16 - Aimeiz

Transkrypt

16 - Aimeiz
Niewinność
(historia nr 1.16 w serii książek Aimeiz, aimeiz.pl)
Podróż z Brainerd do Minneapolis zajęła trzydzieści minut i kosztowała Sesanę i jej brata dwieście
jeden amero. Na szybką kolej wydali wszystkie pieniądze, bo bardzo chcieli zobaczyć budowaną w
mieście windę magnetyczną. Ona miała trzynaście lat, Stavros – osiem i oboje fascynowali się
technologią, którą do tej pory znali jedynie z filmów i opowieści innych osób.
Gotowi spełnić wspólne marzenie wysiedli na dworcu głównym i od razu utonęli w zatłoczonej
hali. Przez budynek ciągnęli rzeką kolorowo ubrani ludzie, a ich stroje wyświetlały przeróżne grafiki,
filmy, reklamy, teledyski, hasła i milion innych rzeczy. Każdy przechodzień, jak jaskrawy telebim,
atakował nadmiarem informacji, próbując się wyróżnić. Spodnie migały światłami, buty rzucały na
ziemię obrazy, na kurtkach rytmicznie tańczyły wizualizacje.
Był grudzień 2112 roku. Niebo przysłaniała gruba, widoczna nad szklanym dachem dworca
warstwa chmur – jej szarość kontrastowała z rozpędzoną ludzką masą na ziemi, pośród której
rodzeństwo próbowało znaleźć drogę do wyjścia. Nikt nie wiedział o ich samodzielnej podróży do
Minneapolis, nawet ciotka opiekująca się nimi po tragicznej śmierci obojga rodziców trzy tygodnie
temu. Nie lubili jej ani ona ich i dlatego wkrótce mieli trafić do rodziny zastępczej.
To nie wpływało pozytywnie na Stavrosa. Chłopak reagował agresją na samą myśl o katastrofie
śmigłowca i stracie najważniejszych dla siebie osób. Sesana była inna. Już następnego dnia po śmierci
rodziców przyjęła rolę opiekuna i pocieszała go, rozumiejąc, jak ogromna odpowiedzialność na nią
spadła. Nie zdradzała smutku, nie miała tego w naturze, choć żal zżerał ją tak jak brata.
– Zapnij się, bo zmarzniesz – poprosiła Stavrosa i poprowadziła go przez zatłoczony dworzec do
wielkich, szklanych drzwi wskazywanych przez świetlne sygnały na transparentnej, błyszczącej
posadzce hali.
– Nie – odpowiedział chłopak i wymijał ludzi slalomem.
– Zmarzniesz.
– Nie jesteś moją mamą.
– Wiem, przepraszam, ale naprawdę będzie ci zaraz zimno – przekonywała dziewczyna.
– To wtedy się zapnę – burknął z zadartym nosem Stavros. By zrobić siostrze na złość, jeszcze
bardziej rozchylił zieloną kurtkę i odsłonił pod nią swoją ulubioną bluzę z wielkim rysunkiem
bajkowej postaci, którą od dziecka uwielbiał. Grafika przedstawiała psa z dużą głową,
nieproporcjonalnie wielkimi oczami i zieloną obrożą zakrywającą cały jego kark. Nazywał się Godek i
nikt go nie kojarzył, bo bajka miała niski budżet, amatorskie wykonanie i stanowiła jedną z milionów
tego typu produkcji dostępnych w sieci.
– Jak chcesz – ustąpiła Sesana.
Ona z kolei miała na sobie jasnoczerwony płaszcz sięgający nad kolana, przypominający grubą
sukienkę z ogromnymi białymi guzikami, a jej głowę zdobiła kremowa opaska z delikatnym kwietnym
wzorem, powoli, jak chmura na niebie, zmieniającym swój kształt.
Różnili się nie tylko ubiorem. Chłopak był uparty i niepokorny, a gdy się złościł, od razu
uwidaczniał to na twarzy. Robił wtedy wielkie czarne oczy, pełne złych intencji, i zaciskał usta,
wykrzywiając je w łuk. Sesana natomiast miała we krwi uprzejmość, dobroczynność, życzliwość i
samodzielność. Nie przypominała brata ani zachowaniem, ani wyglądem, o czym nieraz dowiadywała
się od kuzynów i znajomych rodziny, którzy zniknęli bez śladu dzień po pogrzebie rodziców
rodzeństwa.
W centrum placu przed dworcem uwagę Sesany i Stavrosa zwrócił wyjątkowo wysoki czarny słup,
jak monolit wybijający się ponad miasto, wskazując do siebie drogę. Ludzie przemykali pod nim,
każdy w inną stronę, wszyscy kolorowi niczym rój świetlików. Całość tej krzątaniny otaczała pętla z
wolna sunących samochodów, a nikt nikogo nie zauważał, goniąc do domu, pracy czy innego celu.
Pierwsza spod wrażenia wyrwała się Sesana.
– Chodź, pokażę ci coś! – zawołała i pogalopowała przez plac. Bez ostrzeżenia wskoczyła na
środek jezdni i zatrzymała długi ciąg aut, efektem domina wpływając na ruch pojazdów wokół całego
dworca.
– Co robisz?! – zapytał Stavros, zaskoczony zachowaniem siostry i zdyszany niespodziewanym
biegiem.
Sesana zeszła z jezdni, ponaglana obrażonymi i zaskoczonymi spojrzeniami pasażerów aut.
– Teraz system kontroli musi przeprogramować drogę tysięcy pojazdów w całym mieście –
powiedziała podekscytowana, pokazując palcem wracający do normy ruch.
– Przecież wiem.
– Wyobraź sobie, jakie ogromne obliczenia musi wykonać system! Tysiące samochodów zwolni,
przyspieszy lub w ogóle zmieni trasę tylko dlatego, że wyskoczyłam na jezdnię! – perorowała dumna
z posiadanej przez chwilę władzy nad komunikacją miasta.
Sesana traktowała ruch drogowy jako jedno z większych osiągnięć ludzkości właśnie ze względu
na skomplikowanie algorytmów kontrolujących wszystkie auta w czasie rzeczywistym. Dziewczyna
nie ukrywała, że fascynuje ją programowanie, i od kilku lat uczyła się podstawowych języków
kodowania w nadziei, że kiedyś będzie tworzyć podobne symfonie założeń, warunków i relacji.
– Czekaj, ja też chcę – rzucił Stavros i już miał zamiar wskoczyć na drogę, gdy siostra złapała go
za kołnierz rozpiętej kurtki i odciągnęła na bok.
– Nie, nie możesz. To niebezpieczne.
– Ale ty wskoczyłaś! Ja też chcę – skarżył się chłopak, robiąc dobrze jej znane, złowieszcze miny.
– Później. Teraz musimy znaleźć windy, bo nam je zaraz zamkną – poprosiła go Sesana, ignorując
szarpaninę brata.
Stavros walczył jeszcze chwilę i ustąpił dopiero wtedy, gdy był pewny, że dostrzegł na twarzy
siostry skruchę za niesprawiedliwą srogość z jej strony. Musiał mieć potwierdzenie, że dziewczyna
żałuje. Sam do końca nie wiedział po co. Coś w nim nie pozwalało dać za wygraną, choć dokładał
wszelkich starań, by odpuszczać, zanim przesadzi w swoich poczynaniach. Niestety spostrzegawczość
była jego słabą stroną i często orientował się za późno, a przecież na świecie miał już tylko siostrę.
Ruszył za nią z odstępem kilku kroków i stanął obok, tuż przed nieskończenie wysokim słupem na
środku placu dworca.
Czarna matowa powierzchnia samoczynnie zabłysła, wyświetlając możliwe komendy, wśród
których Sesana wyszukała system nawigacji i wskazała na mapie centrum miasta, gdzie trwała
budowa wind. Wtedy u podstawy słupa rozbłysła zielona linia i popędziła pod stopami przechodniów
w stronę jednej z głównych ulic. Od tej pory wskazywała rodzeństwu drogę, niczym ich prywatny
przewodnik.
– Zauważyłeś? – zapytała dziewczyna, spoglądając z tajemniczym uśmiechem na brata.
Pomaszerowała żwawo wzdłuż wyświetlanych na ziemi drogowskazów.
– Co? Nie! Powiedz mi! – domagał się podpowiedzi Stavros, nieświadomie zaciskając dłoń na
siostrzanym płaszczu.
– Domyśl się – dręczyła go Sesana.
– Przestań, powiedz mi!
– Ale ty nerwowy jesteś. Chodzi o to, że śniegu nie ma, a przecież wczoraj padał.
– No tak! – zawołał Stavros uradowany odkryciem siostry. – To przez podgrzewane chodniki i
ulice? – zapytał, szarpiąc za tkaninę jej płaszcza, jakby domagał się szybszej odpowiedzi.
– Pewnie tak. Szkoda, że u nas takich nie ma – żałowała Sesana, próbując uchwycić wszystko
wokół, by wchłonąć każdy szczegół metropolii. – Patrz! Sadzą drzewa w taki mróz! – wołała z
rozbawieniem, pokazując palcem drugą stronę jezdni, gdzie kilka ciężkich maszyn drążyło ziemię pod
czekające obok na swoje miejsce rośliny.
Jednak Stavrosa interesowały bardziej pojazdy niż zieleń. Szczególnie ogromny dźwig z
masywnym metalowym ramieniem, które wyginało się na wszystkie strony i jednocześnie delikatnie
obejmowało pnie młodych akacji. Chłopak uwielbiał takie roboty i marzył, by w przyszłości budować
własne, niezniszczalne mechanizmy zdolne wykonywać za niego każdą pracę. Z wyrytym na twarzy
uśmiechem maszerował u boku siostry, próbując co chwilę ją wyprzedzić, podżegając do rywalizacji.
Na każdy szybszy jej krok zwiększał tempo, a gdy już nie mógł iść tak szybko, zaczął biec i po chwili
oboje pędzili, roześmiani, z całych sił podążając za linią wyświetlającą im pozostały do celu odcinek.
W końcu, zdyszani i zmęczeni, zwolnili, równocześnie poddając się, ale tak by żadne nie mogło
przywłaszczyć sobie zwycięstwa.
– Patrz! – krzyknął Stavros i oniemiał z zadartym spojrzeniem, wpatrzony w jeden z wieżowców,
który powoli i ociężale znikał pod ziemią. Stalowa konstrukcja, z pomrukiem zasypiającej bestii,
zanurzała się piętro po piętrze pod powierzchnią miasta, uwalniając skrawek pochmurnego nieba.
– Myślałam, że wieżowce chowają dopiero na wieczór – powiedziała Sesana, śledząc wzrokiem
fascynujące zjawisko.
– Może ten akurat naprawiają albo coś?
– Może.
W Minneapolis większość budynków w centrum chowano po godzinach pracy. W ten sposób
miasto zyskiwało przestronne przestrzenie z parkami i placami, które w ciągu dnia znajdowały się na
dachach wieżowców. W Ameryce tylko kilka metropolii posiadało takie rozwiązanie, i choć dzieciaki
widziały już tę atrakcję, gdy przed rokiem byli tu z rodzicami na wycieczce, to obraz potężnych
kilkusetmetrowych wież powoli znikających pod powierzchnią wciąż wywoływał w nich dreszcze.
– Ciekawe, jak wyglądają pod ziemią? – zapytał Stavros głuchy na odpowiedź siostry. Widok
zapierał mu dech w piersi, pozwalając na chwilę zapomnieć o wypadku rodziców, złośliwej ciotce i
kolejnej zmianie domu.
Gdy budynek w całości zniknął pod ziemią, zostawiając po sobie otwartą przestrzeń z ławkami i
fontanną, rodzeństwo ruszyło dalej, uważnie rozglądając się w poszukiwaniu kolejnych ciekawostek.
Miasto serwowało im je jak na magicznym pokazie, pełnym cudów, dziwów i wspaniałych czarów.
– Zimno mi – wyjęczał nagle Stavros, przystając w miejscu z opuszczonym wzrokiem.
– Mówiłam ci, żebyś się zapiął – przypomniała Sesana poirytowana rozkapryszeniem brata. Nie
czekając na kolejne narzekania, chwyciła brzegi jego kurtki i sama zasunęła zamek. – Prosiłam cię też,
żebyś ją podładował przed wyjściem. Miałbyś teraz ogrzewanie, ale nie słuchałeś – pouczała go. –
Może w centrum będą terminale, to sobie doładujemy kurtki – dodała na pocieszenie. Po raz pierwszy
od chwili, gdy wyszli z domu ciotki, poczuła, że konsekwencje tej wyprawy mogą ją przerosnąć. Nie
zdradzała jednak swoich wątpliwości. Wręcz przeciwnie, chwyciła ramiona Stavrosa, potarła je, by go
rozgrzać, i zapytała z najszczerszym, pełnym miłości uśmiechem:
– To co, idziemy zobaczyć te windy?
– No jasne!
– Jesteś pewny? Masz zaskoczoną minę – droczyła się z bratem Sesana, kłując go dla zabawy
palcem wskazującym.
– Przestań! – groźnie zażądał Stavros, dokładnie tak, jak tego dziewczyna chciała.
Wędrowali przez miasto, przystając co chwilę, rozbawiani, zaskakiwani atrakcjami, ignorowani
przez mieszkańców. Byli w magicznej dla siebie krainie, niewidzialni, wolni i bez cienia smutku,
który został w Brainerd razem z ciotką i dojmującymi wspomnieniami śmierci rodziców. Wzajemnie
nasycali się energią i niczym Tyranit pochłaniali witalne siły miasta, brnąc w gąszcz wieżowców, jak
w dżungli, wprost do centrum skrywającego złote skarby. Wszystko dokładnie omawiali, walcząc o
drobiazgi: o kolory szklanych wieżowców, długość ulic, wysokość nieba, wreszcie o windy, które były
ich świętym Graalem i tematem nieskończonych debat prowadzonych dla frajdy ich toczenia.
– Wiesz, dlaczego winda może zmienić kierunek i w ogóle tego nie czuć? – zapytał Stavros,
sugerując, że zna odpowiedź.
– Nie wiem i ty też nie wiesz – bez ogródek uświadomiła mu Sesana.
– Wiem! Oglądałem film i tam mówili, że to efekt zmiany grawitacji!
– Ja słyszałam, że nie chcą ujawnić sposobu działania wind, bo się boją, że ktoś zrobi z tego broń
czy jakoś tak.
– Nieprawda! To ekstrapolacja funkcji grawitacyjnej. – Stavros próbował powoli i poprawnie
wypowiedzieć zapamiętaną nazwę zjawiska, które podobno sprawiało, że osoba w windzie nie czuła
przeciążeń przy nagłych zmianach kierunku ruchu.
– Co? Chyba coś pomieszałeś – drażniła brata Sesana. Lubiła to robić i wiedziała, że gdzieś pod
warstwą zirytowania Stavros też miał w tym ubaw.
– Nie! Tak mówili, eksra- eks- eskatoplacja! – wykrzyczał chłopak, tupiąc nogą i wpadając w sidła
słodkiej złośliwości siostry, myląc ku jej uciesze w zdenerwowaniu wymowę.
– Patrz! Windy! – zawołała dziewczyna, wskazując ręką wystające z ziemi przeźroczyste tuby,
które rozgałęziały się na różnych wysokościach.
Rodzeństwo było już blisko centrum, gdzie trwały testy najnowocześniejszej w kraju komunikacji
publicznej, jaka miała wkrótce zastąpić tradycyjne metody transportu. Windy nie rzucały się w oczy,
były przeźroczyste i z zewnątrz wyglądały jak zwykłe rury o średnicy około trzech metrów,
zestawione po dwie, czasami trzy razem. Oplatały ściany budynków, pędziły obok chodników, znikały
pod ziemią i w innych miejscach wyrastały spod niej, jak monumentalne dzieła sztuki nowoczesnej.
Wewnątrz miały poruszać się kapsuły podróżne z prędkością ponad tysiąca pięciuset kilometrów na
godzinę, osiągając ją natychmiast i mogąc równie szybko się zatrzymać. W nieujawniony publicznie
sposób ta technologia negowała przeciążenia i umożliwiała windom start, hamowanie i zmianę
kierunku ruchu bez jakichkolwiek oddziaływań sił odśrodkowych. Pasażerowie, choć świadomi
błyskawicznie przesuwających się obrazów na zewnątrz tub, nie musieli nawet trzymać się poręczy.
To pozwalało pędzić tysiącom kapsuł jednocześnie i podobnie jak w systemie sterowania ruchem
samochodów, mijać się o milimetry i milisekundy bez żadnych opóźnień. Transport ludzi przypominał
więc transfer informacji o niemal nieograniczonej przepustowości. Portale dla wsiadających i
wysiadających mogły być instalowane w dowolnym miejscu, nawet w środku biurowca, a miliony
małych wind, szczelnie wypełniających tuby, gwarantowały, że nikt nie musiał już czekać na podróż.
Całość działała jak krwiobieg miasta, traktując ludzi niczym tlen niesiony czerwonymi krwinkami
kapsuł. To rozwiązanie doskonale sprawdzało się w Nowym Waszyngtonie i Nowym Jorku, a teraz
miało ruszyć w Minneapolis, budowane przez spółkę firm Floyd Industries i Santlite, które jako
jedyne posiadały tę technologię.
Rodzeństwo znów przyspieszyło kroku, zamieniając w konkurs wypatrywanie kolejnych wind
wystających z ziemi jak wielkie przeźroczyste, pozbawione liści drzewa. Stavros nieustannie chwalił
się posiadaną wiedzą, potokiem słów próbując uwolnić buzującą w nim energię. Mówił o wrażeniach,
jakie towarzyszą podróży z tak ogromną prędkością, i o eksperymentach, które zamierza
przeprowadzić w tubie. Byli już bardzo blisko, wiedzieli o tym, bo prowadząca ich strzałka
wyświetlała ostatnie trzysta metrów, a ponadto otaczało ich coraz więcej kolorowo ubranych postaci.
Tak jak na dworcu, tu też mijały ich rozświetlone ludzkie choinki. Widzieli nastolatków w
szerokich, sztucznie napompowanych wielowarstwowych kurtkach pełnych nienaturalnie
wytworzonych kantów, których jedynym celem było rzucanie się w oczy. Exomateriały świeciły jak
latarnie morskie. Wyświetlały ulubione zespoły, ukochanych aktorów, uwielbiane symbole i grafiki.
Ci, którym było mało, kupowali buty z projekcją, by każdemu ich krokowi towarzyszyły przeróżne
manifestowane na chodnikach obrazy. Możliwość synchronizowania wyświetlaczy między ubraniami
różnych osób sprawiała, że zwykła podróż piechotą zamieniała się w prawdziwy spektakl
pomysłowości przechodniów.
Sesana długo oglądała się za grupką dziewczyn, które wyświetliły na sobie fragment koncertu
zespołu Shiza, a Stavros przez chwilę podążał za dwoma nastolatkami wykorzystującymi aplikację do
kamuflażu. Ta nie była idealna, ale pokazując na plecach to, co było przed nimi, i na odwrót, realnie
dezorientowała oczy. Pomiędzy skupiającą na sobie wzrok młodzieżą niezauważenie przenikali
biznesmeni w uniwersalnych ubraniach, które na dworze rozwijały się, by ogrzewać ciało, w
budynkach samoistnie zwijały się w klasyczny krój garnituru. To negowało potrzebę noszenia kurtek.
Na ulicach Minneapolis style i trendy z całego świata przyciągały uwagę, zdradzając eklektyczną
mieszankę kulturową, która fascynowała rodzeństwo mające w dalszym ciągu tradycyjne ubrania.
– Tam jest wejście! – zawołał Stavros, podskakując na widok budynku będącego głównym
dworcem wind. Znał go doskonale, bo przyjrzał mu się z każdej strony na mapie w sieci. Pędził jak
szalony, ciągnąc za rękaw siostrę, która nie stawiała oporu, czując podobną ekscytację. Ich galopująca
radość roztrzaskała się jednak na wielkiej tablicy wywieszonej na kratach blokujących wejście do
środka.
– Zamknięte – przeczytała Sesana, zastygając.
– Zamknięte?! – wydał jęk rozpaczy Stavros, szarpiąc siostrę za rękaw, jakby chciał, by przestała
się z nim droczyć.
– Zamknięte – potwierdziła.
– Ale mówiłaś, że budowa jest otwarta!
– Miała być. Nie wiem, dlaczego zamknęli – gniewnie tłumaczyła Sesana. – Czekaj. Piszą tu coś,
że w tym tygodniu jazdy testowe są tylko do środy – powiedziała, nie zwracając uwagi na szarpiącego
ją brata.
– A co jest dzisiaj?
– Czwartek.
Mimo zimnej i pochmurnej pogody plac był pełen ludzi, którzy z ciekawości podchodzili, czytali tę
samą informację, rzucali okiem na załamane, stojące w miejscu rodzeństwo i odchodzili w
poszukiwaniu innych atrakcji. Kilka minut czekania niczego nie zmieniło, windy były nadal
zamknięte.
– Chodźmy – w końcu zarządziła Sesana i tym razem to ona chwyciła brata mocno za rękę,
odciągając go siłą od wejścia do budynku.
Stavros nie protestował, w ogóle nie reagował, tylko z wygiętymi w łuk niechęci ustami podążał za
siostrą, tępo wpatrzony w ziemię.
– Jestem głodny – cicho powiedział.
– Ja też.
– Zjemy coś?
– Przecież wiesz, że nie mamy pieniędzy.
– Ale ja jestem głodny! – wyjęczał Stavros z pretensją i złością.
– Wiem! Daj mi pomyśleć – równie gniewnie odpowiedziała Sesana i wyrwała do przodu, ciągnąc
brata za sobą i zastanawiając się, co powinna zrobić. Była zła na siebie, a kolejne narzekania Stavrosa
tylko wzmagały jej frustrację.
– Wracamy do domu? – chłopak pytał już ze łzami w oczach.
– Nie wiem, na powrót też nie mam pieniędzy. Nie wiedziałam, że pociągi są takie drogie.
– To jak wrócimy?
– Masz jeszcze coś na koncie? – zapytała Sesana, nagle zatrzymując się w miejscu.
– Nie, wydałem na lasery.
– Dobra, zadzwonię do ciotki.
– Nie! – wydarł się na cały głos Stavros, przyciągając wzrok przechodniów.
– Co nie? Nie mamy wyjścia, chcesz zamarznąć czy umrzeć z głodu? – pytała Sesana, szarpiąc
chłopaka za rękaw.
– Nienawidzę jej, nie chcę wracać!
– Ja też jej nie lubię, ale nic nie poradzę, musimy wracać.
– Ja chcę do mamy – prosił cieniutkim głosem Stavros, zalewając oczy łzami, które jak lustro
odbiły zaszklony wzrok siostry.
Sesana kucnęła przed bratem, czule chwytając zmarznięte jego dłonie.
– Ja też chcę, ale wiesz, że mama nie wróci – powiedziała szeptem tylko jemu dedykowanym.
– Chcę przejechać się windą – zażądał Stavros, bezsilnie chlipiąc i zaciągając nosem.
– Spróbujemy kiedy indziej, nie płacz – poprosiła dziewczyna. – Wiesz co, zadzwonię do mojej
koleżanki ze szkoły. Silka ma kolegów w Minneapolis i może nas przenocują. Okay? Przestań już
płakać, będzie dobrze – próbowała go pocieszać. Nagle poczuła za sobą czyjąś obecność. Wstała i
odwróciła się, chowając Stavrosa za plecami.
Przed nią, jak dąb na równinie, wyrastał mężczyzna ubrany w długi czarny płaszcz i staroświecki
kapelusz, jakiego dotychczas nie widziała. Spod dziwacznego nakrycia wystawały sterczące na
wszystkie strony ciemne włosy, a kontrastował z nimi biały uśmiech przybysza z przeszłości.
– Dlaczego on płacze? – zapytał mężczyzna, chwytając róg kapelusza i przechylając lekko głowę w
stronę dziewczyny.
– Bo chce do mamy – odparła Sesana, częstując obcego groźnym spojrzeniem.
– A gdzie ona jest?
– Nie żyje.
Mężczyzna wygiął się do tyłu, jak drzewo wiatrem smagane, słysząc tak drastyczną odpowiedź.
Klęknął przy rodzeństwie, ściągnął kapelusz, odsłaniając dawno nieczesane włosy.
– Potrzebujecie pomocy? – zapytał.
– Zabrakło nam pieniędzy – powiedziała Sesana, wycierając czerwonym rękawem płaszcza
zebrane w oczach łzy. – Ma pan jakieś?
– Potrzebujecie pieniędzy?
– Tak! – odezwał się zza pleców siostry Stavros.
– Na powrót do domu?
– Nie chcę wracać! – krzyknął chłopak wtulony w płaszcz siostry, który tłumił jego chlipanie.
– Dobrze, a co chcesz?
– Chcę pojeździć windą magnetyczną!
– Rozumiem. Przyjechaliście zobaczyć windy. Cóż, nie mogę ich wam otworzyć, ale przynajmniej
mogę wam je pokazać. Popatrzcie! – Mężczyzna wstał. Zrobił krok w tył i wykonał jakieś komendy na
swoim długim, czarnym płaszczu, który w odpowiedzi zesztywniał i zaświecił. W jednej chwili cała
tkanina stała się ekranem prezentującym obraz z wnętrza windy. Stavros wyjrzał zza pleców siostry,
najpierw niechętnie, potem z uwagą, powoli przysłaniając łzy uśmiechem.
– Poczekaj, mam jedno dobre nagranie, jak jechałem windą. Zaraz, chwilę – powiedział
mężczyzna, dotykając płaszcza chaotycznymi gestami. – Mam to exoubranie od niedawna, więc
jeszcze trudno mi się nim operuje – tłumaczył ze wstydliwym uśmiechem i szczerym zakłopotaniem,
które rozbawiło i rozchmurzyło rodzeństwo. – O! Już działa – dodał i wyciągnął ręce na boki, by
zwiększyć powierzchnię ekranu, na którym widniało wnętrze kapsuły pędzącej przez miasto. – Ten
model ma możliwość nagrywania 3D, to znaczy wszystkiego dookoła, a potem odtwarzania obrazu na
sobie w odbiciu. Jak mnie obejdziesz, to zobaczysz całą panoramę kapsuły i miasta za nią. Spróbuj! –
zachęcił i zaczął obracać się wokół własnej osi niczym baletnica na deskach teatru.
Stavros wpadł w ekstatyczne rozbawienie, zapominając o wszelkich przykrościach tak, jak to tylko
dzieci potrafią. Biegał w kółko wokół niego.
– Jechał pan windą?! – zapytał.
– Tak, to niesamowite przeżycie! – opowiadał mężczyzna, uradowany nie mniej niż chłopak. –
Winda pędzi ponad tysiąc kilometrów na godzinę, a ty nic nie czujesz, nic a nic, nawet gdy zakręca o
sto osiemdziesiąt stopni. Wszystko możesz oglądać, bo ściany są przeźroczyste. Najfajniejsze są
momenty, gdy winda wybija do góry i leci nad miastem – opowiadał, próbując nadążać wzrokiem za
małym sprinterem.
– W głowie się panu nie kręciło?!
– Nie, nic. Aż trudno uwierzyć, że ludzie stworzyli coś takiego. Nie wiem, czy słyszeliście, ale
podobno to technologia z kosmosu!
– Jak z kosmosu? – zapytała Sesana, wciąż nieufna, ale zaciekawiona.
– Czytałem w sieci, że to nie Niham Sante wymyślił windy. On tylko podobno skopiował je z
jakiejś obcej technologii odnalezionej niedawno w przestrzeni kosmicznej. Oczywiście nikt tego nie
potwierdza, ale taka kontrola grawitacji, bo to na niej chyba jest oparta cała sztuka, to według mnie
wiedza, której ludzie nie powinni mieć jeszcze przez setki lat! – wyznał mężczyzna, ciesząc się z
faktu, że jego nowy płaszcz sprawiał rodzeństwu taką przyjemność.
– A nie mówiłem! – zawołał Stavros. – To eksratoplacja!
– Kim pan jest? – pytała Sesana, groźnym spojrzeniem dając obcemu znać, że jej tak łatwo nie
przekupi tanimi sztuczkami.
– Nazywam się Henry Holtz i jestem turystą z Europy – przedstawił się mężczyzna. Jego niski
ukłon sprawił, że Stavros wybuchnął śmiechem, a Sesana szeroko otworzyła oczy.
– Nigdy nie widzieliście kłaniającego się mężczyzny? – zapytał zawstydzony.
– Nie w taki sposób! – odpowiedział chłopak, rozbawieniem brutalnie depcząc tradycyjne
powitanie Henry’ego.
– Pochodzę z Europy, więc może kłaniam się inaczej.
– Ile ma pan lat? – dociekał Stavros.
– Trzydzieści jeden. Czemu pytasz?
– Bo śmiesznie się pan zachowuje.
Henry parsknął śmiechem. Rozumiał już słowa swojej jedynej przyjaciółki, która mówiła mu, że
tylko ostrze szczerości dziecka potrafi bezboleśnie rozkrajać człowieka na pół. Włożył więc ponownie
swój archaiczny kapelusz, dumny z bycia jedynym jego posiadaczem w mieście, i zapytał o imiona
dzieciaków.
– Nazywam się Sesana, a to Stavros, mój brat – dziewczyna przedstawiła rodzeństwo.
– Mów mi Stav! – wtrącił chłopak i wreszcie zatrzymał się wycieńczony bieganiem.
– Okay, Stav. Mogę wiedzieć, dlaczego nie chcesz wracać do domu? – zapytał Henry i wyłączył
dobry humor dzieciaka, jak przełącznikiem na ścianie.
– Bo to nie mój dom – wydukał Stavros, znów wyginając usta w łuk niezadowolenia.
– Nasi rodzice zginęli trzy tygodnie temu i teraz mieszkamy u ciotki, ale to okropna kobieta i
pewnie niedługo trafimy do rodziny zastępczej albo gorzej – wyjaśniła Sesana, chwytając brata za
ramię i przyciągając go do siebie. Znów zapadła nieprzyjemna cisza.
– Rozumiem. Zanim pożyczę wam pieniądze na powrót, może macie ochotę coś zjeść? –
zaproponował Henry i szybko dodał: – Podobno ktoś tu jest głodny!
– Ja! – zgłosił Stavros, podnosząc rękę do góry.
– A czy pan jest sam? – zapytała Sesana, trzymając nadpobudliwego brata za kurtkę.
– Tak, dopiero przyjechałem do miasta i nie bardzo wiem, jak się tu odnaleźć.
– Jeśli zaprosi nas pan na obiad, to opowiemy panu o Minneapolis – zaproponowała dziewczyna, a
Stavros jej wtórował, wciąż z ręką w powietrzu walcząc o uwagę.
– To dobry układ – przyznał Henry i rozejrzał się po placu. – Tam! – Pokazał palcem jedną z
bocznych uliczek, gdzie skumulowana była ludzka gwara. – Wygląda, jakby mieli tam jakieś knajpy,
idziemy? – zapytał, a Stavros już dał pierwszym krokiem odpowiedź. Chłopak slalomem skakał po
niewidzialnych kamieniach wystających z wyimaginowanej lawy, rozpędzając przy tym przechodniów
i przyciągając ciekawskie spojrzenia.
Nowo uformowana przez nich drużyna trafiła na rząd ogródków restauracyjnych ciągnących się
wzdłuż ruchliwego deptaka. Zwinnie wymijali grupki rozgadanych turystów i po kolei odrzucali
lokale, często bez zaglądania nawet do menu. Dzieciaki, którym Henry powierzył zadanie znalezienia
odpowiedniej knajpy, musiały mieć specjalny sposób selekcji miejsc, opierający się na jakimś obcym
dorosłemu systemie. Często wystarczyło im jedno spojrzenie, by z uzewnętrznionym obrzydzeniem
ominąć restaurację. W końcu wybrali.
Padło na tradycyjną knajpę Rzym, przed której szyldem Henry nie potrafił ukryć uśmiechu.
– Rzym to dawna nazwa Galina, aż dziwne, że pozwolili im się tak nazwać – skomentował,
wywołując u dzieci zdumione spojrzenia. – Kiedyś miasta w Europie nazywały się inaczej, nie wiem
czy wiecie – próbował tłumaczyć, jednak widząc narastające niezrozumienie, dał za wygraną, nie
chcąc znów dostać jakimś szczerym komentarzem w twarz.
Stavros szybko wybrał miejsce dla całej trójki w najdalej wysuniętym rogu tarasu otoczonego
kurtynami grzewczymi. Lokal był zaaranżowany w starym stylu. Zwykłe drewniane stoły przykryte
obrusami stały na kamiennej podłodze, w której nie wbudowano czujników ruchu. Zamówienie
przyjmowała miła pani, a na dania trzeba było poczekać. Sesana usiadła obok Henry’ego, Stavros
naprzeciwko – bez wytchnienia ostrzeliwali pytaniami biednego turystę, zamykając go w krzyżowym
ogniu dociekliwości. Na początku trochę przytłoczony mężczyzna gubił się w zeznaniach, ale gdy
tylko na stole pojawiły się ciepłe soki, atmosfera odzyskała status pokojowych negocjacji.
– Skąd pomysł, żeby przyjechać do Minneapolis? – Henry zadał wreszcie pierwsze pytanie.
– To ja chciałam wyrwać się z domu – przyznała Sesana.
– Czy ciotka aż tak źle was traktuje?
– Ignoruje nas, dopóki czegoś od nas nie chce – dziewczyna opowiadała ze szklanką
pomarańczowego soku w dłoniach. – Jesteśmy dla niej ciężarem.
– To przykre, ale może to tylko na początku? Pewnie ją też dotknęła śmierć waszych rodziców –
próbował przekonywać Henry przytłoczony zarówno tematem, jak i bliskością dziewczyny, która
zdawała się celowo przyklejać do jego boku, mimo że miała z drugiej strony mnóstwo miejsca.
– Raczej nie – z rozbrajającą szczerością stwierdziła Sesana, biorąc sztućce, które niepostrzeżenie
pojawiły się na stole. Podobnie jak Stavros, musiała je obejrzeć z bliska. Chuchnęła na widelec i
wytarła go o swoją ciemnozieloną, grubą sukienkę z jakiegoś zmechaconego materiału, spod którego
wystawała długa koszula w kratę.
Henry zauważył, że kwiaty, wyświetlane na kremowej opasce dziewczyny, nabrały nagle kolorów,
tak jakby reagowały na zmienną temperaturę. Podobał mu się ten minimalistyczny, subtelny element
ożywienia ubioru.
– Wątpisz, że zależy jej na was? Dlaczego tak myślisz? – zapytał.
– Bo ona już nie jest człowiekiem.
– Co?
– No, ona ma świra na punkcie biomechanizmów. Zastąpiła połowę organów i serce chyba też ma
mechaniczne, więc raczej nic nie czuje.
– Rozumiem. A wujek?
– On też ma świra na tym punkcie – oznajmiła Sesana, odkładając sztućce.
– Znam paru takich ludzi, ale chyba nie jest aż tak źle? Dajcie im jeszcze trochę czasu, a na pewno
wszystko będzie dobrze – próbował ratować sytuację Henry, czując się jak ranny żołnierz w
bombardowanym ze wszystkich stron mieście.
– A co z twoją rodziną? – zapytała dziewczyna, spoglądając w górę, na wyższego o bark i głowę
mężczyznę. Jej pytanie zaciekawiło Stavrosa, który do tej pory oglądał przechodzących obok ludzi i
wypinał w ich stronę pierś w nadziei, że ktoś zwróci uwagę na Godka.
– Moją? – odrobinę zaskoczony powiedział Henry. – Niewiele zostało mi bliskich osób.
– Masz żonę? – już bez żadnych skrupułów pytała Sesana.
– Nie.
– A dziewczynę? – męczyła go dalej.
– Widzę, że jesteś bardzo bezpośrednia – chciał zażartować Henry schowany za płochliwym
uśmiechem. – Miałem, jakiś czas temu, ale zerwała ze mną – przyznał się, czekając na kolejne pytanie
jak na kulę z pistoletu.
– Dlaczego? – zapytał Stavros, dorównując bezpośredniością siostrze.
– Strasznie jesteście ciekawscy.
– Nie musisz mówić, jak nie chcesz – stwierdziła Sesana i wzruszyła ramionami.
– Jeśli już musicie wiedzieć, to dlatego, że złamałem nogę, zadowoleni? – zdradził Henry,
pogodzony z faktem, że niczego nie zdoła przed dzieciakami ukryć.
– Jak to? Zostawiła cię, bo złamałeś nogę? – zdziwiła się dziewczyna.
– Nie do końca. Zaczęło się od tego, że kupiłem sobie biomechanizm, który pozwalał mi się
wspinać po ścianach. Niestety byłem młody, nierozsądny i do tego żywiołowy. Wpadłem na głupi
pomysł, by wejść do mieszkania mojej dziewczyny przez okno. No i spadłem z trzeciego piętra, bo nie
do końca potrafiłem operować tym cholerstwem.
– Bez sensu – wtrąciła Sesana.
– Poczekaj, aż poznasz całą historię – powiedział już swobodniej Henry. – Uszkodziłem dość
poważnie nogę, przez co prawie dwa miesiące leżałem w szpitalu, a ona przez ten czas poznała
innego. No więc zostałem sam z połamaną nogą, która zresztą do dziś nie funkcjonuje jak trzeba.
– Jeśli zostawiła cię, bo leżałeś w szpitalu, to znaczy, że cię nigdy nie kochała – błyskawicznie
orzekła Sesana, jakby znała się na rzeczy lepiej niż ktokolwiek inny.
Henry zaśmiał się głośno, zaskoczony i trochę podbudowany zatrważającą pewnością dziewczyny.
– Ważne, że ja ją kochałem.
– Dziewczyny są głupie – podsumował rozmowę Stavros, tak samo bezkrytyczny jak siostra.
Musiał odsunąć się, by nie oberwać od niej pięścią w bark. – Co?! – zawołał z pretensjami.
– Nico – odpowiedziała mu Sesana i spojrzała na Henry’ego. – Są przecież inne. Musisz tylko
poszukać – doradziła niczym znawca tematu, lekarz złamanych serc i mentor wszystkich
zakochanych.
– Kiedyś szukałem – westchnął Henry rozbawiony błahością, z jaką dziewczyna udzielała mu rad.
Machając obojętnie w powietrzu ręką, zacytował: – I mogę czekać, jeśli tak ma być najlepiej.
Ostrożne serce jest lepsze niż żadne.
Dziesięć minut później na stół trafiły pizze przyniesione przez kelnerkę ubraną w zieloną, obszerną
spódnicę i białą koszulę z koronkami. Rodzeństwo rzuciło się na jedzenie, bijąc wzajemnie po łapach,
gdy któreś próbowało skubnąć drugiemu coś z talerza. Henry z przyjemnością podziwiał te ich
przekomarzania, w ciszy smakując dobre piwo. Czas płynął im szybko, a po smutnym epizodzie przed
windami nie zostało już śladu.
– Henry! – zawołał z kawałkiem pizzy w ustach Stavros. – Znasz Godka? – zapytał i wypiął pierś,
by pokazać nadruk animowanego psa.
– Cóż to za potwór! – zdziwił się Henry. – Ma strasznie dużą głowę.
– Bo jest bardzo mądry – tłumaczył chłopak. – Nie widziałeś tej bajki?
– Raczej nie, a dobra?
– Bardzo fajna. Sesana mówi, że głupia, ale ja ją lubię.
– Bo jest głupia – wtrąciła dziewczyna, narażając się na cios brata.
– Nie jest!
– Jest debilna!
– Mama pozwala mi ją oglądać! – Stavros wykrzyczał i zamilkł, trafiony przebłyskiem smutnej
rzeczywistości. Wpędził się w łzy, ucinając zabawny spór z siostrą i zastępując miłą atmosferę
niezręczną ciszą.
– Lubicie Shiza? – zapytał Henry, by jak najszybciej wymazać nieprzyjemną chwilę. – Podobno
mają grać w Minneapolis?
– Lubimy – bąknęła Sesana, widelcem przesuwając kawałek żółtego sera na talerzu.
– Ja nie znam ich piosenek, ale podobno są znani. Myślałem, żeby pójść zobaczyć co grają. Warto,
Stav?
– Ja ich nie lubię – chłodno zaprzeczył chłopak, także wykazując większe zainteresowanie
resztkami jedzenia na talerzu niż rozmową.
– Rozumiem. Nie polecasz ich, ale chyba i tak pójdę na ich koncert – powiedział Henry i zamilkł,
wtórując rodzeństwu. Nie miał już dzieci i nigdy nie ukrywał, że nie potrafi się z nimi obchodzić.
Rozumiał jednak, że tak drastycznych ran lepiej nie rozdrapywać i tylko czas wespół z uśmiechem są
w stanie zasklepić ból. Skupił więc wzrok w kuflu piwa z nadzieją, że dzieci same rozwieją smutną
atmosferę, kurując przykre wspomnienia niewinnymi niesnaskami i młodzieńczą wolą zabawy. Nie
był w błędzie.
Z talerzy znikały ostatnie kawałki pizzy, którymi cała trójka chętnie handlowała, polewając
wszystko oliwami i sosami, zamieniając resztki jedzenia w zupę. Dobry humor szybko wrócił wraz z
dolewką soków i kilkoma żartami Sesany, jakimi dziewczyna lubiła zwracać na siebie uwagę. Gwara,
zabawa i dobre jedzenie zrobiły swoje.
– Dziwne – powiedział nagle Henry, wyglądając za płot ogródka. – Widzieliście go? – zapytał
rodzeństwo, które zajęte rzucaniem w siebie chusteczkami próbowało dostrzec to, co było dla niego
tak interesujące. – Co za mężczyzna. W pełnym uzbrojeniu i w wojskowym mundurze chodzi po
mieście – mówił z oburzeniem.
– Gdzie? – zapytał Stavros zainteresowany tematem broni.
– No tam, widzisz go?
– Nie.
– Ja też nie widzę – zgłaszała Sesana, wspinając się po Henrym, jak po drzewie, by dostrzec ruch
na ulicy.
– Wskoczył na dach! Jest tam! – zawołał Henry, pokazując palcem mężczyznę i zwracając na
siebie uwagę wszystkich zebranych ludzi.
– Nic nie widzę – zajęczał Stavros. – Żartujesz z nas? – zapytał, zezłoszczoną miną pokazując, że
nie lubi, jak ktoś go oszukuje.
– Nie no, był tam i skoczył jakieś pięć metrów do góry. Musiał mieć pełny biomechanizm. Nie
widzieliście go? Szedł między ludźmi – zarzekał się Henry, pokazując dłonią trasę tajemniczej postaci.
– Nikt na niego w ogóle nie zwrócił uwagi. Czy to normalne, żeby żołnierze chodzili z bronią po
ulicach? – zapytał rodzeństwo, które z tą samą miną patrzyło na niego jak na wariata.
– Może wydawało ci się, że miał broń – podpowiedziała Sesana.
– Miał karabin, widziałem na pewno. Kurde, jak to możliwe – zastanawiał się Henry. – Na pewno
go nie widzieliście? – zapytał, ściszając głos, nachylony nad stołem, by już nie drażnić sąsiadującej z
nimi grupki gości. – Na plecach miał taki dziwny znak złożony jakby z trzech czerwonych węży w
kształcie trójkąta.
– Czerwonych węży? – szeptem powtórzył Stavros.
– Dobra, nieważne. Może mi się wydawało – Henry w końcu odpuścił, biorąc łyk zimnego piwa na
uspokojenie. Zerknął jeszcze w stronę ulicy i postanowił zapomnieć. Pomogła mu w tym Sesana, która
siedziała już właściwie na jego kolanach, przygniatając go do barierki kurtyny. Była jak magnes
nieświadomie lgnący do drugiego człowieka. – To co możecie powiedzieć mi o Minneapolis? –
zapytał Henry, by przełamać ciszę i odciągnąć myśli od krępującego dotyku. Osiągnął jednak efekt
odwrotny do zamierzonego. Dzieci zamarły, zmierzyły się wzrokiem i siedziały jak na przesłuchaniu.
– Nic? – dodał niepewnie.
– W sumie to nie znamy tego miasta. Byliśmy tu tylko kilka razy – przyznała Sesana i już chciała
przepraszać, gdy wtrącił się jej brat.
– Wiemy, że budynki tutaj chowają się pod ziemię! – krzyknął.
– Poważnie?
– Tak, po południu chowają je pod ziemię i rano je podnoszą.
– To super, tego nie wiedziałem. Dziękuję – powiedział Henry, dopił piwo, odstawiając z
niepotrzebnym hukiem kufel, i dodał: – No to jesteśmy kwita.
– Kwita? – powtórzyła obce jej słowo Sesana.
– No, że na równi, to znaczy, że nic już nie jesteście winni.
– Ale ja nic nie zrobiłem! – zapiszczał Stavros.
– Nie, nie. Winni w sensie, że dłużni, rozumiecie? – wyjaśniał Henry, zastanawiając się, jakim
cudem kiedyś zarabiał na życie jako nauczyciel. – Nieważne. To co, chyba pora wracać do domu? –
zaproponował. – Ciotka na pewno was szuka i kto wie, może dzięki temu w końcu was doceni.
– Dziękujemy – Sesana powiedziała za siebie i brata, który przytaknął głową, gdy poczuł pod
stołem kopniaka siostry. Rodzeństwo podładowało kurtki, korzystając z terminalu w restauracji, i cała
trójka wyszła na mróz, kierując się w stronę dworca. Rozmawiali o wszystkim, od programowania,
którego Sesana uczyła się już trzy lata, po sporty, które z bratem uprawiali.
– Gracie w drippleya? – zapytał Henry, słysząc znajomą mu rozrywkę.
– Tak – odpowiedziała dumna z siebie dziewczyna.
– I jak ci idzie?
– Miesiąc temu wygrała lokalny turniej – Stavros pochwalił się sukcesem siostry, wyprzedzając ich
i idąc kilka metrów z przodu, jak przewodnik prowadzący stado.
– Gratuluję! Nie boisz się? Przecież to bardzo brutalna gra? – zapytał ją Henry.
– Nie, gram w wersję dla młodych. Nie walczę z przeciwnikiem, tylko z pułapkami – wyjaśniła
Sesana.
– To jaki jest cel takiej gry?
– Nie wiesz?
– Wiem, jak wygląda wersja standardowa, dla dorosłych. Nigdy jednak nie widziałem tej, o której
mówisz – przyznał się Henry, czując, że jego brak wiedzy na ten temat jest niedopuszczalny.
– To proste. Tak jak w wersji dla dorosłych, masz planszę, na której poruszasz się w specjalnym
stroju, a dookoła otacza cię rzeczywistość wirtualna – opowiadała Sesana, maszerując tuż obok
Henry’ego z ręką owiniętą wokół jego przedramienia. – Różnica jest taka, że zamiast obezwładnić
przeciwnika, musisz dotrzeć do jego bazy, zanim on dotrze do twojej. W naszej wersji możemy
stosować kilkanaście rodzajów pułapek i pól zmieniających właściwości planszy. Do tego mamy
narzędzia wsparcia. Poza tym tak, jak w dorosłej wersji, nasze stroje mogą nas hamować, ale nie
całkowicie zatrzymywać, więc zwycięstwo zależy zarówno od znajomości strategii, pomysłowości i
sprytu, jak i od wytrzymałości i chęci zwycięstwa – wymieniła założenia, zliczając je wolną ręką.
– Musisz być doskonałym graczem, skoro tak dobrze znasz tę grę – Henry zachwalał dziewczynę,
będąc pod wrażeniem jej znajomości tematu.
– Moja siostra tak dobrze zna zasady drippleya, bo co chwilę musi je opowiadać dorosłym – z
rozbrajającą szczerością stwierdził Stavros, narażając się na groźne spojrzenie Sesany, które
zignorował, żeby dodać: – W zespole mówią na nią Włosana.
– A dlaczego akurat tak?
– Bo kiedyś włosami usunęła jedną pułapkę – wyjaśnił Stavros. – Patrzcie, jakie auta! – nagle
zawołał, widząc przed sobą kolumnę czterech czarnych limuzyn, płynących po szklanej jezdni, jakby
ta była wodą, a one wystającymi z niej grzbietami orek. Nie miały okien – nie potrzebowały ich, bo
karoserię tworzył specjalny materiał pozwalający światłu wpadać do środka, ale już go nie opuszczać.
W ten sposób dla pasażerów pojazd był w pełni przeźroczysty, a z zewnątrz wyglądał jak odlana z
metalu lita czarna bryła.
– Jadą pod operę – stwierdził Henry. – Chcecie zobaczyć, kto z nich wysiądzie? – zapytał i w
radości dzieciaków wyczytał odpowiedź. – Chodźcie! – Skręcił w boczną uliczkę, która zabrała ich
wprost do odnawianego właśnie parku, gdzie znane już rodzeństwu maszyny sadziły kolejne
specjalnie zmodyfikowane drzewa, tym razem dęby. Na nierównych ziemistych ścieżkach nie było
wbudowanego ogrzewania, więc teren pokrywał cienki śnieżny dywan, tworząc niesamowity barwny
kontrast z główną suchą ulicą, z której przed chwilą zeszli. Zmieniło się też powietrze. Teraz jakby
zimniejsze, pachniało wilgocią i czymś innym, co z natury człowiek odczytuje od razu jako pożądane i
zdrowe.
Kilkadziesiąt metrów dalej, wśród krzewów i przysypanych śnieżnym puchem pagórków stał
budynek opery: biały, kilkupiętrowy, z dwoma wieżyczkami i wysokimi, wąskimi oknami imitującymi
odległy styl architektoniczny. Fasady, pełne ręcznie wykuwanych w kamieniu zdobień, zauroczyły
rodzeństwo.
– To dość nowy budynek zaprojektowany w starym stylu, a właściwie mieszance kilku – opowiadał
Henry poganiany przez dzieciaki, które chciały jak najszybciej znaleźć się w pobliżu opery. – Tego
typu konstrukcje są dość popularne w Europie.
– Chodźmy bliżej! – zawołał Stavros i pobiegł przed siebie, wpadając wprost na drogę, gdzie
kawalkada czarnych limuzyn musiała nagle wyhamować, by go nie potrącić. Chłopak zamarł na
środku jezdni wpatrzony w otchłań pojazdów, wyglądających jak czarne plamy otoczone białym
oceanem śniegu.
– Stavros! – krzyknęła Sesana, doganiając go i łapiąc za rękę. – Uważaj – powiedziała, odciągając
chłopaka i z przerażeniem obserwując kosmiczne machiny, które swoją obcością przyprawiały oboje o
dreszcze.
– Wszyscy są cali? – zapytał Henry, dobiegając do dzieciaków.
– Tak, nic się nie stało – zapewniła dziewczyna, trzymając mocno brata.
Auta ruszyły powoli dalej, płynąc krętą drogą wprost pod wejście opery, gdzie na ich idealnie
gładkich poszyciach zabłysły równe pęknięcia, krojąc każdy pojazd, jak tort, na cztery części. Dachy i
boki samochodów, niczym kwiaty, rozłożyły się na zewnątrz i schowały pod podwoziem, całkowicie
odsłaniając ich ekskluzywne białe wnętrza. W pojazdach pierwszym i ostatnim byli ochroniarze, w
dwóch środkowych ubrani w galowe suknie i garnitury członkowie jakiejś rodziny.
– Tak jak myślałem, to ród Wistros – powiedział Henry, obserwując ich oficjalne powitanie na
schodach budynku.
– Kto? – zapytał Stavros, wyrywając się z uchwytu siostry.
– To najbogatsza rodzina na Ziemi. Mają udziały prawie we wszystkich rynkach i niektórzy mówią,
że to oni tak naprawdę rządzą światem.
– Nie znam ich – parsknął chłopak. Bogactwo jakiegoś rodu nie robiło na nim żadnego wrażenia,
ale z uwagą obserwował ruch przed operą. Ze szczególnym zainteresowaniem wpatrywał się w
dziewczynkę ubraną w krótką niebieską sukienkę z ramiączkami odsłaniającymi ręce i barki.
– Nie jest im zimno? – zapytała Sesana, aż drżąc na widok roznegliżowanych ciał.
– To najnowsze modele exoubrań – wyjaśniał Henry. – Miałem sobie nawet kupić taki strój, ale są
strasznie drogie. Na ciało nakładasz mikroskopijną siatkę ogrzewającą, której nie widać i nie czuć, i
możesz nawet w największe zimno chodzić w krótkich spodenkach.
– Fajna technologia – stwierdził Stavros.
– Ta dziewczynka w twoim wieku, Stav, to Evelyn Wistros – powiedział Henry. – Jej ojciec
zarządza Xenomem. Na pewno znacie tę firmę.
– No jasne! – pisnęła Sesana, jakby nagle znalazła się na koncercie ulubionego zespołu. – Mam ich
kilka koszulek. Są drogie, ale super. Skąd o nich tyle wiesz?
– Nie pytaliście o to, czym się zajmuję.
– Co robisz? – momentalnie zapytał Stavros, jak gdyby chciał nadrobić to przeoczenie.
– Jestem nauczycielem, a poza tym interesuję się polityką i w ogóle społeczeństwem. Stąd tyle
wiem.
– Nie lubię nauczycieli – szczerze aż do bólu stwierdził chłopak, wywołując na twarzy siostry
zawstydzenie.
– Nie mów tak – poprosiła, stając w obronie Henry’ego, dosłownie, bo kilka centymetrów obok.
– Nic nie szkodzi. Ja też nie lubię nauczycieli. Wracamy? – zaproponował Henry, domyślając się,
że nic ciekawego już tu nie zobaczą. Gdy Sesana przylgnęła do niego, jak taśma samoprzylepna,
poprowadził rodzeństwo z powrotem przez park do głównej ulicy, gdzie drogę prawie natychmiast
zaszedł im policjant.
Dobrze zbudowany, rosły mężczyzna ubrany w czarny mundur z żółtymi pasami na ramionach i
ponurą twarzą człowieka znużonego własną pracą uśmiechnął się złowieszczo, zdradzając
nieprzyjemną naturę swojej interwencji. Stavros dostrzegł w jego oku zainstalowany biomechanizm i
palcem wytykał odkrycie do momentu, aż Sesana nie wytłumaczyła mu groźnym spojrzeniem, że tak
nie wypada.
– Pan Holtz? – zapytał policjant, choć doskonale znał odpowiedź.
– Tak. Co się stało? – próbował zachować spokój Henry, czując na przedramieniu narastający ucisk
ręki Sesany. Przywykł już do tej bliskości, w pewien sposób synchronizując się z dziewczyną do tego
stopnia, że potrafił odczytać jej emocje już poprzez kontakt.
– Dlaczego ostatnie dwie godziny spędził pan z tymi dziećmi? – zapytał mężczyzna, racząc
rodzeństwo krzywym uśmiechem.
Henry otworzył szeroko usta, pobladł i zgubił przygotowaną zawczasu linię obrony. Był wyraźnie
zaskoczony pytaniem, nawet bardziej niż tym, że jego ubranie nagle straciło zasilanie.
– Skąd macie takie informacje i czy to wy wyłączyliście mój płaszcz? – domagał się odpowiedzi,
poirytowany faktem, że w głosie policjanta brzmiało oczywiste oskarżenie o złe intencje.
– Jeśli przeczyta pan uważnie regulamin miasta, o którym przy wejściu wszystkich informujemy, to
wiedziałby pan, że tu system śledzi, oczywiście anonimowo, ruchy każdej osoby – tłumaczył
policjant, w każdym słowie zdradzając pogardę dla Henry’ego i własnej, pewnie znienawidzonej,
pracy. – Program wykrywa podejrzane zachowania i wtedy możemy interweniować. W tym przypadku
było nim dwugodzinne towarzystwo tych dwóch młodych osób, które dopiero co pan poznał. I tak,
zgadza się. To my wyłączyliśmy pana płaszcz. Standardowo wyłączamy wszelkie urządzenia na
przesłuchiwanej osobie – wyjaśnił, mówiąc to tak, jakby wykuł się tej formułki na pamięć, by
wygłaszać ją co najmniej kilka razy dziennie.
Henry stał jak wryty. Nie wiedział, że w mieście zastosowano takie rozwiązanie. W Europie nigdy
nie miał do czynienia z podobną formą inwigilacji mieszkańców.
– A skąd system to wiedział? – zapytał z ciekawości.
Policjant pokazał palcem chodnik.
– Pana sygnatura chodu zawierająca ciężar, sposób stawiania stopy, odstępy i kilkaset innych
czynników, za drobnych, by o nich tu teraz mówić, pozwala nam śledzić każdy pana ruch – cierpliwie
wyjaśniał. – Oczywiście anonimowo do momentu uruchomienia alarmu – dodał z uśmiechem, który w
oczywisty sposób był drwiną z Henry’ego.
– To tak można? – wtrącił się Stavros.
Policjant opuścił wzrok, mierząc chłopaka i jego siostrę od stóp do głów. Znów uśmiechnął się
szyderczo.
– Oczywiście. Dzięki takiemu systemowi możemy zapobiec, na przykład, porwaniom dzieci –
pouczał, a kończąc zdanie spojrzał na ich przypadkowego opiekuna swoim biomechanicznym okiem.
Zarzut był ewidentny.
– Ja tylko chciałem im pomóc – bronił się ze złością w głosie Henry. – Zobaczyłem ich samych,
zapłakanych na placu przy wejściu do wind, a że byli głodni... – nagle przerwał, widząc za plecami
policjanta dziwny napis, który po chwili powielił się na każdej interaktywnej powierzchni w mieście.
Czerwone, zalewające chodniki i fasady budynków ostrzeżenie głosiło:
Uwaga! Zagrożenie IEM! Wyłącz wszystkie biomechanizmy!.
– Co? Nie rozumiem – powiedział policjant, rozmawiając z kimś przez komunikator. – Jak
wyłączyć, dlaczego? – zapytał zdezorientowany. – Słońce? Kiedy? Nie słyszę, powtórz! – zawołał,
najwyraźniej tracąc sygnał.
– Co się dzieje? – zapytał Henry i poczuł na skórze dreszcze, które jak wirus przeskoczyły na niego
z Sesany.
– Nie wiem, ale każą natychmiast wyłączyć wszelkie urządzenia – z bezradną miną oznajmił
policjant i dodał: – Przecież nie mogę tak po prostu wyłączyć wewnętrznych biomechanizmów.
– Patrz! – zawołał Stavros, pokazując palcem niebo, na którym jak fajerwerki kwitły zorze
wypełniając przestrzeń barwnymi wstęgami.
Cały nieboskłon mienił się jasnymi kolorami zieleni, czerwieni i fioletu, ułożonymi w
nieskończone fale światła. Przez chwilę trwał atrakcyjny wizualnie spektakl. Gdy jednak zaczęły się
potężne wyładowania, a kurtyna sinego powietrza opadła na ziemię, otaczając ludzi zabójczą mgłą, w
mieście wybuchła panika. Wszystkie urządzenia, od interaktywnych chodników, przez panele ścienne,
po wielkie reklamowe ekrany zawieszone nad głowami przechodniów, przestały działać. Część z nich
wybuchała, iskrami rozganiając ludzi w popłochu.
Policjant nagle zakrył dłonią oko, wyjąc z bólu jak szaleniec, po czym upadł na ziemię powalony
niewidzialnym ciosem. Henry klęknął przy nim, ale jego uwagę odwrócił pisk Sesany, której ubranie
dymiło i iskrzyło. Chwycił jej rozpalony elektrycznością płaszcz, zrywając wszystkie białe guziki, i
pomógł dziewczynie go ściągnąć. Potem złapał ją za rękę, a Stavrosa za bark i pociągnął dzieciaki w
stronę najbliższego budynku, gdzie uciekali rozhisteryzowani ludzie. Razem z innymi przylgnęli do
wewnętrznej ściany, jak najdalej od wielkiej szklanej witryny wejścia. Wtuleni w siebie, obserwowali
unoszące się w powietrzu kolorowe wstęgi, które jak duchy przenikały wszystko, rozsadzając każdą
elektronikę i przynosząc krzyki, wybuchy i płacz.
– Czy jesteśmy tu bezpieczni?! – piszczała Sesana, przerażona jak jej brat i wszyscy wokół.
– Tak, raczej tak – odpowiedział Henry. – Tu jesteśmy bezpieczni – zapewnił pustymi jak próżnia
słowami. Spoglądał raz na dziewczynę z wymuszonym, panicznym uśmiechem, raz na jej brata, a raz
na szklane drzwi, za którymi trwała spektakularna rewia kolorów, wyładowań i błysków. Na chwilę
wielki cień przykrył ulicę. Gdy pognał dalej, na niebie pojawił się ogromny biały samolot, cicho
szybujący tuż nad dachami budynków. Rozłożystymi skrzydłami, które z tej odległości wyglądały na
nieskończone, zakrył niebo i pognał na spotkanie z wieżowcem, zahaczając o niego i nurkując kulą
ognia w centrum miasta. Gigantyczny huk wzmocniony wstrząsem rozsadził szklaną witrynę salonu,
raniąc odłamkami ludzi przy wyjściu.
Kilkanaście minut później jęki rannych, płaczących osób zdominowały wnętrze prowizorycznego
schronienia. Wybuchy i pioruny ustały.
– Nic nam nie będzie. Już po wszystkim – zapewnił Henry, próbując odkleić rodzeństwo od siebie.
– Nie! Nie zostawiaj nas! – poprosiła Sesana.
– Spokojnie, nie bójcie się. Zorientuję się tylko w sytuacji i zaraz wracam.
– Zostań! – zawołał Stavros z twarzą schowaną w zielonej sukience siostry.
– Zaraz wracam, nie odchodzę daleko – zapewnił Henry, stawiając kolejne niepewne kroki.
Ostrożnie manewrując między odłamkami szkła, wyszedł na zewnątrz, spoglądając, tak jak inni,
najpierw w niebo, błękitne i bezchmurne. Na twarzy poczuł ciepło promieni słonecznych, które grzały
jak w środku lata, choć przecież była późna jesień. Przeszedł jeszcze parę metrów i zaczął się
rozglądać.
Dym zdominował horyzont miasta, jakby tuż pod nim wybuchł wulkan, a ulice były zapełnione
ciałami ludzi. Mieszkańcy leżeli tam, gdzie stali, martwi lub ciężko ranni, a białe światło spływało z
nieba i odbijało się od popękanych, szklanych powierzchni, drażniąc oczy jaskrawym obrazem
zagłady, która dotknęła miasto, niczym złe zaklęcie. Przysłaniając twarz dłonią, by ochronić wzrok
przed blaskiem promieni słonecznych, a duszę – przed nadmiarem tragedii, Henry pojął wreszcie, że
rozbiło się każde auto, spadły wszystkie samoloty, stanęły wszelkie pociągi, a statki bezradnie
dryfowały i to nie tylko w Minneapolis. Słoneczna burza musiała spowić całą Ziemię, tym jednym, nic
nieznaczącym w skali wszechświata aktem cofając ludzkość o setki lat. Pstryknięciem wszechpotężnej
czasoprzestrzeni nastała nowa era, bez ostrzeżenia, zapowiedzi, czasu na przygotowanie i już
nieodwołalnie.
Henry nie musiał się odwracać, by wiedzieć, że rodzeństwo z utęsknieniem wypatrywało jego
powrotu. Czuł ich spojrzenia na plecach, jak naszpikowane ostrzami, nasączone solą baty, które z
przyjemnością przyjmowałby przez wieczność. Byle tylko nie musiał mówić dzieciakom, że ich
dzieciństwo jest skończone, a przyszłość została bezpowrotnie wymazana przez jedną przypadkową
anihilację pola magnetycznego na Słońcu. Nagłe tąpnięcie wyrwało go z zamyślenia. Budynek po
drugiej stronie ulicy, o który zahaczył wcześniej samolot, poddawał się pod naporem własnego
ciężaru, zapowiadając głośnymi trzaskami nieuchronny koniec. Chwilę później konstrukcja runęła, jak
wysadzona, rozsypując bebechy na wszystkie strony, a destrukcją obwieszczając wszem wobec i
każdemu z osobna, lepiej niż słowami, upadek świata i dziecięcej niewinności.

Podobne dokumenty