1 - Nexto.pl

Transkrypt

1 - Nexto.pl
Tytuł oryginału: Level 26. Dark origins
Copyright © 2009 by Anthony E. Zuiker. All rights reserved.
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2011
Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo W.A.B., 2011
Wydanie I
Warszawa 2011
Susan Kennedy, mojej nowej wspólniczce w zbrodni
F
unkcjonariusze organów ścigania doskonale znają klasyfikację morderców opartą na dwudziestopięciostopniowej skali okrucieństwa. Zaczyna się ona od naiwnych
oportunistów z kategorii 1, a kończy na sprawcach dokonujących morderstw przemyślanych i szczególnie brutalnych,
zaliczanych do kategorii 25.
Jednak niewiele osób wie, że klasyfikacja ta została ostatnio poszerzona. Wyjątek stanowią członkowie elitarnej, tajnej grupy dochodzeniowo-śledczej powołanej do ścigania
najgroźniejszych przestępców z całego świata – agenci, którzy nie figurują na żadnych oficjalnych listach płac. Znana
im nowa kategoria odnosi się tylko do jednego mordercy.
Potencjalne ofiary: przypadkowe
Sposób zabijania: nie do przewidzenia
Pseudomin: Sqweegel
Klasyfikacja: level 26
prolog
Dar
prolog
Rzym, Włochy
A
gent specjalny wiedział, że wreszcie dopadł potwora,
który zaszył się gdzieś w kościele.
Mężczyzna zdjął buty najciszej jak potrafił i położył je
pod drewnianym stołem ustawionym w przedsionku. Buty
miały co prawda gumową podeszwę, ale śledczy nie był pewien, czy materiał całkowicie stłumi odgłos kroków na marmurowej posadzce. A potwór jeszcze się nie zorientował, że
ktoś go śledzi – tak przynajmniej zakładał agent.
Pogoń za przestępcą zabrała mu trzy lata. Nie miał przy
tym żadnych zdjęć ani innych materialnych dowodów istnienia potwora. Próby ujęcia go przypominały chwytanie
dymu. Usilne poszukiwania sprawiały, że znikał i znienacka
pojawiał się w innym miejscu.
Pościg zagnał śledczego w różne zakątki świata. Niemcy,
Izrael, Japonia. Potem Stany Zjednoczone. I wreszcie Rzym,
a dokładniej siedemnastowieczny barokowy kościół pod
wezwaniem Mater Dolorosa, co po łacinie znaczyło „Matka
Bolesna”.
Trudno byłoby o trafniejszą nazwę dla świątyni tonącej w półmroku. Zacisnąwszy obydwie dłonie na pistolecie,
mężczyzna bezszelestnie ruszył wzdłuż pożółkłych murów.
Kartka na drzwiach informowała o zamknięciu kościoła z powodu remontu. Agent znał włoski na tyle, żeby zro11
zumieć, że odnawiano czterystuletni fresk zdobiący sklepienie.
Rusztowanie. Mrok. Cień. Wszystko to stanowiło naturalne środowisko potwora. Nic dziwnego, że wybrał on tę
budowlę, chociaż została ona poświęcona Bogu.
Agent wiedział już, że morderca nie miał żadnych zahamowań. Przecież nawet w czasach wojny kościoły i świątynie zapewniały schronienie – były bezpiecznymi przystaniami dla tych, którzy w czarnej godzinie szukali ratunku
w Panu.
Kiedy tak błądził pod rusztowaniem i kluczył między
metalowymi słupami konstrukcji, nie opuszczała go pewność, że przestępca jest gdzieś tutaj. W y c z u w a ł go.
Nigdy nie wierzył w istnienie zjawisk nadprzyrodzonych ani nie uważał się za medium. Jednak im dłużej trwał
pościg, tym lepiej potrafił się dostroić do makabrycznych
rytmów, jakie rodziły się w głowie potwora. Umiejętność ta
pozwoliła mu dotrzeć dalej niż jakiemukolwiek innemu
śledczemu, który usiłował ująć przestępcę. Jednak sukces
miał swoją cenę. Im pełniej agent pojmował niepoczytalność
monstrum, tym bardziej oddalał się od tego, co normalne.
Nie tak dawno mężczyzna zaczął się zastanawiać, czy ta obsesyjna pogoń nie przywiedzie go przypadkiem do śmierci,
ale odegnał od siebie tę myśl.
Determinacja powróciła, gdy zaledwie kilka kroków od
kościoła ujrzał ostatnią ofiarę. Widok krwi, rozszarpanej
skóry, wnętrzności parujących w nocnym chłodzie i grud
tłuszczu przerastających obnażone mięśnie miał wywołać
reakcję wymiotną u ratowników medycznych, którzy przybyli na miejsce. Ale sam śledczy zachował zimną krew. Nagły przypływ adrenaliny nastąpił, dopiero gdy, klęcząc nad
ciałem, poczuł przez grube lateksowe rękawiczki, że było
jeszcze ciepłe.
12
prolog
To znaczyło, że potwór znajdował się w pobliżu.
Agent wiedział, że sprawca nie odszedł daleko. Morderca lubił kryjówki, z których mógł sekretnie rozkoszować się
efektem swoich działań. Zdarzało się nawet, że chował się
pod samym nosem policjantów, którzy przeszukując zabezpieczony teren, nie szczędzili mu wyzwisk.
Mężczyzna wszedł na niewielki dziedziniec nieopodal
miejsca, gdzie znalazł ciało ofiary, i pozwolił myślom płynąć swobodnie. Nie było w tym działaniu żadnej dedukcji,
żadnych logicznych przypuszczeń, instynktownych domysłów czy przeczuć. Pomyślał po prostu: Dokąd bym poszedł,
gdybym był nim?
Potem jego wzrok powędrował w stronę dachów i padł na
lśniącą kopułę. Wszystko stało się jasne. Tam właśnie bym
poszedł. Przez jego głowę nie przemknął choćby cień wątpliwości. Dziś to się wreszcie zakończy.
Teraz bezszelestnie przesuwał się między drewnianymi
ławkami i słupami rusztowania. Broń w pogotowiu, zmysły
postawione w stan najwyższej gotowości. Może i sprawca był niczym dym, ale nawet dym miał kształt, zapach
i smak.
Potwór wpatrywał się w czubek głowy myśliwego, zwisając
z upstrzonego farbą drewnianego pomostu – długie, silne
palce rąk i nóg wczepił w szpary między deskami.
Niemal życzył sobie, żeby agent spojrzał w górę.
Wielu go ścigało w ciągu tych lat, ale ten mężczyzna różnił się od reszty. Był wyjątkowy. Inny.
I w pewnym sensie znajomy.
Potwór chciał znów zobaczyć jego twarz, ale tym razem
pragnął stanąć z nim oko w oko. W gruncie rzeczy doskonale znał wygląd myśliwych, którzy go ścigali. Miał pokaźną kolekcję zdjęć zrobionych z ukrycia i fi lmów o każdym
13
z nich – ujęcia w pracy, w przydomowym ogródku, w drodze
na stację benzynową, gdy podwozili dzieci na szkolne mecze
czy kupowali alkohol. Podchodził wystarczająco blisko, żeby
zidentyfikować ich zapachy, rozpoznać płyn po goleniu, którego używali, i ulubioną markę tequili. To stanowiło część
jego gry.
Do niedawna sądził, że nowy myśliwy to zwykły przeciętniak. Jednak agent zaczął go zaskakiwać postępami
w śledztwie, jakimi wcześniej nikt nie mógł się pochwalić,
dzięki czemu zbliżył się do niego bardziej niż inni. Zmniejszył dystans do tego stopnia, że potwór stracił zainteresowanie pozostałymi śledczymi i całą uwagę skupił na jedynym zdjęciu myśliwego, które posiadał. Wpatrując się w nie
uparcie, usiłował odgadnąć słabe punkty przeciwnika. Ale
fotografia przestała mu wystarczać. Pragnął na własne oczy
zobaczyć twarz mężczyzny, dopóki ten jeszcze żył, poznać
jego bliskich, poczuć w nozdrzach jego zapach.
A potem go zabić.
Agent podniósł wzrok. Mógł przysiąc, że wysoko w cieniu
rusztowania coś się poruszyło.
Kopuła nad jego głową nie była typowym przykładem
siedemnastowiecznej architektury. Dziesiątki okalających
ją witraży pochłaniały całe światło wpadające do środka
i skupiały je w najwyższym punkcie sklepienia, sławiąc Boga
Jego blaskiem. W dzień widok musiał zapierać dech w piersiach. Pełnia przypadająca tej nocy dodała witrażom upiornej poświaty, ale wszystko poniżej kopuły skrył złowieszczy
cień, który przypominał o miejscu człowieka we wszechświecie – nisko, pośród niezbadanych ciemności.
Sklepienie zdobiła panorama niebios, pełna skrzydlatych
cherubinów, serafinów i chmur, potęgująca drwinę z rodzaju
ludzkiego.
14
prolog
Zaraz.
Kątem oka agent dostrzegł jasny refleks i rozpoznał ledwie słyszalny odgłos rozciąganej gumy.
Tam, w górze. Nad ołtarzem.
Ten gość jest nieeezły – pomyślał potwór ulokowany już
w nowej kryjówce. – No, znajdź mnie. Pokaż mi swoją gębę,
zanim ci ją wyrwę z czaszki.
Nieprzenikniona cisza, która otulała kościół, pulsowała niczym serce żywego stworzenia. Agent poderwał się błyskawicznie i rozpoczął wspinaczkę po rusztowaniu, broń wetknięta w otwartą kaburę była gotowa do strzału w każdej
chwili. Pod palcami wyczuwał nierówną, szorstką fakturę
desek, metalowe opiłki oraz kurz pokrywający słupy.
Ostrożnie, powoli przeszedł pomost i ruszył wyżej, wypatrując jakiegoś śladu monstrum, jakiejś wskazówki, ale
brak światła utrudniał mu zadanie. Wziął szybki, urywany
wdech, podciągnął się do następnego poziomu i nie zważając na ryzyko, wysunął głowę nad krawędź konstrukcji, choć
w ten sposób wystawił się na cios. Gdyby tylko zdołał go
dostrzec...
Ja cię widzę – pomyślał potwór. – Ale czy ty widzisz mnie?
I wtedy to się stało.
Agent po raz pierwszy go zobaczył. Para świdrujących
źrenic wyzierała z pustki, zupełnie jakby ktoś ujął gorące żelazko i rozprasował nim rysy twarzy, omijając jedynie oczy.
Obraz zniknął. Chwilę później potwór wspinał się po
rusztowaniu niczym pająk po swojej sieci.
Agent zapomniał o rozsądku. Ruszył za celem z szybkością, która zadziwiła nawet jego samego, podciągał się na
15
trawersach, chwytając jedynie za krawędzie desek, jakby był
na szkoleniu agentów FBI w Wirginii.
Znów go dostrzegł. Blada, biała kończyna mignęła na
końcu pomostu jakieś dwa poziomy wyżej.
Ruchy agenta były teraz szybkie, gwałtowne, jeszcze
bardziej gorączkowe. Tymczasem potwór zbliżał się do niebiańskiej kopuły. Tyle że tym razem droga do Królestwa Niebieskiego okazała się ślepym zaułkiem. Wszystkie wyjścia
znajdowały się na dole.
Po raz pierwszy od wielu lat potwora ogarnął prawdziwy
strach. Jak to możliwe, że myśliwy go wyczuł? Skąd wziął
tyle odwagi, żeby wspiąć się za nim aż tutaj?
Twarz agenta miała teraz zupełnie inny wyraz. Nie był
już tylko wiedzionym p r z e c z u c i e m funkcjonariuszem
organów ścigania, do którego u ś m i e c h n ą ł s i ę l o s. Czaiło się w nim coś nowego, niezwykłego. Potwór zachichotałby pewnie z ekscytacji, gdyby nie obawa, że to utrudni
wspinaczkę.
Ta cudowna chwila, w której nie potrafił przewidzieć,
co się stanie, przypomniała mu dzieciństwo. Wystarczy, że
myśliwy skieruje pistolet pod odpowiednim kątem, a potem
naciśnie spust. I już. Mimo licznych talentów potwór nie był
odporny na kule.
Czy to koniec? Czy to ty mnie zabijesz?
Agent był coraz bliżej.
Czuł, jak nad jego głową drży deska na ostatnim poziomie rusztowania, które sięgało niemal do szczytu. Pokonał
dwa ostatnie trawersy i wyciągnął broń.
I wtedy go zobaczył – leżącego płasko na najwyższym pomoście. Ich oczy pokonały ciemność i spotkały się na krótką chwilę. To trwało zaledwie ułamek sekundy, ale ożywiło
16
prolog
pierwotną więź, jaka rodzi się między łowcą a jego zwierzyną tuż przed rozwiązaniem, gdy jedno ma triumfować,
a drugie – ponieść śmierć.
Padły dwa strzały.
Zamiast zacząć krwawić, potwór po prostu eksplodował.
Brzęk tłuczonego szkła natychmiast uświadomił mężczyźnie, że pociski trafiły w lustro, które konserwatorzy wykorzystywali przy pracach remontowych. Mógł tę pomyłkę
przypłacić życiem. Odwrócił się, żeby oddać kolejny strzał,
ale potwora już nie było. Usłyszał, jak zbieg tłucze witraż,
żeby wydostać się na dach. Kiedy strzelił na oślep w stronę rozbitego okna, jeden z kolorowych odłamków ugodził
go koło oka. Kula poszybowała w niebo, nie dosięgając celu.
Przez chwilę dał się słyszeć odgłos kroków na kopule... A potem wszystko ucichło.
Mężczyzna pędem zbiegł po rusztowaniu, chociaż w głębi ducha wiedział, że nic już nie można zrobić. Potwór przemierzał teraz dachy Rzymu wolny, ulotny jak dym, znów nie
pozostawił po sobie żadnego śladu.
17
część
I
Morderca w kombinezonie
Dwa lata później
rozdział
1
Gdzieś w Stanach Zjednoczonych / Pracownia
Piątek / 21.00
W
ynędzniały, suchy jak wiór mężczyzna, którego agenci FBI przezwali Sqweegel, pochylał się nerwowo nad
maszyną do szycia swojej babki. Terkot uporczywie pracującej igły wypełniał niewielką sypialnię na piętrze.
Tr a k t a k t a k t a k t a k t a k T A K T A K .
TA K .
TA K .
TA K .
Nieduża, bosa stopa Sqweegela napierała na pedał. Paznokcie miał krótko przycięte. Na jego skupioną twarz padało światło biurowej lampki. Delikatne dłonie mężczyzny
przesuwały materiał do przodu, kierując część przy zamku
dokładnie pod drgającą stopkę, która prowadziła igłę. Chciał
to zrobić porządnie.
Nie. Inaczej.
Chciał to zrobić p e r f e k c y j n i e.
Rozgrzane części maszyny cuchnęły spalonym kurzem.
Smród mieszał się z metaliczną wonią krwi.
Ciemnoczerwona plama na tworzywie wciąż się lepiła. Materiał był mocny, ale nie niezniszczalny. Wcześniej
Sqweegel zahaczył suwakiem o ostrą krawędź i wyrwał
dwuipółcentymetrowy czarny pasek łączący zamek z resztą
lateksowego kombinezonu. Wokół rozdarcia nie było widać
krwi. Co najwyżej zdarł parę warstw naskórka. Ale nawet
to było nie do przyjęcia. Z przybornika wyjął zapalniczkę,
zbliżył płomień do metalowej krawędzi i odczekał chwilę,
aż komórki, które na niej zostały, znikną bezpowrotnie.
Musiał zatrzeć wszelkie ślady. Potem wrócił do domu.
Teraz zaszywał rozdarcie.
W drodze powrotnej z mieszkania tej żałosnej kurewki
położonego na obrzeżach miasta, ani na chwilę nie przestawał myśleć o wpadce. Kiedy pakował kombinezon, bezskutecznie próbował wepchnąć skręcony kawałek materiału z powrotem na miejsce. Zamknął walizkę i usiłował
skupić się na czymś innym, ale okazało się to trudniejsze,
niż przypuszczał. Strzęp materiału utkwił w jego głowie niczym czarna flaga łopocząca na wietrze w księżycową noc.
Sqweegel był tak przejęty, że chciał zjechać na pobocze, aby
zajrzeć do bagażnika i kolejny raz postarać się naprawić rozdarcie.
Ostatecznie oparł się pokusie. To nie byłoby mądre posunięcie. Wiedział przecież, że niedługo będzie w domu.
Gdy tylko zatrzasnął frontowe drzwi, zaniósł kombinezon do pracowni. Naprawa nie mogła czekać.
Sqweegel używał maszyny swojej babki, bo spisywała
się równie dobrze jak w dniu, kiedy ją zamówiono z katalogu firmy Sears and Roebuck w 1956 roku. To był model
Kenmore 58 w cenie osiemdziesięciu dziewięciu dolarów
dziewięćdziesięciu pięciu centów z opcją ściegu wstecznego
i wbudowaną lampką. Wystarczyło zapuścić parę kropli oleju do wnętrza mechanizmu i odkurzyć obudowę raz na parę
tygodni. Zaopiekuj się czymś starannie, a posłuży ci przez
lata.
Podobnie rzecz się miała z kombinezonem.
Niewielka stopa mężczyzny zamarła na pedale maszyny.
Głowica zaczęła zwalniać, aż wreszcie całkiem się zatrzy22
1
rozdział
mała. Sqweegel pochylił się nad materiałem i z nosem przy
tkaninie podziwiał swoje dzieło.
O, tak.
Po dziurze nie było śladu.
Należało jeszcze zmyć krew tej brudnej suki.
23
rozdział
2
Łazienka / Garderoba
S
qweegel szorował ręce mydłem, obserwując, jak różowy
wir wody znika w odpływie białej porcelanowej umywalki. Kolejne żałosne życie spływało rurami. Ta ofiara miała
być zwiastunem czegoś nowego. Niezwykłego. Sama myśl
o tym napełniała go podnieceniem.
Teraz nadszedł czas na bardziej prozaiczne czynności, na
przykład na usuwanie owłosienia.
Gorąca woda i czysta maszynka już czekały. Sqweegel
zwilżył skórę olejem roślinnym. Nigdy nie używał kremu
do golenia, zabieg przypominałby wówczas strzyżenie trawnika pokrytego piętnastocentymetrową warstwą śniegu,
a on chciał dokładnie widzieć, co robi. Milimetr po milimetrze.
Z góry na dół. Najpierw łatwo dostępne miejsca: głowa,
twarz, kark, przedramiona, klatka piersiowa, nogi.
Po każdym pociągnięciu przerywał, żeby opłukać ostrze
pod bieżącą wodą. Czarne drobiny zarostu i mikroskopijne fragmenty naskórka tańczyły przez chwilę w umywalce
i znikały.
Potem przyszła kolej na pachy, wewnętrzne strony nóg
i kostki.
Pociągnięcie. Przerwa. Przepłukanie ostrza. Taniec drobin przy odpływie.
2
rozdział
Następnie genitalia i odbyt – rejony, które sprawiały najwięcej kłopotu, ale dawały też sporo satysfakcji. Precyzyjne
golenie wymagało, żeby moszna była mocno napięta w momencie kontaktu z maszynką. Przybieranie odpowiednich
pozycji zajmowało pięć, sześć minut. W tych miejscach praca
ostrza była zawsze przemyślana, niespieszna i ostrożna.
Golenie odbytu wymagało jeszcze więcej zachodu. Sqweegel opierał stopy o pokryte kafelkami ściany industrialnej
łazienki i pochylał się mocno, żeby mieć łatwiejszy dostęp.
Jedną ręką trzymał sie, by zachować równowagę, a drugą
prowadził ostrze. Zdawało się, że w dolnym odcinku jego
kręgosłupa znajduje się dodatkowy staw umożliwiający całkowite zgięcię ciała wpół. Rytuał był podobny: pociągnięcie,
przerwa, przepłukanie ostrza w ciepłej wodzie. Nie spieszył
się. Między jednym a drugim pociągnięciem potrafił zastygnąć w tej pozycji nawet na kilka minut.
Im więcej włosów znikało z jego ciała, tym większy spokój odczuwał, tym łatwiej utrzymywał równowagę. Tym
większego uczucia oczyszczenia doznawał.
Tym bardziej zbliżał się do zbawienia.
W pokoju obok Sqweegel otworzył zamek szyfrowy w lodówce z termostatem ustawionym na najwyższą dopuszczalną temperaturę. Wyjął z niej cztery i pół kostki masła. Próbował zmniejszyć liczbę do czterech, ale ta dodatkowa połówka okazała się niezbędna. Z kolei zużywanie całych pięciu
sztuk było marnotrawstwem, które niczego nie ułatwiało.
Cztery kostki byłyby idealnym rozwiązaniem, ponieważ
tyle mieściło się w jednym opakowaniu. Kolejna cząstka
zmuszała Sqweegela do zakupu kolejnej, dziewiątej paczki
dla równości.
Starał się jednak za wiele nie rozmyślać o dodatkowej połówce. Któregoś dnia na pewno znajdzie sposób, żeby poradzić sobie bez niej.
25
Ostrożnie rozpakował pierwszą kostkę, podzielił ją w dłoniach na dwie części, po czym natarł pierś i ramiona – zawsze
zaczynał od korpusu, dopiero później zajmował się kończynami. Na każdą zużywał po pół kostki, podobnie na genitalia
i odbyt. Warstwa tłuszczu musiała mieć podobną grubość na
całym ciele, wgłębienia czy wypukłości były niedopuszczalne.
Resztką – ćwiartką ostatniej połowy – pokrywał tę część
kombinezonu, w której znajdowały się stopy. Oszacowanie
odpowiedniej porcji tłuszczu zajęło mu sporo czasu.
Pora na kombinezon.
Zaczynał od wyrywkowej kontroli. W świeżo odkażonym
pokoju na podłodze pokrytej folią rozkładał kostium.
Szukał dziur i przetarć. Sprawdzał części trzech zamków: łańcuszki, ząbki, suwaki, końce taśmy, ograniczniki –
wszystko musiało być w idealnym stanie.
Wreszcie kombinezon także był gotowy.
Teraz Sqweegel rozpoczynał wystudiowany, flegmatyczny i przemyślany rytuał wkładania stroju. Postronny obserwator mógł w nim widzieć chudego insekta o masie pięćdziesięciu sześciu kilogramów, mierzącego sto sześćdziesiąt
siedem centymetrów wzrostu, który otula się w ciasny, biały kokon, skrojony specjalnie na jego owadzie ciało. Jednak
mało kto wytrzymałby dwie godziny obserwacji, a tyle właśnie trwał cały proces. Zamiast odmierzać czas, potwór skupiał się na samym akcie, w którym ostatnia połowa kostki
masła odgrywała tak ważną rolę. Toaleta. Tworzywo. Golenie. Cztery i pół kostki masła. Kombinezon.
Wszystko prowadziło do tego celu.
Mężczyzna wolno obracał się w stronę lustra, opóźniając
jak tylko mógł moment spełnienia, choć to wcale nie było
łatwe. Wreszcie wzniósł chude ręce w górę, jakby pozdrawiał coś zamieszkujące przestworza. Obrót, obrót, o b r ó t,
ciszę przerywało tylko serce tłukące się w jego piersi.
26
1
2
rozdział
W końcu w lustrze pojawiło się jego odbicie.
O t o on.
Nikt.
27
rozdział
3
Biblioteka / Sala projekcyjna
S
qweegel schodził po schodach do ciemnej, wilgotnej
piwnicy. Gips pokrywający ściany ukruszył się w kilku miejscach i odsłonił cienkie, drewniane listwy, które
Sqweegelowi, odkąd pamiętał, przypominały żebra sterczące z martwego cielska ogromnej bestii – zwierzęcia pokonanego przez inne, potężniejsze i bardziej zajadłe.
Miał ochotę przeciągnąć ręką po drewnianym szkielecie tak, jak to robił, gdy był jeszcze dzieckiem, ale drzazga
oznaczałaby powrót do pracowni, a chciał jak najszybciej
obejrzeć nagranie, które sobie przypomniał. Choć wykonał
je dziesięć lat temu, to fantazjował o nim od rana. Film tak
po prostu pojawił się w jego głowie, bez żadnej konkretnej
przyczyny.
Później zrozumiał, dlaczego tak się stało. To był znak.
Właśnie tak pracował umysł Sqweegela. Podświadomie
odkrywał zależności, które mężczyzna wykorzystywał
w swojej misji.
W najważniejszym zadaniu, jakie miał do wykonania
podczas ziemskiego życia.
Poniżej poziomu gruntu powietrze przesycał zapach
śmierci, odór wielu jej wcieleń zwalczających się zajadle.
Słodka woń cierpienia wzbogacona o rozmaite aromatyczne
nuty zbierane pieczołowicie przez całe dekady. Żadne inne
3
rozdział
miejsce na ziemi nie pachniało podobnie. Nie mogło. Zapach
piwnicy był odurzający.
Sqweegel wszedł do niewielkiego pomieszczenia znajdującego się obok schodów. Pokój wypełniały drewniane regały, wykonane na zamówienie; zajmowały je ciasno upakowane puszki z taśmami 8 mm.
Kościsty palec okryty lateksem ślizgał się po etykietach.
Rudowłosa dziwka przed ślubem
17.04.92
Opis na puszce wystarczył, żeby przywołać okruchy
wspomnień: falbaniasta suknia koloru écru, podarta, brudna, zwinięta w kłębek w kącie lochu. Blada, dygocząca panna
młoda szarpie więzy i błaga, żeby jej wyjaśnił, co złego zrobiła. Sqweegel odpowiada: „Nie wiesz, co to czystość. Twoja
suknia to zwykła kpina. Teraz dowiesz się, jak to jest, gdy
staje się nago przez Panem...”
Kolejna etykieta, kolejna garść wspomnień.
Próżna kurwa z telewizji
11.09.95
O, t ę Sqweegel pamiętał dokładnie. Sądziła, że makabryczna seria niewyjaśnionych morderstw będzie przełomem w jej karierze. Jej notowania pójdą w górę. Wyda
książkę. Przechwalała się w pracy, że gdy rozwiąże zagadkę,
stanie się k l a s ą sama dla siebie. Trzeba ją było nauczyć pokory i Sqweegel z radością udzielił tej lekcji – kamera wideo
zgłębiła części jej ciała, których ta pizda nigdy wcześniej nie
widziała. Wilgotne, brudne, ukryte miejsca zostały odpowiednio oświetlone i sfilmowane, a następnie przesłane do
jej macierzystej stacji, żeby widzowie też mogli popatrzeć...
29
Egocentryczna matka zaniedbująca syna
30.03.97
Wydajesz na świat żywą istotę, a potem odwracasz się od
niej? Pokażę ci, co się stanie, gdy Pan odwróci się od ciebie,
moje dziecko...
Wreszcie jego kciuk zatrzymał się na właściwej taśmie.
Senatorska kurwa
28.07.98
Sqweegel zdjął puszkę z półki i zaniósł do sali projekcyjnej znajdującej się na niższym poziomie. Zbudował całkowicie dźwiękoszczelne kino domowe, zanim jeszcze takie pomieszczenia stały się popularne. Jednak nie było tu żadnych
wymyślnych płyt DVD ani nawet kaset wideo: nic nie mogło
się równać z surowym obrazem taśmy pędzącej z prędkością
dwudziestu czterech klatek na sekundę.
Mężczyzna założył rolkę na szpulę, włączył projektor,
usadowił się w wysłużonym, skórzanym fotelu pośrodku
pokoju i wpatrywał w obraz.
Krótkie oczekiwanie przyspieszyło jego oddech. Oswobodził członek z gumowego kombinezonu i zaczął go głaskać.
Najpierw powoli.
W trakcie projekcji poruszał ręką w górę i w dół coraz
szybciej, agresywniej, nawet na moment nie odrywając oczu
od ekranu.
Dawno nie widział tego nagrania i zapomniał, jakie było
dobre.
Zapomniał, jak wyglądała p o c h w a tej suki.
Przewinął taśmę i zaczął oglądać od początku. Do świtu
miał czas na kilkanaście powtórek. Przez ostatnie miesiące
patrzył głównie na materiał z monitoringu i potrzebował
30
1
3
rozdział
małej odmiany – czegoś, co w pewien sposób oczyściłoby
jego umysł, przypomniało mu, kim był i co czynił w imię
Boże.
Na taśmie pojawiły się cyfry: 10, 9, 8...
31