Moja Mała Ojczyzna - Szkoła Podstawowa im. św. Wojciecha we

Transkrypt

Moja Mała Ojczyzna - Szkoła Podstawowa im. św. Wojciecha we
Moja Mała Ojczyzna
1
Dolnośląski Konkurs Literacko-Dziennikarski
Moja Mała Ojczyzna
2005-2008
Wydane w ramach szkolnego programu rozwoju Szkoła Myśląca o Każdym
– SMOK
Program finansowany jest z Europejskiego Funduszu Społecznego
Włodowice 2008
Autorami zdjęć są uczniowie Szkoły Podstawowej im. św. Wojciecha we
Włodowicach:
Zuzanna Grzybowska, Angelika Krężel, Anna Szostek, Aleksandra Włodarczyk,
Przemysław Kamiński, Patryk Pachla, Seweryn Sołtys, Szymon Niebora
Skład i druk: Usługi Poligraficzne Bogdan Kokot vel Kokociński
57-400 Nowa Ruda, ul. Armii Krajowej 15
tel./fax 074 872 50 92, e-mail: [email protected]
2
Podzi´kowania
Dyrekcja Zespołu Szkolno – Przedszkolnego im. św. Wojciecha we
Włodowicach oraz organizatorzy konkursu serdecznie dziękują jurorom:
Beacie Jaroszewskiej, Oldze Tokarczuk, Karolowi Maliszewskiemu,
Tomaszowi Leśniowskiemu, Romualdowi Pieli i Maciejowi Wełyczko
za wieloletnią współpracę i ogromne zaangażowanie. Dziękujemy
również nauczycielom – opiekunom laureatów za przygotowanie
uczniów do konkursu, duży wkład pracy z uczniami zdolnymi,
rozwijanie zainteresowań, zainteresowanie własnym środowiskiem
i budowanie więzi z małą ojczyzną. Dzięki ich pasji nasz konkurs
rozwija się i rozrasta. W pierwszej edycji udział wzięło 36 uczniów
z 17 szkół, w drugiej 37 uczniów z 15 dolnośląskich szkół, w trzeciej
edycji napłynęło już 66 prac z 26 szkół, a w 2008 roku aż 70 prac
z 25 szkół Dolnego Śląska. Nauczyciele ci to: Krystyna Błotnicka,
Barbara Brzycka, Monika Ciosek, Monika Czerkas, Anita Dytko,
Weronika Gąska, Anna Grzybowska, Anna Hanke, Alicja Kamińska,
Ewa Kijak, Agata Knapczyk, Janina Kosztur, Monika Kotopka, Marta
Kozik, Alicja Krywejko, Anna Kuś-Smaga, Maria Leszko, Mariola
Łuszczewska, Grażyna Małek, Izabela Muller, Elżbieta NowakAdamczyk, Bożena Nowak-Mierzwa, Dorota Olejnik, Helena Początek,
Anna Rajczakowska, Krystyna Szafraniec, Edyta Szpak, Iwona Szuber,
Grażyna Tosik, Grażyna Wacławik, Elżbieta Wojtas.
Dziękujemy także fundatorom nagród dla laureatów czterech edycji
konkursu – są nimi: Rada Gminy Wiejskiej Nowa Ruda, Urząd Gminy
w Nowej Rudzie, Miejska Biblioteka Publiczna w Nowej Rudzie,
Panorama Dolnośląska, Słowo Polskie – Gazeta Wrocławska, Usługi
Poligraficzne Bogdan Kokot vel Kokociński, Wydawnictwo „Maria”,
Zespół Szkolno – Przedszkolny im. św. Wojciecha we Włodowicach, pani
Bożena Bejnarowicz, pani Olga Tokarczuk, pani Teresa Październiak,
pan Tomasz Leśniowski.
3
4
Moja Mała Ojczyzna 2005
MŁODE PIÓRO 2005
„Oni tutaj byli pierwsi...”
Człowieka od początku jego istnienia interesowało to, co
wydarzyło się przed nim. Szukał odpowiedzi na pytanie, jaki był świat,
jak kształtował się, zanim on stał się jego cząstką. I choć nikt do końca
pewien być nie może, jak było naprawdę, każdy ma świadomość, że
jego życie jest ściśle uzależnione od tych, którzy żyli na ziemi, nim
on się na niej pojawił. Ludzie rodzą się, żyją, tworzą swoją historię,
a jednocześnie historię świata. I to, czego doświadczyli, swoje przeżycia,
emocje, doznania, przekazują następnym pokoleniom, które tworzą już
własną opowieść, ale mimo upływającego czasu, wciąż zależną od tej,
którą tworzyli przodkowie. I znów podają ją dalej i dalej... A przez
Ziemię przewija się ogromna rzesza ludzi, którzy, w miarę możliwości
epoki, w jakiej przyszło im żyć, zdobywają wiedzę, umiejętności i wciąż
„udoskonalają” naszą planetę. Ziemia jest domem dla wszystkich. Ale
dom to bezpieczeństwo, miłość, szczęście, rodzina. Dlatego każdy ma
własny kąt na Ziemi, każdy ma na niej jedno, jedyne miejsce.
Tradycja to mądrość...
Dla mnie domem stała się moja miejscowość, Bożków. I dlatego
postanowiłam sprawdzić, co wpłynęło na obecny wizerunek wsi. W tym
celu zasięgnęłam wiadomości od najstarszych mieszkańców Bożkowa,
którzy, jak większość sędziwych ludzi, są istną skarbnicą wiedzy
o przeszłości – swojej, a także, co za tym idzie, całej społeczności,
którą wspólnie tworzą. Oni mają największe pojęcie o historii
prawdziwej, niejednoznacznej, nie tej z podręcznikowych opracowań
profesorów. Bo jedynie obrazy wydarzeń, które są w głowach tych,
5
którzy je przeżyli, są naprawdę realne. To właśnie ich wspomnienia
są łącznikiem pomiędzy przeszłością a teraźniejszością, co stwierdziła
również Ricarda Huch mówiąc, że Tradycja to przesiany rozsądek
całego narodu z jednego wieku w drugi.
Nie można do końca mi wierzyć...
Tak mawia mój dziadek, Jakub Gąska. – ja sam, z perspektywy czasu,
sam sobie nie wierzę – dopowiada. Dlatego pierwszym moim krokiem
do poznania zamierzchłych tajemnic Bożkowa jest osoba mi bliska,
a jednocześnie „mająca na swoim koncie” dużo nieprawdopodobnych
doświadczeń. Wieczorami często słuchałam tych niesamowitych
opowieści i to one w pewnym sensie zainspirowały mnie do poznania
tego, co zdarzyło się przed nami. A częściej poruszany temat Mojej
Małej Ojczyzny, tym bardziej pobudził moje zainteresowania.
Dlatego teraz, gdy idę do dziadka, chodzi mi po głowie niedawno
zasłyszana myśl. Myśl człowieka, który w znaczącym stopniu wpłynął
na kierunek rozwoju świata. Wszak Johann Wolfgang von Goethe
powtarzał: Komu tysiące lat nie mówią nic, niech żyje w ciemności
niewiedzy z dnia na dzień. Już w progu wyczuwam w głosie dziadka
pewna troskę i rozrzewnienie. Wcześniej uprzedziłam go, o czym chcę
rozmawiać i zapewne nie wszystkie wspomnienia są dla niego miłe.
Już wcześniej wiedziałam, że to, iż mieszka w Bożkowie
jest, w pewnym sensie, niezamierzone. Jego „przygoda” z naszą wsią
zaczyna się tak, jak w przypadku większości jej mieszkańców – po II
wojnie światowej. Z informacji, które uzyskałam, wynikało, że dziadek
zanim pojawił się w Bożkowie, przebywał w dalekiej Azji – na Syberii,
dokąd wraz z całą rodziną został wywieziony przez sowieckie wojsko
z miejscowości Sokołów na terenie dzisiejszej Ukrainy, jego pierwszego
domu. Na Syberii przeżył najgorsze lata swojego życia. Stracił tam
rodziców, doskwierały mu kilkudziesięciostopniowe mrozy, często
nie jadł przez wiele dni. Po tych głębokich, bolesnych przeżyciach,
które odcisnęły wielkie piętno na kilkunastoletnim chłopcu, nadszedł
czas powrotu do kraju. W Wielkanoc 1946 roku pociąg z Sybirakami
zatrzymał się w Bożkowie. Wśród około pięćdziesięciu Polaków był
także mój dziewiętnastoletni wówczas dziadek. Od tej pory aż do dziś
6
jego losy nieustannie łączą się właśnie z tą malowniczą wioską na Ziemi
Kłodzkiej. Jednak najciekawszym dla mnie był fakt, że przybywając tu
po wojnie, nikt nie wiedział właściwie, dokąd przybył. Każdy został
przywieziony tu pod przymusem, a pomimo tego to właśnie Bożków
stał się ich domem i tu większość z nich mieszka do dziś.
W połowie opowieści dziadek przerywa. Obserwuję go
i zauważam, że ponownie uświadamia sobie, jak wiele przeżył i jak
w tym czasie zmienił się świat. Zapytany o jego ówczesne marzenia,
wyobrażenia o życiu w XXI w. wybucha gromkim śmiechem, w którym
jednak wyczuwam nutkę melancholii.
- Wtedy liczył się najmniejszy kawałek chleba. Każdy krok, każda
godzina niosła ze sobą ryzyko i dlatego żyło się z dnia na dzień, nie
myśląc o dalszej perspektywie. Dopiero później, w latach 60., 70.
było lżej – dopowiada dziadek. – Nikt nie myślał jednak, że dożyje
tak sędziwego wieku.
Historia dziadka jest zajmująca, ale ja chcę się dowiedzieć
o ogóle mieszkańców Bożkowa, więc delikatnie kieruję rozmowę na
właściwy tor. Zaskakującą prawdę o pochodzeniu tych, którzy się tu
osiedlili, konfrontuję z wiadomościami historycznymi i jeszcze raz
przekonuję się, że przeszłość czyha wszędzie i tylko czeka, żeby ją
odkryć. Okazuje się, że ci, których spotykam na co dzień, w drodze
do szkoły, kościele czy sklepie to ludzie różnych kultur, pochodzący
z różnych krańców Polski, a nawet świata.
Po II wojnie światowej, kiedy Niemcy byli wysiedlani,
przyjechało tutaj sporo ludzi. Niektórzy żyją w Bożkowie do dziś.
Przybyły tu trzy główne grupy: najpierw, w 1945 r. górale z Mszany
Dolnej i Górnej, rok później ci, którzy zostali wywiezieni na Sybir i na
końcu, w 1947 r., ludzie mieszkający we Francji. I tych wszystkich,
przybyłych tu z różnych stron, połączyła nasza miejscowość.
Codzienność w kawałku drewna
Teraz nadszedł czas, żeby uściślić wiadomości. Nie wszyscy jednak chcą
rozmawiać. W końcu spotykam takie osoby, które coś wiedzą i chcą się
tym podzielić. Zapewne jednym z najciekawszych ludzi mieszkających
w Bożkowie jest pan Stanisław Szczypka, znany artysta ludowy.
7
Nie każdy jednak wie, że jest on również nieprzeciętnym gawędziarzem,
który zajmująco prezentuje swoje przeżycia na tle historycznym. Udaję
się więc do niego. Już od progu zauważam piękne arcydzieła sztuki
ludowej, przede wszystkim rzeźby, które, jak przyznaje ich autor, są
wykonane głównie w oparciu o wspomnienia z dzieciństwa. A pan
Szczypka swoje pierwsze lata spędził w górach, więc reprezentuje
szerokie grono mieszkańców Bożkowa, przybyłych z tamtych terenów.
Na samym początku mojej wizyty prowadzi mnie do swojej pracowni.
Oglądam szereg niesamowitych kawałków drewna, które prezentują
postaci ludzi, zwierząt, a także obyczaje, obrzędy, ściśle związane
z polską kulturą. Z naszej rozmowy dowiedziałam się, że talent
rzeźbiarski artysta odziedziczył po ojcu, który współtworzył góralski
folklor. Zapytany, skąd czerpie inspirację, odparł z lekkim uśmiechem:
„Po prostu z głowy”.
- Moje rzeźby nie wyrażają niczego nadzwyczajnego. Próbuję
jedynie ukazać typowo polskie zajęcia ludzi, które wykonują,
a raczej wykonywali na co dzień – dodaje.
Patrząc na jego prace, trudno się z tym nie zgodzić. Widzę
rolnika, który wołami orze swoje pole, młodą kobietę niosącą wodę ze
studni czy wiejskiego chłopca w słomianym kapeluszu, na którego twarzy
maluje się przerażenie. Przedstawiają one czynności wykonywane przez
ludzi jakieś pół wieku temu. Rzeźby pana Stanisława łączy jeszcze
jeden szczegół – wszystkie obrazują prace typowo wiejskie, czyli takie,
z którymi artysta miał największą styczność. To jeszcze raz dowodzi
tego, że dzieła te prawdziwie odzwierciedlają jego wspomnienia,
stąd ludowa i prosta tematyka, która emanuje z wszystkich jego prac.
A jak uważa pan Szczypka, ludowość jest w pewnym sensie terminem
genetycznym, gdyż można z ludu wyrosnąć, można ludowość zdradzić,
ale do sztuki ludowej i ludowości tworzenia nie można już później
dojść, nie można z zewnątrz przyłączyć. I właśnie ta prawdziwość aż
krzyczy z jego prac, które w tak niewyszukany i rzeczywisty sposób
są odzwierciedleniem polskiej tradycji, do której artysta jest bardzo
przywiązany i którą, jak sam powiada, kultywuje we własnej rodzinie.
8
Z Mszany do Bożkowa
Po zapoznaniu się z twórczością pana Stanisława Szczypki, która
stanowi nieodłączny element jego życia i której przy naszym spotkaniu
zabraknąć nie mogło, siadamy wygodnie w pokoju i rozmawiamy
o tym, co interesuje mnie najbardziej, o historii powojennego Bożkowa,
a właściwie jego mieszkańców. Z informacji, które mi przekazał, jasno
wynika, że w 1945 r. spora grupa mieszkańców Podhala przybyła
do Bożkowa, mając zapewniony kawałek uprawnej ziemi, w celu
prowadzenia gospodarstwa rolnego, co wówczas było podstawowym
zajęciem wiejskiej ludności.
- W pewnym sensie można postawić znak równości pomiędzy
ówczesną ludowością a wiejskością, gdyż w Polsce z uzasadnionych
przyczyn, sztuka ludowa wywodziła się przeważnie ze wsi. Wiąże się
to z poglądem na świat człowieka wiejskiego, z jego fizyczną pracą
na roli, z bliską mu naprawdę przyrodą, religijnością, z surowym
stosunkiem do siebie i drugich. I tak właśnie, mówiąc o dawnym
Bożkowie, mogę stwierdzić, że część kultury góralskiej przeniknęła
w kulturę tego regionu, kulturę naszej wsi. A biorąc pod uwagę,
że mieszkają tu ludzie, wywodzący się z różnych okolic, Bożków
z pewnością można nazwać wioską o zróżnicowanych obyczajach,
poglądach, przyzwyczajeniach, wpływach z rozmaitych okolic,
co czyni ją jeszcze bardziej ciekawą i wyjątkową – opowiada pan
Stanisław Szczypka.
Co nas tak naprawdę różni?
Podczas tej pasjonującej rozmowy uzyskuję potwierdzenie
o pochodzeniu mieszkańców Bożkowa, o których rozmawiałam
z dziadkiem. Pan Stanisława Szczypka uważa, że każda z tych
trzech społeczności jest niepowtarzalna, posiada własne zwyczaje
i dziedzictwo kulturowe, które kształtuje charakter naszej wsi. Potrafi
nawet scharakteryzować każdą z tych nacji. I tak, twierdzi, że ludzi
przybyłych z gór charakteryzuje spontaniczność, porywczość, niekiedy
nadmierne pijaństwo, ale także religijność oraz duże przywiązanie do
tradycji i dziedzictwa po przodkach, tak duchowego, jak i materialnego.
9
Nieco inaczej charakteryzuje grupę ludzi przybyłych z Francji w 1947 r.
Wyjechali oni z Polski przed wojną, by zajmować się wydobyciem
węgla. Ich powrót do kraju był właściwie spowodowany zapewnieniem
zatrudnienia w noworudzkiej kopalni. Dlatego większość z nich
zajmowała się górnictwem, a nie, jak było to wówczas najpospolitsze,
pracą na roli. Duża część tych ludzi osiedliła się w bliskim sąsiedztwie
kopalni, w części Bożkowa zwanej Koszynem. Pan Stanisław uważa, że
tzw. Francuzi wyróżniali się z pospólstwa wiejskiego. Byli z pewnością
lepiej wykształceni, obyci w świecie, znali język francuski. Pomimo
tego nie wywyższali się ponad innych mieszkańców Bożkowa. Niestety,
była to najmniej liczna i najstarsza grupa, dlatego też wielu stosunkowo
szybko zmarło. Pan Stanisław Szczypka na moment przerwał, lecz za
chwilę, po krótkim zastanowieniu, ciągnął dalej swą opowieść.
- Mieszkańcy Bożkowa, przybyli z Syberii, a przedtem zamieszkujący
teren dzisiejszej Ukrainy (nazywani przez to, w pierwszych latach
po II wojnie światowej, Ukraińcami), odznaczają się spokojem,
rozwagą, są bardziej przezorni, roztropni i rozsądni, ale też niekiedy
nieufni, co, być może, spowodowane jest dużym doświadczeniem
i bolesnymi przeżyciami tych osób.
- I tak, po wielu latach wspólnego życia, różnice kulturowe pomiędzy
mieszkańcami naszej wsi w pewnym stopniu zatarły się, choć nadal
są widoczne – opowiada pani Wiktoria Ziemiecka, którą odwiedzam
jako następną. – Niektóre tradycje, zwyczaje i obrzędy przywiezione
do Bożkowa przez jego mieszkańców z różnych okolic, przeniknęły
do innych, wymieszały się, tworząc wspólną rzeczywistość. To
wszystko właśnie stanowi o niezwykłości Bożkowa.
Pani Wiktoria jest bardzo pogodną i kontaktową osobą.
W ciekawy sposób opowiada mi swoją historię. Ona także przybyła na
Dolny Śląsk z Mszany Górnej. Miała wówczas jedynie siedem lat, więc od
razu poszła do szkoły. Była wychowywana w patriotycznej rodzinie, która,
choć nie mieszkała na Podhalu, nadal podtrzymywała obyczaje tamtego
regionu. Dlatego też pani Wiktoria Ziemiecka, pomimo że nie mieszka
już tam od kilkudziesięciu lat, nadal czuje się góralką. Nadal pielęgnuje tę
osobliwą kulturę – w domu trzyma pamiątki po przodkach, jeszcze do dziś
potrafi posługiwać się gwarą góralską, przygotowuje charakterystyczne dla
tamtego regionu potrawy, w tradycyjny sposób obchodzi święta.
10
Widzę, że pani Wiktoria z przyjemnością dzieli się ze mną
swoimi wspomnieniami, dlatego też pytam o stosunki pomiędzy ludźmi
tak różnych grup etnicznych.
- Kłótnie wybuchają nawet pomiędzy ludźmi bliskimi sobie –
odpowiada. – Jednak nie przypominam sobie jakiegoś ogromnego
zatargu pomiędzy mieszkańcami Bożkowa – śmieje się. –
Oczywiście, jak wszędzie, zdarzały się spory, utarczki. Po jakimś
czasie jednak, jak mówiłam, obyczaje mieszały się, ludzie lepiej się
poznawali, zaczęły się przyjaźnie, miłości. Mamy przecież w końcu
wiele takich „mieszanych” małżeństw.
Opowieści pana Klimka
Następnie docieram do pana Stanisława Klimka, który jest najstarszym
spośród moich rozmówców. Przyjechał do Bożkowa, gdy miał
dwadzieścia dwa lata, podczas, gdy inni dotarli tu w wieku o wiele
młodszym i z pewnością patrzyli na ówczesną rzeczywistość z innej
perspektywy – oczami dziecka. On także opowiada o powojennych
czasach, które pamięta zapewne dokładniej aniżeli inni.
- Ci, którzy przybyli tu po II wojnie światowej, otrzymywali mieszkania
przyznawane przez gminę. Ten, kto przyjechał wcześniej, zdobył
lepsze, przybyłemu później – przypadło gorsze miejsce – mówi.
– Do dzisiaj jednak nie zmieniło się jedno: kto miał w kieszeni
pieniądze, dostał coś ciekawszego, kto był biedny i w kieszeni miał
płótno, niekiedy w dodatku dziurawe, nie miał możliwości znaleźć
odpowiedniego domu – obrazuje pan Stanisław.
Nasz prawdziwy dom
Pan Klimek i pozostali moi rozmówcy stwierdzili, że Bożków stał się
ich jedynym i prawdziwym domem, a miejsca, gdzie zamieszkiwali
przedtem, w niczym nie przypominają tych, które pamiętają
z dzieciństwa. Często powtarzali, że nawet, gdyby chcieli, nie mieliby
do czego wracać. Ich dawne domy albo zostały zniszczone, albo
splądrowane przez obcych żołnierzy, bądź stały na linii frontu i zostały
zrównane z ziemią. Bożków zakorzenił się jako rodzinny dom nie tylko
11
w ich świadomości, ale także w świadomości ich dorosłych już przecież
dzieci, a nawet wnuków czy prawnuków i to dla nich stanowi teraz
miejsce, z którym złączyli swoje życie.
Jak wynika z opowieści pana Stanisława Klimka, kiedy
w 1946 r. do Bożkowa przybyli Sybiracy i ostatni górale, wszystkie
domy były już zamieszkane. Dlatego też musieli oni szukać schronienia
u Niemców, którzy nie byli jeszcze wysiedleni.
Potwierdzali to także wcześniej mój dziadek i pani Wiktoria
Ziemiecka, którzy przez swoje początkowe lata w Bożkowie domy
dzielili z Niemcami i wbrew pozorom żyli z nimi w zgodzie, tworząc
niemalże rodziny. Oboje twierdzili, że pochodzenie, obywatelstwo,
język czy tradycja nie są przeszkodami do zawarcia przyjaźni, gdyż
liczy się jedynie to, jaki jest człowiek. A w każdym kraju żyje wielu ludzi
o bardzo zróżnicowanych poglądach, nie wszyscy myślą jednakowo.
To, że Niemcy i Polska często walczyli przeciwko sobie, byli wrogami,
nie oznacza całkowitej nienawiści między tymi narodami. I tu można
przytoczyć często pojawiające się w mediach stwierdzenie: Kiedyś
różnice kulturowe były przyczyną wojen, sporów, teraz są największym
skarbem jednoczącej się Europy.
Czas wszystko zmienia...
Razem z mieszkańcami zmieniał się Bożków. Z informacji, które
zebrałam, wynika, że wioska ta tuż po wojnie nosiła nazwę Narożno,
a jeszcze wcześniej, kiedy była pod panowaniem niemieckim, Eckersdorf.
Na początku była wsią typowo rolniczo – górniczą, ludność zajmowała
się uprawą roli i pracą w kopalni; jeszcze do niedawna było podobnie.
Obecnie coraz mniej ludzi zajmuje się rolnictwem, a po zlikwidowaniu
noworudzkiej kopalni niektórzy zakładają własne firmy. Wielu ludzi
się przekwalifikowuje, coraz więcej zdobywa wyższe wykształcenie.
Dominującą grupę stanowią nauczyciele, pracujący w przedszkolu
i szkołach, znajdujących się w Bożkowie.
Na największą uwagę w Bożkowie zasługują jego zabytki,
czyli XVII-wieczny pałac i kościół pod wezwaniem św. Piotra i Pawła.
Niestety, dziś, jak zgodnie twierdzą mieszkańcy Bożkowa, jedynie
kościół wraz z unikatową amboną w kształcie łodzi zachował swoją
12
świetność. Niezagospodarowany pałac popada w ruinę, choć każdy
z moich rozmówców widzi w nim, przy odpowiedniej renowacji,
wielką szansę promocji naszej wsi. Z łezką z oku opowiadają o tym, jak
wspaniale prezentował się jeszcze po II wojnie światowej. Wspominają
piękne obrazy, kunsztowne rzeźby, nietuzinkowy wystrój wnętrz. Jednak
szybko smutnieją, mając w głowach widok pałacu w tym koszmarnym
stanie, w jakim znajduje się teraz.
Ponadto, jak wynika z uzyskanych przeze mnie wiadomości,
Bożków był, jak na owe czasy, dość dużą wsią. Znajdowały się tu
siedziba Urzędu Gminy, posterunek milicji, punkt weterynaryjny,
a także kino i restauracja. Z pewnością przyczyniało się to do tego,
że ludzie byli bardziej zżyci, tworzyła się głębsza więź społeczna,
z pewnością silniejsza od dzisiejszej, gdyż ludzie często się spotykali,
rozwijali przyjaźnie. Dziś, jak twierdzi pan Stanisław Szczypka, w tym
zabieganym świecie, trudno jest znaleźć czas nawet na własne hobby.
Wszyscy gdzieś „gonią”, nie wiadomo, dokąd i po co. A, jak sądzi,
szczególnie dziś istnieje wielka potrzeba dostrzegania innych ludzi, ich
problemów, wyzbycia się egoizmu, co nie jest możliwe bez częstych
spotkań i rozmowy. Zmieniła się mentalność mieszkańców Bożkowa.
Na miejsce tych, których można nazwać pionierami powojennej
historii Bożkowa, przychodzi następne pokolenie, doświadczone
już innymi wydarzeniami, z innym spojrzeniem na świat. Pan
Stanisław Szczypka jest zdania, że teraz znaczącą rolę odgrywają
właśnie młodzi, bo to oni tworzą nową historię Bożkowa. I choć
często zapominają o swoich przodkach, nie doceniając ich wpływu
na obecny wygląd i kulturę wsi, to jednak powinni brać przykład ze
starszych, nadal rozwijać ludowe tradycje, niepowtarzalne zwyczaje,
obrzędy. Pielęgnując to, co charakterystyczne i unikalne dla naszego
regionu, miejscowości, przyczyniają się do wzrostu atrakcyjności
turystycznej i gospodarczej naszej Małej Ojczyzny, gdyż te właśnie
cechy, niepowtarzalne i wyjątkowe, są jej znakiem firmowym. Wszak
zwyczaje człowieka wykuwają jego los...
Anna Gąska, Publiczne Gimnazjum nr 3 w Bożkowie
13
Szkoły podstawowe
Proza
I miejsce
Widok z mojego okna
Mogę powiedzieć, że jestem szczęściarzem. Z okna mego
pokoju mam piękny widok. Co dzień oglądam trzy wzgórza: pierwsze,
porośnięte lasem, drugie, pokratkowane polami uprawnymi, a trzecie,
najbardziej oddalone, zawsze jest ciemne, bo las na nim zlewa się
w jednolity kolor – czarny, ciemnozielony albo granatowy, zależnie od
pogody. U stóp wzgórz płynie mała rzeczka Woliborka. Nad doliną,
ponad rzeczką, wznosi się wielki, piękny most kolejowy. W okolicy
nazywany jest „Czarnym Mostem”. Jest on wspaniale wkomponowany
w krajobraz i tworzy harmonijną całość. Zbudowano go z czerwonego
piaskowca w XIX wieku i nic dziwnego, że od czasu do czasu jeździ
nim XIX-wieczny parowóz, taki, jak z wiersza Tuwima. Obecnie pociąg
ciągnięty przez parowóz jest wielką atrakcją turystyczną. Kiedy zbliża
się do mostu, głośno gwiżdże. Za mostem zatrzymuje się i wysiadają
z niego turyści. Następnie cofa się i ponownie podjeżdża, gwiżdżąc
jeszcze głośniej i buchając parą. Zachwyceni turyści, a zwłaszcza
Niemcy i Anglicy, robią zdjęcia.
A oto fragment z długiej historii mostu. Gdy byłem jeszcze
mały, most miał dwa pasy torów i wiszące między filarami przęsła.
Niestety, kilka lat temu wycięto przęsła i wypruto, jak nitkę, jeden pas
torów. Teraz most nie jest już tak ładny, jak kiedyś. Dawniej, gdy miał
jeszcze dwa pasy torów, pociągi na trasie z Wałbrzycha do Kłodzka
jeździły bardzo często. Teraz w ciągu dnia jeździ ich tylko kilka.
Obawiam się, że niedługo zostaną zlikwidowane i te połączenia. Na
szczęście zdążyłem jechać przez ten most. Było to wydarzenie, które
zapamiętam do końca życia. Widok z góry budził lęk, ale był piękny.
Mój most można oglądać z różnych perspektyw i z różnych
miejsc Nowej Rudy. Ciekawie wygląda z Góry Św. Anny – jest malutki
i cieniutki. Gdy patrzy się na niego z ulicy Spacerowej – jest potężny
14
i wielki, przypomina olbrzyma na długich i grubych nogach. Ale gdy
patrzę na niego z mojego okna, podoba mi się najbardziej.
Michał Bodniewicz, Szkoła Podstawowa nr 3 w Nowej Rudzie
II miejsce
Uroczy zakątek
Szczególnym miejscem w mojej okolicy jest pewien zakątek,
do którego chodzę myśleć.
Jest on otoczony wodą (w zasadzie jest to wysepka). Nad nim
rosną wspaniałe, stare drzewa, które są powyginane we wszystkie
strony. Jakby patrzeć z lotu ptaka, wyglądają jak rycerze siedzący wokół
okrągłego stołu. Woda w potoczku jest krystaliczna, a ryby w nim są
jak tęcza, w różnych kolorach. Jeśli ktoś popatrzyłby w górę, ujrzałby
na pewno dwa jastrzębie, które w jednym z drzew mają gniazdo. Wkoło
zatoczki jest polana, na której latem rosną różnorakie kwiaty i skaczą
zające. Wysepka ta znajduje się na Fluchcie, a ściślej w lesie na Fluchcie.
Jest urocza, szczególnie latem. Zimą natomiast wszystko pokrywa biała
pierzyna, a strumyk w niektórych miejscach zamarza. Nad zatoczką
rosną dwa drzewa, które niekiedy zdają się przytulać swoimi pniami,
a rosnące tam kwiaty wyglądają jak tulipany połączone ze stokrotkami.
Często myślę, że to wspaniałe miejsce kryje jakąś tajemnicę, a te dwa
drzewa to zaklęta, zakochana para. Nie wiem, ale chyba oprócz mnie
nikt nie wie o tym miejscu i mam nadzieję, że nikt go nie znajdzie, bo
jest bardzo dobrze ukryte w gęstwinie drzew i krzaków.
Ja to miejsce odkryłam przez przypadek, podczas zabawy
z psem. Jest moją słodką tajemnicą.
Monika Dziura, Szkoła Podstawowa we Włodowicach
Głębinka
Blisko mego domu znajduje się Głębinka – jest to strumyk.
Nazwa pochodzi stąd, że jest on głęboki. Ma kształt koła.
Znajduje się tu też wodospad porośnięty wodorostami, mchami
15
i wygodnie się tu zjeżdża do potoku. Ma swój urok. Wiosną przyjemnie
jest popływać tratwą. Ale gdy jest burza, to Głębinka jest niespokojna,
słychać jak szumi i gra melodię. Latem, w gorące dni zbieram się
z przyjaciółmi i się tu kąpiemy. Potem, późnym wieczorem zajadamy
kiełbaski z ogniska. Jesienią spadają na wodę kolorowe liście i płyną
gęsiego w wirze. Mój strumyk lśni w pełni księżyca jak kryształ, a nad
nim unosi się mgiełka. I przychodzą pierwsze przymrozki. Zamarza
strumyk. Cudownie, można jeździć na łyżwach. Pada śnieg i pokrywa
wszystko zimową szatą. Koło Głębinki robię igloo. Na śliskim
wodospadzie szybko się zjeżdża. Codziennie rano widać wyrzeźbione
sople lodu i nowe gwiazdki z nieba. Zasypują cały krajobraz. Trochę jest
smutno, bo nie ma tej zieleni... lecz jeszcze trochę, ożywi się wszystko
na nowo. Słońce przebija się przez chmury. Rozświetla wszystko. Lód
topnieje. Roztopiony śnieg spływa do potoku. Wszystko kwitnie, ptaki
śpiewają radośnie. Zaczyna się kolejny rozdział życia fauny, flory,
Głębinki, Tłumaczowa, mój... Pachnie wiosną.
Głębinka ma swój urok i jestem z nią związana.
Katarzyna Kowalówka, Szkoła Podstawowa we Włodowicach
III miejsce
Moją małą ojczyzną jest Nowa Ruda, a ściślej tereny
przykopalniane w Drogosławiu, gdyż tu się urodziłam i tu mieszkam.
W tym mieście spędziłam czas dzieciństwa od narodzin, pierwszego
zęba, pierwszych kroków. Z tamtego okresu pamiętam przyjście na
świat siostry, łóżeczko, w którym leżała. Zapamiętałam kilka kotów,
krzątających się po podwórku. Jednemu bardzo dokuczałam, lecz on
znosił mnie cierpliwie, a nawet przynosił mi prezenty w postaci myszy.
Byłam jeszcze mała i niewiele widziałam.
Nieco później zaczęły się dłuższe spacery po okolicy. Chodziłam
z rodzicami i dziadkami na groby bliskich. Wtedy zrozumiałam, że te
wszystkie drzewa, szczególnie dąb rosnący na moim podwórku, łąki,
zwierzęta, które mnie otaczają, to właśnie moja mała ojczyzna.
W pamięci utkwił mi także przyjazd obcych ludzi. Nie
wiedziałam, o czym rozmawiali z tatą, bo mówili bardzo dziwnym
16
językiem. Rodzice wytłumaczyli mi później, że odwiedzili nas Niemcy.
Byłam trochę zła, zaniepokojona, może zazdrosna, że w moim domu
mieszkali kiedyś całkiem inni ludzie. Po dłuższym czasie zrozumiałam,
że to jest ich mała ojczyzna, po niemiecku „Heimat”, że ciągle po latach
są emocjonalnie związani z tym samym skrawkiem ziemi co ja.
W końcu przyszły lata szkolne. Nauczyłam się czegoś więcej
o świecie, o kraju, w którym mieszkam, nawiązałam nowe znajomości.
W II klasie odbyła się Pierwsza Komunia Święta, podczas której
poznałam życie parafialne i dalszą rodzinę.
Później byłam starsza i jeździłam na dłuższe wycieczki, nad
morze, w góry, lecz gdy zobaczyłam, np.: jakąś noworudzka rejestrację
samochodu, coś drżało w moim sercu i wówczas rozumiałam, jak
bardzo tęsknię za swoim miastem i jak bardzo jestem z nim związana.
Pamiętam, jak boleśnie przeżywałam każdą krytykę kogoś
z przyjezdnych pod adresem naszego miasta, jak bardzo wydawało mi
się to niesprawiedliwe.
Teraz, po czasie, wiem, że moją ojczyzną jest cała Polska,
którą trzeba kochać i szanować. Nikt jednak nie powinien mieć do
mnie pretensji, że w sposób szczególny pokochałam miasto, w którym
się urodziłam i wiele okolic Ziemi Kłodzkiej, gdyż jest to dla mnie
miejsce jedyne na świecie i nic tego nie zmieni. To jest właśnie moja
mała ojczyzna.
Gdy byłam nieco starsza rodzice zabierali mnie na Szczeliniec,
Wielką Sowę, skąd zawsze było widać moje miasto. Uznałam wtedy, iż
urodziłam się w najpiękniejszej okolicy.
Uważam, że nigdy nie mogłabym, ze spokojem w sercu,
bez sprzeciwu, opuścić tych terenów. Za bardzo kocham moją małą
ojczyznę, mój dom rodzinny i podwórko, na którym się wychowuję,
dorastam i uczę najrozmaitszych szczegółów życia. Nie wiem, czy to
już patriotyzm, czy na razie przywiązanie, ale czuję jakąś szczególną
więź z moim miastem i najbliższą okolicą.
Katarzyna Banach, Szkoła Podstawowa nr 6 w Nowej Rudzie
17
Tajemniczy duch dworku
Moja wieś jest położona w malowniczym zakątku Kotliny
Kłodzkiej w południowo-zachodniej części Polski. Jest to Dzikowiec.
Leży na wysokości 470-505 m. n. p. m. w Rowie Czerwieńczyc –
Kotlinie Dzikowca. Dzikowiec to wieś stara, powstała na początku
XIV w. Z tamtego okresu pochodzi pierwsza wzmianka o miejscowym
kościele. Przez dwa stulecia moja miejscowość miała wielu właścicieli.
Pod koniec XVI w. Dzikowiec przejęli jezuici, którzy dbali o dobra wsi.
W 1677 r. założyli kopalnię węgla, wybudowali dwór i oficynę. Te dwa
budynki stoją na miejscu do dziś, lecz są bardzo zaniedbane. Kościół
w Dzikowcu był bogato wyposażony, posiadał między innymi trzy
dzwony i trzy ołtarze. W 1767 r. Dzikowiec stał się własnością prywatną.
Na przełomie XVIII i XIX w. wieś liczyła 137 domostw. Był kościół,
szkoła, kopalnia, młyn wodny, tartak, dwie cegielnie i dwa wapienniki.
Przez następne stulecia moja miejscowość rozwijała się pod względem
przemysłowym i gospodarczym. W 1825 r. właścicielem Dzikowca
i zespołu dworskiego był Karl Hoffman. Wokół dworku znajdującego
się w centrum wsi rozciągał się park, którego pozostałości można
jeszcze oglądać. Budynki dworku były wielokrotnie przebudowywane.
W okresie powojennym nikt o ten zabytkowy obiekt nie dbał, ulegał
więc zniszczeniu i dewastacji. Niestety, tak jest do dziś.
O dworku krążą różne ciekawe opowieści o tajemniczym duchu
ukazującym się od czasu do czasu. Jest wśród opowieści jedna, która
szczególnie mi się spodobała.
Przed wiekami mieszkał w oficynie sługa Jan Struber. Był to
młodzieniec krępej budowy o miłych rysach twarzy i szerokim uśmiechu.
Miał blond włosy i mądre zielone oczy. Zawsze dbał o maniery i wygląd.
Bardzo dobrze usługiwał swojemu panu, który miał piękną córkę Hannę.
Jan zakochał się w niej. Była to młoda osóbka, posiadająca wiele zalet.
Miała brązowe włosy, błękitne oczy. Mały, lekko zadarty do góry nos
dodawał jej urody. Ojciec Hanny był bardzo wymagającym pracodawcą
i dlatego służący nigdy nie próżnowali. Jan nie miał za wiele czasu,
gdyż codziennie musiał wypełniać swoje obowiązki. Każdą wolną
chwilę spędzał na rozmowach z Hanną. Przez dwa lata jednak poznali
się dobrze. Pewnego pięknego, wiosennego dnia, spacerując po parku
18
Jan wyznał miłość wybrance swojego serca. Dziewczyna bardzo się
ucieszyła i powiedziała, że od dawna czekała na tę chwilę. Od tej pory
spotykali się potajemnie i planowali rozmowę z ojcem. Niestety, jeden
ze służących zobaczył ich pewnej nocy chodzących po parku i doniósł
o tym ojcu Hanny Augustowi Moschnerowi. On dowiedziawszy się
o tym, wezwał oboje i kazał się wytłumaczyć. Wtedy Jan podszedł do
niego, uklęknął i poprosił o rękę Hanny. Ojciec zbladł, podniósł go
z ziemi i natychmiast kazał wyrzucić młodzieńca. Zdenerwowany zaczął
rozmawiać z córką. Widząc, że nie chce ustąpić, polecił, by zamknąć ją
w jej pokoju znajdującym się na pierwszym piętrze.
W tych dniach przybył do Moschnera, Alfred Schmidt,
ubiegający się o rękę jego córki.
Hanna płakała każdej nocy. Podczas jednej z nich coś stuknęło
w okno. Dziewczyna podeszła do parapetu i spojrzała w stronę parku.
Pod drzewem stał Jan. Otworzyła okno i zapytała szeptem:
- Co tu robisz?
- Przyszedłem po ciebie – odpowiedział.
- Poczekaj – rzekł i zniknął za załomem budynku.
Po chwili zjawił się z drabiną, którą przystawił do okna. Hanna przez
chwilę się zastanawiała, ale jednak zeszła na dół.
W tym czasie ojciec zapukał do jej drzwi, chcąc z nią porozmawiać
i przeprosić za surowość. Nikt nie odpowiedział. Zaniepokojony
wszedł do środka i zobaczył otwarte okno, podbiegł i ujrzał drabinę.
Wszystko nagle stało się jasne. Pan Moschner zbiegł szybko na dół,
wezwał służących i kazał osiodłać konie, dla niego i dla Alfreda, który
był dobrze urodzonym młodzieńcem. Ojciec Hanny zgodził się tego
popołudnia, by został mężem jego córki. Zgodnie obaj dosiedli koni
i uzbrojeni w pistolety pogalopowali za zbiegami. Jan i Hanna uciekali
pieszo, dlatego odległość między nimi szybko się zmniejszała. Obok
gospody stało kilkanaście koni. Niewiele się zastanawiając, dosiedli
ich i pognali naprzód. Przemknęli koło kościoła i jechali w stronę
Woliborza. Niestety, koń Hanny potknął się, a ona upadła na wilgotną
trawę i zemdlała. Jan natychmiast się zatrzymał, zeskoczył z konia
i podbiegł do niej, próbując ja ocucić. Po chwili podjechali doń pan
Moschner i Schmidt. Jeden z nich uderzył chłopaka kolbą pistoletu
w głowę. Jan stracił przytomność.
19
Obudził się w mokrym lochu pod dworkiem. Próbował się
stamtąd wydostać, ale wszystko było umocnione żelaznymi kratami.
Rano zszedł do niego jeden ze sług i powiedział, że o dziesiątej odbędzie
się nad nim sąd. O wyznaczonej godzinie przyszli po niego strażnicy.
Pod ich eskortą udał się na plac przed dworkiem. Miejscowy sędzia
rozpoczął proces i zapytał ojca Hanny, jakiej domaga się kary. Pan
Moschner chciał śmierci Jana za to, że uprowadził jego córkę i ukradł
konie podróżnym. Chłopak krzyknął, że nie uprowadził dziewczyny, ale
nikt go nie słuchał. W ostatniej chwili nadbiegł Schmidt i powiedział,
że ze względu na Hannę domaga się walki z młodzieńcem na śmierć
i życie. Wszyscy zgodzili się wiedząc, że przyszły zięć pana Moschnera
jest doskonałym szermierzem. O jedenastej rozpoczął się pojedynek.
Jan okazał się nie gorszym szermierzem od Alfreda i obaj toczyli zażarty
bój. Po kilku minutach skazany pchnął młodzieńca mocnym cięciem,
po którym tamten zwalił się z nóg. Widząc to, pan Moschner wyjął
zza pasa pistolet i strzelił w stronę Jana. Zobaczywszy, co chce zrobić
ojciec, Hanna rzuciła się, by przeszkodzić w zamiarze, lecz pistolet
wypalił i kula dosięgła ją. Jan, już wcześniej czując niebezpieczeństwo,
rzucił się do ucieczki. Nie zdążył zauważyć, że jego ukochana leży
martwa na placu. Gdyby to wiedział, być może jego ucieczka byłaby
bez sensu. Po tym zdarzeniu ślad po nim zaginął, ktoś go kiedyś ponoć
spotkał daleko na północy Polski, on już wiedział co się stało i żałował,
że ta kula nie dosięgła jego zamiast Hanny.
Od tej pory duch Hanny nawiedza dworek. W końcu jej ojciec
wyjechał, a przed tym wykuł krzyż pokutny, który do dziś stoi nieopodal
głównego skrzyżowania w Dzikowcu. Niektórzy ludzie mówią, że
widzieli w oknie dworku ducha dziewczyny, smętnie snującej się po
korytarzach i płaczącej za swoim ukochanym Janem.
W naszej wsi krąży wiele opowieści o duchach zamieszkujących
inne zabytki, których niemało jest na tych terenach. Są one być może
związane z wydarzeniami jeszcze ciekawszymi od tych opisanych
przeze mnie.
Myślę, że zainteresowanie historią naszej miejscowości wyjaśni
pochodzenie i wydarzenia związane z powstaniem zachowanych
budynków.
Wojciech Krzysiak, Szkoła Podstawowa w Dzikowcu
20
Wyróżnienia
Ojczyzna – to wzniosłe słowo i wyjątkowe, którego używamy, nie
zastanawiając się głębiej nad jego prawdziwym znaczeniem. Dla każdego
z nas może ono oznaczać coś innego. Dla osób, które przebywają na
obczyźnie to kraj, w którym się urodzili, wspomnienia z nim związane
oraz nostalgia, czyli tęsknota za czymś ukochanym i utraconym. Uczucia
takiego doznali między innymi: Adam Mickiewicz i Juliusz Słowacki,
co możemy zauważyć czytając ich utwory. Dla większości Polaków,
którzy urodzili się, mieszkają, uczą się, pracują, żyją w Polsce, to
słowo oznacza nasz kraj w jego granicach i z jego ojczystym językiem.
Są też różne grupy ludności, np. Ślązacy, dla których ojczyzną nie
jest Polska, lecz jej dzielnica – Śląsk. Niektórzy ludzie upatrują jej
nie tylko w ramach jednego państwa, ale w połączeniu kilku, czego
przykładem może być Unia Europejska. Mówią oni wtedy o sobie, że
są Europejczykami. Spotkałam się także z tym, iż pewne osoby uważają
się za obywateli całego świata, nie uznając odrębności państwowych.
Ja osobiście należę do grupy osób, które kojarzą swoją macierz
ze swoim rodzinnym miastem. Tutaj bowiem poznali się, pokochali
i pobrali moi rodzice. W tym właśnie mieście przyszłam na świat,
rosłam, a następnie rozpoczęłam swoją edukację i przyjęłam I Komunię
Świętą. Z czasem poznaję historię mojego miasta. Jego herb (żółty pień
drzewa na czerwonym tle) i zabytki, wśród których są: przepiękny
ratusz, kościół św. Mikołaja oraz wiekowe kamieniczki, pamiętające
czasy, w których rozwijał się tutaj przemysł tkacki i sukienniczy. O tym,
że jeszcze do niedawna byliśmy w centrum zagłębia węglowego,
przypomina nam unikalne Muzeum Górnictwa, w którym znajduje się
makieta kopalni wykonana w części przez mojego pradziadka. Bliskie
mojemu sercu są okolice Nowej Rudy, położonej wśród malowniczych,
bardzo starych gór i lasów, które bajecznie wyglądają jesienią, kiedy
żółkną i nabierają koloru czerwieni liście. Sady i ogrody najładniej
wyglądają zaś wiosną, ponieważ pojawiają się zawiązki liści i kwiatów
na drzewach. Bez względu na porę roku Nowa Ruda obfituje w piękne
krajobrazy. Nawet latem, gdy wyjeżdżam na wypoczynek, już po kilku
dniach myślami i sercem jestem tam, gdzie moja rodzina, przyjaciele,
znajomi.
21
Nową Rudę uważam za moją małą ojczyznę, ponieważ
gdziekolwiek i kiedykolwiek będę, zawsze moje myśli i wspomnienia
będą z nią związane. Nigdy nie będę się wstydzić ani wypierać tego,
skąd pochodzę. Będę dumna, że to właśnie tu mieszkam. Moje plany
życiowe też związane są z tym miastem. Chciałabym nadal tu mieszkać,
a swoją pracą wpływać na polepszenie sytuacji i rozwój miasta. Bardzo
mi też zależy, aby w przyszłości stało się ono chlubą naszego regionu.
Nigdy nie opuściłabym mojej małej ojczyzny, dlatego że jestem z nią
związana uczuciowo. Jeżeli w przyszłości będę miała własne dzieci, to
opowiem im o wszystkim, co jest związane z rodzinną okolicą, historią
naszego terenu, aby wzbudzić w nich zainteresowanie i zamiłowanie
do ziemi ojczystej. Chcę, żeby tak jak i ja pokochały to miejsce. Nowa
Ruda to mój dom, moja najdroższa mała ojczyzna.
Sonia Szczotka, Szkoła Podstawowa nr 6 w Nowej Rudzie
Słyszałem takie przysłowie „Cudze chwalicie, swego nie znacie”
i myślę, że jest w nim dużo racji. Wiele można by pisać o okolicach,
w których mieszkamy. Począwszy od różnorodności terenu, a kończąc
na otaczających zabytkach.
Uważam, że nasz rejon jest najpiękniejszy w Polsce. Wędrówkę
po miejscach, do których należałoby zajrzeć, rozpocznę od mojej
miejscowości. Świerki to wieś, która leży u podnóży Góry Włodzickiej.
Do dzisiaj stoi tam fragment wieży widokowej, z której można oglądać
pasma górskie i wsie. Pamiętam, jak mój tato pierwszy raz mnie tam
zaprowadził. Byłem oczarowany tak wspaniałym widokiem.
Nieopodal mojego domu stoi barokowy kościół, który został
zbudowany w XVIII w., z pięknym zabytkowym wyposażeniem
wnętrza i gotycką rzeźbą Madonny z Dzieciątkiem. Lubię tam chodzić
i rozmyślać, jak ten piękny kościół powstawał i jak rzeźbiarze tworzyli
swoje dzieła, które pozostały do dziś.
W pobliżu znajdują się duże kamieniołomy melafiru. Występuje
tam rzadka odmiana agatu, w encyklopediach występująca pod nazwą
„agat świerczański”. Czasami spotykam tam wędrujących zbieraczy
kamieni szlachetnych mających nadzieję na ciekawą zdobycz.
Przez moją miejscowość przebiega linia kolejowa wybudowana
przeszło sto lat temu, a cechuje ją duża ilość mostów kolejowych i tuneli
22
wydrążonych w górach. Jeden z tuneli przebiegający między Jedliną
Zdrój a Wałbrzychem jest najdłuższy w Polsce.
Dziadek mi opowiadał, że w masywie Gór Sowich, u podnóża
Wielkiej Sowy, w latach drugiej wojny światowej górskie szlaki
przemierzały tysiące ludzi w pasiakach, w trudzie i krwi, drążących
w masywach Włodarza, Osówki, w pobliżu Jugowic, Rzeczki, Sokolca,
Sierpnicy, system podziemnych korytarzy i hal. Zaczęto wgryzać się
w skalne zbocza coraz głębiej, i co ciekawe, roboty rozrzucone były
na ok. 200 km kwadratowych. Wtajemniczonych w plany i ostateczne
przeznaczenie prac było niewielu. Można się tylko domyślać, że
w Górach Sowich drążono tunele, a nawet hale, dla celów produkcji
zbrojeniowej. Niektóre, między innymi: Osówka, Włodarz, Rzeczka,
w dniu dzisiejszym są udostępnione zwiedzającym turystom. Okolice
te do dzisiaj kryją wiele tajemnic, dlatego są takie niezwykłe i warte
zwiedzenia. Legenda głosi, że przebiegała podziemna kolejka
łącząca Zamek Książ z kompleksem Osówka, znajdującym się tuż za
miasteczkiem Głuszyca.
Dziesięć kilometrów dalej jest następna atrakcja turystyczna,
zamek Grodno, który wznosi się nad Zagórzem Śląskim. W pobliżu
zachwyca każdego turystę zaporowe Jezioro Bystrzyckie. Chociaż
bywam tam często z rodzicami, zawsze powracam tam z wielką radością
i niezmiennie oczarowuje mnie ten widok.
Cieszę się, że mieszkam w tak malowniczym i niezwykłym
rejonie. Za każdym razem, kiedy zwiedzam okolicę, zachwyca mnie
jakieś miejsce i wracam z bagażem pełnym wrażeń. Zastanawiam
się, jak te miejsca powstawały, jaką mają historię, jak żyli tu dawniej
ludzie.
Można by jeszcze dużo pisać o miejscach, które należałoby
zwiedzić w naszym rejonie, ale musiałbym napisać książkę, a mam
dopiero dziesięć lat.
Michał Janek, Szkoła Podstawowa Ludwikowice
Dawno temu była wielka wojna. Walczyli wtedy tytani, cyklopi
i sturęcy przeciwko bogom. Walka toczyła się zacięcie. W ostatni dzień
bitwy stała się rzecz okrutna i smutna, zginęli wszyscy ludzie, którzy
byli wielkimi ulubieńcami bogów. Wiedzieli też, że bez Prometeusza
23
zostaną pokonani. Tak też się stało. Olimp został zajęty przez potwory.
Z bogów został tylko Zeus. Dom Zeusa już nie istnieje.
Przez bardzo długie sto lat bogowie szukali nowego domu.
Lecąc przez środkową Europę, Zeus zauważył piękną, silną dziewczynę,
która walczyła z tytanem. Zeus pomógł jej zabić tytana. Piękna kobieta
nazywała się Anna. Gdy dowiedziała się, że rozmawia z Zeusem,
była pod przeogromnym wrażeniem. Zeus się w niej bardzo zakochał.
Postanowił, że tu wybuduje swój nowy dom. Najpierw zaczął od nadania
nazwy miejscu, w którym zamierza zamieszkać. Przypomniał sobie, że
Hera miała rude włosy, tak samo jak Anna. Więc nazwał ją Nowa Ruda.
Ponieważ dookoła było dużo pni, więc godło stanowił właśnie pień.
Później ustanowił ważne miejsca. Pierwszym takim miejscem
była góra, gdzie spotkał Annę. Nazwał to miejsce Górą Świętej Anny.
Drugim była świątynia. Zrobił ja szóstego grudnia, więc nazwał imieniem
Świętego Mikołaja. Trzecim miejscem był „urząd śmiertelników”.
Nazwał ten budynek Ratuszem. Kolejno zrobił bogate domy, sklepy
i miejsca rozrywki. Sprzyjała mu Matka Natura.
Nowa Ruda wyglądała przepięknie. Stała się stolicą Polski
i świata, a nawet Wszechświata. Kto mieszkał w tym mieście, był
najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Bogowie byli też bardzo
dumni. Nie było żadnego zanieczyszczenia ani przestępczości.
Gdy Nowa Ruda była już gotowa, Zeus poprosił Annę
o rękę. Oczywiście się zgodziła. Na ślub przyszli wszyscy bogowie
i mieszkańcy. Przyszedł i Prometeusz, który uwolnił się ze skały.
Pojawił się razem z tytanami, cyklopami i sturękimi, żeby zemścić się
na Zeusie za swoją krzywdę. Pozabijali wszystkich! Zniszczyli budynki.
Zeus stanął przed Prometeuszem zdesperowany, ponieważ Anna nie
żyła. Wykorzystał moc, która zniszczone budynki zamienia w pospolite
zabudowania, a ważne miejsca nie są już tak piękne, ożywa połowa
dobrych mieszkańców... zabija zatem wszystkich wrogów, ale, niestety,
kto wykorzystuje tę moc, umiera. Miasto bogów już nie istnieje.
Nowa Ruda z czasem na mapie stała się zwykłym miasteczkiem.
Wprowadzono chrześcijaństwo. Jednak nazwy się nie zmieniły.
Wszyscy już chyba zapomnieli, że stworzył to miasto Zeus!!!
Robert Hanus, Szkoła Podstawowa nr 2 w Nowej Rudzie
24
Szkoły podstawowe
Poezja
I miejsce
To moja Mała Ojczyzna
To moje miejsce, moje miejsce w tym całym wielkim świecie,
Tu mogę się schować, kiedy jest mi źle,
Wiem to głupie, lecz prawdziwe. Jest tu kąt jeden, jedyny w swoim
rodzaju,
Chociaż ciemny i niechciany jest i zawsze będzie – mój kąt.
Choć nie zawsze widać go na mapie jest, jest w tej małej dolinie.
Dla innych niezauważalny lecz dla mnie wciąż realny.
Dlaczego nikt nie zwraca na niego uwagi?!
Czy jest gorszy? Nie! To ludzie są inni, nie tacy jak kiedyś,
To świat pobiegł do przodu, a ja?
Stoję na środku, patrzę i łzy me lecą na ziemię. Czemu – pytasz?
Bo kocham to miasto, tą moją Małą Ojczyznę.
Sylwia Wickenhauser, Szkoła Podstawowa nr 7 Kłodzko
II miejsce
Moja Mała Ojczyzna
Nad miastem twierdza wyrasta,
U jej podnóża – osiedle.
To tu dorastam.
Wkoło są góry,
Kolorami lasów się mienią
I słońce pięknie w nich błyszczy.
Chyba nikt nigdy ich nie zniszczy...
Ukochaną mą ziemią
Jest Kłodzka Ziemia.
Moja Mała Ojczyzna.
Moje miejsce na Ziemi.
25
Mój dom rodzinny.
Nie chcę zamienić go na inny.
Joanna Ossendowska, Szkoła Podstawowa nr 7 Kłodzko
III miejsce
***
Tam za lasem wrzosowiska
Pachną niczym sen wolności
Przed strumieniem zaś ścierniska
Martwe w swojej zawisłości
Blask na niebie tak przecudny
Ta jutrzenka jak zórz kilka
Wstaje znów ten dzień obłudny
Znów tak krótki taka chwilka
Dalej dążę szybkim krokiem
Patrzę w niebo świeci słońce
Byłam tutaj też przed rokiem
Tutaj są mych pragnień końce
Tutaj się spełniają sny.
Tam za lasem są pastwiska
Owiec białych całe stada
Idą też na wrzosowiska
A tu zmierzch czarny zapada
Ciemno już się wokół staje
Gwiazd na niebie jest bez liku
Księżyc w pełni światło daje
Dziś to spiszę w pamiętniku
Czuję dziwne ciepło duszy
Czas mnie goni tak piekielnie
Powrót dla mnie to strzał z kuszy
W moje serce trafia celnie
I uśmierca moją wolność
26
Czas powrotu.
Moje miejsce tu na świecie
Wielbię owe wrzosowiska
To jest cudna łąka przecie
A krok dalej są ścierniska
To od ziemi jest przesłanie
Tutaj wszystko a tam nic
Tu marzenia i snów gnanie
Tam łan ziemi pusty widz
Gdzieś w Sokolcu za górami
Znajdziesz owe miejsce właśnie
Jeśli chcesz czegoś wyjątkowego
Szukaj na świecie miejsca swojego
Patrycja Groń, Szkoła Podstawowa w Ludwikowice
Wyróżnienia
Wolibórz
W Woliborzu w naszej wiosce
Ludzie są jak czarne owce,
Jeden siedzi u drugiego
Piją, jedzą za trzeciego.
Wszyscy dbamy o piękno wioski
To są nasze małe troski,
Dzieci nasze są wspaniałe
Trochę duże, trochę małe.
Kiedy przyjdzie nocka długa
Każdy siedzi no i duma
Nad tym co by zrobić rano
„Może poprzewracać siano.”
Łukasz Lubecki, Szkoła Podstawowa w Woliborzu
27
***
Każdy chyba to przyzna
Ważna w życiu jest ojczyzna.
Każdy kraju potrzebuje,
Który mocno umiłuje.
A najbliższa okolica
Najbardziej nas zachwyca.
Te drzewa szumiące
Na łące kwiaty pachnące
I kamyki i strumyki
Różne głosy i dźwięki
Jakby ktoś śpiewał piosenki
Tu dzięcioł zastuka
Tu kukułka kuka
Tu żaba rechoce
Tu bociek klekoce
Wszystko to podziwiam codziennie
I modlę się sumiennie
Aby nic się nie zmieniło
Aby tak zawsze było
Aby nikt nie zniszczył tego
Wspólnego dobra ojczystego.
Bartek Łysiak ze Strzegomia
Moje bajanie o Dolnym Śląsku
W pewnym regionie Polski,
Dokładnie dolnośląskim
Dzieją się takie dziwne rzeczy:
Kłodzko samolotem leci,
A wtóruje mu Bielawa, piękna i pachnąca,
Bo dostała bukiet kwiatów od jasnego słońca.
Nowa Ruda tchnie radością
28
Na powitanie czeskim gościom.
A przez Wrocław mknie beztrosko Odra,
Bo w Wałbrzychu stoi wierzba modra.
W Henrykowie w Opactwie Cystersów
Głosi się kazania bez wersów.
I kończy się opowieść cała o psotnych miasteczkach,
Bo hojna Nysa piecze dziś ciasteczka
I jak wszyscy wiecie
Na Dolnym Śląsku
Jak na całym świecie
Zima jest zimą, a lato w lecie!
Adrianna Mucha, Szkoła Podstawowa w Bożkowie
Szkoły ponadpodstawowe
I miejsce
Każdy człowiek ma swoje ulubione miejsca. Ja także posiadam
takie zakątki. Większość z nich znajduje się w lasach, w których lubię
spędzać czas. W tej pracy postaram się jak najdokładniej opisać moją
małą ojczyznę.
Urocza polanka znajduje się w środku pięknych świerkowych
borów. Aby do niej dotrzeć, potrzeba wielogodzinnej wędrówki przez
lasy i młodniki. Jednak trud, włożony w dotarcie, nie jest stracony.
Z każdego miejsca tejże polany rozciąga się widok na góry i moją rodzinną
miejscowość – Świerki. Krajobraz ten zapiera dech w piersiach. Nieopodal
polany płynie strumyczek z czystą, górską wodą. Szum opadającej wody
słyszę w każdym miejscu tejże łąki. Jest to najpiękniejsza muzyka dla
mych uszu. Wieczorami do potoku ciągną rudle saren i chmary jeleni,
aby zaspokoić pragnienie. Kilka lat temu na tej łączce, przy ścianie
lasu, zbudowałem ławeczkę. Siedząc na niej, widzę całą okolicę i to, co
interesuje mnie najbardziej – polankę i strumyczek. Często zasiadam
wieczorami na mojej czatowni i czekam na zwierzęta, wychodzące
z pobliskich lasów na żer. Są to niezapomniane przeżycia!
29
W każdym miesiącu dzieje się coś innego. Zimą widzę sarny
próbujące odkopać śnieg, aby dostać się do traw; płochliwe kozły mające
swoje poroże w szypule. Już niedługo zrzucą, a na miejsce starych
wyrosną nowe porostki. Na wiosnę zaczynają się przyloty ptaków
z ciepłych krajów. Siedząc w ciepłe dni na mojej ławeczce, widzę
ciągnące szpaki, bociany, klucze kaczek i dzikich gęsi, długodziobe
słonki. W maju rozpoczną się walki między kozłami o kozy, a jesienią
– najpiękniejszy okres dla ludzi – rykowisko. Obserwuję zmieniające
się pory roku. Widzę białą zimę, rodzącą się do życia wiosnę, gorące
lato i złocistą jesień. Przebywając na mojej polance, przeżywam
niezapomniane zdarzenia. Uwielbiam tam wypoczywać, wsłuchując
się w szum drzew i śpiew ptaków. Będąc w mojej czatowni, staram
się rozpoznawać rodzaje ptaków po ich głosie, barwie, wielkości.
Gdy jestem na polanie, mogę zaznać duchowego spokoju, zachwycać
się pięknymi widokami, oderwać się od przyziemnych spraw. Mogę
poznawać tajemnice natury.
Uważam, że moja polanka jest jednym z najpiękniejszych
miejsc na ziemi. Uwielbiam spędzać tam mój wolny czas, rozkoszując
się spokojem i czerpiąc energię potrzebną do życia. To moja mała
ojczyzna, w której jestem prawdziwie zakochany.
Sławomir Szatkowki, Gimnazjum nr 3 w MZS nr 1 w Nowej Rudzie
II miejsce
Od dawna nurtował mnie problem, czym dla człowieka jest mała
ojczyzna. Jako ostoja naszych myśli i najwspanialsze miejsce, którego tak
bardzo potrzebujemy, jest na pewno ważna dla każdego z nas. W mojej
pracy postaram się przedstawić swoje refleksje na ten temat.
Moje rozważania rozpocznę od najsilniejszego argumentu.
Otóż mała ojczyzna jest miejscem, gdzie spędzamy nasze dzieciństwo
i młodość. Tutaj przychodzimy na świat i zaczynamy go poznawać.
Wydaje się on nam wtedy niezwykle zajmujący i ciekawy. W rodzinnym
mieście rozgrywają się wszystkie wspaniałe i niezapomniane chwile,
pierwszy krok o własnych siłach, pierwsze słowo. Powoli odkrywamy
nasze talenty, które staramy się rozwijać. Chodzimy na długie spacery
30
po najbliższej okolicy. Poznajemy zwierzęta, rośliny. Odkrywamy
wartość miłości, radości, smutku czy przyjaźni.
Kolejnym argumentem mówiącym o wartości małej ojczyzny
dla człowieka jest zawiązywanie pierwszych przyjaźni i miłości.
Z osobą, którą poznajemy w piaskownicy, tworzymy często wspaniałą
i mocną więź. Jesteśmy w stosunku do niej szczerzy i lojalni. Pomagamy
jej w potrzebie i smutku. Staramy się być jak najlepszymi kompanami.
Często taka przyjaźń trwa aż do śmierci.
Przeżywamy pierwsze miłości i zauroczenia. Nasze uczucia
kierują się w stronę koleżanek i kolegów. Ze swoją sympatią spędzamy
coraz więcej czasu. Szukamy partnera na całe życie. Niejednokrotnie
miłości te są bardzo mocne i burzliwe.
Weźmy pod uwagę zdobywanie w miejscowej szkole pierwszych
szlifów w edukacji. Poznajemy ogromne znaczenie nauki w naszym życiu.
Poszerzamy zainteresowania, które pomagają w doborze odpowiedniej
uczelni. Tak więc ma to ogromny wpływ na nasze dalsze życie. Staramy
się dążyć do spełnienia naszych największych celów i marzeń. Wybieramy
drogę, którą będziemy kroczyć przez całe dalsze życie.
Nie mogę pominąć jeszcze jednego argumentu. Otóż w małej
ojczyźnie zdobywamy cenne doświadczenie pomocne w dorosłym życiu.
Stajemy się rozważni i odpowiedzialni za własne czyny. Potrafimy odróżnić
dobro od zła. Dzięki rodzicom, nauczycielom i przyjaciołom otrzymujemy
wiedzę i możliwości potrzebne w przyszłej pracy i rodzinie. To, kim
będziemy, w dużym stopniu zależy od środowiska, w którym żyjemy.
Moje rozważania byłyby niepełne, gdybym nie przytoczył
jeszcze jednego argumentu. Mała ojczyzna jest niezmierną skarbnicą
bajecznych wspomnień. Powracamy do nich za każdym razem, gdy
jesteśmy w dobrym czy złym nastroju. Przypominamy sobie wszystkie
te niezapomniane chwile, które spędzamy, będąc w różnych sytuacjach
z przyjaciółmi, kolegami i rodziną. Są to momenty dobre i złe, jednakże
zawsze budujące i uczące nas życia. Opowiadając je, dajemy innym
ogromne doświadczenie. To najpiękniejsze chwile w naszym życiu.
Na zakończenie rozpatrzmy motyw małej ojczyzny, pojawiający
się w rodzimej literaturze, malarstwie, rzeźbie i muzyce. Artyści tworzą
wspaniałe dzieła, do których wkładają całe swoje serce. Często te
prace znane są na całym świecie. Tworzy się je z wielkiej miłości do
31
małej ojczyzny. Są odzwierciedleniem ogromnego znaczenia rodzinnej
miejscowości dla każdego człowieka.
W podsumowaniu mogę stwierdzić, że mała ojczyzna
jest jednym z najważniejszych miejsc w naszym życiu. Tam się
wychowujemy i wchodzimy w dorosłe życie. Poznajemy wartość
miłości i przyjaźni. Nabieramy doświadczenia i odpowiedzialności.
Z całą pewnością potrzebujemy miejsca, które moglibyśmy nazwać
małą ojczyzną.
Krzysztof Szostak, Gimnazjum nr 3 w MZS nr 1 w Nowej Rudzie
III miejsce
MOJA MAŁA
OJCZYZNA
Powiedzmy, że świat to mała izdebka, na którą składa się wiele
zakątków. Jednym z nich jest małe, ciche (hmm, o tym później:),
kolorowe i wesołe miasteczko, które raczej nie opiera się na kręcących
karuzelach, ani konikach, które są krótką zabawą szybko nudzącą
się. Lądek Zdrój – kąt kraju zachęcający kuracjuszy, wczasowiczów,
urzekający swoją łagodną duszą – nie nudzący się również w swoim
towarzystwie. W drogę...
Mieścina ma – moja mała ojczyzna – to różowe, pełne optymizmu
pudełko, które zawiera w sobie przeciwieństwa (ale one ponoć się
przyciągają), a więc, np.: szum imprez – oaza spokoju. Tutaj jest bogata
oferta kulturalna:
• Przegląd Filmów Górskich
• Lądeckie Lata Baletowe
• Przegląd Piosenki Pielgrzymkowej
• Dni Lądka,
ale również jest czas, gdy pudełko jest zamknięte, owinięte aksamitną
wstążką, która zapewnia mieszkańcom chwile zadumy i refleksji,
odpoczynku od zgiełku!
32
LądekZdrójkryjew sobiewieleciekawych,magicznych,egzystencjonalnych
miejsc. Pierwszym jest zakład przyrodoleczniczy „Wojciech” zbudowany
w stylu barokowym, w środku z basenem na wzór tureckiej łaźni; Trojak
– najwyższy szczyt usytuowany w lądeckim lesie – czyste ujmujące
nozdrza powietrze i możliwość zobaczenia całej okolicy to jego cechy
charakterystyczne, tu można znaleźć spokój oraz równowagę ciała i duszy
oraz orzeźwić swój umysł i napoić go wspaniałymi widokami.
Moja okolica, moja słodycz i radość to jedno z najstarszych uzdrowisk
w Europie, które jest magnesem dla ludzi lubujących się w pięknie.
Położenie miasta, jego zabytki (wraz z tajemnicami, które za sobą
niosą), urok staromiejskiej części i zieleń parków w Zdroju stanowią
o niepowtarzalnej atmosferze...
„Tu żyją wszyscy nieskrępowani
etykietą złocistych salonów (...);
wszystkich łączy jeden węzeł
wzajemnej grzeczności i zgody,
wszyscy jeden zamiar mają,
jeden cel przed sobą (...)”
dr Ostrowicz
Mój raj jest, porównując do słów Paula Coelho, „niczym bijące źródło,
nie zaś jak staw, w którym zawsze stoi ta sama woda”. Wyrazistość
zmieniających się pór roku napawa miasto urokiem i wypełnia go
swoistą, jedyną w swoim rodzaju atmosferą, która sprawia, iż człowiek
nasyca się czarem i powabem życia. Nuda, monotonia, szarość – Lądek
nie zna tych określeń, odrzuca je i nie pozwala wkraść się im do swego
serduszka – czerwonego, wielkiego, kochającego, budowanego przez
swoich mieszkańców. Z roku na rok, z miesiąca na miesiąc, z dnia na
dzień zostają mu ofiarowane nowe wartości!
Lądek Zdrój to moja mała ojczyzna, to chwila poszukiwań z Wiecznością.
Mój skarb, duma, miasto...
Patrycja Szebla, GIMNAZJUM PUBLICZNE w Lądku Zdroju
33
Moja Mała Ojczyzna 2006
MŁODE PIÓRO 2006
„Na prawo most, na lewo most...”
Mosty, mosty, mosty... Czym byłaby Nowa Ruda bez
nich? Pewnie miastem bez „duszy i serca”, miastem zapomnianym
i niedostępnym.
Dawniej most w naszym miasteczku służył do przeprowadzania
stada owiec z jednego wzniesienia na drugie. Dziś potrzebny jest do
przejeżdżania i przechodzenia. Sądzę, że w przyszłości będzie sposobem
podróżowania między światami!
Most symbolizuje łączenie tego, co rozłączone w czasie
i przestrzeni, połączenie dwóch światów: widzialnego i niewidzialnego,
Boga i człowieka – jak Biblijna tęcza, to sposób przekroczenia
nieprzebytych przeszkód...
Podobnie w naszym mieście...
Pierwszy most wybudowano za czasów wnuków Ottona von
Donyna – 1403-1428. Był to Owczy Most, dzisiejszy wiadukt nad ul.
Podjazdową. Nazwano go tak, gdyż przeprowadzano tam właśnie owce.
W ówczesnych czasach był o kilka razy większy. Dziś ma zaledwie
(?!) 6 metrów. Jak przez niego idę, nie czuję się, jakbym przechodził
przez most, tylko przez zwykłą ulicę. Symbolizuje on według mnie
pokorę – jest uniżonym szarym przejściem, w którym słychać niekiedy
„zamglone” dźwięki żebraczych głosów...
Najważniejszymi mostami są wiadukty kolejowe, takie jak np.
„Czarny Most”. Powstały one wtedy, gdy Nowa Ruda po raz pierwszy
zaczęła budować linie kolejowe, czyli w 1879 roku. Rzadko nimi jeżdżę,
jedynie w wakacje lub ferie zimowe. Są znakiem życia, ruchu. „Czarny”
– to chyba najsłynniejszy most w Nowej Rudzie. Ten wiadukt, jak sama
34
nazwa wskazuje, jest czarnego koloru, ale już tego tak bardzo nie widać,
bo zardzewiał. Uwielbiam tam robić pikniki, ogniska, imprezy.
Ale ten jest wyjątkowy także dlatego, że ma symbolikę
„dzielenia” – w tradycji perskiej znaczy przejście do raju dla dusz
zmarłych: szerokie dla sprawiedliwych, wąskie i ostre jak nóż dla
grzeszników. Często samobójcy czynią z niego bramę na „tamten
świat”... Życie – to most, przejdź przez niego, ale nie buduj na nim...
Ważnym mostem w historii mojego miasta jest ten na ulicy
Martwej. W czasie II wojny światowej faszyści przewozili przez niego
broń i nowych rekrutów. Idąc tamtędy, czuję niesmak, bo źle kojarzy
mi się nazwa ulicy, którą most przecina... Nazwę go: „diabelski most”
(pierwsi przechodnie mieli stać się ofiarą diabła, żeby kolejni mogli
bezpiecznie przechodzić).
Najwięcej mostów w Nowej Rudzie stanowią mosty rzeczne.
Wiele z nich to mosty, raczej mostki drewniane. Są wąskie, zniszczone,
ale i tak lubię stanąć na środku nich, odpocząć lub porozmawiać
z napotkanym znajomym, bądź wpatrywać się w wartki po deszczach
bieg Włodzicy.
To „mosty przyjaźni” – często widać, jak ludzie tu rozmawiają... I mają
swego „strażnika” z cokołu – Jana Nepomucena!
Nowe mosty są na początku oczywiście ładne i wytrzymałe.
Dzisiaj, a szczególnie po powodzi, moje mosty zmarniały. Pordzewiałe,
spróchniałe, wybrakowane stały się mniej stabilne. Niebezpieczne...
(Najbardziej boję się, że podczas jazdy pociągiem, może runąć „Czarny
Most”!)
Choć zaniedbane, zniszczone, to zawsze będę uważał, że są
piękne.
Robert Hanus, Szkoła Podstawowa nr 2 im. Janusza Korczaka
w Nowej Rudzie
35
Szkoły podstawowe
Proza
I miejsce
Moja ojczyzna Nowa Ruda
Dawno temu żył sobie Hannus Wusthub – władca Nowej Rudy, który
mieszkał w pięknym zamku. Miał on żonę Jadwigę i jej brata Andrzeja.
Pewnego razu, gdy właściciel pałacu wrócił do domu, był
bardzo zmęczony, głodny i zły, ponieważ nic nie upolował.
- Jadwigo! – krzyknął mąż.
- Już idę. O co chodzi?
- Jakie danie przygotowała służba na obiad? – spytał Hannus.
- Cielęcinę z warzywami, zrazy, pieczoną rybę i kartofle z ogniska.
Na deser będą owoce i chleb z miodem.
- To bardzo dobrze. Człowiek – jak głodny, to zły! – odparł
z uśmiechem pan domu.
Po tej wiadomości właściciel zamku odzyskał dobry humor. Gdy
zjadł obiad, Hannus Wusthub postanowił, że pojedzie ze szwagrem
Andrzejem do Broumova. Nowa Ruda toczyła z tym miastem wojnę,
ponieważ tamtejsze wojska chciały zagarnąć ziemię Hannusa. Dzięki
temu wyjazdowi ów władca mógł porozmawiać o zawarciu rozejmu
z burmistrzem czeskiego miasta. Nazywał się on Marian I Klech.
Droga była niedaleka, więc dojechali na miejsce bardzo szybko.
Przed wjazdem przez główną bramę miejscowości Hannus i Andrzej
zostali zaatakowani. Łucznicy ostrzeliwali ich strzałami, a piechota
nadchodziła, żeby zabić władcę Nowej Rudy. Nie minęło wiele czasu,
a Wusthub był ranny... Dostał strzałą w bark. Andrzej próbował uciekać,
ale żołnierze Mariana I Klecha złapali go.
- Uciekaj!!! – krzyknął do swojego najlepszego przyjaciela Andrzej.
Hannus porzucił swoich towarzyszy, dosiadł konia, wydając przy
tym jęk z powodu bolącej go ręki, i uciekł.
Pan domu wrócił do pałacu cały we krwi.
- Co się stało?! Gdzie Andrzej?
36
-
-
-
Napadli na nas. Udało mi się uciec, ale twojego brata złapali.
I co teraz będzie? – spytała Jadwiga – A jak go zabiją?
Nie zabiją. Myślę, że będą chcieli w zamian za Andrzeja zamek
albo bardzo dużo złota.
Natychmiast mąż Jadwigi miał założony opatrunek i leżał tak - słaby
w łóżku.
Przez kilkanaście godzin Hannus zadręczał się myślami o Andrzeju,
czy jest zdrowy, kiedy się zwrócą o pieniądze...
Pan domu myślał także o tym, skąd lud z Broumova wiedział o ich
przyjeździe.
- Jadwigo! – zawołał serdecznie mąż.
- Słucham? – odpowiedziała ze zdenerwowaniem.
- Myślę, ze ktoś ze znajomych albo ze służby musiał dać Marianowi
informacje o naszym przyjeździe do Broumova.
- Ale kto? – zamyśliła się Jadwiga.
Hannus pomyślał chwilę i powiedział:
- Może to był Kazimierz. No wiesz, ten znajomy drwal.
- Znam go, a dlaczego tak myślisz? – spytała żona.
- Ostatnio pokłóciłem się z nim. Chciał, żebym mu dał cztery konie
i powóz na drewno. Odmówiłem mu, bo to jest zbyt kosztowny
prezent, chyba rozumiesz.
- Oczywiście!
- Myślę, że chciał się zemścić i dał znać Marianowi.
Na następny dzień Hannus Wusthub wezwał kilku żołnierzy i wysłał
ich do chaty Kazimierza.
Ów dom znajdował się w lesie na Górze św. Anny. Piechota dotarła
na miejsce w kilkadziesiąt minut, a gdy weszli do środka, ujrzeli drwala
i pokazali kartkę, na której było napisane:
„Na życzenie władcy Nowej Rudy Hannusa Wusthuba jest pan
zatrzymany pod zarzutem zdrady całej ludności w mieście.
Hannus Wusthub”
Po tej wiadomości drwal zaniemówił. Żołnierze pojmali zdrajcę
i wrócili do zamku złożyć raport.
- Dziękuję, dobra robota – powiedział przełożony z uśmiechem na
twarzy – Możecie odejść.
37
Nie minęło parę godzin, a pan Kazimierz stał przed władcą miasta.
- Witam, Kazimierzu. Usiądź proszę. – i wskazał wzrokiem na
stojące przy oknie krzesło.
- Dzień dobry – ukłonił się i usiadł na podobnym do taboretu
przedmiocie.
- Wczoraj razem z moim szwagrem wybrałem się do Broumova,
ponieważ miałem porozmawiać z tamtejszym władcą o rozejmie,
bo jak wiesz toczymy z Broumovem wojnę. Gdy zajechaliśmy,
napadnięto nas. Andrzeja porwano, a ja dostałem strzałą w bark.
– opowiedział Hannus – Myślę, że mogłeś słyszeć moją rozmowę
z Andrzejem, ponieważ przynosiłeś wczoraj drewno do zamku.
A biorąc pod uwagę naszą kłótnię mam podstawy, aby stwierdzić,
że dostarczyłeś te informacje Marianowi I Klechowi w ramach
zemsty. – dodał.
- To nieprawda!!! – wybuchnął drwal.
- Daj mi choć jeden powód, dla którego miałbym cię uniewinnić.
Po chwili namysłu drwal Kazimierz niepewnie powiedział:
- Jeśli o mnie chodzi, to ja się nie gniewam o te konie i powóz,
a wracając do sprawy napaści, chyba wiem, kto się za tym kryje.
- Kto? – spytał pan domu.
- Uważam, że brat pańskiej żony Jadwigi. Po Mszy Świętej
w niedzielę widziałem i słyszałem, jak pana szwagier rozmawiał
po czesku z jakimś posłańcem i mówił, że będziecie jechać do
Broumova.
- Jak to udowodnisz? – spytał ponownie Hannus.
- Dziś w nocy będzie kolejna rozmowa Andrzeja z posłańcem. –
odparł.
- Ale gdzie?
- Koło starej wierzby.
Owa stara wierzba znajdowała się w południowej części Nowej
Rudy. Codziennie oddawano jej cześć w taki sposób, że układano obok
niej świeży chleb i mleko. Wierzba była czczona, bo noworudzianie
uważali, że właśnie ta wierzba ma tysiąc lat.
Hannus Wusthub powiedział, że pójdzie dzisiaj razem z Kazimierzem
w miejsce rozmowy.
Gdy zrobiło się ciemno, władca Nowej Rudy i stary drwal weszli na
38
wierzbę i czekali. Nie minęło pół godziny, a już z jednej strony było widać
postać z lampą naftową w ręku. Natomiast z drugiej strony nadchodziła
inna postać, ale bez lampy, więc nie było widać twarzy. Gdy druga
osoba zbliżyła się do człowieka ze światłem, Hannus znieruchomiał,
zbladł i wpatrywał się w znajomą twarz. To był Andrzej!
W zamku Jadwiga czekała na męża. Nagle ze zdenerwowaniem
wykrzyknęła:
- Gdzie cię tak nosiło po nocy!?
- Zaraz ci wszystko opowiem, ale wiedz, że to nie Kazimierz doniósł
mieszkańcom Broumova.
- A kto?
Zawsze szczery mąż nie namyślał się długo i opowiedział całą
historię żonie. Po wysłuchaniu opowieści Jadwiga wyglądała tak samo
jak Hannus, gdy zobaczył Andrzeja koło wierzby tego nieszczęśliwego
wieczora.
Następnych kilka dni było spokojnych, aż nagle Jadwiga powiedziała
do męża:
- Zbierz wojsko i jedź do Broumova.
- Po co?
- Jedź i za wszelką cenę przyprowadź tutaj mojego brata. Muszę
z nim porozmawiać.
- Jesteś tego pewna? – spytał niepewnie mąż.
- Tak!
- Jak sobie życzysz.
Pan Wusthub zebrał wojsko i pojechał w stronę Czech. Na miejscu
czekała armia Mariana I Klecha, na czele której stał uzbrojony
Andrzej.
- Andrzeju, wróć do siostry, ona bardzo chce z tobą porozmawiać!
- Nie! – odparł.
- Do ataku!!!!!!! – wykrzyknął Andrzej i cała armia z Broumova
ruszyła na wojsko Hannusa Wusthuba.
Właściciel zamku rozkazał swoim żołnierzom, żeby atakowali, ale
zachowali Andrzeja i wskazał palcem na wysoką postać.
W ruch poszły miecze, łuki, kusze, balisty i trebuczety. Walka była
zażarta, ale Marian I Klech poniósł klęskę.
Hannus podszedł do Andrzeja, odebrał mu broń i związał go.
39
Dzięki tej bitwie, wygranej, zwycięskiej bitwie, Hannus nie musiał się
już więcej martwić o to, że ktoś chce mu zabrać ziemię, którą kochał
i uważał za swoją ojczyznę.
Po powrocie do domu mężczyźni weszli do wielkiego pomieszczenia
na drugim piętrze i zaczęli rozmawiać z Jadwigą.
- Dlaczego to zrobiłeś braciszku, odpowiedz! – wymówiła ze łzami
w oczach.
Andrzej zacisnął pięści i wydusił z siebie:
- Nigdy tego nie zrozumiesz! – odparł i rzucił się z okna.
Gdy Jadwiga i Hannus zbiegli na dół i wyszli na podwórze,
zobaczyli, że Andrzej nie żyje. Jadwiga rozpłakała się jeszcze bardziej,
a Hannus objął ją i powiedział, że tak widocznie musiało być. Nagle
zerwał się wiatr i ukazała się jasna poświata. I dał się usłyszeć głos:
„Niech się pokojem odnowi oblicze tej ziemi”...
Rafał Lemański, Szkoła Podstawowa nr 2 im. Janusza Korczaka
w Nowej Rudzie
II miejsce
Drogosław
Dzielnica sklepów spożywczych i sklepikarzy nie lubiących się wzajemnie.
Dzielnica strażaków gotowych nieść pomoc każdemu.
Dzielnica ludzi wspominających utracone czarne złoto.
Dzielnica, nad którą góruje kościół, a zamyślona wieża spogląda na
wszystko w milczeniu.
Dzielnica zewsząd otoczona wzgórzami mieniącymi się porami roku.
Bielą się długo, a rzeka jest wiecznie skuta lodem, na krótko tylko
wybuchają inne barwy zalesionych gór i pagórków.
Dzielnica zanurzona w dolinie zabłąkanych psów i bywalców
nielicznych skwerków.
Dzielnica magiczna, tu czas płynie powoli, a świat się dzieje z dala od niej.
Drogosław - dzielnica młodych optymistów oczekujących lepszego jutra.
Klaudiusz Kowalczyk, Szkoła Podstawowa im. św. Wojciecha we
Włodowicach
40
III miejsce
Sen
Miałem sen, a może to nie był tylko sen. Byłem białym orłem.
Szybowałem wysoko, a skrzydła muskały delikatnie obłoki chmur.
Słońce swoimi promieniami oświecało mi drogę. Ujrzałem łagodne,
niewysokie, okryte zielenią góry. Ileż w nich było niepowtarzalnego
piękna! Na dwóch szczytach sąsiadujących gór stały dwie wieże: jedna
duża, jakby była starszym bratem tej mniejszej, oddalonej od siebie
o parę kilometrów. Pod nimi rozpościerały się małe wioski. Prostotą
swą wzbudziły mój zachwyt. Były to stare domy, ale piękne. One miały
duszę! Wydawało mi się, że chciały mi o czymś bardzo tajemniczym
opowiedzieć.
Niestety, powiał wiatr, skrzydła unosiły mnie coraz wyżej
i dalej. Moim oczom ukazała się przepiękna bazylika, która stała na
skraju kotliny u podnóża gór. Musiało to być szczególne miejsce dla
ludzi. Tłum pielgrzymów wędrujących w kierunku tego miejsca był
ogromny. Zastanawiałem się dlaczego. Z pieśni, którą śpiewali idący
ludzie, zrozumiałem, że mieszka tam ICH MATKA, do której się
modlili i oddawali się Jej opiece. Było to bardzo wzruszające.
Lecąc tak dalej nad kwiecistymi łąkami i lasami, dotarłem do
miejsca, gdzie słychać było piękną muzykę. Echo niosło na przemian
mazurki, polonezy, ballady. Wspaniały dom, który stał w parku
zdrojowym, sprawiał takie wrażenie, jakby się tam czas zatrzymał, a na
stojącym pianinie grał duch kompozytora.
Ukojony tą muzyką, znów poszybowałem. Zastanawiałem
się, co jeszcze zobaczę, co jeszcze mnie spotka? Przede mną wyłoniła
się góra. Na jej szczycie były porozrzucane niekształtne głazy skalne.
Pomiędzy nimi wydeptane były ścieżki, po których błądzili ludzie.
U podnóża tej góry rozpościerał się piękny park. Były tam palmy,
fontanny, źródełka, z których ludzie czerpali wodę do dzbanuszków,
a następnie ją pili. Patrząc na tych ludzi, zrozumiałem, że ta woda ma
dla nich ogromne znaczenie, jakby czerpali z niej zdrowie i siłę.
Dalej widziałem kapliczki przydrożne, drewniane i murowane
chaty w stylu regionalnym, oraz kapliczkę, która wzbudziła we mnie
41
zainteresowanie, a zarazem przerażenie. Przez otwarte okno widać było
ogrom poukładanych ludzkich czaszek i kości. Widok ten przeraził mnie,
a zarazem wprawił w zadumę, dlaczego one są tam, a nie w ziemi?
Humor poprawiła mi ruchoma szopka drewniana, która
znajdowała się nieopodal tej kapliczki. Ludziki i zwierzęta wystrugane
z drewna ruszały się, jakby każdy z osobna był nakręcany.
Wzbiłem się w górę i poleciałem dalej. Ujrzałem duże miasto.
Wydawało mi się, że mowa ludzi tam mieszkających była inna niż ta,
którą znałem, ale zrozumiała dla mnie.
I pewnie dalej bym tak szybował, poznawał piękne nieznane
mi miejsca, gdyby nie to, że noc już powoli się kończyła, słońce
swymi promieniami docierało powoli w każdy zakątek mojego pokoju,
ptaki radośnie witały się z nowym dniem, a ja tuż po przebudzeniu
zastanawiałem się, czy to był sen, a może ja tam byłem naprawdę?
Michał Janek, Szkoła Podstawowa im. św. Franciszka z Asyżu
w Ludwikowicach Kłodzkich
Wyróżnienie
Moja mała ojczyzna
Moją „małą ojczyzną” jest Święcko. Ta mała miejscowość leży
pomiędzy Nową Rudą a Kłodzkiem. Mieszkam tam od urodzenia.
Moim ulubionym miejscem jest las, w którym mogłabym
spędzać całe dnie. Wiosną na polanach kwitną kwiaty, cudowne
przebiśniegi i krokusy.
Uwielbiam to miejsce z wielu powodów. Jednym z nich jest
to, że kiedy wiosną patrzę na panoramę Święcka, widzę kwitnące
sady, które mienią się paletą barw. Od bieli po głęboką czerwień.
Jednak nadchodzi taki moment, że muszę iść do domu... Lecz kiedy
przechodzę obok tych sadów, które oglądałam z góry, uświadamiam
sobie, że tam nie czułam tego cudownego zapachu. Kwiaty kwitnących
drzew owocowych pachną niewyobrażalnie pięknie.
Latem w lesie na „moim” drzewie rosną jabłka, które zjadam
z ogromną ochotą. Te owoce są niezwykle smaczne i soczyste. Kiedy
42
świeci słońce, chętnie chodzę do lasu na wycieczki, wtedy wspinam
się na drzewa i podziwiam przepiękne widoki, machając i wierzgając
nogami!
Z najwyższego punktu tej pięknej krainy widać całą okolicę.
Rolników zbierających zboże, pasące się krowy i konie.
Jesienią to miejsce jest pełne kolorowych liści, z których
układam bukiety. W lesie często można zobaczyć rudą wiewióreczkę.
Jestem wesoła, kiedy zimą mogę wybrać się tam na kulig.
Wtedy konie ciągną duże sanie, a my – dzieci – doczepiamy się do
nich naszymi małymi saneczkami. W przerwach urządzamy bitwy na
kulki. Budujemy wtedy dwie fortece i dzielimy się na dwie drużyny.
„Przeżywa” ta grupa, która jest najbardziej mokra. Po powrocie do
domu lubię napić się gorącej czekolady albo herbaty z cytryną.
Z tych wszystkich pór roku najbardziej lubię jesień. Głównym
powodem jest to, że jesienią są moje urodziny, ale nie tylko... Jesienią
jest przepiękny widok na okolicę.
Pani Jesień szczególnie pięknie maluje mój las. Tak naprawdę
nie wiem, czy tak jest rzeczywiście. Pewnie tylko tak mi się wydaje, ale
„moimi oczami” najpiękniej wygląda właśnie to miejsce. Uwielbiam
przesiadywać całymi dniami i malować przepiękne widoki.
Na pewno moje dzieła nie są tak piękne, jak to wygląda w oryginale.
Właśnie kiedyś w tę porę roku wybrałam się z tatą na grzyby do
lasu. Wędrowaliśmy już dłuższą chwilę i nie znaleźliśmy ani jednego
grzyba. W końcu zapuściliśmy się w głąb lasu. Było ciemno, a ja
zaczęłam myśleć, że tata nie wie, dokąd idzie. W końcu spytałam go:
- Czy znasz drogę do domu?
- Szczerze mówiąc, nie.
- To jak znajdziemy właściwą drogę do domu?
- Jakoś sobie poradzimy.
W końcu nie uwierzyłam tacie i zaczęłam szukać sama drogi
powrotnej.
Po pewnym czasie zaproponowałam, żeby udać się w lewą
stronę. Szliśmy tak chyba pół godziny. Nagle zauważyłam, że zaczęło się
rozjaśniać. A po pewnej chwili rozpoznałam moje ukochane drzewko.
Rzuciłam się tatusiowi na szyję i powiedziałam:
- Hura!!! Jesteśmy uratowani!!
43
-
-
Jestem ciekaw, jak tego dokonałaś.
To proste! Wybrałam tę stronę... na chybił trafił! Przecież gdyby nie
to, jeszcze byśmy tam stali!
To była moja historia, a wyszłam z niej cało tylko dlatego, że
rozpoznałam „moje drzewo”. Tatusiowi jednak nie zdradziłam swego
sekretnego miejsca. A szczerze mówiąc, to było zdarzenie trochę „magiczne”
przez duże M... (Bardzo ono mi się spodobało, ponieważ lubię magię!)
Jednak nie chciałabym przeżyć tego ponownie. Nikomu, kto nie
lubi drzew albo nie ma swojego zakątka w lesie, tego nie życzę.
Malwina Sikora, Szkoła Podstawowa nr 2 im. Janusza Korczaka
w Nowej Rudzie
Szkoły podstawowe
Poezja
I miejsce
Woliborski zimowy pejzaż
Z tego okienka
Wyglądam ja – mała panienka.
Widzę sosnę puchową pierzynką nakrytą,
A także małą furtkę śniegiem przykrytą.
Spoglądam na szary dom. Szary?
Nagle się staje wesoły i słoneczny! Czy to są czary?
Widzę sopelki. Ach, raczej nie!
To kryształy, które posiadają górskie boginie.
Kościół św. Jakuba mieni się niczym tęcza wielobarwna,
A także cmentarz, będący tu od dawna
Nutę nostalgii wprowadza.
Późno się robi – ciemność zakwita
I ze wszystkimi ludźmi się wita.
Wracam do biurka książkami zastawionego
44
Przez moment piszę, ale po chwili jestem myślami daleko od niego.
I znów wędruję przy blasku księżyca po moich górskich okolicach.
Joanna Rak, Szkoła Podstawowa im. Tadeusza Kościuszki
w Woliborzu
II miejsce
Moja mała ojczyzna
Moje miejsce na Ziemi
Mały kąt wielkiego świata
I nic tego nie zmieni
To tutaj kwitną kwiaty
To tu dom mój i szkoły mury
Ludzie zżyci jak węzeł z muliny
Tu każdy dzień na nowo
Zaczyna się uśmiechem
Głośnym biciem serca
Otwarciem oczu
Oddechem
Tutaj się smutek nie kryje
A uśmiech sypią słońca promienie
Codziennie rozkładam koc wyobraźni
I rozmyślam gdzie mi jest lepiej
Tu się wychowałam z nadzieją o przyszłości
Że nic się nie zmieni
Że nic się nie stanie
Gdy usłyszę z daleka wołanie
Tu przeżyte dzieciństwo
45
Pierwsze kroki i słowa
Mało – a dla mnie wszystko
To droga co prowadzi do wspomnień...
Paulina Potrzebka, Szkoła Podstawowa im. św. Franciszka z Asyżu
w Ludwikowicach Kłodzkich
III miejsce
Pory roku nad Nową Rudą
Wiosna:
Nowa Ruda, bliska okolica,
budząca się do życia przyroda.
Tęcza, krople rosy, kwiaty –
czujesz się piękny i bogaty!
Lato:
Nowa Ruda, bliska okolica,
upalne dni, ciepły wiatr,
narasta szum drzew, wybucha błyskawica.
Jesień:
Nowa Ruda, bliska okolica
zasypana pożółkłymi liśćmi.
I teraz widać wszystkie czarne ptaki.
Ludzie pod parasolami. Ziąb taki.
Zima:
Nowa Ruda, bliska okolica,
ale dziś jej nie poznaję,
bo wszystko zamarznięte, białe.
Jak ja kocham ten świat!
Klaudia Leśniak, Szkoła Podstawowa nr 3 im. Josepha Wittiga
w Nowej Rudzie
46
Wyróżnienia
***
Ach, jakże mi nie mówić o tej łące,
Na której rosną kwiaty pachnące.
O tej bujnej trawie,
Która dorównuje królewskiej murawie.
To ma Matka, ta polana cała,
Ona rosę daje z rana.
Kiedy słońce blask już daje,
Widać, że życie wstaje.
Plusk, plum co się dzieje?
To ruczaj opowiada swe starodawne dzieje.
Cisza… spokój zachwyt wzbudza,
Nikt się tutaj nie zanudza.
Tu kukułka swoją arię śpiewa,
A słuchaczami są drzewa.
Najpiękniej jest, gdy wiosna mnie woła,
I mówi: Jak tu pięknie, tyle zieleni dokoła.
Przemysław Szostek, Szkoła Podstawowa im. św. Wojciecha we
Włodowicach
Moja Mała Ojczyzna
Moja Mała Ojczyzna –
Królestwo spełnionych marzeń
Aureolą szczęścia otoczone
Bez złości i bez wojen
Czyste...
Moja Mała Ojczyzna –
Pełna wrażliwości ludzi
Strzałą dobroci ugodzonych
Godnych i dumnych
Złotych...
47
Moja Mała Ojczyzna –
Mój skrawek ziemi
Zasiany ziarnem nadziei
Wśród kwiatów miłości
Bez trosk i smutków
Radosny...
Moja Mała Ojczyzna
Moje własne miejsce
W otchłani wielkiego świata...
Moja Mała Ojczyzna
To ty, to ja...
Adrianna Mucha, Szkoła Podstawowa im. K. Makuszyńskiego
w Bożkowie
Szkoły ponadpodstawowe
I miejsce
Ścieżkami mojego dzieciństwa
Zauważyłam, że współcześni, młodzi ludzie słowo „Ojczyzna”
traktują jako termin trochę przestarzały. Z dużym prawdopodobieństwem
i ja zaliczam się do tak myślących. Żyję przecież w świecie, gdzie
liczy się zasięg fali, szybkość przekazu, pakiet tanich rozmów, MP 3,
fotografia cyfrowa. Dla wielu z nas jest to pełnia, to nasz cały świat.
Uczestnictwo w konkursie pod nazwą „Moja mała ojczyzna”
pozwala mi jednak na głęboką refleksję. Potwierdzają się słowa
dorosłych, że we wszystkim potrzebny jest umiar. Korzystając
z Internetu, ciszy panującej w czytelni, z biblioteki, z prywatnych
zbiorów kronik, chciałbym przedstawić opis ciekawego miejsca, jakim
jest dzielnica Nowej Rudy – Drogosław. Jest to miejsce, w którym
przebywam niemal każdego dnia. Tutaj się urodziłam i wychowuję. Tutaj
chodzę do szkoły i tutaj mam najlepsze koleżanki. Mogę powiedzieć,
48
że jest to moja mała ojczyzna, gdzie mieszkam od ponad trzynastu lat.
Lubię żyć teraźniejszością. Lubię też spacerować po okolicy, ale dotąd
nie interesowałam się tym, co było dawniej, czyli przed przejęciem
tych terenów przez administrację polską.
Najważniejszym dla mnie miejscem jest oczywiście mój dom, w którym
się wychowuję. Jest to dwurodzinny budynek przy ulicy Górniczej.
Przed II wojną światową ulica ta nosiła nazwę Annaschacht Weg,
od szybu Anna. Część mojego domu należała do robotniczej rodziny
Franza Bessera. Obecnie ulica ma nieco inny przebieg niż wówczas.
Głęboki przekop między szkołą górniczą a mostem na rzece Piekielnicy
wykopano w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych XX wieku.
Prawie codziennie przechodzę tędy do szkoły. Są to tereny należące do
nieczynnej już od 1994 roku kopalni węgla kamiennego. Moja dzielnica
nazywała się Kohlendorf – Węglowa Wieś. Niemiecka nazwa kopalni
brzmiała Rubengrube. Posiadała trzy szyby wyciągowe. Wspomniany
Annaschacht w rejonie budynków łaźni, Maxschacht, znany w Polsce
jako Lech i Bahnschacht w rejonie linii kolejowej. Kopalnia była
miejscem pracy moich obu dziadków, Stefana i Zdzisława. Są oni
naocznymi świadkami życia górniczego od przeszło czterdziestu lat.
Chciałbym zwrócić uwagę na dwa doniosłe wydarzenia, które miały
miejsce wcześniej. Ciężką, jednostajną pracę górników przerywały
tragiczne wypadki. W wyniku wybuchu gazu 9.07.1930 roku wśród 151
zabitych było 26 mieszkańców Drogosławia. W katastrofie z 10.05.1941
roku zginęło 187 górników, w tym 47 z Drogosławia.
Dawna nazwa wsi Drogosław to Kunzendorf. Była typową
wsią położoną wzdłuż drogi i wzdłuż rzeki Włodzicy. Dolina tej rzeki
była od początku osadnictwa naturalnym szlakiem komunikacyjnym
między obszarem Wałbrzycha i Kłodzka. Granice mojej ciasnej
ojczyzny wyznaczają następujące wzgórza: od południa Bogusza, czyli
Henschelkoppe; na zachodzie Freirichterkoppe, tuż za ul. Podgórską,
w kierunku na Jawornik; na północy Włodyka tzw. Bauerberg, nad
Zdrojowiskiem; na wschodzie Goryczka, Bittnerberg, górująca nad
Zatorzem. Idąc do szkoły mogę wybrać ulicę Świdnicką lub Starą
Drogę. Przy pierwszej z nich znajduje się budynek byłego kina
„Górnik”. Dawniej była tutaj oberża „Zum Schlössel”. W 1913 roku
powstały pierwsze kółka śpiewacze. Wzbogaciły one życie kulturalne
49
Drogosławia, osiągając z czasem wysoki poziom. Wystawiono
nawet w 1934 roku operetkę pt. „Florentina – cyrkowe dziewczę”.
Około trzystu metrów za budynkiem kina dochodzimy do terenów,
należących przed wojną do rodziny Jordan. Od 1839 roku istniała
tutaj tkalnia tzw. „Mechanische Buntwebrei Wilhelm Jordan GmbH”.
W przemyśle włókienniczym miały pracę i chleb szczególnie kobiety.
Na rozwój zakładu, który w 1936 roku zatrudniał 450 ludzi, miał wpływ
szczególnie Rudolf Jordan. Jeden z jego wnuków – Günter, podczas
niektórych świąt jechał konno na czele pochodu, ubrany w ozdobny
mundur kapitana i hełm na głowie.
Po lewej stronie ulicy, naprzeciwko fabryki, znajdują się
dwie okazałe wille, należące niegdyś do Jordanów. W 1923 roku
w jednej z nich wybuchł groźny pożar. W budynku byłej restauracji
„Kaskada” była oberża „Zum Henschelkoppe”. W każdą niedzielę po
12 września, w rocznicę poświęcenia nowego kościoła, po uroczystym
nabożeństwie, ludność świętowała na pobliskim placu. Organizowany
kiermasz, potocznie nazywany „Kärms”, był wielkim wydarzeniem
w życiu całej gminy. W budynku, w którym obecnie znajduje się
ośrodek zdrowia, była kawiarnia „Café Heuer” z pięknymi kamiennymi
tarasami i ogródkiem, którego ślady zachowały się do dzisiaj. Przy ulicy
Świdnickiej 47, gdzie dochodzi ulica Zacisze, była kolejna gospoda
„Sonne”. W tym charakterystycznie ściętym narożniku budynku, pod
zachowanym balkonem, były schody i wejście do niej. Naprzeciwko
masywny budynek Państwa Korcz był domem rodzinnym słynnego
i bardzo popularnego muzyka – instrumentalisty Alfreda Wagnera,
wykładowcy w konserwatorium w Wałbrzychu, nauczyciela muzyki
w gimnazjum w Nowej Rudzie, członka kwartetu muzycznego,
instruktora grup ludowych.
W miejscu, gdzie był bar „Pod Lipami”, a obecnie jest
nowy sklep spożywczy „eLDe”, stał okazały pomnik wdzięczności
dla zabitych w wojnie 1914-1918. Miał kształt podkowy na
filarach, pośrodku cokół z orłem i tablice z wyrytymi nazwiskami
poległych.
W podłużnym budynku naprzeciw kościoła był w latach
1919-1942 Urząd Gminy. Wcześniej mieściła się tu oberża „Frische
Quelle”. Od strony dzisiejszego parku urządzono biura starosty
50
i administracji. Na rogu ulicy Świdnickiej i Łącznej, którą dochodzę do
nowej szkoły, była kolejna oberża „Weidmannsruh”.
Aczkolwiek gmina Drogosław należała do największych
w Hrabstwie Kłodzkim, to jednak nie posiadała własnej parafii.
Kilkanaście lat trwały narady i uzyskiwanie zezwoleń, by ostatecznie
19.05.1910 roku, odbyło się wkopanie kamienia węgielnego pod budowę
kościoła. 12.09.1912 roku praski biskup poświęcił nową świątynię
pod wezwaniem św. Barbary, patronki górników. Prace budowlane
prowadziła firma B. Tautz z Nowej Rudy. Pierwszym wikariuszem,
a następnie proboszczem w Drogosławiu został ksiądz Patzelt.
Ciekawa historia wiąże się z budynkiem położonym tuż za plebanią.
Już od 1905 roku czynny był zakład św. Antoniego, gdzie pracowało
sześć sióstr zakonnych. Pielęgnowały one chorych, opiekowały się
niemowlętami i prowadziły poradnictwo macierzyńskie. Tylko w 1913
roku przeprowadziły 938 wizyt medycznych, w tym 232 w nocy.
Nieco w lewo, za budynkiem zakładu, na wzniesieniu, była
szkoła dla chłopców. Szkoła dla dziewcząt znajdowała się w budynku
szkoły podstawowej, do której uczęszczałam w latach 1999-2001.
Wracając do domu ze szkoły Starą Drogą, przy wylocie ul.
Dworskiej, mija się ogromne zabudowania gospodarskie i dwór. Było
to największe gospodarstwo rolne w Drogosławiu, zwane Dominium.
Liczyło 112,66 ha ziemi. W 1915 roku spaliła się zupełnie masywna
stodoła. Maszyny i wielkie zapasy owsa, słomy i siana zostały
zniszczone. Wybuch kotła parowego z ziemniakami w 1924 roku zabił
robotnika i ranił siedmioro dzieci.
Idąc w kierunku kopalni, po lewej stronie, tuż za szybem
wentylacyjnym, jest niewielki lasek z pięknymi bukami. Na polanie
odświętnie przystrojonej organizowano dla mieszkańców huczne
zabawy. Okazją był np. wybór króla spośród członków bractwa
strzeleckiego, które powstało w 1896 roku. Najlepszego strzelca
prowadzono wówczas w pochodzie przez wieś na miejsce festynu.
Po przejściu dalszych 300 metrów, z prawej strony, stoi mała
kapliczka. W latach 1454-1471, gdy panem Ziemi Kłodzkiej był Jerzy
z Podiebradów, w okresie wojen husyckich doszło do zwycięskiej walki
między noworudzianami a rozbójnikami, którzy wtargnęli od strony
Przygórza. W wieku XIX kapliczkę objęły tereny należące do rodziny
51
Jordan. Na polecenie posiadaczy ich pracownik odnowił ją w 1938 roku.
Gdy właścicielem tych terenów była jeszcze rodzina Rosenbergów,
urządzono tutaj szpital polowy po bitwie 15.02.1807 r. między Prusakami
a oddziałem Bawarczyków z armii Napoleona. Rozegrała się ona na
polach tzw. Markgrundu koło Świerk.
W obecnym warsztacie samochodowym Pana Szostaka
– TRANSMEN istniała od września 1930 roku nowoczesna sala
gimnastyczna (Turnhale). Powstała ona na potrzeby powołanego już
w 1902 roku męskiego towarzystwa gimnastycznego. Warto wiedzieć,
że w 1940 roku halę przeznaczono na lagier dla angielskich jeńców
wojennych, wykorzystywanych przymusowo do pracy w kopalni.
W tejże sali gimnastycznej organizowano różne zawody i festyny.
Pamiętny był festyn z okazji 25 rocznicy założenia wyżej wymienionego
towarzystwa. W dniach 25-27.06.1927 roku pobliską drogą ozdobioną
chorągwiami ciągnął się długi pochód na stadion przy ul. Górniczej. Do
wieczora bawiono się przy muzyce i tańcach. Grała kapela górnicza.
Skupiłam się na opisie jednej ze ścieżek mojego dzieciństwa.
Interesujące byłoby też poznanie całej historii kopalni. Warto pamiętać,
że do Drogosławia należały trzy kolonie: Scholzengrund (dzisiejsza ul.
Jawornik) z oberżą „Zur Bergesruh”, osiedle Gabersgrund – obecnie
ul. Orkana. W lutym 1945 roku zdarzył się tutaj przerażający wypadek
kolejowy. W tunelu w Świerkach oderwało się 30 wagonów z rannymi
żołnierzami i personelem medycznym, który ewakuowano z Górnego
Śląska. Wagony z wielką prędkością cofały się w kierunku Nowej Rudy,
następnie spadły ze skarpy, zapalając się wcześniej od eksplodującej
lokomotywy.
Należałby też szerzej zapoznać się z historią uzdrowiska
Centnerbrunn przy ul. Zdrojowisko. Piękny park z fontanną, wody
zdrojowe, restauracja były celem wycieczek nie tylko mieszkańców
Drogosławia.
Kolonia Leeden za mostem kolejowym przy ul. Zatorze
również posiadała pięknie położoną kawiarnię „Café Völkel”, potocznie
nazywaną Leedenbaude. Wymieniony most kolejowy został wysadzony
w powietrze przez uciekających hitlerowców w ostatnim dniu wojny.
Dzięki poznaniu tych historycznych faktów czuję się bardziej
przywiązana do swojego miasta. Trudno byłoby mi je opuścić na zawsze.
52
Wyobrażam sobie, co przeżywali mieszkańcy, którzy tworzyli te fakty,
a po zakończeniu ostatniej wojny musieli pożegnać swój Heimat „małą
ojczyznę”. Dodatkowo bólem dla nich był tragiczny wypadek, kiedy
z pracy nie wróciło 47 mężczyzn, a 88 zginęło na frontach wojny. Nie
chciałabym nigdy czegoś podobnego przeżyć. Coraz bardziej jestem
przekonana, że ojczyzna to nie tylko miejsce, w którym żyję, ale
wartość, którą noszę w sercu.
Katarzyna Banach, Gimnazjum nr 3 w Miejskim Zespole Szkół nr
1 w Nowej Rudzie
II miejsce
NOWY ŚWIAT czy „nowy”?
W progi Nowego Świata wkroczyłam od strony przedszkola,
notabene – dawniej żydowskiego cmentarza. Pierwsze spostrzeżenie
– dziewczyna po drugiej stronie z „fajnym szalikiem”. Chyba zbyt
głośno myślę – usłyszała. Pewnie wykrzywiła swoje oblicze, ale
byłam zbyt zajęta. Ha, czym? Szukaniem inspiracji na skrzyżowaniu
czterech alejek i armii ogródków działkowych po lewej stronie.
Zwyczajnie „klimatowa” dzielnica, jak każda. Przecież to
KŁODZKO. Bez śladu ironii.
Ktoś na horyzoncie. Pan w kwiecie wieku przemierza uliczkę
na rolkach i chyba osiągnął już zadowalającą go prędkość. Uśmiechnął
się. Pomyślałam: „daje radę” i skręciłam w prawo. Znalazłam się
tym samym w gąszczu parterowych domków z modną żółtą elewacją
„zdobiącą” co najmniej pięćdziesiąt procent zabudowy „uroczego
zakątka na peryferiach metropolii”, jak nazwała niegdyś Nowy Świat
jedna z lokalnych gazet. Snując wnioski, że cały banał żółtych domów
jest esencją z trudem dostrzegalnego artyzmu dzielnicy, usłyszałam za
plecami: „Karolina!”. Zwróciłam się w kierunku, z którego dobiegał
krzyk. Kolega. „Co ty tutaj robisz?” – pytanie z serii standardowych.
„Cele czysto krajoznawcze” – odparłam. „Chyba się spieszysz?”
– dodałam z przenaturalnym uśmiechem. „Fakt, siłownia. Narka!”
Zdecydowanie zły dzień. Wczoraj nie skwitowałabym ogromnego
53
wysiłku Marcina, włożonego w dosadne „Karolina!” w ten sposób.
Zrozumie.
Ta pani, która wyszła z budynku o jednym z ciekawszych
odcieni żółci też prawdopodobnie zrozumiała, że mimo iż krążę tu od
dobrej godziny z aparatem uwieszonym u szyi, nie zamierzam zrobić
jej krzywdy. Przezwyciężyłam podłe samopoczucie i wysiliłam się na
uśmiech. Szczery. Usłyszałam serdeczne „kogoś szukasz, kochanie?”.
Ludziom chyba sprzyja ta barwa. We mnie również zaczęła uwalniać
ostatnie pokłady optymizmu w tym dniu.
Pierwszy samochód od niespełna dwóch godzin, spokojnie tu.
Podążam w kierunku ogródków działkowych. Kolor, kolor, KOLOR.
Dużo fantazji. Ciężko uwierzyć, że Starszy Pan wysiadający z malucha
ma tyle wyobraźni. Słowem, sztuka. Można by rzec „altankowa”.
Wesoło. Sympatycznie. Pachnąco kulturą, szacunkiem, jesienią. Warto
wrócić. Może jutro?
Karolina Potoczniak, Gimnazjum w Zespole Szkół Alternatywnych
w Kłodzku
III miejsce
Każdy z nas ma swoje ulubione miejsca, do których zawsze
chętnie powraca. Ja także posiadam taką małą ojczyznę. W moim
przypadku są to dziewicze zakątki leśnych ostępów. Postaram się jak
najdokładniej opisać jedne z nich.
Wśród przepięknych świerkowych borów znajduje się mała
dolinka. Jest to bardzo zaciszne miejsce, służące zwierzętom za ostoję
i matecznik. To właśnie tu rodzą i wychowują „leśne maleństwa”.
Natknąłem się na nią przez przypadek, podczas niedzielnego
spaceru. Wędrując po leśnych ostępach jak zwykle starałem się
podpatrywać urzekający świat dzikiej przyrody. Po kilkugodzinnej
włóczędze zdecydowałem się na powrót do domu. Wtem natknąłem się
na starą wąską ścieżkę. Postanowiłem sprawdzić, dokąd ona prowadzi.
Po długiej i żmudnej wędrówce pośród krzaków i starych drzew trafiłem
na skraj doliny. Mym oczom ukazał się niezwykły widok: w samym dole
kotlinki znajdowała się mała polana porośnięta zieloną soczystą trawą,
54
wspaniałym przysmakiem zwierzyny płowej. Nieco wyżej rozrosły
się śnieżnobiałe kaczeńce. Miejscami porastały krzaki czarnego bzu
i wierzby – wspaniała kryjówka zajęcy i kuropatw. Całość szczelnie
zamknięta ciemnozielonym pierścieniem świerków. Wieczorami do
dolinki z okolicznych borów ściągały sarny w poszukiwaniu żeru
i schronienia.
Każdy miesiąc w mojej kotlinie jest niezwykły. Wiosną
zaczyna zielenić się trawa, wschodzą pierwsze kwiaty. Przyjemnie jest
wypoczywać w wiosenne popołudnia leżąc na miękkiej trawie i wpatrując
się w jasnobłękitne niebo. Z ciepłych krajów zaczynają ściągać ptaki.
Wiele z nich zagnieżdża się w koronach okolicznych drzew i krzewów.
Obserwacje prowadzone podczas ciepłych majowych zmierzchów,
są najpiękniejsze i obfitują w najciekawsze zdarzenia. Złocista jesień
przynosi jeden z najpiękniejszych okresów – rykowisko jeleni. Cały
las dudni od ryków walecznych i zakochanych byków. Wieczorami
i wczesnymi porankami, przebywając w mojej dolince, można stać się
świadkiem wspaniałej walki dwóch rywali. Wtedy po okolicznej kniei
roznosi się potężny huk uderzających o siebie wieńców. Tylko wygrany
byk zawładnie chmarą łań, pokonany opuści miejsce walki, zaszywając
się na długo w świerkowych borach. Obserwując rykowisko, uczestniczę
we wspaniałym pokazie potęgi i honoru tych tajemniczych zwierząt.
Zima zasypuje wszystko wkoło. Spędzając noc w kotlinie, spotykam
ogromne watahy dzików buchtujących polanę w poszukiwaniu żeru.
Drzewa, okalające polanę, przysypane są ogromnymi czapami śniegu.
Siarczysty mróz szczypie niemiłosiernie, a księżyc rzuca na wszystko
swój blady blask. Chwile spędzone w takim miejscu pozostają na długo
w pamięci...
Uważam, że moja dolinka jest jednym z najpiękniejszych
miejsc na ziemi. Uwielbiam spędzać tam wolny czas. Jest to moja mała
ojczyzna, w której jestem prawdziwie zakochany.
Sławomir Szatkowski, Gimnazjum nr 3 w Miejskim Zespole Szkół
nr 1 w Nowej Rudzie
55
Wyróżnienie
Ojczysty zakątek
Mój dom za dnia tętniący życiem,
Wieczorem zaś cicha przystań.
Gdzie wśród zielno-żółtych dracen,
W serdecznym gronie słuchamy swoich wyznań.
Wśród ścian o barwie tęczy,
Dwa rozłożyste fotele i marmurowy stolik.
Nad nim zaś żyrandol jak srebrna nić pajęczyn,
I jasność okna, w które wieczorną porą spogląda słowik.
Zapach wanilii, cytryny i miodu,
Zaproszenie śle dla miłych gości.
Tu znajdą ukojenie i ani cienia chłodu,
Zaś zawsze uśmiech i oczy pełne radości.
Mój ukochany rodzinny dom,
Wśród zgiełku świata cichy zakątek,
Mała ojczyzna, gdzie wszystkim snom,
Szczęście i miłość daje początek.
Sonia Szczotka, Gimnazjum nr 3 w Miejskim Zespole Szkół nr 1
w Nowej Rudzie
56
Moja Mała Ojczyzna 2007
MŁODE PIÓRO 2007
„Gdzie dobrze, tam i ojczyzna...”
Kolejne sobotnie popołudnie. Leżę na tym łóżku już chyba z godzinę
i nie mam pojęcia, czym mógłbym się zająć. Zadań domowych odrabiać
się nie chce, komputer... dziwnie mi się znudził. Ech... co ja mogę
ciekawego Wam o sobie opowiedzieć? To mój pokój. Tu jest łóżko,
tam biurko, a za nim okno... właśnie! Za oknem rozpościera się czyste
błękitne niebo, słońce się jeszcze nie schowało za horyzont, więc może
zabiorę Was na spacer? Niezły pomysł, prawda? Najlepiej w jedno
z moich ulubionych miejsc. Problem tylko w tym, że musimy przejść
przez całe miasto, ale to Was chyba nie zniechęca? No to zapraszam...
do Świebodzic.
***
Prosta ulica, naprzeciwko stary dom z rzeźbionymi kolumnami,
najprawdopodobniej w stylu barokowym, tak dokładnie się na tym nie
znam. Ale co nieco kojarzę z lekcji kultury. Mówię o tym mniejszym
domku, bo ten większy, który Wam się zapewne pierwszy rzucił w oczy,
to Ośrodek Kultury. Długa historia mnie z nim wiąże. Tutaj zagrałem
swój pierwszy koncert, choć tamtego zespołu dobrze nie wspominam...
Nie będę zagłębiał się w tę historię, bo mało Was pewnie interesuje.
Powiem tylko tyle, że teraz, co wtorek, mam tu, razem z kumplami, próby
nowego zespołu, w którym zbiegiem okoliczności – śpiewam. No, ale
chodźmy dalej, bo nas zachód słońca tutaj zastanie. Zanim przejdziemy
to skrzyżowanie, chciałbym zwrócić Wam uwagę na tę piekarnię
po lewej stronie. Za każdym razem, kiedy wracam tędy wieczorem,
57
akurat wystawiają pieczywo przy drzwiach, a wentylator wyrzuca ten
zapach świeżego pieczonego chleba na zewnątrz. Uwielbiam moment,
w którym wchodzę w ten zapachowy obłok...
OK, mamy zielone światło, więc idziemy na drugą stronę. Na
temat tego sklepu monopolowego nic Wam nie będę wspominał, bo
nie wypada, ale też parę ciekawych historii się z nim wiąże. Idziemy
dalej. Tutaj, po prawej stronie, jest ulica prowadząca do rynku, ale
my pójdziemy jeszcze kawałek, żeby zobaczyć najładniejsze miejsce
w środku miasta. To, co się tak świeci na pomarańczowo po Waszej
prawej stronie, to cukiernia, a jednocześnie kawiarnia. Taka nowa,
niedawno otwarta. Jedno z dwóch miejsc, oprócz pizzerni, gdzie można
wieczorem spokojnie posiedzieć razem z kumplami czy dziewczyną.
W takiej miejscowości niewiele jest lokali tego typu, a do tych, gdzie
po zmroku zbierają się grupy szukających zaczepki skejtów, po prostu
nie chodzę. Atletą nie jestem, więc chyba mnie rozumiecie.
Za każdym razem, kiedy wyjeżdżam do Wrocławia, czuję się
zupełnie inaczej. Tam, gdzie po dwudziestej zaczyna się życie, świat
wydaje się zupełnie inny. Gdy wracam do swojej dużej wioski, to
czuję się tak, jakbym oglądał stare westerny. Wymarłe miasto, cisza
na ulicy, światła mrugające na pomarańczowo kołyszą się smutnie na
wietrze, a liście nerwowo unoszą się na podmuchach niewidzialnej
siły, uderzając o krawężnik. Wszystko napełnia mnie wtedy nieopisaną
melancholią i lękiem...
Ale oto jesteśmy już na placu. Ten pomnik papieża na górze, to,
moim zdaniem, najbardziej nieudana rzecz, jaką samorządowcy zrobili
w tym mieście. Popiersie od siedzącej postaci, a tułów od stojącej.
Papież lewą ręką trzyma swoje szaty, falujące na wietrze, a prawą...
no właśnie... zamiast pozdrawiać ludzi, to podpiera podbródek. Bez
sensu. Więc co na tym placu jest piękne? Kwiaty. Tysiące kwiatów
o różnych kolorach, mieniących się w barwnych promieniach słońca
i pozdrawiających mnie już z daleka. Kwiaty, które układają barwny
ogród w samym sercu miasta i, gdyby nie odgłos przejeżdżających
samochodów, można by rzec, że jest się gdzieś poza nim. Z tego miejsca
widać już wieżę małego kościoła. Tutaj, w centrum, są dwa kościoły.
Duży i mały, co łatwo skojarzyć, że ten pierwszy jest po prostu większy.
Z tego miejsca można podziwiać widok, który daje się obejrzeć jeden raz
58
w ciągu dnia. Słońce zatrzymuje się w dzwonnicy kościoła i rozdziera
swoje promienie na wszystkie strony w tylko sobie znany, magiczny
sposób. Widzicie?
To ta brama, naprzeciw kościoła. Wracają wspomnienia. Tutaj
mieszka dziewczyna, w której zakochałem się pierwszy raz w życiu.
Teraz już wiem, że była to tylko młodzieńcza miłość, pozbawiona
w pełni racjonalnego spojrzenia na świat, ale doświadczeń nie da się
wymazać, tak samo, jak historii miasta, kraju czy świata. Pełna miłych
chwil i uśmiechów przygoda, zakończona w niezbyt przyjemny sposób.
Robiłem, co mogłem, a naprawdę robiłem wiele. Kiedyś mi powiedziała,
że to „zbyt piękne, by było prawdziwe”. Ot, banalne – powiecie. Dwa
tygodnie później kazała mi iść w drugą stronę, choć teraz twierdzi, że
zrobiła źle. Szkoda, że na niektóre rzeczy czasami jest za późno... Nie
jest dla mnie już taka ważna, taka jedyna i wyjątkowa, jaką była wtedy.
Zbyt wiele się zmieniło. Ja też wydoroślałem. Miłość postrzegam
zupełnie inaczej. W jaki sposób, to już musicie zapytać pewnej osoby,
niestety, mieszkającej daleko stąd...
Zagaduję Was, wspominam, a nawet nie zauważyłem, że
doszliśmy do rynku. Kwadratowa wyspa na morzu ulic, a na niej
ratusz, drzewa, mała fontanna, parę ławek dokoła i kiosk. O tę część
miasta zawsze wszystkie władze dbają najbardziej. U nas jest podobnie.
Odnowiony budynek z zegarem na wieży. Nie sugerujcie się nim, bo
zawsze się spóźnia o półtorej godziny. Tutaj jest pięknie na święta. Na
drzewach pozawieszane są długie łańcuchy złotych lampek, na lampach
kolorowe światełka, a w sylwestra... największy w okolicy pokaz
sztucznych ogni. Romantyka i nowoczesność. Prawda o mnie jest taka,
że nie lubię imprez. Sylwestra też zazwyczaj spędzam w domu, więc
o północy przychodzę tutaj, żeby popatrzeć na widowisko. Zauważyliście
na pewno, że wszędzie tutaj jest czysto. Bodajże trzy lata temu moje
miasto uznano za najczystszą miejscowość w województwie. Aż
przyjemnie się spaceruje po takich ulicach. Pojedźcie na przykład do
Wałbrzycha... okropność. Widzę, że słońce już schowało się za dachy
budynków, więc musimy się spieszyć, jak chcemy zdążyć na autobus.
Chodźmy.
***
59
Wąska uliczka przeprowadziła gości przez dolinę zabudowań.
Po drodze mijali pozamykane sklepy, świat stawał się coraz cichszy na
tym zakątku ziemi. Tuż koło roznoszącej słodką woń fabryki czekolady,
przebiega jedna z głównych dróg, o którą wzbogaciło się moje miasto.
Chłopak ciągle opowiadał o każdym szczególe, jaki rzucał się w oczy.
Widać było, że to jego miasto, że je zna i kocha. Przeszli przez kamienny
most, rozciągnięty nad brunatną rzeką, która co tydzień zmieniała kolor,
rzadko będąc czystą i przejrzystą. Długa droga zaczęła wspinać się do
góry, a budynki po obu stronach zasłaniały widoki. Opowiadał o swoich
rowerowych wyprawach, które pozwalały mu znaleźć spokój, pozwalały
odstresować się i, co może wydawać się dziwne, odpocząć. Skręcili
w stronę innej góry, na której szczycie stało małe osiedle domków
jednorodzinnych. Snobistyczne bogactwo i przepych, jedne wynioślejsze
od drugich, górują nad miastem, przypominając o starodawnym podziale
mieszczan, mieszkających w dole grodu i szlachtę z dumnym czołem
kroczącą w wysoko zbudowane twierdze. Droga skręcała w lewo i długim
wężem wcinała się w pola zbóż, ciągle wijąc się do góry.
Szli tamtędy wielcy rycerze współczesnego świata. Cięli
swym wzrokiem kłosy zboża, bo mieczy już nie nosili od dawna.
Ich buty stawiały dumne kroki, za każdym razem unosząc głowę
o parę centymetrów ponad miasto. Wysokie słupy przeciągały linie
wysokiego napięcia, krojąc krajobraz na pół. Zaledwie parę kroków
dzieliło ich od miejsca, w którym chłopak spędzał najwięcej swoich
samotnych chwil. Z prawej strony las, po którym promienie ognistego
rydwanu spływały jak świeża krew. Tuż obok panorama zabudowań,
nad którą zamykała się powieka cienia, a w części objętej mrokiem,
zaczynały przebłyskiwać pierwsze latarnie. Miasto szykowało się do
snu, układając swoją zmęczoną głowę na poduszce z obłoków.
Droga wiodła dalej, ku cmentarzowi... Gdy prawa część
krajobrazu szykuje się do snu, jego lewa strona dopiero budzi się do
swojego wiecznego życia... tuż za cmentarzem droga spadała w dół,
urywając się niczym wodospad na klifowym wybrzeżu. Jej los
skrywają za sobą dwa kolejne pagórki, złowrogo patrzące w stronę
tego najwyższego wzniesienia. Całkiem na zachodzie, czerwona Eos
zatapiała się w morzu drzew, chcąc przedłużyć jeszcze parę sekund swą
obecność na tym świecie...
60
***
Tu jest moje magiczne miejsce. Tutaj przychodzę zawsze
wtedy, kiedy mam coś do przemyślenia, kiedy coś mnie dręczy, kiedy
chcę popatrzeć z boku na ten pędzący gdzieś świat. Piękny zachód
słońca, piękne wzniesienia „wygolone” do połowy, niskie trawy,
a w drugiej połowie porośnięte wysokim lasem. Tutaj siadam i patrzę
przed siebie. Często biorę kartkę, długopis i... po prostu piszę. Wiele
rzeczy tu powstało. Wiersze, opowiadania... za każdym razem jest tu
jakaś magiczna moc, która mnie ogarnia, jakaś wena twórcza... Tu,
gdzie rodzi się i umiera historia. Czujecie ten dreszcz na plecach? To
tutaj kończy się moja mała Ojczyzna. Te drogi, które znam na pamięć,
te drzewa z odciskami moich palców, to miasto, które leży pod moimi
stopami. Tam, gdzie widać wieżę, duży kościół, ratusz, mały kościół...
A tam, obok tego czerwonego dachu, to mój dom, widzicie? To wszystko,
co widać, to MÓJ DOM...
Krzysztof Domiński, Zespół Szkół Ekonomicznych w Świdnicy
Szkoły Podstawowe
Proza
I miejsce
Moja mała ojczyzna jest wszędzie tam, gdzie moje serce
Kiedy słońce skryło się za górami,
A niebo rozświetliły gwiazdy,
Wrocław, tak mi obcy, a jednak znany
Uśmiechnął się, jakby słońce
Złotymi kolorami.
Oprowadził mnie po katedrach i zabrał na Panoramę,
Opowiadał piękne historie właśnie z nim związane.
61
W końcu zadumał się, pytając mnie o zdanie,
A ja z kolorową burzą w głowie, rzekłam:
„Popatrz, już dnieje, już ranek!”
Wtedy wzeszło słońce, mocno zapłakane i skryło się za chmury,
Co przyszły nie wiadomo skąd obrzmiałe.
Zapytałam Wrocław: „Co się teraz stanie?”
Ale on był już daleko.
Odpłynął z ciężkich chmur łez rzeką.
Skoczyłam za nim w mokry puch chmury
I zanim porwał mnie pęd wichury,
Wszystko stało się jasne, bo zadzwonił budzik.
Czułam, jak bardzo jestem daleko, jak nieporadny dzieciak,
I jak ciągle tęsknię za tym miastem...
„To tylko sen?! Niemożliwe, taki realny i taki wspaniały.”
- Mój Wrocław! – powiedziałam na głos.
- Nie, nie twój – odezwał się ktoś za moimi plecami.
Na pięcie odwróciłam się w stronę głosu, ale nic tam nie było. Czułam
przez skórę, że ktoś jednak patrzy na mnie.
- Ktoś ty, pokaż się zaraz!!! – krzyknęłam, ale odpowiedziała mi
cisza.
Wyszłam z domu, bo było mi smutno, że mieszkam tutaj, w Pieszycach,
a nie w wymarzonym Wrocławiu. Poszłam pożalić się moim górom
i lasom, patrzącym na mnie codziennie zza okien domu. Robię tak często,
gdy mam problemy i jest mi nijako. Mówię im o swoich kłopotach, ale
góry tylko bezradnie kiwają lasami, jak rozwianymi włosami i tylko
słychać: „Nie martw się, jutro będzie lepiej!”. Odprowadzana przez
szepczący mi do ucha wiatr, biegłam znów do domu. Wtedy zwinna
wiewiórka, niczym generał, stojąc na baczność na mojej drodze, zaczęła
rzucać we mnie żołędziami, mówiąc:
- Stój, czekaj, może ja ci pomogę!
Pobiegłam dalej, ale zza buka wyskoczyła zwinna sarna i krzyknęła:
- Siadaj na mój grzbiet, wiem kto ci może pomóc! Sama
zobaczysz, że tak będzie, tylko mnie posłuchaj!
62
Przez dąbrowy i polany leśne pognałam na grzbiecie sarny w stronę
Wielkiej Sowy. Tu znów jakby z głębi ziemi usłyszałam ten sam głos
co rano:
- Witaj Marto!
Zagrzmiało, aż ziemia pod stopami jęknęła zbudzona.
- Kto tutaj jest, kim jesteś? – zapytałam, czując jak po plecach
przebiegają dreszcze.
- Jestem duchem tych gór i tego miasta u ich podnóża, starym
duchem Pieszyc.
- Ale ja cię nie widzę, pokaż się!
- Zobaczysz mnie w swoim czasie – powiedział głos, a ja jakoś
w to uwierzyłam i poczułam się raźniej.
- Usiądź tutaj i powiedz, co cię trapi – po przyjacielsku
zaproponował Duch.
- Nie chcę tu być, mieszkać! Nudzi mi się tutaj, a mama mówi,
że teraz tutaj jest mój dom, moje miejsce. Jakie to „moje
miejsce”, do którego nic mnie nie pociąga? – powiedziałam
zbuntowanym głosem.
- Oho ho! Mamy tu małego buntownika. Nie wiem, czy ja, stary,
mogę jakoś pomóc, ale na pewno zrobi to moja przyjaciółka,
więc chodźmy!
Przeszłam za głosem przez polanę, a czułam, jakby ktoś mnie cały czas
prowadził, odgarniał krzaki i gałęzie przed moimi stopami. Mijałam
po drodze dorodne prawdziwki, których kilka zabrałam ze sobą.
Towarzyszyły mi leśne sarny, zające, górskie kozy i muflony, zupełnie
nie obawiając się mojej obecności w lesie.
- Czyżby mnie polubiły? – pomyślałam.
Może i tak, bo nigdy nie robię im krzywdy, nie niszczę lasu, gdy
spaceruję po górach, i nie płoszę zwierząt. Doszliśmy do szczytu
Wielkiej Sowy. Z góry spoglądała na mnie piękna wieża widokowa –
symbol Gór Sowich. Stanęliśmy przed Kosodrzewiną, której gałęzie,
siwe i powyginane jak ręce spracowanego człowieka, okryte były
zielonymi, długimi igłami. Błyszczące szyszki patrzyły na mnie jak
wielkie, mądre oczy.
- Witaj siostro, mam tu kogoś, kto szuka pomocy – usłyszałam
za sobą łagodny głos mojego niewidzialnego przewodnika.
63
- Co cię tu sprowadza Marto? – zaszumiała stara Kosodrzewina.
Nawet nie pytałam, skąd zna moje imię, bo w takiej sytuacji byłoby to
zbyt banalne.
- Znam cię od jedenastu lat, bo na tej ziemi się urodziłaś, to twoja
ojczyzna.
- Ojczyzna, ojczyzna! Jaka to ojczyzna? Wy wszyscy tak samo,
a ja chcę mieszkać w dużym mieście, we Wrocławiu. Tam jest
wesoło, kolorowo. Są kina, teatry, szkoły, baseny, a tu co?
Nudy, nudy, nudy...
- Nie mów tak Marto! Nie masz racji – usłyszałam zgodny chór
głosów.
To były zwierzęta, Duch i Kosodrzewina. Nagle zza gałęzi Kosodrzewiny
wygramoliła się znajoma wiewiórka.
- O proszę, Marta – uparta, która nie chciała mojej pomocy.
Myślisz, że takie małe stworzonko nie może ci pomóc. Ja cię
znam od dawna, znam w tym mieście wszystkich i wszystko
wiem. Chodź, to pokażę ci ten twój Wrocław.
Zwinnie wskoczyła na wieżę, a ja wdrapałam się po schodach na sam
jej szczyt.
- Popatrz na to miasto poniżej, znasz je od niedawna. Widzisz
jakie jest senne, łagodne i małe. To powód, dla którego warto
tu zostać. Przekonasz się zaraz sama.
- Chyba żartujesz, ja się tu nudzę! Co w nim jest takiego dla
czego powinnam tu być?
- Poczekaj! Popatrz tam daleko – powiedziała wiewiórka,
wyciągając przed siebie śmieszną rudą łapkę.
Nagle miałam wrażenie, że horyzont zbliża się do mnie i przez szarości
zapadającego mroku z bardzo daleka dostrzegłam światła wielkiego
miasta. Światełka różnych kolorów zaczęły migać przed moimi oczami
z prędkością błyskawicy. Z oddali usłyszałam gwar, hałas, zgrzyt,
który doprowadzał moje uszy do szału. To było dziwne, niemożliwe,
a jednak działo się. Zobaczyłam tłumy ludzi, tysiące samochodów
stojących w korkach, krzyczących kierowców. Ciężkie maszyny ryły
asfalt, słychać było huk młotów pneumatycznych rwących torowiska
tramwajów.
64
Rany! Przestań, mam tego dosyć! – krzyknęłam, jakbym
chciała przekrzyczeć przytłaczający hałas. Wtedy gwar ustał,
a ja poczułam ulgę. W obolałych uszach cisza zagrała jak
najpiękniejsza melodia.
- No proszę! To twoje upragnione miasto. Jesteś tego pewna? –
z dziwnym uśmiechem zapytała wiewiórka – generał.
Trudno opisać, co czułam w tym momencie. Sytuacja wcale nie była
naturalna, ba... moje odczucia przypominały gar z wrzącą zupą. Nie
wiedziałam, na jakie słowa się zdobyć. Jakby mimo mojej świadomości
wykrztusiłam:
- Dziękuję ci wiewiórko! Dziękuję ci Kosodrzewino i tobie
Duchu! Jednak Wrocław to nie ta bajka, w której będę
aktorem.
Pomału nabrałam w płuca pachnącego lasem i ziołami powietrza
i zaczęłam schodzić ze zbocza, słysząc jak zegar na pieszyckim kościele
wybija północ. Przy szumie lasu i tajemniczych szeptach licznych
potoków, dotarłam do domu. Roznosiła mnie dziwna energia. W głowie
myśli o Wrocławiu, z którego się wyprowadziłam, wciąż jeszcze
walczyły z tymi o Pieszycach i nie mogłam nic na to poradzić. Gdy
stanęłam w oknie swojego pokoju, znów usłyszałam ten tajemniczy
głos jakby znikąd, ale cichszy i spokojniejszy niż dotąd:
- I co, Marto? Na pewno nic cię tu nie trzyma?
Wtedy zrozumiałam, że Duch to głos z mojego serca. Przecież ja się tu
urodziłam, nasiąkłam jak gąbka miłością do tego miejsca i kilkuletnie
zamieszkiwanie we Wrocławiu tego nie zmieniło. Wyobrażałam sobie
siebie jako wielkomiejską, obytą ze światem studentkę. Ale przecież
wciąż jestem małą dziewczynką, nawet jeśli umysł wyrywa się do
gwaru Wrocławia, to tak naprawdę serce zostaje tu.
Skończyłam czytać swoje wypracowanie, pani pochwaliła mnie za
baśniowe elementy i bujną wyobraźnię. Siadając do ławki, widziałam
ironiczno – pobłażliwe spojrzenia kolegów i koleżanek – przyszłych
studentów z prowincji.
Marta Gorlicka, Szkoła Podstawowa nr 1 w Pieszycach
-
65
II miejsce
Zerwana nić
Dla wielu bezrobotnych mieszkańców Nowej Rudy lumpeksy to
jedyna możliwość zakupu w miarę dobrej i taniej odzieży. Jest ich
w mieście kilkanaście.
Nić jest symbolem wyjścia z trudności, tak jak w przypadku
pięknego mitu o Tezeuszu, który dzięki niej wyszedł z labiryntu.
Poprzez przywiązanie nitki u wejścia do gmachu i rozwijanie kłębka
– w dojściu do celu nie zgubił się. Zaś w drodze powrotnej zwijał nić
i gdyby nie to, władca by zginął.
W mitologii greckiej stała się ona symbolem istnienia, życia, ale także
miłości, przeznaczenia, losu...
Pamiętać czy zapomnieć?
W przypadku mojego miasta do nici można porównać wszystkie
ścieżki życia ludzi w dziejach Nowej Rudy. Przed wiekami w domach
na ulicy Zaułek żyli Tkacze, ich zawodowa, rzemieślnicza tradycja
ciągnęła się długo i tworzyła historię tego miejsca, ale z biegiem czasu
ta nitka pokoleniowa została zerwana i zostały po sługach krosien tylko
zabytkowe domy. Choć pewnie ich potomkowie żyją wśród nas...
Kolejne pokolenie
Wiele osób po II wojnie światowej swoje życie związało z pracą w ZPJ
Nowar oraz w fabryce SPLOT przy ul. Kościelnej, zajmującymi się
produkcją tkanin. Z pewnością kontynuowanie tej – poniemieckiej
w końcu – działalności dało mieszkańcom pracę i przyczyniało się
do rozwoju miasta. Jedni kończyli swą nić życia właśnie tutaj, a inni
dopiero zaczynali. Jednak z powodu dużych szkód w środowisku,
które powodowały te zakłady, oraz sytuacji gospodarczej w Polsce
zostały zamknięte. Po upadku przemysłu jedwabniczego ludzie swą
nić poprowadzili w różnych kierunkach. Jedni pozostali w tym mieście
– odeszli na emeryturę lub byli/są bezrobotni, inni znaleźli pracę
w Czechach w podobnej fabryce. Jeszcze inni natomiast wyjechali
66
z miasta i poza nim – w Irlandii, Szwecji, Danii, w Niemczech –
z pewnością ciężko przędą nić swego życia. Zostały jedynie – wpisujące
się swoją działalnością w ten historyczny pejzaż nici – zakłady szyjące
ubrania robocze: na ul. Przechodniej i... słupiecki „Promyk”. Czy to
jakiś nomen-omen?
Ciężkie czasy: dziś
W Nowej Rudzie jak grzyby po deszczu pojawiły się sklepy
z używaną odzieżą – w lumpeksach, których jest bardzo wiele, kupują
niemal wszyscy. Szmatlandie stały się cechą charakterystyczną
miasteczka. Z drugiej ręki – jak to brzmi? Czy da się żyć z drugiej ręki?
Czy godne, dobre życie, to to z drugiej ręki?
Kamil Fecko, Szkoła Podstawowa nr 2 im. Janusza Korczaka
w Nowej Rudzie
III miejsce
Moja Mała Ojczyzna
Mieszkam w pięknym i tajemniczym regionie na Dolnym
Śląsku. Moją Małą Ojczyzną jest mała i zdawałoby się nieciekawa wieś
Goczałków. Lecz pewnego dnia przekonałam się, że moja miejscowość
ma ciekawą historię.
Mój dom znajduje się niedaleko pięknego i starego parku.
Uwielbiam po nim chodzić i podziwiać piękne i rzadkie okazy drzew.
Nieopodal płynie rzeka. Jest to wspaniałe miejsce do rozmyślań i marzeń,
szczególnie latem, kiedy jest tam cudowny nastrój. Rzeka delikatnie
faluje i skrzy się tysiącami barw zachodzącego słońca. Pewnego razu
opowiedziałam o tym mojemu dziadkowi. Po chwili przypomniał
on sobie historię Goczałkowa z czasów II wojny światowej, którą
opowiedział mu jego dziadek. Dowiedziałam się, że w pobliżu rzeki
stał pałacyk rodziny von Richthofen. Istniał on do 1945 roku. Uległ
wówczas ruinie i całkowitej dewastacji. Byłam zrozpaczona, że taki
smutny los spotkał tę wspaniałą budowlę. Przed położeniem się spać,
dużo rozmyślałam o rodzinie von Richthofen. W nocy przyśnił mi się
67
sen. Śniło mi się, że byłam koło rzeki i patrzyłam na dom. Nie mogłam
sobie przypomnieć, gdzie go wcześniej widziałam. Nagle ukazał mi się
dziwny starzec. Powiedział:
- Co ty tutaj robisz?! Tu nie wolno wchodzić! Ja ci to mówię!!! –
zagrzmiał.
- Kim pan jest? – nie wiedząc czemu zachowałam całkowity spokój.
- Jestem właścicielem tego domu! – odpowiedział starzec. Nagle
zamarłam. Przypomniała mi się historia rodziny von Richthofen.
A starzec zaczął się głośno śmiać.
- Co! Boisz się?! Ha, ha, ha!!!
I nagle... Mój sen się skończył. Z ulgą obudziłam się. Zaraz pobiegłam
w to miejsce. Niestety, wszystko było tak jak poprzednio. Wróciłam do
domu. Cały dzień myślałam o moim śnie. Tej nocy znowu przyśniła mi
się rzeka. Ponownie ukazał mi się starzec:
- Znowu tu jesteś? – zapytał.
- Tak... – próbowałam opanować strach.
- Pewnie ciekawi cię nasza historia? – zaśmiał się.
- Znam ją całą – powiedziałam.
- Czyżby???
- Tak. To jest wasz pałacyk. Pan jest członkiem rodziny von Richthofen,
prawda?
Starzec przyjrzał mi się uważniej.
- Tak... Skoro znasz naszą historię... to może... pomogłabyś nam?
- Chętnie! – zawołałam.
- Kiedyś, bardzo dawno temu, ja i moja małżonka zbudowaliśmy ten
pałacyk. Na ścianach piwnicy pojawiły się dziwne czerwone znaki,
których nie potrafiliśmy odczytać. Zapomnieliśmy już o tym zdarzeniu.
Kilka lat później porządkowałem drzewa w ogrodzie. Pod jednym z nich
znalazłem małą szkatułkę. Byliśmy ciekawi, co się w niej znajduje, więc
otworzyliśmy ją. W środku nie było nic, lecz na dnie widniał napis:
„Jesteście otoczeni klątwą. Już nigdy nie zaznacie spokoju”. Klątwa
się sprawdza. Naszego pałacyku już dawno nie ma, a my nie możemy
zaznać spokoju.
- Jak mogę wam pomóc? – zapytałam.
- Ten tylko może nam pomóc, który odnajdzie szkatułkę i rozbije ją –
powiedział smutno starzec.
68
- Gdzie ona jest? – zapytałam.
- Niestety, znikła jak kamień w wodę.
- Odnajdę ją!!! – krzyknęłam – Na pewno ją odnajdę!
- Oby ci się to udało dziecko – powiedział starzec z nadzieją w głosie...
i rozpłynął się w powietrzu.
Zaraz po przebudzeniu postanowiłam pójść do parku i odnaleźć
szkatułkę. Niestety, nigdzie jej nie było. Po całym dniu szukania
wróciłam do domu. Nagle na ścianie pokoju pojawiły się czerwone znaki,
które układały się w napis: „Pod drzewem nie znajdziesz, lecz ujrzysz
pod kamieniem”. Na drugi dzień wybrałam się do parku. Znajduje się
w nim piękny, wielki, płaski głaz. Chciałam mu się przyjrzeć z bliska.
Nagle wypadła mi komórka, którą trzymałam w ręce. Schyliłam się po
nią i... ujrzałam na kamieniu coś na kształt ręki. Przyłożyłam swą dłoń
do niej i stało się coś niezwykłego. Znalazłam się w dziwnym świecie.
Wokół chodzili żołnierze i słychać było strzały.
- No tak! Znalazłam się w czasach II wojny światowej, kiedy to naszą
wieś zajęły oddziały Armii Czerwonej!
Nagle usłyszałam krzyk:
- Co to jest? Jakaś szkatułka!
- Wyrzuć ją! Po co nam ona?!
- Może to... – pomyślałam – Ach Tak! To chyba szkatułka, którą znaleźli
von Richthofen’owie!
Szybko pobiegłam, by nie zostać zauważoną przez tych ludzi. Szkatułka
była bardzo ciężka. Próbowałam ją rozbić, ale nie mogłam. Otworzyłam
ją. Na dnie widniał napis: „Zostałaś wybrana. Tylko ty możesz zdjąć
klątwę. Musisz wyłowić z rzeki kamień z napisem KLĄTWA i uderzyć
nim w szkatułę tak, by się rozbiła”. I nagle... Napis zniknął. Po chwili
udało mi się wyłowić kamień z wody. Uderzyłam nim z całej siły...
i znalazłam się znów w domu.
Postanowiłam pójść w miejsce, gdzie działy się wczorajsze wydarzenia.
Nagle ukazał się pałac rodziny von Richthofen i starzec, który z ulgą
powiedział:
- Dziękuję ci. Teraz już możemy być spokojni – i... rozpłynął się
w powietrzu.
Kiedy wróciłam do domu, poprosiłam mojego dziadka, by opowiedział
mi więcej z historii Goczałkowa. Wtedy on polecił mi książkę o historii
69
Goczałkowa, z której dowiedziałam się więcej ciekawych faktów
dotyczących mojej wsi.
Kiedyś myślałam, że moja miejscowość jest szara i nieciekawa.
Lecz kiedy przyjrzałam się bliżej jej historii, pokochałam to miejsce
w moim kraju rodzinnym, mojej Ojczyźnie, bo to miejsce to taka „moja
mała Ojczyzna”.
Urszula Jaworek, Szkoła Podstawowa w Goczałkowie
Wyróżnienia
Tajemniczy dom przy Głównej 129
W Jugowie przy ulicy Głównej 129. jest stary, poniemiecki
dom. Mieszka w nim mój stryjek. Osiadł tu około 1970 roku, aby być
bliżej swojego brata – mojego pradziadka. Budynek nie wyróżniał się
niczym od innych. Ale kiedyś stało się coś niezwykłego.
Pewnego dnia, jakiś tydzień po przeprowadzce do feralnego
domu, ktoś lub coś chodziło po strychu. Z początku domownicy
myśleli, że to kuny lub inne zwierzęta, lecz już wtedy były wątpliwości.
Postanowiono przeszukać całe domostwo. Na próżno. Nigdzie nie
znaleziono żadnych śladów, które wskazywałyby na czyjąś obecność.
Po prostu – nic. To trochę zaniepokoiło stryjostwo.
Kilka dni później miało miejsce tajemnicze wydarzenie.
Komoda, która stała obok okna w pokoju, nazajutrz królowała już
naprzeciwko wejścia w kuchni. Po tym incydencie mieszkańców
ogarnął potworny strach. Szukano nawet lokalu zastępczego, ale po
kilku dniach spokoju zaprzestano. Jednak to była tylko cisza przed
burzą...
W upalną, sierpniową noc roku 1971, kiedy już większość
domowników poszła spać, ktoś zapukał do drzwi. Moja trochę zaspana
stryjenka podeszła w ich stronę i otworzyła je. Jakież wielkie było
jej zdziwienie, gdy nikogo za nimi nie było. Wystraszona prędko
oddaliła się w stronę sypialni. Po chwili ponownie rozległ się stukot.
Kobieta odważyła się znów zbliżyć tam, skąd dochodził odgłos, ale
po dokładnym rozglądnięciu się dokoła stwierdziła, że nikogo tam nie
70
ma. Szybko poszła po męża. Razem czekali w salonie na kolejny hałas.
I właśnie wtedy rozpętała się burza. Deszcz uderzał o szyby i syczał,
jakby łzy jakiegoś olbrzyma spadały na rozpaloną blachę.
Oczekiwanie na odgłosy trwało jakiś kwadrans. Po kilku
minutach podłoga na strychu zaskrzypiała. Serca ludzi siedzących na
kanapie przepełniły się trwogą. Przestraszeni pobiegli do sypialni.
Wtedy rozległ się szereg strzałów, jakby z pistoletu. Mimo wielkiej
grozy wkrótce zapadli w sen.
Na następny dzień stryj ponownie wkroczył na strych i rozejrzał
się. Pomyślał, że po oddawanych strzałach musiały pozostać łuski
nabojów. Jednak niczego tam nie znalazł. Ale w pokoju sofa nie stała
tam gdzie w nocy. Znaleziono na niej rewolwer.
Pewnego popołudnia do głowy szwagierki mojego pradziadka
wpadł pomysł ponownego przeszukania całego domu. Jej mąż zgodził
się, lecz bez entuzjazmu.
Zaczęli od piwnicy. Sprawdzali dokładnie, centymetr po
centymetrze. Bez skutku. Udali się na strych. Po kilku minutach odnaleźli
stare pudło, które musiało być w tym domu już przedtem. Otworzyli je
i znaleźli owinięty w płótno sztylet z niemieckimi napisami. Podobno
zabito nim żołnierza. Był pokryty rdzą, która sprawiała wrażenie
zaschniętej krwi. Jakiś wewnętrzny głos mówił stryjowi, aby pozbyć
się znaleziska.
Owinął je w skrawek materiału i pojechał w góry. Zakopał nóż
pod pewnym świerkiem i powrócił do domu.
Od tamtej pory stryjostwo nie ma już problemów z duchami.
Rodzina wiedzie spokojne życie i prawie zapomniała o kłopotach
sprzed lat.
Mimo, że Jugów to niewielka miejscowość, jednak niezwykle
tajemnicza. Niektóre zagadki na pewno odkryjemy, lecz wiele pozostanie
w ukryciu. Gdyby tak przeszukać dokładnie wszystkie szare domki ze
strzelistymi dachami, odkrylibyśmy sekrety, o których nawet nie śnimy.
Za to kocham moją wieś, bo wiem, że zawsze mogę liczyć na kolejną,
fascynującą historię.
Klaudia Chmielewska, Szkoła Podstawowa w Jugowie
71
Domek w czereśni
Moją ulubioną kryjówką jest „Domek w czereśni”. Możliwe, że
to drzewo zasadzili jeszcze Niemcy, którzy kiedyś tu mieszkali. Chatkę
buduję sam od miesiąca. Użyłem starych desek, z których zrobiłem
podłogę i ściany. Gałęzie i wiklina posłużyły mi do maskowania
i wyplatania strzechy. Dach jest szczelny dzięki trzcinie, a w czasie
deszczu do środka nie dostaje się woda.
Często wchodzę na wyższe gałęzie i obserwuję mojego psa
Kaya. Kay wzbudza ogólny zachwyt – jest podobny do wilka i jest
cały biały. Ma uszyska jak nietoperz – obraca nimi jak radarami. Po ich
ustawieniu rozpoznaję jego nastrój. Lubię się z nim bawić, zwłaszcza
na śniegu – ja rzucam śnieżki do góry, a on wyskakuje i łapie je
w powietrzu w swoje zęby. Dostałem go od mojego przyjaciela „Lali”
z Niemiec. Kay ma dwa lata, a ja jedenaście, czyli można powiedzieć,
że jesteśmy rówieśnikami. Kay urodził się jak ja w Niemczech – mamy
wiele wspólnego.
Wracając do mojej kryjówki, jest to budowla, którą chcę ciągle
udoskonalać. Na budowę przychodzę co jakiś czas, gdy nie mam
innych zajęć. Najczęściej buduję ją w soboty, niedziele i inne wolne
dni. Jestem w połowie do „nieukończenia” mojej kryjówki, ale to nie
szkodzi. W środku mam rozwieszony hamak. Lubię się w nim położyć,
poczytać książkę i zapomnieć o świecie...
Moja kryjówka jest wspaniałym punktem obserwacyjnym.
Znajduje się przy drodze wiodącej do mojego domu. Każdy, kto do
mnie przyjeżdża musi minąć moją czereśnię, widzę więc wszystko
i wszystkich: mój dom – „Paradę” i gości przybywających z wielu
krajów. Parada to czeskie słowo wyrażające zachwyt, oznaczające coś
wspaniałego i mój dom taki właśnie jest: cały pomalowany i ozdobiony
przez moją mamę Beatę.
Często opuszczam mój „Domek w czereśni”, by przyłączyć się
do zabawy z uczestnikami spotkań. Staram się rozmawiać z nimi w ich
języku. Chyba jestem „trójkulturowy” – urodziłem się w Hamburgu,
mam czeskie imię – Olda i mieszkam w Domu Trzech Kultur, w Polsce.
Moja mała wioska Niedamirów leży na granicy z Czechami i ma aż dwa
przejścia graniczne. Za moim domem na Grzbiecie Lasockim znajduje
72
się jedno z nich, widać stamtąd całe Karkonosze i Śnieżkę od czeskiej
strony.
Codziennie rano schodzę z moim tatą Grzesiem i Kayem dwa
kilometry do przystanku autobusowego, skąd jadę „Lubikiem” do
szkoły. Zdarza się, że gdy wracam, dom jest już pełen ludzi. Najpierw
dowiaduję się skąd pochodzą, a potem ich pozdrawiam. Wiele osób
decyduje się wziąć udział w następnych warsztatach, dzięki temu
ciągle spotykam się z moimi przyjaciółmi, np.: z Frankiem z Niemiec,
z Franczesko z Mozambiku, z Aleszem z Czech i z Pawciem z Kamiennej
Góry.
Pewnego dnia uczestniczyłem w zajęciach fotograficznych.
Każdy z uczestników wziął aparat i wyruszył na poszukiwanie tematu
do swoich zdjęć. Wtedy powstały moje pierwsze fotografie naszych
gór, które potem sam wywołałem w ciemni fotograficznej.
Raz do roku odbywa się u nas festiwal, na który przyjeżdżają
wszyscy moi znajomi, przyjaciele, muzycy i goście. Czasami
pokazywane są filmy, w stodole są koncerty aż do rana, słychać śmiech
i rozmowy w różnych językach.
Nieraz leżąc w hamaku, w moim „Domku w czereśni”
zastanawiam się, po co ci wszyscy ludzie do mnie przyjeżdżają. Rodzice
odpowiadają mi tak: „Chcemy, aby ludzie z różnych kultur spotykali
się, wspólnie pracowali i dobrze się przy tym bawili.”
Mam najlepszą kryjówkę na tej półkuli. Jest tu cały mój świat.
Oldřich Justa, Szkoła Podstawowa w Miszkowicach
73
Szkoły Podstawowe
Poezja
I miejsce
Tutaj
Jest takie jedno miejsce na ziemi,
gdzie myślę i marzę.
Tutaj
szelestem liści
zacieram wspomnień szlaki.
Tutaj
wszystkie przykrości
odchodzą w zapomnienie.
Tutaj
razem z przyjaciółmi
zajadam się uśmiechem.
Tutaj
życie jest jak sen
najpiękniejsze.
Tutaj
wspomnienia
są przypięte do miejsc.
Tutaj
każde serce
przepełnia nadzieja.
Tutaj
poprawek żadnych po Bogu
nanosić nie potrzeba.
74
Tutaj
jest moje miejsce
Kamiennogórska Ziemia.
Anna Paździur, Szkoła Podstawowa nr 1 w Kamiennej Górze
II miejsce
Kochane drzewo
Dziś siedzę na zielonej łące,
Widzę drzewa w dali.
Zapraszają mnie do siebie,
Wołają: „Przyjdź, przyjdź”.
Lecz jest drzewo stojące samotnie,
Szare jego gałęzie targa rozszalały wiatr.
Drzewo to spogląda na mnie spod ciężkich powiek.
Nie ma siły, ale się uśmiecha.
Wiedziałam, że mnie obserwuje.
Przytuliłam je mocno do serca.
Chciałam, aby wiedziało, że nie jest samo.
Czułam, że ono też mnie ukochało.
Staliśmy tak w milczeniu.
Otaczały nas noworudzkie polany.
Wiatr nieustannie unosił moje włosy i jego starą koronę.
Nadszedł wieczór,
Ja nadal tam byłam, ale ruszyłam w kierunku domu.
W nocy, przed zaśnięciem, wspomniałam jak staliśmy na wzgórzu bez
słów.
Jednak nie mogłam spać.
Myśl, że opuściłam przyjaciela nie ustępowała.
Wyszłam z domu, nie mówiąc nikomu.
Biegłam w jego kierunku.
Nie było go tam.
Zostały po nim wspomnienia i ścięty pień.
Anna Gracz, Szkoła Podstawowa im. św. Wojciecha we Włodowicach
75
III miejsce
Litania Nepomuceńska
Święty Janie Nepomucenie, Patronie historii trzech narodów,
Wstawiaj się za nami!
Spowiedniku wierny żony króla Wacława i gapiów ulicznych,
Wstawiaj się za nami!
Bracie, za zachowanie tajemnic torturom poddany,
Wstawiaj się za nami!
Bohaterze, w rzece za milczenie utopiony,
Wstawiaj się za nami!
Lwie, co dzielnie prawdy broniłeś,
Wstawiaj się za nami!
Gospodarzu, witający handlarzy o świcie,
Wstawiaj się za nami!
Radości miejskich ptaków, trzymający cierpienie świata w splecionych
dłoniach,
Wstawiaj się za nami!
Dzielnych powodzian pomoco,
Wstawiaj się za nami!
Strażniku sekretów mojego miasta,
Wstawiaj się za nami!
Mędrcze, nad dolą noworudzian zamyślony,
Wstawiaj się za nami!
Przechodniu, kłaniający się mostowym pijaczkom,
Wstawiaj się za nami!
Muzo i Natchnienie – Olgi, Karola, Davida,
Wstawiaj się za nami!
Licznych mostów opiekunie,
Wstawiaj się za nami!
Ojcze żywiołu, zadumany nad losem górników,
Wstawiaj się za nami!
Władco rzeki, pochylony zawsze serdecznie ku staruszce z laseczką,
Wstawiaj się za nami!
Przyjacielu dzieci do szkoły idących,
76
Wstawiaj się za nami!
Orle, Nowej Rudy broniący,
Wstawiaj się za nami!
Samotniku, nad rzeką samochodów wiernie czuwający,
Wstawiaj się za nami!
Ratowniku dusz ludzkich, na czarny most troskliwie spoglądający,
Wstawiaj się za nami!
Obrońco prostaczków, w stare kamienice tkaczy wpatrzony,
Wstawiaj się za nami!
Nauczycielu, szlachetnej czystości i honoru,
Wstawiaj się za nami!
Żołnierzu na cokole, broniący życie nasze,
Wstawiaj się za nami!
Zaufany rycerzu wiary, co idziesz z pomocą,
Wstawiaj się za nami!
Święty Janie Nepomucenie – chroń nas przed zgubnymi falami podłości
i nienawiści, na nasze drogi w labiryncie życia racz spojrzeć łaskawie
i uczyń serca nasze według serca Twego. Amen.
Malwina Sikora, Szkoła Podstawowa nr 2 im. Janusza Korczaka
w Nowej Rudzie
Wyróżnienia
Ruda
Opadłych liści dywan
Pokrył już okolicę,
Kapliczki, smutne parki,
Wdziera się na ulice.
Niekiedy bywa słota,
Mniej jasno słonko świeci,
Do naszej szkoły „trójki”
Wesołe idą dzieci.
77
Na rynku pod ratuszem
Gołąbki im gruchają,
A młode dłonie dzieci
Okruchy ptaszkom dają.
Wiatr kręci i powiewa
W dół góry Anny spada,
Chwilami mroźny, gniewny,
Zimę już zapowiada.
Na Kolejowej zwolni,
Już na Drogosław leci
I znów spokój, cisza
I znowu słonko świeci.
Ech... powiem Wam w sekrecie,
Bo to jest prawda cała...!
Wśród gór ukrytych cicha
Ta nasza Ruda mała.
OJCZYZNA – dobre słowo,
Tym słowem się zachwycę,
Kocham to moje miasto
I całą okolicę.
Choć teraz nic nie zrobię,
Bo jestem jeszcze mała
Zostanę tu na pewno
I będę tu mieszkała.
Tu jest mój dom rodzinny
I dla mnie słonko świeci,
Tutaj zbuduję Polskę
Dla wszystkich „rudzkich” dzieci.
Marta Urbańska, Szkoła Podstawowa nr 3 w Nowej Rudzie
78
Są Ojczyzny duże...
Są Ojczyzny duże,
Lecz moja jest mała.
Moja jest przy murze
I jest piękna cała.
Rosną tam kwiatuszki,
Dzwoneczki i róże.
Są tam ciasne dróżki
I piwonie duże.
Ta ojczyzna jest krótka,
Lecz bardzo ją lubię.
W niej przestrzeń malutka,
Bo w większej się gubię.
W tym miejscu magicznym
Przyjaciół wielu mam.
Wróbli, skowronków licznych,
Ich wszystkich dobrze znam.
Adrianna Noga, Szkoła Podstawowa nr 3 w Nowej Rudzie
Gimnazja
I miejsce
Ojczyzna
Gdzie Wielka Sowa wzrok ku niebu wznosi,
Gdzie wicher bezradnie ponad smogiem dmie,
Gdzie słońce często o wizytę prosi,
Gdzie Bogusza głębokim cieniem spadnie.
79
To mój dom rodzinny, moja Ojczyzna.
Zewsząd domy patrzą zadrapanym tynkiem,
Bawią jedynie krzykliwe reklamy,
Wśród zieleni trawsko jest nad wszystkim,
BP, jak oaza – tanie tankowanie.
Taki jest mój dom rodzinny – Drogosław.
Gdzie tkackie opowieści ciągle brzęczą,
Gdzie widać jeszcze stary szyb górniczy,
Gdzie z miłością w kościele klęczą,
A na cmentarzu morze ciepłych zniczy.
To moja urocza, mała Ojczyzna.
Gdzie zima srebrne katedry buduje,
Gdzie wiosną każdy kamień pachnie fiołkiem,
Tam, gdzie świerszcz mieszkańców śpiewem ujmuje,
A konwalia zdaje się być aniołkiem.
Tam moja Ojczyzna pełna piękności.
Widać stadion niegdyś życiem tętniący,
Miejsce spacerów, ciszy szukających,
Do minionych czasów ciągle tęskniący,
Raj niby za ręce się trzymających.
Tak już blisko do mnie stąd, wyciągnij dłoń.
Tu głuchym echem brzmią niektóre słowa,
Tu wielu wie, co to ból i cierpienie,
Kopalnia, hałda, Nowar, Jordan, Diora,
I „Bar Major” – tu wciąż żywe wspomnienia.
Utracony raj? – nie, mała Ojczyzna.
80
Pani Halinka kalectwem dotknięta,
Bogdan do drzwi pukający po prośbie,
Przepych i bieda – tym radość, tym pętla?
Zima – sprawmy, by nie było im mroźnie.
Ciężko się żyje w mojej Ojczyźnie.
W szkole pełen pomysłów Dyrektor,
Pan Henryk – woźny niezastąpiony,
Dobrzy nauczyciele, nie partnerzy,
To skarb prawdziwy, który posiadamy.
Szczególne miejsce – szkoła ukochana.
Proboszcz Marek, gospodarz zatroskany,
Św. Barbarę przyodział nową szatą,
On wie, że praca, jak balsam na rany,
Młodym jej potrzeba! Wyjadą za to!
Miejsce, które łączy – nasza parafia.
W niej na nowo krystaliczna woda,
Ożywczym prądem zmierza do Bałtyku,
Nie zawsze nastawiona pokojowo,
Świadek zdarzeń – historia w dotyku.
Rzeka Włodzica – początek wszystkiego.
Więc taka jest moja mała Ojczyzna,
Tutaj wzrastam i w niej dojrzewam,
Urocza, z historią – każdy przyzna,
Taką ją kocham i taką podziwiam.
Stąd moje korzenie, tutaj początek.
Katarzyna Banach, Gimnazjum nr 3 w Miejskim Zespole Szkół nr 1
w Nowej Rudzie
81
II miejsce
Mój dom
Nic mi więcej nie trzeba...
Wystarczy zapach lasu,
strumienia śpiew
i widok gór
pilnujących czasu.
Wędruję spiralą dróg,
oddycham kryształowym powietrzem.
Myślę...
Tu jest mój dom!
Poranek lśni swym majestatem,
słońce wita się ze światem.
Południe dziwi się, że spokój, cisza...
Tylko ptaki grają swą melodię.
Wieczór przypomina monotonne drżenie,
przychodzi powoli.
Noc jak cisza brzęczy,
wydaje tylko przyrody dźwięki.
Zasypiam...
Tu jest mój dom!
Klaudiusz Kowalczyk, Publiczne Gimnazjum w Ludwikowicach
III miejsce
Piosenka o Jegłowej
Dziś się chwali obce strony,
Inne kraje, Arizony.
A my swoje strony mamy,
O Jegłowej zaśpiewamy.
82
Co nam jakaś Arizona,
Gdzie jankesi są jak leszcze.
Nic nas tutaj nie pokona,
Inne mamy tu powietrze.
Co nam jakiś Teksas cały,
Trochę skał i więcej słońca...
My też mamy swoje skały
I kłopotów też bez końca.
Raz jest lepiej, raz jest gorzej,
W życiu przecież różnie bywa.
Mamy swoją Arizonę,
Co Jegłową się nazywa.
Tutaj myśli tęga głowa.
Tu się kocha i tu marzy.
Nie ma, nie ma jak Jegłowa...
Tu się wszystko może zdarzyć.
Tutaj pola, lasy, łąki,
Saren, dzików też niemało.
A na wiosnę same pąki,
I na zimę całkiem biało.
Tu gościna w każdym domu.
Goście się tu dobrze czują.
Nie odmówi się nikomu,
Tutaj obcych się przyjmuje.
Dziś się chwali obce strony.
Teraz taka nowa moda.
Kiedy padasz utrudzony,
Tu ci każdy rękę poda.
83
Jeśli będziesz w naszych stronach,
To przyjmiemy Cię serdecznie.
Garść historii opowiemy,
Pochwalimy się koniecznie!
Wojciech Leszczyński, Gimnazjum Publiczne w Przewornie
Wyróżnienia
Moja Mała Ojczyzna
Jak trudno wyjechać z rodzinnych stron,
Gdzie wszystko dokoła tak bliskie:
Kwiatek na łące, dziurawy płot,
Wysokie drzewa, krzewy niskie.
Jak trudno opuszczać kochany dom,
Gdzie wszystko wokół tak drogie:
Soczyste grusze, miauczący kot
I w piecach czerwony ogień.
Trudno pokochać inny ląd,
Gdzie brak znajomych twarzy.
Jestem jak wędrowny ptak,
Który ciągle marzy
O swojej MAŁEJ OJCZYŹNIE!
Izabela Kowalska, Gimnazjum Publiczne w Lądku Zdr.
Gdzie mieszkam?
Jestem mieszkanką małej miejscowości,
Do której przyjeżdża wielu gości.
Przybywają z całego świata, by odmłodzić się na lata.
84
Korzystają z darów natury, poprawiając swe figury.
Leczą się jak mogą, ciągle goniąc za urodą.
Biegają, spacerują – tak by zdrowie było górą.
Z tych słów wynika chyba wszystko,
Moja miejscowość to uzdrowisko.
Środkiem miasta płynie rzeka, kto nie widział - niech nie zwleka!
Duże pstrągi i rośliny – to symbole mej krainy.
Szum wodospadów, bystra woda – taka tej rzeki jest uroda.
Dla nieuważnych może być zdradziecka,
A nazywa się – Biała Lądecka.
Otaczają mnie pasma gór, tworząc piękny, kolorowy sznur,
Stare drzewa, polany leśne – wszystko to przy moim mieście.
Dzikie zwierzęta i przyroda – wielka to tych gór ozdoba.
Kto nieraz przemoczył tu skarpety
Ten nie zapomni – że to Sudety!
Choć mam trzynaście lat, ma miejscowość to wielki świat
Budynki nie są nowe, lecz jest szansa na ich odnowę.
Będzie pięknie, będzie fajnie jak ład wszystko już ogarnie.
W całej okolicy jest przepięknie, zawsze ktoś pomocną poda rękę.
A ja czuję się dziewczyną z gór
Ma miejscowość to – Lądek Zdrój.
Monika Bednarska, Gimnazjum Publiczne w Lądku Zdr.
85
Szkoły ponadgimnazjalne
W tej kategorii jury nie przyznało I, II i III miejsca.
Wyróżnienia
A TO POLSKA WŁAŚNIE, czyli ŚWIDNICA PO ZMROKU
Sobotnie popołudnie. Dzwoni telefon. W słuchawce znajomy
głos. „Dobra, dzisiaj o 20.00 na Grunwaldzkim” – zakończyłam. Cała
paczką, punktualnie o umówionej godzinie, szliśmy w stronę rynku.
- Może wpadniemy tutaj? – zapytała Monika – wskazując na znajome
„piwniczne wnętrza”. Weszliśmy. Nudy...
Następnie skierowaliśmy się w stronę pl. Małgorzaty. Godzina 22.00.
ulice pustoszały. Od czasu do czasu gdzieś w oddali przejeżdżał patrol
policyjny. Po drodze minęliśmy grupkę młodzieży. Stała na uboczu.
Czarna skóra, w ręce papieros i obowiązkowo puszka „mocnego”.
Dla dopełnienia – niewybredne słownictwo i epitety rzucane w stronę
przechodniów.
Nagle ciszę na ulicy przerwał rozpaczliwy krzyk dziecka. Przystanęliśmy.
Z bramy wybiegła zapłakana dziewczynka. Szybko przebiegła przez
ulicę i ukryła się w drzwiach naprzeciwko. Za nią biegł chwiejnym
krokiem rozwścieczony mężczyzna: - „K...wa, oddaj to tatusiowi!
Słyszysz co mówię, ty mała zdziro?” Chwilę potem słychać było trzask
rozbitego szkła i głośny, a zarazem rozpaczliwy głos „... cholera, muszę
się napić!”
- Biedne, mądre dziecko – powiedział Krzysiek – chodźmy stąd.
Skierowaliśmy się w stronę pobliskiej dyskoteki. W parku nieopodal
„tradycyjnej wieżyczki” mieliśmy możliwość obejrzenia kilku bardzo
intrygujących scen.
- Pornol na maksa – stwierdził kolega. Niestety, milcząco przyznałam
mu rację.
Każdy wie, jak na dyskotece czasami bywa. Nie zdziwiło nas, że sala
około 0.30 opustoszała, bo większość osób zechciało z bliska obejrzeć,
jak „ten, co podskoczył” obrywa. Po 15. minutach wszystko wróciło do
normy. Tylko ten jeden leżał i czekał na... pomoc? Oj naiwny, naiwny...
86
Wyszliśmy. Szkoda, że dziś młodzieży tak niewiele potrzeba do
szczęścia – wystarczy muzyka, alkohol, „zadyma” i jakiś kiepsko
wybełkotany dowcip.
Na przystanku nie miałam co liczyć o tej porze na jakikolwiek autobus.
Obok rozkładu jazdy, na ławeczce spał jakiś mężczyzna. Zatrzymałam
się. Na piersiach miał karteczkę z napisem: „Ludzie, pomóżcie! Jestem
biedny, nie mam co jeść”, a z boku tulił do piersi... pustą butelkę po
„wyborowej”.
Szybkim krokiem ruszyłam w stronę domu. Nagle, za plecami,
usłyszałam warkot samochodu.
Zwalniał. W końcu zatrzymał się. Gwałtownie ścisnęłam w kieszeni
gaz łzawiący i odwróciłam się w stronę wysiadającego mężczyzny.
- Może podwieźć? – zapytał nieznajomy?
- Nie, dziękuję... – odpowiedziałam.
- Nazywam się Marek... – próbował kontynuować, ale ja już go nie
słuchałam.
Strach przed drugim człowiekiem, lęk, przerażenie – te uczucia nie były
mi obce. Z gwałtownym biciem serca dobiegłam do drzwi swojego
domu. Co za ulga...
***
Nie chcę krytykować, ale, ludzie, zastanówcie się, co wy
robicie?! Czy tak powinna wyglądać nasza codzienność? Czy człowiek
powinien być drugiemu człowiekowi wrogiem? Czy w dzisiejszych
czasach tylko tak potrafimy spędzać swój wolny czas? Każdy z nas zna
odpowiedzi na powyższe pytania, wie, w jaki sposób i gdzie postawić
granicę między dobrem a złem, ale nie robi tego. Dlaczego? Czyżby
takie życie było dla nas wygodniejsze i bardziej atrakcyjne? No pewnie,
po co pomagać potrzebującym. Po co iść do kina, teatru czy chociażby
spędzić wieczór w domu ze „staruszkami”, skoro można ten czas
„umilić” sobie bezcelowym spacerem ulicą z „przyjaciółmi”...
Justyna Schwałkowska, Zespół Szkół Ekonomicznych w Świdnicy
87
LINIA 309
CZYLI NAJPIĘKNIEJSZA TRASA KOLEJOWA W POLSCE,
Z KŁODZKA DO KUDOWY ZDROJU
WSTĘP
Linia kolejowa z Kłodzka do Kudowy od stu lat służy mieszkańcom,
kuracjuszom i turystom przybywającym do Polanicy, Dusznik, Kudowy –
sudeckich uzdrowisk słusznie cenionych nie tylko przez Polaków. Od 100 lat
możemy cieszyć się czymś więcej, niż tylko środkiem transportu – możemy
odbyć przejażdżkę najbardziej atrakcyjną widokowo trasą kolejową w Polsce!
Jazda z góry i pod górę, w lesie i po rozległych polanach, u podnóży gór i na
zboczach przepaści – tak wygląda linia 309.
Historia ostatnich lat tej linii jest dość urozmaicona. W lipcu
1998 roku nocna nawałnica nad zachodnią częścią Kotliny Kłodzkiej
spowodowała wystąpienie z brzegów niepozornej na co dzień Bystrzycy
Dusznickiej i przerwanie linii pomiędzy Polanicą Zdrój a Szczytną oraz
wielkie zniszczenia w Polanicy, Szczytnej i Dusznikach. Ponadto na
stacji w Kudowie Zdroju zostały uwięzione trzy wagony pasażerskie.
Wszystko to było pretekstem do likwidacji linii, chociaż ruch pociągów
na odcinku Kłodzko – Polanica Zdrój został zachowany.
Na szczęście było to tymczasowe rozwiązanie. Most na
Bystrzycy Dusznickiej został odbudowany na początku 2000 r., a naciski
lokalnych społeczności sprawiły, że pociągi pasażerskie do Kudowy
Zdroju ponownie zaczęły kursować po półtorarocznej przerwie, w tym
m. in. Dalekobieżne „Karkonosze” i „Sudety” do Warszawy Wschodniej.
Wobec ogólnych tendencji PKP do likwidacji lokalnych połączeń, to
rozwiązanie było czymś wyjątkowym. Linię – jedną z najpiękniejszych
w naszym kraju – udało się uratować. Czy na długo?
HISTORIA LINII
Pierwszy odcinek do Szczytnej oddano do użytku 15.12. 1890 roku.
Kolejny fragment linii – do Dusznik, był gotowy 1 grudnia 1902
roku. Ostatni odcinek (do Kudowy) wymagał wybudowania dwóch
tuneli i wielu wiaduktów. Chyba najładniejszy z nich jest nad szosą
88
w Lewinie. Pierwszy pociąg w Kudowie pojawił się 10 lipca 1905 roku.
Rok później przedłużono linię do Słonego, a stało się to 15 maja 1906
roku. Pod koniec wojny (20 kwietnia 1945) wybudowano połączenie
stacji Słone z Nachodem, ale funkcjonowało ono przez bardzo krótki
okres. Odcinek ten całkowicie zamknięto 10 października, ze względu
na rozpadający się prowizoryczny most graniczny. Znalazłem też
informację, że odcinek z Kudowy Zdrój do Nachodu został rozebrany
już w 1945 roku. Pociągi na tej trasie odjeżdżają ze stacji Kłodzko
Główne, choć kiedyś przewidywano rozbudowę stacji Kłodzko Miasto
i rozpoczynanie stąd jazdy pociągów do Kudowy.
STACJE I PRZYSTANKI NA LINII 309
Kłodzko Główne
Stąd rozpoczynają jazdę pociągi do Kudowy. Jest to duża stacja
węzłowa na linii Wrocław Główny – Międzylesie – Lichkov. Odgałęzia
się stąd linia do Wałbrzycha Głównego. Stacja posiada pięć peronów,
nadziemne przejścia nad torami, kasę biletową oraz poczekalnię.
Bezpieczeństwa ruchu strzegą semafory świetlne. Stacja wyposażona
jest w dwie nastawnie dyspozycyjne oraz elektryczno – przekaźnikowy
system sterowania zwrotnicami. Kiedyś była tu lokomotywownia, teraz
lokomotywy przyjeżdżają tu z Kamieńca Ząbkowickiego.
Kłodzko Miasto
Jest to przystanek osobowy w centrum miasta wyposażony w zadaszony
peron i kasę biletową. Nie ma tu ani semaforów, ani zwrotnic. Prawym
torem przejeżdżają pociągi w stronę Międzylesia, lewym natomiast te,
które jadą w stronę Kłodzka Głównego.
Kłodzko Nowe
Tu właśnie zaczyna się linia 309. Wbrew przypuszczeniom nie jest
to przystanek ani stacja. To posterunek odgałęźny. Lewy tor biegnie
dalej, do Krosnowic, później odbija w stronę Stronia Śląskiego (linia
89
niestety już nieczynna), prawy natomiast wiedzie do Międzylesia. To
od niego odgałęzia się szlak wiodący prosto do Kudowy. Z każdej
strony posterunek ten osłaniany jest semaforem świetlnym. Zwrotnice
wyposażone są w elektryczne silniki sterowane z niewielkiego
ceglanego budynku tuż przy torach. Tam zawsze czuwa dyżurny ruchu,
o czym świadczy żółta chorągiewka.
Kłodzko Książek
Ten mały przystanek nie posiadający żadnego budynku znajduje się
tuż za mostem nad Bystrzycą Kłodzką. Kiedyś nosił nazwę „Kłodzko
Przedmieście”. Tuż za nim znajduje się strzeżony przejazd kategorii B
na drodze do Krosnowic Kłodzkich.
Kłodzko Zagórze
Kiedyś była to duża stacja. Świadczy o tym okazały budynek, który dziś już,
niestety, nie służy podróżnym. Posiadała tor główny zasadniczy, tor mijankowy
oraz dwie bocznice. Ruchem sterował system mechaniczny (zwrotnice oraz
semafory napędzane były za pomocą pędni drutowych, siłą ludzkich mięśni).
Dzisiaj czynny jest tylko jeden tor. Na stacji nie ma już praktycznie nic.
Na bocznych torach wyrosły drzewa, a przejazd na drodze do Wielisławia
przekwalifikowano z kategorii B na kategorię D (znak „stop” i nic więcej).
Wielisław
Jest to malutki przystanek w szczerym polu. Do dziś zachowała się
niewielka budka – niegdyś poczekalnia, dziś – nieoficjalne miejsce
spotkań okolicznej młodzieży.
Polanica Zdrój
To jedna z największych stacji na linii 309, na której na szczęście
zachował się etat dyżurnego ruchu. Obecnie czynne są 3 tory oraz
dwie bocznice. Dzisiaj to jedyna na tej trasie stacja z sygnalizacją
kształtową. Posiada dwa perony, jeden – zadaszony, okazały budynek
90
wraz z poczekalnią i kasą biletową. Na zachodnim krańcu stacji znajduje
się strzeżony przejazd kategorii A (rogatki) sterowany z pobliskiej
nastawni. Od Polanicy dozwolona prędkość liniowa zmienia się z 30 na
45 km/h. Tu właśnie rozpoczyna się najbardziej urokliwy fragment tej
trasy i tak jest już do samej Kudowy.
Szczytna
Najbardziej rozbudowana stacja na linii 309. niestety, dzisiaj nie ma
już semaforów, dyżurnego ruchu, zadaszonego peronu. Budynek został
zaadaptowany do innych celów. Jeszcze w 1998 roku, przed powodzią,
stację obsługiwał dyżurny ruchu oraz kasjerka. Po powodzi, po
ponownym uruchomieniu linii, stację, mimo protestów samorządowców,
przekwalifikowano na przystanek osobowy. Jest to coś zupełnie
niezrozumiałego. Stacja wyposażona w najnowocześniejsze urządzenia
została z nich dosłownie ogołocona! Prezes DOKP tłumaczy, że takie
działanie jest „dostosowaniem do potrzeb eksploatacji” (sic!). Przejazd
kolejowy kategorii A na ruchliwej drodze do Bobrownik został zdegradowany
do kategorii D (!). Mimo wszystko na stacji zatrzymują się nawet pociągi
pośpieszne. Ładownia nadal działa, o czym świadczą wagony towarowe
wypełnione drewnem, stojące na bocznicy. Zwrotnice także działają, gdyż na
stacji często odbywają się manewry, są jednak sterowane ręcznie. Zabytkowa
wieża wodna grozi zawaleniem, a budynek jest w opłakanym stanie.
Duszniki Zdrój
Ostatnia „mijanka” przed Kudową. Ładny, zadbany budynek stacyjny,
dwa czynne tory, semafory świetlne i elektrycznie sterowane zwrotnice,
to teraźniejszość stacji. Od 4.30 do 22.30 nad bezpieczeństwem czuwa
tu dyżurny ruchu. Obecnie jest to jedyna stacja, na której w tym roku
będą mijać się pociągi.
Kulin Kłodzki
Najwyżej położony przystanek na linii 309. Dzisiaj posiada tylko jeden
tor. Przepiękny budynek dawnej stacji został oddany w prywatne ręce.
91
Tuż przed Kulinem znajduje się jeden z dwóch tuneli na tej trasie,
długości 1,8 km.
Lewin Kłodzki
Kiedyś stacja, dziś przystanek osobowy wyposażony w jeden tor
i peron. Niewielki budynek stacyjny i tylko jeden dodatkowy tor
rozebrany po powodzi świadczy o drugorzędnej roli, jaką stacja ta
pełniła w przeszłości.
Kudowa Zdrój
Tu kończy się linia. Jak na stację węzłową, nie jest ona zbyt duża.
Ruchem steruje dyżurny ruchu poprzez semafory świetlne, tarcze
manewrowe i elektrycznie sterowane zwrotnice. Obecnie tylko cztery
rozjazdy są czynne. Przed powodzią (1998 r.) istniała zachodnia
głowica rozjazdowa (kiedyś linia ta biegła dalej, do Nachodu), przez
co wymijanie składu z lokomotywą było o wiele prostsze. Wystarczyło
odłączyć ją od wagonów, wyminąć je torem drugim, podczepić i pociąg
był gotowy do odjazdu do Kłodzka. Dzisiaj manewry są o wiele bardziej
skomplikowane. I tu znów nasuwa się pytanie, do czego takie działania
zmierzają. Niestety, chyba do powolnej likwidacji trasy...
Teraźniejszość linii Kłodzko – Kudowa Zdrój to 3 pary
pociągów kursujących codziennie oraz dodatkowe 3 pociągi pospieszne
z Gdyni, Helu i Warszawy Wschodniej kursujące w święta, ferie oraz
w czasie wakacji. Codziennie mam możliwość podziwiać SP32 z jednym
wagonem osobowym z okna mojego pokoju. Przypominam sobie wtedy
lata 90-te, pięciowagonowe składy do Lublina, Katowic, Szczecina.
Wiem, że te czasy już nie wrócą, wiem, że PKP w szalonym tempie
likwidacji może „dobrać” się do tej przepięknej trasy i zamknąć ją na
zawsze. Tylko my, mieszkańcy Kotliny Kłodzkiej, podróżni, możemy ją
uratować wybierając przejażdżkę tym wspaniałym żelaznym traktem...
Pracę nadesłano opatrzoną bogatym materiałem fotograficznym.
Hubert Łuszczewski, Zespół Szkół Alternatywnych w Kłodzku
92
Moja Mała Ojczyzna 2008
MŁODE PIÓRO 2008
To była ciepła sierpniowa noc. Deszcz delikatnie sączył się
ulotną mgiełką. Ogarnęła mnie chęć przespacerowania się. Ubrałam się
starannie i wyszłam z mieszkania bardzo cicho. Powoli mijałam szarą
masę osiedla. Od wielu tygodni myślami byłam gdzie indziej. Przy
kimś, od kogo dzieliły mnie kilometry dróg i granic. Tam też chciałam
fizycznie się znaleźć. Przez ten jeden moment jednak poczułam się bardzo
„lokalna”. Poczułam się obywatelką miasta spod znaku czerwonego
kościoła. On uwielbiał mi o nim opowiadać. Robił to prostym, trochę
drażniącym językiem. Żywo gestykulował i wprowadzał mnie w fikcyjną
historię miasta. Fantastyczną i barwną. Widząc jak bardzo chce zrobić na
mnie wrażenie, potakiwałam mu i nie przerywałam, aby nie zagubił się
w misternie plecionej naprędce opowieści.
Kościół kojarzę z labiryntem krzywych schodów prowadzących
pod samą jego bramę. Kiedy mama prowadzała mnie do przedszkola,
spotykałyśmy na tych schodach salamandry. Łypały ciekawskimi
oczkami kręcąc łepkiem i uciekały w popłochu. U szczytu witała nas gra
barwnych szkiełek, przez które od wschodu wpadały poranne promienie
słońca. Droga do przedszkola była czasem zgadywania, jakiego koloru
dziś będzie rzeka. Włodzica była rzeką magiczną. Jej wody przybierały
czasami kolor purpury, albo zieleni lub żółci.
Drepcząc między kałużami znalazłam się na wyłożonej
brukiem uliczce ciepło oświetlonej latarnią. Ukruszony tynk i obdarte
ściany jakoś opacznie dodawały kamienicom uroku. Każda z nich
posiada zamaskowane bramy i przejścia. Kombinację korytarzy, piwnic
i ukryte podwórka, które były cudownym miejscem do gry w podchody.
Pierwszy raz, tego wieczoru, poczułam, że Nowa Ruda to coś więcej
niż zaniedbane budynki.
93
Koleżanka mojej mamy, Kanadyjka, zachwycała się
mężczyznami w Rudzie. Byli według niej tacy przystojni, bo „malowali
oczy”. Nie pamiętam Rudy, po której spacerowali górnicy zbyt zmęczeni,
by zetrzeć z powiek węgiel. Nie pamiętam też stacji kolejowej, która
kiedyś tętniła życiem. Babcia opowiadała mi o znajdujących się tam
kiedyś wielkich donicach z przepięknymi kwiatami i jedynym barze,
w którym można było napić się ciemnego piwa. Dziś stacja jest
zamknięta i zaniedbana. Budzi się dwa razy dziennie, by pojedynczy
pasażerowie opuścili miasto przejeżdżając czarnym wiaduktem.
Mostem samobójców i znudzonej młodzieży.
To miejsce, o którym równie chętnie opowiadał. Mówił
o zabawie w ganianego na szczeblach pod torami i wskakiwaniu
z tunelu przed wiaduktem do wagonów pełnych węgla. Sama kilka razy
tylko wybierałam się na wycieczki po rozklekotanym szkielecie mostu.
Zawsze wolałam iść wzdłuż torów do starej kopalni, zbierając po
drodze maliny. Z mostu rozciąga się widok na brudne budynki, których
każda cegła podszyta jest beznadzieją, na wysokie cylindry kominów,
z których snujący się mleczny dym oplata Nową Rudę senną aureolą
spalin. Wśród czerwonych pagórków ciasno układają się przy sobie jak
puzzle schody i mostki. W dole leniwie płynie wstążka niemagicznej
już rzeki. Nad całością dumnie króluje kościół z czerwonej cegły.
Wspięłam się na rynek, mijając po drodze tunele i schody.
Schody są tu wszędzie. Duże i małe, widoczne i ukryte, o stopniach
zgrabnych i wybałuszonych, kręte i proste, długie i liczące zaledwie
kilka stopni. Pamiętam kamienicę, w której pracowała kiedyś mama.
Były w niej ogromne, kręte schody z piaskowca. Strasznie męczyłam
się wdrapując się na nie, bo były krzywe i niezgrabne. W Rudzie
podobno wszystko jest takie jak te schody. Krzywe i niezgrabne,
jałowe i banalne. Noworudzianie sprawiają wrażenie, jakby zapadli
w osobliwy letarg, a kiedy już się przebudzą, uciekają. Trudno znaleźć
tu dziś pełną rodzinę, bez kogoś na emigracji, tak jak kiedyś próżno
było szukać takiej bez górnika.
Na rynku zawsze odbywały się różnego rodzaju koncerty
i festyny okraszone występem zespołu pieśni i tańca. Zachowałam
w pamięci wirujące kwieciste spódniczki tancerek i ich długie lśniące
warkocze, które, gdy podrosłam, okazały się atrapą. Zawsze takie
94
występy wieńczyły sztuczne ognie. Kiedyś, podczas pokazu, wodząc
wzrokiem za migoczącą bryłką, zobaczyłam na jednej z kamienic
anioła! Za nic w świecie nie chciałam uwierzyć, że to tylko rzeźba.
Maszerowałam pomiędzy oczkami kałuż i dla rozrywki przeskakiwałam
studzienki. Postanowiłam wrócić do domu. Minęłam przedszkole
otoczone huśtawkami i kratą, przez którą przechodnie podawali nam
cukierki. Na kamienicy obok przymocowany jest klucz do miasta,
a przy nim herb Nowej Rudy – wykarczowane drzewo. Pamiętam
jak wyklejaliśmy w podstawówce takie herby z małych zawiniętych
kuleczek bibuły.
Robiło się coraz chłodniej i poczułam jak zaczynają kostnieć
mi dłonie. Zeszłam w dół Martwą, górką wytrawnych saneczkarzy.
Minęłam w pośpiechu stadion Piasta, który już nigdy nie będzie
w drugiej lidze jak za czasów kopalni. Przemoknięta wróciłam po cichu
do mieszkania. Przekręciłam delikatnie klucz w zamku i powoli się
rozebrałam.
Nowa Ruda nie jest jałowa. Dziś pierwszy raz poczułam, że
wcale nie chcę stąd uciekać.
Klaudia Gabryszak, Gimnazjum nr 1 im. Zjednoczonej Europy
w Nowej Rudzie
Szkoły Podstawowe
Proza
I miejsce
Lekcja historii
21.06.1943 r.
Nazywam się Szuryk Zimmeramn. Kilka dni temu Niemcy wywlekli
mnie i moją rodzinę z Pabianic, z mojego domu, i bydlęcymi wagonami
wywieźli do Sportschule – obozu pracy w Peterswald. Jestem
zrozpaczony, nie wiem, co mam robić. Wielu z nas zginęło w czasie
95
wysiedlenia. Zabito moją żonę Gołdę, a malutkiego syna Haima wysłano
gdzieś do Niemiec. Co z nami będzie? Janek Grygier i Bronek Rosner
też tu są, ale ci, co tu już byli przed nami, mówią, że Żydzi długo tu nie
pożyją, bo są za słabi do pracy...
09.08.1943 r.
Biją mnie tutaj i traktują jak jakieś zwierzę. Nawet ich psy mają lepiej.
Dostają resztki jedzenia po obiedzie Niemców, kawałki mięsa, nawet
mleko, a my tylko suchy chleb i wodę. Możemy tylko marzyć o tym, co
one jedzą i łapczywie wąchać zapach smakołyków...
Próbowałem obronić matkę z pięcioletnim dzieckiem, która chciała
ukryć syna w baraku, bo był chory. Żołnierze pobili mnie, wsadzili do
celi, gdzie nie mogłem się nawet ruszyć. Myślałem, że mnie zabiją.
Miałem jednak szczęście, że przeżyłem... A może nieszczęście? Nie
wiem co gorsze, być tutaj, czy umrzeć...
24.11.1943 r.
Już od kilku dni dostajemy coraz mniej jedzenia. Śmierdzącą, brudną
wodę pijemy z kałuż po deszczu. Wielu z nas choruje.
Ktoś opowiadał nam o ciekawych miejscach tej wsi, na skraju której
jesteśmy. Podobno są tu dwa kościoły, jeden zbudowany na planie
krzyża w stylu neogotyckim, a drugi z 1248 r. Słyszałem też o Bóżnicy
w pobliskim Reichenbach. Marzę o tym, żeby tam znów się pomodlić,
wziąć do ręki Świętą Torę. Czy jeszcze kiedyś przeżyję prawdziwy
Szabat?
Słyszałem również o pałacu w tej wsi, okupowanym przez Niemców...
a może zburzonym przez nich? Ludzie, którzy mi o tym mówili, chyba
już nie żyją, a ja trwam nadal...
3.01.1944 r.
Idę właśnie razem z innymi więźniami przez polną drogę do naszego
nowego miejsca pracy w górach. Ludzie z tej okolicy mieli rację, ta
wieś jest naprawdę przepiękna. Ogromne góry rozciągają się aż po
horyzont. Nie widać, gdzie się zaczynają i kończą. Dobrze, że nie ma
śniegu i zima jest łagodna...
Mijamy pola, które dawniej były uprawiane. Ziemia, czarna jak oczy
96
mojej żony, musiała rodzić obficie. Teraz gdzieniegdzie widać podgniłe
zboża i suche trawy, ale większość mijanych przez nas miejsc jest
wypalona.
Po jakichś dwóch godzinach znaleźliśmy się w lesie, gdzie mieliśmy
drążyć tunel w skałach, by Niemcy mieli możliwość ucieczki podczas
prób ataku i odbicia ziemi. Piotra, który sprzeciwił się tej nieludzkiej
pracy i zaczął uciekać, spotkała śmierć. Hitlerowscy oprawcy pchnęli
go w stronę stromego zbocza i strzelali w plecy z karabinu, dopóki nie
spadł w dół. Zrozumiałem, że każdego z nas może czekać to samo...
10.03.1944 r.
W tych brudnych, obskurnych, przeludnionych i śmierdzących barakach
nie ma warunków na choćby jedną przespaną noc. Ciągle ktoś umiera,
ktoś inny jęczy z bólu, gdy z otwartych, zakażonych ran sączy się
krew i śmierdząca ropa. Łażą po nas wszy, pluskwy nie dają zmrużyć
oka. Przykrywamy się byle jakimi szmatami znalezionymi w trakcie
wędrówek do pracy. Ten, kto myśli, że mały pokój z twardym łóżkiem
to złe warunki, bardzo się myli. Od zupy z brukwi i jakichś liści, która
jest tutaj podstawą wyżywienia, często wymiotujemy i mamy bardzo
wysoką temperaturę. Ile dałbym za choć jeden prysznic... A czysta
pościel, pachnąca lawendą... Jahwe, pomóż mi wytrwać!
Z Jankiem i Hirschem myśleliśmy o ucieczce, lecz któryś z żołnierzy
zaczął coś podejrzewać. Widać niezbyt dobrze skrywaliśmy swój
entuzjazm z tego, że skończy się nasza niewola, bo pewnej nocy Hirscha
wywlekli na dziedziniec i zabili na oczach tysiąca innych więźniów.
Nadzieja umarła wraz z przyjacielem...
25.07.1944 r.
Wczoraj Niemcy kazali mi załadować drewniany wózek na zwłoki,
które leżały od trzech dni w naszym baraku. Zdziwiłem się, że dorosły
mężczyzna może być tak lekki... Kolejne zwłoki były jak papier, blade
i wysuszone. Nie mogłem patrzeć w ich przerażone, martwe oczy, nie
wiem kto to był. Poszedłem na cmentarz, by wrzucić je do wspólnego
dołu. Posypałem wapnem moich towarzyszy niedoli. Tylko w taki sposób
mogłem oddać im cześć. Smród cmentarzyska nie pozwalał zostać tam
dłużej, dlatego modliłem się za moich przyjaciół, wracając do baraku.
97
Stępił mi się całkowicie grafit do pisania. Aby go zaostrzyć, musiałem
zębami obgryzać go po kawałku. Nie zostało go wiele, dlatego staram
się pisać rzadko. Bardzo ciężko jest mi opisywać moje przeżycia nocą,
przy słabym świetle księżyca. Pogniecione, szare kartki przynoszę
z kamieniołomu. Zauważyłem, że niektórzy więźniowie, mimo ciągłego
strachu, robią to samo.
18.11.1944 r.
Po wieczornym powrocie z pracy, byłem śmiertelnie wyczerpany, ale nie
było już miejsca na nocleg w moim baraku. Hitlerowcy przywieźli nowy
transport więźniów, to Polacy, Belgowie... Pomyślałem, że poproszę
któregoś z żołnierzy o możliwość przespania się w innym baraku.
Wtedy zostałem powalony na ziemię, z karabinem przyłożonym do
szyi, wyzwany od żydowskich psów. Myśl przemykała za myślą. Jedna
mówiła: „Wstawaj! Pokaż, że nie jesteś psem i nikomu nie wolno tobą
pomiatać!”, druga zaś: „Zastanów się, Szuryk! Czy warto za to stracić
życie? Lepiej poddaj się, zachowaj swój gniew w sercu”. Nie wiem,
skąd znalazłem tyle odwagi, gdy powtarzałem swoją prośbę. Niemiec
zaśmiał się pogardliwie. Kazał zebrać mi takich, którym też zabrakło
miejsca i spotkać się przed „moim” barakiem. Pomyślałem, że teraz
mogę uciec niedostrzeżony, bo z „nowymi” zrobiło się zamieszanie, lecz
kątem oka zobaczyłem podążającego za mną żołnierza. Po zbiórce trzech
Niemców poprowadziło nas dobrze znaną mi drogą do kamieniołomu.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, jeden z żołnierzy powiedział, że skoro
nam niewygodnie w obozie, noc spędzimy tu. Skuliłem się, aby
zachować choć trochę ciepła, lecz mimo to, szczękałem zębami
w środku listopadowej, mroźnej nocy. Zauważyłem, że moi towarzysze
kładą się obok siebie, by się ogrzać. Położyłem się obok nich. Całą
noc ogrzewaliśmy się naszymi ciałami. Okryliśmy się zgniłymi liśćmi
i zeschniętym igliwiem. Nie było nigdzie naszych strażników, ale my
i tak nie mielibyśmy dość sił, by stąd uciekać.
22.03.1945 r.
Zauważyłem, że Niemcy czegoś się boją. Coraz częściej uciekają
ciężarówkami w stronę zachodniej granicy, zabierając wszystko ze sobą.
Często ładujemy ciężarówki, wkładając w nie jakieś meble, obrazy,
98
kosztowności. Widziałem nawet kryształowy żyrandol i pomyślałem, że
musiał być zrabowany z jakiegoś zamku. Chyba dobrze się domyślałem,
bo któregoś dnia razem z innymi byłem przy pałacu w Peterswald
i widziałem, jak więźniowie wynoszą stamtąd zabytkowe szafy, fotele,
sofy. Nawet marmurowe rzeźby z cokołów przy schodach. Niemcy
chodzili zdenerwowani, wciąż krzyczeli: „Donnerwetter, schweine
Juden!”. Teraz jeszcze bardziej zacząłem bać się o to, czy przeżyję.
Z jednej strony cieszyłem się, że uciekają jak tchórze, z drugiej
jednak obawiałem się, że zanim odejdą, zlikwidują świadków swoich
nieludzkich czynów, czyli nas, więźniów ze Sportschule...
8.05.1945 r.
Boże, dziękuję Ci, przeżyłem...
***
Mam 83 lata i dzisiaj przyjechałem do Pieszyc, bo tak nazywa się
dawny Peterswald. Nie wiem, co kazało mi tu wrócić. Przecież to tutaj
cierpiałem i byłem codziennie, przez dwa lata spędzone w Sportschule,
bliski śmierci. To ta ziemia mnie nie chciała, gdy wyjeżdżałem wraz
z moimi braćmi – Żydami.
Jak tu dzisiaj inaczej! Moja ulica nazywa się obecnie „Marii Konopnickiej”.
Nie pamiętam, jak nazywała się wcześniej, ale trafiłem na nią bez
problemu, bo przypomniałem sobie, jak po wojnie, z dużo młodszymi
chłopakami, grałem w piłkę na stadionie. To były czasy... Część z nas
grała boso, kopiąc szmaciankę po zielonej murawie. To ja na ulicy
miałem jako pierwszy tenisówki, ale nieco za duże i trudno było nimi
trafić w zwitek z gałganków.
Zaczepiłem jakąś starszą kobietę, która mogła coś wiedzieć o dawnych
mieszkańcach tej ulicy.
- Przepraszam, szukam Janka, Zbyszka i Stefka, oni kiedyś tu mieszkali,
może pani ich zna? – zagadałem wskazując ręką pobliski dom.
Nie wiem na co liczyłem, ale kobieta zaczęła mi się uważnie
przyglądać.
- Jestem Szuryk Zimmerman, kiedyś tu mieszkałem. Jestem Żydem
i szukam dawnych przyjaciół.
99
Dowiedziałem się, że Zbyszek umarł krótko po moim wyjeździe,
a Janek wyemigrował do USA. Starsza pani powiedziała mi, że jeśli
chodzi o Stefka, to żyje, mieszka w Dzierżoniowie, na jakimś osiedlu.
Nie wiem, jak to zrobiłem, ale odnalazłem go. On mnie nie poznał. Ja
też nie poznałbym go na ulicy. Tyle lat nas rozdzielało, tyle wspomnień
łączyło...
Przez parę dni mieszkałem u niego. Byłem w dzierżoniowskiej
Bóżnicy. Szkoda, że tak niszczeje pamiątka historii Żydów na tych
ziemiach. Pieszo poszliśmy do Sportschule. Po barakach i obozie
właściwie niewiele zostało. Stoi ich kilka, częściowo zburzonych.
Dowiedziałem się, że kiedyś było tu gospodarstwo rolne. Ktoś hodował
świnie w miejscu, gdzie tak wielu moich towarzyszy zginęło, gdzie
matki traciły dzieci, mężowie żony. Pamięć o tamtych czasach wróciła
z podwójną mocą. Pod pomnikiem upamiętniającym ofiary obozu
złożyłem kwiaty, ale to nie zmniejszyło mojego przygnębienia. Widział
to Stefan, dlatego zabrał mnie w inne miejsce.
- Chodź Szuryk, obejrzysz nasz zamek, ten sam, który Niemcy rabowali.
On był bardzo zniszczony po wojnie przez szabrowników, choć
w działaniach wojennych nie ucierpiał. Zobaczysz, jak dziś wygląda.
Pojechaliśmy do Pieszyc. Tam na małym wzgórzu, za potokiem,
zobaczyłem zamek. Był tak samo wielki i piękny, jak go zapamiętałem
sprzed lat. Chyba nawet piękniejszy. Złocił się w blasku zachodzącego
słońca. Napawał wiarą w doskonałość, stałość i niezmienność ludzkich
dzieł. Lekko szumiały stare kasztanowce i buki w zamkowym parku.
Kwilił w gałęziach spóźniony ptasi śpiewak. Siedzieliśmy na ławce,
z której widać było kościół św. Jakuba. Stara, romańska budowla nie
wyglądała najlepiej, ale widać, że ktoś rozpoczyna tu remont. W oddali
słychać było monotonny i głęboki dźwięk kościelnych dzwonów.
- To św. Antoni nawołuje na „Anioł Pański” – usłyszałem wyjaśnienie
Stefana.
To wyrwało mnie z zamyślenia. Jakbym się obudził z dziwnego snu.
- Spałeś? – zapytał przyjaciel.
- Nie, przypominałem sobie te wszystkie lata, kiedy byłem w obozie
i jak nie miałem dokąd wracać po wojnie, bo nie miałem już nikogo
bliskiego i zostałem tutaj.
- Przestań już! A pamiętasz nasze mecze?
100
- Stare konie z nas były, a bawiliśmy się jak dzieci. Piłką zrobioną
ze szmat wielokrotnie wiązanych, by nadać jej kształt i odpowiednią
formę, kopaliśmy w wykrzywioną bramkę.
Obaj zaśmialiśmy się z naszych wspomnień.
- A pamiętasz Ewę Gołdyn, tę piękną, rudowłosą z klatki koło mnie? –
zapytał Stefan. – Była ode mnie starsza, ale, jak inne chłopaki, kochałem
się w niej. Nie wiesz, co się z nią stało? Pamiętam, że wyjechali z rodziną
w tym samym czasie co ty.
- Nie wiem, straciłem z nią kontakt. Już w Reichenbach zgubiliśmy się
na dworcu.
- Szkoda, ładna była. Teraz miałaby chyba z 70 lat...
Następnego dnia byliśmy w górach. Chciałem zobaczyć nasze tunele
drążone w skale. Żeby tam trafić, musieliśmy część trasy przebyć pieszo.
Pamiętałem ścieżkę polną, którą tam chodziliśmy, i o dziwo droga była
w tym samym miejscu. Wśród dorodnych, złotych łanów żyta leniwie
posuwaliśmy się w kierunku wzgórza. Szum grubych kłosów, zapach
chleba, napływający od ogrzanego słońcem zboża, sprawił, że czułem
się szczęśliwy, krocząc po tej ziemi. Dziwne było też to, że teraz góry
nie wydawały mi się takie ogromne i obce. Były ciemnozielone i dawały
nadzieję na ochłodę.
Kilkugodzinny spacer doprowadził nas do zarośniętej jeżynami
i leszczyną polany, która wydała mi się jakby znajoma. Rozejrzałem się
i znalazłem zasypane wejście do podziemnego tunelu.
- Boże, ile tu wycierpieliśmy, ilu moich przyjaciół straciło zdrowie
i życie, aby zrobić ten korytarz, po którym została tylko zasypana jama.
Miał tu być bunkier, wielki, nie do zdobycia...
Obejrzałem wejście do groty z bliska. Widziałem, że ktoś próbował ją
zabezpieczyć drewnianymi słupami i deskami, ale kamień i woda były
mocniejsze. Tam nasza krew i pot przykryte w tym leśnym grobie...
Znów powróciły wspomnienia.
- Stefan, nie wiem gdzie jest moja ojczyzna! Nie jest matką ta, która cię
urodzi, lecz ta, która da ci schronienie, kiedy go potrzebujesz. Ta, która
cię przygarnie i pocieszy, ta w końcu, która cię utuli, gdy płaczesz. Ta
ziemia była mi obca, nawet wtedy, gdy już tu była Polska.
- Nie mów tak, jesteś rozgoryczony. Wiesz, że my bardzo was lubiliśmy.
101
Dobrze się z wami żyło. Istnienie Sportschule i dzieje Żydów na tych
terenach to lekcja historii dla młodych, którzy poznają swoją małą
ojczyznę. Jesteś częścią tej historii, a więc i częścią tej ziemi.
***
Kiedy, jadąc rowerami, razem z dziadkiem mijamy baraki obozów,
myślę o ludziach, którzy tutaj stracili rodziny, przyjaciół, życie. Dziadek
opowiada mi fakty, a ja w myślach układam sobie całe ludzkie historie.
Smutna jest ta kartka w dziejach mojej małej ojczyzny, ale czy należy
ją ukrywać?
Marta Gorlicka, Szkoła Podstawowa nr 1 w Pieszycach
II miejsce
Moja Mała Ojczyzna
Z mojego okna aż po horyzont
rozciąga się widok
na pola zaorane
i zbożem ozimym świeżo obsiane,
na lasek mieniący się w blasku słońca
miodem, czerwienią, brązem, zielenią,
niewielkie domy z czerwonym dachem
i dymem biegnącym do nieba.
O! Widzę tatę!
Spieszy się z pracy do domu.
Braciszek drzemie spokojnie w wózeczku.
Mama wiesza pranie,
którym bawi się wesoło wiatr.
Fifi biega po podwórku.
Dzieci idą ze szkoły.
Auta mkną jezdnią.
Spokojnie, cicho, bo gwar za zakrętem.
Miło tu mieszkać.
102
Dobrze tu żyć.
To mój Siekierczyn!
To moja Ojczyzna!
Mieszkam w Siekierczynie, który leży w niewielkiej dolinie
Wysoczyzny Siekierczyńskiej. Jest to mała wioska w powiecie
lubańskim, w województwie dolnośląskim. Wieś jak wieś, ale dla mnie
to jest mój dom, moja ojczyzna, MOJA MAŁA OJCZYZNA. Tu się
urodziłam, tu spędziłam swoje dzieciństwo, tu chodzę do szkoły, tu jest
moje miejsce na ziemi.
W tej wsi przed wielu laty osiedlili się moi pradziadkowie,
związali swoje losy i całe życie z siekierczyńską ziemią. Słucham często
ich opowieści. Prababcia snuje ciekawe historie, a ja przenoszę się w czasie
o ponad pół wieku i oczami wyobraźni widzę, jak tu kiedyś było…
Moi pradziadkowie po długiej i wyczerpującej tułaczce dotarli
do miejsca, gdzie rzuciły ich wojenne losy, na odzyskane Ziemie
Zachodnie. Był wrzesień 1945 roku. Oni znaleźli swój dom na małym
skrawku ziemi, która znów stała się Polską. Początkowo witały ich
słowa: „Guten morgen”, z rzadka: „Dzień dobry „ i „Pochwalony…”
Znaleźli dom i zapomnieli o wojnie. Zaczynali myśleć
o przyszłości. Powoli zmieniali i ożywiali to spokojne miejsce. Piękne
pola, szerokie łany, lasy pełne grzybów, jagód, malin. W codziennym
trudzie toczyło się ich zwyczajne życie. Prababcia chodziła bardzo często
do lasu na jagody i grzyby, które urozmaicały skromne powojenne stoły.
Pradziadek pracował na roli i w tartaku. Wydaje mi się, że widzę, jak
krząta się po gospodarstwie, wykopuje ziemniaki, buraki, sieje ozime
zboża, a prababcia sypie kurom ziarno i karmi króliki.
Wkrótce Geibsdorf (była to niemiecka nazwa tej miejscowości)
stał się Jeziorną. Taką polską nazwę otrzymała nasza wieś ze względu
na dużą ilość jezior, a potem nazwano ją Siekierczynem. Stało się
to w 1946 roku. Wieś tętniła życiem. Powoli zapominano o wojnie.
W listopadzie 1945 roku ruszyła szkoła, zaczęła funkcjonować kolej,
elektrownie zasilały wieś w prąd. Osadnicy znajdowali zatrudnienie
w kopalni węgla brunatnego, która pracowała do chwili odnalezienia
wielkich pokładów tego surowca w okolicach Turoszowa. Pracowali
w pobliskich kamieniołomach i w zakładzie dziewiarskim. Dzieci
103
uczęszczały do szkół, które mieściły się w poniemieckich budynkach.
Zrodziła się myśl, by zbudować nową szkołę. Wspólnym trudem
mieszkańców w latach sześćdziesiątych powstała nowa szkoła
i w nowym budynku mogły się uczyć dzieci. Uczył się tu dziadek,
babcia, moi rodzice i ja.
Po pracy w letnie dni mieszkańcy chodzili na basen pięknie
położony wśród pól, wieczorami tańczyli w pobliskiej gospodzie. I tak
mijały lata…
Od tego czasu wiele się zmieniło. Jaka jest teraz moja wieś?
Często spaceruję z moim braciszkiem i pokazuję mu naszą wieś.
Opowiadam mu o różnych wydarzeniach i ciekawych sprawach.
Pokazałam mu miejsce, w którym pracuje nasz tata. Widzieliśmy nowe
maszyny rolnicze, kombajny, ciągniki. Może w przyszłości Michał
będzie jeździł takim kombajnem? Tuż za miejscem pracy taty znajduje
się Bank Spółdzielczy, z usług którego korzysta mama. Z bankiem
sąsiaduje stadion, na którym co roku odbywają się gminne uroczystości
dożynkowe oraz mecze piłki nożnej. Dzieci i młodzież chętnie spędzają
tam czas, grając w piłkę. W pobliżu stadionu, tuż przy granicy pomiędzy
Siekierczynem i Zarębą, mieści się siedziba Urzędu Gminy. Wójtem
jest pan Janusz Niekrasz, który od wielu lat pełni tę funkcję.
Nasza gmina posiada herb. Wita on gości, którzy nas odwiedzają.
W centrum tarczy herbowej widnieje postać św. Katarzyny wspartej
o kołowrotek, obok niej znajdują się dwie ryby. Te przedmioty nawiązują
do odwiecznych zajęć mieszkańców tych ziem: tkactwa i rybołówstwa.
Spod Urzędu Gminy udajemy się w stronę mojego domu.
Mijamy zakład fryzjerski, posterunek policji, przechodzimy obok
domów, przy których znajdują się zadbane ogródki. Przechadzamy
się obok domu dziadków. Już z daleka wita nas szczekanie Brutusa.
Docieramy do Ośrodka Zdrowia.
- Pamiętasz, braciszku, niedawno byłeś tu szczepiony!
Mijamy dom, w którym mieszkamy i maszerujemy dalej po nowym
chodniku. Docieramy do remizy strażackiej, przy której znajduje się
zabytkowy wóz strażacki, potem jest już Dom Kultury. Tam często
z klasą chodzimy oglądać przedstawienia lub filmy. Mieści się tam
biblioteka, w której wypożyczam książki i kafejka internetowa. Dla
wielu jest to okno na świat.
104
W pobliżu znajduje się Kościół Parafialny. Wyczytałam
w książce o naszej gminie, że pierwszy kościół powstał w XIV wieku.
W obecnym kształcie zbudowano go nieco później, bo w na przełomie
XVIII i XIX wieku. Jego wieża widnieje z daleka, a dzwon słyszalny
jest w każdym zakątku naszej miejscowości.
Obok jest Gminna Szkoła Podstawowa, do której gimbus
wozi uczniów z pobliskich wiosek i przysiółków. Szkoła od 1991 roku
nosi imię Henryka Sienkiewicza. Uczy się w niej około 360 uczniów.
Niedawno obchodziła swoje sześćdziesiąte urodziny. Pięknie się na to
święto przygotowała. Wystroiła się w nową żółtą elewację. Ładnie się
prezentuje na tle zieleni i błękitu nieba. Powstał przy niej plac zabaw
dla dzieci. Są tam huśtawki, równoważnia, różne drabinki. Miło jest
wspinać się i pokonywać liczne przeszkody.
- Niedługo, Michałku, będziemy tam się wspólnie bawić.
Przy szkole znajdują się boiska, na których możemy szaleć w czasie
przerw i ćwiczyć na wychowaniu fizycznym. Lubię swoją szkołę.
Chętnie do niej chodzę. Mogę się w niej uczyć, spotykać z koleżankami
i świetnie spędzać czas.
- Ty też, Michałku, za parę lat będziesz uczniem tej szkoły. Nie martw
się. To jest fajna szkoła, w której się dużo dzieje.
Co roku w maju lub pod koniec kwietnia nasza szkoła ma swoje
święto. Wszyscy długo się do niego przygotowujemy i obchodzimy je
bardzo uroczyście. Razem ze Szkolnym Teatrzykiem „Rozmaitości”
przygotowujemy piękne przedstawienia. Biorę w nich udział. Byłam
Nel i razem ze Stasiem wędrowałam po pustyni. Innym razem pokochał
mnie Mały Książę. Byłam wówczas Różą. W tym roku zaczynamy
przygotowywać program, w którym zawędrujemy do świata mitów, a ja
będę Afrodytą.
Niedaleko szkoły znajduje się urocze miejsce – Formoza, po
której zawsze pływają łabędzie. Można je karmić chlebem. Któregoś
dnia, gdy będziesz troszkę starszy, wybierzemy się tam. Nakarmimy
łabędzie i kaczki, które tam żyją.
Przez Siekierczyn przepływa Siekierka. Malowniczo wije
się wśród pól. W żniwa ciągniki pracują. Słyszę je, gdy latem chodzę
na basen i pływam w wodzie, ciesząc się piękną pogodą i uroczym
miejscem.
105
Pora kończyć nasz spacer po mojej wiosce.
Chmury już niebo zasłoniły,
więc ja z księżycem wędruję
po lasach, łąkach i polach.
Odkrywam urocze zakątki
i tajemnice mej wioski.
Widzę w księżyca blasku
łabędzie śpiące na Formozie.
Słyszę trzcinę i tataraki,
i kołysankę Siekierki,
która zmęczona codziennym trudem
mruczy do snu mieszkańcom:
„Dobranoc, Siekierczynie”.
„Dobranoc, Moja Ojczyzno”
Mijam przystanek autobusowy, domy, w których mieszkają
moje koleżanki i koledzy z klasy, sklep, w którym robię zakupy.
Szkoda, że jest już późna jesień. Ale niedługo będziemy oglądać naszą
miejscowość w zimowej sukience. Potem zabłyśnie urokiem wiosny
i barwnymi kolorami letnich kwiatów, a jesienią Siekierczyn mienić się
będzie różnymi odcieniami żółci, brązu i czerwieni.
Pokazałam ci, braciszku, naszą wieś, tak jak babcia i prababcia
w czasie spacerów pokazywała mi uroki mojej rodzinnej miejscowości.
Może kiedyś ty wybierzesz się na taki spacer i pokażesz komuś miejsce,
w którym przyszedłeś na świat, gdzie dorastałeś, twoją i moją małą
ojczyznę. Jej uroki i przywiązanie do niej tak pięknie wyraził nasz
nieżyjący już poeta, pan Stanisław Daszkiewicz:
„Lubię te pola w każdej z pór roku.
Los mego życia z nimi związany.
Jest w krajobrazie tego widoku
Pamiętnik życia mego wpisany.”
Katarzyna Słonecka, Gminna Szkoła Podstawowa w Siekierczynie
106
III miejsce
Stolica
Mój ojciec powiedział, że tak kocham Nowa Rudę, bo nie
znam pięknych miast. Ale ja przywiązałam się do mojego miasta. Może
kiedyś się wyprowadzę, ale…takiego, jak moje, nie ma!
*
Jest styczeń, zima. Brudna śniegowa masa leży na ulicach.
Ludzie chodzą po mieście z kwaśnymi minami. Nowy Rok, Nowy Rok,
Nowa Ruda…
Gdyby wybrać z tłumu jedną osobę i pójść za nią, by…napisać
książkę o mieszkańcach miasta? Przyszła zwariowana myśl… Niech
będę to ja!
*
Nowa Ruda to moja ojczyzna ze stolicą w moim pokoju.
Osiedle Piastowskie i Nowe to taka betonowa Wenecja poprzecinana
chodnikami, ścieżkami jak rzekami. Po ulewie widać to dokładnie.
Mam i swoją wieżę Eiffel`a- na Górze Anny jest bowiem wielki
metalowy maszt - przekaźnik telekomunikacyjny. On rzeczywiście
podobnie wygląda, tylko windą nie można wjechać jak w Paryżu, by
podziwiać cudowne Pola…Noworudzkie.
Są też schody kościelne - wchodząc po nich mogę się czuć jak wędrujący
turysta do Bazyliki Sacre Coeur. Trzymam się poręczy i uważam na
oblodzone stopnie wiodące do kościoła św. Mikołaja.
Wychodzę na ulicę Kościelną i kieruję się na Rynek – Rynek Starego
Miasta. Warszawa ma swojego Zygmunta na kolumnie, a ja - Jana
Chrzciciela, do którego zaglądają dzieci i gołębie. Jest też zamekoczywiście, choć mniejszy jak Królewski w Warszawie, to solidna
budowla. A jednocześnie pałac! Jak w Wilanowie!
Rynkowa kawiarnia, restauracja, podcienia z przytulną kwiaciarnią
- to jak Krakowskie Sukiennice! I banki. Te banki kojarzą mi się ze
Szwajcarią. Ale śmieci wokół miejskiego ratusza już nie…
Dalej ulicą Armii Krajowej idę w kierunku Miejskiego Ośrodka
107
Kultury. Mijam małą skromną Aleję Gwiazd, które odcisnęły swoją dłoń
w betonowym kwadracie, i już jestem w Hollywood. Dalej fontanna prosto jak z Rzymu!
Nasz miejski park jest cudowny, zawsze przywodzi mi na myśl zdjęcia
krajobrazów z National Geographic. Rośnie tu sporo kasztanowców,
jest skamieniałe drzewo, uroczy strumyk.
Niedaleko za parkiem, już zaraz, stolica - mój dom. Moja mała
ojczyzna.
*
Biorę Hubcia na smycz i idę z nim na łąkę, gdzie w lecie się opalam.
Dochodzę do lasu. Gdyby nie zima, byłoby widać łaciate konie państwa
Kobaków. Urządzają czasem zawody jeździeckie w stylu West, a ja
wtedy mogę czuć się jak w Ameryce na Dzikim Zachodzie…
Schodzę w dół, w stronę rodzinnej działki. Jeszcze jedno spojrzenie na
panoramę miasta i wracam do domu.
*
Trudno tacie przyznać rację. Nowa Ruda jest piękna i …moja.
Martyna Dalke, Szkoła Podstawowa nr 2 im. Janusza Korczaka
w Nowej Rudzie
Wyróżnienia
Von Stillfried - czy co?
Dawniej - serce miasta, dziś odremontowany w połowie zamek
obronny - ze znakiem zapytania i supermarketem na parterze.
Echa historii
Pod zamkiem znajdują się lochy, gdzie skazani na śmierć byli jeńcy
wojenni. Na piętrze zimne korytarze, milczące ściany i wspomnienia
zagrzebane głęboko pod gruzami. Z daleka jest to malownicza
budowla. Przebudowywana i odnawiana wielokrotnie nie straciła swego
108
zamkowo- pałacowego charakteru. Warownia, własność rodu, ale też,
choć niektórzy nie wiedzą, siedziba dyrekcji kopalni węgla, muzeum
górnictwa, a wreszcie lokal Zespołu Opieki Zdrowotnej!
Teraz
Obecnie zamek ma prywatnego właściciela. Niektóre pomieszczenia są
wynajęte, jak to się mówi: prywatnym przedsiębiorcom. Nie podoba mi
się umieszczenie w nim sklepu „EKO”, to zupełnie bezmyślna decyzja,
patrząc na zabytkowy charakter budowli i jej walory architektoniczne.
I co na to konserwator zabytków albo osoba dbająca o wizerunek
miasta? Mieszkańcy są oburzeni. I na tym, jak zawsze, sprawa dla
reportera się kończy…
Tajemnice każdy zamek ma…
Latarnia nieba zmienia to miejsce. W nocy, gdy się wsłuchasz,
można usłyszeć krzyki cierpienia umierającego hrabiego, Georga
von Stillfrieda. Zabrały go duchy pięciu magnatów, którzy wcześniej
mieszkali w warowni. Byli tu zabici, więc teraz się mszczą. Muszą zabić
pięć osób, wtedy staną się ich dusze wolne. Została rzucona klątwa,
albowiem sprzeniewierzyli się Bogu. Więc nie chodźcie tam w nocy!
Myślę, że dlatego nie ma w zamku mieszkań czy hotelu, a jedynie
jakieś nieciekawe, nazwijmy to, instytucje.
Dzień
Ale w dzień wszystko wraca do normy. Parking pod zamkiem
wypełniony po brzegi samochodami różnej marki, maści… Hałaśliwa
dzieciarnia i ważniacy z gimnazjum wydają ostatnie złociaki na
słodycze i przegryzki, powolni staruszkowie szukają tanich produktów
w tzw. promocji. Szare gołębie przesiadują na niedokończonym dachu.
A ja? Zaczytuję się historią. I nigdy nie pogodzę się z tym, że zamek to
nie zamek. Ale w takim razie co? Trudno stwierdzić jednoznacznie.
Jarosław Gmerek, Szkoła Podstawowa nr 2 im. Janusza Korczaka
w Nowej Rudzie
109
Uzdrowicielski kwiat
Dawno, dawno temu w małym miasteczku u stóp Gór Bardzkich
żył chłopiec imieniem Jakub. Po śmierci ojca mieszkał tylko z matką,
która ciężko pracowała, by ich utrzymać. Był niegrzecznym, leniwym
dzieckiem. Nigdy nie pomagał w pracach domowych.
Mijały lata. Jakub wyrósł na urodziwego, silnego mężczyznę.
Ale jego charakter się nie zmienił. Nadal próżnował i nie interesował
się, skąd na ich stole jest chleb. Stara matka była już bardzo zmęczona
pracą i ciągłym upominaniem syna.
Pewnego dnia rozchorowała się. Jakub dopiero teraz zaczął
rozumieć, jak jest dla niego ważna. Sprowadził wielu medyków. Żaden
jednak nie był w stanie uleczyć chorej kobiety. Któregoś dnia Jakub
z rozpaczy dostał gorączki. Chwiejnym krokiem wyszedł przed dom
i bezsilnie usiadł na schodach. Nagle usłyszał dochodzącą z sieni dziwną
rozmowę. Obejrzał się i zobaczył dwa koty, które kiedyś przygarnął
do domu. Pomyślał, że ma gorączkowe majaki. Ale koty prowadziły
ze sobą dalszą rozmowę, z której wynikało, że bardzo martwią się
o zdrowie chorej pani domu. W pewnym momencie dotarło do niego,
iż jest ktoś, kto może pomóc chorej matce. Przeprowadził cichutką
rozmowę z kotami i dowiedział się, że na południu kraju w górach
mieszka dobra wróżka Sudetyna.
Jakub nie zwlekał ani chwili i wyruszył natychmiast. Szedł trzy
dni i trzy noce. Przebył lasy, rzeki i dotarł do gór. Odnalazł wróżkę.
Opowiedział jej o sobie i o chorej matce. Sudetyna, po namyśle,
stwierdziła, że matkę Jakuba może uzdrowić tylko niezwykle piękny
kwiat z ogrodu w Górach Stołowych, który należy do srogiego Stolnika.
Roślina ta to pełnik europejski, a jej woń i napar z płatków budzi każde
istnienie do życia. Kwiat ten chronią najlepsi wojownicy. Zdobyć go
można jedynie za zgodą właściciela.
Chłopak ruszył więc w drogę. Trudy wędrówki znosił dzielnie.
W tym czasie matka Jakuba słabła, ale myśl o jedynym synu utrzymywała
ją przy życiu. Wkrótce śmiałek stanął przed obliczem Stolnika i poprosił
o cudowny kwiat. Właściciel wysłuchał opowieści przybysza i odmówił
pomocy, ponieważ cudowność rośliny przeznaczona była tylko do
rozwiązywania najważniejszych dla świata spraw. Jakub był załamany.
110
Przecież zdrowie jego matki to najważniejsza w tej chwili sprawa na
świecie. Stolnik pozostał nieprzebłagany. Miłość do matki była jednak tak
wielka, że zaryzykował życie. Chłopak postanowił nocą wykraść z ogrodu
pełnika. Ominął straże. Przeszedł cichutko obok śpiących ogrodników.
Wykopał roślinę i udał się w drogę powrotną. Niestety, strażnicy dojrzeli
złodzieja! Jakub został pojmany i wtrącony do lochu. Stolnik oznajmił
mu, że za swoją zuchwałość zostanie o świcie stracony.
Siedząc w więzieniu, był myślami przy chorej matce.
Przypomniał sobie ileż to razy ją zawiódł, ile razy jej nie usłuchał, jak
bardzo niedobrym był synem. Chłopak zapłakał.
Nadszedł świt. Przez okno lochu zobaczył jak kat czyści
miecz, którym ma ściąć mu głowę. Kiedy odmawiał ostatnią modlitwę,
do celi wbiegli żołnierze i zawlekli go pod pręgierz. Jakub położył
głowę na pniu i zamknął oczy…. poczuł, jak ogarnia go powoli chłód
nadchodzącej śmierci. Nagle usłyszał krzyki i wielkie poruszenie!
Ocknął się i zobaczył władcę ogrodu, a z nim piękną panią. Okazało się,
że jest to jego żona, którą inni mogą zobaczyć tylko raz w roku: w czasie
święta pełnika europejskiego. Kobietę zainteresował los Jakuba i jego
wielkie poświęcenie dla chorej matki. Przekonała męża, że miłość syna
do matki jest właśnie jedną z najważniejszych dla świata spraw.
Chłopiec został uwolniony. Stolnik osobiście wydał mu krzak
cudownej rośliny i wyruszył w drogę powrotną. W domu zaparzył
herbatę z płatków pełnika i podał ukochanej matce, która szybko
powracała do zdrowia.
Za jakiś czas Jakub ożenił się. Zaraz też urodziły mu się dzieci,
z których najbardziej cieszyła się jego matka. Zachował też pęd róży,
który zasadził pod matczynym oknem. Ich życie było szczęśliwe
i beztroskie. A piękną różą zachwycali się wszyscy mieszkańcy Kotliny
Kłodzkiej. Wkrótce ozdabiała ona ogrody wielu domostw i strzegła
mieszkańców przed chorobami.
Pełnik europejski dziś nazywany także różą kłodzką stał się
symbolem tego regionu.
A mówiące koty? Zniknęły. Może doradzają innym
potrzebującym…
Aleksandra Kulawik, Szkoła Podstawowa w Wojborzu
111
Szkoły Podstawowe
Poezja
I miejsce
Gdy wstaję rano przed domem
Widzę Ciebie
Kiedy do domu wracam
Cieszę się, że Jesteś
Kiedy czuję zapach lasu
Czuję Ciebie
Kiedy czuję podmuch wiatru
Wiem, że to TY
To Ty przygarnęłaś Moich Ojców
To Ty chronisz mnie jak Matka
Moja Mała Ojczyzno!
Kiedy daleko gdzieś próbuję jabłka
Rozpoznaję Ciebie
Kiedy daleko gdzieś słyszę słowo
Rozpoznaję Ciebie
Kiedy daleko gdzieś widzę ptaka
Rozpoznaję Ciebie
Moja Mała Ojczyzno!
Pomagasz mi w trudnych chwilach
Jesteś moim domem
112
Wychowujesz mnie na co dzień
Uczysz mnie jak żyć
Moja Mała Ojczyzno
Oldřich Justa, Szkoła podstawowa w Miszkowicach
II miejsce
Letni wieczór w mojej wsi
Słońce już przytuliło się do ściany chmur,
a księżyc rozpostarł swe ramiona na niebie,
do pełnych zmierzchu komór schodzi się trzoda.
Wśród czerni nocy iskrzą się gwiazdy.
W domach otulonych mrokiem
ludzie spragnieni odpoczynku
niczym kwiat na pustyni kropli wody,
szukają drogi do snu potęgi.
Jutro znowu wstaną,
a ich serca palić się będą ogniem pracy.
Rozpalona słońcem łąka,
oddycha zapachem lata,
strojna jak dama dworu,
okrywa swym ciałem płynące do snu zwierzęta.
Damian Stasiński z Szkoła Podstawowa im. św. Wojciecha we
Włodowicach
113
III miejsce
Moje miejsce za lasem
Gdzieś za lasem jest miejsce takie,
gdzie słońce przez zieleń przenika,
gdzie pachnie kąkolem i makiem,
a wielka radość w serce wnika.
Słońce jak piękny, złocisty kwiat
walca z pulchnymi tańczy chmurami.
Delikatnie z nimi skacze wiatr
za wielkich promieni murami.
Wróble, skowronki, gile
(i ptaków wiele innych)
śpiewają długo i mile
kilka piosenek zwinnych.
Po zielonej, świeżej łące
sprytny strumyczek biega,
a za nim kwiaty pachnące
wznoszą się do nieba.
Już niedługo mrok zapadnie,
wypłynie łódka księżyca,
gwiazdek kilka się zakradnie,
noc ciemność szybko przemyca.
Ostatni ptak krzyknął i niesie
się głos przez zarośla, kamienie,
zapada noc w ojczyźnie przy lesie,
lubię to opisywać, nigdy się nie zmienię.
Adrianna Noga, Szkoła Podstawowa nr 3 w Nowej Rudzie
114
Wyróżnienia
Obraz z dzieciństwa
Lew z dwoma ogonami,
wyżej twierdza z więzieniami.
Ratusz z zegarami,
pod nim most z figurkami.
Miejsce to, tak mi bliskie.
Twarze znajome wszystkie.
Kiedy w Kłodzku groźnie było,
to na twierdzy się walczyło.
„Czterej pancerni i pies”,
twierdza też w tym filmie jest.
Most historią jest jak bajka,
jego składniki to krew i jajka.
Gdy po tym moście spaceruję,
w różne figurki się wpatruję.
Gdziekolwiek w przyszłości
ma stopa postanie,
to miejsce szczególne
w sercu moim zostanie.
Marcel Rączkowski, Szkoła Podstawowa nr 6 w Kłodzku
115
Legenda o Łysajce
W małym miasteczku Bielawa,
Wznosi się góra Łysawa.
Mówi o tym legenda,
Że góra była przeklęta.
Góra wciąż rosła i rosła,
Aż wielki zamek przerosła.
Król nie miał na to sposobu,
Więc udał się do Nerklodu.
Była to kraina dobrej wróżki,
Która używała swej różdżki.
Jedną z nich zechciała mu podarować,
Aby mógł swą górę odczarować.
Król wcześnie o poranku,
Udał się do swojego zamku.
Chociaż próbował górę zmniejszyć,
Zdołał ją tylko powiększyć.
Córki chichocząc za plecami ojca,
Wpadły na wielkiego zająca.
I wnet przyszedł im pomysł ciekawy,
Powycinać wszystkie drzewa i trawy.
Król z twarzą bardzo uśmiechniętą,
Wykosił całą górę zarośniętą.
Stąd Łysają została nazwana
I przez bielawian jest często odwiedzana.
Patrycja Nocuń, Szkoła Podstawowa nr 1 w Bielawie
116
Gimnazja
Proza
I miejsce
Z okna kawiarni…
Kiedy zamykam oczy i myślę o mojej najbliższej okolicy,
o miejscu, do którego chętnie wracam, widzę niewielką cukiernię.
Panuje w niej nastrój spokoju, to właśnie tam naprawdę wypoczywam
po ciężkim dniu w szkole, w towarzystwie przyjaciół. Nie jest to
wystawny lokal, więc nikt nie czuje się skrępowany. Wspólnie żartujemy,
cieszymy się ze swoich sukcesów, a kiedy ogarnia nas czarna rozpacz,
znajdujemy tam czas na przemyślenia.
Kilka dni temu, tuż po lekcjach, mając chwilę wolnego czasu,
wybrałam się tam z Magdą. Siedząc żartowałyśmy, śmiałyśmy się
i plotkowałyśmy. Jak zawsze. Nagle zapadła chwila ciszy, i ni stąd ni zowąd
Magda rzuciła stwierdzenie, że ludzie, których widzimy za oknem są bardzo
dziwni. Najpierw nie zwróciłam na to uwagi i niewiele myśląc potaknęłam.
Teraz jednak zauważyłam nie tylko głębię tej wypowiedzi, ale przede
wszystkim jej trafność. Kłodzczanie to rzeczywiście bardzo różni, dziwni
ludzie. Patrzę przez okno i widzę, jakby z góry, tak jakby mnie to w ogóle
nie dotyczyło, jakbym była tylko narratorem. Widzę staruszkę dźwigającą
ciężkie torby z zakupami, o jak mi jej szkoda, tuż za nią grupa młodzieży. Czy
oni z niej drwią? Przecież to nie jest śmieszne. Magda komentuje: „przykład
klasycznej patologii”- mówi. Już chcę wybiec jej na pomoc, lecz znikła…
Teraz w tym miejscu widzę wysokiego pana z psem. Jaki ten czworonóg
radosny, chyba chce się bawić. Nagle dostaje końcem smyczy po pyszczku,
piszczy, opuszcza ogon. Znikają. Pojawia się jakaś pani z dzieckiem. Trzyma
je za rękę. Ma ciekawy kapelusz i ładne buty na wysokiej szpilce. Tak, ta
kobieta jest bardzo zadbana, jednak nie wygląda na szczęśliwą. Dzwoni jej
telefon. Spojrzała, lecz nie odebrała. Cóż każdy ma jakieś problemy. Znika.
Nagle pojawia się jakiś znajomy człowiek, pomachał nam. To ksiądz z mojej
parafii. Sympatyczny człowiek, zawsze uśmiechnięty, on potrafi cieszyć się
nawet drobnostkami. Ładną pogodą. Znika.
117
Wszystko przemija tak jak ci ludzie za oknem. Każdy do czegoś
dąży martwi się czymś, śpieszy się. Ale czy warto? Czasami trzeba na
wszystko spojrzeć z dystansem. Rozgraniczyć rzeczy ważne i ważniejsze,
nim będzie za późno. Nim się zestarzejemy i inni będą z nas drwić…
Ze starszych kobiet, panów dźwigających torby z zakupami. Bo niczego
się tak nie żałuje jak zmarnowanego czasu. Przyjdę tu jutro i pojutrze,
i w środę…Aby przyglądać się ludziom, którzy zapomnieli jak żyć!
Joanna Wawryka, Zespół Szkół Alternatywnych w Kłodzku
II miejsce
Ojczyzna to kraj dzieciństwa, miejsce urodzenia, to jest ta mała
najbliższa ojczyzna
Jak co dzień wyszłyśmy z siostrą do szkoły o dość wczesnej porze.
Uśmiechem powitała nas sąsiadka, a następnie gromadka maluchów
dumnie kroczących, z tornistrami na plecach, po barwnym, pięknie
wybrukowanym chodniku. Wśród zielonych alejek, po lśniącym i gładkim
jak tafla lodu asfalcie mknęły samochody, z wyraźnie uśmiechniętymi
twarzami kierowców. W szkole jak zwykle atmosfera sielanki, boisko
pełne uradowanych dzieciaków, dopingujących grającym w piłkę
drużynom. Na pierwszy rzut oka widać czystą, sportową rywalizację. Po
kilku godzinach pobytu w szkole przychodzi wreszcie czas na „labę”,
czyli czas dla siebie i zajęcia relaksujące. Można skorzystać z zajęć
w klubie filmowym, zajęć fitness, kręgielni lub lodowiska. Z racji braku
zadań domowych spędzamy więcej czasu z przyjaciółmi na świeżym
powietrzu. Wraz z rodzeństwem i rodzicami, pod wieczór, prowadzimy
ciekawe dyskusje na temat tego, jak wspaniale jest żyć i mieszkać w tak
czystym i przyjaznym środowisku mieście, któremu dzięki zaradności
władz nie grozi plaga bezrobocia, a mieszkańcy, dumni i zadowoleni,
spoglądają w przyszłość. Nasze miasto w niepohamowanym tempie
rozrasta się, wzbogacając o nowe, architektonicznie bez zarzutu osiedla,
zakłady pracy, powstające przy nich żłobki i przedszkola. Właśnie przy
nowo wybudowanym szpitalu powstaje lądowisko dla helikopterów,
aby wzbogacić tym już i tak bardzo wysoką jakość usług medycznych
118
w Nowej Rudzie. Byli pacjenci mogą odpocząć i zrelaksować się
w luksusowym ośrodku sanatoryjnym na Zdrojowisku, korzystając przy
tym z występującej tam w ujęciu czystej, źródlanej, o leczniczym działaniu
wody. Miasto nasze to jedno z najwspanialszych baz wypadowych dla
licznie przybywających tu turystów z różnych stron świata. Jest to efekt
zakrojonej na szeroką skalę kampanii promującej Nową Rudę w świecie,
prowadzonej z menadżerskim zacięciem przez władze administracji
lokalnej. Stopniowe oczyszczanie środowiska ożywiło rozwój pobliskiej
flory i fauny z licznymi przypadkami okazów ściśle objętych ochroną,
a przebywających i rosnących jedynie na naszym terenie. Jest duże
prawdopodobieństwo, że w niedalekiej przyszłości nie będą one już
stanowiły rzadkości.
W tym właśnie kulminacyjnym momencie moich rozważań
usłyszałam głos mamy: „Sonia, wstawaj do szkoły!”. Zaraz, zaraz,
o co właściwie chodzi?! Wstając spojrzałam odruchowo w okno
i nieuchronnie nadeszło wielkie rozczarowanie! Przecież to nic innego
jak to samo moje miasto, ale jakże inne. Podziurawione przez ekipy
remontowe chodniki, ulice miejscami wylewane pseudoasfaltem,
który nie doczeka wiosny, o alejkach szkoda nawet wspominać!
Powietrze ziejące „cuchnącymi” wyziewami z kominów, które
zamiast orzeźwiać, zatyka drogi oddechowe. Atmosfera miasta to nie
sielankowa wizja uśmiechniętych dzieci i zadowolonych dorosłych,
ale zaduma i troska o przyszłość własną i potomstwa. Elementem
szarej rzeczywistości pozostają: pewnie już niedługo istniejący
szpital i likwidowane kolejno ośrodki zdrowia oraz kolejki do kilku,
w większości emerytowanych lekarzy. Symbolem sytuacji bezrobotnych
w mieście stali się „buszujący” wczesnym rankiem w śmietnikach
kloszardzi, utrzymujący się ze sprzedaży puszek i butelek zalegających
w kontenerach. Strach pomyśleć, że kiedy wracamy ze szkoły późnymi
godzinami popołudniowymi z nawałem zadanych prac domowych,
nie ma w naszym mieście konkretnych miejsc, gdzie można by było
spędzić miło czas ze znajomymi, nie wspomnę już nawet o pobycie
na wolnym powietrzu, bo przychodzi mi na myśl jedynie park im. W.
Sikorskiego, gdzie ławki są oblegane przez pijącą i palącą (w głównej
mierze) młodzież o nie najlepszej reputacji. Z moich obserwacji wynika,
że władze nie do końca robią wszystko, aby wspomóc mieszkańców
119
i ulżyć im w znojach dnia codziennego. Problemem miasta jest ilość
zanieczyszczeń, niebo przysłonięte chmurami dymów z kominów,
niezbyt czysta, niefiltrowana woda, zmniejszanie się powierzchni
lasów. Zbyt często człowiek ingeruje w przyrodę i nie potrafi zachować
przyjaznego stosunku dla środowiska, w którym się wychował.
Odnosząc się do słów Tadeusza Różewicza z wiersza „Oblicza
ojczyzny” chciałabym, aby moje słowa krytyki nie poczytane były
jako negatywne odniesienie się do mojego miasta, do „mojej małej
ojczyzny”. Może w zbyt brutalny sposób przedstawiłam sytuację tu
panującą, ale wynika to z czystej troski o „kraj dzieciństwa” i miłość
oraz przywiązanie do miejsca urodzenia. Myślę, że to właśnie dla
nas, młodych, ważne jest poczucie tożsamości i wzmacnianie więzi
emocjonalnej oraz szacunku do swojego miasta. Powinniśmy się uczyć
tego co dnia i o każdej porze.
Sielankowa wizja przedstawiona w pierwszej części mojej
pracy nie jest chyba zbyt futurystyczna, bo wszystkie wykorzystane
w niej elementy są realne i możliwe do spełnienia. Iskierką nadziei
są nowo zaczęte inwestycje jak: kanalizacja i rozbudowa niektórych
zakładów oraz budowa obwodnicy, która odciąży ruch na trasie
Kłodzko­Wałbrzych i przyczyni się, mam nadzieję, do zmniejszenia
emisji zanieczyszczeń spowodowanych przez ruch kołowy. Bardzo
chciałabym i myślę, że nie tylko ja, aby wizja ta stała się w przyszłości
rzeczywistością. Mam ogromną nadzieję, że stanie się to w nie bardzo
odległej przyszłości, ponieważ chciałabym się tym cieszyć wraz z całą
moją rodziną, bowiem „moja mała ojczyzna” jest dla mnie bliskim
sercu synonimem rodziny, przyjaciół i poczucia bezpieczeństwa. I niech
znowu słoneczko mocniej zabłyśnie nad Nową Rudą, wleje mnóstwo
otuchy w serca jej mieszkańców dając tym samym nadzieję na lepsze
i promienniejsze jutro.
Sonia Szczotka, Gimnazjum nr 3 w Nowej Rudzie
120
III miejsce
NOWA RUDA
Nowa Ruda - ok. 20 tysięczne miasto (miasteczko?!?). Niegdyś,
za czasów niemieckich, wcale ładne, młodziutki materiał pod (co
najmniej!!!) kurort. Wcześniej osada górnicza, dziś za to - miasto,
którego historia może się potoczyć dwoma, rozbieżnymi jak wygląd
tej maleńkiej aglomeracji, torami. Upadnie? Czy powstanie jak feniks
z popiołów i... gruzu. Gruzu - w znaczeniu dosłownym, ponieważ
budynki Nowej Rudy nagminnie sypią się i niemalże cudem jest
ich szara i zadymiona egzystencja. Nasze miasto (o ile można je tak
nazwać) to miasto z upadłym przemysłem, wysokim bezrobociem
i brakiem perspektyw na normalne życie. Ludzie przyzwyczajeni do
czerpania dochodów z górnictwa w dobrze prosperującej kopalni,
do pracy w zakładach włókienniczych i do uprawiania gry w piłkę
nożną nie zdawali sobie sprawy, z tego, że ograniczyli się do rozwoju
jednostronnego, zapominając, że wszystko przecież pantha rei -wszystko
płynie i przemija. Nowa Ruda to miasto z przypadku. Powstało przy
karczowaniu lasów pod kopalnie - stąd też ścięty pniak w herbie.
Przywodzi mi on na myśl tak nagle „przeciętą” szczęśliwą egzystencję
noworudzian.
WSTYD
Mimo takich „lukrowanych” wizji przeszłości, od zawsze żyło się tu
biednie. Niektórzy sławni ludzie pochodzący z Nowej Rudy, zamiast ją
promować, wręcz się wstydzą (czemu szczerze mówiąc wcale się nie
dziwię). Chociażby sławna (i znakomita - moim zdaniem) piosenkarka,
Edyta Geppert -nie okazuje ona noworudzianom żadnych względów,
można nawet powiedzieć, że odnosi się do nich z chłodnym dystansem
i praktycznie nie odwiedza rodzinnego miasta. Jednak są ludzie, którzy
piszą, czy mówią otwarcie o swoich niesławnych korzeniach. Młodzież
wiedzie w tym rej, bo jak wiemy z napisów na murach „NR - my home
ever”, co oznacza z angielska (z angielska, bo my, Polacy przywykliśmy
wstydzić się siebie i swojego języka) – „NR” - zawsze moim domem.
121
DZIEŃ W NOWEJ RUDZIE
Dzień w Nowej Rudzie mimo wielu, przez wieki zachodzących
zmian, toczy się wbrew pozorom podobnym, a nawet takim samym
rytmem. Kto rano ma pracę (a nie ma kaca) - to idzie do pracy. Kto
nie ma- „bimba” do południa. Bo po południu Nowa Ruda zaczyna
żyć - na ulice wychodzą bandy młodzieży, by przesiadywać na
murach i ławkach, ponieważ nie ma tu lepszych rzeczy do roboty.
Wprawdzie MOK organizuje wiele zajęć, ale nie każdego na nie stać.
Z noworudzkiej biedy mają szansę wybić się tylko inteligentni. Ci,
którzy nie przykładają się do zdobywania wiedzy, skazani będą na
emigrację... lub podblokowe ławki i, mówiąc dosadnie, puszkę piwa.
Jednak toczy się tu także inne, spokojniejsze życie: W każdą niedzielę
stare kobiety idą do kościoła, by odklepać różaniec, by kolejny raz
spędzić godzinę na pustych słowach, nie wiedząc: po co? I: dlaczego?
Dzieci natomiast wychodzą z domów obrzucać się szarym śniegiem
i przyprawiać szarym bałwanom nosy z ogólnie dostępnej marchwi.
A latem smętnie zwieszają się na odrapanych drabinkach, wspominając
dawne szczęśliwe czasy, przed tym jak komitet staruszek i staruszków
zlikwidował piaskownicę.
SYF, KIŁA I MOGIŁA - CZYLI Nowa Ruda
Z RÓŻNYCH PERSPEKTYW
Chcąc uzyskać informacje na temat Nowej Rudy i, oczywiście różne
na nią spojrzenia, postanowiłam zapytać o zdanie kilku różnych osób.
Najpierw z innego miasta (cytat): „A idźże mi z Nową Rudą! Tam syf, kiła
i mogiła, za każdym rogiem, a brudne to, brzydkie i beznadziejne!”, po
czym osoba ta (bezczelna!) zapytała skąd jestem!!! Potem mieszkańca
(cytat ): „Dziewczynko miła! Radzę Ci! Ucz się i uciekaj stąd w te pędy,
bo to miasto umiera. Sama bym tak zrobiła, gdybym mogła, a jakże!”
Następnie wyszperałam wypowiedź Olgi Tokarczuk z jednej z jej książek
(„Dom dzienny, dom nocny”): „Miasto fryzjerów, miasto sklepów
z używaną odzieżą, mężczyzn o powiekach wymalowanych węglowym
pyłem (...) Miasto mostków niedbale przerzuconych nad rzeczką,
miasto św. Nepomucenów, oszukanych perfum, barów mlecznych
122
(...), śladów wilgoci na tynkach domów (...) podwórek – labiryntów
(...) budynków z czerwonej cegły (...) Miasto najkrótszego lata, śniegu
nigdy nie stopionego do końca. Miasto wieczorów, które nadciągają
nagle znad gór i opadają na domy jak monstrualna siatka na motyle (...)
Miasto śląskie, pruskie, czeskie, austro-węgierskie i polskie”. Te zdania
nie wymagają chyba komentarza. Na zakończenie zapytałam o zdanie
kogoś z bliskiej rodziny: „Kochana! Zero perspektyw, zero życia, zero
rzeczywistości. Nowa Ruda to miasto - widmo.”
LEKKI UROK I NIEPOWTARZALNOŚĆ
Mimo tych wszystkich, jakże dotkliwych, wad, NR ma swój osobisty
urok. Nigdzie w Polsce (ba! na świecie) nie spotkamy tylu świętych
figur zredukowanych do jarmarcznych ikon, obsypanych plastikowym
kwieciem. Nigdzie nie spotkamy tak oryginalnych ludzi - noworudzianie
to niemalże osobny gatunek! Nigdzie nie natrafimy na cudowne
panoramy dolin usianych tycimi domeczkami... zasłoniętych smogiem.
Nigdzie nie spotkamy naraz tylu pijaczków, bezdomnych, nigdzie nie
spotkamy tak wielu lumpeksów, nigdy nie zobaczymy tyle kurzu i brudu
naraz, nigdy nie spotkamy się z tak wielkim skupiskiem ruin (no, chyba
że w Rzymie, ale to zupełnie inna bajka), nigdy nie zaskoczą już nas tak
subtelne przejścia między snobizmem i biedą, a kulturą. Ale na pewno
już nigdy, nigdzie, do końca świata, nie zobaczymy tak szarego śniegu
i tak pseudo czystego świeżego powietrza.
Mimo wielkiego potencjału, jaki Nowa Ruda posiada, nie wykorzystuje
go (góry!!! unikalna roślinność!!!). W ten sposób trwać będzie
w zawieszeniu między życiem a śmiercią po wieki. Ale pamiętaj,
zbłąkany turysto: gdy raz przekroczysz noworudzkie progi, powrócisz
tu ciągnięty magnesem oryginalności, ironii losu, dymu, pyłu, uliczek
i zaułków osnutych cienką siecią tajemnic i niedomówień.
NOWA RUDA MY HOME EVER!!!
NOWA RUDA ZAWSZE MOIM DOMEM!!!
Zuzanna Grodoń, Gimnazjum nr 1 w Nowej Rudzie
123
Gimnazja
Poezja
I miejsce
Magiczny dom
Szum zielonych drzew, pąki pachnących kwiatów, moje pierwsze kroki ...
Wszystko zaczęło się TU!
Moje pierwsze słowa, bujany koń na biegunach, stara przyczepa ...
Wspomnienia ...
Trudno będzie o tym wszystkim zapomnieć, nawet gdy zajdę setki
kilometrów stąd,
Gdzieś tam - w wielki świat,
zawsze sercem będę TU! ...
Czas mija, dorastam, zmieniam się.
Ale ważne, że TU - w mojej najmniejszej ojczyźnie ...
Jest strych, stara szafa ... i choć wszystko sypie się,
nadal czuję ciepły powiew letniego wiatru
i zapach wiosennego deszczu ...
Widzę uśmiech dziadków, którzy nauczyli mnie jeździć na rowerze.
Te rzeczy są bezcenne ...
Na szczęście to wszystko działo się TU - w Przewornie
I dzieje się nadal, ponieważ ja jestem TU.
Czas biegnie.
Drewniana huśtawka, pluszowy miś siedzący beztrosko na szafie
i znający moje dziecinne sekrety.
To zawsze będzie przypominać mi rodzinne gniazdo.
Śmiech kolegów, kolorowa piłka, wspólne zabawy Wszystko działo się TU!
Pierwsza łza i rozbite kolano, kiedy biegłam za motylem lecącym tak
swobodnie...
Mimo wszystko będę to pamiętać,
Bo TU gdzie moja mała Ojczyzna, cząstka serca zostaje.
Alicja Malaszka, Gimnazjum Publiczne w Przewornie
124
II miejsce
Moja Szkoła
Mijam ganek, korytarz
Wchodzę w tunel gwaru
Orzeźwia mnie deszcz
Uśmiechów i powitań
Przystanek
Moja klasa
Ławki pokornie stoją w rzędach
Z krzesłami – rumakami
Po chwili odjeżdżamy
Uzbrojeni w długopisy
Oddział rycerzy
Przed nami
Zielony sztandar tablicy
Magiczne znaki kredy
Wskazują drogę
Zdobywamy
Nie odkryte lądy wiedzy
Po skończonych bitwach
Wracamy do domów
W ciepłym namiocie pokoju
Już wiemy
Jak uniknąć błędów
Jutro na pewno wygramy.
Damian Zbróg, Zespół Szkół Alternatywnych w Kłodzku
125
III miejsce
Powrót ze Szkoły
Jeszcze parę kroków.
Furtka, ścieżka i ganek
Przekraczam próg
Mojej przystani.
Zapach ciepła
Dotyk mruczenia
Bukiet merdającego ogonka
Na powitanie.
Tak wracam codziennie
Ze szkolnych poligonów
Z bagażem zwycięstw i klęsk
W plecaku.
Justyna Bobula, Zespół Szkół Alternatywnych w Kłodzku
Szkoły Ponadgimnazjalne
Jury nie przyznało I nagrody
II miejsce
Jezioro Daisy... moja Miłość
Długa droga, najeżona kamieniami, spada w dół, jak mały
górski strumyk. Tuż obok niej ciągnęły się jeszcze resztki ogródków
działkowych, błagające o ludzką rękę, ginące pod dyktaturą dzikich
chwastów. Wysokie drzewa zakrywały niedoskonałości na twarzy
krajobrazu i jak wielkie sito o małych oczkach, przepuszczały tylko
126
niektóre, te cieplejsze, promienie słońca. Lekki turkot łożyska
w tylnej piaście mieszał się z szumem wiatru, tworząc zasłonę,
w której ukradkiem przemykałem się w dół drogi. Lustrowany przez
sporadyczne, słoneczne spojrzenia, dotarłem do przejazdu kolejowego,
tnącego dolinę w samym jej sercu. Ciężkie stalowe szyny, poprzekładane
w poprzek drewnianymi belami, dziwnie wtopiły się w urok tego
miejsca. Ukradkiem przenosząc swój mechaniczny wytwór ludzkiej ręki
ponad torami, pilnie nasłuchiwałem, czy aby nie zbudziłem stalowego
smoka, ciężko kroczącego tą drogą kilka razy dziennie. Chwilę potem
mknąłem już małą, wąską dróżką wzdłuż torowiska, zahaczając stopami
o jeszcze zwilżone rosą wysokie źdźbła trawy, ciasno zamykające trasę
z obu boków.
Po kwadransie dotarłem do małej, niebieskiej wstążki
wyznaczającej jakby granicę, po której przekroczeniu, wrócić już nie
można. Czysta, krystaliczna woda pobłyskiwała w sporadycznych
uśmiechach słońca, docierających do niej przez palce w dłoniach liści,
otulając swą nieskazitelnością małe kamyczki leżące na dnie strumyka.
Kolejny raz, biorąc swój rower w ramiona, długimi krokami przeszedłem
złotą granicę, stąpając po większych kamieniach, wystających ponad
poziom wody. Dalej, przez dłuższy czas, po prawej stronie, odprowadzał
mnie mały uskok, przypominający mini-grotę skalną, rzeźbioną latami
przez malutki strumień wody. Z daleka słychać było nadjeżdżający
pociąg, ale od tego właśnie miejsca nasze drogi zaczynały się rozchodzić
na kształt litery V. Mknąłem przez złociste łany rzepaku...
Wyjechałem z cienia drzew na otwarte pole walki z upałem,
choć o porannych godzinach nie dawał się on jeszcze tak mocno
we znaki. Tuż nad moją głową wisiały wielkie osiągnięcia ludzkiej
techniki, nieubłaganie krojące krajobraz na tysiące małych części.
Ogromni stalowi strażnicy stali, jak zawsze karni, w uporządkowanym
szeregu i nie ruszając się z miejsca, przetrwali już niejedną burzę,
niejedną wichurę i niejedną zamieć. Szybko mijana stara studnia,
stojąca na środku pola, przyprawiła mnie o lekkie dreszcze. Lekko
uchylona pokrywa nasuwała wiele imaginacji, zdawała się snuć
historie o tragicznych wydarzeniach, swojej ciemnej i głębokiej stronie,
zgrabnie wpisanej i zamaskowanej w przytulnej zieleni trawy. Chwilę
potem droga wpadała w kolejny las, a następnie skręcała ostro w górę.
127
Kamienie chaotycznie powbijane w jej podłoże dawały świadectwo
trudów i przejść poprzednich podróżników, których prowadziła. Lekki
zgrzyt łańcucha, redukcja przełożenia i zacząłem powoli wspinać się na
szczyt wzniesienia, upajając się chłodem świeżo pachnących liści.
W połowie drogi na szczyt znalazłem miejsce zbrodni. Długie
i wijące się z bólu ciała ofiar leżały ułożone jedne na drugich, umierając
śmiercią powolną i bolesną. Z ich ran wyciekały resztki żywicy,
klejącej się od podtrzymujących je na miejscu podpór. Przede mną
skrzyżowanie. Droga w lewo usłana bólem i błagalnym spojrzeniem
leżących drzew, przyprawiała mnie, w ten słoneczny dzień, o odrobinę
nostalgii. Po prawej stronie ostatni bastion walczących o przetrwanie
mieszkańców lasu, położony w gruzach i bezsilności leżących przed
nim żołnierzy, którzy nie poddawali się do końca. Ruszyłem prosto,
aby wspinać się coraz wyżej po wypłukanej przez spływającą wodę
drodze, przez wertepy i głazy. Nie myślałem o odpoczynku... mając
jeszcze przed oczami obraz heroizmu przyrody, nie przestawałem cały
czas mocno naciskać na pedały. Na końcowym odcinku wzniesienia
słońce przypuściło ostateczny atak, jakby chciało mnie obarczyć winą
za to, że nie pomogłem...
Musiałem się zatrzymać, wziąć kilka głębokich łyków górskiego
powietrza, by ruszyć dalej. Gdy wjechałem na szczyt, przekonałem się,
że było warto. Przed moimi oczami rozpościerał się widok ziemskich
krągłości, na których, jak mech na twarzy młodzieńca, wyrastały
drzewa, domy, jeziora, wzniesienia, doliny. Okryty wielobarwną tęczą
widnokrąg kazał mi się zatrzymać, choć na chwilę, by móc podziwiać
ten świat, który rośnie tak blisko mojego miasta. Chłodny powiew
wiatru przywrócił mnie do przytomności. Wziąłem łyk wody i ruszyłem
dalej, w kierunku widocznych za najbliższym wzniesieniem dachów
budynków. Droga przeprowadziła mnie tuż obok starego i opuszczonego
pałacu, okaleczonego przez peerelowską siermiężną rzeczywistość –
świeci pustakami, odpadającym tynkiem i dziurami w ścianach.
Tuż za kolejnym, stromym podjazdem znów zatrzymałem się na
chwilę. Przede mną, wśród żółtej pierzyny, wił się szary, pokryty kurzem
wąż znikający w lesie. Zapewne też szukał ochłody, jak wszyscy w ten
upalny majowy dzień. Podążyłem jego śladem, przejeżdżając zbożową
doliną i mrużąc oczy, aby nie dać się zwyciężyć niepokonanemu słońcu.
128
Droga między drzewami otuliła mnie przyjemnym chłodem, dodając sił
i wiedzy, że to już niedaleko. Nagle drzewa rozstąpiły się jak morze
i otwarły widok na ukryte w sercu lasu, lazurowe jezioro o podwójnym
dnie. Szeroka tafla wody otoczona była ze wszystkich stron wysokimi
urwiskami, między którymi przemykały się duchy dwóch ofiar, jak
mówi legenda, które jezioro zabrało na swoje dno. Cisza panująca
w tym miejscu była tak głośna i przerażająca, że człowiek o zdrowych
zmysłach nie był w stanie jej znieść. Ja, na szczęście, byłem tutaj już
kilka razy.
Idealna zieleń otaczająca mnie ze wszystkich stron sprawia
wrażenie raju. Eden jednak także musiał być niezbadany, pełen
tajemnic i zagadek. Zszedłem jedynym, mniej spadzistym miejscem
niżej. Z bliska woda była idealnie przejrzysta, czysta i krystaliczna.
Małe rybki bawiły się w berka ze świeżo wylęgniętymi kijankami,
a dorosłe żaby oglądały wszystko spokojnie z kamieni, wystających
nad poziomem jeziora. Nie chciałem im przeszkadzać. Gdy wróciłem
na górę, całe życie widziane tam, przy brzegu, nagle znikło. Woda
przybrała wszystkie odcienie zieleni i mieniąc się w słońcu nie
dopuszczała pod swój poziom żadnego ciekawskiego spojrzenia. Tak,
jakby tam, w środku, było coś warte ukrycia. Grube mury, otaczające
wejście nad to magiczne miejsce, nasuwały mi wiele myśli. Być może
był tu wcześniej ktoś, kto próbował zgłębić zagadkę jeziora. Być może
ktoś walczył tu z ciemnymi siłami przyrody, próbując ujarzmić jej
potęgę.
Patrząc na stopień pazerności człowieka, na jego pychę
i chciwość, jestem jednak mocno przekonany, że przyroda zawsze będzie
górą. Posiedziałem chwilę w milczeniu, nasłuchując śpiewu ptaków
i sporadycznych plusków gdzieś w głębi zielonego oka, dających do
zrozumienia, że to miejsce jest już zamieszkałe, a my jesteśmy tu tylko
gośćmi. Podziękowałem zatem za miłe przyjęcie, pożegnałem się,
wsiadłem na swój rower i odjechałem. Wracając, tym razem już asfaltową
drogą, zatrzymałem się jeszcze na chwilę przed przejazdem kolejowym.
Zrozumiałem, że to właśnie ta stalowa wstęga wyznacza granicę między
miejskim życiem, a tajemnicą zaklętą w głębi kolorów Ziemi...
Krzysztof Domiński, Zespół Szkół Ekonomicznych w Świdnicy
129
... miasto moje widzę ogromne!
Niedziela, 25. lipca 2020 r.
(...) Pamiętam, jak ta ulica biegnąca w dół była pokiereszowana
zadrapaniami jak twarz po goleniu. Pamiętam, jak rosły tu takie stare,
powyginane drzewa. Pamiętam te kocie łby, na których zawsze ludzie
„tańczyli” w zimie i niejednokrotnie łamali sobie ręce i nogi... wydaje
mi się, że to tak niedawno... tak całkiem niedawno chodziłem tędy
codziennie do szkoły, a minęło już piętnaście lat! Człowiek jest dzisiaj
tak zabiegany, że nie ma czasu nawet na wspomnienia. Warto było tu
przyjechać, naprawdę warto. Choć na chwilę pomyśleć o tym, co było
kiedyś, a co jest dzisiaj. Niesamowite, ile się tutaj zmieniło!
Ktoś zasadził nowe drzewa, wylał asfaltem tę nieszczęsną drogę
i położył nowy chodnik przed moim starym blokiem. Tych rzeczy mogłem
się spodziewać. Ale że Victoria awansuje do drugiej ligi? W życiu! Ano
i nowy stadion z tej okazji wybudowali. Ze środków Unii Europejskiej,
oczywiście. Teraz wszystko jest z Unii – ławki, drogi, budynki, nawet
szalety miejskie. Wreszcie nauczyli się korzystać z dotacji. Pamiętam, jak
za młodzieńczych lat tyle się mówiło o niewykorzystanych pieniądzach,
braku przedsiębiorczości... Świat zmienia ludzi na lepsze i to jest na
pewno jeden z plusów, jakie mogę odnotować.
Główna ulica... trochę nowsze latarnie z innymi lampami,
nowa nawierzchnia... na pewno nowe samochody. Tak... gdyby te cuda
techniki pokazać kierowcom sprzed piętnastu lat i powiedzieć, że będzie
ich na nie stać, to uznaliby mnie za gorliwego optymistę. Zarobki wtedy
były bardzo dużym problemem. Pamiętam, jak moi rodzice musieli
wyrzekać się wielu rzeczy, przekładać wydatki z miesiąca na miesiąc...
Może dzisiaj nie jest jak w raju, ale na pewno jest lepiej. Marika
napisała o tym artykuł, jeszcze zanim wyjechała do Hiszpanii – tak po
prostu, spakowała rzeczy, wsiadła w samochód i pojechała. Żadnych
wiz, paszportów, obcych walut, kontroli granicznej... Cała Europa jest
teraz jak jedno wielkie państwo.
Pozornie to pozytywne zjawisko, ale z drugiej strony – trochę
się boję o naszą narodowość. Przyjeżdża tu tylu Niemców, Francuzów
i innych „zagraniczniaków”, czasami na tydzień, czasami na miesiąc,
a czasami na stałe. Tak po prostu. Mieszamy się w tłumie. Nawet
130
w sklepie coraz częściej słyszy się angielski. Ostatnio nawet nieco się
wygłupiłem. To było w supermarkecie, przy kasie. Przede mną stał
jakiś Anglik albo Irlandczyk, to nieistotne, i płacił za swoje zakupy.
Oczywiście, rozmowa z kasjerem po angielsku. Podchodzę ja, patrzę
nieśmiało na kasjera, wyjmuję kartę (teraz już rzadko kto płaci gotówką,
bo to niewygodne, a do tego robi nieco „obciachu’) i pytam – „czy mówi
pan po polsku?”. Tak wiem, żenujące. Ale właśnie o tym mówię – nasza
narodowość... Czytałem wczoraj w „Dzienniku”, że w Japonii masowo
sprzedają się roboty, które pomagają starszym osobom w codziennych
czynnościach. Zaczęła się era całkowitej automatyki. Jeszcze trochę,
a ten stary film Spielberga – „Sztuczna inteligencja”, przestanie być
science fiction, a stanie się dokumentem.
Ano tak, filmy! W kinie zaszła rewolucja, jakiej najlepsi
futuryści się nie spodziewali. Teraz, jak się idzie na film, to człowiek
siedzi w środku całej sceny. Jest jakby duchem, który sobie swobodnie
gdzieś tam lewituje – w górę, w dół czy na boki i przemieszcza się
razem z akcją. Na przykład taki pościg samochodowy – siedząc
w fotelu, odnosi się wrażenie, że człowiek mknie 250 km/h przez
szerokie wspaniałe (czasami nawet polskie) autostrady albo znika
gdzieś za budyneczkiem na Starówce. To trzeba przeżyć. Jednak przy
wyjściu z kina, zawsze coś mnie ściska w dołku. Lubiłem w młodości
chodzić do kina, ale świat po tej stronie drzwi wyglądał zupełnie
inaczej, romantyczniej, bardziej tajemniczo, wyzwalał wyobraźnię,
dawał poczucie intymności... Teraz jest jakiś taki... obcy. Na szczęście
przyszła ostatnio moda na retro, czyli na wszystko to, co było przed
dwudziestu laty. W restauracjach kelnerzy przyjmują zamówienia
zapisując wszystko na karteczkach, a niektóre parki stylizowane są
na tamte czasy – ławki, latarnie, ręcznie brukowane ścieżki... Aż
człowiek ma ochotę oderwać się od tych fastfood’owych restauracji,
gdzie rozmawia się z komputerem i zniknąć z inteligentnej ulicy
mierzącej natężenie ruchu i samej otwierającej nowe pasy.
Dlatego właśnie przyjechałem tutaj. Chciałem odwiedzić moje
ulubione wzgórze, na którym latem spędzałem po kilka godzin dziennie,
kontemplując przeżyte chwile, emocje, pierwsze miłości, pierwsze
euforie i rozczarowania... ale zbudowali tam nowe osiedle. I nic już nie
pozostało z magii tamtych lat, niestety!
131
Mówi się trudno... Udałem się więc na drugą stronę miasta.
Już nie tramwajem magnetycznym, ale na piechotę – tak dla odmiany.
Ucieszyłem się, bo las jeszcze stał. O tym Unia też pomyślała.
Wprowadzili ostatnio normy urbanizacji terenu, tzn. jaką część danego
obszaru można przeznaczyć pod budownictwo, jaką pod rolnictwo,
a jaką zostawić nienaruszoną. Jakoś to się tam liczy, nie wiem dokładnie.
W każdym razie chwała im za to, bo znajduję się akurat w tej trzeciej
części i muszę przyznać, że jest to najprzyjemniejsze miejsce w tym
nowoczesnym świecie. Przez tyle lat nauczyłem się jednej zasady:
najpiękniejsze jest dziś to, co istniało jeszcze wczoraj... problem w tym,
że każdy chciałby jeździć samochodem, a nie chodzić na piechotę.
Teraz na pamiętanie po prostu nie ma się czasu.
Krzysztof Domiński, Zespół Szkół Ekonomicznych w Świdnicy
III miejsce
Mała Ojczyzna – moje inspiracje...
Lot wiary
Odkurzam skrzydła z pyłów bolesnych wspomnień...
Nabieram wiatru nadziei...
Czuję ciepło promyka wiary
I wzbijam się czym prędzej,
Niczym ptak szybujący w przestworzach
Wysoko... wysoko... jak najwyżej...
Wysoko w błękitnym niebie zanurzę me dłonie...
Przytulę chmury prastarych marzeń...
I dalej, szybciej, prędzej
Lecę z dumą życia ku słońcu...
Mojemu największemu marzeniu...
132
Wiejski las
W wiejskim lesie
Widzianym w onirycznych uniesieniach
Natknąłem się na pajęczynę
Podobno szczęście przynoszącą
Rozchwianą między korami drzew
Błyszczącą chłodem boru
Pachnącą poranną zorzą
I pustką domu rodzinnego
Pająk ominął mnie
Pozostawił zdziwienie
I kilkakrotnie odchodząc krzyknął
Jutro wrócę... miej Nadzieję
Koncert
W oddali
Słyszę głośną symfonię jutra
Niepewną
Niepojętą
W całym dostojeństwie śpiewaną
Czy to głos kantora uderzający w serce
Bezceremonialnie obwieszczający
Nie jesteś sam
Czy to przenikliwy głos skrzypiec
Niosący nuty otuchy
Czy to fortepian
Budzący dźwiękami najskrytsze uczucia
A może to akord Nadziei
Bo przecież to ona umiera ostatnia...
Anna Wieloch, Zespół Szkół Ekonomicznych w Świdnicy
133
Wyróżnienia
ŚMIERĆ CZYHA ZA RONDEM
- Uwaga!
- Uciekać!
Bum! Jest lipiec 1989 r. Kłodzko, ulica Lutycka. Po raz pierwszy
dochodzi tu do wypadku. Ginie młoda kobieta, dwaj inni mieszkańcy
Kłodzka są ranni. Sceny z wypadku już zawsze kojarzyć się będą z tą
przeklętą ulicą. Plany, projekty, przetargi, z których nic nie wynika.
„Górą śmierci” codziennie jedzie wiele takich dźwigów, jak wtedy
w lipcu ’89. Na szczęście, nie wszystkim psują się hamulce.
10 lat później. Ludzie od dawna nie mówili o tragedii.
Obwodnicy wciąż nie ma. Codziennie setki aut jadących od strony
Opola do Wrocławia wjeżdżają do Kłodzka. Tabliczkę z nazwą miasta
mijają tuż przed stromą górą na ulicy Mickiewicza. Tutejsi kierowcy
pamiętający dramat z lipca 1989 r., zdejmowali nogę z gazu. On nie
wiedział, nie pamiętał. Już się nie dowie – zginął w wypadku. Znów
zawiodły hamulce, potem – czołowe zderzenie ciężarówek. Śmierć
zbiera żniwo, giną przypadkowi przechodnie, tym razem matka
z dzieckiem. W Kłodzku żałoba, w miejscu tragicznego zdarzenia
pojawiają się kwiaty i znicze. I fala protestów – chcemy obwodnicy!
2000 rok. Władze miasta przekształcają ruch tranzytowy. Ulica
Lutycka staje się jednokierunkowa, zaś równoległa do niej Łużycka,
przejmuje tranzyt w kierunku Wrocławia. U stóp „góry śmierci”
powstaje rondo. Mieszkańcy sądzą, że to już koniec wypadków.
Mija strach. Mija rok…
Pewny siebie młody kierowca TIRa, który był przekonany, iż
nie spotka policji, nie dostosował prędkości do warunków panujących
na drodze. Przegrzał hamulce. Z dużą prędkością i masą uderzył
w latarnię uliczną, która łamiąc się, przygniotła stojące na podwórzu
auto. Na szczęście wewnątrz nikogo nie było. Kłodzczanie omijają
rondo, gdy tylko mają ku temu sposobność. Boją się o własne życie.
Władze miasta załamują ręce, bez pomocy Warszawy nie mogą nic
więcej zrobić. Rondo to najlepsze możliwe wyjście.
Upał. Kolejny dramat. Rozpędzony TIR nie był w stanie
134
wyhamować, przejechał rondo, wpadł na podwórze. Łzy. Strach.
Mieszkańcy domu przy ulicy Lutyckiej, który przylega do ronda, nie
chcą już dłużej czekać we własnym mieszkaniu na śmierć. Władze
pomagają w naprawie budynku, jednak na nic więcej nie dają nadziei.
Rondo u zbiegu ulic Lutyckiej, Wyspiańskiego, Mickiewicza
i Łużyckiej to według mieszkańców najniebezpieczniejsze miejsce
w Kłodzku. Krzyżują się tam drogi krajowe nr 33 z przejścia granicznego
w Boboszowie i 46 z Opola oraz droga S-8. Wypadki powodują
ciężarówki wjeżdżające do miasta od strony Opola. Przed rondem
jest bardzo stromy zjazd -„góra śmierci”, na którym niedoświadczeni
kierowcy tracą panowanie nad pojazdem. Rozpędzone TIR-y z impetem
przelatują przez skrzyżowanie, taranując po drodze inne auta. „My
żyjemy w ciągłym strachu. Boję się wysyłać Natalię do szkoły, czy
sam wyjść do sklepu, bo tak naprawdę to nigdy nie wiadomo, kiedy
zjeżdżającej z góry ciężarówce przegrzeją się hamulce”- mówi Bogdan
Pawłowski, mieszkaniec ulicy Lutyckiej.
Przed wjazdem na rondo wprowadzono ograniczenia prędkości i znaki
ostrzegawcze. „Kierowco, zwolnij!”, „Sprawdź hamulce!”. Wybory.
Nowy burmistrz obiecuje koniec problemu „góry śmierci”. Bogusław
Szpytma proponuje na razie prowizoryczne rozwiązanie. Władze miasta,
chcą wybudować specjalny parking przed niebezpiecznym rondem. Ma
to być przymusowy postój dla ciężarówek. Na parkingu odbywałaby
się też policyjna kontrola. Parking miał powstać na początku 2007 r.
Oczywiście nie powstał. Zapytałam kierowców, co sądzą o parkingu.
- Ten parking nie rozwiąże problemu wypadków, bo hamulce psują się
w czasie zjazdu. Problem może rozwiązać jedynie obwodnica.
We wrześniu 2006 r. dochodzi do kolejnej tragedii. Rozpędzona
ciężarówka, aby nie staranować idących do pobliskiego Gimnazjum
dzieci, uderza w samochód osobowy. Uderzenie jest tak silne, że kierowca
osobówki trafia do szpitala. Ma poważne obrażenia - roztrzaskaną czaszkę
i niedowład kończyn. Jeśli przeżyje, będzie kaleką. Kłodzczanie znów
przeżywają strach. Wiedzą, że każdy z nich mógł siedzieć wtedy w tym
aucie, lub po prostu przechodzić w pobliżu ronda.
Czara goryczy przepełnia się w październiku. Kolejny
rozpędzony TIR taranuje cztery samochody. Dwie osoby trafiają
do szpitala. Brak konkretnych działań władz ratusza. Strach. Żal.
135
Bezsilność. Tablice stoją, ostrzegają, lecz zapomniano o jednym - że
większość wypadków powodują obcokrajowcy (Czesi, Rosjanie), którzy
nie potrafią czytać w naszym języku, choć i to niewiele by pomogło, bo
hamulce „palą się” w trakcie zjeżdżania z góry, a nie kilometr przed
nią, gdzie stoją tablice. „Tablice w różnych językach nie zapobiegną
wypadkom, mogą co najwyżej osłabić skutki uderzenia w razie kolizji”
- dodaje Andrzej Liszewski, kierowca
z trzydziestopięcioletnim stażem.
Wrzesień 2007. Czeski TIR taranuje sześć samochodów. Powód?
Przegrzane hamulce. Tablice były niezrozumiałe dla młodego,
niedoświadczonego kierowcy. W dodatku padał rzęsisty deszcz, była
mgła. W wypadku uczestniczy autobus szkolny i bus, oba pojazdy
z kompletem pasażerów. Trzy ranne osoby trafiają do szpitala. Józefa
Goszczyk, przedstawicielka Kłodzczan: „Tak dalej być nie może!”. 1
października na rondzie trwa półgodzinna manifestacja mieszkańców
miasta. Skandują „Obwodnica Kłodzka jest potrzebna od wczoraj!”.
Burmistrz długo nie czekał. Dzień po tragicznym wypadku wraz
z Przewodniczącym Rady Miejskiej nadał list do ówczesnego Prezesa
Rady Ministrów Jarosława Kaczyńskiego. „Cudowi zawdzięczamy
fakt, - czytamy w liście - że nie było żadnych ofiar śmiertelnych. Są
jednak ranni i ogromne szkody materialne. Wielokrotnie władze
miasta i samorząd lokalny zwracały się do Zarządu Dróg Krajowych
i Ministerstwa Transportu z prośbą o przyśpieszenie decyzji mającej
na celu wybudowanie obwodnicy Kłodzka. Przypomnę, że w tym roku
zaproponowaliśmy wariant wielokrotnie tańszy od funkcjonującego do
tej pory. Z przykrością musimy stwierdzić, że cierpliwość społeczna
została już wyczerpana. Zamierzam wraz z mieszkańcami podjąć kroki
w celu zwrócenia uwagi na ogromny problem komunikacji w mieście
(…) działania (…) będą prowadzone, aż do momentu podjęcia decyzji,
które zabezpieczą życie, zdrowie i majątek tych, który poruszają się po
drodze krajowej 33 oraz 46.”
Jakub Szulc, kłodzczanin, poseł na sejm :
„- Mieszkańcy mają rację, niech protestują i nagłaśniają sprawę. Ja,
jak zapowiadałem w planie wyborczym, interweniowałem w sprawie
obwodnicy w Warszawie. Problem polega na tym, że Warszawa nie
widzi nic złego w korkach i wypadkach w trzydziestotysięcznym
136
mieście. Szef GDDKiA i wojewoda nie widzą problemu. Obwodnica
Kłodzka ciągle pozostaje w sferze planów, przesunął się jednak dość
znacznie horyzont czasowy – z 18 lat w 2005 r. do 2 w 2007 r. Po raz
pierwszy obwodnica Kłodzka trafiła nie tylko do interpelacji poselskich,
ale także do prac budżetowych. Zgłosiłem trzy poprawki do budżetu na
2007 r. na wykup gruntów pod budowę obwodnicy. Ale na tym kasa się
kończy. W planie budowy dróg ekspresowych i autostrad nie ma słowa
o obejściu Kłodzka. Co prawda, jest enigmatyczny zapis o 2,5 mld
zł na budowę dwudziestu pięciu obwodnic miast średniej wielkości,
ale to tylko sztuczka, żeby nie pokazać kto będzie miał, a kto nie. To
oznacza, że średnio na obwodnicę przypada 100 mln zł. Tymczasem
koncepcja obwodnicy opiewa na 400-450 mln w cenach z początku
2006 r. Kwestię Kłodzka ratowałaby jeszcze rozbudowa drogi S-8 do
drogi ekspresowej. Pomimo licznych interwencji, nie doczekała się ona,
niestety, pozytywnej opinii Ministra Transportu - Jerzego Polaczka.
Według parlamentarzystów ważniejsza jest rozbudowa drogi S-19, na
której ruch jest dwukrotnie mniejszy, niż na „ósemce”.
- Czyli pozostaje nam czekanie?
- Nie. Uważam, że mimo wszystko trzeba robić swoje. Cenną
i perspektywiczną inicjatywą jest wspólny nacisk parlamentarzystów
i samorządowców z gmin i powiatów leżących wzdłuż przebiegu
drogi. Gorąco namawiam władze samorządowe do wykonania
„własnym sumptem” (przy dużej pomocy zdeklarowanej przez
Urząd Marszałkowski i miasto Wrocław) dokumentacji technicznej.
Argumentacja jest prosta: regiony wschodnie nie przyjmą w krótkim
czasie dużej ilości środków (brak przygotowania technicznego
i kolizje z obszarami Natury 2000, co otworzy możliwość „wejścia”
propozycji rezerwowych. Największe szanse powodzenia będą
mieli najlepsi, czyli My.”
14 listopada 2007 r. Szary, deszczowy, jesienny poranek przy
rondzie. Reporterzy Bezpiecznej Jedynki spotkali się z władzami
Kłodzka, mieszkańcami, policją oraz przedstawicielem Generalnej
Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad. Obserwowali ruch tranzytowy,
debatowali nad sposobami wyjścia z patowej sytuacji. Co pewien
czas przez odbiorniki radiowe korespondenci relacjonowali przebieg
rozmów. O 17:05 wyemitowano ostatnią audycję.
137
Zapada zmrok. Zaczyna sypać drobny biały puch. Świecą uliczne
latarnie. TIR za TIRem wjeżdża do miasta. W oczach ludzi, którzy
przechodzą obok mnie lub czekają, by przejść przez ulicę, czai się
strach. Rzucają nerwowe spojrzenia na „górę śmierci”. Czekają.
(praca opatrzona była bogatą dokumentacją fotograficzną)
Natalia Roślik, Zespół Szkół Alternatywnych w Kłodzku
Obrazy, których już nie ma, czyli: A mama opowiada…
Huta była moją prawie od zawsze, to znaczy od mojego zawsze,
gdyż urodziłam się w rodzinie korzeniami krakowskiej, a rodzice
przenieśli się do Czyżyn jako młode małżeństwo. Wtedy teoretycznie
i administracyjnie przynależeliśmy do Huty, która w porywach czasów
uchodziła za niezależne od Krakowa miasto, choć stanowi jego dzielnicę.
Do dziś wiele osób jedzie „do miasta” lub do „do Krakowa”. Huta to
rzecz niezwykła w naszej kulturze: miasto powstałe z przymusowych
i dobrowolnych migrantów z całej Polski, w większości pochodzących
ze wsi, słabo lub prawie wcale niewykształconych. Musieli odnaleźć
się w zupełnie nowym dla siebie miejscu, otoczeniu, środowisku,
przyswoić i wytworzyć nowe zwyczaje. Tu nie istniała presja rodziny,
księdza, środowiska. Stanowili przytłaczającą większość mieszkańców
rozbudowującego się miasta i musieli nauczyć się tworzyć swoją
historię. My, „autochtoni”, pozostający pod baczną uwagą i obserwacją
władz i służb bezpieczeństwa mieliśmy mocne krakowskie korzenie,
swoje miejsca w lokalnych społecznościach - na ulicy, w dzielnicy,
znaliśmy wszystkich i wszystko - ja z racji wieku mniej. Wiele
pamiętam, a jednak tak bardzo mało...
- Co pamiętam? Dźwięki, zapachy, obrazy. One nakładają się na moje
dzieciństwo. Mnóstwo dźwięków, nie takich zwykłych, ale innych,
towarzyszących istnieniu, wchłanianiu i przemianom Czyżyn i Bieńczyc
w miasto, w Nową Hutę. Jakie? Plusk wody nabieranej do metalowych
wiaderek z ulicznych pomp, chlupot brudów wylewanych na ulicę,
bo w większości tutejszych domów nie było kanalizacji, łazienek,
ubikacji... Później pojawiły się metalowe brzękadła na szyjach kóz
pani Władzi, mieszkających w szopie za naszym domem; ich beczenie,
gdy jako wścibskie dzieciaki zaglądaliśmy tam, by popatrzeć co
138
robią; gruchanie gołębi w gołębnikach na dachach sąsiednich domów,
trzaskanie blachy rozpalonej „angielki” - to rodzaj pieca - i bielizny
suszonej - a może raczej mrożonej - na strychu w zimie; śpiew wiatru
w kominie... i dzwon z kościoła świętego Tadeusza, dwie minuty od
mojego domu.
To dźwięki płynące z południowego-zachodu, zza domu,
a sprzed niego? Tutaj mój świat składał się z linii: chodnik kilka
metrów od domu, ulica Planu 6-letniego łącząca Kraków z Hutą dzisiejsza Jan Pawła II, tory tramwajowe, znów ulica - Huta via Kraków,
stacja kolejowa, szereg wiejskich zabudowań z głosami prawdziwej
wsi, pola uprawne i pas lotniska czyżyńskiego. Na to nakładały się
właściwe im dźwięki: klaksony nielicznych samochodów poganiające
niesfornych przechodniów; zgrzyt i pisk hamujących lub dzwonki
ruszających tramwajów numer 1, 4, 5 - w stronę Placu Centralnego lub
Krakowa, trzaskanie zasuwanych ręcznie drzwi tramwajowych, łoskot
podchodzących do lądowania lub startujących samolotów, których
piloci, lecący tuż, tuż nad nami, często machali do nas ...
Nie było linii tramwajowej biegnącej ulicą Kocmyrzowską aż do Ronda
Grzegórzeckiego - czyli Kotlarskiego, i żeby dostać się z Czyżyn na ul.
Kocmyrzowską trzeba było wsiąść w tramwaj do Placu Centralnego
a stamtąd w następny.
Mnie i moim dwu starszym kolegom-braciom-sąsiadom: Jurkowi
i Andrzejowi marzył się taki wspaniały samolot... Mnie się udało
i dostałam - ogromny, z lipowego drewna, z wkładanymi skrzydłami
i ogonem, czerwonym paskiem obiegającym model w połowie, nad
nimi maleńkie niebieskie kwadraciki-okienka - bez pasażerów, ale
ze mną w roli pilota. Dobrze było być jedynaczką... W końcu moje
ulubione dźwięki - gwizdki kolejarzy kierujących ruchem pociągów
na stacji kolejowej w Czyżynach. Zawsze chciałam mieć takiego
wspaniałego „dmuchacza” jak oni. W końcu dostałam. Nikt takiego
nie miał! Z kolegów oczywiście, bo w okolicy byłam jedynym
szkrabem płci damskiej, dlatego sąsiedzi i znajomi rodziców
uważali za punkt honoru obdarzać mnie różnymi drobiazgami.
Dlaczego? Widać sprawiało im to przyjemność. Wróćmy do sprawy
gwizdka: o tym, co może, przekonałam się jako mniej więcej 4 letnia obywatelka kraju.
139
W ciepły, letni dzień huśtałam się wolniutko na huśtawce
w drzwiach domu, patrzyłam jak na wprost, za moimi liniami, dyszały
z wysiłku obłokami pary błyszczące lokomotywy, samotne lub
przyczepione do wagonów, stękały małe, zasapane zielone ciuchcie
a kolejarze machali kolorowymi chorągiewkami. – Dorośli, a bawią
się, jak ja w przedszkolu - mówiłam do mamy i z zapałem oddawałam
się, co sił w płucach, dmuchaniu w świeżo otrzymany gwizdek. Prezent
od wujka-kolejarza gwizdał tak głośno, jak te na stacji. Lokomotywy
ruszały i stawały, cofały i wjeżdżały na inne tory. Nagle zjawił się przede
mną, nie wiadomo skąd, ogromny kolejarz w ogromnej czapce ze złotym
otokiem, w granatowym mundurze, z wielkimi wąsami; chciał zabrać
mój wspaniały gwizdek! Grzmiał potężnie, że to przeze mnie mają
problemy z kierowaniem pociągami... Łzy stanęły mi w oczach, głośny
skarb ukryłam w zaciśniętej piąstce i schowałam za plecami. - Nie dam!
- krzyczałam. Mama załagodziła sprawę: nikt mi gwizdka nie zabrał,
ale nie mogłam ćwiczyć siły swego oddechu - mogłam gwizdać tylko
cicho, cichutko, żeby mnie nie było słychać dalej, niż za progiem domu.
Wielka szkoda... choć może nie do końca, bo w ramach rekompensaty
wujek, usłyszawszy o zdarzeniu, zabrał mnie do pobliskiego sklepiku
pani Taborowej, by osłodzić żal skrzywdzonego dziecka...
Stacja kolejowa w Czyżynach, towarowa i osobowa, łączyła nas
z Dworcem Głównym w Krakowie i z Kocmyrzowem, tędy przyjeżdżały
towary do Zakładów Tytoniowych - wszak tory odchodziły od stacji przez
dzisiejsze skrzyżowanie czyżyńskie na teren Monopolu, tędy wieziono
produkty przeróżne dla Kombinatu imienia Lenina, węgiel i mnóstwo
innych rzeczy - na pewno przesyłki do pobliskiej poczty, ale nie tylko!
Pamiętam wielki dzień mego niedługiego wtedy życia: rodzice zabrali
mnie na stację, tam zebrało się mrowie ludzi, chyba całe Czyżyny, bo
tam stał - bardzo długo - pociąg ze... słoniami!!! Prawdziwymi, żywymi,
wielkimi słoniami! Wysuwały trąby na zewnątrz, a ludzie dawali im
trawę i owoce. Ja byłam szczęśliwsza niż tabuny innych dzieciaków,
bo podniesiona wysoko mogłam popatrzeć spoza cienia budynków
stacji, w zamian za owoce zostałam powachlowana wielkimi uszami.
Pamiętam, że nie mogłam zrozumieć - mimo tłumaczenia - dlaczego
wszystkie miały obcięte kły. W końcu trzeba było odejść, co okazało
się baaardzo trudne... Aby to osiągnąć, obiecano mi wyprawę do cyrku.
140
Znów udało się - to był prawdziwy cud w owych czasach - zdobyć bilety
i mogłam obejrzeć występy kolosów tam, gdzie je transportowano na Placu Centralnym. Cyrk rozłożył się mniej więcej tam, gdzie dziś
stoi Nowohuckie Centrum Kultury. Kolejki do kasy trudno nazwać
kolejkami. Z grubsza walka o bilety przypominała wielotysięczne pole
bitwy. Mnóstwo, mnóstwo ludzi odeszło z niczym, a ja szczęśliwie
oglądałam cyrk od wewnątrz, i oczywiście znajome słonie także. Ślady
po stacji czyżyńskiej są do dnia dzisiejszego. Gdzie? Jeśli wyjdzie się
z podziemnego przejścia w Czyżynach w stronę Carrefure’a, minąwszy
mało sympatyczną piwiarnię, idzie się do hipermarketu mając po lewej
stronie wysoki wał. Tyle zostało z torowiska, którym jeszcze 40 lat
temu jeździły pociągi.
Tak, ta strona mojego ówczesnego świata kryła w sobie wiele
atrakcji. Jakich? Jakie wieś ma dla mieszczucha - świat pełen natury,
zagadek, zwierząt, zapachów, świat zupełnie inny od tego znanego
z domu, przedszkola, podwórka. Tam, u państwa Radoszków, mama
kupowała dla mnie prawdziwe mleko i gołąbki-młodziki. Stamtąd
pamiętam ogromnie brzuchate krowy z wielkimi brzękadłami na szyjach,
jazdę wozem konnym po polnych drogach dzisiejszych osiedli II Pułku
i Dywizjonu 303, rzędy wielkich wierzb, dębów i innych starych drzew,
sady ociężałe owocami, z których najpiękniejsze trafiały do moich
kieszeni - oprócz ukochanych żab zbieranych pracowicie w kałużach
w drodze na działkę - za dzisiejszymi placem manewrowym dla
adeptów prawa jazdy na wysokości NCK-u, które stale mi zabierano kwadraty złotych zbóż, grządki wszelakich jarzyn, niezwykłe biedronki
w czarno-żółtych sukienkach (pamiętam dyskusję o nich między
ojcem a wujkiem-ogrodnikiem, gdy przynieśliśmy owe „biedronki”
w pudełku po zapałkach do pokazania. Ludzie powtarzali, że zrzucają ją
Amerykanie). Widzę pamięcią u naszych zaprzyjaźnionych gospodarzy
wielkie „kamienne” lalki siedzące na wysoko zaścielonych łóżkach,
w falbaniastych kreacjach (w drodze wyjątku kilka razy pozwolono mi
się nimi bawić), psa szczekającego przy gospodarskich zabudowaniach;
czuję zapach siana, ogromnego konia, który bardzo chciał zjeść moje
jabłko i stado gołębi opadające srebrną chmurą na dach ich domu.
Niedaleko od nich mieszkał pan taksówkarz, znajomy rodziców, który
przyjeżdżał do nas najpierw niebieskim Moskwiczem, później czarną
141
Wołgą, a może odwrotnie, by zabrać nas na koniec świata Huty, czyli na
Wzgórza Krzesławickie, do sklepu optycznego, jednego z dwu wtedy
w naszej dzielnicy. Albo wiózł nas w niedzielę na wycieczkę, np. pod
pomnik Ofiar Faszyzmu - też na Wzgórzach ...
Pamiętam jeszcze szereg śmiesznych, być może dźwięków,
ale bez nich wspomnienie mego wczesnego dzieciństwa byłoby
niepełne, fałszywe. Co to było? Plusk wody, mlaskanie ścierek i warkot
zapuszczanego silnika Warszawy - to poranne, coniedzielne zajęcia
naszego sąsiada, pana Motyla, który w niebieskiej piżamie w paski
czyścił swój ukochany skarb motoryzacyjny mrucząc mu najnowsze
przeboje muzyczne. W końcu niewielu ludzi miało swoje auta, więc
niech świat widzi, jak się dba o cacko.
Wiosną i latem, gdy szłam do zakładowego przedszkola
Monopolu - nierzadko o świcie, nadsłuchiwałam - szczebiotu
ptaków, które uwiły gniazda na słupkach ogrodzeniowych; mówiłam,
że witają się ze mną, a ja sprawdzam, czy wszystkie już wstały.
Naprawdę o świcie, bo około godziny 5.30 i dlatego znajomy strażnik
wpuszczający na teren zakładu zwracał się do mnie: Witamy Kruszynkę
o poranku. Gdy wracałam z długiego, długiego budynku, niskiego,
krytego wielkim spadzistym dachem z czarnej papy, dobiegały głosy
mężczyzn, szkła, metalu, pluskanie cieczy i zapachy, które - dla
mnie - były bardzo kwaśne, ostre, nieznane i przez to interesujące.
To restauracja - chyba to za duże słowo - „Pod papą”, ale chyba dość
szybko zakończyła istnienie, bo zniknęła ze znanego mi krajobrazu
bardzo wcześnie - stała prawdopodobnie w miejscu dzisiejszego kiosku
spożywczego nieopodal przystanku autobusowego linii 163, 174 przy
ulicy Nowohuckiej w stronę Łęgu. Fajnie było, że mama pracowała
w ZPT, bo przez lata organizowano dla dzieci przeróżne imprezy na
okoliczność Dnia Dziecka - występy, konkursy, festyny, kiermasze,
bale... To była wielka atrakcja małolatów, a inna to na okoliczność
Mikołaja, ci między 3 a 15(?) rokiem życia dostawali bilety na spektakl
teatralny - w Teatrze Ludowym lub Rozmaitości (dzisiejsza Bagatela),
a tam , po przedstawieniu Mikołaj - lub Dziadek Mróz - wręczali paczki
ze słodyczami. Gdzie te czasy...
Z latem kojarzy mi się plusk wody, głosy ludzi i moje własne
okrzyki przerażenia, gdy mój ojciec skakał z trampoliny na basenie
142
„Sparty”. Inne dzieciaki patrzyły na to z podziwem i zazdrością, bo
bardzo nieliczni to robili, moja mama z pobłażaniem, a ja chowałam
się pod koc. Bohaterka... Ale to właśnie tam nauczyłam się pływać, tam
namiętnie gubiłam w brodziku kolorowe klamerki do włosów, jakich
nie miał nikt inny. Później miał ten, kto znajdował...
I zapachy pamiętam doskonale. Od zawsze towarzyszyła mi woń
przedziwna, woń kojarzona z matką, sąsiadami, ciotką, przedszkolem.
Później, gdy podrosłam, z wyjazdem na kolonię i biblioteką. To
zapach tytoniu. Niemożliwe? Oczywiście, że możliwe! Większość
czyżyniaków pracowała w ówczesnych Zakładach Tytoniowych (ZPT)
i chcąc nie chcąc przesiąkali tym zapachem. Mało tego! Dzieci - ja
również - pracownic Monopolu rodziły się z delikatnym mchem na
skórze. Znikał po krótkim czasie, ale wiadomo było przy narodzinach,
gdzie pracuje matka... Dyrekcja ZPT dbała o pracowników, wielu z nich
„otrzymało” mieszkania na rozbudowującym się wtedy pobliskim
osiedlu „Bieńczyce E”. My także.
Przeprowadziliśmy się więc. Tu już nikt nie musiał nosić wody,
to były bloki. Ale czy świat mój i czyżyńskich koleżanek z przedszkola
tak bardzo się „umiastowił”? Z jednej strony bloku owszem - kiosk
spożywczy, dalej SAM, szkoła z prawdziwą a nie glinianą podłogą (taką
pamiętam, gdy jako najstarszą grupę przedszkolaków zaprowadzono nas
do starej czyżyńskiej siedmioklasówki, byśmy wiedzieli, co nas czeka
w niedalekiej przyszłości). A z drugiej? Hulaj duszo, bo masz miejsce!
Rósł sobie sad niemały, do którego chodziliśmy się opalać albo bawić
w piasku, kołysały się na wietrze wielkie łany zbóż, a z lewej strony
opasywał je wysoki wał torowiska, ale to było kawałek drogi od bloków.
Fajnie mieliśmy... Pierwszej zimy w nowym miejscu smarowałam
do przedszkola przez zasypane pola, skoro świt, a śniegu było tyle,
że ojciec szedł pierwszy i torował mi drogę cały czas się oglądając,
czy nie wpadłam w zaspę. Nie mieliśmy problemów z jeżdżącymi
samochodami, bo naprawdę niewiele ich się z rzadka pojawiało, a poza
tym gdzie miały jechać, jeśli ulica dojazdowa do naszego i następnego
bloku kończyła się może 10, może 15 metrów za nim... Mieliśmy
naprawdę bezpieczne miejsce dla szaleństw małolatów - na pieczenie
ziemniaków jesienią, zimowe śnieżne bitwy, zabawy w zbożu, z którego
przeganiał nas niekiedy właściciel, grę w zbijanego, dwa ognie, paletki
143
(badmintona) i w co kto chciał. Co jest tam dzisiaj? Końcówka osiedla
Albertyńskiego, które po nazwie roboczej „Bieńczyce E” zyskało miano
XX-lecia PRL, ostatnie dwa bloki przed hipermarketem Carrefur i sam
hipermarket.
Jak z było towarzystwem? Różnie, choć na ogół zgodnie.
Pamiętam, że mój rower, czerwony „Bałtyk”, był jedynym w naszym
4-blokowy segmencie osiedla, więc ciężko pracował dla wielu
dzieciaków pokonując nie tylko chodniki i ulice, ale polne wertepy. Gdy
wyrosłam z niego, odziedziczyło go pokolenie mojej młodszej siostry
i tu należy chylić głowę przed jego konstruktorami i wykonawcami, że
tyle zniósł bez najmniejszego uszczerbku.
Co robiliśmy jeszcze? Przede wszystkim rośliśmy, poszliśmy
do szkoły i wiele z nas zajęło się harcerstwem. Dzięki wielkim,
niezabudowanym terenom, polom, łąkom, lotnisku, które niestety
przestało służyć wojsku, mieliśmy miejsce na najróżniejsze gry
i zabawy terenowe, podchody, co wykorzystywaliśmy wielokrotnie.
A lotnisko? W latach 60 jeszcze funkcjonowało, a gdy przestało
służyć wojsku i komukolwiek innemu organizowano tam - np. nasza
spółdzielnia mieszkaniowa - najróżniejsze zawody sportowe dla dzieci
i dorosłych: slalomy, wyścigi rowerowe, tam chodziło się także opalać,
albo spacerować po pustej płycie lotniska - nie pustej! Długi, długi czas
leżały tam ogromne pnie drzew, a co się z nimi stało? Nie mam pojęcia.
W drugiej połowie lat 60 -tych odbyły się tu wielkie pokazy lotnicze...
Zlatywało mnóstwo samolotów, całe dni huk był taki, że szyby dygotały
w oknach a my piszczeliśmy z radości, i liczyliśmy lądujące i startujące
maszyny, zaś dorośli mieli szczerze dość. Biegaliśmy jak nawiedzeni
na lotnisko, by popatrzeć z bliska, zebrać autografy od zagranicznych
pilotów, szkicować - z wielką lub mniejszą biedą - samoloty. Staszek,
kolega z drugiej klatki, miał ich najwięcej...
Lata później rozdawano nam w szkole nr 100 najróżniejsze
foldery z projektami świetlanej przyszłości tego terenu - miał tu powstać
wielki kompleks ośrodków sportowych z krytymi basenami, boiskami,
kortami, lodowiskiem. Skończyło się na pobożnych życzeniach,
marzeniach nieletnich i zadrukowanym papierze.
Kościół. Nie kościół, a kaplica w Bieńczycach, dokąd szło
się „dzikim światem”, jarem między wysokimi skarpami, z prawej
144
strony stały wiejskie domy, a można było jeszcze przejść górą, przez
„Bazę”, co w latach późniejszych stało się jedyną możliwą drogą, gdy
zaczęto budować osiedla wokół dzisiejszej Arki i samą Arkę, cały teren
wyrównano, opasano ulicami, chodnikami, zbudowano bloki...
Trochę żal, że tak szybko wszystko się zapomina, że dzisiejsi mieszkańcy
tych terenów nie mają pojęcia, jak wyglądały te miejsca jeszcze nie tak
dawno.
Każdego roku w maju chodziliśmy na Plac Centralny na
kiermasze z okazji Dni Książki. Nigdy nie wracaliśmy z pustymi
rękami, oprócz książek były i inne atrakcje: wata na patyku, woda
sodowa z sokiem, spotkania z rodziną i znajomymi. Odpowiednio starsi
- jako harcerze - wiosną każdego roku maszerowaliśmy w okolicy Alei
Róż w harcerskim przeglądzie hufca Nowa Huta. Dla kilkunastoletniej
młodzieży to było niewąskie przeżycie - maszerować dumnie,
prosto, wypaść ze swoim szczepem jak najlepiej, gdyż rywalizacja
obowiązywała od zawsze. W podobne pochody ustawiano nas na tzw.
Dni Młodości - do nich z reguły przygotowywali nas nauczyciele
wychowania fizycznego, co roku obowiązywały inne stroje, raz na
ludowych sportowców, raz na młodzież przyszłości...
A później skończyły się czasy podstawówki, ludzie rozeszli się
do szkół, jedni wyrośli na ludzi, inni zeszli na psy... Kto wyrósł na
ludzi? Wielu, wielu z nas... Są inżynierowie, magistrowie, nauczyciele,
architekci, muzycy, dyrektorzy szkół, politycy, dziennikarze.
Smutne, ludzie dorastają, rozchodzą się po świecie, inni
odchodzą a wraz z nimi świadectwo istnienia miejsca, czasu, ludzi.
Smutne to, więc zapamiętajmy i zapiszmy, by nie odeszło w nicość
razem z czasem...
Dominika Nowak-Adamczyk z XXI LO w Krakowie (gościnnie)
145
Zapraszamy do udziału w V edycji regionalnego konkursu literacko
– dziennikarskiego dla uczniów z Dolnego Śląska
pod nazwą Moja mała ojczyzna
organizowanego przez Szkołę Podstawową im. Św. Wojciecha we
Włodowicach
Regulamin
Cele konkursu:
- tworzenie trwałej więzi z miejscem, w którym młodzi ludzie
mieszkają
- wzmocnienie tożsamości z najbliższą okolicą
- budzenie zainteresowania własnym środowiskiem
- pobudzanie aktywności uczniów
- rozwijanie zainteresowań literackich i dziennikarskich
- wspieranie humanistycznych uzdolnień uczniów
- motywowanie do samodzielnego tworzenia tekstów
- dbanie o czystość języka polskiego
Konkurs odbędzie się w trzech kategoriach:
- Szkoły podstawowe
W tej kategorii uczniowie piszą wiersz lub opowiadanie związane
z regionem albo tworzą opis ciekawego miejsca.
- Szkoły gimnazjalne
W tej kategorii uczniowie piszą wiersz lub rozprawkę związaną
z regionem albo tworzą opis ciekawego miejsca. Mogą także napisać
reportaż lub felieton odnoszący się do wydarzeń z najbliższej okolicy.
- Szkoły ponadgimnazjalne
W tej kategorii uczniowie piszą wiersz, felieton, reportaż lub esej
dotyczący najbliższej okolicy. Mogą także przeprowadzić wywiad
z osobą związaną z regionem.
Jury konkursu składa się z poetów, pisarzy oraz dziennikarzy związanych
z regionem.
Wszystkie prace (maksymalnie 3 z każdej kategorii wyłonione
w eliminacjach szkolnych) prosimy dostarczyć do 15 stycznia 2009.
146
Prace należy dostarczyć do sekretariatu SP we Włodowicach (osobiście
lub pocztą – liczy się data na stemplu pocztowym) Szkoła Podstawowa
im. św. Wojciecha we Włodowicach, Włodowice 25, 57-400 Nowa Ruda,
tel. 074 872 25 84
Utwory należy opatrzyć godłem (słownym) oraz zaznaczyć kategorię,
a w zaklejonej kopercie, sygnowanej tym samym godłem, przesłać
następujące dane:
Imię i nazwisko ................................. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Kategoria ....................................... . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Forma wypowiedzi ............................ . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Szkoła ........................................... . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Klasa ............................................. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Imię i nazwisko opiekuna .................... . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Numer telefonu, e-mail: ...................... . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Honorowane będą tylko prace na papierze formatu A4, nadesłane
w formie druku komputerowego w 6 egzemplarzach. Prosimy
również dostarczyć prace w wersji elektronicznej na płycie CD
lub e-mailem na adres [email protected] Na konkurs należy
nadsyłać utwory, które nie były publikowane i nagradzane w innych
konkursach. Wyniki konkursu zostaną opublikowane w prasie.
Organizator zastrzega sobie druk utworów nagrodzonych oraz wybór
utworów nadesłanych na konkurs.
Dla zwycięzców przewidziane są nagrody i wyróżnienia. Laureaci
oraz ich opiekunowie zostaną zaproszeni na uroczyste rozdanie
nagród, które odbędzie się w trakcie Dnia Patrona szkoły – św.
Wojciecha, 23 kwietnia 2009r. O wynikach i odbiorze nagród
poinformujemy laureatów pisemnie.
Serdecznie zapraszamy do udziału!
Koordynator konkursu:
Anna Grzybowska
147
148
149
150
151
152
153
154
Spis treÊci
Podziękowania . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 3
Moja Mała Ojczyzna 2005
MŁODE PIÓRO 2005 „Oni tutaj byli pierwsi...” . . . . . . . . . . . . . . . 5
Szkoły podstawowe. Proza . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 14
Szkoły podstawowe. Poezja . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 25
Szkoły ponadpodstawowe . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 29
Moja Mała Ojczyzna 2006
MŁODE PIÓRO 2006 „Na prawo most, na lewo most...” . . . . . . . . . 34
Szkoły podstawowe. Proza . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 36
Szkoły podstawowe. Poezja . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 44
Szkoły ponadpodstawowe . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 48
Moja Mała Ojczyzna 2007
MŁODE PIÓRO 2007 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 57
Szkoły Podstawowe. Proza . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 61
Szkoły Podstawowe. Poezja . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 74
Gimnazja . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 79
Szkoły ponadgimnazjalne . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 86
Moja Mała Ojczyzna 2008
MŁODE PIÓRO 2008 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 93
Szkoły Podstawowe. Proza . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 95
Szkoły Podstawowe. Poezja . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 112
Gimnazja. Proza . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 117
Gimnazja. Poezja . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 124
Szkoły Ponadgimnazjalne . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 126
Prace fotograficzne uczestników konkursów . . . . . . . . . . . . . . . 149
155
156

Podobne dokumenty