dlaczego tulipomania nie była szaleństwem
Transkrypt
dlaczego tulipomania nie była szaleństwem
Fragment książki pt. „Jak Stworzyliśmy Demona. Rynki, fundusze hedgingowe i ryzyko innowacji finansowych” Richarda M. Bookstabera. Wyd. Kurhaus Publishing, Warszawa 2012 Fragment Rozdziału 9, „Nowy wspaniały świat funduszy hedgingowych” DLACZEGO TULIPOMANIA NIE BYŁA SZALEŃSTWEM? Wiele historii związanych z holenderską tulipomanią w latach trzydziestych XVII wieku to moralitety o smutnych konsekwencjach chciwości, sławiące skromność i roztropność. Często posługują się postacią nieszczęsnego, choć racjonalnego outsidera, umieszczając go w centrum wydarzeń. Jedna z tych przypowieści opowiada o marynarzu, który nieświadomy tulipomanii wraca do Amsterdamu z rejsu. W biurze w magazynie towarzystwa żeglugi dostrzega coś, co uznaje za cebulę, więc częstuje się nią. W rzeczywistości jest to cebulka bardzo rzadkiej odmiany tulipana – Rosen – którą właściciel magazynu kupił chwilę wcześniej. Po szeroko zakrojonych poszukiwaniach zrozpaczony właściciel w końcu znajduje na skraju doku marynarza, który dojada właśnie resztki cennej cebulki, wartej więcej, niż ten zdoła zarobić na statku przez całe życie. W drugiej historii Anglik, również nieświadomy, jak ogromną wartość Holendrzy przywiązują do tulipanów, z ciekawości rozcina cebulkę należącą do jego holenderskiego przyjaciela. I w tym wypadku chodziło o bardzo rzadki okaz – odmianę Admirał van der Eijk. Za jedną cebulkę można było kupić umeblowany dom. Tego rodzaju fantazyjne anegdoty nadają koloryt historii, która i bez tego wydaje się dość dramatyczna: jesienią 1636 roku wartość cebulek nawet najbardziej pospolitych odmian tulipanów wielokrotnie wzrosła. Niektóre pospolite odmiany wyceniano tak wysoko, że stanowiły równowartość domu – taka kwota zapewniłaby rodzinie kupca utrzymanie przez dziesięć lat. Z ówczesnych relacji wynika, że w jednym tylko holenderskim miasteczku obracano tulipanami wartości 7 milionów guldenów, co przekraczało łączną kapitalizację Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, największej wówczas firmy tradingowej w Europie. Tymczasem w połowie lutego następnego roku w ciągu zaledwie kilku dni cały rynek po prostu zniknął. Tulipomanię najczęściej wyjaśnia się irracjonalnością rynku – niewiarygodną wprost skłonnością inwestorów do płacenia astronomicznych kwot za zwykłe kwiaty. Takie wyjaśnienie pomija to, co najważniejsze. Botanika i ogrodnictwo zajmowały wielu zamożnych Europejczyków w XVII wieku, a holenderskie tulipany należały do najcenniejszych kwiatów i cieszyły się dużym zainteresowaniem. Najrzadsze i najdroższe były tulipany o nieregularnych barwach. Rzadko się rozmnażały, a ich potomstwo często nie miało równie interesującego koloru1. Kupowanie tych rzadkich kwiatów za bajońskie sumy to nic innego niż wydawanie przez współczesnych bogaczy fortuny na obrazy Rembrandta (który, nawiasem mówiąc, w 1637 roku malował zamożnych mieszkańców Amsterdamu). Rzadkie cebulki osiągały ogromne 1 Jak na ironię, najbardziej podziwiane tulipany zyskały swój status dzięki chorobie. Postrzępienie płatków wynikało z działania wirusa, który nadając im pożądaną nieregularność, równocześnie je osłabiał i zmniejszał ich szanse na reprodukcję, przez co stawały się jeszcze rzadsze. Wirus był również odpowiedzialny za to, że potomstwo postrzępionych tulipanów niekoniecznie wyglądało tak samo – jego barwa zależała od tego, czy zostało zarażone. Historię gorączki tulipanowej opisuje Mike Dash w książce Tulipomania (New York: Crown Publishers, 1999). ceny zanim Holandię ogarnęła tulipomania i dziesiątki lat po pęknięciu tej bańki spekulacyjnej. Zaledwie miesiąc po tym, gdy cebulki pospolitych odmian przestały interesować nabywców, w Haarlemie, niedawnym centrum tulipomanii, sprzedano pewną ilość rzadkich cebulek za ponad 10 tysięcy guldenów. Tulipomanii nie wywołały cebulki rzadkich odmian ani ich nabywcy. Entuzjazm kolekcjonerów mógł stać się iskrą zapalną, ale nie miał bezpośredniego wpływu na bieg wydarzeń. Rzadkie kwiaty interesowały jedynie bogaczy, a podaż cebulek była zbyt ograniczona, żeby doprowadzić do gwałtownych wahań na rynku. Gorączka dotyczyła bowiem zwykłych cebulek, których było dość dużo, żeby zaspokoić zwykły popyt. Kupowano je w ciemno na kilogramy i obracano nimi z tego prostego powodu, że były dostępne. Prawdziwi kolekcjonerzy nawet nie spojrzeliby na te kwiaty. Za popyt, który napędzał tulipomanię, odpowiadali kupcy i klasa robotnicza – murarze, hydraulicy i inni rzemieślnicy, kler i prawnicy – którzy opierali swoje decyzje na wiadomościach z drugiej ręki, w efekcie zrównując wartość pospolitych i niezwykłych odmian kwiatów. Co więcej, większość popytu nie dotyczyła samych cebulek, ponieważ w gorączce spekulacji zaczęto je wykorzystywać jako walutę. Kwiaciarze i handlowcy podbijający ceny do absurdalnych poziomów nie byli zainteresowani posiadaniem ani uprawą tulipanów. SZOK NA RYNKU FUTURES, ROK 1635 Spekulacyjny ferwor podsycał powstały w 1635 roku rynek kontraktów forward na tulipany. Kwiatów nie można było dostarczyć aż do wiosny, więc handlowano cebulkami na przyszłą dostawę. Kontrakty forward opracowano pierwotnie w celu ułatwienia transakcji między kwiaciarzami a traderami w „stowarzyszeniach” (czyli gabinetach na tyłach popularnych zajazdów i tawern). Tradycyjny sezon handlowy na tulipany trwał od czerwca do września. Kupujący mógł wtedy zobaczyć kwitnące kwiaty, które można było bezpiecznie odstawić na zagony. Bez rynku kontraktów forward traderzy mieliby tylko tymczasowe zajęcie. Kiedy powstał, handel tulipanami stał się całorocznym przedsięwzięciem spekulacyjnym dla mas. (Koneserzy nigdy nie korzystali z tej możliwości; nadal płacili za swoje tulipany przy odbiorze). Z rąk do rąk nie przechodził sam produkt, tylko certyfikat własności. Rynek zdążył już zastąpić rzadkie cebulki pospolitymi, a teraz przedmiotem obrotu stały się kartki papieru reprezentujące ich przyszłą dostawę. Towar przerodził się w abstrakcję, napędzając rynek spekulacji. W początkowych stadiach tulipomanii za cebulki często płacono w naturze, wymieniając je na ziemię, narzędzia i zwierzęta hodowlane. Później powstał rynek kontraktów futures, na którym sprzedawcy nie posiadali cebulek, a kupujący nabywali prawo do przyszłej dostawy kwiatów. Naturalną konsekwencją tego stanu rzeczy był fakt, że prawo własności przestało wymagać nakładów kapitału. Pieniądze wykładano dopiero po dostawie cebulek. Większość traderów nie miała najmniejszego zamiaru dotrwać do tego momentu, więc mogli nabywać cebulki w ramach kontraktów forward bez kapitału koniecznego do dokonania rzeczywistego zakupu. Stowarzyszenia tworzyły nieformalny rynek, którego jedynym elementem infrastruktury był sekretarz odnotowujący transakcje. Nie istniały departamenty kredytowe pozwalające uzupełnić zabezpieczenia. Wprawdzie Holandia wprowadziła wiele ograniczeń w odniesieniu do transakcji kredytowanych, ale rynek tulipanów ze względu na swój nieformalny charakter nie został objęty tymi regulacjami. Traderzy mogli sprzedawać cebulki, których nie posiadali i których nie mieli możliwości nabyć, a także kupować cebulki bez potrzebnego kapitału. Wychodzili przy tym z założenia, że sprzedadzą swoje przyszłe zobowiązania przed ostatecznym terminem, i to z zyskiem. Ponieważ obiekty największego pożądania były wyjątkowo rzadkie i dostępne jedynie dla najbogatszych, rosnący popyt zaspokajano alternatywnymi metodami. Wykazują one zdumiewające podobieństwo do metod wykorzystanych blisko 400 lat później, w dobie bańki internetowej, kiedy akcje wszystkich dot.comów stały się dla inwestorów praktycznie wymienialne, niezależnie od perspektyw emitujących je firm. W okresie bańki internetowej nabywców znajdowały walory każdej spółki z końcówką „.com” w nazwie, a w czasie tulipomanii, kiedy masy nie mogły zdobyć najrzadszych okazów kwiatów, zadowalały się każdym tulipanem. Miary wartości – rzadkość czy nawet piękno – straciły znaczenie. Liczyło się tylko to, jaką cenę gotowi byli zapłacić inni spekulanci za cebulki niższej jakości. Równocześnie rynek kontraktów forward na tulipany przyspieszył „tempo obiegu” istniejących cebulek, czyli liczbę transakcji przypadającą na jedną cebulkę. W zimie kontrakty forward wielokrotnie zmieniały właścicieli. Z zachowanych zapisów wynika, że niektóre cebulki, a właściwie certyfikaty ich przyszłej dostawy, wiele razy przechodziły z rąk do rąk w ciągu jednego dnia. Rynek zaakceptował pospolite cebulki jako obiekt spekulacji, co doprowadziło do pęknięcia bańki. Kiedy to nastąpiło, nie dało się już zaprzeczyć, że wszelkie transakcje dotyczyły towaru niskiej wartości, który nawet przy bieżących cenach można wyprodukować w wystarczającej ilości, żeby zaspokoić popyt na każdym poziomie. Koniec nastąpił szybko, w lutym 1637 roku. Na aukcji w Haarlemie kilka ofert cebulek tulipanów nie znalazło nabywców, co wpłynęło na ceny pozostałych tulipanów i kontrakty forward w łatwy do przewidzenia sposób. Posiadacze obligacji, którzy kupili cebulki z zamiarem odsprzedania ich z zyskiem przez terminem zapadalności, musieli znaleźć prawdziwe pieniądze i realny popyt. Tymczasem popyt na pospolite cebulki zniknął. Istniał rynek spekulacyjny, oparty na kontraktach forward i kredytach, oraz realny rynek, oferujący znacznie niższe ceny. Zanim spekulanci trafiliby ten rynek, straciliby fortunę. Zarzewiem tulipomanii mógł być urok nieosiągalnych, modnych i rzadkich tulipanów oraz nowa praktyka zastępowania ich cebulkami bardziej pospolitych odmian dla zaspokojenia popytu. Jednakże prawdziwa gorączka ogarnęła rynek dzięki innowacyjnym kontraktom forward i możliwości lewarowania transakcji. Traderzy mogli kupować i sprzedawać towary, których nie posiadali i nie zamierzali posiadać – towary, na które nie byłoby ich stać.