Dopiero początek
Transkrypt
Dopiero początek
Autor: Wojciech Zaręba DOPIERO POCZĄTEK 12 kwietnia 2016 r., nieznane miejsce, g. 10:24 Tonął. Dusił się. Dławił. Tonął. Nie mógł poruszyć rękoma, machał nogami z nadzieją na wypłynięcie na powierzchnię, ale desperackie wierzgnięcia tylko przybliżały go do dna. Uderzał stopami o coś twardego, lecz nie czuł bólu; tylko wodę okalającą całe ciało, przylegającą do twarzy niczym parząca maska. Tracił oddech, a ostatnie pokłady tlenu marnował na paniczny, głuchy wrzask. Szarpnięcie było pieszczotą w porównaniu do tego, co czuł przed momentem, gdy woda rozrywała go na kawałki. Ciemność ustąpiła miejsca półmrokowi rozrzedzanemu przez słabe świetlówki. Zadławił się łapczywie zaciągniętym powietrzem, oczy wyszły mu z orbit, uderzył podbródkiem o twardą, wilgotną deskę, która po chwili pokryła się żółto-czerwonymi wymiocinami. Ból poszczególnych części ciała uświadamiał sobie z każdym kolejnym oddechem, rozpalającym wysuszone gardło. Oprawca stał na drugim końcu deski, trzymał w prawej ręce pomarańczowy kaptur, a w jego oczach połyskiwało obrzydzenie. - Wyprostujcie – rzucił, a przywiązany do deski poczuł, jak głowa wyrównuje się z poziomem nóg. Powstrzymał wymioty, spróbował uspokoić oddech, nie mógł nic zrobić z zawrotami głowy. - Co planujecie? – zapytał agresywnie, robiąc krok do przodu. – Co się wydarzy piętnastego kwietnia? - Obchody - odpowiedział cicho więzień. - Tak nie będziemy rozmawiać. Co planuje twoja sekta?! – tym razem, nachylając się nad trupiobladą twarzą torturowanego, oprawca krzyknął. Miał grubo ciosaną, owłosioną twarz, kojarzącą się z drwalem. Lub rzeźnikiem. - Nic… Nic nie… - W takim razie, opuśćcie deskę. - Nie! NIE! NIEE! Ciemność. Ogarnęła go najczystsza, najpierwotniejsza forma strachu. Poczuł, że w klatkę piersiową wrzyna się zawieszony na łańcuszku malutki, drewniany krzyżyk – jedyne, czego nie odebrali. Po chwili czuł już tylko jedno. Tonął. Dusił się. Dławił. Tonął. 12 kwietnia 2016 r., Wrocław, g. 18:31 - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. - Na wieki wieków amen. Wysoki, krępy mężczyzna o rumianej twarzy, ubrany w szary płaszcz, wszedł na drewniany podest. Sześcioro osób usiadło na ustawionych w jednym rzędzie krzesłach; jedno pozostało puste. - Gdzie jest Lestek? - Nie wiemy, nie przyszedł – odparł siedzący na środku, najstarszy z zebranych na piwnicznym zebraniu. Przewodniczący zmrużył oczy i zlustrował wszystkich, którzy zdołali przybyć; na każdym zawiesił spojrzenie na kilka sekund. - Musimy działać, w takim razie. - Wielmożny Radosławie… - podjęła siedząca na skraju trzydziestoletnia kobieta o długich, krukoczarnych włosach. - Nie możemy pozwolić sobie na odstąpienie od planu. Słuchajcie, doskonale wiem, co myślicie – mam podobne obawy. Ale Lestek był jednym z wielu poddanych naszego Pana. Nawet jeśli został schwytany, jest dręczony, przesłuchiwany, to niezłomnie wierzę, że wypełni swoją misję. Niewielu obdarzonych zostało taką siłą, wewnętrzną dyscypliną i wiarą jak nasz brat Lestek. - Ale jeśli kapłani go… - Dość, siostro – stanowczym głosem przerwał Radosław. – Sprawa, o którą walczymy, jest daleko ważniejsza od losów poszczególnych z nas. Jezus Chrystus nauczał nas o wartości cierpienia i poświęcenia, a na dowód swych słów umarł za nas na krzyżu. Jeszcze przekonacie się, że nikt słów naszego Pana nie zrozumiał tak dobrze, jak Lestek. Zapadła cisza. Radosław wyjął z kieszeni płaszcza różaniec. - Odmówmy „dziesiątkę” za Lestka, a potem wróćmy do naszego planu. 14 kwietnia 2016 r., g. 13:20, biuro delegatury ABW we Wrocławiu Inspektor Miesław Trycki palił powoli papierosa i mechanicznie przekładał nagromadzone na biurku papiery - alternatywne plany przejazdu kolumny wiozącej Arcykapłana Ziemowita. Po rytualnym złożeniu ofiary w pradawnej świątyni na Ostrowie Tumskim, Ziemowit wraz z resztą dostojeństwa przetransportowany zostanie na Plac Słońca, gdzie, specjalnie z okazji 1050-lecia zapobiegnięcia ochrzczeniu Polski, wystawiono najbardziej imponujący ołtarz o jakim słyszała Słowiańszczyzna. Cała operacja musi zostać przeprowadzona wzorowo, kierowcy nauczeni zostali trasy głównej, jak i trzech wariantów objazdów na wypadek zdarzeń nieprzewidzianych, acz wielce prawdopodobnych. Wszystko zostało dopięte na ostatni guzik. A mimo tego – niepokój nie tylko nie zniknął, ale wręcz narastał. Schwytany przez służby chrześcijanin nie chciał gadać, mimo sześciu sesji waterboardingu z rzędu. Trzeci dzień z kolei. Balansowali na krawędzi, nikt nigdy nie wytrzymał aż tyle. Dzisiaj postanowili zagrać va banque. Pół godziny bicia, dziesięć minut przypalania, pół minuty podtapiania. Raz po raz, dopóki nie zacznie mówić. Wygada się albo umrze. Trzeciej opcji nie było. Nikt nie wierzył przecież, że sekta spod znaku krzyża będzie siedzieć spokojnie, gdy na Ołtarzu Świętowita paleni będą wyznawcy Chrystusa. - Panie inspektorze… - w drzwiach pojawił się smukły oficer Dalibór Gostkowski z podnieceniem błyszczącym w oczach. – Wreszcie puścił farbę. Miesław Trycki zacisnął pięść w geście zwycięstwa i w trymiga zerwał się z krzesła. Niedopałek papierosa wylądował na dywanie, a inspektor przepchnął w drzwiach Dalibora i dopadł do windy. 15 kwietnia, g. 10:20, Ostrów Tumski we Wrocławiu Arcykapłan Ziemowit z zamkniętymi oczyma wdychał zapach całopalnego baranka i słuchał wykonywanej przez chór pieśni „Panie Słońca, ześlij nam moc ognia”. Świątynia na Ostrowie Tumskim uchodziła za jedną z najstarszych w kraju, zachowanych w niemal nienaruszonym, pierwotnym kształcie. Skromna, kameralna, wykończona w drewnie, miedzi i mosiądzu, z dodanymi w późniejszych okresach złotymi zdobieniami, z ołtarzem pokrytym zwierzęcymi skórami i ustawionymi na nich trzema figurami uosabiającymi najpopularniejszych bogów w panteonie Słowiańszczyzny stanowiła symbol – była pierwszym celem chrześcijańskiego powstania z początków jedenastego wieku. Ale spiskowcy spod znaku krzyża pańskiego nie zdołali spalić świątyni, a w rewanżu wytłuczeni zostali przez wyznawców Świętowita co do jednego. Podobnie będzie dziś, jeśli tylko wywrotowcy zdecydują się na atak na państwowe uroczystości. Ziemowit był starym, lecz pełnym krzepy i życiowej energii człowiekiem z długą, szarą brodą opadającą na szkarłatną tunikę. Gdy wybrzmiały ostatnie dźwięki hymnu, arcykapłan, pomagając sobie drewnianym kosturem, powstał ze złotego tronu i wyszedł na środek ołtarza, stając tuż przed dogasającym ogniskiem. - Słudzy Świętowita, Swaroga, Strzyboga, dzieci Słońca, Ognia i Wiatru; niech się wam szczęści, niech moc żywiołów zawsze będzie z wami. Dziś zebraliśmy się tu, a za chwilę udamy się do centrum wspaniałego grodu Wrocławia, by świętować tysiąc pięćdziesiątą rocznicę wydarzenia, które utrwaliło charakter naszego kraju i całej Słowiańszczyzny. Piętnasty kwietnia to dzień, w którym ojciec naszego narodu, najczcigodniejszy Czcibór, dopełnił woli Świętowita i za pomocą ognia i miecza, wyplenił z ziemi pradawnych Polan chrześcijańską zarazę, składając w ofierze bogom swego zdradzieckiego brata Mieszka I, jego oblubienicę Dobrawę i cały poczet skąpanych w hańbie postaci, którzy wyrzekli się prawdziwych bogów na rzecz pokoju, brzęku monet i fałszywego znaku krzyża. Uczcijmy pamięć Czcibora i jego drużyny gorącymi modłami i jeszcze gorętszymi ofiarami. Na razie nasz pan Świętowit zadowolić musiał się barankiem, ale już w południe, zapewniam, złożona mu zostanie znacznie godniejsza ofiara. Podobna tej sprzed lat tysiąca i pięćdziesięciu. 15 kwietnia, g. 10:20, Wrocław, Dzielnica Czterech Świątyń - Obywatelu, stój! Ręce do góry, co masz w tej torbie? Mężczyzna w szarym płaszczu zatrzymał się i obrócił w kierunku policjanta trzymającego w dłoni krótkofalówkę. Miał ułamek sekundy na wybór jednego z pięciu wariantów reakcji. Ostatecznie wzruszył ramionami, zdjął torbę i odparł: - Niosę drewno, na którym złożę ofiarę. - Zaraz… - podrapał się po brodzie policjant. – Ja skądś pana znam. Pan wybudował najwyższy wieżowiec we Wrocławiu, prawda? Radosław Krzemień, milioner i… sam pan niesie kawałek drewna? Po co? - Mogę pokazać – uśmiechnął się Radosław i rozpiął torbę, z której wyjął kilka grubych, podłużnych kloców drewna. – Proszę potrzymać, jeśli chce. To tylko drewno. Jestem bardzo religijny i sam dbam o prawidłowość obrządków. Policjant nachylił się i zważył drewno w dłoni. Radosław szybko rozejrzał się dookoła, chyba miał szczęście – cały czas szedł bocznymi uliczkami, nie spodziewał się problemów. Wyjął z kieszeni płaszcza pistolet z tłumikiem, przyłożył do skroni bezbronnego mundurowego i pociągnął za spust. 15 kwietnia, g. 11:20, kolumna pojazdów wioząca arcykapłana Ziemowita Inspektor Miesław Trycki siedział w samochodzie i nie mógł uwierzyć w to, co się dzieje. Nikt nie znał planów przejazdu kolumny, torturowany Lestek powiedział jasno – i to w stanie, w którym nie sposób było kwestionować jego prawdomówności, - że planowany zamach miał nastąpić z opustoszałego dziś wieżowca Kapłaństwa, w którym spiskowcy umieścili trzech snajperów szkolonych przez Amerykanów. Nadto chrześcijanie gotowi byli do ataku na kolumnę, ale jedynie na poziomie Mostu Wojny i Piaskowej Wyspy. Pozostałe dwie trasy przygotowane przez Tryckiego powinny być bezpieczne. Ale nie były. Usłyszał huk w chwili, w której otrzymał meldunek, że cztery elitarne oddziały rozpoczęły szturm na wieżowiec Kapłanstwa. Pierwszy samochód w kolumnie wpadł w poślizg i uderzył w barierkę. Ze środka wypadł mężczyzna w mundurze, z maską przeciwgazową na twarzy. Wymachiwał pistoletem. Jedna z ulic w Dzielnicy Czterech Świątyń, którą przejeżdżali, stosunkowo niedaleko od Placu Światła, spowiła się dymem. Trycki odpiął pasy bezpieczeństwa i wyskoczył z hamującego z piskiem opon samochodu. Spojrzał w kierunku kolejnej limuzyny, wiozącej Arcykapłana Ziemowita. Dopadał do niej już mężczyzna w masce gazowej. Trzymał w dłoni pistolet. Trycki, dusząc się i kaszląc, wyjął z kabury berettę. Gaz łzawiący – a więc chrześcijanie zmienili plan, albo, nie, niemożliwe, Lestek wprowadził ich w błąd. Inspektor podciągnął poły granatowej marynarki tak, by choć odrobinę zasłonić nos i usta przed inwazją duszącej chemii. Rozległ się dźwięk pierwszych strzałów, ale czuł, że jak zwykle, wszystko zależało od niego. Już kładł palec na spuście, gdy skamieniał. Nie wiedział, czy obraz, który rysuje się na horyzoncie był rzeczywisty, czy już dopadły go halucynacje. Zza zakrętu wyłoniła się gromada ludzi w maskach gazowych i z pistoletami w dłoniach. Idący na czele pochodu mężczyzna w szarym płaszczu dźwigał przed sobą olbrzymi krzyż poskładany z mniejszych, drewnianych kawałków. 15 kwietnia, g. 11:24, pułapka Miesław Trycki już kładł palec na spuście, gdy z nóg zwalił go odgłos walącego się nieba. Oficer Dalibór Gostkowski czuł, jakby całe życie przeleciało mu przed oczami. Od kiedy poprzedniego dnia wszedł do gabinetu Tryckiego, podniósł upuszczony na dywan niedopałek, zaciągnął się i usiadł nad biurkiem, by sfotografować pozostawione na blacie plany przejazdu, czas przyspieszył stukrotnie. Teraz, gdy w akompaniamencie wielkiego wybuchu, po zabiciu kierowcy limuzyny, strzelał w twarz bezradnego arcykapłana Ziemowita, każda sekunda ciągnęła się niemiłosiernie. Nacisnął spust w zaledwie moment przed tym, jak sam dostał kulkę w tył głowy. 15 kwietnia, g. 11:24, Plac Słońca Zanim strawiły go płomienie, zanim czad odebrał przytomność, zdołał zobaczyć walący się wieżowiec wybudowany dla kapłaństwa przez ich duchowego ojca, Radosława. Tego, który poświęciwszy cały swój majątek, zamierzał – dokładnie tak jak Lestek – umrzeć dziś z imieniem Chrystusa na ustach. Lestek uśmiechał się szeroko. Dwustu tysięcy pogan wpatrywało się z przerażeniem na przemieniającą się w gruzy wieżę, a oni nie wiedzieli przecież, co dzieje się właśnie zaledwie kilka kilometrów dalej. Wieżowiec stanowił jedynie symbol tego, co stanie się z ich zepsutymi, cuchnącymi śmiercią, życiami. To dopiero początek, poganie. Dopiero początek zemsty za to, co planowaliście dzisiaj świętować. Płonął. Dusił się. Dławił. Triumfował.