raport Ani Majchrzak

Transkrypt

raport Ani Majchrzak
,
e
z
s
u
i
r
a
t
n
o
l
o
W
ę
i
s
ą
l
e
i
z
d
y
z
r
ó
kt
swoim życiem
FIDESCO
Katolicka organizacja
na rzecz rozwoju międzynarodowego
Moi Drodzy,
Dziękuję wam serdecznie za wasze wsparcie mojej misji, za
modlitwę, pamięć, chęć niesienia pomocy, za adresy i wkład
finansowy! Zakładam, że interesuje was w czym tak naprawdę
bierzecie udział. Tym listem chciałabym wprowadzić was w
szczegóły mojej misji… a raczej jej raczkujących początków.
Zaczęło się od dwóch miesięcy spędzonych w Bangkoku na
nauce języka tajskiego i odkrywaniu tutejszej kultury. Dopiero
od dwóch tygodni jestem „tu, gdzie nas nie ma”, czyli w miejscu
odizolowanym od świata, nieobecnym na mapach, wysoko w
górach, wśród plemion nauczonych życia bez elektryczności i
mycia się w zimnej wodzie. To pierwsze sprawozdanie z mojej
misji nie będzie zatem zbyt reprezentatywne, bo nie opiszę wam
jeszcze mojej pracy i codziennego rytmu życia w Saint Joseph
Mae Chaem School (pol. Szkoła Św. Józefa w Mae Chaem), gdyż
sama jeszcze odkrywam to miejsce i zasady jego funkcjonowania
– zupełnie różne od przeciętnej polskiej szkoły! Opiszę wam za
to, co dotąd zaobserwowałam i przeżyłam w Tajlandii.
WPROWADZENIE – INDEKS OSÓB 
Zanim jednak zacznę moje opowiadanie, oto kilka nazw własnych
osób, które na pewno będą się pojawiać w następnych paragrafach:
1. Pascale – moja partnerka misyjna, 24-letnia Belgijka, która jest
świeżo po studiach (komunikacja i stosunki międzynarodowe),
zna kilka języków i zjeździła już trochę świata; 2. Siostra
Francoise – siostra zakonna zgromadzenia Św. Pawła de Chartres,
założycielka i matka szkoły, w której pracuję, obecnie dyrektorka
szkoły katolickiej w Bangkoku ; 3. Siostra Marie-Agnes – także
siostra zakonna zgromadzenia Św. Pawła de Chartres, obecna
dyrektorka mojej szkoły, czyli moja bezpośrednia szefowa ; 4.
Czym jest FIDESCO ?
FIDESCO jest katolicką organizacją pozarządową
działającą na rzecz rozwoju międzynarodowego. Wysyła
wolontariuszy do biednych krajów i społeczeństw na
prośbę lokalnego Kościoła, aby mogli wykorzystać
swoje umiejętności na potrzeby projektów rozwojowych.
Fidesco wysyła osoby stanu wolnego, małżeństwa
i rodziny pragnące w imię wiary pracować dla ludzi
marginalizowanych. To wyjaśnia nazwę Fides-Co: wiara
i współpraca.
www.fidesco.pl
Ania Maj
chrza
k
nauczyci
elka języ
angielsk
ka
iego w T
ajlandii
Basia i
Florence – wolontariuszki
Fidesco pracujące także w Tajlandii Północnej jednak w
placówkach położonych daleko od naszej wioski. Basia jest
Polką i ma za sobą już półtora roku wolontariatu, Florence jest
Francuską i jest tu od pół roku. Obie kończą swoje misje w
okolicach listopada.
POCZĄTKI
Żeby wyjechać na misję musiałam przejść przez wiele etapów:
decyzja o wyjeździe, wybór organizacji, rekrutacja, szkolenia,
zaświadczenia lekarskie i szczepionki, przydział misji, odejście
z pracy, ubieganie się o wizę, pakowanie, pożegnania, podróż do
Bangkoku... Wszystko przebiegało dość sprawnie. Widziałam
w tym rękę Bożą (zwłaszcza na etapie wyboru organizacji,
kiedy to dowiedziałam się o Fidesco poprzez „przypadkową”
rozmowę o podróżach) chociaż z wizą nie było zbyt kolorowo.
Rzecz w tym, że Królestwo Tajlandii cieszy się z zagranicznych
turystów, ale nie zachęca do dłuższych pobytów w swoich
granicach. Każdy, z kim rozmawiałam na ten temat potwierdza,
że zdobycie długoterminowej wizy nie jest łatwe. Zarówno
ja, jak i Pascale musimy odnawiać wizy co trzy miesiące, co
wiąże się z wyjazdem za granicę. Najłatwiej jest wyjechać do
Laosu, toteż w krótkiej historii naszej misji mamy już za sobą
dwudniowy wyjazd do Ambasady Tajskiej w Wientiane (stolica
Laosu). Będzie to powracający temat, ale zdecydowanie nie jest
on sednem mojej misji toteż przechodzę już do następnego etapu
pod tytułem Bangkok.
BANGKOK
Wyleciałyśmy z Frankfurtu 11 marca 2011 roku, a
przyleciałyśmy do Bangkoku niby następnego dnia, ale roku
2554! Dowiedziałam się o tym dopiero po miesiącu pobytu
w Tajlandii kiedy nasza nauczycielka tajskiego ucząc nas dat miała problem z wytłumaczeniem w którym roku się urodziła.
Po pięciu minutach zastanowienia (Co oczywiście wydało mi
się dość dziwne. Kto zastanawia się nad datą swoich urodzin
tyle czasu?) pani Kasama wyjaśniła nam, że chce podać nam
datę według naszego kalendarza, ale nie wychodzi jej liczenie w
pamięci gdyż rok jest zupełnie inny. W wielu innych życiowych
tajlandia
Ania Maj
chrza
k
nauczyci
elka języ
angielsk
ka
iego w T
ajlandii
Następnego dnia zapoznałyśmy się z najbliższą francuską
parafią (to tam chodziłyśmy na niedzielne msze i poznawałyśmy
wolontariuszy innych organizacji francuskich), tam też
poznałyśmy Basię i Florence, które były właśnie przejazdem w
stolicy. Ich obecność w naszych pierwszych tajskich dniach była
nieoceniona! Bez nich o wiele dłużej zajęło by nam poznawanie
tajskich realiów, co da się zjeść i co ile powinno kosztować, jako
że po angielsku często nie da się z Tajami porozmawiać. Gdy
Basia i Florence wyjeżdżały, miałyśmy „opanowane” podstawy
tajskiego (szkołę zaczęłyśmy dzień po naszym przyjeździe).
Byłyśmy gotowe aby zacząć samodzielnie poruszać się w
nowych realiach, którymi stały się zatłoczone ulice Bangkoku
z ich licznymi kuchniami na kółkach, akademik szpitalny,
środowisko wolontariuszy różnych francuskich organizacji, a
przede wszystkim nasza szkoła tajskiego.
Bundiwit language school
NAUKA JĘZYKA TAJSKIEGO
Do szkoły miałyśmy stosunkowo niedaleko, ale żaden przeciętny
Taj nie zdecydowałby się na pokonywanie tego odcinka pieszo!
Tajowie nie lubią chodzić i pewnie dlatego mają wiele różnych
środków transportu i zakorkowane ulice. Tę trasę mogłyśmy
przejechać używając taksówki , „tuk tuk” (to taki trzykołowy
pojazd motorowy z zadaszeniem, przeznaczony dla dwóch
podróżnych, drogi jak taksówka, czyli jakieś 6-10 zł. za tę
trasę), „sky train”, czyli nadziemne metro za 4zł., mototaxi
(to jest człowiek na motocyklu, który pracuje jak taksówkarz)
za ok. 5zł, autobusu klimatyzowanego za 1,20zł/90gr. lub
nieklimatyzowanego za 80/70gr oraz „songtheo” (nie wiem jak
to opisać… samochód z zadaszoną przyczepą, na której są dwa
rzędy ławek i mieści się tam jakieś 12-20 osób) za 60gr. My
jednak chodziłyśmy pieszo, co pochłaniało ok. 25 minut.
sprawach i zwyczajach różnice kulturowe są ogromne! Od
zwykłej miotły począwszy (tutejsze miotły są zupełne inne od
naszych) do światopoglądu Tajów i tajskiej polityki – wiele
rzeczy zaskakuje i różni się od tego, co znam. Po pierwsze,
nie wita się tu przez uścisk dłoni, tylko przez tak zwane „wai”złożenie rąk, jak do modlitwy i skinienie głową (w bardziej
oficjalnych sytuacjach kobiety jeszcze lekko przyklękają). Po
drugie, nie wypada, żeby starsza lub lepiej sytuowana osoba
kłaniała się młodszej. Po trzecie, w języku tajskim „dzień dobry”
wypowiadane przez kobietę jest inne od przywitania w wykonaniu
mężczyzny. W zależności od płci użyją oni innego zwrotu na
końcu podziękowania, przytaknięcia i w zasadzie zawsze, kiedy
chcą być uprzejmi. Kiedy mężczyzna mówi „ja”, mówi „phom”, Na początku miałyśmy trzy godziny lekcji popołudniami
a kobiece „ja” to „diczan”. Ciekawe jest to, że już w pierwszych tylko we dwie, a później cztery godziny z rana wraz z bardzo
chwilach mojego pobytu w Tajlandii odkryłam, jak jest to sympatyczną Japonką. Uczyłyśmy się tylko mówienia. Taka jest
pomocne. Otóż z lotniska odbierała nas pewna nauczycielka z polityka szkoły , że pisanie dochodzi na bardziej zaawansowanym
kierowcą szkolnego samochodu. Kierowca miał krótkie włosy poziomie, a my w zasadzie nie miałyśmy czasu, żeby do tego
i postawę mężczyzny, ale z rysów twarzy przebijało się trochę poziomu dojść. Po paru tygodniach zaproponowano nam sześć
kobiecości. Zastanawiałam się czy to kobieta, czy mężczyzna godzin tajskiego dziennie (oczywiście za dopłatą), gdzie cztery
zwłaszcza, że głos był zupełnie neutralny. Na szczęście dzięki poranne godziny spędzałyśmy na mówieniu a dwie popołudniowe
końcówce w „dzień dobry” mogłam szybko zdefiniować płeć – to – na nauce pisania. Przez dwa tygodnie nie doszłyśmy nawet
była kobieta. Pomyślałam sobie, jakie to niesamowite jak język do połowy alfabetu! Tajski ma 77 liter i tony, więc jest dość
odpowiada na potrzeby swoich użytkowników – w Tajlandii trudno tym alfabetem operować. Niektóre samogłoski pisze się
wielu mężczyzn ma kobiecą urodę (zresztą niektórzy znajdują
przyjemność w przebieraniu się za kobiety), więc może dlatego
zwroty grzecznościowe pomagają w określeniu płci rozmówcy.
Więcej o języku napiszę za chwilę, a tymczasem ów kierowcakobieta zawiozła nas do Siostry Francoise, która nas przyjaźnie
powitała, przekazała nam szczegóły dotyczące lekcji tajskiego
i położenia szkoły oraz zawiozła nas do naszego miejsca
zakwaterowania. Był to ogromny szpital. Dostałyśmy dwa
osobne pokoje w przyszpitalnym akademiku/hotelu pracownika
(ten budynek spełnia obie te funkcje, ale w skrócie będę go
nazywała akademikiem). Poza dostępem do internetu, kuchni i
ciepłej wody niczego nam tam nie brakowało. Położenie było
bardzo przystępne: tuż za rogiem przystanek autobusowy, mały
supermarket „7 eleven” (w Tajlandii takie sklepy są na każdym
rogu), nieopodal jedna z głównych ulic Bangkoku.
Porn i jej budda
FIDESCO Polska
Drodzy Współpracownicy Fidesco!
Misja Ani nabiera rumieńców, co
jest naszą wielką radością a także
powodem do wdzięczności, za
wsparcie, jakiego Państwo udzielają.
Inna polska wolontariuszka, Basia
Chmielowska, która przez 2 lata
pracowała, podobnie jak Ania, jako
nauczycielka języka angielskiego
w Tajlandii, jesienią wróci do
Polski.
Korki w Bangkoku
przed spółgłoskami a wymawia po dlatego też z pisania i
czytania nadal nic nam nie wychodzi, ale na szczęście z
językiem mówionym jakoś sobie radzimy.
Tajski jest zupełnie inaczej skonstruowany niż polski
czy angielski. Rzeczowniki, czasowniki i przymiotniki
nie odmieniają i nie uzgadniają się; zaimków używa
się inaczej niż w naszym języku (np. jest jedno słowo
odpowiadające naszym czterem : „on”, „ona”, „oni” i
„one”; „ja” przyjmuje inną formę w przypadku kobiety i
inną dla mężczyzny; nie mówi się „mój dom” tylko „dom
ja”, itp.); o wiele łatwiej jest skonstruować czas przeszły
i przyszły, za to trudniej jest zadać pytanie (nie wystarczy
intonacja! Trzeba wstawić odpowiednią końcówkę i to
inną zależnie od pytania). Żeby jednak nie zanudzać was
zbyt licznymi lingwistycznymi ciekawostkami skupię
się na czterech zagadnieniach ilustrujących tajski język i
światopogląd:
1. Farang – zapamiętajcie to słowo, bo pewnie będę
go często używać. Dotyczy ono bezpośrednio mnie i
Pascale, lecz nie ma na nie tłumaczenia… chyba, że
„biały człowiek”. To słowo jest w użyciu odkąd pierwsi
francuscy misjonarze pojawili się w Tajlandii. Tajowie
nie będąc w stanie wymówić „Français” (=Francuz),
mówili „Farangse”. Z czasem skrócili to słowo i
zaczęli go używać również w odniesieniu do innych
białoskórych misjonarzy, podróżników, handlarzy
czy kolonistów. W konsekwencji niezależnie od
kraju pochodzenia biały człowiek jest „farang’iem”.
„Farang’iem” nie będzie natomiast żaden Azjata
(Chińczyk, Koreańczyk, Japończyk, itd.), Meksykanin,
Hindus czy nawet Afrykanin dlatego to słowo nie
odpowiada polskiemu „obcokrajowiec”. Wzorowy
„farang” to wysoki /-a bladoskóry/-a blondyn/-ka o
niebieskich oczach. Pascale znakomicie pasuje do
tego opisu, ja – trochę mniej 
2. Tony – zmora nie tylko obcokrajowców próbujących
nauczyć się tajskiego, ale też Tajów rozmawiających
przez telefon czy na zatłoczonej, głośnej ulicy. Nie
raz słyszy się „arajnakha?”, czyli „co proszę?”. Po
tajsku kiedy powie się niewyraźnie nic to nie znaczy,
albo znaczy zupełnie coś innego niż się zamierzało
powiedzieć. Na szczęście czasem z opresji ratuje
kontekst. Na przykład „khał” zależnie od tonu może
znaczyć „ryż”, „on”, „biały”, „wejdź” (i chyba jeszcze
kilka innych rzeczy). Kiedy jednak ,kupując jedzenie,
użyje się niewłaściwego tonu w zdaniu „poproszę
Niemal od roku w Zambii przebywa też inna Polka,
Magda Krawczyk, która pracuje tam jako położna. W
swoim pierwszym raporcie misyjnym Magda pisze m.in.:
„Siostry od Dzieciątka Jezus przy współpracy ze świeckimi
pracownikami prowadzą szpital misyjny St. Fidelis, w
którym pracuję. (…) Jakkolwiek w ostatnim czasie liczba
wykwalifikowanego personelu medycznego, zatrudnionego
w St. Fidelis wzrosła, biorąc pod uwagę ogrom potrzeb i
wyzwań, jakie przed nami stoją, braki kadrowe wciąż są
boleśnie odczuwalne. Właśnie dlatego (…) oprócz opieki
ginekologiczno-położniczej musiałam zaangażować się
w ogólną pracę pielęgniarską – zarówno przy kobietach,
mężczyznach, jak i dzieciach. Brak doświadczenia w tym
obszarze oraz utrudniony kontakt z pacjentami ze względu
na barierę językową początkowo napawały mnie lękiem.
Postanowiłam jednak pokonać własne ograniczenia,
aby poszerzyć wiedzę i zdobyć nowe umiejętności. Na
szczęście przywiozłam ze sobą wystarczająco dużo
książek medycznych, które regularnie studiuję, analizując
jednocześnie przypadki, z którymi mam do czynienia w
szpitalu.
A przypadki bywają przeróżne...”
„ Jak można zostać misjonarzem i zmieniać świat na
lepsze!?”
W wielu miejscach na świecie potrzeba ludzi dobrej
woli, którzy oddadzą swój czas i umiejętności na służbę
najuboższym. Z tego powodu w listopadzie planujemy
kilka spotkań dla kandydatów zainteresowanych misjami,
które nazywamy Dniem Zapoznawczym. Jest to czas,
kiedy osoby zastanawiające się nad wyjazdem mogą lepiej
przyjrzeć się Fidesco, a i My ze swej strony staramy się
poznać kandydatów i zdecydować o możliwości kontynuacji
przygotowań.
Dzielmy się tą dobrą informacją i zachęcajmy w swoich
środowiskach do bycia misjonarzami!
Szczegóły zawierające daty i miejsca spotkań pojawią się
wkrótce na naszej stronie internetowej:
www.fidesco.pl.
Polecamy modlitwie Basię, Anię i Magdę a także Jakuba,
wolontariusza w RPA oraz wszystkie osoby, którym służą.
Ze swojej strony zapewniamy o modlitwie w Państwa
intencjach.
Z wyrazami szacunku
Zuzanna Szczerbińska
Fidesco Polska
tajlandia
Stary kościół
3.
4.
khał z kurczakiem” , to i tak możemy liczyć na to, że
zostaniemy zrozumiani. Są jednak też słowa, które znacznie
się różnią zależnie od tonu, a używa się ich – jakby na złość
– w tym samym kontekście. Dobrym przykładem jest słowo
„klaj”. W jakimś tonie znaczy to „blisko”, a w innym tonie
- „daleko”. Niestety nigdy nie pamiętam które jest które,
więc pytam o odległość rękami.
Starszeństwo – już wspomniałam, że (zresztą tak jak u nas)
to młodsza osoba, zwłaszcza dziecko, powinna ukłonić się
starszej, a nie odwrotnie. Kwestia starszeństwa pojawia się
także w innych sytuacjach życiowych i ma odzwierciedlenie
w języku. Chcąc zawołać kelnera czy kelnerkę w restauracji
lub ulicznego sprzedawcę posiłków używa się innego słowa
jeśli ta osoba jest młodsza a innego – jeśli jest starsza. Co
więcej, tutaj nie mówi się po prostu „siostra” czy „brat”.
W języku tajskim są cztery słowa: jedno określające
starszą siostrę, drugie – młodszą siostrę, trzecie – starszego
brata i czwarte – młodszego brata. Poza tym spotkałam
się z przekonaniem, że kiedy np. trzy koleżanki z pracy
wychodzą razem, to za wspólny posiłek czy np. bilety
do kina zwyczajowo płaci ta, która jest najstarsza i lepiej
zarabia.
Śniadanie, obiad, kolacja – trudno tych słów nauczyć Tajów
(mówię tu o nauce języka angielskiego). Najpopularniejszym
tajskim określeniem każdego posiłku jest „jeść ryż”. Ryż
je się na śniadanie, obiad i kolację. Co prawda w dużych
miastach jest szeroki wybór dań, ale w małych wioskach
o każdej porze dnia króluje ryż. Rozmawiając o posiłkach
nie zapytamy np. „co jadłeś na śniadanie?”, tylko: „z czym
jadłeś ryż rano?”, albo: „jadłeś już ryż, czy jeszcze nie?”,
lub: „(jesteś) głodny ryżu?”.
JEDZENIE
I tak od opisu języka przechodzę do opisu codzienności. Po
pierwsze muszę wspomnieć, że niełuskany ryż świeci się w słońcu
jak złoto. Nie udało mi się zrobić mu żadnego dobrego zdjęcia
gdyż w pełnym słońcu otoczony jest on lśniącą aureolką. Nasz
chleb czy ziemniaki tego nie potrafią, więc jeden zero dla ryżu
Ania Maj
chrza
k
nauczyci
elka języ
angielsk
ka
iego w T
ajlandii
. Po drugie warto wspomnieć, że ryż jest nie tylko głównym
daniem, ale też deserem. Najpopularniejszy przysmak Tajów
to w wolnym tłumaczeniu „kleisty ryż”. Z ryżu wyrabia się też
lokalny alkohol. Dodatkiem do ryżu są często: jajka, kawałki
mięsa, ale przede wszystkim warzywa, takie jak kapusta, małe
czerwone cebulki, ogórki, ziemniaki (potrzebuję jeszcze trochę
czasu, żeby się przyzwyczaić do jedzenia ziemniaków z ryżem),
kora bambusa i inne zielone rzeczy, których nazw nie znam.
Tajowie mają wiele różnych warzyw (zaliczamy tutaj też liczne
trawy) i owoców, których u nas się nie uprawia. Często nie
umiem odpowiedzieć na pytanie jaką to czy tamto ma nazwę
po angielsku, gdyż większości z tych roślin w życiu na oczy
nie widziałam. Za europejskie owoce, takie jak np. jabłka trzeba
zapłacić horrendalne ceny . Ostatnio widziałam koszyczek
truskawek (myślę, że około pół kilo) za 50 zł. (według cen
tajskich około pięć bluzek lub par butów)!
Innym ciekawym tematem są tutejsze łakocie (raczej nie mogę
użyć słowa „słodycze”, gdyż często nie są one słodkie). Staram się
nie zniechęcać i nadal próbuję wszystkiego, co tubylcy uważają
za pyszne, ale wierzcie mi, często nie jest mi łatwo maskować
skrzywienia twarzy. Do „słodyczy” zalicza się przede wszystkim
wspomniany już kleisty ryż, młode liście bambusa, kukurydzę
czy słodkie ziemniaki (słodkimi je nazywają, ale wcale takie nie
są). Dalej mazie, kleiki i galaretki, które trudno zidentyfikować,
oraz słodkawy chleb, a poza tym chipsy o smaku krewetek, ryb
czy wodorośli.
Na koniec tego paragrafu wspomnę jeszcze, że plemiona górskie
zjadają ze smakiem żaby, ptaki, koniki polne i inne owady . Nie
raz już dzieci mówiły mi, jak smaczne są ogromne świerszcze,
których jest wiele na terenie naszej szkoły… pewnie kiedyś
spróbuję.
DIN KAO i ST. JOSEPH MAECHAEM
Po Bangkoku nastał kolejny etap naszej misji: mieszkanie i
praca w Saint Joseph Maechaem School. Jest to bardziej obiekt
niż tylko szkoła. Mamy tu nie tylko klasy, aulę i bibliotekę, ale
też domki, w których mieszkają siostry zakonne, nauczyciele i
uczniowie. W pobliżu szkoły jest niewielka wioseczka Din Kao
składająca się z około 50 domów i dwóch sklepów.
Jestem pewna, że kiedy przeczytaliście ten krótki opis wioski
Stara szkoła
Nowa szkoła
wyobraziliście sobie domy i sklepy, jakie znacie… to zupełnie
naturalne, ale Din Kao zdecydowanie nie przypomina żadnego
miejsca w Polsce. Po pierwsze, wiele domów zbudowanych
jest na palach ze względu na porę deszczową trwającą pół roku.
Po drugie, w Polsce takie domy zostałyby określone mianem
garaży, gdyż mają ściany z betonu lub drewna, nie mają okien,
nie są ocieplane, tynkowane ani malowane. W środku nie mają
boazerii, paneli podłogowych czy kafelek. Nie mają nawet
łóżek. Nie widziałam jeszcze żadnej kuchni czy łazienki ale
byłam w pokoju. Jak to wygląda? Cztery betonowe ściany,
betonowa podłoga, na której leżą wypłowiałe dywany czy
kawałki maty, pod ścianą stos ułożonych rzeczy (szaf brak!).
Funkcję łóżka spełniają wcześniej wspomniane dywany lub
koce, nie ma elektryczności. Sklepy wyglądają mniej więcej tak
samo, ponieważ są domami, w których zamontowano jedynie
półki na produkty i klapę garażowa pełniącą funkcję drzwi
wejściowych.
Nic dziwnego, że dzieci, które pochodzą z takich domów nie
czują dyskomfortu w naszej szkole chociaż nie mają łazienek,
śpią na piętrowych łóżkach bez materacy, nie mają ciepłej wody
i każdemu przysługuje tylko pół metra kwadratowego półki. Co
prawda w swoich rodzinnych domach nie śpią w jednym pokoju
z setką innych dzieci, ale pewnie da się do tego przyzwyczaić.
Taką cenę płacą dzieci za możliwość dostępu do edukacji.
Szkoła jest nieodpłatna i między innymi dlatego nie ma w niej
Nowy kościół
wszystkiego co wydawałoby się niezbędne dla Europejczyka.
Nie brakuje nam jedzenia, bo rodzice uczniów dzielą się
płodami rolnymi lub wspierają swoje dzieci uprawiając pola
należące do szkoły. Nie narzekamy także na brak podstawowych
pomocy dydaktycznych ani dziecięcych ubrań. Są dobrzy
ludzie i placówki, które dostarczają nam takie rzeczy. Co
najwyżej chciałabym, abyśmy mieli więcej kredek. Ucieszyłaby
mnie bardzo możliwość drukowania i kopiowania, ale po co
szkole, w której nie ma elektryczności, drukarka i kopiarka.
Nasze dzieci nie mają gumowców (chciałabym bardzo, żeby
je miały ponieważ chodzą, po górach i błocie na boso lub w
japonkach) i nie mamy dla nich godnych warunków do spania
i mycia się. Jednak ogromnym sukcesem sióstr zakonnych
jest to, co mamy. Wielu uczniów pochodzi z bardzo odległych
miejsc położonych daleko w górach, więc gdyby szkoła nie
dysponowała żadnymi miejscami do spania z oferowanej
przez siostry edukacji mogłyby korzystać tylko dzieci z Din
Kao. Pięć lat temu, kiedy siostry zgromadzenia Św. Pawła de
Chartres zaczynały pracę w tych okolicach szkoła była dwoma
drewnianymi szopami mieszczącymi co najwyżej 50 uczniów z
wioski. Nauczyciele nie byli chętni do pracy w tych warunkach
– nieliczni zwerbowani rezygnowali po krótkim czasie.
Aktualnie wśród górzystych terenów stoi kilkanaście pięknych,
nowych budynków goszczących 350 dzieci i 15 nauczycieli
(plus trzech wolontariuszy ). Większość jest tu szczęśliwa mimo
ograniczonego dostępu do elektryczności (szkoła zasilana jest
bateriami słonecznymi), braku zasięgu telefonicznego oraz
internetu, zimnej wody, deszczy, błota, insektów, pleśni, braku
cywilizacji i rozrywek. Za to mamy piękne krajobrazy, świeże
powietrze i cudowne dzieci!
DZIECI
Dzieci z naszej szkoły to prawdziwe zuchy! Pochodzące głównie
z plemienia Karen (to nazwa angielska, sami siebie nazywają
„Pakhanio”), ale mamy też reprezentację plemion Mong, Lua i
Tajaj. Są to dzieci w wieku od 4 lat (większość przedszkolaków
nie mieszka w szkole – pochodzą z Din Kao i po „lekcjach”
wracają do domu) do lat 14-stu. Dzieci, które mają daleko do
domu i mieszkają w szkole (nie widząc się z rodzinami czasem
przez parę miesięcy!) bardzo ciężko pracują. Muszą nie tylko się
uczyć, ale też uprawiać pole/ogródki, sprzątać szkołę (łącznie
z szorowaniem ubikacji, podłóg i myciem okien), prać swoje
ubrania, pomagać w przygotowaniu posiłków, zmywać naczynia,
misja
z ubogimi
Z dziećmi w Din Kao
Jak można nas wesprzeć
Fidesco jest organizacją coraz bardziej obecną
w Europie, Stanach Zjednoczonych i Australii.
Działalność Fidesco zależy w dużej mierze od hojności
indywidualnych darczyńców. Wspierają oni wolontariuszy
i projekty Fidesco, gdyż podzielają pragnienie wzrostu
znaczenia godności ludzkiej i rozwoju państw oraz
zmarginalizowanych społeczeństw.
Kupon zwrotny:
W załączniku do tego listu
znajdą Państwo kupon zwrotny. Jeśli zdecydują się
Państwo wesprzeć naszą działalność, prosimy o
wypełnienie go i odesłanie na adres umieszczony z tyłu.
Osoby wspierające będą co 3 miesiące otrzymywały
raport misyjny od wolontariusza.
* UWAGA: Fidesco jest częścią Wspólnoty Emmanuel, będącej
stowarzyszeniem kościelnym. Wpłaty na rzecz Fidesco do wysokości
6% dochodu można odliczyć od podatku. W tym celu w tytule przelewu
prosimy wpisać: “Darowizna na cele kultu religijnego-Fidesco”
(prosimy dopisać także IMIĘ WOLONTARIUSZA i MIEJSCE MISJI,
np. “Ania, Tajlandia”).
FIDESCO POLSKA
Kontakt:
Fidesco Polska
ul. Filtrowa 83 m. 29
02-032 Warszawa
[email protected]
Dane do przelewu:
36-10600076-0000330000587925
Bank BPH S.A. Oddział w Warszawie
Al. Jerozolimskie 125/127, 02-017 Warszawa
Stowarzyszenie Kościelne “Emmanuel”
ul. Filtrowa 83 m. 29
02-032 Warszawa
uczyć się dyscypliny i wielu innych
rzeczy. Przebywanie z nimi to czysta
przyjemność, chociaż czasem brzydko
pachną i chciałabym od nich odpocząć.
Jeśli pracowaliście kiedykolwiek jako
wychowawca kolonijny, to potraficie
sobie wyobrazić jak wygląda moje
życie: 24/24, 7/7 z dziećmi! Często po
lekcjach przybiegają do naszego domu, żeby się
pobawi ć, bo nie mają innych rozrywek, a u nas są różne
interesujące osoby (Pascale, ja i jeszcze jeden ciekawy
wolontariusz – ekscentryczny leciwy już wujek Jo), oraz
rzeczy (gitara, flet, komputer, odtwarzacz CD)… Pewien
chłopiec, choć grzeczny i dobrze wychowany, ma więcej
pewności siebie niż inne maluchy i przychodzi do mojego
pokoju, kiedy widzi, że jestem u siebie. Zatem pisząc mój
list do was, mam w pokoju towarzysza - dziewięcioletniego
chłopca (Songpong) - zajętego odtwarzaczem CD i
brzdąkającego na gitarze . Na szczęście tym razem nie ma
z nim jego kolegów, którzy wczoraj wpadli na pomysł,
żeby potańczyć sobie u mnie break dance (w wolnym
tłumaczeniu: tańce połamańce). W normalnych warunkach
nie wpuściłabym zgrai uczniów do swojego pokoju, ale
po pierwsze za mało znam język, żeby uprzejmie dać do
zrozumienia, że pokój nauczycielki to nie plac zabaw, a po
drugie jako ich nauczycielka tańca, nie mogłam odmówić.
Więcej o nauczaniu tańca, moich obowiązkach i dzieciach
już następnym razem (będę miała dużo zdjęć)
Pomódlcie się czasem o moje zdrowie i siły a także o Boże
błogosławieństwo, zdrowie i przyszłość dzieci, które uczę.
Pozdrawiam serdecznie! Do następnego razu! Pamiętajcie,
że mam adres e-mail (choć rzadko z niego mogę korzystać,
to jednak zdarza się to czasem) [email protected]
Ania

Podobne dokumenty