierzyć się do światła. Mila po chwili wyszła ze składziku, niosąc w rękach suknię. – Chyba kłopot ci robię tą naszą reklamą. Dacie sobie radę same? Chcemy z Sabiną iść do Tekli, już się z nią umówiłam i nie chcę odwoływać. To ważne. Katia wyjęła jej z rąk suknię. – Oczywiście, że sobie poradzimy! Tak jest nawet lepiej, nie lubię, jak mnie ktoś obserwuje przy pracy. W końcu jestem tylko fotografikiem amatorem, a tacy są najbardziej drażliwi! Wypożycz nam tylko tego twojego pomocnika od drabiny i bagaży, będzie ustawiał statyw. Mila roześmiała się wesoło i od razu zawołała Mirka, który wyraził wielkie zainteresowanie planowaną sesją. Katia powierzyła mu aparat i cały pozostały sprzęt, a sama udała się wraz z Brygidą do spa in progress przygotować się do zdjęć. – Najpierw mnie pomalujesz, a potem założę suknię – zarządziła, ale Brygida zaczęła się upierać, że muszą zrobić odwrotnie. Chciała jeszcze uczesać Katarzynę, a włożenie sukni przez głowę mogłoby zrujnować cały efekt. – A co będzie, jak ci się twarz rozmaże? – powiedziała z taką zgrozą w głosie, że Katia natychmiast zareagowała wesoło. – Tak, to by była katastrofa międzyplanetarna! – Siedź spokojnie i się nie ruszaj. Mam wspaniały pomysł na tę stylizację. Pół dnia wczoraj przeglądałam Internet, żeby znaleźć coś stylowego. – Nie żartuj! W twoim stylu są wyłącznie różowe maźnięcia policzków i powieki w kolorze fuksji – złośliwie stwierdziła Katia, która już zaczęła się nudzić i była zła, że ją unieruchomiono. – Akurat! Nigdy nie robiłam takiej stylówki! Dla ciebie mam coś zupełnie ekstra – Królową Śniegu, ale nie kręć się i nie patrz w lustro. Katarzyna posłusznie wyprostowała się na krześle, gdy Brygida ze skupionym wyrazem twarzy, przygryzając wargę, nakładała kolejne warstwy cieni na powieki i puder na policzki. – Co wy tu robicie? – odezwał się naraz głos przy drzwiach, Katarzyna odwróciła się gwałtownie i zobaczyła Carmen Rojas. – Przyjechałam właśnie i cała jestem w konfuzji – chodzę po domu, wołam, nikogo nie ma… – Sabina i Mila poszły do pani Tekli. A my pracujemy na zdjęciem do folderu reklamującego hotel zimą – wyjaśniła Katia, a Carmen aż klasnęła w dłonie. – Cudnie! Przepięknie wyglądasz! Jakbyś miała szron na rzęsach! Doskonała robota, Brygida, masz talent, dziewczyno, nie wiem, po co ty się obijasz po trzeciorzędnych telewizjach, bez obrazy, Katia, bo wiem, że to twój pracodawca. Brygida przerwała staranne malowanie warg Katarzyny i spojrzała na Carmen pytająco. – Naprawdę uważasz, że mam talent? – Oczywiście. Mogłabyś malować modelki do sesji, aktorki do filmów, a ty się produkujesz w reality show! Trzeba się szanować, waćpanna! – Popatrz. – Brygida okręciła krzesło na kółkach, na którym siedziała Katia, w stronę lustra, a Katarzyna, gdy spojrzała, nie mogła poznać samej siebie. Wyglądała po prostu zjawiskowo. Oczy, podkreślone przez Brygidę ciemną kreską, wydawały się tak ogromne, że można w nich było utonąć. Blada twarz dodatkowo rozjaśniona drobinkami srebrzystego pudru miała koloryt tafli zamarzniętego jeziora – była w nim przezroczystość wody oraz perłowy blask. Twarz zyskała przy tym nowy wyraz pełen uroczej tęsknoty i nieopisanego czaru. – Nie bójcie się, to ja. Tak podpiszę to zdjęcie. – Katia roześmiała się nerwowo, chcąc zatrzeć niezwykłe wrażenie, jakie zrobiła na niej praca Brygidy. Zawsze miała tę dziewczynę za głupią i ograniczoną, a teraz widziała, że się myliła. Brygida potrafiła obserwować ludzi i wydobyć na powierzchnię pewne cechy ich wnętrza, które tkwiły głęboko, być może uśpione przez lata. – Nie bluźnij! – skarciła ją Carmen, ogromnie poruszona kompozycją Brygidy. – Musimy jeszcze zmyć lakier z paznokci i pomalować je na srebrno – powiedziała, ale Katarzyna zaprotestowała z całą mocą. – O, na pewno nie! Po pierwsze ten fiolet mi się podoba, uspokaja mnie, a po drugie dłużej nie wytrzymam w tym złotogłowiu. Uduszę się i rzeczywiście cały makijaż pójdzie na marne. – Ale Kaśka, jak nie będziesz miała srebrnych paznokci, to już efekt nie będzie taki jak trzeba! – Będzie, będzie. Świetnie się spisałaś – wojskowym tonem powiedziała Katia i zdecydowanym ruchem wstała z krzesła. Rzeczywiście, jedwabna suknia Sisi grzała ją niemiłosiernie. – Mam nadzieję, że Mirek rozstawił już sprzęt, bo tak się zgrzałam, że długo nie wytrzymam na mrozie. – Widziałam go, jak się kręcił po podwórzu ze statywem – wtrąciła Carmen. – Myślałam nawet, że dostał bzika, więc wolałam nie pytać. Teraz już rozumiem. Brakuje ci jakiejś biżuterii. Goło na szyi – wyjaśniła, gdy zobaczyła pytające spojrzenie Katii. – Jasne! Zaraz będzie, zaczekajcie tu na mnie! Pobiegła do pokoju, jak mogła najszybciej, w czym oczywiście przeszkadzały zwoje jedwabnej tkaniny, i wyciągnęła swój talizman, wisiorek z kryształem górskim. Przypominał wielką szklaną kroplę z różową inkluzją w środku, misternie osadzoną w surowym srebrze. Katia wypatrzyła go na jakiejś wystawie biżuterii i nie mogła odejść bez niego. Po prostu wołał do niej tak głośno, że nie była się w stanie oprzeć. Zapięła i starannie ułożyła wisiorek. Koniec kryształowej kropli dotykał dekoltu stanika. Wszystko pasowało idealnie. Idąc po schodach, zobaczyła swoje odbicie w wielkim tremo na dole i po raz kolejny nie mogła uwierzyć swoim oczom. To nie była ona, ale jakaś postać z głębi jej najtajniejszych marzeń, piękna, wyniosła, a jednocześnie nieskończenie smutna. – Wygląda pani jak duch hrabiny – stwierdził z nabożnym uwielbieniem Mirek, który zajrzał do holu, bo nudziło mu się na zimnym podjeździe. – Gdzie mam się rozstawić? Katarzyna szybko przypomniała sobie wszystkie ciekawsze miejsca w parku. Ogrodowy labirynt wyglądał nieatrakcyjnie, kolekcja rzeźb wprowadziłaby zbyt wielki chaos na fotografii. Jedynym rozwiązaniem była marmurowa sadzawka z nieczynną o tej porze roku fontanną, nadającą jej nostalgiczny wygląd. Przeszli tam wszyscy łącznie z Brygidą, która trzymała pędzel do makijażu jak insygnium władzy, i Carmen, która dla odmiany taszczyła pudło z filtrami. Gdy dotarli do sadzawki, okazało się, że w międzyczasie światło się zmieniło. Było teraz mętne i rozmyte, wydawało się płynąć w powietrzu. – Idealne oświetlenie, zmiękczy nam obraz – powiedziała Katia, zerkając w wizjer. Ustawiła parametry światła, głębię ostrości, a potem wypróbowała wszystko, używając jako modelki Carmen. Już teraz, w roboczej wersji, widać było, że dzięki filtrom i tej chwili niesamowitego światła zdjęcia wyjdą zjawiskowo. – Carmen! – krzyknęła. – Chodź tutaj, naciśniesz migawkę. – Naciśniesz migawkę, naciśniesz migawkę. Myślisz, że ja nie umiem robić zdjęć? Nawet polaroidem mi wychodzą! – mruczała pod nosem Carmen, patrząc przez wizjer. Słońce delikatnie oświetliło park jakby od dołu, lekko rozmazując kontury. – Pięknie! – powiedziała z uznaniem Argentynka, machając do Katii ręką, co miało najwyraźniej oznaczać, że właśnie robi zdjęcie. – Nie rozśmieszaj mnie – poprosiła Katia. – Takie światło będzie tylko przez chwilę, musimy się spieszyć. – Kapuję. Nie musisz mi sto razy mówić. Lekko unieś głowę, żeby lepiej było widać rzęsy. Teraz trochę się obróć, żeby spódnica rzuciła cień na śniegu. Do kroćset! Miałam genialny pomysł, że kupiłam tę materię jedwabną, prawda? Kolor jak marzenie! Zrobiły w ten sposób jeszcze kilkanaście ujęć, gdy słońce ostatecznie uniosło się nad parkiem, oświetlając go już w zupełnie inny, zwyczajny sposób. Zniknęła bajka, tajemnica i zagadka, pojawił się normalny dzień. – I co teraz? – zapytała Brygida, bardzo rozczarowana, że się nie przydała do poprawek przy makijażu. – Teraz obróbka. Muszę nad tym usiąść z programem graficznym. Na pewno coś niecoś się da poprawić przy mojej urodzie – powiedziała wesoło Katarzyna, zadowolona, że tak się to wszystko świetnie udało. – Nie sądzę – stwierdziła Carmen całkowicie poważnie. – Tylko sobie zaszkodzisz tym Photoshopem. Zostaw, jak jest… Zerwał się wiatr i wokół nich zawirowały drobiny śniegu. Katarzyna poczuła, że jest jej zimno. Przyspieszyły kroku, a za nimi biegł Mirek, który właśnie skończył składać statyw. – Napiłabym się czegoś gorącego – powiedziała Katia. – Najlepiej herbaty z elektrycznością. – Carmen także rozcierała sobie ręce, ale nagle zamilkła, wpatrzona w drzwi pałacu. – O, mon Dieu! A któż to jest? Na progu stał Ernesto Emiliero i przyglądał się jej z ogromnym zainteresowaniem. [24] I. Sandman Lilius, Królowa Sola, tłum. T. Chłapowska, Warszawa 1984, s. 7. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 32 Hrabina Tyczyńska właśnie skończyła czytać list od Marka Rokosza, w którym po raz kolejny naciskał, żeby wysłać wybrane produkty Królowej Róż, i sięgnęła na jedną z półek po Rose de Nuit. Tak. To był ten zapach, o którym wcześniej nie myślała, a Katarzyna poddała jej znakomity pomysł. Rose de Nuit zupełnie niechcący stała się „ubogą krewną” takich produkcji jak Laura Rossa czy Złota Róża. Nawet najnowsza seria Lawendowy Sen usunęła ją w cień, a zupełnie niesłusznie, bo Rose de Nuit nie była jakimś ubocznym efektem poszukiwań perfumiarskich, tylko starannie przemyślanym i skomponowanym zapachem. Sęk w tym, że hrabina nie zaprojektowała go dla żadnej konkretnej osoby. I dlatego miała do tej linii dużo mniej serca niż do innych. Każda seria miała swojego bohatera: Laura Rossa – oczywiście Sabinę, Idealismus to była domena Mili Mossakowskiej, Złotą Różę zrobiła dla samej siebie. Rose de Nuit była po prostu bezpańska. To prawda, inspiracją był tutaj ogród Sabiny, lecz pani Tekla uważała, że to człowiek nadaje charakter perfumom, a nie odwrotnie. Myśli pani Tyczyńskiej popłynęły ku Katarzynie Wimmer, bladej dziewczynie o marzycielskim spojrzeniu smutnych oczu. Zagadkowa osóbka – stwierdziła, zaparzając sobie kawę. Warto byłoby się dowiedzieć o niej czegoś więcej! Nie zdążyła jednak pomyśleć o tym dłużej, bo rozległo się pukanie, a po chwili w drzwiach stanęła Mila Mossakowska. – Świetnie, że jesteś – powiedziała pani hrabina. – Miałam do ciebie dzwonić, że przygotowałam już paczkę dla Marka. Zapakujcie całą serię w ładne pudełka i wysyłajcie! Tuż za Milą w drzwiach pojawiła się Sabina. – Teklo… Nie gniewaj się na nas, ale chciałyśmy z tobą porozmawiać o aferze naszyjnikowej – powiedziała to takim tonem, że Tyczyńska musiała się uśmiechnąć. „Afera naszyjnikowa”, dobre sobie, jak u Aleksandra Dumasa! Trzeba było przyznać Sabinie, że jak nikt potrafiła rozładować atmosferę. – No dobrze, wchodźcie obie, właśnie zaparzyłam kawę, posłucham, co macie do powiedzenia. – Choć nie zamierzała więcej wracać do tej sprawy i uważała ją za zamkniętą, rozumiała, że dla obu przyjaciółek jest to ważne. Nie przychodziłyby tutaj nagabywać ją bez powodu. Sabina posłusznie usiadła, ale Mila nadal kręciła się po pomieszczeniu. – No cóż się tak snujesz? – Tekla się roześmiała. – Siadaj i mówcie, z czym przyszłyście. Mila rzeczywiście usiadła, a potem spojrzała pytająco na Sabinę i odchrząknęła. – Teklo, chodzi nam o synową adwokata Emiliero, panią Biankę. To jej matka najprawdopodobniej jest dzieckiem ze zdjęcia, które ci pokazaliśmy. To może być twoja siostrzenica, Teklo. Pani Tyczyńska skrzywiła się, ale nic nie powiedziała. Sięgnęła po papierosa, swoją długą kryształową lufkę, zapaliła, a potem wypuściła kółeczka srebrnego dymu, które jak zwykle uleciały pod sufit. – Tak jak sama powiedziałaś – „prawdopodobnie”. Ta osoba nie ma żadnych dowodów na to, co mówi, poza jednym starym zdjęciem, które mogło wpaść w jej ręce w dowolnych okolicznościach. Mogła je dostać od kogoś, znaleźć, kupić… Ludzie uwielbiają mistyfikować podobne historie. W końcu minęło już tyle lat, można sobie stworzyć każdą wiarygodnie brzmiącą bajeczkę i częstować nią ludzi… – Nie wydaje ci się, że to trochę za dużo zachodu, by to wszystko wymyślić i z taką konsekwencją dążyć do spotkania z tobą? – spytała cicho Sabina. – No i skoro uważasz ją za oszustkę, są w końcu badania DNA, można to zakończyć w taki sposób, nie budzący już żadnych wątpliwości. Hrabina ponownie zaciągnęła się papierosem. Na jej twarzy malowało się znużenie. Właściwie nie była już zdenerwowana ciągłym wracaniem do tej – dla niej – zamkniętej sprawy, ale po prostu śmiertelnie tym zmęczona. – Nie rozumiem, dlaczego się tak przy tym upieracie – powiedziała, a Sabina wyprostowała się na krześle. – Teklo, pani Bianka tu przyjechała. Jest naprawdę na granicy załamania, bardzo cierpi. Myślę, że mogłabyś po prostu zrobić dobry uczynek, spotykając się z nią. Myślę, że to by jej pomogło się uspokoić – powiedziała proszącym tonem Mila. – Przyjechała tutaj? – zdumiała się Tekla. – Mimo iż odmówiłam spotkania z tym adwokatem i w ogóle zajmowania się tą sprawą? – Tak. Uważam, że ona nie ma żadnych złych intencji. Cała jej rodzina do tej pory zachowywała się nad wyraz powściągliwie i delikatnie. W końcu mogliby zatrudnić detektywa, który wyśledziłby cię raz dwa, mogliby cię zacząć nachodzić. A ona przyjeżdża i tylko prosi o spotkanie… – ciągnęła Mila. – I ja też cię o to proszę! – Prosi… Ona nie prosi o spotkanie, tylko chce wyjaśnień – powiedziała hrabina, strzepując popiół z papierosa. Widać było, że jest zdenerwowana, bo zawsze starała się trzymać swój nikotynowy nałóg w ryzach jako szkodzący jej perfumiarskiemu „nosowi”. – Może to zabrzmi nieprzyjemnie, ale ja ją rozumiem – odezwała się Sabina, a pani Tekla spojrzała na nią z urazą. – Myślałam, że chociaż ty jesteś po mojej stronie! – Oczywiście, że jestem, od początku byłam przeciwna rozgrzebywaniu tej sprawy wbrew twej woli, ale nie zmienia to faktu, że rozumiem panią Biankę. Ona po prostu nie wie, kim jest, a obawia się, że prawda o własnym pochodzeniu może być gorsza, niż się spodziewa… Tekla poruszyła się, a przez jej twarz przebiegł cień. – Obie wierzycie tej kobiecie? Jesteście pewne, że to nie jakaś oszustka, mitomanka, która stworzyła całą tę historię dla kaprysu bądź dlatego, że jest psychicznie chora? Mila i Sabina spojrzały po sobie. – Tego nie możemy wykluczyć. Ludzie szaleni potrafią dobrze się maskować i być bardzo przekonujący dla innych – powiedziała ostrożnie Sabina. – Z drugiej strony, rozmawiałyśmy z jej teściem. On jest naprawdę zmartwiony stanem swej synowej i widzi jak ta desperacka potrzeba odszukania swoich korzeni nasiliła się po śmierci jej matki. Być może pani Bianka Emiliero nie jest twoją siostrzenicą, Teklo, ale coś w tej historii jest niepokojącego. – Przede wszystkim słabym punktem jest tutaj opowieść o tajemniczym dziecku – dodała Sabina. – Mamy tylko zdjęcie twej matki z niemowlęciem, według pana Emiliero zrobione w 1943 roku. Nie mamy na to żadnych dowodów, nie mamy też pewności, że na zdjęciu jest matka pani Bianki, którą znamy jako Ingę Svensson. Jedynym połączeniem jest fakt, że dwuletnia Inga, oddawana przez kogoś z krewnych do domu dziecka w Kopenhadze, miała to zdjęcie w kieszeni sukienki. – Uznaliśmy to za rodzaj znaku, który rodzina zostawiała sierocie, by – być może – kiedyś ją rozpoznać – powiedziała Mila. – Teraz kiedy się nad tym zastanawiam, myślę, że może tu działać splot różnych pomyłek. Może zdjęcie wcale nie należało do Ingi? Może dostała je później, od kogoś? Może to w ogóle jest jakiś okrutny żart, a ta biedna kobieta zaprząta sobie tym głowę niepotrzebnie? – Moim zdaniem Bianka Emiliero jest uderzająco podobna do twojej matki, Teklo. Przynajmniej z tego, co widziałam na zdjęciach – cicho powiedziała Sabina. – Dlatego uwierzyłam w całą tę historię. Pani Tyczyńska pokiwała głową i wstała, by podać kawę. Zrobiło się jej słabo, zakręciło w głowie, więc przytrzymała się brzegu stołu. – Źle się czujesz? – Mila się zaniepokoiła. – Ja podam wszystko, co potrzeba. – Dobrze. Podaj kawę, nie chcę, żeby wystygła. I wyciągnij z szafki pod kuchenką butelkę koniaku. Trzymam go właśnie na takie okazje! Mila, zadowolona, że może zrobić coś konkretnego, skoczyła do niewielkiej kuchenki. Po chwili rozległ się stamtąd brzęk kieliszków i słychać było odgłos przelewanej do dzbanka kawy. – Musimy się wzmocnić, a właściwie ja, skoro mam wam opowiedzieć tę historię – powiedziała pani Tekla, nalewając do pękatych kieliszków bursztynowego płynu. Sabina nie cierpiała mocnych alkoholi, a koniaku to już szczególnie, ale posłusznie sięgnęła po lampkę. – Zacznijmy zatem od początku – powiedziała hrabina i zapatrzyła się w dal, a jej zmęczone oczy nabrały żywszego blasku. – Ta historia zaczyna się w Danii w późnych latach dwudziestych poprzedniego wieku. Na zamku Borreby niedaleko Skælskør w Zelandii w okresie polowania na bażanty. Moja matka przyjechała tam do kuzynki Henrietty Skagen. Budynek był ponurym XVII-wiecznym gmaszyskiem z cegły, renesansowym zamkiem warownym. Był tak straszny, że Hans Christian Andersen umieścił w nim akcję jednej ze swych najmroczniejszych baśni, czyli Wiatr opowiada o Waldemarze Daae i jego córkach. Zresztą im więcej czasu mija, tym bardziej mam wrażenie, że ta historia – nieszczęsnego dziedzica zamku Borreby i jego równie nieszczęśliwych córek – jest jakoś spleciona z życiem mojej rodziny. Hrabina zamilkła i upiła nieco koniaku z kieliszka. Sabina swój trzymała w dłoniach, wpatrując się w panią Teklę z napięciem. Mila w ogóle nie dotknęła swego kieliszka, przypatrywała się tylko wszystkim przez miodowy płyn kołyszący się lekko, gdy poruszyło się stołem. – Tak więc matka pojechała do Skagenów na polowanie. Przynajmniej o to chodziło oficjalnie. Nieoficjalnie mówiło się, że miała przyjąć oświadczyny starszego brata Henrietty, Karstena. Wszystko było przygotowane, zaręczyny miały się odbyć po zakończeniu polowania, gdy już wszystkie martwe bażanty leżałyby w równych rzędach na fosie prowadzącej do zamku, bo tak się wówczas robiło. Piękny obrazek, prawda? Martwe ptaki i szczęśliwa młoda para! – Pani Tekla wybuchnęła śmiechem, który przeraził zarówno Sabinę, jak i Milę. Było w tym coś dziwnego i nienaturalnego. Niepodobnego do zwykle opanowanej i pogodnej hrabiny. – Jak możecie wywnioskować z całej tej przydługiej wstępnej historii, do oświadczyn i zaręczyn nie doszło, co opowiedziała mi dużo później moja ciotka, Thekla von Elsen, po której odziedziczyłam zresztą imię. Moja matka nie była na tyle wylewna, by mówić nam cokolwiek, zresztą ja byłam zbyt mała na to, a mój brat, choć wystarczająco dorosły, zapewne nie chciałby usłyszeć tej historii. – Co się stało? – spytała cicho Sabina. – U Skagenów przebywał wówczas kolega Karstena, kurlandzki baron, Niemiec o nazwisku Gessing. Moja matka, choć zwykle oszczędna w uczuciach i raczej chłodna w obejściu, zakochała się w nim bez pamięci podczas tych kilku dni pobytu w Borreby. Nie chciała słyszeć o ewentualnych oświadczynach Skagena i zrobił się straszliwy skandal, który uderzył w rodzinę von Elsen. Matka była skompromitowana, Niemiec szybko wyjechał, a rodzina zaczęła się zastanawiać, jak w miarę szybko zniwelować straty. Wysłano ją więc do Anglii, do dalszej rodziny, z zamiarem szybkiego wydania za mąż, najlepiej do obcego kraju, gdzie zniknie z duńskich oczu. – I tak twoja matka wyszła za ojca – stwierdziła Mila, a hrabina skinęła głową. – Właśnie tak. Ojciec był roztargniony, zajmował się głównie swoimi średniowiecznymi manuskryptami i poszukiwaniem Graala. Piękna panna, smutna, zawiedziona w miłości – to mu nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie, czyniło ją bardziej interesującą na wzór rycerskiej heroiny. Myślę, że żyło im się w miarę dobrze, z dzieciństwa pamiętam, że byli dla siebie serdeczni. Sądzę, że ojciec kochał matkę, ale czy ona kochała jego – nie mam pojęcia. Podejrzewam, że nie. Była nerwowa i cierpiała na częste i silne bóle głowy. Leczyła to laudanum, więc często można ją było zobaczyć jak chodzi po parku wieczorami w białej sukni i szalu, mówiąc coś do siebie po duńsku. Nigdy się nie skarżyła. Ani na chorobę, ani na swój los. Krewnych w Danii się wyparła, łącznie z rodzicami, a kontakt zachowała jedynie z ukochaną siostrą Theklą. Pisywały do siebie. Potem wybuchła wojna i ojciec zginął. A przeszłość dała o sobie znać w najgorszy możliwy sposób. Hrabina zamilkła i wpatrzyła się w dal, jakby zobaczyła tam upiory przeszłości. Sabina myślała o baśniach Andersena. Współczesne dzieci znają ich pogodne, uładzone wersje, ona czytała takie, jak napisał je sam mistrz. Były groźne, straszne i pełne okrucieństwa: dziewczynka, która podeptała chleb, poszła za to do piekła, gdzie węże wkręcały się jej we włosy, próżna nastolatka, która wolała tańce od pomagania chorej matce, musiała wciąż pląsać w swych czerwonych pantofelkach, aż w końcu uprosiła kata, by obciął jej nogi. Matka, która oddała swe dziecko nieodpowiedzialnej opiekunce, całymi miesiącami nawiedzana przez ducha zmarłego syna, własnymi paznokciami wygrzebywała mu grób w piasku. Te opowieści mają swój czar, ale są przede wszystkim straszliwie mroczne, przeniknięte surowym skandynawskim klimatem. Aż przeszedł ją dreszcz, gdy wpatrzyła się w twarz hrabiny, która zapewne myślała o podobnej historii, tyle że ona wydarzyła się naprawdę w jej życiu. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 33 – Kapitan Horst Gessing nie zapomniał o mojej matce – ciągnęła dalej Tekla. – Nie zapomniał też Skagenom skandalu, jaki wywołali, i upokorzenia, jakiego doznał. Tak się złożyło, że wiedział dobrze, skąd wieje wiatr, i już w latach trzydziestych związał się z faszystami. Karierę zrobił bardzo błyskotliwą i wkrótce zaczął pełnić odpowiedzialną funkcję na Łotwie. Został jednym z zastępców szefa ryskiego Gestapo Rudolfa Lange. Być może obiło się wam o uszy to nazwisko – był członkiem grupy, która likwidowała na Łotwie Żydów i uczestniczył w konferencji w Wannsee, podczas której Reinhard Heydrich zaproponował ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej. Takiego właśnie szefa miał kapitan Horst Gessing, przedwojenna miłość mojej matki! – Straszne – powiedziała Mila i zaczęła się kręcić na stołku. Pani Tekla spojrzała na nią wzrokiem, który mówił „chciałaś słuchać, to słuchaj”. – Tak, straszne. Jeszcze gorsze było to, że po wybuchu wojny Gessing szukał mojej matki w Polsce, bo wiedział już, że wyszła za mąż. Oczywiście znalazł ją, bo dla Gestapo nie było wówczas rzeczy niemożliwych. Przyjechał tutaj, do pałacu, pewnego wiosennego dnia w 1942 roku. Miałam wtedy dziesięć lat i świetnie to pamiętałam. Czarny samochód z obstawą i oficer w bryczesach i mundurze z naszywką z trupią główką. Myślę, że największą tragedią mojej matki było to, że nadal go kochała. Ojciec zginął, poszedł walczyć za Polskę, kraj w którym ona mieszkała od kilkunastu lat i właściwie nigdy dobrze nie nauczyła się języka. Wciąż jej się wydawało, że należy do innej części społeczeństwa, wzajemnie ze sobą spokrewnionej, ponad krajami i narodami – do arystokracji. Kapitan Gessing był na pewno ujmujący i pełen czaru. Zapamiętałam go jako bardzo przystojnego mężczyznę, o pociągłej bladej twarzy i władczym wyrazie oczu. Postanowił, że w pałacu będzie jakiś ośrodek wypoczynkowy dla niemieckich oficerów i rzeczywiście, po kilku dniach zainstalowało się nam na parterze jakieś biuro. Funkcjonowało sobie spokojnie do mego wyjazdu, ale żaden oficer tu nigdy nie przyjechał na urlop, w każdym razie nie do momentu, który ja pamiętam. A potem Gessing także wyjechał i nie usłyszałam o nim więcej. Próbowałam później, w Anglii, prześledzić jego losy, ale niewiele się dowiedziałam. W 1944 roku Gestapo ryskie ewakuowało się do Gdańska, więźniowie trafili do obozu koncentracyjnego Stutthof, w tym momencie urywa się ślad kapitana Horsta Gessinga. Być może został zabity lub popełnił samobójstwo, jak jego szef Rudolf Lange, kto to wie… Hrabina westchnęła i znowu zapatrzyła się w dal. Potem upiła łyk ze swego kieliszka. – Matka urodziła dziecko Gessinga jakoś na przedwiośniu 1943 roku. W domu dalej było to niemieckie biuro, a od kapitana nadchodziły jakieś listy. Być może wówczas zdała sobie sprawę, kim naprawdę jest jej przedwojenny ukochany? Podjęła starania, by wyekspediować nas z Polski. Nawiązała kontakt z siostrą i ułożyła cały plan, jak mamy się przedostać do Niemiec, a potem do Danii. Była to oczywiście siatka ludzi dobrej woli i dalekich krewnych z owej ponadnarodowej arystokratycznej rodziny. Sama miała pojechać za nami z małą Ingą i swoją dawną duńską pokojówką Kerstin. Gdy szczęśliwie przedostaliśmy się do Kopenhagi – a była to podróż niełatwa, w której mieliśmy naprawdę dużo szczęścia – ciotka przywitała nas wieścią, że matka nie żyje. Pewnego poranka Kerstin znalazła ją w łóżku. Przedawkowała laudanum. Oczywiście mówiło się, że zrobiła to nieumyślnie, że bardzo ją tej nocy bolała głowa. Ja wiedziałam, zwłaszcza później, gdy zaczęłam już studiować farmację, że takiej dawki nie można wypić przypadkiem. Myślę, że nie chciała już dalej żyć. Kerstin zabrała więc Ingę i ruszyła do Danii trasą, którą miała przemierzyć z moją matką. Czerwony Krzyż dał jej opiekę jako członkowi szlacheckiej duńskiej rodziny. Wkrótce pokojówka i niemowlę znalazły się w Kopenhadze, w domu ciotki Thekli. Ciotka była dosyć głupia, co mówię z przykrością, bo matka bardzo ją ceniła. Po pierwsze, sprzyjała faszystom, uważała więc związek matki z Gessingiem za zupełnie normalny, a możne nawet za romantyczne spotkanie po latach. Chyba uznała, że my – dzieci polskiego oficera – i ona, Inga, córka Niemca, nie powinnyśmy mieszkać pod jednym dachem. Zdecydowanie wybrała Ingę i to jej zamierzała poświęcić swoje siły. W związku z tym wyruszyliśmy w dalszą drogę do krewnych w Anglii, gdzie zostaliśmy już do końca wojny. Oboje tak woleliśmy. Ja byłam jeszcze mała, ale atmosfera domu ciotki, z jej uwielbieniem dla Hitlera i ubolewaniem, że siostra umarła zapewne przez małżeństwo z Polakiem, była nie do wytrzymania. Brat był starszy, dużo więcej rozumiał i zapewne powiedział ciotce kilka gorzkich słów. Nie jestem pewna, czy takiej rozmowy nie odbył też wcześniej z matką, uświadamiając jej pewne kwestie. – Jak w takim razie Inga trafiła do domu dziecka? Ciotka rozmyśliła się i doszła do wniosku, że nie będzie jej już wychowywać? – zapytała Sabina, a pani Tekla skinęła głową. – Mogę się tylko domyślać. Nasza angielska rodzina była zdecydowanie przeciwko Hitlerowi i o Thekli nie mówiło się tam właściwie wcale. Uważano ją tam za zwykłą zdrajczynię. Sądzę, że Thekla przestraszyła się tego, co działo się w Danii tuż po zakończeniu wojny. Nastąpiły masowe aresztowania zwolenników nazistów i ludzi należących do faszystowskich bojówek, tak zwanych „dźgaczy”. Ciotka miała prawo się obawiać o swoją wolność, a być może także o losy dziecka. Zanim więc stało się coś złego, oddała dwuletnią Ingę do sierocińca. – Ale zostawiła jej „znak”. To zdjęcie – przypomniała Mila. Pani Tekla przytaknęła. – Być może chciała ją odebrać, gdy to wszystko się skończy? Zamierzała za kilka lat wrócić po dziewczynkę i dalej ją wychowywać? Na pewno nie sądziła, że odnajdzie się jej ojciec, zresztą myślę, że w tamtej chwili napełniało ją to panicznym strachem. Ale Inga powędrowała dalej. Być może w przytułku było więcej takich dzieci – które Dunki miały z Niemcami – i ktoś doszedł do wniosku, że lepiej wywieźć je z kraju? Ironia losu polega na tym, że Inga trafiła do Argentyny, kraju, który słynął z udzielania pomocy zbiegłym nazistom… – Nigdy nie próbowałaś jej odszukać? Nienawidziłaś jej? – zapytała cichym głosem Sabina. Pani hrabina się zamyśliła. – Po wojnie napisałam do ciotki, by ustalić, co się stało z Ingą. Thekla stchórzyła i odpisała, że mała zmarła na szkarlatynę w 1944 roku. Uwierzyłam, bo było to prawdopodobne, a po dziecku zaginął wszelki ślad. Przyznam, że nie zaprzątałam sobie tym głowy. Krewni wysłali mnie do szkoły z internatem, potem studiowałam i wyjechałam do Francji. Zamknęłam tę sprawę. Było mi wstyd. – Dlaczego? – spytała Mila. – Chodziło o matkę? – Tak. Nigdy nie rozumiałam jej motywacji. Słabo ją pamiętałam, nie była dla nas jakoś szczególnie wylewna, ale wydawała się szczęśliwa. Tak to wtedy było – rodzice nie poświęcali dzieciom tyle czasu co teraz, ta więź była inna, moim zdaniem – słaba. Ojciec był marzycielem z głową w chmurach, matka lubiła się bawić. Z biegiem czasu zmieniła się w milczącą, chłodną uczuciowo kobietę, o której trudno się czegoś dowiedzieć. Dlaczego to zrobiła i wdała się w romans w kapitanem Gestapo, mordercą z Rygi? Po wojnie dowiedziałam się strasznych rzeczy o tym więzieniu. Nawet jeśli nie wprowadzał jej w szczegóły swej „pracy”, musiała wiedzieć, jakim był człowiekiem i jaką wyznawał ideologię… Nigdy tego nie pojmę… – A może był jedyną prawdziwą miłością jej życia – powiedziała cicho Sabina. – Taką, dla której przekreśliła swoją reputację w Danii, i dla której nie wahała się zrobić tego także później? – Mogło tak być. Ale ja nadal tego nie rozumiem. Żyła z moim ojcem tyle lat i wydawało się, że pogrzebała tamte wspomnienia. – Byłaś wtedy dzieckiem. Nie możesz wiedzieć, co w niej tkwiło. Sama mówiłaś, że godzinami chodziła samotnie po parku, mówiąc do siebie po duńsku. Wszyscy byli przekonani, że cierpi z powodu silnych bólów głowy, a może ona cierpiała z miłości? Może wciąż to w niej tkwiło, może pisała o tym do siostry, jedynej osoby, która ją popierała? – ciągnęła Sabina. – No i wtedy pojawienie się kapitana Gessinga było dla niej ziszczeniem się wymarzonego snu. Oto po wielu latach, gdy ona nie ma najmniejszej nadziei, on nagle się zjawia. Nie myśli o tym, kim się stał przez te lata. Odnalazł ją i to się liczy. Tylko to. – A potem być może zdała sobie z tego sprawę – dopowiedziała Mila. – I dlatego się zabiła. Życie za życie, śmierć za miłość, za miłość do złego człowieka, to prawda, ale cenę za ten błąd zapłaciła wysoką. Dla mnie to po prostu tragiczna, smutna historia. Milczały. Pani Tekla chyba układała sobie to wszystko na nowo. Przez dziesiątki lat starała się o tym nie myśleć. Nie wracać do spraw, które zatarły się w jej pamięci, do sytuacji, których nie rozumiała. Wszyscy wokół niej milczeli. Duńska ciotka nabrała wody w usta, starając się jak najmniej rzucać w oczy, by ktoś jej nie wypomniał nazistowskich sympatii. Brat, który może mógłby coś o tym powiedzieć – nie żył. Angielska rodzina w ogóle nie chciała mówić o wojnie, zajęta swoimi sprawami. Została ze swoimi domysłami całkiem sama i wobec niemożności pogodzenia się z nimi zamknęła to wszystko głęboko w sobie. Gdy po latach zdecydowała się wrócić do Polski, nie chciała przestąpić progu pałacu, bo myślała, że ciągle straszą tam duchy jej dzieciństwa. Na szczęście – choć może to zabrzmi strasznie – w pałacu działał PGR i budynek nie przypominał nawet w części tego, co widziała tu owej zimy 1942 roku. To były te same mury, ale inne miejsce i ludzie. Ucieszyło ją to, bo pewna niechęć została zdjęta. Ale i tak nie chciałaby tu mieszkać, nawet gdyby ówczesne władze wyraziły zgodę. Wolała ten mały domek na skraju lasu, sympatyczne wspomnienie dzieciństwa. Ida zmieniła się też przez te lata, jakby wiatr wymiótł stąd złe emocje i wspomnienia. Lubiła tu mieszkać, wśród tych nowych ludzi, którzy nic nie wiedzieli. Z biegiem czasu zaczęła zwracać uwagę tylko na jasne strony swej przeszłości. Doszła do wniosku, że to co się stało, wówczas nie zależało od niej w najmniejszym stopniu i nie ona była winna. Słowo „nie rozumiem” dawało jej bezpieczną przystań, nie godziła się na tamto, ale nie musiała się z tym zmierzyć. No a teraz pojawiła się ta Bianka Emiliero, podająca się za jej siostrzenicę, i chciała odgrzebywać dawne sprawy, wywlekać je na światło dzienne. Siostra… Tekla nie myślała nigdy o Indze w ten sposób. Tak, widziała ją oczywiście, jako niewielki płaczący tobołek, który matka całymi godzinami tuliła w ramionach, a brat kwitował jego pojawienie się groźnym zmarszczeniem brwi. Był w tym podobny do matki – mało mówił i trudno było przeniknąć jego intencję. Oszukał nawet komisję poborową co do swego wieku, by wstąpić do wojska. Zawsze robił to, co chciał, i realizował swój plan – przedwcześnie dojrzały i złamany chłopak. Zginął też tak, jak żył – zgodnie ze swoim wyborem. Hrabina rzadko go wspominała, choć była mu wdzięczna za opiekę, którą ją otoczył. Oboje jednak zawinili wobec Ingi. Brat, że odrzucił tę siostrę, jako pokalany owoc występnego romansu, a ona, bo tak łatwo dała się przekonać, że mała nie żyje. Czemu nie pojechałam do Kopenhagi zobaczyć jej grobu, albo chociaż nie napisałam do ciotki, by przysłała mi zdjęcia? Powinnam była to zrobić! A ja się oszukiwałam – myślała gorączkowo i wtedy zdała sobie sprawę, co ją tak naprawdę boli. Nie zdrada matki, która dla szalonej miłości sprzeniewierzyła się pamięci ojca i wartościom, jakie wyznawał, ale jej własna zdrada wobec siostry. Dziecko to nie było niczemu winne, a oni wszyscy je zdradzili. Najpierw matka, która zabiła się, nie mogąc znieść konfrontacji z rzeczywistością. Potem ciotka, która z tchórzostwa oddała małą do przytułku. Wreszcie ona sama – która dała się uspokoić zapewnieniem, że Inga po prostu umarła. Przez całe życie budowałam sobie wygodny azyl, przeświadczona, że wszystko jest tak, jak być powinno. A nie było. Za co Inga została ukarana? Za co skazaliśmy ją na ten los? Może i mnie nikt nie kochał, bo nie pamiętam, żebym zaznała miłości matki, ale przynajmniej wiedziałam, kim jestem, w dojrzałym życiu wróciłam tutaj, do moich korzeni. Ona nie miała takiej szansy. I to moja wina. Rozbolało ją serce i poczuła, że traci oddech. Mila zerwała się od stołu, aby ją podtrzymać, ale powstrzymała ją ruchem ręki. Nie, to nic, sama da sobie radę. To niezwykłe, że te niezakończone sprawy, niezałatwione tajemnice dopadły mnie pod koniec życia – pomyślała, uświadamiając sobie, że właściwie od tygodni myśli o tej sprawie, jeszcze zanim pojawił się tu Emiliero i jego synowa. Zupełnie tak jakby to jej myśli ich sprowadziły, wywołały z nicości. Nigdy nie byłam zbyt religijna – myślała. To, co widziałam w czasie wojny, nauczyło mnie wątpić w opiekę sił nadprzyrodzonych. Ale teraz mam wrażenie, że ktoś jednak czuwa nade mną, by domknąć te nawiasy. – Przepraszamy cię – powiedziała tymczasem Sabina, pełna poczucia winy. – Niepotrzebnie forsowałyśmy tę sprawę i zmuszałyśmy cię, abyś wracała do tragicznych wspomnień. – Nie nam oceniać to wszystko i motywacje ludzi po siedemdziesięciu latach… – dodała Mila. – Chciałoby się w jednoznaczny sposób nazywać świat, ale on nie jest jednoznaczny… Pani Tekla popatrzyła na nie z sympatią. Tak różne od siebie, a jednocześnie tak podobne. Dobrzy ludzie po prostu. Spoglądała na ich przejęte i zawstydzone twarze, a potem wstała lekko od stołu, by przynieść kolejną porcję kawy. – Jestem wam wdzięczna – powiedziała, siadając na swoim miejscu. – Po raz pierwszy komuś to opowiedziałam, wyraziłam na głos swoje myśli. Ale teraz dopijcie już do końca herbatę i idźcie. Muszę się nad tym sama zastanowić. Nic wam nie obiecuję, poza tym, że chcę to jeszcze przemyśleć. – Dobrze – odparła Mila, w zdenerwowaniu upijając trochę koniaku. – Przyjmiemy każdą twoją decyzję w sprawie Bianki. To ty miałaś rację, nie my… To nie są nasze sprawy. – Ale też was poniekąd dotyczą – odrzekła pani Tekla. – Choć to ja się muszę z tym zmierzyć. Zabierzcie przesyłkę dla Marka Rokosza i nie martwcie się o mnie, dam sobie radę. Gdy przyjdzie właściwy moment – powiem wam. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 34 Gdy weszły do holu pensjonatu „Pod Graalem i Różą”, siedząca w recepcji i pracująca na służbowym komputerze Katia podniosła głowę. – Zapisałam kilka nowych rezerwacji – powiedziała z zadowoleniem. – Pani Gertruda powiedziała mi, gdy wróciłam z sesji zdjęciowej, że nie ma kto pilnować interesu, więc tu zostałam. Mam nadzieję, że nie masz za złe? – Nie, no coś ty! Nie myślałam, że tak długo nam zejdzie! Jestem ci bardzo wdzięczna. Kto przyjechał? – Twoja szwagierka, Carmen. Ale chwilowo nie jest dostępna, bo rozmawia w jadalni z Ernestem Emiliero. To musi być miłość – stwierdziła Katia i dalej przyglądała się im z uwagą, zwłaszcza milczącej Sabinie. – Dziwnie wyglądacie – stwierdziła. – Stało się coś? Obie westchnęły i usiadły koło niej. Gdy wreszcie Mila streściła całą usłyszaną od pani Tekli historię, zapytała: – I co o tym myślisz? Katia wzruszyła ramionami. – Najbardziej uderzyło mnie to, że pani Bianka ma rację. Jej dziadkiem był hitlerowski zbrodniarz! Nie dziwię się, że pani Tyczyńska ukrywała ten epizod z życia swej rodziny. – No ale przecież ani Bianka, ani jej matka nie są tego winne! – wypaliła Mila. Katia skinęła głową. – Oczywiście! To się właśnie nazywa tragizm historii. Dzieci nie odpowiadają za grzechy swych rodziców, a jednak się je osądza w tym kontekście. Historia stara jak świat. Zamierzacie jej o tym powiedzieć? Mila i Sabina spojrzały po sobie i Sabina delikatnie pokręciła głową. – Tekli trzeba dać czas. Wydaje mi się, że ona jednak będzie chciała się spotkać z panią Bianką. – To w końcu jej jedyna żyjąca krewna – dopowiedziała Mila. Katia poprawiła jeszcze kolor sukienki przy dekolcie i zapisała plik. Potem powiedziała: – Wiecie co mi w tym wszystkim nie daje spokoju? Ta baśń Hansa Christiana Andersena o zamku Borreby. Akurat tak się składa, że to jedna z moich ulubionych i znam ją prawie na pamięć. Historia tak mroczna jak ze skandynawskiego kryminału. Waldemar Daae, królewski krewny, był alchemikiem, stracił cały majątek, próbując zmienić zwykły metal w złoto. W końcu wraz z trzema córkami musiał opuścić zamek i udać się na poniewierkę. Każdą z tych dziewcząt spotkał zły los. „Róża, lilia i blady hiacynt”[25] – tak je określa wiatr. Wiecie, że najstarsza córka miała na imię Ida? – Niesamowite! – stwierdziła Sabina. – To dziwne, że ta historia, którą opowiedziała nam Tekla, zaczyna się na zamku Borreby, a kończy tutaj. – Tak, ciekawe, co wiatr miałby o tym do powiedzenia – rzuciła Katia, patrząc krytycznie na swoje dzieło. Potem załadowała papier fotograficzny do drukarki i po kilku chwilach mogła zaprezentować efekt Mili. – Przepiękne! – zachwyciła się, patrząc na przyciągające swą elegancją zdjęcie. Kolory były świetnie zbalansowane, a dzięki znakomitemu światłu i filtrom obraz wyglądał na lekko zmiękczony rozproszonym blaskiem. – Masz talent – dodała Sabina. – Ale z kolei Mila z Iwaną uszyły niesamowitą suknię. – A Brygida włożyła wiele trudu w to, żebym wyglądała jak postać z Andersena. – Katia się uśmiechnęła. Tak, była bardzo zadowolona ze swej pracy. Już dawno nie udało się jej wykonać tak dobrego zdjęcia. – Nie powiedziałyście mi, co teraz zamierzacie zrobić – przypomniała im po chwili. – Muszę porozmawiać z panią Bianką, wytłumaczyć jej, by jeszcze trochę zaczekała. Nie uważam za stosowne niczego tutaj przyspieszać, to nie będzie dobre dla nikogo – powiedziała Mila. – Myślisz, że ona to zaakceptuje? Właścicielka pensjonatu wzruszyła ramionami. – Będzie musiała. Jestem zresztą pewna, że wszystko potoczy się po jej myśli… – A ja akurat nie – stwierdziła Katia. – Ta historia jest nie tylko dramatyczna, ale i traumatyczna. Nie jestem w stanie przewidzieć, czy pani Tekla będzie się chciała nią dzielić. – Z nami się podzieliła. – Wy nie jesteście jej siostrzenicą, wobec której ma wyrzuty sumienia. Nie zadacie jej żadnych pytań i nie będziecie wymagały odpowiedzi. Popatrzyły po sobie, a ich miny wyrażały, że trafiła w sedno. – Porozmawiam z Bianką, nawet zaraz to zrobię, o ile jest w salonie – powiedziała zdecydowanym tonem Mila. – Pójdę trochę popracować przy scenariuszu – dodała Katia. – Cały dzień nawet go nie tknęłam, a termin się zbliża nieubłaganie. Pójdziesz ze mną? – zwróciła się do Sabiny. – Tak. Tylko spakuję przesyłkę dla Marka Rokosza. Zdaje się, że nikt inny nie ma do tego głowy! Katia skrzywiła się delikatnie i od razu zwolniła miejsce przy stole. Nie miała ochoty uczestniczyć w przygotowywaniu paczki dla Marka, choć to przecież ona wybrała Rose de Nuit. Mimo to nie chciała mieć z całą tą korespondencją nic wspólnego. Sabina chwilę patrzyła, jak Katia lekkim krokiem wbiega po schodach, a potem sięgnęła do szafki za kontuarem, gdzie Mila przechowywała ozdobne pudełka do pakowania kosmetyków. Zawsze miała je pod ręką, gdyby ktoś z gości zapragnął kupić jeden z produktów wystawionych w salonie. Chwilę medytowała nad pudełeczkiem z grubej tektury, ale ostatecznie zdecydowała się na ręcznie malowaną skrzyneczkę. Starannie ułożyła w niej wszystkie produkty, otulając butelkę perfum bibułą. Zapakowała wszystko w karton do wysyłki i już miała zakleić pudło, gdy jej wzrok padł na fotografię, którą Katia zostawiła na stole, gdy poszła do siebie. Zdjęcie z sesji Królowej Śniegu. Sabina wzięła je do ręki i zbliżyła do oczu. Coś niezwykłego kryło się w tym zdjęciu. Katarzyna wyglądała na nim pięknie, zjawiskowo, ale jednocześnie bardzo prawdziwie. Jakby ten makijaż i suknia nie zakryły, a wręcz przeciwnie – ujawniły całą prawdę o jej wnętrzu. Była przebrana, a jednocześnie była sobą – niezwykłe, tajemnicze zjawisko. Zwykle w takiej sukni i teatralnym makijażu wyglądamy nieprawdziwie, po prostu przebrani za kogoś innego, ale ona wyglądała właśnie tak, jakby ta konwencja z epoki idealnie do niej pasowała. Sabina uśmiechnęła się i wsunęła fotografię do pudła. Potem starannie zaadresowała blankiet i zostawiła na kontuarze do wysyłki. Zajrzała do kuchni, by zamówić na górę herbatę, a potem poszła do Katii, która ze zmarszczonymi brwiami pracowała nad kolejną sceną. – Myślę, że teraz wreszcie jest OK – powiedziała, gdy Sabina przysiadła obok niej na fotelu. – Zaraz ci prześlę to na maila, przeczytaj na spokojnie. – Nie wiem, czy zdążę. Muszę pojechać do Warszawy. Umówiłam się już do tej kliniki, którą mi poleciłaś. Katia oderwała wzrok od ekranu, wyprostowała się i spojrzała na nią uważnie. – A rozmawiałaś już z mężem? Co on o tym wszystkim sądzi? Sabina poruszyła ramionami. Tak, to był najsłabszy punkt. Musiała jeszcze pomówić o tym z Krzysztofem. – Jakoś się nie składało… – zaczęła, a Katarzyna wybuchnęła śmiechem. – Nigdy się nie będzie składało, jeżeli liczysz na to, że przyjdzie i zaproponuje ci ten wyjazd. Twój mąż to dobry lekarz, który radzi sobie nawet z Brygidą, ale raczej nie posiadł jeszcze umiejętności czytania w myślach. Sądzę, że bardzo by mu ułatwiła nie tylko kontakty z pacjentami, ale i z własną żoną. Sabina uśmiechnęła się blado. Nie od dzisiaj wiedziała, że takie trudne, kryzysowe sytuacje ją przerastały. Nie potrafiła stawić im czoła, wycofywała się, licząc, że sprawy same się jakoś załatwią. Niestety ta należała do tych, które się nie rozwiążą bez jej pomocy. – Porozmawiam z nim. – Westchnęła. – Ale to dla mnie trudne. Muszę się przyznać, że mam problem. – No tak. To rzeczywiście frustrujące – powiedziała Katia, a Sabina przez chwilę miała wrażenie, że mówi to ironicznie. Jednak nie, bo Katarzyna najwyraźniej myślała o sobie. Tylko jaki ona miała problem, do którego wolała się nie przyznawać? Nie zapytała, bo nie lubiła nikogo ciągnąć za język. – Sama widzisz – stwierdziła niezobowiązująco. – Ale obiecuję ci, że z nim pogadam. Wybacz mi więc, ale nie mam chwilowo głowy do tego scenariusza. Sama to dokończ! Katia spojrzała na nią z bezbrzeżnym zdumieniem. – Sama? Nie boisz się, że zrobię coś, na co się nie godzisz? – Może zrobisz, trudno, biorę takie ryzyko na siebie. Wiem jedno – na pewno nie wstawisz tam żadnego knota, na to jesteś za dobra. Ufam ci. – Ufasz mi? – powtórzyła Katarzyna, zaskoczona tak, że nie wiedziała, co odpowiedzieć. Sabina kiwnęła głową. – Tyle ze sobą pracowałyśmy, że chyba powinnam to przyznać. Wiesz lepiej, co powinno być w takim filmie. To ja nie miałam racji. Człowiek jednak uczy się na błędach, niestety dosyć wolno! Roześmiały się, a Katarzyna sięgnęła po filiżankę z herbatą. – Teraz to się naprawdę zaczynam denerwować. Straszną odpowiedzialność na mnie zrzuciłaś! – Nie żartuj sobie ze mnie. A jak twój własny scenariusz, tego filmu kryminalnego? Katia z ociąganiem powiedziała, że wstępną wersję napisała już kilka lat temu, tylko nikt tego wówczas nie chciał realizować. Teraz zamierzała tylko dopracować pomysł i trochę dostosować go do bieżących realiów. – Powiem ci coś okropnego. – Sabina przestała pić herbatę i spojrzała na Katię w taki sposób, że tamta myślała, że zaraz wyzna jej jakąś straszną tajemnicę. – Dzisiaj, kiedy Tekla opowiadała tę tragiczną historię o swojej matce, poczułam się jak Laura Rossa w najlepszych, a może właściwie powinnam powiedzieć – w najgorszych latach. Pomyślałam, że to jest opowieść dla mnie, powinnam zamienić ją w książkę. Straszna jestem, prawda? Znowu zaczynam wykorzystywać ludzi! – Wcale tak nie uważam. A historia jest rzeczywiście idealna dla ciebie. Myślę, że może stanowić punkt wyjścia do jakiejś niezwykłej opowieści. Powinnaś to napisać! – Naprawdę tak myślisz? – spytała Sabina bardzo niepewnie. Katia kiwnęła głową. – To jest temat, spróbuj! – Może masz rację – powiedziała i się zamyśliła. W tym czasie Mila znalazła wreszcie panią Biankę spacerującą po parku oraz przyglądającą się drzewom przybranym w czapy śniegu. Wyszło właśnie przepiękne słońce, oświetlając gałęzie, które rysowały się delikatnymi czarnymi kreskami na bieli pochłaniającej wszystko. Śnieżne przymarznięte czapy lodu na ścieżce przypominały bałwany spienionych fal, zastygłe jakby pod wpływem zaklęcia. – Piękna zima – powiedziała pani Bianka, widząc zbliżającą się Milę. – Warto było tutaj przyjechać, choćby po to, by zobaczyć coś takiego. – Proszę o jeszcze chwilę cierpliwości. Byłyśmy dzisiaj z Sabiną u pani Tekli i wyłożyłyśmy jej bardzo spokojnie nasze racje. Sądzę, że uwierzyła, że może pani być jej krewną i spojrzała na to wszystko z zupełnie innej strony. – Myśli pani, że będzie się chciała ze mną spotkać? – Tego nie wiem, ale mam taką nadzieję. Nie chcę jej do niczego przymuszać, stwierdziła, że potrzebuje czasu… – Czas… Dziwny wynalazek. Gdy jesteśmy dziećmi, wydaje nam się, że mamy go tak dużo, a potem nagle zaczyna się kurczyć, znikać, gonić nas. – Rozumiem, że jest pani zawiedziona, ale… – Nie jestem zawiedziona. Jestem bardzo wdzięczna za to, co zrobiłyście. Teść mówił mi o pani życzliwości i to prawda. Coś się we mnie zmieniło. Przeszłam się wczoraj wieczorem po tym parku. Wszyscy już spali, a ja wzięłam jedną z latarni i obeszłam wszystkie ścieżki. Było bardzo zimno, księżyc oświetlał ogród takim dziwacznym blaskiem. Gdybym była wierząca, pomyślałabym, że to jakieś mistyczne światło, może anielskie. Myślałam o tym wszystkim, co robię, i nagle doznałam czegoś w rodzaju objawienia. Zrozumiałam, że na pewne sprawy nie mamy wpływu, nie możemy do końca kierować ich biegiem, bo nie zawsze będą się układać po naszej myśli, mimo najszczerszych chęci. Co uzyskam, jeśli zmuszę panią Tyczyńską do spotkania się ze mną? Czy wyjawi mi prawdę o mojej matce? Kto w ogóle zna tę prawdę? Jeżeli nie będzie sama na to gotowa, moja determinacja nic tu nie zmieni. Nic nie wynikło z konfrontacji przeprowadzanych za wszelką cenę. Ta cena może być po prostu niewspółmierna do korzyści. Mila delikatnie położyła jej dłoń na ramieniu. – To wspaniale, że pani tak uważa. Mam nadzieję, że pani cierpliwość zostanie jednak wynagrodzona. – I ja mam taką nadzieję, odczuwam dziwny spokój, że otrzymam jakąś odpowiedź, być może już to się stało. Na razie postanowiłam cieszyć się pięknem tego zimowego krajobrazu. Kto wie, kiedy zobaczę coś takiego po raz kolejny? Mój czas też już przyspieszył i to bardzo, a ja marnuję go na ciągłe zadawanie pytań i szukanie odpowiedzi. – Powinna pani zatelefonować do teścia i powiedzieć mu o tym. On się bardzo o panią martwi. – Wiem, to wspaniały człowiek. Był dla mnie lepszy niż ojciec, którego właściwie nie znałam, bo matka wyszła za mąż bardzo młodo i równie młodo się rozwiodła. Tak, ma pani rację, muszę z nim porozmawiać! Spojrzała jeszcze raz rozmarzonym wzrokiem na park i przysypane śniegiem drzewa, jakby chciała zatrzymać ten widok na zawsze pod powiekami, a potem ruszyła w ślad za Milą. [25] H. Ch. Andersen, Baśnie, t. II, tłum. S. Beylin, S. Sawicki i J. Iwaszkiewicz, Warszawa 1956, s. 332. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 35 Rankiem Katarzyna wybrała się na lodowisko. W powietrzu już czuło się, że zima powoli mija, śnieg miał zupełnie inny zapach. Dominowała w nim teraz woda, zapach wilgoci, jakby lekko pomieszany z aromatem mchu i ziemi. Lód był jednak mocny, co sprawdziła, skacząc kilka razy przy brzegu. Trzeba było przyznać, że Marek Rokosz zostawił swoim pracownikom dokładne wytyczne dbania o ślizgawkę. Tafla zawsze była uprzątnięta, a światło i odtwarzacz do nagrań muzycznych działały znakomicie. Założyła łyżwy i zrobiła kilka kółek na tafli. Słońce właśnie wzniosło się ponad horyzont i oświetliło okolicę ciepłym blaskiem. Za chwilę skończę ten scenariusz i nic mnie tu nie będzie trzymać – pomyślała z pewną przykrością. No, była wciąż Brygida, którą trzeba się opiekować, by nie zrobiła jakiegoś głupstwa! Brygida chyba przejęła się tym, co powiedziała jej Carmen, bo długie godziny spędzała na przeglądaniu w Internecie stron o modzie, a potem chodziła do spółdzielni, gdzie nieustannie poprawiała swój gobelin. Katarzyna wciąż jeździła, kręcąc ósemki i piruety, gdy nagle na brzegu jeziora usłyszała jakieś rozbawione głosy. Była to Carmen i Ernesto Emiliero, którzy od pewnego czasu byli nierozłączni. Carmen gadała przy tym cały czas, a Ernesto przypatrywał się jej z uśmiechem i z rzadka coś wtrącał wesołym głosem. – Przyłapaliśmy cię! – krzyknęła teraz do Katii, która niezbyt chętnie opuściła swoje stanowisko na środku tafli i zjechała na brzeg jeziora. – Mila mówiła mi, że tu trenujesz łyżwiarstwo, ale nie myślałam, że jesteś taka dobra! – Byłam dobra jako dziecko, teraz to już tylko cień dawnej świetności! – Nie bądź taka skromna – krytycznie stwierdziła Carmen. – Widziałam, jak prosto się trzymasz, robiąc piruety. Może do rewii to ty się nie nadajesz, ale radzisz sobie zupełnie foremnie! Rozejrzała się po brzegu i zauważywszy ławkę, na której Katia układała zazwyczaj swoje rzeczy, usiadła na niej. – Ładnie się tu urządziłaś! Ławeczka, można odpocząć. A to co za skrzynka? – spytała, zauważając urządzenie sterujące światłem i dźwiękiem. – Masz tu oświetlenie? – wykrzyknęła zachwycona Carmen. – I muzykę? Toż to jak ślizgawka w Dolinie Szwajcarskiej! W XIX wieku! Mocium panie! Katarzyna roześmiała się i zademonstrowała, jak świetnie działają oba sprzęty. Carmen i Ernesto po prostu nie mogli wyjść z podziwu nad pomysłowością Katii. – To nie ja. Wszystko tak urządził Marek Rokosz – powiedziała i nie wiadomo czemu się zawstydziła. – Marek Rokosz! Patrzcie państwo! – Carmen złożyła ręce. – Nawet w nim drzemią jakieś społeczne instynkty. Albo w ogóle jakiekolwiek instynkty. Aż mam ochotę tu pojeździć, zwłaszcza wieczorem. – Mogę ci pożyczyć łyżwy – zaproponowała Katia, dla której atrakcją były samotne ślizgi na stawie. Skoro jednak miał się on stać Doliną Szwajcarską z dużą publicznością, ona wolała podziękować. – Wielkie dzięki, choć nie umiem jeździć. Może Ernesto mnie nauczy? On umie wszystko – powiedziała coś po hiszpańsku do swego partnera, a on roześmiał się wdzięcznie. Katarzyna obserwowała ich spod oka, zdejmując łyżwy, by Carmen mogła je przymierzyć. – Oj, nóżkę to ty masz niemałą, jak podolski złodziej, choć przyznam, że zupełnie nie rozumiem tego powiedzenia – stwierdziła Argentynka, czując „luz” w bucie. – Ale to nic, następnym razem włożę po prostu cztery skarpety. – Stanęła niepewnie na nogach, a Ernesto jak prawdziwy dżentelmen skoczył, by ją podtrzymać. I tak właśnie zaczęła jeździć – trzymając się kurczowo swego partnera, który prowadził ją po lodzie. Niesamowite – pomyślała Katarzyna, przyglądając się im z uśmiechem. Przejechali pół świata, pochodzą z jednego kraju, a poznali się tutaj! To musi być jakiś znak od losu! Krzyknęła do Carmen, że się zwija, po czym zabrała swoje rzeczy i ruszyła w kierunku pałacu. Po drodze przyszła jej jeszcze myśl, by zajrzeć do spółdzielni i zapytać o nowe batiki. Pierwsza partia tak się spodobała koleżankom z warszawskiego studia, że ciągle nagabywały ją w mailach o kolejne wyroby. Asia otwarła jej drzwi z promiennym uśmiechem na twarzy. – Ty chyba posiadłaś umiejętności telepatyczne! Dokładnie w tej chwili o tobie myślałam! – powiedziała, wprowadzając ją do biura. – Macie coś nowego? – spytała Katia, rozsiadając się wygodnie w fotelu. Lubiła ogromnie to miejsce, pełne zapachu farbowanej wełny i suszonych róż, których wielkie bukiety wisiały pod sufitem. Był to dla niej aromat starego, mądrego domu, który niejedno widział i niejedno słyszał, stając się bezpieczną przystanią dla swoich mieszkańców. – Wszystko sprzedajemy na pniu, kochana! Strona internetowa sklepu dwa razy nam się ostatnio zawiesiła! Odkąd Monika Idrys wystąpiła w naszym szalu, a telewizja pokazała nazwę sklepu, telefon się urywa! – To świetnie! Koleżanki z telewizji strasznie mnie męczą o te wyroby, ale skoro nie ma, to nie ma! – Dla ciebie mam co nieco odłożone – zapewniła ją Asia. – Nic nam tak nie podbija reklamy jak telewizja. Zobacz, co dla ciebie przygotowałam! – Poszła do sąsiedniego pomieszczenia i wróciła z naręczem kolorowych jedwabnych tkanin. Ich barwy nasycone, a jednocześnie pełne blasku, aż rwały oczy. Uwagę zwracały odważne desenie, już nie tylko wzory kwiatowe, ale i kompozycje geometryczne, bardzo fantazyjne i graficznie doskonałe. – Cudne, prawda? – Katia przytaknęła zupełnie szczerze. Była pewna, że koleżanki będą to sobie wyrywały z rąk. – Jesteś genialna! – stwierdziła, przyglądając się bordowej, opalizującej tkaninie z wyrazistym wzorem labiryntu. – Weź go sobie. – Iwana podążyła za jej wzrokiem. Gdy Katia zaprotestowała, mówiąc, że chętnie zapłaci, Asia powiedziała, że dawno już chciała jej coś podarować. – Podsuwasz nam cudowne pomysły. Na przykład te lalki! – I co z nimi? – zainteresowała się Katarzyna. – Robimy. Miałaś rację. Stary Wacławik, ten który włóczy się po polach w brezentowym ubraniu i kapeluszu, robi nam te główki. Nie sądziłam, że on ma taki talent. Popatrz! – Wydobyła z szafy dosyć dużą marionetkę i pokazała Katarzynie. Rzeczywiście była to piękna lalka, bardzo podobna do tamtych z Jawy. Twarz miała pomalowaną na złoto, a ubrana była w śliczną suknię z batikowej tkaniny, białej w czarne geometryczne wzory. – Zrobiłyśmy na razie dziesięć marionetek i wszystkie poszły. Ta tylko została, ale jej nie sprzedam, bo była pierwszą naszą pracą. Musi tu zostać na pamiątkę. Jestem ci wdzięczna, że opowiedziałaś nam o tych lalkach i pokazałaś zdjęcia. Człowiek to się tyle może nauczyć od innych! – Zaczęła się krzątać po pomieszczeniu, żeby przygotować kawę. Katia zagadnęła ją o Brygidę. Asia natychmiast usiadła i złożyła ręce na kolanach. – Moim zdaniem to bardzo nieszczęśliwa dziewczyna – powiedziała poważnie. – Mogłaby dużo osiągnąć, robić coś pożytecznego, a ona ciągle marzy o roli w tej waszej telewizji. No i ta sprawa z dzieckiem… – Mówiła ci? – Tak. Ona chce je oddać, zostawić w szpitalu. Uważam, że to okropne, i przekonuję ją, żeby tego nie robiła, żeby napisała do ojca dziecka i jakoś się dogadała! Katarzyna skrzywiła się na tę świętą naiwność żony popa. Osobiście uważała, że skoro Brygida chce się zrzec dziecka, to najlepiej jeśli zrobi to po porodzie, od razu. Domy dziecka są pełne takich z nieuregulowaną sytuacją prawną. A tu może się znajdzie ktoś odpowiedzialny, kto da tej małej istocie prawdziwą miłość. Iwana była jednak innego zdania i uważała, że powinny przekonywać Brygidę do zmiany decyzji. – No ale jak ty to sobie wyobrażasz? Rodzice jej nie pomogą, bo to jakieś małomiasteczkowe towarzystwo i kierują się głównie opinią sąsiadów, więc Brygida zostanie samotną matką w Warszawie. Straci pracę w filmie, bo nie będzie dyspozycyjna. Tylko wielkie gwiazdy mogą przyjeżdżać na plan ze swoimi pociechami i zapewnia im się opiekunki, pokoje do karmienia i inne takie… – No i dobrze, to niech straci pracę. Praca, która nie potrafi uszanować matki, nie jest nic warta! – stwierdziła Asia zdecydowanie. – Znajdzie sobie coś innego! Jest utalentowaną wizażystką, przecież wiesz o tym! Kosmetyczek są tysiące, ale prawdziwych talentów z pomysłami zaledwie garstka, a ona ma talent! – Tylko gdzie będzie pracowała? – A choćby i tu! Mila zamierza otworzyć w pałacu salon spa, nie wiedziałaś o tym? Ida to doskonałe miejsce do wychowywania dzieci! Na pewno znalazłaby tu pomoc! Katarzynę po raz kolejny zdjął pusty śmiech. Tak, ta prowincjonalna miejscowość była urokliwa i na nią też podziałał czar tego miejsca, ale żeby Brygida miała tu zostać na stałe? Wyrzec się swoich ambitnych planów zostania celebrytką, pokazywania się w plotkarskich magazynach i zakopać się na wsi? Jako kosmetyczka w niewielkim pensjonacie? Wolne żarty. Miała odpowiedzieć Asi coś złośliwego, ale nagle się powstrzymała. Każdy ma prawo widzieć świat na swój sposób. Jeżeli Iwana przekona Brygidę, by została tu na zawsze – droga wolna, ona nie będzie się w to mieszać. Asia zobaczyła wyraz twarzy Katarzyny, pełny rezerwy i powątpiewania, więc zaczęła tłumaczyć, że powinnością ich wszystkich jest wspieranie Brygidy. Katia wciąż popatrywała na nią ze zdumieniem, ale starała się przynajmniej zrozumieć jej racje. System wartości, jakim kierowała się Iwana, był spójny i zakładał tylko jedną drogę, w myśl której wszyscy byli w ostatecznym rachunku dobrzy i cnotliwi, tylko trzeba było im troszeczkę pomóc. Westchnęła ciężko i próbowała zmienić temat. Zapytała o zdjęcia szali, które mogłaby wysłać koleżankom. Iwana przerwała monolog na temat Brygidy i sięgnęła na biurko, by podać jej kartę pamięci. – Masz. Wszystko pięknie obfotografowane, gotowe do wysyłki. To co nie pójdzie, wstawimy do sklepu. Katia była pewna, ze wszystko pójdzie. Wstała więc i zaczęła się żegnać, a Asia zakrzątnęła się, by zapakować jej szal w delikatną bibułę, która nadawała paczce uroczy wygląd. – A słyszałaś o tym, że Brygida chciałaby oddać swoje dziecko Sabinie? – zapytała Asia na odchodne, gdy Katarzyna stała już w drzwiach. Milczała lojalnie, patrząc na żonę popa pytająco. – Uważam to za zły pomysł! – Dlaczego? – Katarzyna zrozumiała, że niechęć do oddawania własnego dziecka jest u Iwany bezwarunkowa. – Sabina może mieć własne dzieci, nie powinna zabierać ich innym. Katia osłupiała, słysząc te słowa. Było w nich coś okrutnego, czego nie rozumiała i co wydawało się jej niepojęte. Po pierwsze nie wiadomo, czy Sabina będzie mogła mieć własne dziecko. Po drugie gdyby się zdecydowała, dziecku byłoby u niej bardzo dobrze, a i sama Brygida by się uspokoiła, że jej maluch trafił w tak dobre ręce i to jeszcze takie, które sama wybrała. Otworzyła już usta, żeby coś powiedzieć, ale się powstrzymała – były to sprawy, które omawiała z Sabiną w całkowitej dyskrecji. – Wiem, że wydaje ci się dziwne to, co powiedziałam, może zbyt szorstkie. Ale uwierz mi, sprawy rozwiązują się w taki sposób, o którym nawet byśmy na początku nie pomyśleli. Trudno to przewidzieć i dlatego należy dać sobie i pewnym sytuacjom czas. Wiele razy mi się to w życiu sprawdziło i głęboko w to wierzę. Nie wolno niczego przyspieszać, ani podejmować decyzji na siłę i pod presją. Akurat – pomyślała bez przekonania Katia, idąc już ośnieżoną drogą do pałacu. Może tak jest w idealnym świecie, ale na pewno nie w realnym! Zupełnie mimo woli jej myśli pobiegły w kierunku Marka Rokosza. Może – skoro skończyła już ten scenariusz i mogła go w każdej chwili wysłać do redakcji – powinna zrobić sobie urlop i gdzieś wyjechać? Na przykład do Londynu, odwiedzić Lolę Adamską. Nie przyjechała do szwagra na święta, bo zatrzymała ją kolejna wystawa. Może warto byłoby zobaczyć, jak radzi sobie przyjaciółka? Pomyślała o zamglonych, pełnych wilgotnego powiewu ulicach i gdzieś w świetle latarni zamajaczyła jej wysoka postać w eleganckim płaszczu z wielbłądziej wełny, z goździkiem w butonierce. Skrzywiła się i pomyślała o sobie z niesmakiem. Co też chodziło jej po głowie? Miałaby sterczeć na londyńskiej ulicy i wypatrywać Marka Rokosza? A może podjechać pod dom Earlingtonów i wpatrywać się w okna? No nie, to byłoby już naprawdę żałosne! Zdecydowanym krokiem weszła do pałacu i chciała ruszyć na górę do swego pokoju, gdy ktoś chwycił ją za ramię. Zaskoczona odwróciła wzrok i zobaczyła Ernesta Emiliero. – Nie chciałem pani przestraszyć, ale zobaczyłem, że pani idzie, a muszę coś ważnego powiedzieć. – Jego angielszczyzna naprawdę była bardzo dobra. – Coś się stało? – Po takim wstępie Katia była pełna najgorszych przeczuć. – Chodzi o pani jezioro. To, na którym pani trenuje. Zauważyłem tam coś dziwnego, kiedy Carmen uczyła się jeździć. – Co? Ernesto wyciągnął telefon komórkowy i pokazał jej zdjęcie. Początkowo trudno się było zorientować, co na nim jest, ale gdy przybliżył detal, zrozumiała. Na gałęzi drzewa wisiała kamera. – Ktoś panią podgląda, Katarzyno – potwierdził jej podejrzenia Ernesto Emiliero. Katię ogarnęła wściekłość. Co on sobie myśli, ten cały Marek Rokosz? Jak śmie zachowywać się w ten sposób! Czy uważa, że wszystko mu wolno? Czuła gniew i upokorzenie. Postanowiła dać mu nauczkę. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 36 Sabina wróciła do domu, wciąż zastanawiając się nad niedawnymi rozmowami – z Teklą i Katarzyną. Czy rzeczywiście potrafiła być mądra, doradzając innym, a swoich problemów nie umiała rozwiązywać? Z domu płynęła muzyka i słychać było, jak Krzysztof przekomarza się z Julinką, która najbardziej na świecie lubiła odrabianie lekcji przy kuchennym stole. Męczyła się właśnie nad opowiadaniem Z pamiętnika drzewa i gdy Sabina weszła do środka, od razu zaczęła wołać o pomoc. – Jula, daj spokój! – uspokajał ją ojciec. – To byłaby nieuczciwa konkurencja dla reszty klasy! Tobie pomoże matka, bestsellerowa pisarka, a kto ma pomóc takiej Klaudii? – Klaudia miała co prawda bardzo pięknie utrzymane paznokcie, ale dużo trudności sprawiało jej napisanie jednego zdania poprawnego gramatycznie. – Klaudia mogłaby się trochę pouczyć, to by wiedziała, że nie mówi się „w każdym bądź razie”. – Julinka się skrzywiła. – A tak się nie mówi? – zdziwił się jej ojciec, mrugając do Sabiny porozumiewawczo. Julinka bardzo lubiła się chwalić swoją znajomością poprawnej polszczyzny. – No, oczywiście, że nie. Tato, albo „w każdym razie”, albo „bądź co bądź”. „W każdym bądź razie” to okropny, kompromitujący błąd! – Postaram się zapamiętać – powiedział Krzysztof. – Bądź co bądź to nie takie trudne. – Tu ponownie mrugnął do Sabiny, która się roześmiała. Podeszła do stołu i zajrzała Julince przez ramię. Dziewczynka zupełnie dobrze sobie radziła z tym pamiętnikiem drzewa. – Jak skończysz, mogę przeczytać i ewentualnie powiedzieć ci, co można zmienić. – Super! – Julinka ucieszyła się i wróciła do poprawiania swego wypracowania. Sabina nalała sobie kubek herbaty i poszła do salonu, gdzie Krzysztof przeglądał jakieś medyczne czasopismo. – Martwisz się czymś? – zapytał. – Marnie wyglądasz. – Sabina usiadła obok niego na kanapie i powiedziała mu o spotkaniu z Teklą. Krzysztof słuchał uważnie, ale nie wydawał się jakoś szczególnie zaskoczony. – Nie wiesz, co tu ludzie opowiadają lekarzowi, jak im się nudzi podczas wizyty. Tysiące razy słyszałem o jakichś mrocznych tajemnicach Tyczyńskich. O matce Niemce i jej samobójstwie. Tutejsi ludzie uważają, że się ze wstydu zabiła. – Mogło tak być – stwierdziła w zamyśleniu Sabina. – To były straszne czasy. – Tak. I niesamowite jest, że to wciąż żyje w pamięci ludzi. Widać wydarzenia były trudne do zapomnienia… – Lub po prostu zbyt owiane tajemnicą – powiedziała Sabina, myśląc o swoim tchórzostwie. – Muszę ci coś powiedzieć – zaczęła, przekładając kubek z ręki do ręki. Spojrzał na nią pytająco, z pewnym zaniepokojeniem. – Kiedy tak mówisz, wiem, że to będzie coś okropnego, i już się zaczynam bać – powiedział, starając się zachować wesoły ton, ale ona machnęła ręką. – Pamiętasz, jak pojechaliśmy do Przemyśla z Brygidą? Zrobiłam sobie wtedy badania. Wyszło, że mam jakieś torbiele na jajnikach i przez to nie mogę zajść w ciążę – ciągnęła desperacko, żeby już raz z siebie to wyrzucić. – Rozmawiałam później z Katarzyną i ona poleciła mi klinikę w Warszawie, która ma bardzo dobre wyniki w leczeniu takich przypadków. Chcę tam pojechać jeszcze w tym tygodniu! – Podniosła głowę i spojrzała na niego z wyczekiwaniem. Krzysztof przyciągnął ją do siebie. – Kochanie! Jak długo się z tym męczyłaś? Czemu mi nic nie powiedziałaś? Jestem przecież lekarzem. – Ale internistą – szepnęła Sabina. – Poza tym bałam się, że będziesz mną rozczarowany. Najpierw długo rozmawiamy o dziecku, a potem nic z tego nie wychodzi. – Czyś ty oszalała? Sabino, myślałem że ty jesteś rozsądną osobą, ale skoro mogłaś tak uważać, to chyba jednak nie jesteś! Wiedziałem, że coś cię dręczy, byłaś zdenerwowana, gdy pojechaliśmy do Sempera, próbowałem go podpytać, ale on powiedział, że powinienem porozmawiać z tobą. Postanowiłem zaczekać, aż mi sama powiesz, miałem nadzieję, że gdyby to było coś poważnego, jakaś nie daj Boże choroba, powiedziałabyś mi od razu. Doszedłem do wniosku, że to coś innego, pewnie sprawa z ciążą, ale nie podejrzewałem, że tak się tym gryziesz. Oczywiście torbiele to sprawa, której nie można lekceważyć, ale przecież się za to zabierzemy! Powinnaś mi od razu mówić! – Tak, ale jeżeli okaże się, że w ogóle nie będę mogła mieć dzieci? – Proszę cię, nie rób takiego założenia od razu! Najpierw pojedźmy tam i zasięgnijmy opinii. Wiem, że ci zależy na dziecku, ale spróbuj się nie nastawiać od razu negatywnie. – A tobie nie zależy? – Zależy mi, ale gdyby się okazało, że nie będziemy go mieli, nie stanowi to dla mnie tragedii. – Spojrzał na nią z bliska. – Sabino, ja cię kocham i co będzie to będzie, spróbuj tak o tym myśleć! Co będzie to będzie – ponuro stwierdziła w myślach Sabina. Ona nie chciała biernie oczekiwać na to, co jej życie przyniesie. Jak miała o tym nie myśleć? Zastanawiała się, czy powiedzieć Krzysztofowi o propozycji Brygidy, ale ugryzła się w język. Zobaczymy, co powiedzą w tej warszawskiej klinice. Teraz mogłaby tylko przerazić męża swą determinacją, zresztą nigdy nie rozmawiali o adopcji, bo jakoś od początku było oczywiste, że będą mieli własne dziecko. Pomylili się. – Nad czym tak medytujesz? – spytał Krzysztof wesoło, gładząc ją po włosach. – Wiesz, że zawsze masz taką śmieszną minę, gdy się zamyślasz. Sabina uśmiechnęła się lekko, ale nie powiedziała mu prawdy. – Zastanawiam się nad tą wojenną historią Tekli, czy to nie byłby dobry temat na powieść… – Saga rodzinna? – Krzysztof zainteresował się, a ona skinęła głową. – To może być fajne. Chętnie sam bym coś takiego przeczytał! Dobrze napisane sagi są wspaniałą lekturą, a ty na pewno napiszesz ją dobrze. – Tylko najpierw muszę skończyć tę książkę, na którą czeka już wydawnictwo – powiedziała ponuro. – A nie idzie mi to zbyt dobrze! – No to musisz się zmobilizować. Może zacznij biegać z Katarzyną, to endorfiny rozjaśnią ci w głowie. Uśmiechnęła się, ale nie skomentowała tego. Katarzyna zresztą przecież już nie biegała, tylko jeździła na łyżwach. Tymczasem w pałacu Mila zdecydowała się zadzwonić do Marka Rokosza, by porozmawiał z Teklą. Nie chodziło jej o to, by Marek nakłaniał panią Tyczyńską do rozmowy z Bianką, ale żeby sprawdził, jak hrabina się czuje. Marek wysłuchał całej opowieści bardzo spokojnie, tylko z rzadka wtrącając jakieś pytanie. – Im więcej czasu mija – ciągnęła Mila – tym bardziej jestem przekonana, że źle zrobiłyśmy, drążąc tę sprawę. A właściwie, że to moja wina. Tekla bardzo to przeżyła, a ja stałam się sprawczynią jej cierpień. Nie mogę sobie tego darować. – Nie obwiniaj się. Myślę, że Teklę dręczyło to już od dawna. Niewiele wiedziałem o tej historii, ale jestem pewien, że chciała mi o tym opowiedzieć, wciąż były jakieś półsłówka. Jeżeli sobie życzysz, mogę posprawdzać fakty, których Tekla nie jest pewna, zagadnąć tę jej rodzinę w Londynie. – Uważasz, że to coś może wyjaśnić? – Mila nie była pewna. – Może nic, ale dobrze by się było dowiedzieć, jak właściwie zginął kapitan Horst Gessing, najbardziej ciemna z tych wszystkich postaci. Czy nie wydaje ci się, że on mógł żyć jeszcze długie lata po wojnie? W spokoju i być może jako szanowany obywatel? – No teraz już na pewno nie żyje, bo musiałby mieć ze sto lat albo i więcej – stwierdziła Mila. – Ale masz rację. Nie ma żadnych oficjalnych doniesień o jego śmierci, Tekla wie o tym wyłącznie z plotek. A co jeśli ukrył się gdzieś i przyczajony żył całe lata? – Na przykład w Argentynie, gdzie mieszkały jego córka i wnuczka… – Też o tym pomyślałam i powiem ci szczerze – ciarki mnie przeszły. – Nie zamartwiaj się bez powodu. Mam tu kilku kolegów z uniwersytetu, którzy pełnią różne rządowe funkcje, na pewno ułatwią mi poszukiwania. Może trzeba będzie sięgnąć do archiwum wywiadu, a to nigdy nie jest proste, mimo że od wojny minęło siedemdziesiąt lat. Mila pomyślała o znajomościach Marka. Kusiło ją, by zagadnąć o Dianę EarlingtonHooper, ale ugryzła się w język. O co niby miałaby pytać? Czy kwitnie pomiędzy nimi romans? Marek nie należał do mężczyzn, którzy chętnie opowiadają o takich sprawach, ale w tym wypadku jakby czytał jej w myślach. – Mam jeszcze do ciebie pytanie w sprawie kontraktu ze sklepami Hoopers. Wysłałaś mi te próbki Rose de Nuit? – Tak, kurierem. Powinny już być u ciebie. – Tylko się upewniam. Jestem teraz w Camden, więc może przyszły do Londynu. Aha. Są w wiejskiej posiadłości Earlingtonów. Ani chybi za chwilę będziemy tu mieli księżniczkę, Sabina wszystko przewidziała – w zdumieniu stwierdziła Mila. Jednak to właśnie Dolecka znała Marka najlepiej, potrafiła go rozszyfrować, co było o tyle dziwne, że Rokosz należał do najbardziej skrytych osób, jakie Mila znała. Zapewnił ją, że jutro sprawdzi stan dostawy paczki i zatelefonuje do Tekli, by wybadać grunt oraz sprawdzić samopoczucie hrabiny. – Gdy się czegoś dowiem o kapitanie Gessingu, natychmiast dam ci znać. – Świetnie! Baw się dobrze i nie zapominaj o nas. Zaśmiał się dziwnym nerwowym śmiechem. – Masz kogoś konkretnego na myśli? – spytał, a w jego głosie wyczuła napięcie. – Myślałam o nas wszystkich – twoich przyjaciołach – powiedziała szybko. – Ach, o przyjaciołach… A ja już sądziłem… Ale to nieważne! Mam do ciebie prośbę, sprawdzajcie grubość lodu na stawie, wiem, że przyszła odwilż. Zleciłem to już moim ludziom, ale wiesz – przezorny zawsze ubezpieczony, jak mówią. – Zaśmiał się sarkastycznie i pożegnał szybko. Mamy sprawdzać grubość lodu? Po co? Czy on jest w pełni władz umysłowych? I skąd tak dobrze wie, że przyszła odwilż? Sprawdza jakieś satelitarne prognozy pogody dla wiosek na rubieżach cywilizowanego świata, czy ktoś mu codziennie o tym donosi? – Mila zadumała się, nie pojmując w pierwszej chwili, dlaczego Marka w Anglii pochłania grubość lodu na jeziorze w Idzie. I nagle zrozumiała. To był staw Katarzyny, ten po którym jeździła na łyżwach! Marek obawiał się, że tafla lodowa może się rozpuścić i stanie się niebezpieczną pułapką! Uderzyła się dłonią w czoło. Ależ ja byłam głupia! – pomyślała. Ten jego nagły wyjazd, ta odnowiona znajomość z Dianą Hooper, te ciągłe listy i prośby o wysyłkę próbek. Pytania o to, co słychać w „Graalu i Róży”… Uciekł przed czymś, co go właśnie dogoniło. Uśmiechnęła się wyrozumiale. U szczytu schodów pojawiła się Katia Wimmer w bladoniebieskiej bluzce i ołówkowej spódnicy. Spojrzała na nią w podobny sposób, jak na fotografii. Mila rozejrzała się po recepcyjnym blacie za zdjęciem, które przecież musiało tu gdzieś leżeć. Nie było go. Ale kto mógł je zabrać i w jakim celu? Tego nie wiedziała. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 37 Przez ogród w Camden Park szedł śnieżny tuman wzniecony przez poranny wiatr. Mgła rozstąpiła się zupełnie nagle i błyszczące drobinki śniegu zawirowały w powietrzu, skrząc się wszystkimi kolorami tęczy. Marek myślami był daleko. Kiedy nadeszła przesyłka przekazana tutaj z Londynu, pierwsze co zauważył, to fakt, że paczkę zaadresowała Sabina. No tak, w tym zamieszaniu związanym z rodziną Emiliero i sprawą Tekli ona jedna pamiętała, aby to zrobić. Pomyślał o niej ciepło. Nie było im pisane być razem, ale Sabina zawsze była jego najlepszą przyjaciółką. Stała przy nim bez względu na sytuację, cicha, małomówna, ale wierna w przyjaźni. Rzadko się trafia ktoś taki w życiu człowieka, zatem bardzo to doceniał. Gdy rozerwał papier, na samym wierzchu przesyłki, na ręcznie malowanej skrzynce, którą Sabina dobrała bardzo stosownie do zestawu Rose de Nuit, leżało coś jeszcze. Fotografia. Marek początkowo nie poznał osoby na zdjęciu, ale kiedy wziął fotografię do ręki i przyjrzał się z bliska, poczuł, jak ogarnia go fala gorąca. Katarzyna. Nie mógł oderwać wzroku od jej szczupłej, pełnej elegancji postaci, odzianej w jakąś niezwykłą suknię z epoki. Chwilę myślał nad tym, a potem przypomniał sobie, że Mila miała kolekcję takich strojów. Chciała, zdaje się, wypożyczać je na bale czy coś w tym guście. Ta kreacja idealnie pasowała do Katarzyny, podkreślając jej zimową, chłodną urodę. Głęboki granat rozświetlonego w załamaniach materiału współgrał z blaskiem jej przepięknych oczu. Cera aż promieniała jakimś wewnętrznym światłem. Katia patrzyła przed siebie, rozmarzonym wzrokiem, a jej blade ręce wyglądały jak rzeźby z marmuru. – Ładna modelka – powiedziała z uznaniem Diana Hooper, która właśnie zeszła do salonu, rozglądając się za przedpołudniową kawą. – To propozycja reklamowa? Poczuł się jak złapany na gorącym uczynku, więc przytaknął nieuważnie. Diana dostrzegła pudło z kosmetykami i poprosiła o demonstrację. Sabina jak zwykle wybrała znakomicie i ponownie pomyślał o niej z dużą czułością. W drewnianym pudełku były perfumy, woda toaletowa, tonik do twarzy i sól kąpielowa. Seria Rose de Nuit w całej okazałości. – Ależ to cudowne! – Diana entuzjazmowała się, wąchając kosmetyki. – Niewiarygodny zapach! Sam to komponujesz? – spytała ze zdumieniem, więc wyjaśnił jej, kto w firmie pełni rolę architekta zapachów. – Hrabina Tyczyńska – zamruczała Diana. – To znakomity chwyt reklamowy, muszę podsunąć to dziewczynom z marketingu. Wypromujemy to jako produkt dla wymagających, coś z górnej półki. Opakowanie też jest doskonałe. Ręcznie robione i elegancko pomalowane. Strzał w dziesiątkę! Rozumiem, że mogę zatrzymać tę próbkę? I tak bym ci jej nie oddała! – Śmiała się, patrząc na niego roziskrzonym wzrokiem, ale jego oczy wciąż wracały do zdjęcia Katii Wimmer. Sabina mu je przesłała, a więc chciała mu coś powiedzieć. Dać coś do zrozumienia. Może nie wszystko było stracone? – To zdjęcie także jest dobre – kontynuowała Diana. – Kto je robił? Macie inne ujęcia? Myślę, że grafik wybierze coś odpowiedniego do reklamy perfum. Modelka doskonale pasuje do charakteru tego zapachu! Tak. Rose de Nuit to była linia jakby stworzona dla Katii. Gdy zamykał oczy, wdychał ten zapach, widział właśnie ją. Było w tym aromacie coś, czego nie umiał nazwać słowami – pewna drapieżność i szaleństwo. Właśnie tak ją widział, była wolna i nie dawała się okiełznać. – Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – Diana domagała się uwagi. – Myślę, że trzeba będzie wrócić do Londynu, by prawnicy popracowali trochę nad umową. Chciałabym też porozmawiać z działem marketingu sieci. To będzie mój pierwszy projekt i myślę, że sprzedaż pójdzie świetnie. Czemu się nie odzywasz? – Wybacz. Boli mnie trochę głowa – powiedział wymijająco, ale tym razem ona go nie słuchała, bo właśnie do salonu wszedł jej brat i zaczęła mu demonstrować perfumy Rose de Nuit. Earlington także zauważył zdjęcie Katii. – Piękna kobieta! Znasz ją? – Tak – odpowiedział z ociąganiem Marek. – Pisze scenariusze do kryminałów o zimie… – Żartujesz! Muszę ją w takim razie poznać. Też lubię kryminały o zimie! – Roześmiał się swobodnie, a Marek zmarszczył brwi. Wiedział, że to żart, ale mimo wszystko rozdrażnił go. To był najwyższy czas, żeby wracać do Londynu. Pobyt na wsi zaczynał go już denerwować. Zamieć śnieżna nad wrzosowiskiem w Camden za bardzo przypominała mu śnieg nad doliną w Idzie. Wiatr przynosił wyłącznie tęsknotę, a wspomnienia paliły go jak ogień. Czasami po prostu nie potrafił znaleźć sobie miejsca. Gdy pojawił się w stolicy, prawie od razu umówił się z jednym ze swoich dawnych przyjaciół uniwersyteckich, który obecnie pracował w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i miał dojścia do archiwum wywiadu wojskowego. – To wszystko nie jest takie proste – tłumaczył Markowi ów kolega, gdy spotkali się na lunchu w jednej z knajpek w centrum, z której doskonale było widać most Westminsterski, który Rokosz tak lubił. – Archiwa wywiadu są tajne. – Zrozum, Harry, od wojny minęło siedemdziesiąt lat. To nie jest żadna sprawa szpiegowska ani sensacyjny materiał na powieść. Kobieta szuka śladów człowieka, który najprawdopodobniej był jej dziadkiem. Być może nawet wasze akta o nim milczą. Harry Spector zrobił minę, która miała chyba wyrażać przekonanie, że brytyjskie akta nie milczą o nikim, ale nie wypowiedział tego na głos. Ostatecznie zgodził się delikatnie zagadnąć kolegę z wywiadu. Istotnie – jakież znaczenie dla obronności miała kwestia śmierci mało znaczącego oficera Gestapo sprzed siedemdziesięciu lat? – Słyszałem, że spotykasz się z Dianą Earlington – rzucił na zakończenie kolega, co mogło oznaczać, że pojawienie się Marka w Londynie nie uszło uwadze dawnego uniwersyteckiego towarzystwa i zaczęły się plotki. – Nie jest żadną tajemnicą, że planujemy wspólny interes. – Wzruszył ramionami Marek. – Wiesz, nigdy nie zrozumiem tej twojej fascynacji Dianą. To sztywniara, jak wszystkie damy z towarzystwa, i w dodatku bez poczucia humoru – stwierdził Harry i na pewno mówił to szczerze. Choć sam pochodził z szanowanej rodziny o konserwatywnych tradycjach, sympatyzował z demokratami. Nie przeszkodziło mu to zresztą w karierze w konserwatywnym rządzie Davida Camerona. Żoną Spectora była w każdym razie Amerykanka, która kiedyś bez powodzenia próbowała zrobić karierę aktorską. Marek Rokosz zawsze podejrzewał, że to małżeństwo było prztyczkiem w nos, który Harry dał swej rodzinie. Lubił go bardzo i łatwo wybaczał wszelkie złośliwości. Spector nigdy nie trawił Diany Earlington i otwarcie wyśmiewał fascynację Marka. Gdy byli jeszcze na studiach, jednym z ulubionych tematów Harry’ego było krytykowanie Diany jako charakterystycznej przedstawicielki swej klasy społecznej – bogatych i znudzonych próżniaków, jak to określał. Kiedy Diana ostatecznie odrzuciła Marka i zainteresowała się Hooperem, Harry triumfował. Było to dla niego definitywnym potwierdzeniem miałkości takich kobiet, które wybierają mężczyznę nudnego i bogatego, zamiast interesującego i przedsiębiorczego. – Jest po prostu głupia i ręka boska, o ile w nią wierzysz, chroniła cię przed tym związkiem – podsumował, gdy pewnego dnia w akademiku zapijali nieszczęście Marka, który jednak długo nie mógł się podnieść po tej porażce. Mimo że ich drogi rozeszły się od tego czasu, wciąż darzył Harry’ego Spectora wielką sympatią. Wiedział, że kolega musi najpierw sobie pogadać, a potem pomoże mu, bo zawsze tak było. – Musisz nas odwiedzić. Tiffany nie cierpi moich uniwersyteckich kolegów, ale ciebie na pewno polubi. No i jak na dobrego konserwatystę przystało, mam już troje dzieci. – Premier ma czwórkę – przypomniał z uśmiechem Marek, a Harry zapewnił go, że trójka to nie jest jego ostatnie słowo. Umówili się za kilka dni, bo Spector miał wybadać sprawę Gessinga. Tymczasem interesy z domem towarowym Hoopers toczyły się wspaniale. Diana doniosła mu, że seria bardzo się spodobała, a dyrektor handlowy uznał, że właśnie czegoś takiego potrzeba im w ofercie. – Jeżeli to się sprawdzi, zamówimy też inne produkty, więc bądź czujny! – Śmiała się, gdy pili razem drinka przed przedstawieniem w operze. Diana Hooper wyglądała olśniewająco w bordowej sukni z odkrytymi ramionami. Jej miodowe włosy spływały na plecy gęstą falą i w barze nie było mężczyzny, który nie patrzyłby na Marka z zazdrością. On jednak, spoglądając na bordową suknię Diany, przypominał sobie inną sukienkę w tym kolorze, w której Katia wpuściła go w wigilijny wieczór. Miała wtedy na stopie jeden pantofel, a drugiego właśnie szukała. Dobrze pamiętał wyraz zabawnego zaskoczenia w jej oczach, gdy otworzyła mu drzwi… – Bardzo się zmieniłeś, Marku – powiedziała tymczasem Diana, kładąc mu rękę na dłoni. Drgnął, wyrwany z zamyślenia. – Tak uważasz? – Tak. Jesteś zupełnie inny. Jakbym poznała kogoś nowego… Jesteś tajemnicą, którą chciałoby się zgłębić! Spojrzał na nią uważnie. Diana Earlington. Szalał za nią na studiach i nie było głupstwa, którego by nie zrobił, żeby zwróciła na niego uwagę. Była siostrą jego najlepszego przyjaciela i gdy wówczas o tym myślał, stawała mu przed oczami ulubiona powieść Młyn nad Flossą George Eliot. W książce jeden z głównych bohaterów, garbaty Filip Wakem, zakochuje się w siostrze swego przyjaciela, Maggie Tulliver. Ona jednakże odrzuca kalekiego, inteligentnego chłopca dla przystojnego lekkoducha, który szybko się nią nudzi. Marek utożsamiał się wówczas z tragedią Filipa, choć dzisiaj wydawało mu się to śmieszne i przesadzone. Swoją sytuację – emigranta z niezbyt zamożnego kraju porównywał z kalectwem Filipa. Bogata i ustosunkowana Diana Earlington odrzuciła go, podobnie jak Maggie Tulliver odtrącała niepełnosprawnego przyjaciela. Teraz widział to zupełnie inaczej, więc skłaniał się ku ocenie Harry’ego Spectora – Diana była po prostu rozpuszczonym i zepsutym dzieckiem, które się bawi. Wówczas kierowała nią ciekawość, obecnie – chęć odegrania się na byłym mężu. Uśmiechnął się więc do niej przepraszająco i delikatnie odsunął jej rękę. Nie. To byłoby zbyt proste i nie miał już na to ochoty. Nie chciał komplikować sobie życia, a na pewno interesów. Zrozumiała jego gest, bo najpierw spojrzała na niego z urazą, a potem dumnie się wyprostowała na swoim miejscu, wpatrując w wypełnioną do połowy szklankę. – Spektakl za chwilę się zacznie – powiedział. – Powinniśmy iść. – Masz rację. – Wstała od baru, chwyciła torebkę i poszła do wyjścia, nie oglądając się za siebie. Pospieszył za nią i po chwili drzwi zamknęły się cicho, a oni znaleźli się w tłumie ludzi spieszących na wieczorne przedstawienie. Mgła pachniała tu zupełnie inaczej niż w Idzie. Gdy wrócił do swego apartamentu, nalał sobie szklankę whisky i uruchomił komputer. Było to głupie, bo panowała noc i wiedział, że nic nie zobaczy z internetowej transmisji znad jeziora. Chciał jednak chwilę popatrzeć w tamten mrok i gwiazdy. Pragnął, by towarzyszyły mu w tym melancholijnym nastroju. Nad taflą jeziora paliło się jednak światło. Zdumiony przysunął twarz do ekranu, w nagłej nadziei, że zobaczy Katię. Czyżby to ona używała ślizgawki o tak późnej godzinie? Nie. Powierzchnia jeziora była prawie pusta. Nie do końca jednak, bo dokładnie naprzeciw kamery zobaczył jakieś znaki. Gdy przyjrzał się dokładnie, ujrzał napis wykonany farbą. Było to jedno słowo – „NIE”. Poczuł falę gorąca. Katarzyna. Na pewno zauważyła kamerę i dawała mu do zrozumienia, co o tym sądzi. Wyłączył szybko komputer, jakby mogło to coś zmienić. Jednocześnie palił go wstyd i się złościł. Został przyłapany, to prawda, ale nie miał przecież złych intencji, troszczył się o tę zarozumiałą i ironiczną dziewczynę, a ona odczytała to na wspak. Zakpiła z niego. To bolało, nawet bardzo. Przygryzł wargi i przechylił swoją szklankę. Wyciągnął z kieszeni marynarki jej zdjęcie i w pierwszym odruchu chciał je zniszczyć. Ale nie zrobił tego. Postanowił, że już nigdy więcej nie da się wyprowadzić z równowagi. Koniec z tą dziecinadą – stwierdził w myślach w sposób bardzo zdecydowany. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 38 Sabina westchnęła. Właśnie wróciła do Idy po konsultacjach w klinice i wdrożonym leczeniu, bo „nie ma na co czekać, droga pani”, jak powiedział profesor. Nie lubiła szpitali, ani tych państwowych, ani prywatnych. Chorowanie ją przerażało. Kiedy się głębiej nad tym zastanowiła, to właśnie było jej największym strachem – że zachoruje, stanie się niesamodzielna, zależna od innych i będzie dla nich obciążeniem. Przerażało ją to. Oczywiście w klinice leczenia niepłodności nie było mowy o chorobie, która owocuje niesamodzielnością. Tutaj wszyscy mieli inny problem, ale za to jeden i ten sam. Przyglądając się twarzom kobiet w poczekalni, widziała na nich to samo uczucie, ten sam niepokój. Nadzieję, że może się uda, i rozczarowanie, że jednak nie. Ten sam wyraz twarzy miała, gdy kolejny raz robiła sobie test ciążowy, a on wychodził negatywnie. Teraz już kupiła większą ilość testów, by ciągle ich nie zamawiać, bo to pachniało jeszcze większym rozczarowaniem. Twarze kobiet w poczekalni mówiły, że one przeszły to samo i to wielokrotnie. Przeżyły już wszystkie fazy nadziei i okrutnego zawodu. Na co się decydowały? Sabina wiedziała, że jej schorzenie można leczyć. Jak powiedział profesor, u niej choroba nie dawała charakterystycznych objawów, jak na przykład otyłość. Torbiele jajników diagnozowane są jednak też u kobiet szczupłych, takich jak ona. Ciężej to leczyć – stwierdził profesor, ale od razu dodał, że i dla niej znajdzie się metoda. Leki. Laparoskop. W ostateczności można przecież pomyśleć o in vitro. – Ale na razie spróbujemy leków i monitorowania cyklu, pani Sabino – powiedział przyjacielsko profesor i Dolecka wyszła od niego z plikiem recept. Teraz siedziała w niewielkiej knajpce koło kliniki, piła kawę i wpatrywała się w recepty ponurym wzrokiem. Może zadziała, a co jeśli nie? Już widziała siebie na stole operacyjnym, a potem… In vitro. Myślała o tym podczas wielu bezsennych nocy. Nie, to nie względy moralne czy religijne ją powstrzymywały. Uważała, że ten zabieg jest szansą dla wielu ludzi, ostatnią deską ratunku i trudno im tego odmawiać, skoro medycyna zrobiła taki postęp. Ponieważ sama borykała się z problemem, nie rozumiała, jak można zabraniać tej możliwości innym? Niech każdy rozważy w swoim sumieniu, czy jest na coś takiego gotowy, i wtedy podejmuje decyzję. Do in vitro nikt przecież nie zmusza, to potencjalna szansa. Ona jednak nie czuła się na siłach, by z niej korzystać. Bała się całego medycznego procesu, stymulacji hormonalnych, pobierania komórek, życia w ciągłym stresie i poczuciu, że czas ją goni. Nie chciała podporządkowywać całego swego życia i życia Krzysztofa, a co za tym idzie i Julinki, temu jednemu celowi – posiadaniu dziecka. Wciąż miała tę nieśmiałą wiarę, że gdy zacznie się leczyć, posłucha rad profesora, organizm jej się odwdzięczy. A jeżeli nie, to spróbuje tego laparoskopu… Profesor mówił, że leczenie może potrwać nawet i dwa lata. Cóż, jest na to gotowa. Jej myśli pobiegły w kierunku Brygidy. Miała urodzić swoje dziecko pod koniec kwietnia. I chciała je oddać Sabinie… Te rozważania przerwał Krzysztof, który wpadł z rozwianym włosem do kawiarni. – Przepraszam, kochanie! Spóźniłem się do kliniki, bo zatrzymało mnie spotkanie, nie mogłem się wyrwać, wybacz. – Nic się nie stało, poradziłam sobie. A gdzie jest Julinka? – Przybrana córka Sabiny oczywiście pojechała z nimi – trwały przecież ferie zimowe i szkoda było odmawiać dziewczynce tej przyjemności. – Rafał zabrał ją do Muzeum Powstania Warszawskiego, wyobrażasz sobie? – Widzę, że zainteresowanie historią okazało się u niego trwałe, to akurat bardzo pochwalam. Sama chciałam zabrać Julę do tego muzeum! – Chodzi mi nie o muzeum, tylko o to, że ją zabrał. Myślałem, że da już sobie spokój. Powiedz mi, kochanie, czy ty, kiedy miałaś naście lat, zakochiwałaś się w jakichś pryszczatych młodzieńcach? – Ależ skąd! Już wtedy wiedziałam, że za dwadzieścia lat los postawi na mojej drodze przystojnego lekarza i nie marnowałam czasu na młodzieńców! Krzysztof spojrzał na nią spod zmarszczonych brwi, a potem się roześmiał. Zawtórowała mu. – Myślę, że widzisz to wszystko za bardzo w ciemnych barwach. Julinka jest rozsądna, odbyłam z nią wiele rozmów na tematy męsko-damskie, których ty zaniedbałeś… – Ja jestem mężczyzną – mruknął. – Nigdy nie byłem biegły w rozkminach na temat „co on miał na myśli, gdy popatrzył na mnie w ten sposób”. Poklepała go po ręce. – Od takich rozkmin masz mnie. Zawsze to lubiłam, godzinami gadałyśmy o tym w szkole. – No jasne. Dalej to robisz. W swoich książkach. – Popatrzył na nią łobuzersko, ale zaraz spoważniał. – Powiedz mi lepiej, co mówił profesor. Streściła mu w krótkich słowach, wspominając o „indywidualnie dobieranej terapii”, jak to ładnie określił lekarz. Krzysztof przyglądał się receptom bardzo uważnie. – Wszystko się zgadza. Nie mówiłem ci o tym, żebyś się nie zdenerwowała, ale przesłałem twoje wyniki, te od Sempera, do moich kolegów z dawnego szpitala. Dzisiaj się z nimi widziałem, zrobili coś w rodzaju konsylium. Wszystko się pokrywa z tym, co ci powiedzieli w klinice. Myślę, że będzie dobrze. – Wyciągnął rękę i pogładził ją po twarzy. – Tak uważasz? – Zamyśliła się. – A jeśli nie będzie? Na początku wszyscy są optymistami, leczenie, piramida lekarstw, dieta, badania, monitoring cyklu. No a potem, gdy dalej się nie udaje, pojawiają się coraz bardziej inwazyjne pomysły – operacja, zabieg i tak dalej. – Teraz ty widzisz sprawę w czarnych barwach. Moim zdaniem, gdy zażyjesz te wszystkie leki, zajdziesz w ciążę w dwa tygodnie! Już nawet samo patrzenie na te recepty daje pewną nadzieję. Zobacz, jak uczenie nazywają się te leki. – Z namaszczeniem przeczytał kilka nazw, które brzmiały tak poważnie, jak kościelna łacina. – Moi koledzy mówią, że torbielowatość nie musi być przeciwwskazaniem do naturalnego zajścia w ciążę, czyli bez tych wszystkich leków. To także się zdarza. Naprawdę, kochanie, to nie jest najgorsza diagnoza, jaka mogłaby być! Są dolegliwości o stokroć gorsze! – Przecież wiem – mruknęła Sabina, mieszając nieuważnie łyżeczką w pustej filiżance po kawie. – Po prostu boję się nieznanego! – To zrozumiałe! W końcu jest też ten zabieg laparoskopowy. To przecież także nic strasznego! Sabino, trochę więcej optymizmu, nie jesteś z tym sama! Mogę ci codziennie odczytywać te melodyjne nazwy leków, aby cię lepiej usposobić do terapii! – Jest też Brygida – powiedziała wreszcie Sabina, która doszła do wniosku, że nadszedł ten moment, kiedy musi to z siebie wyrzucić. – Co z Brygidą? – Krzysztof się wyraźnie zaniepokoił. – Brygida chce oddać swoje dziecko. – To wiem… – Nie wiesz jednak, że powiedziała, iż chce oddać swoje dziecko mnie. To znaczy nam. I powiem ci szczerze, że zastanawiam się nad tym od czasu, gdy mi to powiedziała… Istnieje przecież coś takiego jak adopcja ze wskazaniem. Może zbyt nagle ci o tym powiedziałam, ale naprawdę długo nie wiedziałam, jak się do tego zabrać, jak ująć to w słowa. Czytałam o tej adopcji, to jest wykonalne. Może powinniśmy… – Sabino, poczekaj chwilę – powiedział cichym głosem Krzysztof i przywołał kelnerkę, zamawiając wodę dla Sabiny i kawę dla siebie. – To jest właśnie powód, dla którego spóźniłem się do kliniki i nie mogłem ci towarzyszyć. – Adopcja ze wskazaniem? – Sabina się zdziwiła. Krzysztof pokręcił przecząco głową. – Nie. Brygida i jej dziecko. Popatrzyła na niego z wyczekiwaniem. Krzysztof upił trochę kawy z filiżanki i zniżył głos. – Brygida prosiła mnie o zachowanie sekretu, ale myślę, że w tej sytuacji mogę ci powiedzieć. To jest dobra dziewczyna, trochę zagubiona i na pewno nie jest głupia, jak sądzi Katia. Po prostu oszołomił ją ten świat, w którym nagle się znalazła. Tak się złożyło, że Brygida ma do mnie zaufanie i powierzyła mi pewną misję, gdy się dowiedziała, że jadę do Warszawy. – Jaką misję? – Miałem odnaleźć tego jej faceta, ojca dziecka i porozmawiać z nim. Brygida próbowała do niego pisać, telefonować, ale był nieuchwytny. – I co? Znalazłeś go? Krzysztof kiwnął głową. – Tak. To jakaś gwiazdka tego reality show, w którym Brygida brała udział. Chłopak jest młody i nieodpowiedzialny, obowiązki go przerastają. Nie wiem, czy z tej mąki będzie jakiś chleb. No, w każdym razie postraszyłem go nieco, że przynajmniej od alimentów się nie wywinie, bo Brygida wniesie o ustalenie ojcostwa. Zaczął się ciskać, obrażać mnie nieco, ale wiesz, kochanie – ja pracowałem całe lata na izbie przyjęć, więc nie ze mną te numery. Usadziłem pana gwiazdora i powiedziałem mu, że Brygida ma już prawnika, więc żeby nie chojrakował zbytnio, bo mu to nie wyjdzie na zdrowie. Pan się uspokoił i nawet, o dziwo, zaczął mnie przepraszać… – Myślisz, że pomoże Brygidzie? – Nie wiem, czy pomoże, moim zdaniem, ręka boska niech ją broni przed związkiem z tym typkiem, ale wiem jedno – Brygida nie jest przekonana do oddania dziecka! Sabina się zamyśliła. Krzysztof miał rację. Brygida szukała po prostu pomocy. Pomysł z oddaniem dziecka do adopcji był jej rozpaczliwym wołaniem. – Tak – szepnęła Dolecka. – Byłam samolubna. Brygidzie trzeba pomóc, a nie zastanawiać się, jak można skorzystać na jej problemach! – Sabino, nie lubię, gdy oskarżasz się w ten sposób! W niczym nie zawiniłaś i nie zrobiłaś nic złego, że rozważałaś tę propozycję. A co do Brygidy, masz rację. Powinniśmy jej zaproponować pomoc. Może trzeba spróbować jakiejś mediacji z jej rodziną? Brygida zakłada, że z miejsca ją wyklną – tak mi powiedziała. Ale może jednak nie? Gdyby to odpowiednio przeprowadzić, przygotować grunt, to kto wie? Może rodzice ucieszą się z wnuka? Sabina zapatrzyła się w dal. Zrobiło się jej wstyd. Pragnęła dziecka, ale przecież nie za wszelką cenę! Sama odrzuciła pomysł z in vitro jako zbyt ingerujący w jej intymność. Jak mogła więc rozważać kwestię tej adopcji? Powinna porozmawiać z Brygidą, pomóc jej zrozumieć motywy, jakie kierowały dziewczyną. A jednak nie zrobiła tego. Na szczęście wszystko jeszcze da się naprawić – pomyślała i dopiła swoją wodę. Spojrzała na recepty, które nieuważnym ruchem dłoni odłożyła na brzeg stolika. Teraz zostało jej tylko to i na nich musi się skupić. – Nie zamartwiaj się, kochanie. Widzę, jak cię to gryzie, i jest mi przykro – powiedział tymczasem Krzysztof. – Może znasz jakieś fajne miejsce, gdzie moglibyśmy zjeść obiad? Zaraz zadzwonię do Julinki, czy skończyła się wreszcie ta runda z pryszczatym Romeo po mieście i moglibyśmy się gdzieś umówić. Sabina pomyślała o portugalskiej restauracji z mozaikami na ścianach, w której kiedyś zjadła obiad ze swym wydawcą i Katią. Znowu miała ochotę na dorsza bacalhau i powiedziała o tym mężowi. – Znakomicie. Statki, bitwy morskie i dorsze. Ogromnie mi się to podoba. Chętnie wypiję kieliszek porto i popatrzę na kafle azulejo! Wiedziała, że tym gadaniem chce ją rozbawić, i była mu za to wdzięczna, wciąż jednak czuła wielki ciężar na sercu. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 39 Pod koniec lutego zima się skończyła. Po prostu i nieodwołalnie. Śnieg stał się jakiś dziwny, obcy i niepodobny do siebie. Częściej niż zwykle pojawiały się mgły, odrealniając krajobraz, a droga w tej mgle wyglądała dziwnie blado, jakby rozmyta w powietrzu. Pani Bianka Emiliero czekała cierpliwie, choć miała coraz mniejszą nadzieję, że uda się jej porozmawiać z hrabiną Tyczyńską. Nadchodziła wiosna, czuło się jej pierwsze nieśmiałe powiewy, jeszcze bardzo dyskretne, jak ukradkowe muśnięcia warg. Bianka była przekonana, że cała ta historia powinna się skończyć wraz z zimą. Sama nie mogła powiedzieć, skąd czerpała tę głęboką pewność, ale właśnie tak było. Pobyt w Idzie dużo jej dał. Uspokoiła się, zaczęła patrzeć na życie w odmienny sposób, bo inne rzeczy stały się dla niej ważne. Często przeglądała zdjęcia Tyczyńskich, których kopie posiadał Witold. Uważała ich za swoją rodzinę, bez względu na to, czego dowiedziałaby się od pani Tekli. Miała wrażenie, że pomimo wszystkich niepowodzeń osiągnęła swój cel – pogodziła się z przeszłością. Tego dnia pani Bianka piła kawę w jadalni i przeglądała na swoim tablecie poranne wydanie argentyńskich gazet. Jej syn zniknął gdzieś z Carmen Rojas. Uśmiechnęła się lekko na samą myśl o tej parze. Od dłuższego czasu byli praktycznie nierozłączni, a Carmen zaniedbywała wręcz swoje przyjaciółki. Rano szli na lodowisko, bo Ernesto namówiony przez Carmen kupił sobie wreszcie łyżwy. Całkowicie zawładnęli ślizgawką i pani Katia Wimmer przestała tam w ogóle chodzić. Bianka widziała, że jej łyżwy ciągle stały w skrzyni w holu. Katarzyna teraz biegała, konsekwentnie unikając okolic stawu. Bianka Emiliero skończyła kawę i wstała niezdecydowana. Zastanawiała się, czy iść poczytać do pokoju, czy może wybrać się na spacer. Gdy przechodziła koło recepcji, w której urzędowała Mila, zobaczyła, że do pałacu ktoś wchodzi. Była to pani Tekla Tyczyńska, rozpoznała ją od razu. Tak sobie ją właśnie wyobrażała. Hrabina miała na sobie wełniany płaszcz w ciemnozielonym kolorze i skórzane półbuty, bardziej pasujące na cieplejszą porę roku. Tekla także ją zauważyła i przystanęła zdumiona. Przez chwilę mierzyły się wzrokiem. – To pani Bianka Emiliero – powiedziała szybko Mila, wybiegając zza kontuaru recepcji. – Poznałam panią od razu – powiedziała hrabina po angielsku chrapliwie brzmiącym głosem. – Ja także panią poznałam, chociaż widzę po raz pierwszy – zapewniła ją pani Emiliero. Tekla wciąż przypatrywała się jej badawczo, nawet z pewną zachłannością, jakby chciała zapamiętać wszystkie szczegóły jej twarzy. – Jest pani taka podobna… – powiedziała i usiadła na fotelu w holu, bo zabrakło jej tchu. Krew pulsowała w żyłach, kręciło się jej w głowie. Nie miała już pojęcia, czy widzi Biankę Emiliero, piękną kobietę po pięćdziesiątce w eleganckim kostiumie i szpilkach, czy też swoją matkę pochylającą się nad jej dziecinnym łóżkiem i odgarniającą z policzka niesforne pasmo włosów. Świat zawirował i pani Tekli zrobiło się słabo. Mila dopadła do niej, uklękła przed fotelem i zaczęła ściskać ją za ręce. – Teklo?! Jak się czujesz? Nic ci nie jest? Może przyniosę wody albo wezwę Krzysztofa! Pani hrabina z wysiłkiem pokręciła głową. Czuła wielką nadchodzącą słabość, ale nie zamierzała się jej poddać, jeszcze nie teraz. – Nie dzwoń po doktora, moja droga. Po prostu przynieś mi filiżankę herbaty! – Mila zerwała się na równe nogi i pobiegła do kuchni, do pani Gertrudy. Tekla skinęła dłonią na Biankę, która wciąż nie ruszała się z miejsca. Była jak sparaliżowana tym nagłym i niespodziewanym spotkaniem. – Proszę do mnie podejść – powiedziała hrabina. – Nie bardzo mogę wstać – Bianka posłusznie podeszła bliżej, zakładając ręce na piersiach jakby w obronnym geście. Patrzyła na panią Tyczyńską spokojnym wzrokiem, ale był to tylko pozór. Buzowały w niej emocje i setki pytań. Hrabina znowu przyglądała się jej badawczo, a potem wyciągnęła rękę. – Wybacz mi, moja kochana! Jesteś tak podobna do Inger von Elsen, że musiałabym być ślepa, aby tego nie dostrzec! Masz te same oczy, owal twarzy, a nawet podobne ruchy. Moja matka była zawsze pełna rozwagi i opanowania, ale tak naprawdę szalały w niej emocje i namiętności, których nie rozumieliśmy. – Czy to oznacza, że moja matka… – zaczęła Bianka z wysiłkiem, ale nie wiedziała, jak ma to ubrać w słowa. Czy powiedzieć do tej starszej kobiety „ciociu”, czy może lepiej zostawić wszystko tak, jak było? Hrabina skinęła głową. – Twoja matka, Inga, była moją siostrą. Tak, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Miałam je, to oczywiste, ale gdy ciebie ujrzałam, wszystko się rozwiało, jak ciemna i dusząca mgła. – Pani Tekla zapatrzyła się przed siebie niewidzącym wzrokiem i zacisnęła bladą, pomarszczoną dłoń na oparciu fotela. Bianka nie wiedziała co odpowiedzieć, jakich używać słów, bo głos uwiązł jej w gardle. Przyklękła przy fotelu i uścisnęła mocno rękę hrabiny, której dłoń była bardzo słaba i gdy Bianka podniosła wzrok, zrozumiała, że Tekla mówi coś bardzo cicho, ledwie poruszając ustami. Miała teraz przymknięte oczy, a głowę wspartą na zagłówku fotela. Była tak blada, że jej skóra wydawała się przezroczysta. – Pani Milu! – Bianka zerwała się na równe nogi, a Mossakowska w tym samym momencie wpadła przez drzwi salonu. Spojrzała tylko na Teklę i natychmiast pobiegła do telefonu. Pani Emiliero nie rozumiała, co mówiła do słuchawki rozgorączkowanym głosem, ale zorientowała się z tonu, że wzywa lekarza. – Nie trzeba, nie trzeba – szeptała hrabina cichym głosem po polsku, ale Mila nie zwracała na to uwagi. Krzysztof postanowił zatelefonować po karetkę z Przemyśla, a sam obiecał być jak najszybciej. – Pomogę ci położyć się na sofie – powiedziała łagodnie Mila, ale w jej głosie było czuć zdenerwowanie. Pani Tekla nie była jednak w stanie podnieść się z fotela, więc Mossakowska tylko ułożyła jej nogi wygodnie na podnóżku. Wydawało się, że starsza pani zapadła w sen, ale gdy Mila wzięła ją za rękę, otworzyła niespodziewanie oczy. – Po prostu jest mi słabo i boli mnie głowa – wyszeptała, ponownie przymykając powieki. Po chwili znowu się ocknęła i spojrzała na Biankę, która stała tuż obok wpatrując się w nią z napięciem. – Nie jesteś niczemu winna – powiedziała drżącym z wysiłku głosem i opadła na fotel. Mila zaczęła coś do niej mówić, ale hrabina nie odpowiadała. – Kiedy przyjedzie ten Krzysztof! – Mossakowska gorączkowała się, nie wiedząc, co począć. W tym momencie jakby na zawołanie drzwi się otworzyły i wpadł przez nie doktor. – Straciła przytomność? – zapytał Milę, a ona załamała ręce. Hrabina wyglądała tak, jakby zasnęła, ale opadający kącik ust wskazywał na to, że sytuacja jest poważna. – To prawdopodobnie udar – stwierdził Krzysztof po pobieżnym zbadaniu pani Tekli. – Musimy działać szybko, zaraz przyjedzie pogotowie. Przenieśmy ją na podłogę, tak będzie jej łatwiej oddychać. Skarżyła się na ból głowy? Mila przytaknęła, ale nie była w stanie nic więcej powiedzieć. Hrabina nie zdążyła określić, w którym miejscu ją boli. – Mrużyła oczy, jakby raziło ją światło – powiedziała Bianka, a doktor skinął głową. – Światłowstręt i ból gałek ocznych. Charakterystyczne objawy udaru. Zmierzę jej ciśnienie i spróbuję podać lek przeciwzakrzepowy. Musimy doczekać do przyjazdu karetki, zawiozą ją do szpitala i zrobią tomograf. – Do szpitala? – jęknęła Mila. – To przecież daleko! – Nie mamy wyjścia, tutaj niewiele zrobimy. Czekali. Mila pobiegła na górę po poduszkę i koc dla pani Tekli, Bianka nie opuszczała jej nawet na krok. Wydawało się, że momentami hrabinie wraca przytomność, bo na chwilę otwierała oczy i wodziła nimi po pomieszczeniu. Nie reagowała jednak na żadne pytania doktora i zdawała się ich wszystkich nie poznawać. Mila była u kresu wytrzymałości psychicznej. Nieustannie biegała do drzwi wejściowych, by sprawdzić, czy jedzie już pogotowie. Myślała nawet o sprowadzeniu na dół Katarzyny, ale po chwili doszła do wniosku, że nic by to nie dało. Chciała gdzieś pędzić, czegoś szukać, starać się o pomoc. A jednak nie mogła nic zrobić, musiała czekać. Poczuła, że doktor kładzie jej dłoń na ramieniu. – Nie panikuj. Udary często się zdarzają u starszych osób. Ważne, że zareagowaliśmy od razu. Teraz muszą jej zrobić tomografię i wdrożyć leczenie. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. – Czytałam gdzieś – powiedziała rozgorączkowanym głosem – że jest taka stara chińska metoda na udar. Trzeba nakłuć wszystkie palce do krwi, na opuszkach, i wtedy ten obrzęk mózgu się cofa! – Nie wierz w to! Ta metoda mogłaby zadziałać w przypadku udaru krwotocznego, a tych jest tylko dziesięć procent. Większość to udary niedokrwienne, a z czym mamy do czynienia, jest w stanie stwierdzić jedynie tomograf. Najważniejsze, żeby jak najszybciej znalazła się w szpitalu! – Sygnał karetki zagłuszył jego głos. Mieli szczęście, bo w Brzózkach Wielkich odbywał się właśnie festyn i samochód pogotowia był na miejscu. Medycy sprawnie ocenili stan pani Tekli i wnieśli ją na noszach do ambulansu. Krzysztof wskoczył do tyłu razem z pacjentką, krzycząc jeszcze do Mili, by ktoś przyjechał po niego do Przemyśla. Mila ukryła twarz w dłoniach, przerażona tym, co się stało. Tekla była przecież taką silną osobą! Nie mieściło się po prostu w głowie, że coś mogło się jej stać! I to jeszcze udar! – Boję się, że to przeze mnie – powiedziała Bianka. – Mam wyrzuty sumienia. Gdybym tu nie przyjechała, nie naciskała na nią, może to by się nie stało. Byłam głupia, że myślałam tylko o sobie! Mila spojrzała na nią ze zdumieniem. Sama także miała wielkie poczucie winy. To ona była inspiratorką tego, co zaszło. Gdyby nie poszły wtedy z Sabiną do Tekli, gdyby nie opowiedziały jej tej historii… – Tekla powiedziała wyraźnie, że to nie pani wina – pocieszyła Biankę, która wpatrywała się w nią pełnym wyczekiwania wzrokiem. – Tak mówiła? – spytała niepewnie. Mila skinęła głową, choć tak naprawdę nie wiedziała, co hrabina miała na myśli – swój stan czy przeszłość swej rodziny. Po schodach zeszła Katarzyna z otwartą książką w dłoni. – Słyszałam karetkę, co się stało? – Tekla miała prawdopodobnie udar. Krzysztof zabrał ją do szpitala – wyjaśniła Mila, starając się, by jej głos brzmiał normalnie. Na twarzy Katii odmalowało się zdziwienie, ale spojrzała na Biankę i kiwnęła głową. Tak, ona również interpretowała to w ten sposób – hrabina zdenerwowała się, rozmawiając ze swoją domniemaną krewną i doznała wylewu. Straszna sytuacja! Ale przecież tak nie było! Żadne słowa nie padły, nie odbyła się właściwie żadna rozmowa. Mimo to Mila wiedziała, że Tekla była na sto procent pewna, że Bianka Emiliero jest jej siostrzenicą. – Czy będę ją mogła odwiedzić w szpitalu? – zapytała Bianka tak cichutko, że Mila prawie nie usłyszała jej głosu. Skinęła tylko sztywno głową, właściwie sama nie wiedząc, co robi. Weszła do salonu, gdzie tkwiła pani Gertruda ocierająca oczy lnianą ściereczką. – Takie nieszczęście, takie nieszczęście! – powtarzała, a Mila poczuła niewiarygodny ciężar na sercu. Co będzie, jeśli hrabina umrze? Takie udary bywają przecież śmiertelne! Z jednej strony nie chciała o tym myśleć, a z drugiej te słowa wciąż się pojawiały. Postanowiła powiadomić o wszystkim Marka. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 40 Pierwszą rzeczą, którą zrobił Marek Rokosz, gdy dotarł z lotniska w Rzeszowie do swego domu, był niespieszny spacer nad jezioro. Marcowe poranne słońce dogrzewało, a w powietrzu czuło się zapach wiosny, ten niemożliwy do pomylenia z niczym aromat ziemi, kiełkujących roślin i pęczniejących od soków gałęzi drzew. Nad stawem unosiła się mgła, jakby płynąc ponad jego taflą. Jezioro wyglądało zupełnie inaczej niż w zimie, było teraz bardziej tajemnicze i magiczne. Woda, uwolniona od lodu, falowała lekko, a mgła to przesłaniała, to odkrywała na moment fragmenty tego niezwykłego wodnego krajobrazu. Podobno ludzie dzielą się na tych, którzy lubią morza, i na tych, którzy wolą jeziora. Marek z pewnością zaliczał się do tych ostatnich. Uwielbiał tę spokojną wodę, tak osobliwą w swych zagadkach, a jednocześnie tak łatwą do zrozumienia. Jeziora tylko pozornie były nieskomplikowane i bezpieczne, a tak naprawdę w ich ciemnych toniach toczyło się dziwne życie. Z jeziora nie było ucieczki. Zamknięty akwen pozostawiał zaledwie tyle swobody, ile mieściło się w jego brzegach. Markowi bardzo kojarzyło się to z ludzkim życiem – wydaje się nam, że jesteśmy niezniszczalni i możemy wszystko, a tak naprawdę ograniczają nas ramy naszego świata i niewiele możemy na to poradzić. Patrzył więc na wodę i czuł wielki spokój. Choć przyjechał tak nagle, wezwany alarmującym telefonem Mili, właściwie sam już chciał wracać. W Londynie odczuwał wyłącznie tęsknotę i rozdrażnienie. Wyglądając przez okno swego hotelowego pokoju i spoglądając na tętniące życiem miasto, myślał o tym niesamowitym świetle poranka, którego doświadczał wyłącznie tutaj, w Idzie. Była to niezwykle krótka chwila, gdy szarość przełamywała się blaskiem słonecznym, powietrze wówczas drgało, perliło się w świetle i wydawało się jakimś niezwykłym żywym organizmem, który właśnie ulatuje w przestrzeń. Od tamtej nocy, gdy zobaczył napis na lodzie, nie otwierał już transmisji internetowej, a nawet kazał inżynierowi Popieli zdjąć kamerę. Bardzo cieszył się, że lód stopniał i woda przykryła wszystkie ślady. Zupełnie tak, jakby nic się w tym miejscu nie stało. Było jednak inaczej i on to wiedział. Coś tutaj pękło na zawsze. Mgła podniosła się lekko i na brzegu jeziora zobaczył, wciąż jeszcze niezbyt wyraźnie, dwie postaci. Mężczyznę i kobietę o ciemnych włosach. Ukłucie zazdrości prawie odebrało mu oddech, patrzył, jak nieznajomy obejmuje partnerkę, w której domyślał się Katarzyny. Tylko ona lubiła tu przychodzić i zapewne, nawet po zakończeniu sezonu łyżwiarskiego, robiła to nadal. Stał więc i patrzył na scenę nad wodą ze ściśniętym sercem. Tak. Było to straszne doświadczenie, poczucie dojmującej utraty. Dlaczego do tego dopuścił? Duma i szalona ambicja nie pozwoliły mu na naprawienie tego nieporozumienia, które ich poróżniło, a teraz być może stracił ją na zawsze. Dlaczego byłem taki głupi i zadufany w sobie? – myślał gorączkowo, spoglądając na scenę nad jeziorem. Jak mógł liczyć na to, że sprawa sama się rozwiąże? Na co czekał? Gdy na lodzie pojawił się napis, wiedział, że Katarzynę rozzłościło, że ją podgląda, i dała temu dobitny wyraz. Trzeba było wtedy działać! Zadzwonić do niej z przeprosinami, wyjaśnić sprawę, może nawet przyznać się do tej tęsknoty. A jeśli nie odebrałaby telefonu, co było bardzo prawdopodobne, należało napisać maila lub po prostu przyjechać. Na co on u diabła liczył?! Gdy otrzymał przesyłkę z perfumami i zdjęciem Katii, miał wrażenie, że jego plan jest świetny. Oto Sabina daje mu do zrozumienia, że jego sprawy są na dobrej drodze. Nie musi więc nic robić, wystarczy czekać. Ale był głupi, skoro w to naprawdę uwierzył! To, że Sabina wysłała mu to zdjęcie, nie znaczyło nic albo coś zgoła odwrotnego od tego, o czym myślał. Być może było to ostrzeżenie, które miało mu powiedzieć „zastanów się”! Ktoś przecież zrobił Katarzynie tę sesję zdjęciową, ktoś tu przyjechał i być może był to właśnie ten mężczyzna, którego widział teraz nad stawem. Minęło zbyt dużo czasu, za wiele złego się zdarzyło, zbyt dużo niedopowiedzeń. Katia mogła zapomnieć o przelotnej fascynacji. Być może tylko on wciąż pamiętał o ich wspólnej nocy. Przecież było to już tak dawno… Tylko dla niego to wspomnienie było wciąż żywe, bo nieustannie przywoływane w myślach i przeżywane na nowo. – Marek! – Usłyszał nagle wesoły głos i osłupiał. Słońce właśnie błysnęło nad jeziorem i wszystkie kształty nabrały wyrazistości. Kobieta z drugiego brzegu także go rozpoznała. Była to Carmen Rojas w towarzystwie nieznajomego młodego człowieka. Trudno było sobie wyobrazić ulgę, jakiej doświadczył w tym momencie. Podszedł do Carmen i jej towarzysza. Zwariowana szwagierka Mili wyglądała po prostu uroczo z zaróżowioną od porannego chłodu twarzą i błyszczącymi oczyma. – Też lubisz tutaj przychodzić? – zapytała wesoło, a on skinął głową. – My także! Gdy był lód, jeździłam tutaj na łyżwach, Katia mi pożyczyła swoje. Szkoda, że tak szybko stopniał. Jednego poranka wyrzucił nas stąd jakiś ponury drab w kufajce, mówiąc, że to na twoje polecenie! Potwierdził. Był zadowolony, że pracownicy wypełniali wszystkie jego zlecenia. Bał się o Katarzynę, a być może uratował skórę lekkomyślnej Carmen. Zrobiło mu się przykro, gdy uświadomił sobie, że Katia odstąpiła lodowisko tej parze po odkryciu kamery. Tak, ten głupi i nieodpowiedzialny pomysł mógł zaważyć na jego znajomości z Katarzyną. I to nic, że od razu kazał zdemontować urządzenie. Katia obraziła się i nie chciała tu przychodzić. Miał dojmujące poczucie porażki. Czuł wielki żal, że tak łatwo zaprzepaścił swoje szanse. Przeniósł mimowolnie wzrok na towarzyszącego Carmen mężczyznę. Ona zrozumiała to spojrzenie i przystąpiła do prezentacji. – To jest Ernesto Emiliero, wnuk naszego adwokata od naszyjnika – powiedziała wesoło, a młody człowiek zapewnił, że jest mu niezmiernie miło poznać właściciela tego pięknego jeziora. Marek pomyślał, że znakomicie się składa, bo miał dla jego matki pewną wiadomość, ale najpierw chciał się nią podzielić z Teklą, którą zamierzał odwiedzić w szpitalu po południu. Hrabina wolno dochodziła w nim do siebie. Udar był co prawda poważny i w znacznym stopniu ograniczył jej mowę i zdolność poruszania się, ale lekarze byli dobrej myśli. Reakcja Mili i Krzysztofa była szybka, karetka – na skutek szczęśliwego zbiegu okoliczności – przyjechała prawie natychmiast, więc uszkodzenia nie były rozległe. Mogło być znacznie gorzej – skomentował ordynator, gdy Krzysztof udał się do niego po informacje. Intensywna rehabilitacja na pewno odniesie skutek – dodał, ściskając dłoń koledze. Wszyscy zdawali sobie jednak sprawę z wieku hrabiny. Nie można tu więc było liczyć na cuda. A właściwie jeden cud już miał miejsce i na więcej nie było szans. Marek wiedział, że za chwilę zostanie zupełnie sam z Królową Róż i całą produkcją zapachów. Na szczęście był jednak Sebastian, który pod kierunkiem pani Tekli wyuczył się zupełnie dobrze komponowania nowych aromatów. Oczywiście nie był w tym tak biegły jak ona, ale miał talent i naturalne wyczucie. Marek obiecał sobie, że najszybciej jak się da porozmawia z nim i obejrzy próbki, które stworzył. Tymczasem jednak popatrzył na wnuka pana Emiliero i musiał uznać, że Carmen miała dobry gust. Młody człowiek był przystojny, a jego oczy zdradzały żywą inteligencję. Marek dobrze życzył Carmen i cieszył się, że wreszcie znalazła kogoś odpowiedniego. – Mam nadzieję, że będę mógł porozmawiać z pana matką? – zwrócił się do Ernesta, który wyjaśnił mu, że pani Bianka jest w szpitalu, gdzie czuwa przy pani hrabinie. – Mama obwinia się za ten wypadek – dodał. – To bardzo nieprzyjemna sprawa i ja też czuję się za to odpowiedzialny. – Nie sądzę, żeby to była czyjakolwiek wina – stwierdził Marek. – Moim zdaniem ta historia domaga się jednoznacznego wyjaśnienia. Carmen westchnęła. – Nie wiem, czy mamy na to jakiekolwiek szanse, bo minęło już tyle lat od wojny. Najważniejsze, że matka Ernesta przekonała się, kim jest jej rodzina. Myślę, że to dla niej bardzo ważne. Ernesto skinął głową. Tak, pani Bianka bardzo się zmieniła od czasu, gdy hrabina potwierdziła, że są krewnymi. Przestała się zamartwiać i dręczyć, porzuciła zwykłą dla siebie niepewność. Stała się chętna do działania i bardzo żywotna. Natychmiast pojechała do szpitala i aby być bliżej Tekli, zamieszkała w hotelu w Przemyślu. Odwiedzała ciotkę codziennie i wkrótce lekarze przyzwyczaili się do cudzoziemskiej siostrzenicy, która otacza panią Tyczyńską ogromną opieką i uwagą. Pani Tekla wciąż miała kłopoty z wysławianiem się, choć paraliż prawej części ciała powoli ustępował. Mogła już ruszać ręką i gdy tylko udało się jej utrzymać w dłoni ołówek, napisała do Bianki jedno słowo „Dziękuję!” drżącym charakterem pisma na serwetce. Pani Emiliero rozpłakała się ze wzruszenia i wybiegła z pokoju, a zaniepokojona pielęgniarka próbowała podać jej lek na uspokojenie oraz usiłowała wytłumaczyć, że cioci naprawdę już nic nie zagraża i trzeba być dobrej myśli. Marka ucieszyło, że najprawdopodobniej zastanie obie panie w szpitalu. To, co miał do powiedzenia, było przeznaczone dla nich obu. Proctor wykonał bardzo dobrą robotę i udało mu się nawet otrzymać kopie pewnych ważnych dokumentów znajdujących się w archiwach wywiadu brytyjskiego. Na szczęście tajemnica wojskowa wygasa po siedemdziesięciu latach, ale mimo to trzeba było dużej determinacji, by wydostać z akt to, czego się potrzebowało. Rokosz był wdzięczny koledze, że potrafił pociągnąć za odpowiednie sznurki, by dokumenty mogły ujrzeć światło dzienne, zakwalifikowane jako takie, których ujawnienie nie zagraża bezpieczeństwu kraju. – Wybiorę się do szpitala po południu – powiedział więc, odprowadzając Carmen i Ernesta do drogi. – Muszę jeszcze zobaczyć, co dzieje się w zakładzie. – Podobno ten pomocnik Tekli, Sebastian Kisiel, zupełnie dobrze sobie radzi – powiedziała Carmen. – Katia mówiła, że jego kompozycje są bardzo interesujące. Oryginalne i wymyślne. – Katia tak mówiła? – zdziwił się Marek. Carmen kiwnęła głową. – Ona się dobrze na tym zna, moim zdaniem. Ma wyczucie. W dosłownym znaczeniu tego wyrazu! – Roześmiała się i pociągnęła Ernesta za rękę. – Katia jest w „Graalu i Róży”? – zapytał jeszcze Marek, zatrzymując szwagierkę Mili ruchem ręki. Carmen zaprzeczyła. – Może pojawi się wreszcie dzisiaj. Wyjechała na parę dni do Warszawy. Chodzi o ten scenariusz według powieści Sabiny. Mieli jeszcze to omawiać z producentem. Sabina zresztą też z nią pojechała. Czuję się przez to taka samotna! – Wywróciła zabawnie oczami i przytuliła się do Ernesta, który z uśmiechem objął ją ramieniem. To tak jak ja – pomyślał z przykrością Marek. Po raz drugi tego przedpołudnia poczuł piekące rozczarowanie. Myślał, że zanim uda się do zakładu, zajrzy jeszcze do pałacu i być może spotka tam Katię. Choć nie miał pojęcia, co miałoby z tego wyniknąć, żywił nadzieję, że ją zobaczy. Nie przygotował sobie żadnego scenariusza, po prostu musiał ją ujrzeć, jeszcze raz się przekonać, czy wciąż wzbudza w nim tak żywe uczucia. Jeszcze raz poczuć to drżenie serca, ten pożar, trzęsienie ziemi… Ale Katii nie było w „Graalu i Róży”… – Słyszałem, że zamierza pan zarybić ten staw – Doszedł do niego głos Ernesta. – Tak. Mam już nawet plan. Czekałem z inwestycjami, aż lód zejdzie z tafli jeziora. – Znakomity pomysł – pochwalił Argentyńczyk. – To jezioro ma wielki potencjał, myślę, że wszystko się uda i będzie tu jeszcze piękniej. Dużo bym dał, żeby zobaczyć, jak ta okolica wygląda w lecie. Myślę, że jest tu bajkowo! Marek mimo woli pomyślał o lecie nad jeziorem, gdy wszystkie drzewa będą tonąć w zieleni liści, a bujne trawy zaczną się pochylać w stronę tafli. Marzył o wieczornych zachodach słońca, kładących się smugami czerwieni na wodzie, i niewielkiej łódce, przemykającej w ciszy zmierzchu po spokojnych, lekko marszczących się falach. Skrzypienie dulek do wioseł mieszałoby się ze śpiewem wieczornych ptaków. Prawie widział bladą twarz Katarzyny i jej wielkie rozświetlone oczy, tak ciemne jak tafla wody i wieczorne niebo. – Wpadniesz do pałacu na obiad? – zagadnęła go Carmen, wyrywając z tych marzeń. – Mila na pewno się ucieszy, możecie później razem pojechać do szpitala, ona też się zamartwia panią Teklą. – Bardzo chętnie, o ile nie sprawi to kłopotu – powiedział, a ona zaczęła się z niego śmiać. – Marek, no naprawdę! Ale ty jesteś sztywny! Zachowujesz się tak, jakby cię lokaj musiał anonsować królowej pani! Czy ty kiedyś się wyluzujesz? To przecież szkodzi na wątrobę! – I pomachała mu, skręcając wraz z Ernestem na drogę prowadzącą do pałacu. Marek się uśmiechnął. Miała rację. Wszystkie problemy brały się z tego jego braku luzu. Nie potrafił, a może nie chciał reagować spontanicznie, przyjmować życia takim, jakie się jawiło. Wciąż chciał planować i kontrolować wykonanie planu. A może już czas trochę odpuścić i podążyć z prądem? Zobaczyć, dokąd zaniesie nas łódka życia? Dotychczasowe lata nie były dla niego w pełni satysfakcjonujące. Może to właśnie jest czas, żeby coś zmienić? Ale czy w tym wieku jeszcze to potrafił? W końcu nigdy nie żył inaczej i nawet nie wiedział, jak to się robi! Nie zdawał sobie sprawy, że ochota na zmianę jest już pierwszą jej zapowiedzią i właśnie wszedł na drogę, która miała go zaprowadzić do zupełnie innych, nieznanych krain. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 41 Zamiast do pałacu, Marek poszedł w kierunku swego domu, a później już samochodem podjechał do budynku wytwórni. Królowa Róż, odkąd połączył swe siły z hrabiną Tyczyńską, Milą i Sabiną, rozrastała się w imponującym tempie. Z niewielkiej manufaktury zamieniła się w spory zakład produkcyjny. Surowiec pochodził przede wszystkim z plantacji roślin leczniczych należącej do Marka i uprawy róż położonej w dolinie opodal pałacu. Poprzedniego lata różane krzewy pojawiły się również na tej części łąki, która należała do Sabiny. Produkcja znacznie się zwiększyła, a sama Dolecka uzyskała przepiękny widok na upojnie pachnące kwiaty. Z jej księżycowego ogrodu rozciągała się zapierająca dech w piersiach panorama na różane pole, które sięgało najdalszych krańców doliny. W południe i tuż przed zachodem słońca kwiaty pachniały tak mocno, że kręciło się od tego w głowie. Marek lubił ten różany krajobraz, pełen barw i aromatów, gdy kolorowe płatki drżały w upalnym powietrzu sierpnia, ale równie kochał swoją uprawę ziół. Pasy lawendy, mirtu, hyzopu, szałwii, rumianku, jeżówki i lukrecji przeplatały się ze sobą, tworząc wielobarwny kobierzec. Ten czysty geometryczny wzór i następujące po sobie kolory uspokajały go i cieszyły zmęczony wzrok. Lubił przed zachodem słońca odwiedzić swoje uprawy i długo błądzić pomiędzy ziołami, wdychając ich czysty i rześki zapach. Był zupełnie inny niż aromat róż, które napełniały powietrze olejkiem, sprawiając, że cała okolica aż dusiła się od tego zapachu. Woń ziół była inna – nienatrętnie płynęła z wiatrem, kojarząc się z łąką, trawą i prostotą natury. Owiewała go, ale nie przytłaczała jak zapach róż. Był dumny ze swoich upraw, wzorowo prowadzonych i bardzo wydajnych. Dlatego też kosmetyki z serii Lawendowy Sen, Midnight i Morning cieszyły się takim powodzeniem – zioła pochodziły z niezwykle czystych terenów i były przetwarzane na miejscu. – I z miłością! – jak zwykła była dodawać pani Tekla. Hrabina bardzo zachwalała swego pomocnika, Sebastiana. Uważała go za kogoś w rodzaju swego ucznia, któremu ona – stara mistrzyni – przekazywała tajniki wiedzy. Ona uczyła się w ten sposób przed laty w Grasse. – Trudno jest w dzisiejszych czasach o kogoś tak chętnego i pojętnego – tłumaczyła jeszcze zimą swój wybór Markowi. On nie miał nic przeciwko zatrudnieniu pomocnika. Zdawał sobie doskonale sprawę, że hrabina potrzebuje takiego wsparcia. Przypomniał sobie teraz tę rozmowę, gdy wszedł do pracowni perfumiarskiej. Sebastian pracował w laboratorium usytuowanym niedaleko zakładu produkcyjnego. Marek uśmiechnął się lekko na jego widok. Sebastian miał na sobie przepisowy biały kitel, spod którego wyglądała sprana koszulka z napisem „Jethro Tull”, a jego długie brązowe włosy związane były w coś w rodzaju kucyka lub koka na środku głowy, z którego wymykały się pojedyncze pasma. Wczorajszemu Markowi zapewne nie spodobałaby się ta pełna nonszalancji postawa, dzisiejszy jednak Marek, który rankiem nad jeziorem przemyślał sobie to i owo, patrzył na tego radosnego buntownika zupełnie innym wzrokiem. – Witam pana – powiedział z ciepłym uśmiechem i uścisnął mu z sympatią dłoń. Sebastian wygładził swój roboczy kitel, usiłując nawet zapiąć w nim guziki, a potem bezskutecznie próbował doprowadzić do porządku swą fryzurę, Marek jednakże wydawał się nie zwracać na to zupełnie uwagi, co zdumiało młodego człowieka. Szef zawsze sprawiał wrażenie osoby zasadniczej i pozbawionej luzu. Teraz Marek rozglądał się jednak ciekawie po wnętrzu laboratorium. – Pani Tekla bardzo sobie ceni pańską pomoc – zaczął bez wstępów. – Mam nadzieję, że w obecnej sytuacji spróbuje ją pan zastąpić. Ufam, że hrabina będzie mogła wrócić do nas, choćby służyć głosem doradczym. Pan będzie musiał wziąć na siebie przygotowania do produkcji… – Postaram się, panie prezesie – stwierdził wesoło Sebastian. – Pani Tyczyńska opracowała nowe receptury do wykorzystania w tym roku, ja, powiem nieskromnie, też miałem kilka pomysłów, które się jej podobały… Marek spojrzał na niego z ciekawością. Bardzo chciał zobaczyć wyniki jego pracy. Z tego, co mówiła mu Mila, Sebastian był wielkim admiratorem przyrody w każdym jej przejawie. Doskonale znał się na kwiatach i polnych trawach, wiele wiedział o zwierzętach. Dla dzieci ze szkoły w Lipniku organizował wycieczki do lasu, gdzie wypatrywali zimowych tropów zwierząt i dokarmiali ptaki. Młody człowiek zaprowadził go do oddalonego kąta pracowni, gdzie miał coś w rodzaju biurka. Marek ponownie uśmiechnął się, widząc porządek, jaki tu panował: wszystko było ułożone wedle logicznego założenia – rośliny, książki i notesy, w których autor prowadził jakieś zapiski. Na brzegu stołu leżała ulubiona książka Sebastiana, czyli Walden H.D. Thoreau. Kisiel zakrzątnął się przy swoim miejscu pracy i po chwili namysłu wydobył dwie próbki. Marek odkorkował pierwszą z nich i z lubością wciągnął zapach. Było to dokładnie to, o czym myślał jeszcze przed chwilą. Złapany w szklaną fiolkę zapach wiosennego poranka. Korzenny, ziemisty, ostry, ale jednocześnie dziwnie słodki i snujący się jak mgła nad jeziorem. – To moja kompozycja z ziół i trawy. Jest oczywiście „tajny pierwiastek”, jak nazywa to pani Tekla. Starałem się oddać zapach powietrza o poranku, gdy wstaje słońce, a mroki nocy rozpierzchają się w ciągu kilku chwil. Marek popatrzył na niego z uznaniem, lecz nic nie powiedział. Wolał odkorkować drugą fiolkę. Owionął go zapach gwiazd. Rześki, lekko cierpkawy, ale pozostający na długo w pamięci. Rozpoznał nutę tymianku i mirtu, gdzieś w tle błąkała się trawa cytrynowa i bergamotka. Całość przywodziła mu na myśl tajemnice nocy, z czernią nieba i zimnym blaskiem gwiazd. – Nazwałem te kompozycje „Ogród dzienny” i „Ogród nocny”, tak jak seria rysunków Loli Adamskiej, może pan prezes pamięta? Oczywiście, że pamiętał! Lola Adamska zrealizowała przepiękny cykl przestawiający księżycowy ogród Sabiny o różnych porach dnia. Chciał nawet kupić te rysunki, ale nie były na sprzedaż. Jak mówiła mu później Sabina, prace Loli odniosły ogromny sukces na wystawie i była nimi zainteresowana nawet jakaś poważna galeria sztuki. – W ogóle nie czuję zapachu róż – powiedział Marek, korkując fiolkę. Sebastian wzruszył ramionami. – Moim zdaniem komponowanie z róż jest bardzo łatwe. Budowanie zapachu z samych ziół, trawy i kory drzew to prawdziwe wyzwanie. Staram się projektować coś nietypowego, oryginalnego, coś, co wywołuje zdumienie w ludziach. – I świetnie to panu wychodzi – pochwalił Marek, który już wiedział, że pani Tekla znalazła w tym młodym człowieku godnego następcę. Jak zwykle nie myliła się w swoich wyborach i trafnie oceniała ludzi. Jeszcze raz powąchał obie próbki, delektując się aromatem. Sebastian Kisiel jakby czytał mu w myślach, bo właśnie o czymś takim marzył cały czas. – Myślę, panie Sebastianie, że wprowadzimy te projekty do produkcji – powiedział, a na twarzy jego pracownika odmalowało się zdumienie oraz wielka radość. – Mówi pan poważnie? To znaczy chciałem powiedzieć, czy jest pan pewny, panie prezesie, że to się sprzeda? Robiłem to dla siebie, wedle zasady „co mi w duszy gra”, nie sądziłem, że te moje pierwsze próbki do czegoś się przydadzą. – Ma pan naturalny dryg do architektury perfum – powiedział z uznaniem Marek, który cały czas sprawdzał, jak rozwijał się zapach. Teraz w próbce „nocnej” dała się zauważyć nuta leśnego mchu i lekki aromat drzewnego dymu, charakterystyczny dla wiosennych wieczorów na wsi. – I proszę dać już spokój z tym „prezesem”, dobrze? To mnie strasznie postarza. Czuję się jak zasuszony właściciel jakiejś okropnej korporacji, który siedzi w swoim gabinecie i nigdy nie ogląda słońca przez okno! – Marek poklepał zdumionego Sebastiana po ramieniu i chciał wyjść, by udać się na dalszą inspekcję zakładu, ale młody człowiek zatrzymał go w drzwiach. – Panie Marku, zanim pan podejmie jakąś poważną decyzję w mojej sprawie, chciałem panu coś powiedzieć o sobie. – Przerwał, jakby zbierając myśli, a Rokosz patrzył na niego z wyczekiwaniem. – Z panią hrabiną już to omówiłem na długo przed jej chorobą, ale chciałem, żeby i pan wiedział, z kim ma do czynienia. Jestem bardzo wdzięczny za zaufanie, ale nie wiem, czy go nie nadużyłem. Pan nic nie wie o mojej przeszłości… – Znowu przerwał, przełykając ślinę. Poprawił podkoszulek „Jethro Tull”, przełożył książkę z jednego krańca stołu na drugi i milczał dłuższą chwilę. – Interesujące – powiedział Marek, nie spuszczając z niego wzroku. – Pewnie nie będzie pan zachwycony, gdy się pan dowie, że pracuje u pana człowiek skazany za spowodowanie śmiertelnego wypadku drogowego, czyli ja – powiedział Sebastian cichym i łamiącym się głosem. – Do tej pory bałem się o tym mówić, ale zaznałem tu tyle bezinteresownej życzliwości, że byłoby wobec państwa wielką niewdzięcznością to zatajać. Musicie wiedzieć, że zadajecie się z przestępcą, człowiekiem karanym sądownie. – Tutaj przerwał, bo głos zupełnie mu się załamał. Patrzył więc tylko na Rokosza pełnym napięcia wzrokiem. Ale on nie wyglądał na zaskoczonego czy zszokowanego. – Proszę nie dramatyzować – rzekł Marek zdecydowanym głosem. – Po pierwsze odpokutował pan za swój grzech, a po drugie mimo lekkomyślności ocalił pan wiele istnień. To dla mnie zawsze będzie okoliczność łagodząca, bo „kto ratuje jedno życie – ratuje cały świat”[26], jak mądrze powiedziano. Sebastian spojrzał na niego ze zdumieniem. – Skąd pan to wszystko o mnie wie? Ktoś panu powiedział? Kiedy? Marek się uśmiechnął. – Wiedziałem od bardzo dawna, właściwie już w lecie, gdy się pan pojawił, wydał mi się pan znajomy. Wystarczyło sobie tylko skojarzyć pewne fakty, a ja jestem w tym dobry. Dosyć dużo pisano o tym wypadku w gazetach, mam dobrą pamięć. – I nic pan nie powiedział? Rokosz pokręcił głową. – Każdy z nas ma prawo rozpocząć nowe życie. Uznałem, że jeśli przyjdzie odpowiednia pora, sam nam pan to wyzna. I jak widać – nie myliłem się. – Podszedł do niego i poklepał go po plecach, dodając: – Dzisiaj jadę jeszcze do pani Tyczyńskiej do szpitala, ale jutro będę na miejscu. Spotkajmy się w biurze około południa, dobrze? Musimy porozmawiać o nowych warunkach zatrudnienia. – I pozostawiwszy Sebastiana w stanie najwyższego osłupienia, wyszedł, zamykając starannie drzwi. W zakładzie produkcyjnym wszystko chodziło jak w przysłowiowym zegarku. Dbał o to niezawodny inżynier Popiela, który osobiście doglądał każdej linii i pilnował wszystkich etapów produkcji. – Dobrze, że już pan wrócił – orzekł, witając się ze swoim pryncypałem. – Teraz będziemy mieli urwanie głowy z tą produkcją na Anglię, a jak to mówią, pańskie oko konia tuczy. – Chciałbym, żebyśmy weszli też w inne rzeczy, nowe linie zapachowe, bo jeśli Rose de Nuit okaże się sukcesem, musimy być przygotowani z kolejną ofertą. – Też tak myślę. Ma pan coś na oku? Wiem, że hrabina zostawiła jakieś notatki temu cudakowi, zanim się stało to nieszczęście. Marek uśmiechnął się na to określenie „cudak” opisujące Sebastiana, ale musiał mu przyznać trochę racji. W tym chłopaku było coś nietypowego, ale bardzo sympatycznego. – Pan Sebastian pokazał mi próbki dwóch zapachów, które stworzył. Myślę, że są bardzo ciekawe. Popiela kiwnął głową. – Tak, to zdolna bestia jest. Mnie też pokazywał, mówiłem mu, że to jest niezłe i zupełnie nowe na rynku. Panie prezesie, to się może przyjąć, ja osobiście jestem już zmęczony tymi wszystkimi słodkościami. Trzeba zwracać się też w kierunku innych klientów i mieć linię bardziej ostrych zapachów, takie jest przynajmniej moje zdanie. – Podzielam je. Spróbujemy więc włączyć „Ogród Dzienny” i „Ogród Nocny” do naszej oferty. Niewielka partia będzie w naszym zapachowym portfolio i myślę, że znajdzie swoich amatorów. – „Ogród Dzienny” i „Ogród Nocny” – mruknął Popiela. – Ten cudak ciągle gada o tych rysunkach Loli Adamskiej, nawet mi je pokazywał. On ma taką idee fixe, żeby je dawać na etykietkach. Podobno ta artystka przyjedzie tu na wiosnę… Marek się zamyślił. Był to doskonały pomysł, podobny do tego z cytatami z powieści Sabiny na etykietkach produktów z serii Laura Rossa. Poszczególne elementy serii nazywały się tak jak jej powieści i były reklamowane cytatami. Był to naprawdę genialny zamysł, dzięki któremu cała seria nabrała oryginalności. – Pomyślimy o tym. Na razie proszę pilnować produkcji Rose de Nuit. Musimy tym produktem odnieść sukces, to nam może otworzyć drzwi na brytyjski rynek. Inżynier Popiela przytaknął z zaangażowaniem, zapewniając go, że panuje nad wszystkim. Marek nie miał co do tego żadnych wątpliwości. – Będzie się pan prezes widział z panią hrabiną? – zapytał jeszcze na odchodne, a gdy Marek skinął głową, poprosił go, by przekazał najlepsze życzenia zdrowia od wszystkich pracowników. – Oczywiście, zrobię to – zapewnił Marek. – Zastanawiam się, czy Sebastian będzie w stanie zastąpić panią Teklę, przynajmniej na jakiś czas. Inżynier wzruszył ramionami. Jego zdaniem Sebastian był niezły i przy niewielkiej pomocy na pewno by sobie poradził. – Ten chłopak ma wizję, tylko jest mocno postrzelony – stwierdził pewnym głosem. Marek się uśmiechnął. Może właśnie potrzeba mu było kogoś postrzelonego? Ludzie zbyt konwencjonalni nie odkryją przecież nic nowego, bo boją się wykazać wyobraźnią. Tylko „cudaki” popychają świat naprzód – pomyślał z humorem i poszedł do swego gabinetu, by powiększyć i wydrukować sobie zdjęcie Katii. Zamierzał umieścić je w swej bibliotece, obok najbardziej ulubionych książek. Zbliżało się południe i trzeba było myśleć już o wyprawie do szpitala. [26] Cytat z Talmudu umieszczony na medalu „Sprawiedliwy wśród narodów świata”. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 42 Sabina i Katia Wimmer siedziały w gabinecie kierownika produkcji Macieja Rawicza i patrzyły na niego wyczekującym wzrokiem. Rawicz odniósł niepokojące wrażenie, że są w jakiś sposób do siebie podobne, choć jedna była jasną blondynką, zaś włosy drugiej były w kolorze atramentowej czerni. Czyżbyśmy wyhodowali sobie dwie żmije na piersi? – pomyślał, gdy okazało się, że obie panie są w doskonałej komitywie i właśnie sprzeciwiają się poprawkom, które zostały zaproponowane przez redakcję programu. – Maciek, dajmy z tym spokój. Wiadomo, że tekst jest dobry i nie ma go co ulepszać! Takie zmiany nie wychodzą na dobre produkcji i sam to wiesz – tłumaczyła właśnie Katia, a Sabina przytakiwała jej słowom. Rawicz zdawał sobie doskonale sprawę z tego, ile pracy włożyły w tę produkcję. Wiedział też, że współpraca pomiędzy nimi nie układała się na początku sielankowo – meldowała mu o tym Brygida, do której dzwonił od czasu do czasu na przeszpiegi. Potem Katia i Sabina jakoś przełamały lody i zaczęły działać wspólnie. No a teraz stworzyły wspólny front przeciwko niemu. Westchnął i spojrzał znacząco na dyrektora programowego Jerzego Skoczka, który przeglądał scenariusz ze zmarszczonym czołem. Czując na sobie wzrok kolegi, Skoczek od razu zareagował. – Ale z tego co widzę, zmiany nie są duże! – Lecz znaczące – podkreśliła Sabina, krzywiąc się wymownie. – Chodzi tylko o skróty. Redakcja zapewne obawia się, że odcinek byłby za długi… – Jurek, nie denerwuj mnie! – Katia się rozzłościła. – Bardzo dobrze wszystko obliczyłam. Odcinki nie są za długie i nie trzeba nam takich skrótów. Czyżbyś wątpił w moje wyczucie czasu antenowego? Żaden z nich nie wątpił. Katarzyna Wimmer miała naturalny talent do idealnego rozplanowania każdej produkcji, jakby zegarek tykał jej w głowie. Odcinek i przerwa na reklamę, wszystko było tak zsynchronizowane, że ręce same składały się do oklasków. Jerzy Skoczek przejrzał jeszcze raz uważnie plik kartek, po czym skinął w kierunku Rawicza. – Dobrze więc. Skoro nie zgadzają się panie na te poprawki, to przywracamy poprzednią wersję! – Uciszył ruchem dłoni Rawicza, który najwyraźniej chciał protestować i zamknął scenariusz. – Rozumiem, że pierwsze odcinki możemy kierować do produkcji? Zaczynamy właśnie kompletować obsadę i szukać plenerów. – Uważam, że serial powinien być nakręcony w Idzie – stwierdziła z mocą Katarzyna, a Sabina spojrzała na nią ze zdumieniem. – W Idzie? – zdziwił się Skoczek. – Przecież to daleko i prawie zupełnie brak infrastruktury. – Ale za to jakie piękne miejsce! Byłam tam tylko zimą, ale podejrzewam, że latem jest tam magicznie. Przepiękne łąki z plantacją róż, dolina pełna kwiatów, jezioro o niezwykłej wodzie, czarodziejskie krajobrazy pełne romantyzmu! No i ten pałac, w którym mieści się hotel! Naprawdę jest to cudowne miejsce, warte pokazania w filmie. – Zastanowimy się – stwierdził Rawicz, któremu bardzo nie uśmiechała się wyprawa do wioski na końcu świata, nawet gdyby widoki miały być nie do pobicia. Miał już upatrzoną miejscowość pod Warszawą, która jego zdaniem nadawała się równie dobrze, a była dużo bliżej. Zresztą pisarka, Sabina Dolecka, też nie wyglądała na zachwyconą tą propozycją. Być może ta okolica nie jest wcale tak atrakcyjna, jak mówi Katia. Zresztą co się w ogóle stało z tą dziewczyną? Nagle polubiła wieś? Ona, która nie wystawiała nosa z modnej restauracji czy swego apartamentowca, nagle ekscytuje się kwiatami na łąkach i jakimś tam jeziorem? Widocznie zaszkodziło jej czyste powietrze. Gotowa się zamienić w ekologa i żywić się młodym jęczmieniem i kiełkami zbóż, a w proteście przeciwko futrom zakładać wełniane serdaki, przypinać się do drzew albo protestować w jakiś inny równie dziwny sposób. Nie powiedział jednak tego na głos, więc Katia i Sabina opuściły jego gabinet spokojnie. Na schodach Sabina zagadnęła scenarzystkę o dział kadr. – A po co ci to? – zainteresowała się tamta. – Musimy ustalić, gdzie dokładnie mieszkają rodzice Brygidy. Trzeba z nimi koniecznie porozmawiać! Katia patrzyła na nią osłupiałym wzrokiem. – Jesteś pewna, że chcesz to zrobić? Sabina skinęła głową i wyglądała na całkowicie przekonaną. Katarzyna wzruszyła ramionami i skierowała ją w stronę piętra administracji. Szefowa działu HR była jej dobrą koleżanką, więc właściwie nie musiała nawet zmyślać jakiejś bajki, by otrzymać ten telefon. Powiedziała po prostu, że chce się skontaktować z rodzicami Brygidy w jej sprawie. Na szczęście nie były to jakieś bardzo tajne informacje, od których zależałoby bezpieczeństwo kraju lub – nie daj Boże – całej firmy. – W dalszym ciągu odradzam ci ten pomysł – powiedziała, wręczając Sabinie karteczkę. – Jako były archeolog mogę ci powiedzieć, co robiono w starożytności z posłańcami przynoszącymi złe wieści. – Wiem. Skracano ich o głowę. – Sabina się uśmiechnęła. – Rozumiem, że się nie boisz? – Jakoś nie! – Ale powiedz mi, dlaczego to robisz? – Katia nie mogła tego zrozumieć. Sabina wyjaśniła jej, że przemyślała sobie dobrze rozmowę z Krzysztofem. Brygida tak naprawdę nie chciała oddać dziecka ani jej, ani nikomu innemu. W tej decyzji było wołanie o pomoc. – Uświadomiłam sobie, co powinnam zrobić, gdy Tekla opowiedziała mi o losach swej siostry, Ingi. To dziecko nigdy nie zaznało miłości i spokoju. Nie było akceptowane i kochane bezwarunkowo. Chyba nikt nigdy nie okazał mu ciepłych uczuć. – No ale dziecka Brygidy, gdybyś oczywiście ty je wzięła, nie czekałby taki los. – Katia się nie poddawała. Sabina pokręciła głową. – Myślisz, że mogłabym przed nim zataić, kto jest jego biologiczną matką, zwłaszcza że bym ją znała? Przecież oczywiste jest, że dziecko chciałoby ją poznać! Jak mogłabym tego zabronić? I co by się wówczas stało? Dwie matki czy tylko jedna? Której z nas pękłoby serce? Nie, Kasiu, ja nie jestem gotowa na coś takiego. Wiesz, gdyby strumień przyniósł mi z wodą dziecko w koszyku i ja bym je znalazła w szuwarach, z chęcią bym je wzięła i wychowała jak swoje. Ale odbierać komuś jego dziecko, udając, że się mu robi przysługę, i jeszcze napawać się swą dobrocią, to już naprawdę wielkie świństwo. Tak to widzę i nic na to nie poradzę. Katia skinęła głową. Rozumiała ten sposób myślenia i przyznawała Sabinie rację. Tak, cel nie uświęca środków praktycznie w żadnej sytuacji. Ten, kto wymyślił to powiedzenie, był cyniczny lub głupi. Weszły do jej gabinetu i Katarzyna rozejrzała się z lubością po tym pomieszczeniu. Jeszcze parę dni, może tydzień i wróci tu na zawsze. Do swego biurka, komputera i terminarza pełnego ważnego spraw. Skończy się bieganie o świcie nad jeziorem i niespieszne życie Idy. Poczuła przykre szarpnięcie w sercu. Skończy się? Trudno w to było uwierzyć! – Dzwonię! – powiedziała odważnie Sabina i usiadła przy biurku, ściskając w dłoni karteczkę. Katia miała nadzieję, że może nikt nie odbierze, ale matka Brygidy zgłosiła się po drugim sygnale. Musiała przyznać, że Dolecka miała talent do rozmów z nieznajomymi ludźmi, zapewne dlatego była tak uwielbianą pisarką. Spokojnym głosem tłumaczyła matce Brygidy, co dzieje się z córką. Pani Roztoka początkowo chyba nie rozumiała, co Sabina do niej mówi. Córka była przecież w pracy, dzwoniła od czasu do czasu. Ale czy matka wie, w jakiej jest sytuacji? To delikatna sprawa, której Brygida się wstydzi, ale Sabina jest pewna, że pani Roztoka zrozumie córkę, zwłaszcza że nie stało się nic, czym można by się smucić. Wręcz przeciwnie, bo przecież przyjście na świat dziecka to radość. Matka Brygidy najwyraźniej zamilkła, zaszokowana wieścią, ale Sabina tłumaczyła dalej, opowiadając, jak bardzo Brygida się tym wszystkim zamartwia i gryzie, a przecież potrzeba jej spokoju. Katarzyna kiwała tylko głową ze zdumieniem. Może to ona powinna mediować w moich konfliktach z Markiem – pomyślała niespodziewanie. – Na pewno nie doszłoby wtedy do najgorszego. Bo Marek wciąż nie wracał i nie dawał nawet znaku życia. Cóż, pewnie się obraził za ten napis na lodowej tafli. Była jednak tak wściekła, gdy odkryła kamerę, że nie wiedziała zupełnie, co robi. Poszła nad staw wieczorem i namalowała to słowo. Potem włączyła lampę. Musiał zauważyć, bo kamera zniknęła. Opanowała ją wówczas straszna złość na Marka. Jak w ogóle mógł coś takiego zrobić? Podpatrywać ją ukradkiem? Potem zaczęła się wstydzić swej szalonej reakcji. Tak, zawsze była trochę zbyt impulsywna. Myślała, że Rokosz zatelefonuje, spróbuje wytłumaczyć swoje zachowanie, coś wyjaśnić. Ale nie – telefon milczał, więc i ona zamknęła się w sobie. Obraził się, dobre sobie! To chyba ona miała więcej powodów do obrazy niż ten brytyjski dżentelmen! Miała jednak wrażenie, że powinna była coś zrobić, zanim było za późno. Tylko co? Oczywiście nie zadzwoniłaby do niego, na to nie pozwalała jej duma, a anonimów nie umiała pisać. Parsknęła nawet śmiechem, myśląc o treści takiego listu. Szanowny panie, sugeruję zwrócić uwagę na ciemnowłosą kobietę, która skrycie o panu marzy. Mogłaby do tego wynająć jakąś wróżkę, których w telewizji było pełno. Miały nawet swoje programy. Co też mi chodzi po głowie! Jestem chyba przemęczona, a na pewno zdesperowana. Przypomniała sobie, jak jeszcze parę tygodni temu myślała o wyjeździe do Loli do Londynu. To by dopiero było! Kapitulacja. Nawet gdyby nie spotkała tam Marka, musiałaby dopuścić do siebie myśl, że przegrała w tym starciu. A ona nigdy nie ponosiła porażek, a w każdym razie – nie przyznawała się do tego. – No, załatwione – powiedziała z ulgą Sabina, odkładając słuchawkę i pocierając czoło, co robiła zwykle, gdy się denerwowała. – Powiedz, że dobrze zrobiłam, bo się załamię! – Jasne, że dobrze zrobiłaś! Ja bym się na to nie zdobyła, bałabym się! – Ty? – zdumiała się pisarka. – Daj spokój, nigdy nie uwierzę, że się czegoś boisz! Zdziwiłabyś się – pomyślała ponuro Katia i zaczęła się domagać szczegółów rozmowy z matką Brygidy. Pani Roztoka była sympatyczną i wylewną kobietą. Lubiła rozmawiać. Sabina nie miała wątpliwości, że gdy minie pierwszy szok, przytuli Brygidę do swej rozłożystej matczynej piersi. – Skąd wiesz, że ma taką? – Katia roześmiała się, a Sabina wyjaśniła jej, że stłumiony oddech pani Roztoki budził obawę, że kobieta jest słusznej tuszy i cierpi na zadyszki. – Może ją przytuli, a może wyśle ojca z pasem. – Wątpię. Brygida jest już od pewnego czasu dorosła, więc takie metody wychowawcze nie bardzo poskutkują. Myślę, że matka to sobie uświadamia. Cały czas starałam się jej powiedzieć jedno – jeśli będzie nieprzejednana, straci córkę i wnuka. Zresztą to nie lata pięćdziesiąte, panna z dzieckiem to nie koniec świata! – Jasne. Zwłaszcza gdy seriale obyczajowe zbłądziły pod strzechy – dodała Katia i obie parsknęły śmiechem. – Muszę iść do kliniki. Mam to monitorowanie cyklu – powiedziała Sabina smutnym głosem. – Tyle rzeczy się dzisiaj udało, więc jedyną porażkę zostawiłam sobie na koniec! – Przestań zakładać najgorsze rozwiązanie. Jak chcesz, pójdę tam z tobą! Sabina się zdumiała. – Naprawdę mogłabyś? Myślałam, że chcesz pobyć trochę w swoim biurze! Katia wzruszyła ramionami lekceważąco. – Za chwilę będę je miała na co dzień! Pójdę z tobą, może trzeba będzie zrobić jakąś awanturę, to wtedy możesz na mnie liczyć. Jestem w tym mistrzynią! Sabina uśmiechnęła się, ale poczuła ulgę. Klinika profesora Rozłuckiego nie bardzo się jej w sumie podobała. Z jednej strony spowodowane to było tym, że w ogóle nie cierpiała żadnych szpitali, a z drugiej nie pasowało jej, że ta klinika udaje coś innego. Na przykład biuro lub jakieś przyjazne miejsce spotkań. Nie było tutaj niczego, co mogłoby się kojarzyć ze służbą zdrowia. Pielęgniarki ubrane były w jednakowe błękitne garsonki, w żaden sposób nienawiązujące do tradycyjnych ubiorów szpitalnych. Lekarzy też trudno byłoby rozpoznać, gdyby nie identyfikatory z nazwiskiem w klapach służbowych marynarek. Żadnych metalowych szafek z lekami, septycznie pomalowanych ścian i innych szpitalnych akcesoriów. Klinika wyglądała bardziej na gabinet spa niż miejsce konsultacji medycznych. Tylko pacjentki były dokładnie takie same jak gdzie indziej, co obnażało całą tę radosną mistyfikację, zgodnie z którą szpital kamuflował się jako neutralne i szczęśliwe miejsce. Kobiety były zmartwione, zdenerwowane i czasami nawet mocno przybite. Sabina głęboko wierzyła w to, że wielu z nich w końcu się udało osiągnąć wymarzony cel i urodzić własne dziecko, ale droga do niego nie była usłana różami. Usiadły w poczekalni, a właściwie w sporym saloniku z wygodnymi kanapami i stolikami zarzuconymi prasą, który najwidoczniej miał imitować coś w rodzaju klubu dla pań. Ściany ozdobione były neutralnymi w wymowie obrazami – przedstawiały kwiaty lub spokojne krajobrazy. Żadnych bobasów czy małych kociąt, które mogłyby się kojarzyć z dziećmi. Recepcjonistka proponowała kawę lub herbatę, starając się zadbać o pogodną atmosferę. Nie trzeba było długo czekać – prawie od razu poproszono Sabinę do gabinetu, który także udawał coś innego: na podłodze leżał wzorzysty dywan, a ściany wypełnione były szafami z książkami. Profesor Rozłucki przejrzał wyniki ostatnich badań Sabiny. Wszystko szło ku dobremu i należało mieć nadzieję. Być może nawet zabieg laparoskopowy okaże się niepotrzebny. – Dobrze pani reaguje na leki – powiedział, wprowadzając ją przez boczne drzwi do – tym razem już zupełnie prawdziwego – gabinetu zabiegowego, gdzie pielęgniarka miała zająć się monitorowaniem cyklu. Co dziwne, tutaj, w otoczeniu medycznego sprzętu, Sabina poczuła się jakoś pewniej i bardziej na miejscu. Była pacjentką, więc chciała widzieć profesjonalny sprzęt, który mógł jej pomóc, bo to ją uspokajało. – Kiedy siedziałam w tym jego gabinecie, z nogami na oryginalnym bucharskim dywanie, miałam wrażenie, że jestem u psychiatry i zaraz będę musiała opowiadać swoje sny albo analizować swe zachowania z dzieciństwa – zwierzała się później Katii, gdy już usiadły w pobliskiej restauracji, żeby zjeść w końcu jakiś lunch. – Chyba trochę przesadzasz – mruknęła Katia. – Mnie się wydaje, że to dobrze, że klinika chce stworzyć dla pacjentek przyjazną atmosferę, a nie straszyć ich ubranymi na biało pielęgniarkami z wielkimi strzykawkami w rękach! Te babki są dostatecznie zestresowane, żeby je jeszcze bardziej przybijać! Ale powiedz, czego się dowiedziałaś! Sabina się skrzywiła. Miała wrażenie, że ją oszukują. Leki dobrze działały, cykl się unormował i nie było przeszkód, by zaszła w ciążę. A jednak kolejny test dał wynik negatywny. – Nie rozumiem, co się dzieje. Może mi coś dolega, a oni nie potrafią się na tym poznać? – mówiła zdenerwowana. – Albo coś ukrywają? Katia się uśmiechnęła. – Nie dramatyzuj. Może twój problem jest natury psychicznej? U nas na Podlasiu zaraz by cię zaprowadzili do szeptuchy, która by przezwyciężyła ten stan. – Wierzysz w to? – spytała Sabina, a Katarzyna zapewniała ją, że nieważne, czy ona w to wierzy, ważne, żeby uwierzyła w to Sabina. Bo to właśnie wiarą leczą szeptuchy i inne zamawiaczki. Gdy ktoś jest przekonany, że może coś osiągnąć – dokona tego. Ważna jest wewnętrzna zgoda, pokonanie niepewności, która siedzi w każdym z nas. – Och, gdyby to było takie proste! – stwierdziła Sabina, studiując kartę dań. To jest proste – pomyślała Katia, ale nie powiedziała tego głośno, bo nie uważała się za eksperta od takich spraw. Skoro problem nie jest natury medycznej, to może jest to kwestia psychiki? Spojrzała na zmartwioną Sabinę, która niby czytała menu, ale tak naprawdę myślami była gdzie indziej. Chciała ją pocieszyć, ale chyba nie umiała. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 43 Marek zaparkował przed szpitalem i rozejrzał się za jakąś kwiaciarnią. Zazwyczaj pojawiały się w pobliżu i tutaj także tak było. Nie zastanawiając się długo, kupił ładny bukiet róż i wszedł do środka. Pani Tyczyńska przebywała na oddziale neurologicznym. Sytuacja się ustabilizowała, ale efekty wylewu wciąż dawały znać o sobie. Jeszcze z trudem się poruszała i mówiła. Na widok Marka wyraźnie się rozpogodziła i skinęła w jego stronę ręką. – Nastraszyła mnie pani! – powiedział ciepło, ustawiając na stoliku bukiet. – Jak widzisz, zrobię wszystko, by cię ściągnąć z Londynu – odparła z humorem, choć poszczególne słowa wymawiała niewyraźnie i musiał się domyślać ich znaczenia. – Trzeba było po prostu zadzwonić, że pani za mną tęskni, a nie chorować od razu! – dodał wesoło, a ona lekko się uśmiechnęła. Widać było, że jest bardzo zadowolona z jego wizyty. Do pokoju cichutko wślizgnęła się Bianka Emiliero. Od wielu dni towarzyszyła pani Tekli, wspierając ją i opiekując się nią z wielkim poświęceniem. Asystowała jej podczas badań i rehabilitacji, usiłując wypełniać wszelkie zalecenia lekarzy, z którymi dogadywała się całkiem dobrze. Nie wyglądała przy tym na przemęczoną, a wręcz przeciwnie – promieniała spokojem i pogodą ducha. Gdy Marek się przedstawił, skinęła mu głową i wymieniwszy swoje nazwisko, dodała, że bardzo się cieszy, że je odwiedził. Rokosz miał wrażenie, że pani Bianka całkowicie weszła w rolę siostrzenicy Tekli, utożsamiając się z rodziną Tyczyńskich. – Cieszę się, że zastałem panie razem – powiedział Marek. – Chciałem coś omówić i myślę, że jest to dla was obu ważne. Zarówno hrabina, jak i pani Bianka spojrzały na niego z ciekawością i wyczekiwaniem. Marek opowiedział im, że od Mili dowiedział się o całej tej skomplikowanej sprawie i wykorzystując swe znajomości w angielskim ministerstwie, próbował sprawdzić pewne fakty, do których Tekla nie mogła dotrzeć. Hrabina z wysiłkiem kiwnęła głową. – Chodzi ci o domniemanego ojca Ingi, tego gestapowca Gessinga? – Nie domniemanego. Był jej ojcem z całą pewnością! Dotarłem do dokumentów, które to potwierdziły, czyli przede wszystkim oświadczenia samego kapitana. Bianka pokręciła głową i na chwilę ukryła twarz w rękach. Gdy je opuściła, Marek zobaczył jej pobladłe oblicze. Była zdenerwowana, bo kurczowo zaciskała ręce, aż bielały jej kostki. Rokosz zdawał sobie sprawę, że posiadanie dziadka nazisty było spełnieniem się najgorszego koszmaru Bianki. Tak jak pokochała panią Teklę, tak nienawidziła swego dziadka. Od wielu lat dręczyło ją to podejrzenie, powzięte zapewne dzięki intuicji. Coś kazało jej zastanawiać się nad pochodzeniem matki, jej tułaczką z duńskiego sierocińca do Argentyny i dalszym losem. To rozwiązanie – że Inga jest dzieckiem Dunki i Niemca – było najprostsze i samo się nasunęło. Kolejne – że być może dziadek był nazistowskim zbrodniarzem – pojawiło się jako jego konsekwencja. – Tak – kontynuował Marek. – W archiwach brytyjskiego wywiadu jest oświadczenie kapitana Gessinga na temat dziecka, jakie miał z hrabiną Inger Tyczyńską, złożone na wypadek śmierci kapitana, by Brytyjczycy odnaleźli i zaopiekowali się jego córką w przypadku niepomyślnego obrotu sytuacji. Inaczej mówiąc – w razie śmierci Gessinga i Inger. – Nie rozumiem, dlaczego Anglicy mieliby to robić! To jakieś szaleństwo! – powiedziała Bianka, patrząc na niego niepewnie. – Mieli bardzo dobry powód, pani Emiliero! Kapitan von Gessing był od wielu lat ich agentem i to jednym z najcenniejszych. – Chcesz powiedzieć, że ten gestapowiec z Rygi, którego widziałam w domu i który przypuszczalnie doprowadził matkę do samobójstwa, był szpiegiem? – Hrabina zdumiała się i poprosiła Biankę, by pomogła jej usiąść w łóżku. Siostrzenica ustawiła fachowo zagłówek oraz poprawiła jej poduszki. Pani Tekla nie spuszczała wzroku z Marka, który ciągnął swoją opowieść. – Jak panie wiedzą, brytyjskie akta z czasów wojny wciąż są zamknięte i kryją niejedną tajemnicę, choć minęło już ponad siedemdziesiąt lat od kapitulacji Niemiec. Na szczęście mam kolegę, który zdołał przekonać właściwe osoby, że ujawnienie tych dokumentów niczemu nie zagraża, a pomoże rozwikłać pewną rodzinną tajemnicę. Otóż Horst von Gessing został zwerbowany do pracy w wywiadzie brytyjskim w Londynie, gdzie przebywał w młodości. Podejrzewam, że właśnie tam poznał pani matkę, która dużo czasu wówczas spędzała u swych angielskich krewnych. Myślę, że znali się już wcześniej, przed spotkaniem na zamku Borreby, gdzie ich miłość wybuchła z ogromną gwałtownością. Hrabina się zamyśliła. Tak bardzo niewiele wiedziała o przeszłości swej matki. Oboje rodzice osierocili ją wcześnie, właściwie nie zdążyła ich poznać. Ojciec był jej w pewien sposób bliższy – poznała go z jego zapisków, do wybuchu wojny był w jej życiu bardziej obecny niż matka. Ekstrawertyczny, żyjący swoimi odkryciami, chętnie dzielił się swymi przemyśleniami z każdym, nawet z dziećmi. Matka była inna – spokojna, zamknięta w sobie. Tekla pamiętała, że choć Inger lubiła przyjęcia i gości, nigdy się nie bawiła. Była organizatorką tych imprez, ale nie uczestniczką, nie tańczyła, nie bawiła nikogo rozmową. Lubiła obserwować i słuchać, choć przyjęcia i wizyty gości wyraźnie sprawiały jej przyjemność. Tekla tak naprawdę nie wiedziała, czym żyła jej matka. – Z dokumentów odnalezionych przez mojego kolegę wynika, że Horst von Gessing robił karierę w Gestapo na życzenie swoich mocodawców – brytyjskiego wywiadu – ciągnął dalej Marek. – Być może dlatego przedwojenny związek z pani matką się rozleciał. Wywiad uznał, że to może być przeszkoda w jego karierze lub – co także prawdopodobne – sam Gessing obawiał się konsekwencji. Kandydaci do służby w niemieckiej tajnej policji byli dokładnie prześwietlani, a na tamtym etapie historycznym związek z Dunką mógł mu zaszkodzić. Zresztą w pracy szpiega nie ma miejsca dla rodziny – jest za bardzo narażona na niebezpieczeństwo. Myślę, że ten romans na zamku Borreby to było szaleństwo, które musiało się skończyć tragicznie – rozstaniem. To tylko moje domysły, bo akta kapitana Gessinga milczą na ten temat. Na pewno został celowo skierowany do Rygi i wypełnił tam ogromnie ważną misję, dzięki której Brytyjczycy, a właściwie w ogóle alianci mieli wobec niego dług wdzięczności. Dlatego też liczył, że spełnią jego ostatnią wolę i odszukają jego córeczkę. Nie zrobili tego i zapewne byłby to dla niego ogromny zawód… – Co to była za misja? – zapytała Bianka, która słuchała tej opowieści z zapartym tchem. – Szef ryskiego Gestapo, zbrodniarz wojenny Rudolf Lange, uczestniczył w konferencji w Wannsee… – zaczął Marek, ale Tekla przerwała mu gestem dłoni. – Tak, wiemy o tym! W berlińskim pałacyku należącym do Gestapo i służącym jako miejsce odpoczynku urlopowanych lub dochodzących do zdrowia wyższych oficerów odbyło się odrażające spotkanie, na którym dyskutowano nad sposobami przeprowadzenia „ostatecznego rozwiązania” kwestii żydowskiej. – Ma pani rację! W owej konferencji uczestniczyli wyżsi urzędnicy niemieccy wielu ministerstw, a spotkali się, by przedyskutować, jak skoordynować i wdrożyć proces ludobójstwa na niespotykaną wcześniej skalę! Wszyscy uczestnicy narady akceptowali w pełni ten pomysł i do omówienia pozostały im techniczne szczegóły. – Straszne! – skomentowała Bianka i aż się wzdrygnęła. – Tak, przerażający jest chłód, z jakim biorący udział w konferencji dyskutowali o wymordowaniu jedenastu milionów ludzi – powiedział cicho Marek. – Narada odbyła się 20 stycznia 1942 roku i trwała zaledwie dziewięćdziesiąt minut. Jej efektem był protokół wydrukowany w trzydziestu ponumerowanych egzemplarzach. Jeden z nich przywiózł ze sobą do Rygi dr Rudolf Lange, a pani dziadek, pani Bianko, sfotografował ten egzemplarz i umieścił na mikrofilmie. – Ten mikrofilm był w brytyjskim archiwum? – spytała pani Tekla, a Marek pokręcił głową. – Nie. Nie ma po nim śladu, więc nie wiadomo, czy w ogóle dotarł do Londynu. W aktach pojawiają się na jego temat rozliczne wzmianki, ale brakuje samego filmu. Kapitan Gessing zginął w tajemniczych okolicznościach w 1944 roku, gdy Gestapo ryskie ewakuowało się do Gdańska. Być może został wówczas rozpracowany jako szpieg i zabity? Może padł ofiarą jakichś porachunków? Mówiła pani, pani Teklo, że przyjeżdżał do was do majątku w roku 1942? Być może zwierzył się hrabinie Inger z tego, o czym się dowiedział z protokołu? Może oboje wiedzieli, że grozi im niebezpieczeństwo? Gessing przestał się kontaktować z pani matką zapewne, by ją ochronić, podobnie jak dziecko. Usiłował ratować też pałac, starając się przekształcić go w jakiś dom dla niemieckich żołnierzy rekonwalescentów. – Matka popełniła samobójstwo tuż po urodzeniu Ingi… – powiedziała hrabina. – Możemy próbować się domyślać, co ją do tego skłoniło. Być może nie wytrzymała napięcia, strachu, dręczona tym, co opowiedział jej Horst Gessing. To było trudne do uniesienia dla kobiety samotnej pośród wojny, w obcym dla niej kraju. Mimo wszystko zorganizowała wam ucieczkę w bezpieczne miejsce, a sama też uciekła – w śmierć. Chwilę wszyscy milczeli, a Bianka Emiliero otarła łzę. – To tak jak ta poetka, Sylvia Plath, prawda? Ona zatkała szpary pod drzwiami pokoju dziecinnego, żeby jej syn i córka nie zatruli się gazem, gdy ona w kuchni postanowiła odebrać sobie życie. Tak samo Inger – zabezpieczyła dzieci, a sama wypiła zabójczą dawkę laudanum? Tekla patrzyła w przestrzeń i czuła wielki żal. Koła historii okrutnie zmiażdżyły jej rodzinę, nie pozostawiając nic. Czy jednak na pewno? Popatrzyła na Biankę, a ona w tym samym momencie spojrzała na ciotkę. Starsza pani chciała wyciągnąć do niej ramiona, ale ręce tylko zadrżały jej bezsilnie. Bianka jednak zrozumiała ten gest. Podbiegła do ciotki i zamknęła ją w uścisku. Po chwili obie płakały, ale to był dobry płacz, oczyszczający. Pani Tekla myślała o swoim długim życiu, które teraz zupełnie niespodziewanie się dopełniło. Ujrzała nagle przeszłość taką, jaka była naprawdę, bez kłamstw i niedomówień. Przestała się obwiniać za śmierć matki i zlekceważenie sprawy Ingi. Może wówczas, po wojnie, jako całkiem młoda dziewczyna wybrała złą drogę, ale było to wyjście, które doprowadziło ją tutaj, do spotkania ze swoją siostrzenicą. Bo jak mądrze powiedział Robert Frost: „Zdarzyło mi się niegdyś ujrzeć w lesie rano/ Dwie drogi: pojechałem tą mniej uczęszczaną –/ Reszta wzięła się z tego, że to ją wybrałem”[27]. Bianka tymczasem czuła dziwną lekkość. Odzyskała rodzinę i wiedzę o swoim pochodzeniu. Cała historia ułożyła się inaczej, niż przypuszczała, ale choć niewyobrażalnie tragiczna, napełniała ją nadzieją. Po pierwsze wydawało się jej, że teraz wreszcie będzie w stanie zrozumieć swoją matkę. Pojąć przyczyny jej emocjonalnego chłodu oraz obcości. A dla Bianki „zrozumieć” oznaczało „wybaczyć”. Miała szansę wreszcie pożegnać się z tym bólem, poczuciem niespełnienia i braku przynależności, który dręczył ją od lat. Mogła w końcu pogodzić się z samą sobą, zaakceptować swoje ograniczenia, powiedzieć sobie: „taka właśnie jestem!”. I pokochać samą siebie. Wybaczyć oraz pokochać – te dwa słowa otwierały przed nią bezmiar nowego życia, w które wkraczała czysta jak łza. Rozliczyła przeszłość, zostawiła ją za sobą. Teraz czekało na nią coś innego. – Jestem panu ogromnie wdzięczna! To znaczy obie jesteśmy – poprawiła się pani Emiliero, ponownie przytulając ciotkę. Pani Tekla pobladła i wydawała się zmęczona. – Chyba powinniśmy pozwolić pani cioci odpocząć – łagodnie powiedział Marek, biorąc Biankę za rękę, by wyprowadzić ją ze szpitalnej sali. – Przeżyła dzisiaj poważny wstrząs, podobnie jak pani! – Ale nie było to negatywne wzruszenie! Jestem pewna, że jej to pomoże, wyzwoli ją tak jak mnie! Hrabina otworzyła oczy i spojrzała wprost na Marka. Skinęła dłonią, by podszedł do niej. Gdy się pochylił, żeby usłyszeć, co do niego mówi, szepnęła mu cicho, jednak zupełnie wyraźnie: – Dobry z ciebie chłopak. Prawdziwy przyjaciel! A teraz jedź tam i pozałatwiaj swoje sprawy! To rozkaz! Gdy patrzył na nią ze zdumieniem, zamknęła oczy, jakby dając do zrozumienia, że rozmowa skończona, i prawie natychmiast zapadła w sen. – Chodźmy, panie Marku – przynagliła go tym razem Bianka. – Ja poczekam na korytarzu, aż ciocia się obudzi, bo może będzie czegoś potrzebowała, a pan niech jedzie do domu! I proszę jeszcze przyjechać! To bardzo ważne! Pożegnał się z nią ciepło i ruszył po schodach do wyjścia ze szpitala. W uszach wciąż brzmiały mu słowa hrabiny. Doskonale wiedział, co one znaczą, ale po raz kolejny zdumiewała go przenikliwość starszej pani. [27] R. Frost, Droga niewybrana, tłum. S. Barańczak [w:] R. Frost, 55 Wierszy, Kraków 1992, s. 87. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 44 Gdy wracał do domu, zapadał już zmierzch. Niebo było ciemne, prawie granatowe i nagle ponad horyzontem pojawił się fioletowy poblask, który zaczął się rozszerzać w szerokie ciemnoróżowe pasmo. Na granicy tego niesamowitego koloru, tak głębokiego jak purpura niektórych egzotycznych kwiatów, pojawiły się seledynowe lśnienia, migotliwe i skrzące się niczym chwiejny blask świec. Marek zjechał na pobocze, bo widok był tak niezwykły, że nie chciał uronić nic z jego piękna. Migotanie kolorów, przenikanie się barw, jakby roztapiających się w sobie, i ta niezwykła, mgławicowa poświata coś mu przypominały. Tak, widział to już niejeden raz, ale nigdy w Polsce i nigdy z taką intensywnością. To była zorza polarna, tak piękna i czysta, jak to może się zdarzyć jedynie na granicy zimy i wiosny, która czaiła się tuż-tuż, czekając na cieplejsze dni. Zorza. Aurora borealis, cudowne, porywające zjawisko, na które chciało się patrzeć w uniesieniu. Patrzył więc, zmagając się ze swoimi myślami. Przyjechał, by przekazać Biance Emiliero i pani Tekli wieści o kapitanie Gessingu, ale przecież nie był to jedyny powód jego powrotu. Niedługo zacznie się wiosna, a wraz z nią do Idy wróci życie – przyroda po raz kolejny się odrodzi i rozpocznie się nowy cykl. To ostatni moment, by dokończyć wszystkie niezałatwione sprawy. Teraz już wiedział na pewno, że musi spotkać się z Katią i spróbować naprawić to, co się zepsuło. Musiał odrzucić swe uprzedzenia oraz urażoną ambicję i sprostać temu wyzwaniu. Nie było już na co czekać, przyszedł czas na działanie i oby nie było za późno! Ta myśl dręczyła go już od dawna. Dlaczego był tak głupio dumny i nie spróbował z nią pomówić? Spotkać się, przyjechać wcześniej albo chociaż zadzwonić? Wciąż myślał o niewykorzystanych szansach, straconych okazjach. Katia miała słuszność, gdy obraziła się na niego za kamery zamontowane nad jeziorem. To było głupie, ale nie potrafił jej wyjaśnić swoich motywów. Bał się powiedzieć prawdę. Chciał wciąż oglądać jezioro, które uwielbiał, i czekać na nią, by cieszyć się jej widokiem. To prawda, nie powinien realizować tych pragnień w taki sposób. Mógł po prostu być tutaj i stawić temu czoła – zbyt łatwo obrazili się na siebie, ale to on powinien był przeprosić. On jednak wolał tkwić w wyimaginowanej urazie i podsycać ją rozpamiętywaniem słów Katii. O co mi właściwie chodziło? Po prostu bałem się uświadomić sobie pewne prawdy – pomyślał. Gdy dostarczono mu przesyłkę z perfumami i zobaczył zdjęcie Katarzyny, poczuł, że nic się dla niego nie liczy poza nią. Ona była dla niego alfą i omegą, pierwszą przyczyną i kresem wszystkiego. Dla niej biło jego serce i ku niej ulatywały wszystkie jego myśli. Przez długie tygodnie usiłował o niej zapomnieć, zabić to w sobie. Im bardziej się jednak starał, tym bardziej wspomnienia o niej wypływały na powierzchnię, dręcząc go do utraty tchu. Teraz już właściwie towarzyszyła mu ciągle, jak zjawa widziana na jawie. Męczył się, a w dodatku zrozumiał, jak łatwo może zaprzepaścić wszystko. Nie wiedział nawet, czy Katia jeszcze wróci do Idy. Scenariusz filmu według powieści Sabiny był przecież skończony. Nic jej tu więc nie trzymało, na pewno chętnie opuściła tę dziurę i wróciła do Warszawy. Poczuł strach. Zmarnował tyle czasu przez swoją pychę i być może nie było już czego ratować. Smuga zorzy polarnej tańczyła nad jego głową, pojawiając się i znikając w czerni nocy. Wsiadł do samochodu, przekonany, że wie, co robić. Pojedzie do „Graala i Róży” i jeśli Katia już tam jest, pomówi z nią od razu, bo nie ma na co czekać. Być może jest za późno, by cokolwiek wyjaśnić, ale mimo to spróbuje. Musi to zrobić, bo inaczej zawsze już będzie żałował, nawet jeśli w rezultacie ośmieszy się przed nią i zostanie odrzucony. Trudno. Zdecydował się i nic go nie powstrzyma. Ostatni raz spojrzał na grę kolorów na niebie, a potem wsiadł do samochodu i popędził do pensjonatu, bo chciał tam dojechać, zanim wszyscy zapadną w sen. Na podjeździe pałacu zobaczył Milę. Właśnie wracała z doliny, dźwigając na ramieniu statyw do aparatu. Przystanęła zdumiona, widząc jego samochód, hamujący gwałtownie tuż obok niej. – Dobry wieczór! – krzyknęła z entuzjazmem. – Widziałeś zorzę? Jest cudowna! Robiłam z dziećmi zdjęcia na łąkach. Wyszły po prostu wspaniale! Na szczęście Katia pożyczyła mi swój sprzęt, jej aparat jest o niebo lepszy niż mój, robi niezwykłe fotografie, jak z bajki! Była rozpromieniona. Twarz miała zaróżowioną, a brązoworude loki tańczyły wesoło wokół jej twarzy. Marek zawsze cenił ją za pasję, której była pełna. Ich znajomość nie układała się początkowo dobrze – Mila przeciwstawiała się ostro i, jak to miała w zwyczaju, bardzo zdecydowanie pierwszemu biznesowemu pomysłowi Rokosza, czyli przemysłowej hodowli kur. Później jednak ich wzajemne stosunki zmieniły się, a Mila stała się dobrą przyjaciółką Marka, niezwykle lojalną i pomocną. – Wspaniała obserwacja! – mówiła dalej bardzo podekscytowana. – Nasze kółko astronomiczne już dawno nie miało takiej gratki. A za parę dni będziemy mieli zaćmienie słońca! To dopiero będzie wydarzenie! Szkoła w Lipniku od tygodnia przygotowuje camera obscura, żeby bezpiecznie oglądać to zjawisko. Marek nie był entuzjastą astronomii, a w każdym razie nie takim pasjonatem jak Mila. Nie wiedział nawet, że ma być zaćmienie słońca, nie interesował się tym. Ze szkoły pamiętał jednak, że oglądanie tego bez odpowiedniego zabezpieczenia, specjalnych okularów lub wykonanej z tekturowej tuby camera obscura grozi uszkodzeniem wzroku. Wiele osób nie miało o tym pojęcia i spoglądało na słońce przez płyty kompaktowe, klisze fotograficzne czy wręcz czarną folię. – Marcowy nów – ciągnęła Mila, zadzierając głowę do góry i patrząc na gwiazdy. – Wyjątkowa sytuacja, bo towarzyszy mu zaćmienie. Astrolog powiedziałby, że to czas wielkich zmian, duchowej odnowy, mądrości, która przychodzi z doświadczeniem i przemyśleniami. To czas wielkich porywów uczuć, niespodziewanych wydarzeń, ale także czasem – ogromnego zawodu. Astronom jednak widzi tutaj rzadki zbieg okoliczności. Po burzy magnetycznej, dzięki której mamy tę przepiękną zorzę, następuje całkowite zaćmienie słońca. – Całkowite? – Marek się zdumiał. – U nas będzie widoczne jako częściowe – wyjaśniła mu. – Szkoła w Lipniku będzie oglądać na boisku, może uda się zrobić jakieś zdjęcie. Tak, tegoroczny marzec obfituje w prawdziwe cuda astronomiczne! Uśmiechnął się do niej ciepło. Choć nie podzielał jej entuzjazmu, rozumiał, że obserwacja zjawisk na niebie mogła wciągać. – A wiesz, że Witek wyznał mi miłość podczas zaćmienia księżyca? – powiedziała nagle, a Marka przeszedł dreszcz. – Zabawne, prawda? Pamiętam dokładnie, jak dziwnie wyglądał wtedy park. Ta noc w ogóle była niesamowita, pełna cudów i niespodzianek. Noc otwarcia hotelu „Pod Graalem i Różą”. To niezwykłe, że akurat teraz sobie o tym przypomniałam, to chyba ta zorza tak mnie nastraja! Napijesz się herbaty? – zmieniła nagle temat. – Pewnie jedziesz od Tekli ze szpitala! Musisz mi wszystko opowiedzieć! Wszedł za nią do holu, a potem do jadalni. Pani Gertruda zauważyła ich przez okno i natychmiast przybiegła z ciepłymi napojami oraz kolacją dla Marka. Gdy się wzbraniał, zaczęła gderać. – Na pewno nic pan nie jadł od rana! Co w takim szpitalu można zjeść? Tam przecież wszyscy są na diecie! Niech pan nie marudzi, tylko zjada, bo się obrażę! Wobec tak postawionej sprawy Markowi nie pozostawało nic innego, jak zabrać się za pieczeń rzymską i sałatkę. Jak wszystkie wyroby pani Kowalowej potrawa była wyśmienita. Mila piła herbatę i z rozmarzeniem patrzyła przez okno. Do salonu zajrzał jej mąż, który podobnie jak Marek nie uległ fascynacji astronomią. – O, widzę, że wraz z aurora borealis pojawił się marnotrawny syn naszej wioski. – Witold roześmiał się wesoło i uścisnął Rokoszowi dłoń. Marek wyjaśnił, że zaraz po powrocie udał się do szpitala, do pani Tekli, by przedstawić jej i Biance wyniki swojego londyńskiego śledztwa. – To niesamowite – powiedziała w zamyśleniu Mila, wolno sącząc swoją herbatę. – Okazuje się, że jak w dobrym kryminale, wszystko było inaczej, niż się wydawało na początku. – Tak. Jak w dobrym kryminale o zimie. Tylko że była to zima 1942 roku. – To by się spodobało Katii. Ona lubi takie smaczki – dodał Witold, który bardzo się cieszył, że cała historia znalazła właśnie takie zakończenie. Mossakowskim było żal Bianki i starego pana Emiliero. Biance zapewne łatwiej będzie się pogodzić z faktem, że jej dziadek był szpiegiem, choć nie jest to zbyt szlachetna profesja, ale w tym przypadku działano w bardzo słusznej sprawie. – A właśnie, zapomniałbym, czy Katia już wróciła? – spytał Marek, siląc się na swobodny ton. Mila i Witold spojrzeli po sobie. – Pojechała razem z Sabiną do Warszawy – powiedziała z lekkim ociąganiem Mila. – Sabina już przyjechała, a Katarzyna… – W ogóle nie wróci? – zapytał Marek, nie licząc się z tym, jak ta gwałtowna indagacja może zostać zrozumiana. – Na pewno wróci – uspokoił go Witold. – Nie powiedziała, że kończy pobyt, zostawiła wszystkie rzeczy! Marek opadł na krzesło i wyraz napięcia zniknął z jego twarzy. – Myślę, że uciekła od Brygidy, która pod koniec ciąży zrobiła się naprawdę nieznośna. – Mila się roześmiała. – Strasznie boi się porodu i zadręcza nas czarnymi scenariuszami przez cały czas. Dobrze, że mam już dziecko, bo gdyby mi tak opowiadała wcześniej, to chyba bym się wcale nie zdecydowała! – Za dużo surfuje po Internecie – mruknął jej mąż. – Trzeba po prostu odciąć wi-fi i będzie z tym spokój. – Wtedy zacznie już całodobowo dręczyć biednego Krzysztofa – stwierdziła Mila. – A trzeba trochę zadbać o jego dobre samopoczucie! – On jest odporny na takich pacjentów! Całymi latami musi znosić Wacławika z jego nogą i panią Madejową z bioprądami. Jedna ciężarna w histerii to dla niego nic! Marek słuchał, jak się przekomarzają i ogarnęła go zazdrość. Za chwilę będzie musiał się pożegnać i wrócić do swego domu. Pięknego i pełnego książek, ale jednocześnie pustego i samotnego. Wstał, podziękował im za herbatę i kolację, a potem wsiadł do samochodu i pojechał nad jezioro. Wyglądało przepięknie w blasku tańczącej zorzy. Seledynowe i purpurowe poblaski snuły się po tafli wody, od dawna wolnej od lodu. Drzewa, jeszcze bezlistne, ale już szykujące się do wiosennego wybuchu świeżej zieleni, malowniczo zwieszały konary w kierunku lustra wody. Powierzchnia jeziora była spokojna i lśniła srebrzystym blaskiem pożyczonym od gwiazd, gdy delikatny wiatr pomarszczył taflę. Woda tak ciemna i mroczna wydawała się gęsta jak krew. Stał na brzegu i chłonął noc. Przypomniał sobie pewien wiersz, Jest mi znajoma noc i jestem jej znajomy[28] – właśnie tak się czuł: jakby zgłębił największe i niedostępne innym ludziom tajemnice. Zrozumiał, czemu Katia tak bardzo lubiła to jezioro nocą. Ona też przeniknęła jego sekrety, a noc stała się jej przyjaciółką. Usiadł na ławce, która zimą służyła Katarzynie do zmiany obuwia na łyżwy. Przypomniał sobie, jak wdzięcznie kręciła tu piruety. Jakże bardzo chciałby cofnąć czas! Znaleźć się tu dwa miesiące wcześniej i wszystko jej powiedzieć! Nabrał w płuca czystego nocnego powietrza, wszelkie wątpliwości i urazy roztopiły się w wodzie jeziora. Zorza przetaczała się po niebie jak różowo-zielony wir, a Marek w zamyśleniu śledził ten taniec, siedząc samotnie na ławce nad wodą. Jezioro szczęścia. Tak je nazywa córka Krzysztofa. Dla mnie nie okazało się niestety szczęśliwe – pomyślał z westchnieniem. Po drugiej stronie doliny aurora borealis obserwowali ze swego okna na piętrze Sabina i Krzysztof. Zjawisko tak ich obojga zachwyciło, że zabrakło im słów. Patrzyli na subtelną grę kolorów, a Sabina czuła wielki spokój i szczęście. Tego dnia wróciła z Warszawy. Katia niespodziewanie powiedziała, że musi zostać i załatwić jeszcze kilka spraw związanych ze swoim scenariuszem kryminalnym. Uściskały się i pisarka wyruszyła w drogę. Całą podróż dumała nad swoją sytuacją. Zastanawiała się, jak daleko będzie w stanie posunąć się w tej walce o własne macierzyństwo. Czy będzie to robiła za wszelką cenę, czy też pogodzi się z losem? Wiedziała, że są kobiety, które w tej walce zatracają się zupełnie i nie winiła ich za to. Rozumiała doskonale potrzebę urodzenia dziecka, bo sama miała takie pragnienie. Wiedziała, jak straszne mogą być rozczarowania, bo doświadczała ich co miesiąc, patrząc na pasek z testem. A z drugiej strony nie chciała, by procedura medyczna zawładnęła jej życiem, przejęła nad nią kontrolę. By jej dni zaczęły się toczyć od jednej do drugiej wizyty u lekarza, od jednej dawki leku do drugiej. Gdyby naprawdę ta szeptucha czy zamawiaczka miała taką moc, żeby sprawić, że mój organizm przestanie się buntować i będzie mi posłuszny, poszłabym do niej bez wahania. Poddałabym się rytualnym śpiewom i inkantacjom, przesiedziałabym nawet całą noc w zapachu ziół i migotaniu ognia – pomyślała. Wiedziała jednak, że nikt nie ma takiej mocy. Nie. Ona będzie żyła po swojemu, pogodzi się z przeznaczeniem. Może właśnie to jest jej pisane? Julinka jest jej córką i nie powinna o tym zapominać. Poczuła nagły spokój, gdy sobie to wszystko ułożyła w głowie. Starała się. Robiła wszystko, na co było ją stać, niczego nie zaniedbała. Widocznie taki plan ma wobec niej los, nie jest więc zły. Odprężyła się i rozluźniła zaciśnięte na kierownicy dłonie. W tym momencie na niebie rozbłysła pierwsza zorza, a Sabina zamarła z zachwytu. Zjechała nawet na pobocze, by lepiej zobaczyć to niezwykłe zjawisko luminescencji. Zupełnie jakby ktoś potwierdzał moją rację – pomyślała wesoło i towarzyszący jej od kilku miesięcy smutek przestał ją przygniatać. Uruchomiła silnik, by jak najszybciej znaleźć się w domu i móc podziwiać zorzę razem z Krzysztofem i Julinką. – Nigdy czegoś takiego nie widziałem – powiedział Krzysztof. – Nie byłem w okolicach koła polarnego, a tam najczęściej zdarzają się zorze. Skinęła głową i przytuliła się do niego. Zrobiło się jej wstyd, że nie doceniała tego, co ma, a tylko goniła za marzeniami. – Co powiedział profesor? – zapytał mąż, całując ją w jasne włosy. – Żałuję, że nie mogłem tym razem z tobą pojechać! – Była ze mną Katia, deklarowała się, że może zrobić awanturę, gdyby była taka potrzeba! – Moja dziewczyna! Na nią zawsze można liczyć! Nie powiedziałaś mi jednak, co mówił Rozłucki. Wzruszyła ramionami. – Że właściwie nic mi nie jest. Leki działają i nie ma przeszkód, abym zaszła w ciążę. Chyba sugerował mi, że jedyne przeszkody, które u mnie widzi, są natury psychicznej. Roześmiał się i przyciągnął ją do siebie. – Gdybyś była moją pacjentką, zaleciłbym zapewne herbatkę z rumianku i dużo spacerów. Wiesz, rumianek jest tak mdły, że się zapomina o problemach, a spacer w naszej okolicy potrafi człowieka nieźle zmęczyć! Ale ty się zapewne nie nabierzesz na spacer i rumianek? – Zapewne nie – powiedziała, patrząc na niego czule. – Może zatem mały kieliszek nalewki i odrobina jazzu? – Czytasz mi w myślach – powiedziała i delikatnie popchnęła go w stronę wielkiego łóżka z żelaznymi gałkami. Tej nocy nie było jednak mowy ani o nalewce z arcydzięgla, ani o jazzie. Zorza błyszczała nad domem, a zielone poblaski układały się na oknach w niesamowite widmowe wzory, oni jednak o to nie dbali. [28] R. Frost, Jest mi znajoma noc, tłum. S. Barańczak [w:] R. Frost, 55 Wierszy, Kraków 1992, s. 147. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 45 Starsza, zażywna kobieta z trudem wysiadła z samochodu, a potem ze zdziwieniem spojrzała na pałac. – Miała pani rację! – rzuciła do kobiety siedzącej za kierownicą. – Ogromniaste to jest! I starodawne! Powiem pani, że ja tam wolę nowoczesne budynki – ciepłe, grzyba nie ma, dach nie przecieka, schody nie skrzypią… – Tak gadając, sięgnęła na tylne siedzenie po niewielką torbę, po czym zaczęła wchodzić po schodach. Widać, że sprawiało jej to pewną trudność, bo po kilku krokach zaczęła sapać. Zwabiona hałasem Mila wyszła na taras, ale zauważyła przede wszystkim drugą osobę, młodą kobietę, zajętą właśnie wypakowywaniem ze swojego auta sprzętu malarskiego. – Lola! – wykrzyknęła z radością. Adamska odwróciła się do niej z uśmiechem. Mila nie mogła się nadziwić, jak wiele się zmieniło od czasu, gdy Lola przyjechała tu, aby wprowadzić zamieszanie w życie doktora i Sabiny. Tak, to była już zupełnie inna osoba! Na pewno przeobraził ją wielki sukces, jaki odniosła w swej pracy artystycznej, ale też wiele dało jej pogodzenie się ze sobą i z własną przeszłością. – Wróciłam razem z wiosną, tak jak obiecywałam – powiedziała i wciągnęła głęboko powietrze w płuca. – Chcę zrealizować mój projekt, który zaplanowałam na lato – sportretować różnych mieszkańców Idy. Przywiozłam też przy okazji tę panią. – Wskazała na swoją pasażerkę. – Spotkałam ją w Brzózkach Wielkich, szukała jakiegoś transportu do Idy. Otyła kobieta dobrnęła właśnie do tarasu i oparła się o kolumienkę. – Tak. Anioł jakiś mi panią zesłał! Nie wiedziałam zupełnie co robić, jak dalej jechać. A tu pani podchodzi i pyta, czy mi nie pomóc. Są jednak dobrzy ludzie na świecie, trzeba to przyznać. – A czy ja mogę w czymś pani służyć? Jestem właścicielką tego pensjonatu. Kobieta spojrzała na Milę z wyraźną ulgą. – Oczywiście! Ja tu do córki przyjechałam! Córki mojej szukam! Odkąd ta pani Sabina do mnie zatelefonowała, to miejsca sobie nie umiałam znaleźć. W końcu Stefek mi mówi: „Jedź, Helena, rozmów się z nią, jak trzeba przemów do rozsądku i niech dziewczyna do domu wraca, do swoich, a nie się gdzieś po świecie obija z dzieciakiem na ręku”. – Aaaa! Pani jest matką Brygidy? – Mila zrozumiała i bardzo się ucieszyła. Najwyraźniej pani Helena nie miała za złe córce tego, że w dosyć niespodziewany sposób uczyniła ją babcią. – Tak, o naszą Brydzię mi chodzi! Jest tutaj? Mila wprowadziła panią Roztokę do recepcji, po czym zadzwoniła na górę po Brygidę uprzedzając ją, że ma gościa. Pani Helena usiadła ciężko na fotelu i nie pozwoliła przynieść sobie nic oprócz wody. „Bo ja tylko wodę pijam, najzdrowsza” – wyjaśniła, wpatrując się w schody. Na tarasie pojawiła się tymczasem Lola. – A jak się ma pani Anna Madejowa? – wspomniała swoją dawną gospodynię. Pani Madejowa, miejscowa zielarka i zamawiaczka, rozczarowała się jednak tym kierunkiem medycyny niekonwencjonalnej i od pewnego czasu leczyła bioprądami. Polubiła swoją dosyć krnąbrną i nieobliczalną lokatorkę. Zwierzyła się nawet Krzysztofowi Doleckiemu, że zapisze Loli swój dom w spadku. Doktor był jednak przekonany, że pani Ania przeżyje wszystkich mieszkańców Idy, zatem Lola nie powinna za bardzo na ten spadek liczyć. – Pani Madejowa ma się świetnie, często cię wspomina – odpowiedziała więc Mila, przypatrując się Loli z uśmiechem. Z wyglądu malarka w ogóle się nie zmieniła, dalej miała swój niepowtarzalny, lekko zadziorny styl, tylko spojrzenie orzechowych oczu nieco jej złagodniało. – A Sebastian? Ciągle pracuje u Marka Rokosza? – zapytała lekko zachrypniętym głosem, a Mila szybko wyjaśniła, że nie tylko pracuje, a nawet ostatnio dostał awans na projektanta perfum. – Wspaniale! – rzuciła Lola. – Masz jakieś wolne pokoje? Chętnie bym się tutaj zatrzymała! Mossakowska z uśmiechem sięgnęła za ladę i wyciągnęła klucz. Był to ten sam pokój, w którym artystka mieszkała ubiegłego lata, tak dramatycznego dla mieszkańców Idy. Lola z uśmiechem kiwnęła głową, doceniając gest gospodyni. – Podobno mieszka tu także Katia Wimmer, moja stara znajoma – przypomniała sobie, a Mila odparła, że Katarzyna jeszcze nie wróciła z Warszawy. – Szkoda. Ciągle się mijamy. Obiecywała, że odwiedzi mnie w Londynie i w końcu nie przyjechała! Spotkałam tam za to Marka Rokosza. Dziwnie się zachowywał i wyglądał. – To znaczy? – Mila była bardzo zaciekawiona. Lola zmarszczyła brwi. – Pewnie nie uwierzysz w to, co powiem, ale sprawiał wrażenie mocno zagubionego. Zabłąkany człowiek, który szuka celu i albo go nie może znaleźć, albo właśnie zgubił. Wiem, że to brzmi absurdalnie, ale takie miałam odczucie. Przyszedł do galerii pogratulować mi wystawy. Rozmawiał ze mną tak, jakby cały czas myślał o czymś innym. Nie rozumiałam kompletnie, po co w takim razie przyszedł. Dziwna sprawa. Nawet nie masz pojęcia jak dziwna – pomyślała Mila i lekko się uśmiechnęła. Lola tymczasem w podskokach pomknęła po schodach, mijając się na nich z Brygidą. – Mama? – zdumiała się dziewczyna i aż się chwyciła balustrady. – Ano ja, Brydziu! Że też własnej matce nie powiedziałaś prawdy! Co ja sobie oczy nawypłakiwałam, co ja się narozpaczałam… Ale już dobrze, dziewczyno ty moja. Wrócisz do domu, wszystko się ułoży, zobaczysz! – A tata? A brat? – dopytywała Brygida, całkiem wytrącona z równowagi. Nie wiedziała co robić – czy biec do matki, czy czekać, aż ona wyciągnie ręce. Była zaniepokojona, a jednocześnie czuła ulgę – ktoś jednak o niej pamiętał, martwił się. – Ojciec to samo mówi, nie bój się. A Andrzej nic nie ma do gadania, zresztą – nic nie gada. I nikt gadać nie będzie, to już nie te czasy, Brydzia! No chodź do mnie, taka sztywna stoisz, jakbyś się z matką nie chciała przywitać. Brygida sfrunęła ze schodów wprost w objęcia swej matki. Nie było już tej młodej kobiety, który marzyła o karierze aktorki, tylko dziewczynka chcąca się schronić pod opiekę kochającej osoby. Zadrgały jej plecy od tłumionego płaczu. Pani Helena pogłaskała ją po głowie. – Dobrze już, nie płacz, wszystko się jakoś ułoży, zobaczysz! Mila po cichu opuściła swoje stanowisko za ladą i weszła do jadalni. Nie chciała przerywać tej chwili. Zamierzała przygotować starannie obiad, choć miała wrażenie, że wszyscy mieszkańcy pensjonatu, i ci nowi, i ci starzy jakoś wyjątkowo mało uwagi przykładają do posiłków. Właściwie tylko Jodżo, pręgowany kot Witolda, był zawsze zainteresowany tym, co dzieje się w kuchni. Tak jak podejrzewała, Brygida z matką zeszły bardzo późno na posiłek, ale wyraźnie pogodzone z losem i w dobrej komitywie. Lola pojawiła się może na minutę, na stojąco wypiła filiżankę kawy i pognała gdzieś swoim autem. Mila była pewna, że chciała się spotkać z Sebastianem w gospodarstwie Marka Rokosza. Pomyślała też o nim. Lola miała rację, bo Marka od dawna coś gryzło. Że też nie potrafił dogadać się Katią! Mila nie miała pojęcia, co też mogło im stać na drodze. Może oboje byli zbyt dumni i zbyt niezależni? Zupełnie jak w angielskim romansie. To zresztą bardzo w ich stylu. Czapla i żuraw. Krążą wokół siebie, ale ich orbity nie potrafią się przeciąć! – pomyślała i od razu przypomniała sobie o nadchodzącej obserwacji zaćmienia. Być może jej goście zechcą podziwiać to zjawisko z wieży astronomicznej, trzeba ją zatem było przygotować. Tymczasem Lola pędziła bitą drogą do Brzózek, a właściwie w kierunku lasu, gdzie na granicy Idy miał swoje gospodarstwo Marek Rokosz. Wszystko tutaj zapowiadało już wiosnę. Ziemia była wilgotna i tylko czekała na cieplejsze dni. Niebo rozpalały ostatnie promienie słońca, sprawiając, że granat mienił się lekko perłowo w niektórych miejscach. Otworzyła okno i wciągnęła głęboko świeże, pachnące nadchodzącym wieczorem powietrze. Tak, naprawdę atmosfera Idy miała to coś, co sprawiało, że chciało się tutaj żyć. Cieszyła się na samą myśl, że wreszcie zrealizuje swój projekt, o którym tyle myślała zimą. Sportretuje niektórych mieszkańców podczas charakterystycznych dla nich zajęć, w pewnych określonych sytuacjach. Milę w pałacowym parku jak leśną boginkę, Sabinę w ogrodzie księżycowym, panią Teklę przy pracy, jak dobrego ducha tego miejsca, wreszcie Sebastiana, włóczęgę, który chyba nareszcie znalazł swoje miejsce. Zobaczyła go, gdy tylko podjechała do zakładu, gdzie na piętrze, nad laboratorium, Sebastian znalazł lokum. – Czekałem na ciebie – powiedział, gdy tylko wysiadła z samochodu. – Mila do ciebie dzwoniła, że przyjechałam? – zdziwiła się. Pokręcił głową. – Nie. Mówiłaś, że wrócisz wiosną, a dzisiaj po raz pierwszy poczułem wiosenny wiatr. Wiedziałem, że pojawisz się wraz z nim i miałem rację. Patrzyła na niego z uśmiechem. Zawsze ujmowała ją w nim prostota i otwartość, z jaką wyrażał swoje myśli. Bardzo jej pomógł, gdy tego potrzebowała rok wcześniej, i była mu za to ogromnie wdzięczna. Nie zawsze człowiek może liczyć na tak dobrych przyjaciół. – A ty? – spytała. – Jak ci się tutaj wiedzie? Rozłożył ręce. – Lepiej, niż mogłem się spodziewać. Zajmuję się architekturą perfum, odkąd pani Tekla jest w szpitalu. – Pani hrabina jest w szpitalu? – krzyknęła Lola. – Co się stało? To coś poważnego? Przytaknął. – Powoli dochodzi do siebie, ale miała udar. Mam nadzieję, że odzyska sprawność na tyle, żeby choć nadzorować moje prace. Powiem ci jednak, że zupełnie nieźle zacząłem sobie radzić. Jeśli chcesz, pokażę ci, co ostatnio zrobiłem. Zgodziła się, więc wprowadził ją do laboratorium. Lola od razu zauważyła, że było tu zupełnie inaczej niż w pracowni czarownicy, jak nazywała laboratorium pani Tekli. U Sebastiana panował ład i aptekarska dokładność. Było tutaj czysto, jasno i nigdzie nie zauważyła jakichś niepotrzebnych sprzętów. Oczywiście wystrojowi daleko było do sterylności wielkiej fabryki farmaceutycznej, ale pracownia Sebastiana miała pewien rys, który kojarzył się z medycyną. Mężczyzna sięgnął do szafki i wyciągnął kilka próbek. Wyjaśnił Loli, że są to zaledwie propozycje, pierwsze wprawki, ale był z nich zadowolony. Nawet bardzo – co poznała po jego minie. Na niej też te projekty zrobiły wrażenie. Widać było, że Sebastian idzie swoją drogą, nie kopiując pomysłów pani Tekli. Świadczyło to o jego kreatywności i wyrobionym stylu. – Architektura perfum jest jak skomplikowany rysunek – powiedziała w zamyśleniu, zakręcając próbkę. – Myślę, że wszystko obmyśliłeś idealnie. – Chciałbym, żeby nosiły nazwy powiązane z twoimi obrazami. Może zgodziłabyś się na wykorzystanie fragmentów swoich prac na etykietach? – zapytał, a ona popatrzyła na niego ze zdumieniem. – No wiesz. Serie różane czerpią z twórczości Sabiny, a moje mogłyby być powiązane z dziełami Loli Adamskiej. Każdy twórca powinien mieć swoją muzę, nieprawdaż? Roześmiała się. Tak, to prawda, ale czy ona nadawała się na muzę artysty od perfum? Tego nie wiedziała. – A jak twoje sprawy? – zapytała, rozglądając się ponownie po pracowni. – Czy tak jak obiecywałeś mi w lecie, rozwiązałeś swoje problemy z przeszłości? Patrzył na nią spokojnie. – I tak, i nie. Przeszłość mnie nie dogoniła i zapewne już nie dogoni. Ale zrobiłem coś tej zimy. Napisałem do mojej rodziny, z którą z pewnych względów od dawna nie utrzymywałem kontaktu, opowiadając swoje dzieje. Może kiedyś mi odpiszą, a może nigdy. Poczułem się jednak dzięki temu lepiej. Gdyby martwili się o mnie, próbowali mnie szukać, to już nie muszą. – Opowiesz mi o tym? – Może kiedyś – powiedział, robiąc nieuważny ruch ręką. – To smutna historia o dawnych błędach, w sumie nudna i nieciekawa. – Każda historia jest ciekawa, tego mnie ostatnio nauczyło życie – odparła Lola, patrząc mu w oczy. Rozpromienił się. – Jadłaś coś? Pan Marek dba o wyżywienie pracowników, mamy tu nawet coś w rodzaju stołówki, gotuje jedna z pań. Chcesz obiad? Lola pomyślała, że jest znużona podróżą i emocjami, jakich doświadczyła już na początku swego pobytu. Wybiegła z pałacu tak szybko, że nie zdążyła nic przegryźć. Zgodziła się więc i poszli razem do niewielkiego pomieszczenia przy biurach, gdzie rzeczywiście można było sobie wziąć z lodówki porcję zapiekanki makaronowej do odgrzania. Może nie była to zbyt wykwintna kolacja, ale Lola czuła, że tutaj wszystko lepiej smakuje. Przez okno dostrzegła samochód Rokosza. – Jedzie nad jezioro – skomentował Sebastian. – Ciągle tam jeździ. Siedzi sam na brzegu i obserwuje gwiazdy. Powiedziałbym, że się mocno zadurzył, tylko nie mam pojęcia w kim. Może w tej Angielce, właścicielce sklepów, do których dostarczamy serię Rose de Nuit? Ale chyba raczej nie, bo wtedy wróciłby do Anglii, a nie siedział tutaj. Lola odprowadziła samochód Marka wzrokiem, a potem wzruszyła ramionami. Nie miała pojęcia, co dolega Rokoszowi. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 46 Katarzyna przyjechała do Idy w wieczór poprzedzający zaćmienie słońca. Podobnie jak Marek nie miała pojęcia, że coś takiego ma się wydarzyć. Była całkowicie zaprzątnięta swoimi sprawami i decyzjami, które podjęła. Kilka dni w Warszawie, już po wyjeździe Sabiny, pozwoliło jej na ponowne ustawienie priorytetów. Teraz na powrót ważna była praca. Przedstawiła szkic swego serialu kryminalnego i spotkał się z dużym zainteresowaniem. Po sukcesach podobnych produkcji zagranicznych stacja chciała mieć coś swojego, polskiego, więc pomysł Katii spadł im jak z nieba. To, co miało być wyłącznie nagrodą za lojalność, stało się „perłą na dnie morza”, jak to poetycko wyraził kierownik produkcji. Katia skrzywiła się nawet, słysząc tę nietrafioną metaforę i rzuciła jakąś cierpką uwagę. Wszystko zatem wracało do normalności. Serial według powieści Sabiny był już na etapie kompletowania obsady i można było się spodziewać, że pilot zostanie nakręcony jeszcze na początku wiosny. Stacja zgodziła się też na pomysł Katarzyny, która unieruchomiła ciężarną Brygidę w szpitalnym łóżku praktycznie na połowę nowego sezonu. Genialna prostota tego pomysłu polegała na tym, że Katia wymyśliła dramatyczny wypadek samochodowy, gdzie zresztą Brygidę zastąpiła dublerka, a który nie tylko spowodował liczne uszkodzenia kończyn wymagające zagipsowania, ale też obrażenia twarzy. Postać grana przez Brygidę (a teraz właściwie przez dublerkę) przez kilka odcinków mogła leżeć w szpitalnym łóżku, a potem poddać się operacji plastycznej twarzy. – To daje nam możliwość wprowadzenia nowej aktorki – rzekła cynicznie Katarzyna, gdy omawiali tę koncepcję z reżyserem, kierownikiem produkcji i dyrektorem programowym stacji. Wszyscy trzej mieli wówczas miny, jakie przypuszczalnie może mieć kocur po schrupaniu wyjątkowo dorodnej myszy. – Tak. Trzymajmy tę możliwość w odwodzie – stwierdził Maciek. – Zawsze możemy to wykorzystać, gdyby Brygida stawiała zbyt wygórowane żądania albo była niezbyt dyspozycyjna po tej ciąży… – Zgadzam się. Musimy przede wszystkim wysondować nastroje widowni. Jakie wrażenie zrobiłaby zmiana bohaterki. Jeżeli widzowie nie będą tego chcieli, musimy to uszanować. W końcu vox populi[29]… I tak dalej! – dodał reżyser. – Musimy też myśleć o kosztach. Dużo zainwestowaliśmy w Brygidę, nawet jej pobyt w tej dziurze na Podkarpaciu też nas kosztował. Musimy zrobić rachunek zysków i strat! – przypomniał pragmatycznie dyrektor programowy. – Nie przesadzajmy – uspokajał go producent. – Akurat ten pensjonat na końcu świata to grosze przy innych wydatkach. Więcej mnie kosztowało puszczanie fałszywych informacji do prasy na temat Brygidy. Na szczęście życie takiego newsa jest krótkie, choć wyprodukowanie go sporo kosztuje. Katarzyna słuchała tej wymiany zdań i czuła, że wszystko jest jak za dawnych czasów. Znowu była tutaj najważniejsza i rozdawała karty. Praktycznie tylko od niej zależało, czy skaże Brygidę na telewizyjny niebyt. Zresztą może to i dobrze? Niech się dziewczyna zajmie dzieckiem i macierzyństwem. W końcu rząd z jakiegoś powodu wprowadził te roczne urlopy! A po takiej przerwie może sama nie będzie chciała wracać. Właściwie to robię jej przysługę – pomyślała i wygodnie wyciągnęła przed siebie nogi. Siedziała w swoim biurze. Było już późno, konferencja na temat planów na nadchodzącą wiosnę i lato zakończyła się dawno temu. Asystentka zajrzała do niej, by spytać, czy czegoś nie potrzebuje, a Katarzyna wyprawiła ją do domu. Zamówiła sobie jedzenie z restauracji naprzeciwko i teraz siedziała nad styropianowym pudełkiem z potrawą. Wstrętne to! Nie umywa się do tego, co gotuje pani Gertruda – pomyślała, odkładając plastikowy widelec i zamykając pudło. Jej myśli pobiegły do Idy. Co oni teraz robią? Mila szykuje kolację dla gości, pani Kowalowa uwija się w kuchni, Sabina zapewne pisze w swoim pięknym domu, bo – jak powiedziała parę dni temu – termin oddania nowej książki zaczyna ją gonić, a przecież ma już nowy pomysł, ten oparty na historii życia matki Tekli Tyczyńskiej. Wieczorne mgły już na pewno ścielą się nad jeziorem, ptaki śpiewają i wszędzie czuć już ten niezwykły zapach budzącej się do życia ziemi… Co się ze mną dzieje? – pomyślała ze złością. Ten kilkumiesięczny pobyt na prowincji całkowicie ją rozstroił. Miał być tylko przerywnikiem w jej uporządkowanym życiu pod znakiem kariery i niech tak pozostanie. Każdemu w końcu zdarza się taka pauza, moment wyciszenia, by nabrać sił przed dalszą walką. Wakacje się skończyły, pozostawia to wszystko za sobą i wraca do zwykłego, zrozumiałego dla niej życia. Bo tamto życie w Idzie nie było do końca zrozumiałe, rządziło się uczuciami i emocjami. Starała się omijać w myślach jeden temat, który wciąż ją prześladował jak cień. Niby nieważny, ale nieustępliwie czający się zawsze i wszędzie. Tak. Zdecydowanie nie chciała myśleć o Marku Rokoszu. Żadnych wspomnień o nim, rozważań, co się zrobiło nie tak. Pora definitywnie zamknąć ten rozdział. Tak musi być i tak będzie! Postanowiła nie zwlekać. Marek na pewno wciąż jest w Anglii, więc to najlepszy moment, by pojechać do Idy, zabrać swoje rzeczy i zakończyć ten etap swej historii. Każde doświadczenie jest cenne, może wykorzysta je w jakimś scenariuszu? Kto to wie. Wyrzuciła styropianowe pudełko do kosza i zaczęła zbierać się do domu. Rankiem miała jeszcze kilka spraw do załatwienia w studiu, więc dopiero po południu wsiadła do samochodu. Obiecała Maćkowi, że najdalej jutro wieczorem będzie z powrotem. W końcu było tyle roboty, że każdy dzień się liczył. Gdy wjechała do Idy, ogarnęła ją znajoma atmosfera tajemniczości. Wiejska tajemniczość – pomyślała z przekąsem. Mógłby być z tego niezły serial kryminalny, bo jakoś rzadko pojawiają się kryminały z wsią w tle. Trudno się zresztą dziwić! Starała się ze wszystkich sił nie poddawać temu jedynemu w swoim rodzaju nastrojowi, który tutaj panował. Było to nieuchwytne, ale na pewno obecne wrażenie jakiejś nieprzystawalności, nieadekwatności i odmienności tutejszego życia, jakby zawieszonego w „trzynastym, fałszywym miesiącu”[30]. Kiedy się nad tym zastanawiała, miała wrażenie, że jest to atmosfera podobna do tej, jaka panuje przed burzą, kiedy się wie, że nadchodzi zmiana, czeka się na nią z niepokojem, ale i z ciekawością. Nadciąga mrok, powietrze staje się ciężkie od wilgoci, lecz wciąż jednak nie pada – czas zatrzymuje się na chwilę w zawieszeniu pomiędzy ciszą a grzmotem. Właśnie tak czuła się tutaj – w zawieszeniu pomiędzy bajką a rzeczywistością. Lecz zamknęła już ten rozdział. Wzywało ją inne życie, dokonała wyboru, wraca do miasta pełnego świateł i pośpiechu. Koniec z ziołami, batikowymi szalami, lalkami o bladych twarzach i przetworami z okolicznych produktów. Koniec z herbatką Dolina róż i pogawędkami o wieczornym zmierzchu. Tak wybrała, więc tego będzie się trzymać. Gdy podjechała pod pałac, powitał ją znajomy blask latarni, która oświetlała podjazd. W jadalni siedziała Mila wraz z Lolą, która zerwała się na jej powitanie. Katia ucieszyła się, widząc przyjaciółkę. – Zostanę przez całą wiosnę – powiedziała Lola, wprowadzając ją w tajniki swego projektu. Pokręciła głową – ona przyjechała tylko po rzeczy, nie zamierza zostać zbyt długo, właściwie tylko do jutra. Musi szybko wracać. Na twarzy Mili odbiła się przykrość i zaskoczenie. – Czemu tak prędko? Może choć do końca tygodnia? Chcemy urządzić wiosenne przyjęcie. Katarzyna potrząsnęła głową tak energicznie, że zalśniły jej włosy. Nie. To ostateczna decyzja. Mila przygryzła wargi i nie powiedziała nic więcej, a chwilę później pod pretekstem pilnych spraw wycofała się do swego małego biura. – Co cię ugryzło? – Lola nie rozumiała. – Kompletnie cię nie poznaję. Obojgu wam odbija – ty nie chcesz zostać ani dnia dłużej, Marek Rokosz codziennie jeździ marzyć nad jezioro… Trafiłam do krainy obłąkanych! – Marek jest w Idzie? – zapytała nerwowo Katia. – Wrócił z Anglii? Lola spojrzała na nią uważnie i chwilę coś kalkulowała w głowie. Jednak nie zdecydowała się wyrazić swoich podejrzeń głośno, choć coś układało się jej w głowie. Zacięta i zła mina Katarzyny nie zachęcała do rozmowy. Chyba po raz pierwszy w życiu Adamska ugryzła się w język. Katia zamówiła dzbanek z herbatą Dolina róż do pokoju i z wysiłkiem wyszła po schodach. Ogarnęło ją nieznane zupełnie wcześniej poczucie niemocy. Przecież nienawidziła Marka Rokosza, tak właśnie należało określić jej uczucia. To był przelotny romans, taki jak zwykle, który potem wymknął się spod kontroli. I jeszcze to, że zamontował kamerę nad jeziorem! Ciągle przypominała sobie tę zniewagę i czuła złość. Weszła do swego pokoju i zupełnie mimowolnie, jakby poza kontrolą jej umysłu i woli, poczuła, że wreszcie jest u siebie. Przywitał ją znajomy łagodny zapach i światło, tak charakterystyczne dla tego pokoju, skąpanego zwykle w nocnym, księżycowym blasku odbijanym przez wielkie tremo. Spojrzała na swoje rzeczy, starannie poukładane na biurku, stoliczku i komodzie, na swoje książki, ubrania czające się w szafie, jakby chciały się schować przed jej ręką, która spakuje je do walizki, i wtedy wymyśliła tytuł dla swego serialu. Ślady krwi na śniegu – nagle zmaterializowało się to w jej głowie. W łazience panował mrok, ale zapaliła tylko grubą perłową świecę stojącą na brzegu wanny. Mila hojnie zaopatrzyła ją w produkty Rose de Nuit. Marzyła o ciepłej, kojącej kąpieli. Rozebrała się i weszła do wanny. Aromatyzowana woda o lekko różowym zabarwieniu, ledwo widocznym w kołyszącym się świetle świecy, działała na nią uspokajająco. Mimo wszystko czuła duże napięcie nerwów, jakiś dziwny, niezrozumiały niepokój. Zupełnie niespodziewanie, nawet dla samej siebie, się rozpłakała. Łzy były gorące, jakby trawił ją wewnętrzny ogień, który właśnie teraz wydostał się i płynął ciepłym strumieniem, oczyszczając ją z bólu i wszelkich rozterek. Co ja mam zrobić? Co mam zrobić? – myślała gorączkowo. Za oknem zaczynała się wiosenna burza. Chyba pierwsza taka w Idzie. Pioruny przecinały raz po raz atramentowe niebo, a drzewa chwiały się niepokojąco. Oparła głowę o brzeg wanny i przymknęła oczy. Chciała tutaj spędzić tę ostatnią noc, a potem na zawsze zapomnieć o tym miejscu. Z tego zamyślenia, półsnu, wyrwał ją natrętny dzwonek telefonu. Chciała go zignorować, ale dzwonił i dzwonił, jakby chcąc powiedzieć: „Wiem, że tam jesteś! Odbierz”. Był to hotelowy aparat, który dla wygody zamontowano również w łazience, Katia z westchnieniem sięgnęła więc po słuchawkę. Po drugiej stronie odezwała się Mila. – Mam nadzieję, że cię nie obudziłam? Długo nie odbierałaś – zaniepokoiła się, a Katarzyna wyjaśniła jej, że brała kąpiel. – Boję się, żeby przez tę burzę nie wysiadła nam elektryczność – powiedziała właścicielka. – W razie czego nowy zapas świec jest w szufladzie komody. Katarzyna parsknęła śmiechem. Wysiądzie elektryczność i będzie tutaj jak w kryminale w stylu retro. Właśnie ostatnio czytała taki – grupa ludzi uwięziona w starym pałacu na odludziu i jeszcze ktoś odcina prąd. Oczywiście akcja toczyła się zimą. Mila skwitowała jej opowieść zapewnieniem, że tutaj na pewno nie pojawi się morderca z siekierą ani nic z tych rzeczy. Tak naprawdę dzwoniła, by przypomnieć o jutrzejszym zaćmieniu słońca. – Zaćmienie potrwa prawie godzinę i szykujemy się do niego od tygodnia. Dzieci w szkole w Lipniku zrobiły specjalne kamery otworkowe do bezpiecznej obserwacji. Mamy kilka i idziemy na wieżę astronomiczną. Mam nadzieję, że się przyłączysz? Katarzyna ziewnęła znacząco. Nie porywały ją zjawiska astronomiczne. Miała nadzieję, że o tej porze będzie już w drodze do Warszawy. – Katiu, musisz to z nami zobaczyć! – zaprotestowała Mila. – Potem mamy specjalny lunch zaćmieniowy. Nie wyobrażam sobie, że cię na nim zabraknie. Nie opuszczaj nas w ten sposób. Miała rację. Katarzyna sama to musiała przyznać. Nie wypadało tak znikać. Spędziła tu przecież mnóstwo czasu i należało się grzecznie pożegnać. Tak, zostanie, ale nie będzie biegała z tekturową tubą po schodach. Nie ma mowy! Powiedziała to Mili, która natychmiast zapewniła ją, że gdy tylko zobaczy, jak wygląda camera obscura, na pewno będzie chciała z niej skorzystać. – Aha. Marek Rokosz też się na pewno pojawi. Zapowiedział, że kupi gogle spawalnicze, choć to wcale nie jest idealny rekwizyt do oglądania zaćmień… – dodała na koniec. – Marek Rokosz – powtórzyła Katia, starając się, aby nie można było nic wyczytać z jej głosu. – Tak. Chciałam cię po prostu uprzedzić – odparła Mila, a pauza, która nastąpiła po tych słowach, dała Katarzynie wiele do myślenia. Mossakowska wiedziała o wszystkim i chyba starała się jej pomóc. Doceniła ten gest. – Dziękuję ci za wszystko – powiedziała enigmatycznie. – Dobra z ciebie przyjaciółka, Milu. Właścicielka „Graala i Róży” roześmiała się wesoło i swobodnie, jakby zrzuciła z serca wielki ciężar. – Śpij dobrze i pamiętaj o wyłączeniu elektryczności! – Będę oczekiwała mordercy z siekierą z zapartym tchem! – zakończyła Katia, odkładając słuchawkę. [29] Vox populi, vox Dei – głos ludu głosem Boga, sentencja z Listu do Karola Wielkiego autorstwa anglosaskiego mnicha Alkuina (730–804 n.e.). [30] B. Schulz, Noc wielkiego sezonu [w:] Sklepy cynamonowe. Sanatorium Pod Klepsydrą, Kraków 1985, s. 109. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ 47 Zaćmienie zaczęło się przed godziną dziesiątą, ale Katarzyna nie poszła ze wszystkimi, wolała być sama. Poczekała, aż ich kroki ucichną na schodach, i wyszła z pałacu. Brnęła przez niesamowicie wyglądający krajobraz w kierunku jeziora. Nigdzie nie było widać samochodu Marka Rokosza. Może nie przyjedzie? – pomyślała i poczuła ukłucie żalu. Mogła zostać w pałacu z innymi. Marek mógł się przecież nie domyślić, że jest tutaj. Niech więc to będzie taki test. Chciała sprawdzić, czy się myliła co do niego. Przyszła na brzeg jeziora parę minut przed jedenastą. Niebo wyglądało dziwnie – nabrało szaroniebieskiego koloru, barwy były dziwnie zgaszone. Musiała przyznać, że nigdy nie widziała czegoś podobnego. To widmowe światło przenikało ją na wskroś. Wyciągnęła przed siebie rękę i przyjrzała się jej uważnie. Niezwykłe perłowe cienie przesuwały się po skórze, jakby nie znajdowała się na Ziemi, ale na jakiejś obcej planecie w kosmosie. – Podobno to wilk zjadał słońce, tak mówili wikingowie – usłyszała za sobą znajomy głos. To był Marek. Przyszedł tu pieszo z pałacu, gdy Mila powiedziała mu, że Katarzyna odmówiła obserwowania zaćmienia na wieży i gdzieś wyszła. – Wiedziałem, że tutaj cię znajdę – stwierdził, podając jej dziwaczne, wielkie okulary o grubych szkłach. Sam miał podobne, a poza tym był ubrany zupełnie nieadekwatnie do sytuacji – w elegancki płaszcz i garnitur, który pamiętała z owego wigilijnego wieczoru. – Nie chcę patrzeć na słońce – odpowiedziała. – Chcę zobaczyć światło! – Jakie światło? – Nie rozumiał, bo cały krajobraz pogrążony był w półmroku. Trzeba było przyznać, że jezioro nigdy nie wyglądało bardziej fascynująco. Cień przemykał po tafli, a woda nabrała odcienia szarości, którego nigdy dotąd nie widział. Nie odpowiedziała, tylko wskazała ręką. Słońce weszło właśnie w szczytową fazę zaćmienia. Światło zmieniło się – było blade i zimne jak lód. Katarzyna była przekonana, że właśnie taki blask mają gwiazdy kryjące się gdzieś na bezdrożach kosmosu. Obcy, obojętny i chłodny. – To światło jest jak mleczny kryształ, ma się wrażenie, że ma swoją gęstość, fakturę, a nawet zapach – powiedziała, patrząc na taflę wody, która także się odmieniła, odsłaniając opalizującą powierzchnię. Milczał, przyglądając się jej uważnie. Obserwował jej bladą twarz, jaśniejącą w tym rozproszonym, mdłym świetle. Wokół nich delikatnie zmieniały się kolory. Powietrze tuż nad horyzontem zasnuwała mgła, nieco wyżej niebo miało niepokojący szaroniebieski kolor, a na samej górze zyskiwało mlecznego, chłodnego odcienia, który zdawał się świecić odbitym światłem. Była to niesamowita, kosmiczna chwila. Spojrzał przez okulary i zobaczył czerwoną obwódkę słońca pochłanianą przez cień. Zrozumiał, że ostatnie tygodnie były właśnie takie, pogrążał je mrok. Ale teraz, podobnie jak słońce, wychodził z tego cienia. – Po co tak naprawdę przyjechałeś? – odwróciła do niego twarz. Zdjął okulary i spojrzał jej w oczy. – Po ciebie. Chciałbym cofnąć czas, o ile to jeszcze możliwie. Chcę, żebyś zapomniała o wszystkim, co nas podzieliło, a pamiętała jedynie o tym, co nas łączy. Patrzyła na niego bez słowa, a on wydobył z kieszonki garnituru zwanej brustaszą niewielką jedwabną chusteczkę – poszetkę – i rozścieliwszy ją na pierwszej wiosennej trawie, przyklęknął na jedno kolano. – Jak to miało być? „Pani, racz mi wybaczyć śmiałość!”. Dobrze zapamiętałem? Roześmiała się z całego serca, jakby uwolniona od wszelkich trosk i zmartwień. Tak, Marek chciał cofnąć czas do tej niepotrzebnie złośliwej rozmowy w wigilijny wieczór na progu jej pokoju. Zrozumiała, że ona też nie pragnęła niczego innego. Była mu wdzięczna, że potrafił zdobyć się na odwagę i narazić nawet na śmieszność, by ją przeprosić. Doceniała to. – Ależ wybaczam, milordzie! – powiedziała więc z uśmiechem, a on podniósł się i natychmiast ujął jej piękną, bladą dłoń. – Wiem, że uważasz mnie za pozbawionego poczucia humoru sztywniaka o konwencjonalnym sposobie bycia, ale jak widzisz, robię, co mogę, by to przezwyciężyć. Spojrzała mu w oczy z tym samym tajemniczym uśmiechem. – Wcale cię tak nie oceniam. Dla mnie jesteś po prostu aroganckim bubkiem, który musi mieć to, czego chce! – O, to już lepiej! Widzę, że jednak zyskałem w twoich oczach. Bardzo mnie to cieszy! Na chwilę spoważniał, sięgając do wewnętrznej kieszeni płaszcza, skąd wydobył podłużne pudełko i wręczył je Katarzynie. Ona otworzyła wieczko i spojrzała ze zdumieniem na zawartość. Były to dwie marionetki w stylu jawajskiego teatru wayang golek – widać było, że Iwana bardzo się starała, aby wiernie odwzorować postaci. Lalki miały cudownie świetliste, srebrne twarze, ale poza tym były na wskroś współczesne. No i kogoś jej przypominały. Jedna miała zupełnie czarne włosy, uczesane starannie w fale, granatową suknię z jedwabiu i batikowy szal, który podtrzymywała starannie wyrzeźbioną w drewnie rączką, zaś druga ubrana była w replikę wytwornego garnituru w angielskim stylu. Lalki trzymały się za ręce, tworząc całość. – To ja i ty! – Katia zdumiała się, podnosząc oczy i patrząc na Marka w zdziwieniu. On skinął głową. Nie powiedział jej o tym, ale marionetki czekały na niego w recepcji, gdy przyjechał do „Graala i Róży” przed południem, szukając Katarzyny. Wręczyła mu je Mila z tajemniczym uśmiechem i słowem courage![31] wypowiedzianym takim głosem, jakby rzucała zaklęcie. To zdziwiło go jeszcze bardziej niż nieoczekiwany, zagadkowy prezent. – Tak. Wszyscy o tym wiedzieli, tylko my nie – powiedział po chwili milczenia. Katia schyliła delikatnie głowę, tak, by nie mógł zobaczyć jej oczu. – Ja wiedziałam… Chyba od bardzo, bardzo dawna! – A ja starałem się „nie wiedzieć”… Byłem straszliwie głupi! Pochylił się, by ją pocałować, a potem zamknął w uścisku, jakby nie chciał, by mu się wymknęła. – Jednak wróciłeś z Anglii. Mimo wszystko… Pomimo tego, co powiedziałam i zrobiłam! Dlaczego? – Dzięki Sabinie. Dostałem od niej paczkę z Rose de Nuit – wyjaśnił, a Katia nic nie powiedziała, tylko pochyliła lekko głowę, a jej włosy spłynęły na twarz jak krucze skrzydła. – Rose de Nuit. Nigdy bym się nie spodziewał, że to właśnie wybierzecie. Myślałem o jakimś bardziej klasycznym produkcie. Nie było kartki, listu, nic, tylko to. – Znowu sięgnął do wewnętrznej kieszeni i wydobył jej zdjęcie, zrobione na parkowej polanie. Delikatna skóra Katii jaśniała jak słońce, a granatowa materia sukni w stylu Sisi opalizowała w świetle. Wszystko tu było idealne – od kocio zarysowanych przepięknych oczu po blade dłonie. – Królowa Zima – szepnął. – Gdy zobaczyłem to zdjęcie, po prostu jakby przeszył mnie niespodziewany sztych. Wszystko zawirowało, przed oczyma zrobiło się biało, śnieg. Katiu, są inne książki o zimie, nie tylko kryminały. Czasem piszą w nich o miłości! – Wiem – odparła. – Ale my, Marku, jesteśmy inni. Nie myślimy jak wszyscy, wiele rzeczy widzimy w inny sposób. Nie wiem, czy na tym świecie jest miejsce dla takich jak my – nerwowych i porywczych osób. Roześmiał się na cały głos i wziął ją za obie ręce. – A co mnie to obchodzi! – powiedział. – Nic się dla mnie nie liczy, poza tym, że chcę być z tobą! Posłuchaj mnie – zmarnowałem tyle tygodni, miesięcy, a może i lat, gdy cię nie znałem, więc teraz nie chcę już tracić ani minuty. Zróbmy coś szalonego. Weźmy ślub za tydzień, za miesiąc, kiedy chcesz, i już na zawsze bądźmy razem! – Za tydzień? Za miesiąc? Czyś ty oszalał? A mój film? Właśnie wymyśliłam tytuł mojego serialu! Chyba nie każesz mi tego rzucić? – Oczywiście, że nie! Będzie film, będzie serial, będzie międzynarodowa sława, ale ja chcę już być tym „księciem małżonkiem”, który kroczy z dumą po czerwonym dywanie obok królowej… Muszę się spieszyć, bo ktoś mi sprzątnie tę partię sprzed nosa! Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Rozumiała wszystko i czuła niezwykłe powinowactwo dusz. Tak, oboje byli inni i ta odmienność właśnie się spotkała, tworząc nową całość. Nagle zyskała pewność, że to jest właśnie to i na zawsze. A taką pewność ma się być może tylko raz w całym życiu, a czasem nie zdarza się nigdy. Spojrzała na jezioro, które towarzyszyło jej zawsze, gdy musiała rozwiązać ważną dla siebie kwestię. Pomyślała, jak pięknie będzie tu latem, a potem jesienią. Przecież tak naprawdę nie wyobrażała sobie porzucenia tego miejsca. Magiczny wirus już dostał się do jej krwi. – Jezioro szczęścia. Tak mówi o nim Julinka – powiedział Marek, jakby czytając w jej myślach. – Dla mnie już na zawsze będzie Jeziorem Katii! Jeziorem naszej miłości. – Brzmi jak tytuł serialu telewizyjnego – powiedziała wesoło, odgarniając dłonią włosy z czoła. – Więc kiedy ten ślub? Za tydzień? – Nawet dzisiaj, jeśli urząd jest czynny! Mogę przyprowadzić wójta Kręcichwosta nawet siłą i udzieli nam ślubu, choćby pod przymusem! – Pomyślą, że oszaleliśmy z powodu zaćmienia. Czytałam, że podczas zaćmienia objawiają się najrozmaitsze zaburzenia psychiczne, co skutkuje nachodzeniem różnych instytucji państwowych! Roześmiał się i objął ją, przytulając do siebie. Słońce ponownie wtoczyło się na nieboskłon jak wielkie złociste koło. Świat na powrót zyskał swoje zwykłe, nasycone barwy. Ale dla nich zmieniło się wszystko. A w spokojnej tafli jeziora, lśniącej w słonecznym świetle, odbijały się ich sylwetki, jakby woda na zawsze chciała zapamiętać ich kształt. W pałacu, na wieży astronomicznej, stały Mila z Sabiną, wyrywając sobie z rąk lornetkę. – Widzisz coś? Oddawaj! – Sabina gorączkowała się, gdy Mila dostrajała okular. Pozbyły się wszystkich obserwatorów zaćmienia pod pozorem lunchu i teraz same prowadziły ważną obserwację. – Przestań mnie ciągnąć za rękę, bo popsujesz sprzęt! – Lepiej byś ustawiła teleskop! Zobaczyłybyśmy ich z bliska! – Tak. Z takiego bliska, że mogłabyś policzyć Markowi włosy na głowie! – Może dałybyśmy radę odczytać, co mówią, z ruchu warg – mówiła tymczasem przejęta Sabina. Mila przygryzła usta i wymownym gestem podała jej lornetkę. Był to bardzo zacny sprzęt, który dostała kiedyś od jednego ze swych gości, pułkownika Janickiego. Sabina spojrzała na dwie przytulone do siebie postaci widoczne na tle jeziora. Marek miał tak szczęśliwy wyraz twarzy, jakiego nie widziała u niego nigdy. Odsunęła lornetkę od oczu. – Wszystko poszło znakomicie! – stwierdziła z uznaniem, patrząc na przyjaciółkę. Mila skinęła głową. – Różowa magia, prawda? – powiedziała, mrużąc oczy. Spisek się powiódł. Ona uprzedziła Katię, że Marek przyjedzie do pałacu. Sabina z kolei zatelefonowała do niego, by go zaprosić, i mimochodem wspomniała o przyjeździe Katarzyny. Teraz obie patrzyły na siebie z dumą i radością. – Jesteśmy jak dwie czarownice – stwierdziła Mila. – Czarodziejki! – poprawiła ją Sabina. Obie miały w pamięci ten wiersz Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej: „I aby poczuł w sercu tęsknotę i chandrę, / by w chmurach z przerażeniem ujrzał sylfy nagie, / w dziupli drzewnej nos dżina, w fajce – salamandrę – / i wpadł prosto w drzwi twoje – wprost w różową magię…”[32]. Nie miały wątpliwości, że tak właśnie było z Markiem Rokoszem, choć obeszło się bez woskowej laleczki z oczami sowy i z ustami z głogu. Wystarczyła Rose de Nuit, jedna fotografia i dwie marionetki wayang golek. – Magiczne miejsce – powiedziała w zamyśleniu Mila, składając lornetkę. Obie uznały, że wystarczy już tego podglądania zakochanych. – Nie masz wrażenia, że w Idzie jest jakaś szczególna magia? Pisarka pokiwała głową. Tak, każdy kto tutaj przyjechał, nie mógł się już później uwolnić. To miejsce wchodziło w krew i nie dawało o sobie zapomnieć. Miała coś powiedzieć, ale na schodach zadudniły kroki. To była Carmen. – Dziewczęta! Chodźcie! Pani Tekla dzwoni ze szpitala! Wypisują ją w przyszłym tygodniu! Obie z Bianką wracają do domu! No, co macie takie miny? – Zdziwiła się, widząc wyraz ich twarzy. – Nie cieszycie się? – Bardzo się cieszymy! Ze wszystkiego się cieszymy! – wykrzyknęła Mila, dusząc swoją szwagierkę w uścisku. Ta przyjrzała się jej podejrzliwie. – Ani chybi sfiksowała! Od tego zaćmienia klepki się jej poprzestawiały! Niech mnie kule biją, fiksum-dyrdum! – Nasze przyjęcie z okazji zaćmienia! – przypomniała Sabina. – Wszyscy już na pewno się niepokoją, że tak długo nas nie ma. Mila kiwnęła głową i poszła na dół po schodach. Sabina jeszcze na chwilę się zatrzymała, by spojrzeć na rozświetlony krajobraz, gdzie niebo mieszało się z taflą wody. I wtedy poczuła to po raz pierwszy. Dziwne, niesamowite uczucie, jakby już nie była sama. Wrażenie, że coś się w niej zmieniło. Zmarszczyła brwi i z przymkniętymi oczami zaczęła analizować wszystko. Nie, jeszcze za wcześnie, by zrobić test, jeszcze nie pora… A jednak czuła to tak wyraźnie! Czyżby i na mnie podziałała ta różowa magia? – pomyślała i ogarnął ją niesamowity spokój i wielka radość. Wiedziała, że tym razem się nie rozczaruje. Słońce zawisło nad pałacową wieżą i oświetliło ją w taki sposób, jakby chciało zwrócić uwagę Marka i Katii na to, kto uknuł dla nich tę intrygę. Oni jednak nie patrzyli na wieżę astronomiczną ani w ogóle w kierunku pałacu. Cały czas spoglądali na jezioro, które dało im obojgu tyle szczęścia. [31] Courage! (ang., fr.) – odwagi! [32] M. Pawlikowska-Jasnorzewska, Rada pani Girard, czarownicy [w:] Poezje, Kraków 1988, s. 193. !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ Agnieszka Krawczyk – pisarka z Krakowa, zakochana w swoim mieście. Laureatka wielu konkursów literackich. Pisze powieści obyczajowe i kryminały. Wydała do tej pory: Napisz na priv (2009), Magiczne miejsce (2010), Morderstwo niedoskonałe (2011), Dziewczynę z aniołem (2012), Noc zimowego przesilenia (2014). Nakładem wydawnictwa FILIA ukazały się Dolina mgieł i róż (2014), Ogród księżycowy (2015) oraz Magiczne miejsce (2015), nowe, uzupełnione przez autorkę wydanie. Jezioro szczęścia to czwarta, ostatnia część sagi. Jest z wykształcenia teoretykiem literatury, z zamiłowania – pisarką. Jej hobby to zbieranie sensacyjnych i jednocześnie śmiesznych artykułów z gazet oraz niezamierzenie humorystycznych nekrologów. Jedna z założycielek stowarzyszenia autorek kryminałów Zbrodnicze Siostrzyczki. Strona autorska – www.agnieszkakrawczyk.pl !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ Spis treści Okładka Karta tytułowa Cytat 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 Agnieszka Krawczyk Reklama Karta redakcyjna !!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@ !!"#$%&' !!!"#$%&'("$)*+),-./#00121'34156789$:;</19=>61<?(3@