Sześciu z tysięcy - Żołnierze Wyklęci

Transkrypt

Sześciu z tysięcy - Żołnierze Wyklęci
Bóg, Honor i Ojczyzna
Przemysław Słowiński
Sześciu z tysięcy
*
Żołnierze wyklęci
Powiedz przechodniu polskiej Sparcie,
Jak naprawdę było,
Jak trwali na tragicznej warcie,
Od wzgardy po miłość.
Henryk Pająk.
2
Spis treści
Spis treści
Str. 2
Wstęp. Kim byli Żołnierze Wyklęci
Str. 3
ZDZISŁAW BROŃSKI – „USKOK” (1912 – 1949)
Str. 22
HIERONIM DEKUTOWSKI – „ZAPORA” (1918 – 1949)
Str. 45
AUGUST EMIL FIELDORF – „NIL” (1895 – 1953)
Str. 84
JÓZEF KURAŚ – „OGIEŃ” (1914 – 1947)
Str. 106
WITOLD PILECKI – „WITOLD” (1901 - 1948 )
Str. 135
ZYGMUNT SZENDZIELARZ – „ŁUPASZKA” (1910 – 1951)
Str. 160
3
Kim byli Żołnierze Wyklęci
Żołnierze Wyklęci, zwani też Żołnierzami Niezłomnymi, bądź Żołnierzami II Konspiracji.
Wierni Ojczyźnie do końca. Samotni w swej ostatniej walce. Walce już nie tyle o zwycięstwo,
lecz przede wszystkim o honor. Dla tych, którzy zbrojnie opierali się sowietyzacji Polski,
wojna nie skończyła się w 1945 roku. Nie godzili się na narzucony siłą porządek. W
odróżnieniu od tej części społeczeństwa, która uznała narzuconą odgórnie przez Stalina
„władzę ludową”, Oni – wyklęci przez komunistyczny system, nie złożyli broni. Wybrali
krętą drogę przez lasy. Jeszcze raz wrócili tam, by bronić miejscowej ludności przed
kradzieżami i gwałtami, tym razem ze strony UB MO i NKWD. Wielokrotnie dowodzili
swego bohaterstwa. Wolnej Polski już nie było, ale pozostała nadzieja. Ona zawsze umiera
ostatnia…
Jak powiedział profesor Andrzej Paczkowski: „Podziemie było toczącą ciężkie boje
odwrotowe ariergardą Polski Niepodległej. Tyle, że nie było już się gdzie wycofać”.
Dla żołnierzy podziemia to, co działo się w latach powojennych, było kolejną okupacją,
wojną wydaną narodowi polskiemu. Podobnie jak w czasie wojny władza i wszelkie jej
instytucje znajdowały się w rękach obcych. Z bronią w ręku, wystąpili więc przeciw drugiemu
– obok nazizmu – zaborczemu totalitaryzmowi. Stanęli nie tylko przeciw potężnym siłom
nowego agresora, lecz także wobec jego gigantycznej, bezwzględnej propagandy, która
nazywała ich „bandytami”, „wrogami ludu” bądź „zaplutymi karłami reakcji”. Mieczysław
Moczar na przykład – były partyzant komunistycznej Gwardii Ludowej, a później dygnitarz
PRL – w swoich pamiętnikach napisał, że NSZ „to kilka najpotworniejszych kreatur
reprezentujących czarną reakcję współpracującą z Niemcami, banda krzyżaków, płatnych
sługusów pozostających na żołdzie pruskim”.
Wpływy Moczara i jemu podobnych widać jeszcze dzisiaj. Widać, słychać i czuć… Kiedy 1
marca 2011 niepodległa Polska po raz pierwszy obchodziła Narodowy Dzień Pamięci
„Żołnierzy Wyklętych” – jako doroczne święto państwowe – wielu ludzi reagowało
zdziwieniem: „Jak to? Narodowa pamięć, tym bandytom?”. Dla pogodzonych z komunizmem
i ofiar peerelowskiej propagandy, żołnierze ci do dziś pozostali wyklętymi. Bez cudzysłowu.
To właśnie zabiegi propagandowe doprowadziły do stworzenia czarnej legendy podziemia.
Przez kilka dziesięcioleci ta legenda była powielana we wszystkich publikacjach. Sami
uczestnicy walk z „ludową” władzą nie mogli, a często nie chcieli, zabrać głosu w dyskusji.
Bo przyznanie się do bycia w oddziale „Zapory”, „Orlika”, czy „Łupaszki” oznaczało
przyznanie się do przestępczej działalności. A za to groziły kolejne szykany. Zdjęcia
żołnierzy leśnych zostały więc zniszczone lub pochowane głęboko w szufladach,
wspomnienia zaś rzadko przekazywano z pokolenia na pokolenie. Na koniec „Żołnierze
Wyklęci zabrali je ze sobą do grobów”.
Tragedią Żołnierzy Wyklętych (a zarazem całej Polski) było także to, że państwa zachodnie
dogadały się ze Stalinem co do losów naszego kraju, w czym przewodnią rolę odegrał pewien
4
amerykański paralityk, Franklin Delano Roosevelt. Miliony lewicujących Amerykanów do
dziś uważają go za najlepszego z wszystkich prezydentów USA, za mędrca i dobroczyńcę.
Polacy, Czesi, Węgrzy czy Rumuni mają na ten temat zgoła odmienne zdanie. Dla nich
prezydent Roosevelt to skończony dupek, głupiec i łajdak, który cynicznie oddał Stalinowi
Europę środkowo-wschodnią jako łup, zwany eufemistycznie „sowiecką strefą wpływów”. Na
skutek jego idiotycznej polityki kilkaset milionów ludzi cierpiało przez kilkadziesiąt lat
komunistyczny terror.
Poza kłamstwem katyńskim prezydent Roosevelt już od listopada 1942 roku, czyli od
drugiego spotkania z premierem Władysławem Sikorskim, zaczął otwarcie oszukiwać polskie
władze na uchodźstwie. Jeszcze podczas spotkania z Sikorskim w marcu 1942 roku
amerykański prezydent zgadzał się z polskim premierem, że trzeba bronić przed zakusami
Stalina ziemie Polski i państw nadbałtyckich. Ale już w listopadzie tego roku otwarcie łgał, że
nie dopuści do jakichkolwiek rozmów o zmianach terytorialnych w Europie do momentu
zakończenia wojny. Tymczasem na kilka miesięcy przed konferencją w Teheranie był już
gotów oddać Związkowi Sowieckiemu polskie ziemie wschodnie w zamian za włączenie się
Stalina do wojny z Japonią oraz wspólne z USA urządzenie nowego porządku światowego w
ramach wielkiej organizacji międzynarodowej przewidywanej przez sygnatariuszy Karty
Atlantyckiej. Amerykański prezydent opowiadał się za tym, żeby światowy porządek
gwarantowała czwórka żandarmów: USA, ZSRS, Chiny i Wielka Brytania.
Na konferencji w Teheranie, na przełomie listopada i grudnia 1943 roku Roosevelt, przy
pełnej akceptacji Churchilla, sprzedał Polskę Stalinowi. Prezydent USA po prostu uznał, że
sprzedanie Polski i innych państw tej części Europy jest adekwatną ceną za stabilizację w
Europie, nawet pod sowieckim butem w jej wschodniej części. W wizji Roosevelta Stalin i
ZSRS mieli być gwarantującymi pokój na tym terenie. Ceną było oddanie Stalinowi
wschodnich terytoriów RP (wschodnia granica na tzw. linii Curzona). Zachodnia granica
miała przebiegać na Odrze.
O sprzedaniu Polski Stalinowi premier Stanisław Mikołajczyk dowiedział się dopiero 13
października 1944 roku podczas rozmów w Moskwie ze Stalinem, w obecności Winstona
Churchilla. Wtedy zrozumiał, że od połowy 1943 roku, gdy zastąpił na stanowisku premiera
Władysława Sikorskiego, był bezczelnie i z pełnym cynizmem okłamywany, szczególnie
przez Roosevelta. Churchill zresztą też radził Mikołajczykowi przyjęcie warunków Stalina,
podkreślając, że Wielka Brytania zobowiązała się do obrony Polski jedynie przed Niemcami.
Dla granicy wschodniej na linii Curzona obiecywał gwarancje Anglii i ZSRS. Odrzucenie
propozycji miało spowodować zrzeczenie się przez Wielką Brytanię odpowiedzialności za
dalszy rozwój wypadków w Polsce.
Od czasu bezprecedensowego przehandlowania Polski w Teheranie prezydent Roosevelt
popierał żądania Stalina, by w Polsce powstał rząd przyjazny Moskwie, czyli wyznaczony
przez Josefa Wissarionowicza. Gdy w czerwcu 1944 roku Mikołajczyk rozmawiał w
Waszyngtonie z Rooseveltem, ten ograniczał się tylko do naciskania na polskiego premiera,
by porozumiał się ze Stalinem. I łudził Mikołajczyka, że wszystko, w tym sprawa granic
Polski, jest kwestią otwartą. Stalin zaś jest gotów do negocjacji.
5
*
Wkroczenie Armii Czerwonej na ziemie polskie w latach 1944 i 1945 wywołało całkowicie
nowa sytuację. Walczący dotąd wspólnie z Rosjanami przeciwko Niemcom żołnierze Armii
Krajowej, po zakończeniu zwycięskich operacji byli przez Rosjan rozbrajani i aresztowani.
Ocalałych od śmierci zsyłano w głąb Związku Sowieckiego lub wcielano do jednostek
polskich na froncie wschodnim.
Kadrę dowódczą traktowano znacznie gorzej. Przykładem tego są chociażby tragiczne losy
oddziałów AK po zakończeniu operacji „Ostra Brama” – walki o Wilno we współdziałaniu z
Armią Czerwoną. Kiedy miasto zostało już zdobyte (13 lipca 1944 roku), dowódca
zgrupowania wileńsko – nowogródzkiego pułkownik Aleksander Krzyżanowski „Wilk” został
wraz z całym sztabem aresztowany i wywieziony na wschód.
Podobny los spotkał formacje AK walczące o Lwów w dniach od 22 do 27 lipca 1944 roku.
Ponieważ komendant Obszaru Południowo – Wschodniego pułkownik Władysław
Filipkowski „Cis” odmówił w Żytomierzu zgody na wcielenie podległych mu sił do ludowego
Wojska Polskiego, dowodzonego przez Michała Role – Żymierskiego, został wraz ze swoimi
oficerami pojmany przez NKWD i wywieziony do Kijowa. Resztę kadry dowódczej
podstępnie aresztowano we Lwowie. Identyczny los czekał żołnierzy podziemia
niepodległościowego z ziem polskich na zachód od Bugu.
Aresztowanych akowców poddawano brutalnym przesłuchaniom (filtracjom), pozbawiano
mienia osobistego i częstokroć włączano do kolumn jeńców niemieckich Z tak zwanych
więzień operacyjnych NKWD wywożono ich transportami kolejowymi do obozów pracy i
kopalń, między innymi na Uralu i w zachodniej Syberii. Według informacji Naczelnego
Wodza, generała Tadeusza Komorowskiego „Bora” deportowano w tym czasie na wschód
około pięćdziesięciu tysięcy żołnierzy Armii Krajowej. Innych terror i represje dotknęły w
kraju, ze strony „rodzimych” sił bezpieczeństwa.
Już pierwsze tygodnie rządów nowej władzy rozwiały wszelkie złudzenia: żadnych mrzonek o
własnym decydowaniu o losach kraju i bezwzględne posłuszeństwo wobec Rosjan. NKWD
wespół z rodzimą, dopiero rodzącą się na jego wzór bezpieką i milicją, energicznie i
bezwzględnie przystąpiły do dzieła niszczenia zalążków polskiej wolności i demokracji.
Rozpoczęła się wielka fala aresztowań akowców, wywózek do łagrów i prześladowanie w
pierwszej kolejności kadry wojskowej, a wraz z nią inteligencji i ziemiaństwa.
Granica państwa nie istniała. Rosjanie zachowywali się w Polsce jak w kraju podbitym.
Pośpiesznie montowali aparat terroru – milicję i UB. Na czele powiatowych Urzędów
Bezpieczeństwa stawali z reguły Żydzi, importowani z ZSRS lub miejscowi, którzy uciekli do
Rosji po wkroczeniu Niemców. Teraz powracali w roli męczenników „za sprawę ludu”.
Rozpoczęło się metodyczne niszczenie zalążków demokracji i fizyczne niszczenie ludzi,
którzy mogli stać się niewygodni w tym dziele.
6
Wskutek braku reakcji aliantów na komunistyczne fałszerstwo zamiast demokratycznych
wyborów, wobec uznania przez państwa zachodniej Europy narzuconego Polsce
komunistycznego rządu, świadomi braku perspektyw żołnierze niepodległościowych
organizacji zmuszeni byli prowadzić swą walkę samotnie, opuszczeni przez wszystkich.
Kiedy Polskę zalała bezkresna, wzbierająca fala sowietyzmu, stali się siłami zbrojnymi bez
państwa i bez rządu. I bez szansy na zewnętrzną pomoc.
Jeszcze w roku 1943, w związku z niemieckimi klęskami na wschodnim froncie, dowództwo
Armii Krajowej rozpoczęło tworzenie struktur na wypadek sowieckiej okupacji kraju.
Powstała łącząca struktury cywilne i wojskowe organizacja „NIE”, mająca na celu
samoobronę i podtrzymywanie morale polskiego społeczeństwa w oczekiwaniu na wojnę
Zachodu z ZSRS. Organizacja ta jednak została znacznie osłabiona w wyniku akcji „Burza” i
powstania warszawskiego. Dodatkowym ciosem było aresztowanie dwóch najważniejszych
osób w konspiracji: generała brygady Augusta Emila Fieldorfa „Nila” oraz generała brygady
Leopolda Okulickiego „Niedźwiadka”. 7 maja 1945 roku rozwiązano „NIE” została
rozwiązana. W jej miejsce powołano nową organizację: Delegaturę Sił Zbrojnych na Kraj,
która przetrwała zaledwie kilka miesięcy i została zastąpiona Ruchem Oporu bez Wojny i
Dywersji „Wolność i Niezawisłość”.
Już od początku 1945 roku Brytyjczycy cenzurowali korespondencję dowództwa Armii
Krajowej z polskim rządem. Odmówili również utrzymywania komunikacji z oddziałami i
przedstawicielami podziemia pozostającymi za Linią Curzona, mającą być częściowo
wschodnią granicą nowej Polski. W zaistniałej sytuacji, chcąc pozbawić NKWD pretekstu do
represji, działając na mocy instrukcji rządu z 16 listopada 1944 roku, generał Leopold
Okulicki „Niedźwiadek” wydał 19 stycznia 1945 roku rozkaz rozwiązania Armii Krajowej,
zwalniający żołnierzy z przysięgi, sugerując jednocześnie pozostanie w konspiracji.
„Walki z sowietami nie chcemy prowadzić, ale nigdy nie zgodzimy się na inne życie, jak
tylko w całkowicie suwerennym, niepodległym i sprawiedliwie urządzonym społecznie
Państwie Polskim – pisał w tym rozkazie. - Obecne zwycięstwo sowieckie nie kończy wojny.
Nie wolno nam ani na chwilę tracić wiary, że wojna ta skończyć się może jedynie
zwycięstwem słusznej Sprawy, triumfem dobra nad złem, wolności nad niewolnictwem (…)
Dalszą swą pracę i działalność prowadźcie w duchu odzyskania pełnej niepodległości Państwa
i ochrony ludności polskiej przed zagładą. Starajcie się być przewodnikami Narodu i
realizatorami niepodległego Państwa Polskiego. W tym działaniu każdy z Was musi być dla
siebie dowódcą”.
Tego samego dnia generał Okulicki wydał również tajne polecenie podległym mu dowódcom:
„W zmienionych warunkach nowej okupacji działalność naszą nastawić musimy na
odbudowę niepodległości i ochronę ludności przed zagładą. W tym celu i w tym duchu
wykorzystać musimy wszystkie możliwości działania legalnego, starając się opanować
wszystkie dziedziny życia Tymczasowego Rządu Lubelskiego (...) AK zostaje rozwiązana.
Dowódcy nie ujawniają się. Żołnierzy zwolnić z przysięgi, wypłacić dwumiesięczne pobory i
zamelinować. (...) Zachować małe dobrze zakonspirowane sztaby i całą sieć radio. Utrzymać
łączność ze mną i działajcie w porozumieniu z aparatem Delegata Rządu”,
7
Cztery dni później państwa zachodnie przestały uznawać jedyny legalny rząd RP w Londynie.
Tym sposobem alianci otworzyli na oścież furtkę komunistycznym represjom. Zaczęła się
podobna czystka, jak ta zapoczątkowana inwazją Armii Czerwonej na wschodnie ziemie
Rzeczypospolitej w 1939 roku. Aresztowania i zsyłki były na porządku dziennym. Pod lupą
NKWD, a następnie UB, znaleźli się wszyscy, którzy nie godzili się na „proletariacką
dyktaturę” i zamianę jednego okupanta na drugiego. Na zajętych przez Armię Czerwoną
terenach Polski, ustanawiane były sowieckie komendantury wojskowe, a obowiązujące prawo
wojskowe umożliwiało działalność i terror NKWD oraz polskich służb bezpieczeństwa.
W marcu 1945 roku, wraz z piętnastoma innymi przywódcami Polskiego Państwa
Podziemnego, ostatni dowódca AK został podstępnie aresztowany przez NKWD w
Pruszkowie. (Rosjanie zaprosili ich tam na pertraktacje polityczne). Wywieziono ich do
Moskwy, gdzie urządzono pokazowy proces. Skazany przez sowiecki sąd na dziesięć lat
pozbawienia wolności, Okulicki zmarł 24 grudnia w więzieniu na Łubiance, w
niewyjaśnionych do dziś okolicznościach. Czytaj: został zamordowany.
24 lipca 1945 roku odezwę do żołnierzy rozwiązanej Armii Krajowej wydał też pułkownik
Jan Rzepecki „Prezes”, delegat Sił Zbrojnych na Kraj:
„Nie dajcie posłuchu namawiającym Was do jałowego szkodnictwa, do tworzenia oddziałów
zbrojnych, do destrukcyjnego bandytyzmu politycznego, zwalczajcie psychozę dezercji z
wojska i agitację za dezercją. Są to działania nieodpowiedzialne, warcholskie, społecznie i
politycznie szkodliwe i całkowicie sprzeczne z konstruktywną zawsze postawą Polski
Podziemnej.
Jeżeli tylko pozwala na to Wasze osobiste położenie, jeżeli bezmyślne prześladowanie przez
tak zwane bezpieczeństwo nie zamyka Wam tej drogi - przystępujcie do jawnej pracy na
wszystkich polach nad odbudową Polski, pozostając wiernymi drogim każdemu żołnierzowi
byłej AK demokratycznym hasłom: Wolność obywatela - Niezawisłość narodu. Walka
polityczna o ich realizację jest Waszym obowiązkiem i Waszym prawem, którego nie może
Wam odmówić żaden uczciwy Polak uważający się za demokratę”.
Rozkaz Okulickiego i odezwa Rzepeckiego stały się dla tysięcy wciąż zakonspirowanych
żołnierzy Armii Krajowej wielkim dylematem. Stanęli przed trudnym wyborem pogodzenia
się z sowiecką dominacją i ewentualnego budowania wolnej Polski małymi krokami w
codziennym, cywilnym życiu, oczekując lepszej sytuacji wewnętrznej i międzynarodowej,
bądź też kontynuowania walki przeciwko nowym okupantom i narzuconemu przez nich
aparatowi bezpieczeństwa w polskich mundurach.
Około pięćdziesiąt tysięcy wybrało tę pierwszą możliwość, ujawniając się jesienią 1945 roku,
po apelu Jana Mazurkiewicza „Radosława”, legendarnego już wtedy dowódcy zgrupowania w
Powstaniu Warszawskim. Przyjęli więc z godnością od komunistycznych władz ten
symboliczny kielich goryczy w postaci tak zwanej „amnestii”, która okazała się perfidnym
podstępem, zwykłą pułapką. Nadal tropiono ich jak wściekłe zwierzęta, zamykano w
więzieniach i mordowano. Najbardziej znamiennym skutkiem amnestii były broczące krwią
polskich żołnierzy podłogi ubeckich katowni i więzienia pełne antykomunistycznych
8
powstańców. Komuniści postępowali tak nie tylko wobec tych, którzy nie chcieli się ujawnić,
ale także tych, którzy to uczynili. „Władza ludowa” po raz kolejny pokazała w ten sposób, ile
warte są jej zobowiązania i obietnice.
Tak zwana „amnestia” była podwójnym oszustwem. Nie tylko obiecywała „łaskę” - tak jakby
podlegający jej dopuścili się jakiegokolwiek przestępstwa. Tajne instrukcje dla UB
nakazywały, by ujawniających się akowców, po ich ewidencji, „internować i odosobnić”.
Było to więc narzędzie do odławiania prawdziwych i domniemanych wrogów nowego
ustroju. Żaden z nich nie mógł się czuć w nowej Polsce bezpiecznie.
Inni wybrali walkę…
*
Część zasiliła szeregi organizacji Wolność i Niezawisłość, powstałej 2 września 1945 roku w
Warszawie. W szczytowym okresie działalności liczyła ona 25 – 30 tysięcy członków. Jej
trzon stanowiły pozostałości rozwiązanej Delegatury Sił Zbrojnych na Kraj. WiN przejęła jej
strukturę organizacyjną, kadry, majątek, a także częściowo oddziały leśne. Dowódcy
obszarów DSZ zostali prezesami obszarów WiN.
Początkowo organizacja chciała nie dopuścić do zwycięstwa wyborczego komunistów drogą
całkowicie legalnej walki politycznej. Stąd jej pełna nazwa: Ruch Oporu bez Wojny i
Dywersji „Wolność i Niezawisłość”. Podporządkowała się rządowi emigracyjnemu i
Naczelnemu Wodzowi Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Celem było wsparcie działań
Stanisława Mikołajczyka i jego stronnictwa (PSL-u), zmierzających do przeprowadzenia w
Polsce wolnych, demokratycznych wyborów. Z tych powodów WiN postulował zaprzestanie
walki zbrojnej, która nie stwarzała szans na pełne zwycięstwo. Był to przecież okres triumfu
potęgi sowieckiego imperium. Zniszczona dwiema okupacjami Polska, nie była w stanie
podjąć równorzędnej walki ze stalinowskim kolosem.
WiN domagała się, by Armia Czerwona i NKWD opuściły obszar Polski. Odrzucała ustalony
w Jałcie kształt granicy wschodniej, sprzeciwiała się też prześladowaniom politycznym i
czynionej przez wojska rosyjskie dewastacji kraju. Członkowie WiN chcieli stworzyć
wspólną armię, uniezależnić się politycznie od Związku Radzieckiego, uspołecznić duże
przedsiębiorstwa i zakłady pracy. W hasłach organizacji pojawiały się postulaty powszechnej
edukacji i reformy rolnej – mimo to organizacja w referendum 1946 wzywała do odrzucenia
reformy rolnej i nacjonalizacji przemysłu.
Jednak jesienią 1946 roku w kierownictwie organizacji ostatecznie zwyciężyła teza o
zbliżaniu się III wojny światowej i konieczności przygotowania się do niej. W związku z tym
w styczniu 1947 kierownictwo WiN wezwało PSL do bojkotu wyborów do Sejmu
Ustawodawczego.
Od samego początku komuniści próbowali rozbić organizację. Już 5 listopada 1945 roku
został aresztowany pułkownik Rzepecki, pierwszy prezes WiN, podobnie jak wszyscy
dowódcy obszarów. Zawierzywszy gwarancjom śledczych MBP o nierepresjonowaniu,
ujawnił wszystkich swoich współpracowników i nawoływał do ujawnienia się pozostałych
9
członków WiN-u. Wydał bezpiece cały majątek, który pozostał mu w spadku po AK – milion
dolarów w złocie i banknotach, drukarnie, archiwa i radiostacje. Stało się to powodem
kolejnej fali aresztowań podziemia niepodległościowego. Skazany w procesie pokazowym w
1947 roku na karę ośmiu lat pozbawienia wolności, dwa dni później został ułaskawiony przez
Bolesława Bieruta. Na procesie mówił o „smutnej sławy WiN”, potępiał „faszystowskie
NSZ”, wyraził satysfakcję z powodu sowieckiej aneksji ziem wschodnich RP.
Po wstąpieniu do Ludowego Wojska Polskiego, pracował jako wykładowca w Akademii
Sztabu Generalnego w Warszawie. W 1949 roku został ponownie aresztowany. Przesiedział
się aż do 1956. Później był pracownikiem Instytutu Historii Polskiej Akademii Nauk, gdzie
obronił doktorat. Zmarł 28 kwietnia 1983 w Warszawie.
22 października 1946 roku aresztowany został następca Rzepeckiego, pułkownik Franciszek
Niepokólczycki „Teodor”. Proponowano mu współpracę z rządem komunistycznym, łącznie z
awansem generalskim i odznaczenie orderem Virtuti Militari. Odmówił. 10 września 1947
roku, w pokazowym procesie II Zarządu Głównego WiN i działaczy PSL został skazany na
trzykrotną karę śmierci. Odmówił zwrócenia się o łaskę do Bolesława Bieruta. Mimo to
zamieniono mu wyrok najpierw na dożywocie, a następnie dwanaście lat pozbawienia
wolności.
Był więziony we Wronkach i Szczecinie. Zwolniony 22 grudnia 1956 roku, odmówił
formalnych zabiegów o rehabilitację. Po uwolnieniu pracował w Stowarzyszeniu
Wynalazców Polskich, Spółdzielni Pracy „Technomontaż” i Spółdzielni Inwalidów i
Emerytów Kolejowych w Warszawie. Do końca życia był inwigilowany przez Służbę
Bezpieczeństwa. Zmarł 11 czerwca 1974 roku.
Oddziały leśne (partyzanckie) WiN rozbijały więzienia, atakowały posterunki milicji i
członków ORMO, prowadziły walkę zbrojną z oddziałami wojska, KBW i WOP , zabijały
osoby współpracujące z władzą komunistyczną i członków PPR, traktując to jako obronę
przed terrorem. Zwalczano wspierających władze starostów, wójtów i sołtysów.
Wobec utraty jesienią 1945 kasy organizacji i znikomego finansowania zagranicznego
oddziały WiN dla zdobycia środków materialnych na działalność prowadziły tzw. akcje
dochodowe, które władza ludowa wykorzystywała do szerzenia propagandy o bandyckim
charakterze organizacji. Wobec oparcia WiN na ogniwach rozwiązanej Armii Krajowej i
Delegatury Sił Zbrojnych na Kraj, organizacja została dość łatwo zdekonspirowana przez UB.
Kolejne kierownictwa aresztowano co kilka miesięcy. (WiN miał w okresie swojego istnienia
czterech prezesów i dwóch pełniących obowiązki prezesa).
Od wiosny 1848 roku organizacja znajdowała się pod kontrolą zorganizowanej przez UBP
przy pomocy przewerbowanych oficerów WiN i AK – oraz nieświadomych mistyfikacji
szeregowych członków organizacji – tak zwanej V Komendy WiN o kryptonimie „Muzeum”.
Przy jej pomocy komunistyczna służba bezpieczeństwa podjęła grę wywiadowczą z
wywiadami państw zachodnich – amerykańskim i brytyjskim. Przyjmowano przesyłanych z
zachodu drogą lotniczą i morską agentów, dolary i złoto, nowoczesny sprzęt łączności (w tym
17 radiostacji), wysyłając w zamian fałszywe informacje oraz (nieświadomych na ogół
10
rzeczywistego charakteru V komendy) emisariuszy i kurierów, a także ludzi na przeszkolenie
wywiadowcze i dywersyjne.
Wobec planów CIA przysłania do Polski oficerów amerykańskich na inspekcję WiN oraz
przygotowywania masowych zrzutów ludzi i sprzętu, w grudniu 1952 roku MBP
zdecydowało się na przerwanie gry. Opinię publiczną poinformowano o „dobrowolnym
ujawnieniu się dowództwa”. Wraz z procesami kierownictwa WiN, UBP rozpracowywało
także w pełni niższe ogniwa organizacji.
W lutym 1947 roku władze uchwaliły kolejną amnestię. Z podziemia wyszło wtedy ponad
siedemdziesiąt tysięcy ludzi - nie tylko członków WiN, choć po niej Zrzeszenie zostało
praktycznie zdziesiątkowane. I znów na tych, którzy się wtedy ujawnili, po paru miesiącach
spadły represje. Zebrana w toku przesłuchań wiedza posłużyła do unicestwienia osób nadal
prowadzących walkę.
*
Oprócz stopniowo neutralizowanej WiN, podstawową siłą podziemia i walki określanej
obecnie jako powstanie antykomunistyczne, były Narodowe Siły Zbrojne, które wyrosły z
pnia popularnego przed wojną Stronnictwa Narodowego, opartego na idei Romana
Dmowskiego.
Utworzenie Narodowych Sił Zbrojnych nastąpiło 20 września 1942 roku, na mocy rozkazu
1/42 wydanego przez pułkownika Ignacego Oziewicza „Czesława”, pierwszego komendanta
głównego formacji. Powstały z połączenia Związku Jaszczurczego i części oddziałów
Narodowej Organizacji Wojskowej (NOW), które nie podporządkowały się podjętej przez
władze Stronnictwa Narodowego decyzji scaleniowej i nie weszły w skład Armii Krajowej.
Organem kierującym NSZ została Tymczasowa Narodowa Rada Polityczna.
Brak jest pełnych informacji o działalności zbrojnej Narodowych Sił Zbrojnych w czasie
okupacji hitlerowskiej, ponieważ do czasu scalenia tej organizacji z AK obowiązywał
powodowany troską o bezpieczeństwo całkowity zakaz umieszczania informacji o własnych
akcjach zbrojnych w prasie i w rozkazach,. Najgłośniejszą akcją NSZ była niewątpliwie
przeprowadzona 26 sierpnia 1943 roku likwidacja generała Kurta Rennera i jego sztabu najwyższego rangą oficera niemieckiego, którzy zginęli z rąk polskiego podziemia.
Narodowe Siły Zbrojne pragnęły objąć swoim działaniem tereny Polski sprzed 1939 roku, a
także rejony zamieszkałe przez Polaków znajdujące się przed wojną na terytorium
niemieckim. Na tych obszarach utworzono sześć inspektoratów, podzielonych na
siedemnaście okręgów. W różnych opracowaniach podawane są różne dane dotyczące
liczebności organizacji: 72 500, 80 000 a nawet 90 000 ludzi. Po zakończeniu akcji
scaleniowej, w niezależnych od AK Narodowych Siłach Zbrojnych pozostało około 65
tysięcy partyzantów.
„Wobec przekroczenia przez wojska sowieckie granicy Polski, Rząd Polski w Londynie oraz
społeczeństwo polskie w Kraju wyrażają swą niezłomną wolę przywrócenia niepodległości
całego terytorium polskiego do granicy na Wschodzie sprzed roku 1939, ustalonej za
11
obustronną zgodą traktatem ryskim – tak główny cel walki NSZ streszczał w rozkazie
ogólnym nr 3 ze stycznia 1944 roku ówczesny komendant główny płk Tadeusz Kurcyusz
„Żegota”. - (...) Jedna jest dla nas Polska prawdziwie Niepodległa i Wielka, zdolna zapewnić
pokój sobie i innym narodom Europy Środkowej i dać wszystkim Polakom ziemię lub
warsztat pracy. Jest nią Polska od granicy traktatu ryskiego na wschodzie, po Odrę i Nysę
Łużycką na Zachodzie (...) Narodowe Siły Zbrojne walczyć będą o przywrócenie Polsce
wszystkich Jej ziem wschodnich”.
NSZ pragnął walczyć tak przeciwko Niemcom, jak i ZSRS, uznając Sowietów za największe
zagrożenie, szczególnie od momentu, kiedy pod koniec 1943 roku klęska Niemców stała się
kwestią czasu.
„ZSRS, równocześnie z głoszonymi roszczeniami do połowy ziem polskich, prowadzi w
Kraju przez swe agentury PPR i Armię Ludową, komunistyczną akcję dywersyjnorewolucyjną wymierzoną przeciw ustrojowi i całości Państwa Polskiego” - podkreślił w
przytoczonym wyżej rozkazie „Żegota”.
Jego formacja pragnęła oprzeć odrodzoną Rzeczpospolitą na wierze i wartościach katolickich
oraz własności prywatnej. Główne cele programowe zostały sformułowane w „Deklaracji
Narodowych Sił Zbrojnych” z lutego 1943. Należały do nich przede wszystkim: walka o
niepodległość Polski i jej odbudowę z granicą wschodnią sprzed 1939 (ustaloną na mocy
traktatu ryskiego z roku 1921), a zachodnią na linii rzek Odry i Nysy Łużyckiej (tzw.
koncepcja marszu na zachód), przebudowa systemu sprawowania władzy (wzmocnienie
pozycji prezydenta i senatu w celu przeciwdziałania chaosowi parlamentarnemu),
decentralizacja organów administracji w celu rozwinięcia samorządów, wzmocnienie pozycji
rodziny w społeczeństwie, a także ograniczona reforma rolna.
Powstanie Narodowych Sił Zbrojnych nie zostało pozytywnie przyjęte przez władze AK,
dążące do konsolidacji sił podziemia. Zainicjowano jednak dialog na temat wspólnych działań
bojowych i wiosną 1944 roku zawarto umowę pomiędzy Komendą Główną AK a
Dowództwem Głównym NSZ o włączeniu oddziałów NSZ do AK. Władze NSZ krytykowały
też ideę Powstania Warszawskiego, chociaż w obliczu jego rozpoczęcia, podjęły wspólną
walkę w jednostkami AK.
W sierpniu 1944 dokonały koncentracji oddziałów wojskowych w Kieleckiem. Sformowana
wówczas Brygada Świętokrzyska NSZ pod dowództwem Antoniego Szackiego Dąbrowskiego „Bohuna”, wycofała się w 1945 roku na Zachód, równocześnie z ustępującą
armią niemiecką. Pozostałe w kraju oddziały NSZ otrzymały zakaz czynnego występowania
przeciw wkraczającej na ziemie polskie Armii Czerwonej. Wydając ten rozkaz kierownictwo
NSZ wyszło z założenia, że podejmowanie akcji bojowo - dywersyjnych stworzyłoby pretekst
do utrzymywania wojskowej okupacji ziem polskich przez ZSRS.
Przeważająca część formacji NSZ nie podporządkowała się rozkazom Komendy Głównej AK.
Uznając zwierzchnictwo Narodowej Organizacji Wojskowej, utworzyła Narodowe
Zjednoczenie Wojskowe. Nie obowiązywał ich więc rozkaz generała Okulickiego z 19
stycznia 1945 roku o rozwiązaniu tej formacji.
12
Wobec niewyrażania przez PKWN zgody na działalność Stronnictwa Narodowego, zgodnie
ze swoją ideologią oddziały NSZ podjęły walkę zbrojną z rządami komunistycznymi.
Przeprowadzały akcje uwalniania więźniów, likwidowały informatorów Urzędu
Bezpieczeństwa i aktywistów PPR, atakowały placówki MO i UB, prowadziły także akcje
partyzanckie przeciwko jednostkom UPA.
Walczyły czynnie aż do początków 1947 roku, kiedy to służbom bezpieczeństwa udało się
rozbić ich główne siły. Zwalczane zaciekle przez komunistyczne władze, ostatnie oddziały
NZW prowadziły działania aż do połowy lat pięćdziesiątych.
Komuniści zarzucali im po wojnie kolaborację z Niemcami, rozpętanie walk bratobójczych w
podziemiu i zbrodnie, popełnione na ludności żydowskiej. Na podstawie tych zarzutów
„władza ludowa” zamordowała dziesiątki tysięcy niewinnych ludzi, hańbiąc ich nazwiska i
przez całe lata prześladując ich rodziny. Przyczyny były jednoznaczne - niepodległościowe
oblicze NSZ już od momentu ich powstania podczas okupacji niemieckiej i kontynuowanie
działalności niepodległościowej w latach powojennych. W PRL nie prowadzono na temat
NSZ rzetelnych badań historycznych, nie publikowano oryginalnych dokumentów, a te, które
przywoływano w ideologicznych publikacjach, były ordynarnie fałszowane.
Dopiero całkiem niedawno ujawnione dokumenty konspiracji komunistycznej pokazały
prawdziwy obraz rzeczy. (Trzytomowa praca Tajne oblicze GL-AL i PPR. Dokumenty
autorstwa Marka J. Chodakiewicza, Piotra Gontarczyka i Leszka Żebrowskiego). Okazało
się, że liczne zbrodnie, popełnione podczas wojny na ludności żydowskiej, a przypisywane
później NSZ i AK, jednoznacznie obciążają bandy komunistyczne spod znaku PPR, GL i AL.
Wbrew stereotypowym opiniom w Narodowych Siłach Zbrojnych służyło wielu Żydów.
NSZ-owcy mają także duże zasługi w udzielaniu pomocy (także w gettach) i schronienia
ludności żydowskiej. Wynika to nawet z zachowanych akt procesów sądowych członków tego
podziemia, sądzonych po wojnie w PRL. Ocaleni z zagłady przez członków NSZ Żydzi
składali niejednokrotnie świadectwa, które ratowały życie żołnierzy i oficerów tej formacji.
Trzeba przyznać, że było to ze strony ocalonych z Holocaustu akt odwagi - oni także mogli
narazić się na represje komunistów, a mimo to wielu z nich dało świadectwa prawdzie.
Obok „NIE”, Delegatury Sił Zbrojnych na Kraj, WiN i NSZ i NZW, po wojnie działało w
Polsce jeszcze wiele innych konspiracyjnych organizacji antykomunistycznych. Z
najważniejszych należałoby wymienić: Armię Krajową Obywatelską, Konspiracyjne Wojsko
Polskie, Armię Polską w Kraju, Ruch Oporu Armii Krajowej, Wielkopolską Samodzielną
Grupę Ochotniczą Warta oraz Wolność i Sprawiedliwość.
W okresie od stycznia 1946 do kwietnia 1947 roku doszło do niemal tysiąca wydarzeń
raportowanych jako uderzenia „band zbrojnego podziemia” na jednostki milicji i
bezpieczeństwa. W latach 1947-1950 miało miejsce około dwieście pięćdziesiąt takich
przypadków, a w latach 1950 -1956 już tylko sześćdziesiąt. Wśród najbardziej
spektakularnych akcji były takie jak uwolnienie 298 więźniów we wrześniu 1945 roku w
Radomiu czy robicie więzienia w Rembertowie, w wyniku czego wypuszczono kilkuset
przetrzymywanych, którzy mieli być wywiezieni na Daleki Wschód. Ostatnia duża akcja
13
niepodległościowego podziemia przeprowadzona została w maju 1946 roku, kiedy to z
obarczonego złą sławą więzienia w Zamościu uwolniono ponad trzystu przetrzymywanych.
*
Termin „Żołnierze Wyklęci” pojawił się po raz pierwszy w 1993 roku w tytule wystawy
„Żołnierze Wyklęci – antykomunistyczne podziemie zbrojne po 1944 roku”, zorganizowanej
na Uniwersytecie Warszawskim przez Ligę Republikańską. Jego autorem był Leszek
Żebrowski. Inspirację stanowił list, jaki otrzymała wdowa po jednym z żołnierzy podziemia,
zawiadamiający ją o wykonaniu wyroku śmierci na mężu. Autor listu, oficer Ludowego
Wojska Polskiego, wzywał nieszczęsną kobietę do wyrzeczenia się pamięci o skazanym i
zabitym mężu, pisząc: „Wieczna hańba i nienawiść naszych żołnierzy i oficerów towarzyszy
mu i poza grób. Każdy, kto czuje w sobie polską krew, przeklina go – niech więc wyrzeknie
się go własna jego żona i dziecko”.
Sześć lat później wydawca Adam Borowski rozwinął tę inicjatywę, przygotowując album pod
tym samym co wystawa tytułem. Termin upowszechnił na dobre w swojej książce Żołnierze
wyklęci Jerzy Ślaski – podporucznik Armii Krajowej pseudonim „Nieczuja”, członek
oddziału partyzanckiego AK Mariana Bernaciaka „Orlika”, uczestnik zbrojnej ucieczki z
obozu NKWD w podlubelskim Skrobowie 27 marca 1945 roku. Dzisiaj interpretujemy go
nieco szerzej. Uczestnicy podziemia niepodległościowego byli w istocie wyklętymi
bojownikami o wolność, opuszczanymi stopniowo przez kolejne grupy, łącznie z hierarchami
polskiego Kościoła.
14 kwietnia 1950 roku, dążąc do normalizacji bardzo napiętych stosunków z władzą
komunistyczną, Episkopat, Polski zmusił prymasa Stefana Wyszyńskiego do podpisania
porozumienia z rządem. Punkt 8 traktatu głosił: „Kościół katolicki, potępiając zgodnie ze
swymi założeniami każdą zbrodnię, zwalczać będzie również zbrodniczą działalność band
podziemia oraz będzie piętnował i karał konsekwencjami kanonicznymi duchownych,
winnych udziału w jakiejkolwiek akcji podziemnej i antypaństwowej”. Leśnych żołnierzy
opuszczały więc ostatnie przyczółki wsparcia.
Stosunek polskiej ludności do walczących zbrojnie oddziałów też był różny i zmieniał się z
upływem lat. Wcale niemała część mieszkańców wsi, przekupiona przez władze reformą
rolną, parcelującą wcześniejsze majątki ziemiańskie, była nastawiona do partyzantów wręcz
wrogo. Naturalną koleją rzeczy działalność leśnych oddziałów oparta była na współpracy z
włościanami. To głównie chłopi żywili ich i dawali zimowe schronienie. Z czasem jednak to
poświęcenie zaczęło być traktowane jako przykra powinność. Do tego dochodziły dotkliwe
represje wobec pomagających partyzantom, stosowane przez „ludową władzę”. Zdarzało się
więc, że pomoc była wymuszana, co pozostało do dziś w pamięci mieszkańców niektórych
regionów Polski.
Mobilizacja i walka Żołnierzy Wyklętych była pierwszym odruchem samoobrony
społeczeństwa polskiego przeciwko sowieckiej agresji i narzuconym siłą władzom
komunistycznym. Była też przykładem najliczniejszej konspiracji zbrojnej w całej Europie,
podobnie jak wcześniejsze Polskie Państwo Podziemne, podległe Rządowi Rzeczypospolitej
14
na uchodźstwie. Objęła teren całego kraju, w tym także utracone na rzecz Związku
Sowieckiego Kresy Wschodnie II RP, szczególnie ziemię grodzieńską, nowogródzką i
wileńską.
Na tym właśnie, na liczebności, polega między innymi fenomen powojennej konspiracji
niepodległościowej. Aż do powstania Solidarności w 1980 roku, była ona najliczniejszą formą
zorganizowanego oporu społeczeństwa polskiego wobec narzuconej władzy. Żołnierze
Wyklęci dzięki swojej działalności przyczynili się do przesunięcia kolejnych sekwencji
utrwalania systemu komunistycznego, pozostając dla wielu środowisk opozycji
demokratycznej wzorem postawy obywatelskiej.
Liczbę członków wszystkich organizacji i grup konspiracyjnych szacuje się na 120 - 180
tysięcy osób! W ostatnich dniach wojny na terenie Polski działało ponad 80 tysięcy
partyzantów antykomunistycznych.
O skali zbrojnego oporu wobec władzy świadczyć mogą siły skierowane do jego pacyfikacji.
Do walki z polskim podziemiem Państwowy Komitet Bezpieczeństwa przeznaczył: 47
pułków piechoty, 2 brygady artylerii ciężkiej, 18 pułków artylerii lekkiej, 5 samodzielnych
dywizjonów artylerii ciężkiej, 5 pułków czołgów, 3 pułki kawalerii i jeden pułk saperów
Wojska Polskiego, 2 pułki Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, 14 batalionów
operacyjnych, 18 batalionów ochrony i 13 kompanii konwojowych. Z Milicji Obywatelskiej
skierowano łącznie 52 808 funkcjonariuszy, nie licząc pracowników Urzędu Bezpieczeństwa.
Ogółem, razem z siłami Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej (ORMO), do walk z
podziemiem zbrojnym zaangażowano ponad ćwierć miliona ludzi.
„Wszystkich tych, którzy działają przeciwko nam, niszczyć w sposób podany w okólniku z
dnia 18 lutego 1945 (...) z tym, że każdy wypadek należy uprzednio zgłosić na ręce szefa
NKWD danej miejscowości – głosiła wydana przez Komitet Centralny PPR instrukcja. - W
razie przejawów większej i nieuchwytnej działalności AK w danym terenie należy wykonać
ogólną pacyfikację. Wszystkie przestępstwa, jakie zdarzają się na terenie, składać na rachunek
AK”.
Wymienione wyżej jednostki wyposażone były w sprawdzony bojowo sprzęt używany
wcześniej w dopiero co zakończonej wojnie, wsparte siłą ubeckich i milicyjnych przesłuchań
oraz naciskiem ze strony sprawującej czujną obserwację nad przebiegiem operacji NKWD.
Aresztowani żołnierze podziemia i wszyscy ci, którzy coś na jego temat wiedzieli (albo tak się
oprawcom zdawało), poddawani byli bestialskim przesłuchaniom, podczas którym
niejednokrotnie wymuszano na nich wygodne dla władz zeznania, świadczące na przykład o
rzekomej współpracy z Niemcami. Niektórzy współcześni historycy, zwłaszcza ci związani
duchowo z Sojuszem Lewicy Demokratycznej – spadkobiercą niesławnej pamięci PZPR
(wcześniej PPR), do dziś uważają akta z takich śledztw za wiarygodne materiały do
wypisywania rozmaitych dyrdymałów na temat Żołnierzy Wyklętych.
Ostatnim poległym w boju żołnierzem podziemia był Józef Franczak pseudonim „Lalek” z
dawnego oddziału kapitana Zdzisława Brońskiego „Uskoka”. Skazany na banicję, wyjęty
spod prawa przez ówczesne władze, aż do 1963 roku ukrywał się bez przerwy, będąc jedną z
15
najbardziej poszukiwanych w kraju osób. W konspiracji spędził łącznie dwadzieścia cztery
lata! Zadenuncjowany przez Stanisława Mazura, brata stryjecznego swojej partnerki życiowej,
a zarazem tajnego współpracownika Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie „Michał”, zginął
w obławie w Majdanie Kozic Górnych pod Piaskami (województwo lubelskie). Osiemnaście
lat po wojnie – 21 października 1963 roku. Ochraniany był przez blisko dwieście osób! Tylu
ludzi udzielało mu noclegu, żywiło go, ukrywało przed organami bezpieczeństwa. Dopiero
zdrada doprowadziła do jego śmierci.
W praktyce jednak większość organizacji zbrojnych upadła na skutek braku reakcji mocarstw
zachodnich na sfałszowanie przez PPR wyborów do Sejmu Ustawodawczego w styczniu 1947
i kolejnej amnestii, po której podziemie liczyło nie więcej niż dwa tysiące osób.
Zorganizowany zbrojny opór został ostatecznie złamany na początku lat pięćdziesiątych, wraz
z rozbiciem w 1953 roku resztek oddziału poległego cztery lata wcześniej Anatola
Radziwonka „Olecha”.
*
II wojna światowa oficjalnie zakończyła się w maju 1945 roku. 7 maja o godzinie 02.41, w
kwaterze głównej Alianckich Sił Ekspedycyjnych generała Dwighta Eisenhowera, Niemcy
skapitulowały przed przedstawicielami armii USA i Wspólnoty Brytyjskiej oraz Armii
Czerwonej. W imieniu aliantów pod aktem kapitulacji (później nazwanym „wstępnym
protokołem kapitulacji”) podpisali się ze strony aliantów generał Walter Bedell Smith - jako
przedstawiciel Naczelnego Dowódcy Wojsk Ekspedycyjnych oraz generał artylerii Iwan
Susłoparow - reprezentujący najwyższe dowództwo radzieckie. Ze strony niemieckiej złożyli
podpisy generał Alfred Jodl - Szef Sztabu Dowodzenia Wehrmachtu, reprezentujący całość sił
zbrojnych oraz wojska lądowe, generał Wilhelm Oxenius - przedstawiciel Naczelnego
Dowódcy Luftwaffe oraz admirał Hans-Georg von Friedeburg - Naczelny Dowódca
Kriegsmarine. Delegacja niemiecka działała z upoważnienia Naczelnego Dowódcy
Wehrmachtu, wielkiego admirała Karla Dönitza. Warto podkreślić, że nie wywieszono
wówczas flagi francuskiej, a zaproszony w ostatniej chwili francuski generał François Sevez
– przedstawiciel gospodarzy, był podczas tej ceremonii świadkiem, nie stroną.
Na kategoryczne żądanie Stalina, podpisanie bezwarunkowej kapitulacji Wehrmachtu i
innych sił zbrojnych III Rzeszy powtórzono jeszcze raz następnego dnia w kwaterze
marszałka Gieorgija Żukowa usytuowanej w gmachu szkoły saperów w dzielnicy Karlshorst
w Berlinie. Odbyło się to późnym wieczorem, według czasu moskiewskiego nastał już 9 maja,
w związku z czym przez następnych czterdzieści kilka lat świat zachodni obchodził rocznicę
zakończenia wojny z hitlerowskimi Niemcami 8 maja, a ZSRS i państwa bloku
socjalistycznego (w tym PRL) – 9 maja.
Zakończenie wojny przyniosło Polakom w kraju oswobodzenie spod okupacji niemieckiej, ale
również – jak wtedy cynicznie mówiono - oswobodzenie od wszelkich dóbr materialnych,
jakie jeszcze ludziom pozostały. A także od moralności i wielu cnót niewieścich.
Przedstawiciele nowych władz – i to nie tylko ci w sowieckich mundurach – zachowywali się
na ziemiach „nowej Polski” jak w kraju podbitym i przeznaczonym do skolonizowania
wszelkimi dostępnymi, formalnymi i nieformalnymi metodami. Bo owa „nowa Polska” miała
16
być rajem… ale tylko dla akceptujących nowy porządek polityczny i system narzucony przez
ościenne sowieckie mocarstwo, całkowicie wbrew oczekiwaniom narodu polskiego.
Żołnierze Polskiego Państwa Podziemnego nie chcieli bynajmniej siedzieć dalej w lasach czy
ukrywać się w konspiracji. Pragnęli wrócić do normalnego życia, uczyć się i pracować.
Niestety, nie dało się. Władza ludowa ogłaszała wprawdzie „amnestie”, ale ich forma i sposób
przeprowadzania wyraźnie wskazywały, że jest parawan polityczny, mający ukryć
rzeczywiste zamiary komunistów. Ale także, a może – w głębszym, podskórnym znaczeniu –
przede wszystkim, służyć one miały przygotowaniu represji wobec najaktywniejszej części
społeczeństwa polskiego, zewidencjonowaniu wszelkich przejawów narodowego i
społecznego oporu oraz wszystkich ludzi mogących przeciwstawić się nowej władzy –
zarówno politycznie, jak i zbrojnie.
Ci, którym udało się przeżyć tamte najbardziej brutalne lata, przez kolejnie trzydzieści kilka
poddawani byli nieustannej inwigilacji i zaszczuwani przez funkcjonariuszy komunistycznego
państwa. Poległych opluwano i odsądzano od czci i wiary. Trzeba było ich znaczenie
zmarginalizować, a ich samych zastraszyć, zaszczuć, a najlepiej zlikwidować, zanim staną się
mitem. Byli wszak dla przedstawicieli nowego porządku prawdziwym wyrzutem i
autentycznym świadectwem rzeczywistych postaw i sądów Polaków.
Wobec polskiej ludności cywilnej sowiecki okupant stosował terror i deportacje. Działalność
rosyjskich dywersantów spadochronowych polegała głównie na tropieniu i rozszyfrowywaniu
oddziałów Armii Krajowej, mordowaniu ludności wiejskiej, udzielającej pomocy AK,
napadaniu na dwory, paleniu kościołów i likwidowaniu inteligencji polskiej. Do kontroli
polskich ziem wschodnich użyto oddziały NKWD, oddziały Armii Czerwonej i miejscową
milicję, rekrutującą się z czerwonej partyzantki.
Szczególnie wyróżniły się tu oddziały imienia Czapajewa, rabujące wsie w okręgu
nowogródzkim. W rejonie Lidy w ciągu trzech miesięcy NKWD wymordowało 9 800 osób.
W Szczuczynie Nowogródzkim zamordowano 8 000. W Oszmianie 6 000 ludzi. W sierpniu
1944 roku z Wilna wywieziono kilkanaście tysięcy mężczyzn do Kaługi. 35 000
aresztowanych w Wilnie deportowano do południowej części Związku Sowieckiego i na
Syberię. Liczbę Polaków deportowanych z terenów byłych województw wileńskiego i
nowogródzkiego do grudnia 1944 oceniano na około 80 000 osób. Do stycznia 1945 roku
liczba Polaków aresztowanych i wywiezionych do Związku Sowieckiego sięgnęła 5 000 w
Grodnie i około 10 000 w Białymstoku.
W Rzeszowskiem, w 1944 roku wśród bagien Kraskowa Włodawskiego zorganizowano
obozy koncentracyjne dla oficerów Armii Krajowej i działaczy polskich z okresu okupacji
niemieckiej. Pod Siedlcami w miejscowości Kruślin NKWD zorganizowało obóz
koncentracyjny dla aresztowanych działaczy polskich, których umieszczono w dołach o
głębokości 8 metrów i powierzchni 2 na 2 metry, gdzie woda sięgała do kolan.
Ocenia się, że między listopadem 1944 a majem 1945 roku do obozów pracy na Syberii trafiło
przynajmniej 50 000 Polaków, a przynajmniej dwukrotnie więcej znalazło się w obozach
utworzonych w Polsce.
17
„W Lubartowie pod Lublinem jest obóz dla oficerów AK oraz oficerów armii Żymierskiego,
którym udowodniono przynależność do AK, lub inne „przestępstwa” polityczne – raportował
pułkownik Jan Zientarski do generała Leopolda Okulickiego 21 lutego 1945 roku. - W obozie
jest około sześć tysięcy oficerów. Obóz jest kierowany i dozorowany przez NKWD. Warunki
higieniczne, odżywianie i traktowanie fatalne. Co kilka dni wywozi się większą partię
więźniów w niewiadomym kierunku”.
„Berlingowcy i NKWD stosują niesłychany terror do ludności polskiej. Grabieże, mordy,
gwałty. Dnia 7.3. spalono wieś Futy, pow. Ostrów Mazowiecki. Ludność wymordowano.
Dzieci i kobiety żywcem rzucano w ogień”. – Raport Komendanta Okręgu Białystok do
Naczelnego Wodza w Londynie z 2 maja 1945 roku.
„Rząd lubelski i NKWD walczą bezwzględnie z każdym, kto nie współpracuje. Terror
wzmaga się, przepełnione więzienia. Liczne obozy koncentracyjne. Największe: Rembertów,
Sikawa koło Łodzi i Mysłowice”. – Raport pułkownika Jana Rzepeckiego do Centrali z 3
maja 1945 roku.
Depesza do Centrali komendanta Obwodu Mińsk Mazowiecki kapitana Walentego Sudy,
nadana 1 lipca 1945 roku:
„Dnia 28.V, do obozu w Rembertowie przywieziono ok. 100 więźniów politycznych z
Białegostoku. Obecnie w obozie umiera z głodu 13-15 osób dziennie. Ciała chowa się w lesie,
na mogiłach sadzi się drzewa, by nie było śladu”.
W sumie, zdaniem profesora Jana Żaryna ponad 20 tysięcy żołnierzy zginęło w walce, bądź
zostało zamordowanych skrytobójczo lub w więzieniach NKWD i UB. Część wywieziono na
Wschód, wielu skazano na wieloletnie kary pozbawienia wolności. W końcu lat
czterdziestych i na początku pięćdziesiątych ponad 250 000 ludzi więziono i przetrzymywano
w obozach pracy. Ćwierć miliona ludzi w czasach rzekomego pokoju…
Dziwnym trafem, w polskich mediach eksponowane są dziś tylko dokonane na Polakach
zbrodnie Ukraińskiej Powstańczej Armii. O zbrodniach sowieckich cisza. W rezultacie zaiste
niewielu obywateli zdaje sobie na przykład sprawę, że w latach 1939 - 1945 z rąk rosyjskich
zginęło około 150 tysięcy obywateli polskich. Prawie tyle samo poniosło śmierć w wyniku tak
zwanej „operacji polskiej”, przeprowadzonej przez NKWD w latach 1937 - 1938. Przy czym
nazwa „operacja polska” to eufemizm, mający „przykryć” systematycznie i masowo
przeprowadzony mord, klasyczne ludobójstwo, gdzie do tego, aby zginąć, wystarczyło
jedynie być narodowości polskiej.
Kto dziś o tym pamięta? W większości opracowań dotyczących dziejów Polski, wydarzenie to
jest całkowicie pomijane. Taką właśnie postawę kultywuje główny nurt polskiej narracji
politycznej. Hasła typu: „wybierzmy przyszłość” (radykalnie oderwaną od przeszłości),
przeciwstawiane są uznanym za jałowe sporom o zakorzenione w historii wartości, czy raczej
– według ich nazewnictwa - „wartości”. W ten sposób rządzący wspierają (czy też raczej
wspierali – do 2015 roku) wygodną dla postkomunistycznej i postkolonialnej elity politykę
18
historyczną: politykę totalnej amnezji, oddzieloną grubą kreską od przeszłości. Cywilizacyjny
awans za cenę suwerenności i niepodległości. Bardzo wątpliwy zresztą – dodajmy – awans.
*
Od 2011 roku, dzięki inicjatywie Lecha Kaczyńskiego obchodzimy Narodowy Dzień Pamięci
Żołnierzy Wyklętych. Jego data, wyznaczona na 1 marca, upamiętnia wyrok śmierci,
wykonany tego dnia na siedmiu członkach kierownictwa IV Komendy Zrzeszenia Wolność i
Niezawisłość. Egzekucja miała miejsce w 1951 roku w Warszawie, w więzieniu przy ulicy
Rakowieckiej.
„Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych ma być wyrazem hołdu dla żołnierzy drugiej
konspiracji za świadectwo męstwa, niezłomnej postawy patriotycznej i przywiązania do
tradycji niepodległościowych, za krew przelaną w obronie Ojczyzny – powiedział ś.p.
Prezydent. – (…) Narodowy Dzień pamięci „Żołnierzy Wyklętych” to także wyraz hołdu
licznym społecznościom lokalnym, których patriotyzm i stała gotowość ofiar na rzecz idei
niepodległościowej pozwoliły na kontynuację oporu na długie lata”.
Ofiary zbrodni komunistycznych dokonywanych w pierwszych latach po II wojnie światowej
wciąż jednak czekają na upamiętnienie. Ich rodziny pozbawiane były informacji o losie
najbliższych, oczekując wypuszczenia przy kolejnych przeprowadzanych amnestiach. Tysiące
członków rodzin żołnierzy podziemia nigdy się ich nie doczekało, nie otrzymując nawet
informacji o dacie śmierci czy miejscu pochówku. Mimo konspiracyjnych działań, między
innymi grabarzy warszawskich cmentarzy, którzy potajemnie spisywali daty i miejsca
grzebania ciał, wielu wciąż nie udało się odnaleźć.
Poszukiwania prowadzone m.in. na osławionej „Łączce” na Powązkach przynoszą
spodziewane efekty dzięki wykorzystywaniu technologii porównawczej identyfikacji DNA.
Są one jednak bardzo utrudnione, gdyż w kolejnych powojennych latach nad grobami
członków ruchu oporu grzebano - często w okazałych sarkofagach - luminarzy nowej władzy.
Ekshumacja takich warstwowych grobów bez zgody jednej z rodzin, była jeszcze do
ubiegłego roku prawnie niemożliwa.
„Bulwersuje to, że państwo polskie nie jest w stanie osądzić popełniających przestępstwa
przeciwko ludzkości, zbrodnie wojenne czy też mordy sądowe ubeków, prokuratorów i
sędziów – powiedział historyk, Maciej Grzesiński. - Do dziś w Niemczech sądzi się
strażników obozów koncentracyjnych, choć ci ludzie są starzy, schorowani, niedołężni. Ich
przewinienia są tak ogromne i oczywiste, że nikt nie ma zamiaru ich usprawiedliwiać. Nie
odkryliśmy jeszcze wielu miejsc pochówku naszych żołnierzy wyklętych. Wiemy natomiast
doskonale, jak ogromna to liczba. Lasy Zamojszczyzny, Lubelszczyzny, Kielecczyzny a także
Wielkopolski kryją zbiorowe mogiły zamordowanych strzałem w tył głowy partyzantów,
działaczy podziemia niepodległościowego, byłych żołnierzy AK i NSZ, których główną winą
była miłość ojczyzny”.
„Dopiero niedawno rozpoczął się trudny proces zwracania tym ludziom należnego miejsca w
historii dodał inny historyk, Janusz Waliszewski. - Przywracania im godności. Przez wiele
19
dziesięcioleci działacze podziemia niepodległościowego byli zwykłymi bandytami, a ich
prześladowcy z UB, KBW czy sowieciarze bohaterami. Na pomnikach znalazły się nazwiska
katów, a nie ofiar”.
Po śmierci prezydenta Kaczyńskiego, prezydent Bronisław Komorowski podtrzymał projekt i
oto, po wielu latach, mamy w końcu Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych.
Traktowana z najwyższą pogardą, skazana na zapomnienie, opluwana przez lata (przez wielu
do dziś), Podziemna Armia powróciła! Z bezimiennych dołów, z ubeckich katowni, z mroku
zapomnienia. Trudno z nią walczyć przy pomocy współczesnego arsenału socjotechniki –
propagandy, rechotu czy relatywizacji. To dlatego jest tak groźna dla współczesnych władców
dusz. Przybyła z innego świata. I wygrywa tę walkę. Bez jednego wystrzału.
Nie porzucili Boga i broni
Na styku dwóch okupacji
Wściekłe plakaty krzyczały o nich
Zaplute karły reakcji
Zaakceptować nie potrafili
Rządu czerwonej zarazy
I w polskich Kresów powrót wierzyli
Czekając na rozkazy
Refren:
Naród co pragnie wolnym być
Musi o wolność się bić
Robić powstania, zdrajców przeganiać
Inaczej nie zdziała nic.
Udowadniała władza ludowa
Działaniem w sposób stanowczy
20
Że ludzi umie eksterminować
Nie gorzej niż hitlerowcy.
Rotmistrz Pilecki przeżył Oświęcim
Zginął od kuli ubeka
W ustroju tym Żołnierze Wyklęci
Nie mieli praw człowieka
Ref.
Naród co pragnie wolnym być…
W przyjaznych wilkom gęstwinach lasów
Wzajemnie się pocieszali
Że trzecia wojna jest kwestią czasu
I że ją przegra Stalin
Wierzyli, że się obrócić uda
W proch pojałtański porządek
Wierzyli, ze ich życie w trudach
To dziejowy rozsądek
Ref.
Naród co pragnie wolnym być…
Na wschód skazani z woli zachodu
21
Walczyli o niepodległość
Tak ratowali honor narodu
I wielu z nich poległo
Będziemy o nich pamiętać stale
To nasza nowa praca
Dziś do historii w należnej chwale
Podziemna Armia powraca!
Refren:
Naród co pragnie wolnym być
Musi o wolność się bić
Robić powstania, zdrajców przeganiać
Inaczej nie znaczy nic!
(Tekst i muzyka: Leszek Czajkowski).
Trzeba jeszcze tylko wykopać kości naszych bohaterów z błota, bo już w sporej części
wiemy, gdzie je pochowano. I jeszcze opowiedzieć o nich światu.
22
ZDZISŁAW BROŃSKI – „USKOK”
(1912 - 1949)
Likwidacja „Uskoka”, oznaczała koniec zorganizowanego oporu zbrojnego
na środkowej Lubelszczyźnie. Wprawdzie podlegający mu żołnierze jeszcze przez kilka
lat kontynuowali walkę w grupach „Wiktora” i „Żelaznego”, ale w ich działaniach
dawał się wyraźnie odczuć brak centralnego ośrodka decyzyjnego i autorytetu dowódcy
tej klasy co Zdzisław Broński. Dla komunistów z kolei jego śmierć stanowiła początek
nowej walki - brukania legendy „Uskoka” i pamięci o jego zasługach dla lokalnej
społeczności. Przez wiele następnych lat Zdzisław Broński stanowił cel ataku
reżimowych historyków, określających go – jak i jemu podobnych – mianem „zaplutych
karłów reakcji”, „reakcjonistów”, „faszystów”, „degeneratów”, a przede wszystkim
„bandytów”. Niektórzy robią to do dzisiaj…
23
Zdzisław Broński urodził się 24 grudnia 1912 roku w Radzicu Starym - małej wiosce w
powiecie łęczyńskim, w gminie Ludwin, województwo lubelskie. Jedyną atrakcją turystyczną
miejscowości jest leśny grób mężczyzny zabitego przez Niemców w odwecie za wyrządzone
im szkody. Tak naprawdę mogiła jest pusta, ciało zamordowanego przeniesiono bowiem po
kilku dniach na cmentarz w Kijanach.
Zygmunt był trzecim spośród pięciorga dzieci Franciszka Brońskiego i Apolonii
z Warchulskich – miał cztery siostry i brata. Rodzice prowadzili w tym czasie
dwunastohektarowe gospodarstwo rolne. Po ukończeniu szkoły powszechnej w pobliskim
Spiczynie wyjechał do Lublina, gdzie pobierał dalsze nauki w gimnazjum imienia Stefana
Batorego. Z przyczyn, których nie udało się autorowi ustalić, przerwał naukę i w 1934 roku
został powołany do odbycia służby wojskowej w 23. Pułku Piechoty we Włodzimierzu
Wołyńskim. Ukończył wówczas szkołę podoficerską i otrzymał stopień plutonowego.
Po powrocie do domu pracował w gospodarstwie rodziców, działał w kółkach
samokształceniowych i śpiewał w chórze kościelnym. Uczęszczał też na zebrania
miejscowego koła Centralnego Związku Młodzieży Wiejskiej „Siew”. Prowadząca
działalność na terenach południowo – wschodniej Polski organizacja należała do obozu
sanacji, współpracując z innymi prorządowymi organizacjami młodzieżowymi, ze Związkiem
Polskiej Młodzieży Demokratycznej i Organizacją Młodzieży Pracującej. W latach
trzydziestych liczyła trzydzieści do sześćdziesięciu tysięcy członków.
Zmobilizowany w sierpniu 1939 roku, Zdzisław Broński uczestniczył w walkach
wrześniowych w szeregach 50. Pułku Piechoty Strzelców Kresowych, jako dowódca plutonu
ckm. Pułk wchodził w skład tzw. Korpusu Interwencyjnego, którego zadaniem było działanie
w przypadku puczu hitlerowskiego w Wolnym Mieście Gdańsku. 31 sierpnia został
przekazany Armii „Pomorze” generała dywizji Władysława Bortnowskiego. Podczas bitwy w
Borach Tucholskich walczył w rejonie Świekatowa, Franciszkowa, Terespola Pomorskiego i
Grupy, gdzie został rozbity przez Niemców. Resztki Pułku dotarły 17 września do Modlina,
gdzie zostały wcielone do 32 pp, jako 4 kompania, biorąc udział w obronie twierdzy aż do jej
kapitulacji.
W Modlinie jednak, Zdzisława Brońskiego już nie było, ponieważ 8 września dostał się
do niewoli niemieckiej. Umieszczono go w Stalagu IIb w Hammerstein (między Piłą a
Szczecinem), następnie został skierowany do pracy w gospodarstwie rolnym w okolicach
Bydgoszczy. Uciekł stamtąd 17 października 1940 roku i po powrocie do domu nawiązał
łączność z powstającymi strukturami konspiracyjnymi.
Najpierw wstąpił w szeregi Chłopskiej Organizacji Zbrojnej „Racławice”, utworzonej we
wrześniu 1939 roku w wyniku przekształcenia Rewolucyjnego Związku Niepodległości i
Wolności, będącego kontynuacją Centralnego Związku Młodzieży Wiejskiej „Siew”. Wiosną
1940 roku grupa działaczy z przewodniczącym organizacji Romanem Tyczyńskim wstąpiła
do Stronnictwa Ludowego „Roch”, a potem współtworzyła Bataliony Chłopskie (Bch). W
kwietniu 1940 roku powstał wydział wojskowy organizacji – Polska Organizacja Zbrojna
(POZ), przemianowana później na POZ „Znak”. Większość członków weszła w 1942 roku w
skład Armii Krajowej.
Tak też stało się ze Zdzisławem Brońskim, który zaczął pełnić funkcję dowódcy placówki
w Rodzicu Starym w I Rejonie Obwodu AK Lubartów, wchodzącego w skład Inspektoratu
„Lublin”. Początkowo posługiwał się pseudonimem „Zdzich”, a następnie „Uskok” –
któremu pozostał wierny do końca. W tym czasie dowodzony przez niego pluton liczył
trzydziestu pięciu żołnierzy. Zastępcą Brońskiego był plutonowy Jan Przypis „Szaruga”.
Po wybuchu II wojny światowej województwo lubelskie weszło w całości w skład
Generalnego Gubernatorstwa. Było areną poważnych działań operacyjnych wojsk, np. jedna z
największych bitew kampanii wrześniowej pod Tomaszowem Lubelskiem (w dniach 18 -2 7
września) oraz ostatnia bitwa wojny obronnej pod Kockiem (2 - 5 października), licznych
24
bitew partyzanckich (Lasy Janowskie i Parczewskie), jak również terenem bezwzględnej
eksploatacji gospodarczej, dyskryminacji i eksterminacji ludności polskiej oraz żydowskiej.
Hitlerowski okupant utworzył tu obozy zagłady (w Bełżcu, Majdanku i Sobiborze), obozy
pracy (w Trawnikach, Poniatowej) oraz obozy jenieckie (między innymi w Chełmie,
Dęblinie). Zamojszczyznę objęła akcja masowych wysiedleń polskiej ludności cywilnej
(około sto dziesięć tysięcy osób) a następnie kolonizacji przez osadników niemieckich.
*
Jesienią 1943 roku Niemcy przeprowadzili w w obwodzie lubartowskim serię aresztowań.
Broński zaczął się ukrywać, organizując przy okazji oddział partyzancki. 16 maja 1944 roku
grupa „Uskoka” została przemianowana na Oddział Lotny nr VI Zgrupowania OP 8. PP AK,
który liczył w tym okresie około czterdziestu partyzantów. Stan osobowy jednostki ciągle
jednak wzrastał. W lipcu w oddziale Brońskiego było już sześćdziesięciu żołnierzy, w tym
ośmiu rosyjskich jeńców, którzy zbiegli z obozu w Skrobowie.
Dodajmy tak na marginesie, że po „wyzwoleniu”, w listopadzie 1944 roku, z inicjatywy
Michała Roli – Żymierskiego, w miejscu dawnego niemieckiego obozu jenieckiego w
Skrobowie NKWD założyło obóz „filtracyjny” dla żołnierzy Armii Krajowej. Tam właśnie
Rosjanie rozbroili 27 Dywizję Piechoty AK, która wcześniej po ciężkich walkach wyzwoliła
od Niemców okolice Lubartowa. 27 marca 1945 roku czterdziestu ośmiu więźniom obozu
udało się uciec. Większość z nich, w tym podporucznik Jerzy Ślaski „Nieczuja” (autor książki
o ucieczce oraz książki Żołnierze wyklęci), dotarła do oddziału „Orlika” – majora Mariana
Bernaciaka, jednego z żołnierzy wyklętych i walczyła w jego szeregach. Ci, którzy pozostali
w Skrobowie, zostali wywiezieni do łagrów w głąb ZSRS i na Syberię.
Kwaterą oddziału „Uskoka” był las zawieprzycki, a następnie lasy kozłowieckie
i parczewskie. Teren, choć znakomity do ukrycia się, był jednak „nieszczególny”, gdyż
okolice te wybrały jako miejsce stacjonowania również bazą partyzantki komunistycznej w
północnej Lubelszczyźnie.
Kiedy na początku maja 1944 Niemcy, w ramach operacji „Maigewitter”, zaczęli zaciskać
pierścień okrążenia wokół Lasów Parczewskich dowództwo komunistycznych partyzantów
podjęło decyzję o ich opuszczeniu i marszu na zachód. Przez Lasy Kozłowieckie i
Garbowskie zgrupowanie dotarło do Rąblowa i 14 maja 1944 roku tu zostało zaatakowane
przez Niemców. Oddziały partyzanckie (około 500-600 ludzi z Armii Ludowej i 300
sowietów) zostały natychmiast przerzucone ze wsi i majątku Rąblów na sąsiednie, zalesione
wzgórza i wąwozy i tu podjęły walkę. Całe popołudnie tego dnia partyzanci byli na przemian
ostrzeliwani z dział i moździerzy, a potem atakowani przez oddziały piechoty. Niemcy
kilkakrotnie wdzierali się do lasu, gdzie z trudem byli odrzucani. Partyzantów uratował
zmrok - wieczorem oddział sowiecki przebił się na południe, a oddziały AL, podzielone na
20-40 osobowe grupy, wymknęły się w różnych kierunkach, z reguły kierując się na powrót
ku Lasom Parczewskim. Była to jedna z najbardziej zaciętych bitew stoczonych przez Armię
Ludową, ale jej zwycięstwo było co najmniej wątpliwe. Straty AL nie były wprawdzie zbyt
wysokie (około 40 zabitych przy niecałej setce Niemców), jednak północnolubelskie
zgrupowanie AL przestało istnieć. Do końca okupacji lubelskie kierownictwo skupiało się na
odbudowie zgrupowania w rejonie Lasów Parczewskich.
W okresie PRL bitwa była przedstawiana jako druzgoczące zwycięstwo Armii Ludowej, tym
bardziej, że AL-owcami dowodził w niej Mieczysław Moczar (Mykoła Demko), późniejszy
generał dywizji KBW i minister spraw wewnętrznych. W swoich wspomnieniach
zatytułowanych Barwy walki, wydawanych wielokrotnie w ogromnych nakładach liczbę
zabitych w bitwie nieprzyjaciół niebotycznie zawyżał, aż do 300! W 1954 roku położona
została płyta upamiętniająca bitwę, a w 1969 roku - monumentalny pomnik. W 1986
pochowano w lesie w Rąblowie samego Mieczysława Moczara.
25
W czerwcu jednostka podporucznika Brońskiego została przydzielona do 27 Wołyńskiej
Dywizji Piechoty AK w charakterze pododdziału zwiadu. 16 lipca zgrupowanie partyzanckie
liczące około sześć tysięcy ludzi, ludzi stało się celem ataku oddziałów niemieckich w liczbie
około ośmiu tysięcy żołnierzy. 18 lipca 27 DP AK przebiła się przez pierścień obławy
i przeszła w lasy czemiernickie.
20 lipca Armia Czerwona sforsowała Bug i zaczęła zajmować Lubelszczyznę. W
zaistniałej sytuacji (wycofywanie się wojsk niemieckich) dowództwo Dywizji rozpoczęło
przygotowywanie uderzenia na Lublin w ramach akcji „Burza”. 22 lipca major „Żegota” Tadeusz Sztumberk-Rychter, przywiózł z Komendy Okręgu zadania akcji „Burza” na
Lubelszczyźnie, jakie postawiono przed Dywizją. Batalion I/45 podporucznika „Gzymsa”
(cichociemny Franciszek Pukacki), rozbił w zasadzce kolumnę Niemców pod Firlejem.
Bataliony II/43 podporucznika „Hrubego” (Jana Józefczaka) i II/50 podporucznika
„Jastrzębia” (Władysława Czermińskiego), współdziałając z miejscowym oddziałem AK,
opanowały Lubartów. Nocą batalion „Jastrzębia” obsadził Michów, batalion I/43
podporucznika „Korda” opanował Kock, zaś batalion I/50 podporucznika „Sokoła”
(cichociemnego Michała Fijałki) zajął Koniaków i Kozłówkę. Zablokowano ruchy Niemców
we wszystkich kierunkach. W wyniku tych działań oddziały polskie zajęły obszar o
powierzchni około 180 km2
Około południa 23 lipca, do Lubartowa wkroczyły jednostki 29 gwardyjskiego Korpusu
Piechoty Armii Czerwonej (1 Front Białoruski), a po południu przybyły oddziały AL
podpułkownika Grzegorza Jana Korczyńskiego (prawdziwe nazwisko Stefan Jan Kilanowicz),
uwolnione przez wojska rosyjskie z okrążenia w lasach parczewskich. Na jego żądań
Korczyńskiego, dowództwo dywizji usunęło swoje oddziały z Lubartowa, koncentrując je w
rejonie Kaniówki, Kozłówki i Siedlisk. Z dowództwem korpusu sowieckiego ustalano zasady
dalszej walki z Niemcami.
5 lipca w Skrobowie odbyło się spotkanie oficerów dywizji ze stroną rosyjską pod
przewodnictwem generała Bakanowa. Zdumionym Polakom przedstawiono żądanie złożenia
broni. W tym czasie oddziały polskie zostały podstępnie otoczone przez wojsko rosyjskie.
Wymuszone złożenie broni odbyło się tego samego dnia w Skrobowie, rozformowanie
jednostki nastąpiło 26 lipca. Po rozwiązaniu Dywizji, część jej żołnierzy zastała rozstrzelana
przez Rosjan w Kąkolewnicy (na Uroczysku Baran) i na Zamku w Lublinie, część do łagrów
lub do obozów NKWD na terenie Polski.
*
W ramach akcji „Burza” oddział „Uskoka” wszedł w skład 3 Kompanii IV Batalionu 8
Pułku Piechoty Legionów AK. Stoczył kilka walk z Niemcami, między innymi 22 lipca
1944 roku w okolicach Ludwina koło Łęcznej. Kilku Niemców zabił, siedmiu wziął do
niewoli, sam ponosząc straty w liczbie jednego zabitego i dwóch rannych. Tego samego dnia
partyzanci urządzili zasadzkę na kolumnę pojazdów w przekonaniu, że są to Niemcy. Okazało
się jednak, iż były to jednostki Armii Czerwonej. Doszło do walki, w której poległo dwóch
Rosjan, a kilkunastu odniosło ranny. Partyzanci stracili jednego żołnierza.
Akcja „Burza” była wielką operacją polityczno - wojskową, zorganizowaną przez oddziały
Armii Krajowej już w pierwszych miesiącach 1944 roku, w momencie gdy ruszyła ofensywa
wojsk sowieckich. Komendant główny AK w rozkazie nr 126 z 12 stycznia instruował
podległe mu oddziały, jak mają działać w obliczu zbliżających się wojsk. Akcja „Burza”
zakładała, iż poszczególne oddziały AK we współdziałaniu z Armią Czerwoną, najlepiej
jednak bez jej współudziału, zajmować będą kolejne miasta i miejscowości znajdujące się do
tej pory w rękach Niemców. Dowództwo polskie zakładało, iż oddziały Wojska Polskiego i
administracja cywilna Polskiego Państwa Podziemnego występować będą wobec wojsk
26
sowieckich w roli gospodarza terenu, jako przedstawiciele legalnego rządu polskiego
działającego w Londynie. Najwcześniej zaczęła się na Wołyniu (styczeń 1944 r.) oraz
Podolu (marzec kwiecień 1944 r.). Za początek akcji „Burza” na Wileńszczyźnie przyjmuje
się operację „Ostra Brama” (7-13 lipca 1944 r.). Mimo zajęcia, wspólnie z Sowietami, kilku
dużych miast (z Wilnem i Lwowem na czele), operacja ta nie spełniła oczekiwań dowództwa
AK. Wszędzie scenariusz działań Sowietów był taki sam. Po krótkim okresie współpracy,
kiedy to oddziały polskie ujawniają się wobec Rosjan, dochodzi do przeprowadzanych przez
NKWD masowych aresztowań i próby całkowitego rozbicia oddziałów AK. Dowódcy tych
oddziałów byli aresztowani i wysyłani w głąb Rosji, podoficerowie i żołnierze wcielani do
armii Berlinga. Stawiających opór po prostu zabijano.
Wiedząc już o rozbrojeniu pod Skrobowem 27. Wołyńskiej DP AK, „Uskok” obawiał się,
by jego ludzi nie spotkał ze strony „wyzwolicieli” taki sam los. 3 sierpnia 1944 roku
zdecydował się zdemobilizować oddział. Początkowo deklarował chęć wstąpienia do LWP,
jednak na wieść, że jest poszukiwany przez nowe władze, razem ze swymi podkomendnymi
powrócił do konspiracji.
Początkowo pełnił funkcję zastępcy, a następnie komendanta I Rejonu Obwodu AK
Lubartów. Na początku 1945 roku, na bazie jednostki z okresu okupacji niemieckiej
odtworzył lotny oddział bojowy, podporządkowany Delegaturze Sił Zbrojnych, a następnie
WiN. Znalazło się w nim około dwudziestu ludzi, lecz później latem 1945 roku jednostka
osiągnęła stan osobowy około czterdziestu żołnierzy.
Region stał się obszarem działania dwuwładzy, w tym PKWN - pierwszego rządu
komunistycznego, a Lublin przez sto sześćdziesiąt cztery dni pozostawał tymczasową stolicą
Polski. Zniszczenie miast i dewastacja rolnictwa doprowadziło do masowego odpływu
ludności. Do 1950 roku na ziemie odzyskane wyjechało ponad trzysta tysięcy osób. W latach
1944 - 1947 południowo-wschodnia część regionu była terenem walk z oddziałami UPA. W
latach pięćdziesiątych przystąpiono do odbudowy, a następnie do rozbudowy przemysłu. Po
wojnie województwo lubelskie obejmowało obszar równy przedwojennemu, czyli prawie całe
terytorium środkowowschodniej Polski.
25 marca 1945 roku kilkudziesięcioosobowa grupa operacyjna NKWD, UB, MO
zaskoczyła grupę „Uskoka” na kwaterze w Uciekajce, dziesięć kilometrów na północnywschód od Łęcznej. Mimo przewagi liczebnej przeciwnika i niekorzystnych warunków
terenowych, partyzantom udało się wyjść z okrążenia. Stracili jednak pięciu kolegów,
po stronie przeciwnej było do dziewięciu zabitych i kilkunastu rannych.
1 czerwca 1945 roku Broński został awansowany do stopnia porucznika czasu wojny, a 25
maja 1946 roku nowy inspektor Inspektoratu WiN Lublin Franciszek Abraszewski „Boruta”
mianował go na stanowisko komendanta OP II w Obwodzie Lubartów. Tym samym
wszystkie oddziały partyzanckie i drużyny dywersyjne działające w obwodzie zostały
podporządkowane jego dowództwu. On sam natomiast podlegał bezpośrednio komendantowi
oddziałów leśnych Inspektoratu WiN Lublin, majorowi cichociemnemu Hieronimowi
Dekutowskiemu „Zaporze”, który – po nieudanej próbie przejścia do amerykańskiej strefy
okupacyjnej w Niemczech – rozpoczął odtwarzanie swego zgrupowania. W okresie sierpień –
wrzesień 1945 Zdzisław Broński roku pełnił czasowo funkcję komendanta Obwodu DSZWiN Lubartów.
Tymczasem ludowa władza, nie mogąc dorwać samego „Uskoka”, dobrała się do jego
rodziny. 26 kwietnia 1945 roku, wzmocniony kilkoma ubekami oddział KBW spalił
gospodarstwo jego rodziców i kilka innych gospodarstw należących do partyzantów.
Niemalże dokładnie rok później, 26 kwietnia 1946, pod zarzutem pomocy synowi został
aresztowany ojciec „Uskoka”, osiemdziesięciodwuletni Franciszek Broński. Na
pomagających partyzantom spadały ze strony komunistów bardzo surowe represje, łącznie
27
z przypadkami
mordowania
na miejscu
cywilów
ujętych
w trakcie
operacji
przeciwpartyzanckich.
„Uskok” nie pozostawał dłużny. 21 kwietnia 1945 roku rozstrzelał wraz ze swym
oddziałem trzech członków PPR we wsi Brzostówka i spalił bramę triumfalną, postawioną
w lipcu zeszłego roku na cześć Armii Czerwonej. 10 maja oddział wkroczył do Spiczyna,
gdzie zajął remizę strażacką, w której odbywała się potańcówka. Dla dwunastu uczestników
zabawa skończyła się smutno. Rozstrzelani zostali wójt gminy Adolf Laskowski i jego
zastępca Stanisław Wójcik oraz dziecięciu funkcjonariuszy UB, milicjantów i członków PPR.
Bestialskie znęcanie się nad niewinnymi ludźmi i podległymi mu partyzantami bolało i
oburzało „Uskoka” nie mnie niż bezprzykładna kampania kłamstw i oszczerstw, którymi
radio i lokalna lubelska prasa, zwłaszcza ówczesny „Sztandar Ludu” szkalowały cały
podziemny ruch oporu. W zachowanym fragmencie pisemnej odpowiedzi Zdzisława
Brońskiego dla lubelskich gazet, możemy przeczytać:
„W związku z artykułami umieszczonymi w «Gazecie Lubelskiej» z dnia 23.V.45 r. pt.
Nowe potworne morderstwo Ak-owskich Kainów i «Sztandarze Ludu» z dnia 24.V.45 r. pt.
Ohydne morderstwo bandytów w Lubartowie, podajemy co następuje:
Jeśli z rąk wymierzających sprawiedliwość «AK-owskich bandytów» padnie zdrajca
własnego Narodu – to na pewno nie otrzymał on kary za rozdawanie ziemi chłopom.
Jeśli w powiecie lubartowskim ginie w przeciągu miesiąca z rąk «bandytów» 30-tu
«niewinnych» i uczciwych Polaków z Milicji Obywatelskiej i «Resortu Bezpieczeństwa» - to
nie dlatego, abyśmy nie chcieli pokoju i reformy rolnej – ale dlatego, że od lipca 1944 roku do
dnia dzisiejszego tysiące Polaków zostało podstępnie aresztowanych i wywiezionych do Rosji
i tylko nieliczni wrócili. (…)
I nie trzydzieści par kobiecych oczu tragedię tę opłakuje – ale płacze cały Naród i cierpi.
Płaczemy i cierpimy wskutek głupoty i podłości niektórych klas i jednostek. Władza, którą
otrzymali z rąk obcych, jest przysłowiową pochodnią w ręku wariata!
Prześladowania trwają nadal. Tysiące Polaków, którym dotychczas udaje się ujść z rąk
siepaczy – zmuszonych jest karabinem, pistoletem i granatem bronić swego życia. Stąd
powstały «bandy». Ale czy to są bandy i czy ludzi tych bandytami nazwać należy – osądzi
społeczeństwo (…)”.
W nocy z 18 na 19 czerwca 1946 roku, podając się za grupę operacyjną UB, partyzanci
zwołali we wsi Charlęż miejscowych członków ORMO w celu pościgu i likwidacji „bandy”.
Dziewięciu ormowców, którzy się zgłosili, rozbroili, a następnie rozstrzelali.
3 lipca, partyzanci „Uskoka” wraz z towarzyszącym im pododdziałem majora
Dekutowskiego, dowodzonym przez kapitana Stanisława Łukasika „Rysia” oraz grupą
ochrony sztabu zgrupowania „Zapory”, zostali zaatakowani w Radzicu Starym przez liczącą
pięćset osób grupę operacyjną UB-KBW. Udało im się przebić przez kordon obławy, jednak
stracili trzech kolegów.
27 listopada ludzie Brońskiego pojechali wspólnie z oddziałem Leona Taraszkiewicza
„Jastrzębia” do Chełma, gdzie planowali opanowanie znajdujących się tam składów amunicji.
We wsi Świerszczów, na trasie Włodawa - Lublin, natknęli się na kolumnę samochodów UB
i KBW. Doszło do walki, w wyniku której poległ partyzant z oddziału „Jastrzębia”. W nocy
z 31 października na 1 listopada wspólnie z oddziałami „Jastrzębia” oraz Józefa Struga
„Ordona”, opanowali miasteczko Łęczna, gdzie rozbili posterunek MO, a następnie
rozstrzelali jedenaście osób – członków PPR, współpracowników UB oraz milicjanta.
Leon Taraszkiewicz ps. „Jastrząb” to również wielka legenda niepodległościowego
podziemia zbrojnego. Urodził się w Duisburgu 13 maja 1925 roku, w rodzinie robotniczej.
Miał czworo rodzeństwa. Ukończył szkołę podstawową we Włodawie, a następnie pracował
u miejscowego masarza. Po klęsce wrześniowej pomógł kilku polskim żołnierzom w
28
ucieczce przed Niemcami. Ukrył ich broń oraz załatwił cywilne ubrania. Broń została
znaleziona przez hitlerowców podczas rewizji, a Leon, dzięki staraniom matki, uniknął
pobytu w obozie koncentracyjnym. Został wysłany na roboty do Niemiec, z których uciekł w
1942 roku. Został wcielony do Baudienstu (Służba Budowlana) i wysłany do Radomia, gdzie
wykonywał różne prace nakazane przez okupanta. Tam udało mu się nawiązać kontakt z
miejscową konspiracją. Niemcy wpadli jednak na ślad jego działalności i Taraszkiewicz
został aresztowany. Udało mu się uciec i powrócić w rodzinne strony, gdzie niestety
w wyniku donosu został powtórnie złapany i przewieziony do Radomia. Taraszkiewicz
został poddany brutalnemu śledztwu, ale nie wydał nikogo z radomskiej siatki AK. W trakcie
transportu koleją, po raz kolejny uciekł i mimo postrzału zdołał dotrzeć do Chełma. Miał
w planach powrót do Włodawy, ale pech chciał, że został schwytany podczas kontroli
dokumentów, których nie posiadał. Niemcy przewieźli go na Zamek w
Lublinie. „Odwiedził” również lubelską siedzibę Gestapo „Pod Zegarem”. W trakcie drogi
powrotnej do więzienia znów udało mu się uciec. Ukrywając się w lasach włodawskich, trafił
do działającego na tym terenie sowieckiego oddziału partyzanckiego kapitana „Anatola”.
Podobnie jak jego brat, Edward Taraszkiewicz, który w czasie walk wykazał się męstwem i
odwagą, za co został mianowany porucznikiem i otrzymał order „Czerwonej Gwiazdy”.
Po wkroczeniu Armii Czerwonej otrzymał propozycję wstąpienia do PPR oraz PUBP we
Włodawie lecz odmówił tego „zaszczytu”. Został więc aresztowany i ponownie trafił na
Zamek w Lublinie, gdzie w międzyczasie zmienili się „gospodarze”. W lutym 1945 roku
przewieziono go do obozu NKWD i UB w Błuku-Nowinach. Po kilku tygodniach zbiegł z
transportu jadącego na wschód i zaczął ukrywać się w lasach. Tam nawiązał kontakt
nawiązał kontakt z komendantem Rejonu AK Klemensem Panasiukiem „Orlisem”. Przyjał
pseudonim „Jastrząb i wszedł w skład oddziału partyzanckiego Tadeusza Bychawskiego
„Sępa”. Po śmierci dowódcy, Taraszkiewicz przejął jego obowiązki, stając się postrachem
sowieckich i polskich organów bezpieczeństwa. Do oddziału dołączali nowi ochotnicy m.in.
dezerterzy z WP. W zakresie zadań, jakie „Jastrząb” wyznaczał swoim podkomendnym była
także walka z tak pospolitym po wojnie bandytyzmem, szerzącym się jak zaraza na terenie
Polesia Lubelskiego.
Najsłynniejszą akcją oddziału WiN „Jastrzębia” było zajęcie na kilka godzin Parczewa
5 lutego 1946 r. Celem ataku było uderzenie w komunistyczny aparat represji, który
szczególnie terroryzował mieszkańców miasta. Zabito kilku żydowskich funkcjonariuszy i
donosicieli, co spowodowało w przyszłości oskarżenia Leona Taraszkiewicza o
antysemityzm. 8 lipca 1946 r. „Jastrząb” urządził zasadzkę i rozbił obławę KBW,
zdobywając znaczne ilości broni i amunicji. 18 lipca 1946 r., wraz z oddziałem Stefana
Brzuszka „Boruty” z NSZ zatrzymał na trasie Chełm-Lublin samochód, którym podróżowała
siostra Bolesława Bieruta, Julia Malewska z mężem, synem i synową. „Jastrząb” nakazał
uwięzić rodzinę Bieruta, jednak spowodowało to przysłanie w teren „72 wagonów” KBW, w
związku z czym, z polecenia komendanta obwodu Włodawa kapitana Zygmunta
Szumowskiego „Komara”, zatrzymani zostali zwolnieni. 22 października 1946 r., wraz z
oddziałem Józefa Struga „Ordona”, oddział „Jastrzębia” w ciągu jednego dnia zdobył
posterunki MO w Milejowie, Łęcznej i Cysowie, rozbroił oddział WOP na trasie Włodawa Chełm, a następnie opanował Włodawę, gdzie zajął posterunek MO i rozbił siedzibę PUBP,
uwalniając setkę więźniów.
W noc sylwestrową 1946/1947, wspólnie z innymi oddziałami WiN, Taraszkiewicz
zaatakował Radzyń Podlaski, gdzie celem był m.in. tamtejszy PUBP, a w Nowy Rok stoczył
walkę z grupą pościgową KBW-UB. Niestety dwa dni później „Jastrząb” został ciężko ranny
w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach, najprawdopodobniej postrzelony przez
ulokowanego w oddziale agenta UB o kryptonimie „Bolek”. W trakcie transportu do lekarza
zmarł. Został potajemnie pochowany na cmentarzu w Siemieniu. Ponowny pogrzeb Leona
29
Taraszkiewicza, tym razem już uroczysty, odbył się 30 czerwca 1991 r. Wśród żegnających
porucznika „Jastrzębia” byli jego dawni żołnierze. Postanowieniem prezydenta Lecha
Kaczyńskiego z 20 sierpnia 2009 r. „za wybitne zasługi dla niepodległości Rzeczypospolitej
Polskiej” Leon Taraszkiewicz – „Jastrząb” został pośmiertnie odznaczony Krzyżem Wielkim
Orderu Odrodzenia Polski.
*
Kolejna wspólna akcja wspomnianych wyżej dowódców, to znaczy „Uskoka” i
„Jastrzębia”, miała miejsce nocą z 4 na 5 grudnia. Zaatakowano silnie skomunizowaną wieś
Rozkopaczew, leżącą przy drodze z Międzyrzecza Podlaskiego do Łęcznej, nieopodal jeziora
Mytycznego. Jak napisał Zdzisław Broński w swoim pamiętniku, mieszkańcy wsi
„uczestniczyli z Sowietami i Żydami w obławach na faszystów” (czyli członków
niepodległościowego podziemia).
Jeszcze na długo przed wybuchem wojny Rozkopaczew nazywany był przez okoliczną
ludność „Moskwą”. Był bazą przedwojennego Kominternu , a po wojnie bazą rekrutacyjną
ideowych działaczy i prominentów systemu. W tych właśnie okolicach, wykorzystując
dogodne bagniste bezdroża, lądowały kukuruźniki z forpocztą komunistycznej razwiedki. Tu
również rozpoczął swoją tajemniczą karierę oddział „Jeszcze Polska nie zginęła” dowodzony
przez pułkownika Roberta Satanowskiego, późniejszego mistrza dyrygenckiej batuty
Podczas ataku partyzantów na Rozkopaczew doszło do wymiany ognia z miejscowymi
członkami ORMO, podczas której zabito jednego z nich, Zbigniewa Szymańskiego. Spłonęło
dwadzieścia sześć zabudowań.
„Po drodze, w czasie wycofywania się przez wieś Kolechowice, spotkaliśmy pewnego
staruszka stojącego przy swoich budynkach ze wzrokiem skierowanym na płonący
Rozkopaczew – napisał w swoim Pamiętniku Edward Taraszkiewicz „Żelazny”. – Na nasz
widok podszedł do nas rozczulony i rzekł: «Czas na to już najwyższy. Chcieli oni komunę, no
to mają teraz czerwono, mają…»”.
„W swoich pamiętnikach Broński, próbuje usprawiedliwiać swoje czyny oczerniając
mieszkańców wsi i obrzucając ich różnorakimi epitetami, a ponadto nie przyznaje się do
zabójstwa oraz zaniża liczbę spalonych gospodarstw” – czytamy w haśle „Rozkopaczew” w
internetowej wikipedii. Jest rok 2016, a „komuna” ciągle jeszcze żywa, gotowa bronić swoich
zdradzieckich racji i oczerniać polskich bohaterów.
12 stycznia 1947 roku stacjonujący w Łuszczowie oddział „Uskoka” starł się
z kilkunastoosobową grupą milicjantów i ormowców. W wyniku walki zginął komendant
posterunku MO w Wólce i czterech ormowców, jednak sam Zdzisław Broński otrzymał
postrzał w kolano. Umieszczony w bezpiecznej kwaterze, kurował się przez kilka kolejnych
miesięcy.
Jeszcze w maju 1946 roku, do oddziału „Uskoka” przystąpiła jego partnerka życiowa.
Została zaprzysiężona i działała jako łączniczka oraz kurierka. Mieli syna Adama który
urodził się 29 lipca 1947 roku pod Poznaniem, w Nowym Tomyślu i który w 2000 roku
formalnie powrócił do nazwiska ojca. (Po urodzeniu dziecka partnerka wyłączyła się z
konspiracji. Po latach wyszła za mąż, zmarła w 2013 roku).
22 lutego 1947 roku Sejm Ustawodawczy uchwalił kolejną amnestię. Obowiązywała przez
dwa miesiące, od 25 lutego do 25 kwietnia. Wykonanie ustawy powierzono - podobnie jak w
1945 roku - Ministerstwu Bezpieczeństwa Publicznego. W tym czasie z podziemia wyszło 53
517 osób, swoją działalność ujawniło także 23 257 osób przebywających w więzieniach.
Łącznie amnestia objęła 76 774 osoby. Każdy, kto chciał skorzystać z amnestii musiał oddać
broń i wypełnić szczegółowy formularz, w którym należało podać pseudonim, imię i
nazwisko, adres, stopień, przynależność do oddziału; imię, nazwisko, pseudonim i adres
30
dowódcy. W rzeczywistości „ankiety amnestyjne” ułatwiały aresztowania osób, które się nie
ujawniły.
W wyniku amnestii z 1947 praktycznie przestało istnieć zorganizowane podziemie zbrojne
w kraju. Dzięki informacjom uzyskanym przez UB od ujawniających się ludzi, przyspieszyła
akcja wykrywania i niszczenia pozostałych grup partyzantów. Funkcjonariusze służb
bezpieczeństwa wcale nie myśleli stosować się do uchwalonych przez siebie praw. Gdy tylko
zaprzestano wykonywać amnestię, natychmiast przystąpiono do analizy zebranego materiału,
a następnie do aresztowań osób ujawnionych, pod zarzutem dalszego prowadzenia
działalności antypaństwowej. Ludzie ujawnieni w 1947 w latach 1948 - 1950 byli ponownie
aresztowani i skazywani za czyny objęte ową amnestią. Zapadały często wysokie wyroki.
Zmuszano ich niejednokrotnie do współpracy z UB i wydawania ukrywających się kolegów.
Część osób ponownie zeszła do podziemia, rzadko jednak organizując zbrojny opór.
Mimo, ze namawiali go do tego kolejni komendanci Okręgu WiN „Lublin”, pułkownik
Wilhelm Szczepankiewicz „Bójko” oraz Franciszek Żak „Wir”, Zdzisław Broński nie
skorzystał z możliwości wyjścia z konspiracji. Pozostał w podziemiu, postanawiając
kontynuować walkę zbrojną z komunistami. Obok czynników natury ideowej, zaważył na tej
decyzji również brak wiary w możliwość powrotu do normalnego życia. W przeciwieństwie
do wielu naiwnych dowódców, „Uskok” nie miał złudzeń. Doskonale zdawał sobie sprawę,
że „władza ludowa” nigdy mu nie wybaczy. Jego poglądy podzieliła zresztą większość
podkomendnych, z których zaledwie siedmiu skorzystało z amnestii.
Zmianie uległa jedynie taktyka walki. Zdzisław Broński w zasadzie respektował
podległość komendzie Zrzeszenia WiN, ale z drugiej strony wciąż radykalizował swoją
postawę przeciwko komunistycznym władzom, co było niezgodne z przyjętą polityką
kierownictwa okręgowego Wolności i Niezawisłości.
*
Użycie zwrotu „radykalizował swoją postawę przeciwko komunistycznym władzom”
wiąże się z tym, że akcje „Uskoka” zaczęły być wymierzane nie tylko w funkcjonariuszy
państwowych (UB czy MO), ale również w ludność cywilną, współpracującą bądź też
sympatyzującą z nową władzą. Przykładowo, dnia 1 maja 1947 grupa „Uskoka” rozstrzelała
w lesie pod Sernikami siedmioro członków Związku Walki Młodych, którzy wracali z
pochodu 1-majowego.
Informację o tym „mordzie”, dokonanym przez „bandytów”, znajdziemy w Internecie w
komentarzach do każdego, dosłownie: KAŻDEGO artykułu na temat Zdzisława Brońskiego,
braci Taraszkiewiczów, czy w ogóle lubelskiej partyzantki. Ktoś z uporem maniaka
zamieszcza ten sam tekst gdzie się tylko da, skrupulatnie wymieniając za każdym razem
nazwiska „pomordowanych”. Ta „masakra” w lesie sernickim przedstawiana była już przez
peerelowską propagandę jako „mord na niewinnych młodziankach wracających z
pierwszomajowego pochodu, z Lubartowa”. I tak jest po dziś dzień. Jak widać, „resortowe
dzieci” wciąż czuwają.
Tak naprawdę, to przebieg tej akcji nigdy nie został całkowicie wyjaśniony. Wiadomo, że
funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa schwytali w okolicy zupełnie przypadkowych ludzi,
od których torturami wymusili zeznania, iż zasadzkę przygotowywał „Uskok”, a żołnierzy
rozprowadzał jego zastępca „Babinicz” - Zygmunt Libera. W rzeczywistości żaden z
wymienionych dwóch dowódców o planowanej akcji nie wiedział.
Co więc wydarzyło się 1 maja w lesie pod Sernikami? Stanisław Kuchciewicz „Wiktor”
postanowił tego dnia ukarać chłostą szczególnie zasłużonych aktywistów ORMO i ZWM. W
tym celu przygotował zasadzkę na drodze, którą mieli powracać z obchodów święta pracy z
Lubartowa. Co do dalszego przebiegu wydarzeń relacje są sprzeczne. Najprawdopodobniej
któryś z nadchodzących ormowców zauważył jakiś podejrzany ruch w lesie koło drogi i
31
otworzył ogień. Rozpoczęła się bezładna strzelanina, w wyniku której padło siedmiu
ormowców, z których niektórzy z byli jednocześnie członkami Związku Walki Młodych.
Według innej wersji, w wyniku strzelaniny zabitych zostało dwóch ORMO-wców,
pozostali zaś zaczęli uciekać, lecz zostali schwytani. Partyzanci wyselekcjonowali pięciu
najbardziej gorliwych kolaborantów i wykonali na nich wyroki śmierci, spośród pozostałych kilku poddano chłoście, kilku innym udzielono ostrzeżeń.
Drugim wydarzeniem, od lat przytaczanym z lubością przez komuchów (a obecnie przez
ich pomiot), jest pacyfikacja Puchaczowa, mająca świadczyć o morderczych instynktach
Zdzisława Brońskiego i jego ludzi.
3 lipca 1947 roku podległe „Uskokowi” oddziały Stanisława Kuchciewicza „Wiktora”,
Edwarda Taraszkiewicza „Żelaznego” i Józefa Struga „Ordona” najechały na wieś Puchaczów
nad Świnką, dopływem Wieprzu. Była to zemsta za doniesienie Urzędowi Bezpieczeństwa o
miejscu ukrywania się trzech podkomendnych Brońskiego, przez trójkę mieszkańców wsi.
Rozstrzelano kapusiów, a także osiemnastu innych mieszkańców, jawnie sprzyjających nowej
władzy (zgodnie ze sporządzoną wcześniej szczegółową listą).
O serwilizmie mieszkańców Puchaczowa wobec komunistycznych władz wiedziano już od
dawna, chociaż nikt nie przypuszczał, że osiągnął on wymiary zbrodni, i że mieszkańcy tej
wsi utworzyli komunistyczne grupy egzekucyjne. Wiadomo było tylko, że donoszą i właśnie
donosicielstwo stało się powodem pacyfikacji. Ale zacznijmy od początku.
26 czerwca 1947 roku o godz. 8.00 PUBP w Lublinie otrzymał doniesienie agenturalne, że
w zabudowaniach Michała Króla we wsi Turowola kwateruje trzech „bandytów”.
Błyskawicznie zorganizowano grupę operacyjną, w skład której weszli szef urzędu porucznik
Mikołaj Joszczuk, dwóch jego podkomendnych oraz i dwudziestu trzech żołnierzy KBW.
Grupa dojechała samochodem do Puchaczowa, a następnie przemaszerowała do Turowoli.
Podzielono ją na dwie części, które okrążyły podejrzane zabudowania.
Walka trwała około czterdziestu minut. W pewnym momencie w wojskowym erkaemie
zabrakło amunicji. Korzystając z tego, partyzanci wyskoczyli ze stodoły i ostrzeliwując się,
zaczęli biec w kierunku pobliskiego lasu. Niestety, nie dane im było do niego dotrzeć.
Komunistyczni bandyci mieli przecież jeszcze inna broń… Wszyscy trzej żołnierze patrolu
„Wiktora” polegli: Kazimierz Karpik „Czarny”, Józef Król „Maryś” i Stanisław Lis „Stach”.
Zginął też żołnierz KBW, Antoni Zawierucha. Łupem grupy operacyjnej padł erkaem
Diegtariewa, niemiecki lekki karabin maszynowy MG 08/15, pepesza i skrzynka amunicji.
Kiedy wiadomość o zagładzie jego żołnierzy dotarła do „Wiktora”, ten zawrzał gniewem.
Nie namyślając się wiele, postanowił ukarać winnych tej tragedii. Dzięki współpracy
Bogumiła Korniaka (wkrótce aresztowanego, skazanego na śmierć i straconego), mieszkańca
pobliskiego Stefanowa, udało się szybko zidentyfikować sprawców doniesienia. Okazali się
nimi być trzej mieszkańcy Puchaczowa. Zięć Michała Króla (u którego kwaterowali
partyzanci), Józef Momrot, powiedział o ich pobycie trzem innym, współpracującym z UB:
Henrykowi Grotowi, Franciszkowi Ukalskiemu i Władysławowi Augustowiczowi. Ci
telefonicznie przekazali wiadomość do PUBP w Lublinie, który zorganizował obławę.
Nie mając odpowiednich sił do samodzielnego przeprowadzenia tak dużej akcji, „Wiktor”
skontaktował się z dwoma dowódcami oddziałów operujących na sąsiednich terenach:
Józefem Strugiem „Ordonem” i Edwardem Taraszkiewiczem „Żelaznym”. Nie skonsultował
swojej akcji z Brońskim, bo zapewne nie otrzymałby na nią pozwolenia. Poza tym w bunkrze
„Uskoka” (o którym za chwilę) przebywał w tym czasie major Hieronim Dekutowski
„Zapora” - komendant oddziałów leśnych WiN Inspektoratu Lublin, który zabraniał
podejmowania walk, z wyjątkiem koniecznej samoobrony.
Koncentracja oddziałów, w sumie około dwudziestu partyzantów, odbyła się w
Albertowie. Wszyscy dowódcy zgodnie uznali, że komunistyczni aktywiści z Puchaczowa
stanowią ogromne zagrożenie dla pozostałych grup. Podczas odprawy ustalono plan akcji.
32
Partyzantów podzielono na cztery grupy: „Wiktora”, „Żelaznego”, „Ordona” i „Bystrego” Eugeniusza Lisa, brata poległego w Turowoli „Stacha”. Puchaczów podzielono na sektory
podległe każdej z grup, a każdy z dowódców otrzymał wykaz osób przeznaczonych do
likwidacji.
Akcja rozpoczęła się nad ranem 3 lipca 1947 roku, kiedy wszyscy mieszkańcy pogrążeni
byli jeszcze w głębokim śnie. W jej wyniku zginęły dwadzieścia dwie osoby (jedna ofiara
zmarła później z ran). Zlikwidowano między innymi dwóch donosicieli - Władysława
Augustowicza i Franciszka Ukalskiego. Trzeci - Henryk Grot, przebywał tego dnia w innym
miejscu, w związku z czym uniknął śmierci.
Komuniści twierdzili – oczywiście - iż byli to ludzie NIEWINNI. Podpierając się
dokumentami dowodzili, że TYLKO ośmiu ze straconych było członkami PPR. (Skąd inąd
miło z ich strony, że tych, którzy należeli do PPR, uznali za WINNYCH). Sprawę wyjaśnił
ostatecznie w książce „Uskok” kontra UB Henryk Pająk, który przeglądając akta UB, znalazł
w nich pewien dokument. Nosił datę 25 czerwca 1952 roku i podpisany był przez sekretarza
PZPR z Lublina, Hipolita Goraja. Podano w nim nazwiska trzynastu spośród dwudziestu
jeden straconych w Puchaczowie, jako członków PPR. Jak wyjaśniał sekretarz Goraj,
pozostali również byli członkami tej organizacji, chociaż formalnie nie ujęto ich w ewidencji.
„Zrobiło to wrażenie na komunistach – zapisał w swoim Pamiętniku «Uskok». Rozdmuchano ten fakt okropnie. Z naszego punktu widzenia, była to robota może zbyt
krwawa, ale konieczna”.
*
Stanisław Kuchciewicz „Wiktor”, wraz z przyjaciółmi: Leonem Eustachiewiczem oraz
Błażejem Jaczyńskim utworzył już w pierwszych dniach okupacji niemieckiej nieformalną
organizację, której celem było rozbrajanie hitlerowskich żołnierzy i magazynowania zdobytej
broni.
W 1942 roku zasilił szeregi Narodowych Sił Zbrojnych. Jesienią 1943 roku walczył w
oddziale partyzanckim podchorążego Jana Imbirowicza „Jacka I”, następnie przeszedł pod
dowództwo „Jacka II” (N.N.). Służył w pierwszej drużynie, odpowiedzialny był za obsługę
erkaemu. Brał udział w większości walk toczonych z okupantem przez lubelską partyzantkę,
między innymi w akcji na Ostlegion w Zemborzycach, w której zdobyto piętnaście wozów
broni i uzbrojenia nie ponosząc przy tym strat własnych. Posługiwał się wtedy pseudonimami
„Roman” oraz „Iskra”. Pseudonim „Wiktor” przyjął dopiero w 1945 roku, na cześć
młodszego brata zamordowanego 17 lutego przez funkcjonariuszy MO.
Po wkroczeniu Rosjan, w połowie września 1944 roku, wstąpił do Wojska Polskiego i
rozpoczął służbę w stacjonującym w Lublinie 8 Pułku Piechoty. Kiedy wyszła na jaw jego
NSZ-owska przeszłość, prysnął, powracając w rodzinne strony. Nawiązał kontakt z oddziałem
NSZ kierowanym przez kapitana Mieczysława Pazderskiego „Szarego”, wchodząc w skład
sztabu i uczestnicząc w jego walkach zbrojnych. Po śmierci kapitana Pazderskiego (10
czerwca 1945 r. pod Hutą), Kuchciewicz wszedł w skład oddziału dowodzonego przez
Eugeniusza Walewskiego ps. „Zemsta”, zaś po jego z kolei śmierci, dołączył do sierżanta
Stefana Brzuszka pseudonim „Boruta” z Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, obejmując
funkcję jego zastępcy. Wziął udział między innymi w akcji pod Pieszowolą, której celem było
odbicie aresztowanego przez UB Zdzisława Szymańskiego „Okonia”. Biorący udział w tej
samej akcji Edward Taraszkiewicz „Żelazny”, scharakteryzował „Wiktora” jako niezwykle
odważnego i znakomicie wyszkolonego żołnierza:
„W tym czasie, gdy myśmy rozbijali dwa samochody, to wojsko z trzeciego samochodu,
który było o jakieś sto metrów w tle, kryje się po rowach przydrożnych. Zostaje ono
ostrzelane przez trzecią naszą grupę pod dowództwem kolegi «Wiktora». Na skutego tego
grupa ta zostaje przyduszona do ziemi i musi czekać. Gdy jednak pomiędzy tą grupą zaczyna
33
się robić jakiś podejrzany ruch, to w tym momencie «Wiktor» posłał środek pomiędzy nich
pocisk z garłacza, po którym żaden z nich już głowy ze strachu nie wychylił”.
Wraz z początkiem lipca 1946 roku, po śmierci „Boruty”, Stanisław Kuchciewicz
przeszedł do oddziału Zdzisława Brońskiego, który awansował go do stopnia porucznika
czasu wojny. Był dowódcą plutonu, a następnie szefem sztabu.
Prowadzone przez „Wiktora” działania zbrojne, w przeważającej mierze miały charakter
samoobrony przed siłami resortu. „Kuchciewicz starał się przede wszystkim zdobywać
zaopatrzenie dla oddziału oraz pozyskiwać informacje o ruchach jednostek nieprzyjaciela.
Prowadził bardzo ruchliwy „tryb życia”, często zmieniał kwatery, ubekom trudno było go
namierzyć. Rzadko przebywał na stałe z żołnierzami. Zwykle ukrywał się sam, łącząc się z
podwładnymi podczas organizowania konkretnych akcji.
Po śmierci „Uskoka” nawiązał współpracę z „Jastrzębiem” i kontynuował walkę
przeciwko okupantowi. W 1951 roku, wraz z Zygmuntem Pielachem „Felkiem” postanowił
przedostać się na Zachód. Podjęta próba zakończyła się fiaskiem, ponieważ „Felek” po
dojeździe do Poznania rozchorował się, co uniemożliwiło mu dalszą wędrówkę. „Wiktor”
postanowił pomóc przyjacielowi i wspólnie powrócić w rodzinne strony.
Zimę na przełomie 1951/1952 partyzanci przetrwali na zaufanych kwaterach, polegając na
pomocy sprzyjających im gospodarzy. 10 lutego 1953 roku Kuchciewicz postanowił wraz z
Pielachem przeprowadzić akcję na Gminną Kasę Spółdzielczą w Piaskach. Do pomocy
zgłosił się Józef Franczak „Lalek”, który miał za zadanie ubezpieczać żołnierzy, stojąc
naprzeciwko w cmentarnej bramie. Po wejściu do budynku „Wiktor” wraz z „Felkiem”
sterroryzowali bronią pracowników, po czym zabrali się za pakowanie gotówki.
Wykorzystując ich chwilową nieuwagę, jeden z pracowników włączył przycisk alarmowy
zawiadamiający MO.
Kilka minut później, silna grupa milicjantów zaatakowała budynek Gminnej Kasy
Spółdzielczej. W trakcie strzelaniny „Wiktor” został śmiertelnie postrzelony przez
komendanta posterunku, sierżanta Tadeusza Stojka. W tej samej sekundzie milicjant został
zastrzelony przez „Felka”.
„Wiktor” zdążył jeszcze wydać polecenie „Felkowi”, by ten się wycofał, po czym stracił
przytomność. Zmarł na korytarzu Gminnej Kasy Spółdzielczej w Piaskach kilka minut po
otrzymaniu postrzału. Przy zwłokach zabitego znaleziono liczne przedmioty osobiste,
włącznie ze szczoteczką do zębów. Ciało „Wiktora” przewieziono natychmiast do więzienia
na Zamku w Lublinie, gdzie zwłoki zidentyfikowali, sprowadzeni przez UB, rodzice, brat i
znajomi. Przeprowadzono również oględziny lekarskie, które jako przyczynę śmierci denata
wykazały wykrwawienie się z rany postrzałowej płuc. Miejsce pochówku Stanisława
Kuchciewicza – jak wszystkich Żołnierzy Wyklętych - do dzisiaj pozostaje nieznane.
*
Tymczasem „Zapora” postanowił wraz z innymi osobami przedostać się na Zachód.
Ucieczka nie powiodła się, gdyż na skutek zdrady wszyscy zostali schwytani przez UB 16
listopada 1947 roku w Nysie. Osądzono ich i skazano na karę śmierci, a wyroki wykonano.
Ocalał tylko inspektor lubelski Władysław Siła - Nowicki „Stefan”, który jako jedyny został
skazany na karę dożywotniego więzienia. (Szerzej o tej sprawie w rozdziale poświęconym
Hieronimowi Dekutowskiemu).
Zanim jednak wyruszył w swą ostatnią podróż, „Zapora” rozkazem z 12 września 1947
roku mianował porucznika Zdzisława Brońskiego swoim następcą, czyli w praktyce dowódcą
oddziałów partyzanckich na terenie byłego Inspektoratu WiN „Lublin”. Obszar podległy
nowemu dowódcy podzielono na dwie części. Komendę nad grupami zbrojnymi operującymi
na północ od Lublina objął bezpośrednio sam „Uskok”, na południe od Lublina dowodził
porucznik Mieczysław Pruszkiewicz „Kędziorek”. (Zginął 18 maja 1951 roku wraz ze swoim
34
podkomendnym Walerianem Tyrą „Walerkiem” we wsi Zamajdanie, w walce z grupa
operacyjną UB–KBW).
Pod koniec sierpnia 1947 roku „Uskok”, wraz z „Wiktorem” oraz szefem swego oddziału,
podporucznikiem czasu wojny Zygmuntem Liberą „Babiniczem”, przystąpili do budowy
podziemnego bunkra pod stodołą Wiktora i Katarzyny Lisowskich w Dąbrówce (obecnie
Nowogród), koło Łęcznej. Państwo Lisowscy, a także ich syn, Mieczysław pseudonim
„Żagiel”, od dawna już współpracowali z „Uskokiem”, a ich zabudowania niejednokrotnie
służyły wcześniej jako miejsce kwaterowania żołnierzy podziemia. Od tej pory miała to być
kwatera główna Brońskiego, najbardziej strzeżone i zakonspirowane miejsce pobytu dowódcy
oddziałów dywersyjnych z tamtych terenów.
Wybór miejsca nie był przypadkowy. Gospodarstwo znajdowało się na uboczu,
usytuowane na pofałdowanym wzniesieniu, porośniętym drzewami i krzewami.
Od najbliższych zabudowań dzieliło je ponad sto metrów. U stóp wzniesienia rozciągała się
rozległa dolina rzeki Wieprz, do której można było dostać się przez pobliski wąwóz. Taka
lokalizacja utrudniała obserwację z zewnątrz, a jednocześnie dawała realną szansę ucieczki
w przypadku niezbyt szczelnego pierścienia obławy.
Bunkier ukryty był pod ziemią, wejście wydrążone było w ścianie. Wewnątrz bunkra
znajdowały się dwa radioaparaty i duże ilości broni. Prócz zaufanych sztabowców „Uskoka”
jakiś czas spędził tu „Żelazny, ranny podczas jednej z akcji w lewą rękę. Wtedy to właśnie
spisał fragmenty kroniki swego oddziału, dzięki czemu możemy poznać nieco bliżej
codzienność ostatniego z polskich powstań. Również „Uskok”, siedząc w bunkrze, dużo
czytał i pisał.
Od czasu do czasu awansowany tymczasem do stopnia kapitana Zdzisław Broński,
zwoływał odprawy z podległymi mu dowódcami patroli. Taki sposób dowodzenia sprawiał,
że mieli oni dużą swobodę działania, co czasem prowadziło do akcji przeprowadzanych bez
jego zgody i wiedzy, jak te wspomniane wcześniej, w Puchaczowie i pod Sernikami.
Jak większość dowódców z AK-owskim rodowodem, „Uskok” stosował taktykę Kedywu,
operując małymi „patrolami”. Dla wykonania akcji wymagającej większych sił, ogłaszał
koncentrację kilku oddziałów. Potem partyzanci rozpraszali się w terenie. Tak było na
przykład 28 września 1948 roku, kiedy połączone patrole „Wiktora” i „Żelaznego” napadły
wspólnie na pociąg pocztowy w Gródku, zdobywając 2 800 000 zł.
Po aresztowaniu majora „Zapory”, do którego doszło 16 września 1947 roku, Wojewódzki
Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Lublinie z jeszcze większą zaciekłością kontynuował
polowanie na jego następcę.
31 marca 1949 r., w wyniku zdrady, funkcjonariusze UB aresztowali w kolonii Pasów
dwóch żołnierzy „Uskoka” – Stanisława Skorka „Piroga” i Stanisława Bartnika „Górala”. Za
pomocą tortur wydobyli z nich informację o miejscu kwaterowania „Strzały”, starszego
sierżanta Walentego Waśkowicza. Dowódca jednego z patroli „Uskoka” przebywał w
Pliszczynie, w gminie Wólka. 1 kwietnia został tam osaczony i poległ przy próbie wyrwania
się z obławy. Znaleziono przy nim kalendarzyk, w którym pod datą 2 kwietnia „Strzała”
zapisał: spotkanie.
Potwierdziło to zeznania „Górala”, który powiedział, że Waśkowicz miał po 1 kwietnia
wyznaczoną odprawę z „Uskokiem”, najprawdopodobniej w domu Władysława Zarzyckiego,
rolnika z kolonii Łuszczów pod Lublinem. Nocą z 2 na 3 kwietnia grupa operacyjna UBKBW osaczyła „Uskoka”, „Wiktora” i „Żelaznego” w domu Stefanii i Władysława
Zarzyckich.
Pułkownik Jerzy Siedlecki (p.o. naczelnika Wydziału ds. Funkcjonariuszy MBP) w
raporcie do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego:
„W nocy 30/31 marca 1949 PUBP w Krasnymstawie uzyskał wiadomość, że w
zabudowaniach jednego z gospodarzy zakwaterowało dwóch bandytów. W związku z
35
powyższym wspólnie z Komendą Powiatową MO zorganizowano akcję, w wyniku której
wspomniani bandyci zostali ujęci, a jeden z nich podczas próby ucieczki ranny. 31 marca
PUBP Krasnystaw stwierdził, iż zatrzymanymi są członkowie pododdziału «Strzały» z bandy
«Uskoka»: Skorek Stanisław ps. «Piróg» i Bartnik Stanisław ps. «Góral». (…)
Bandyci, przesłuchani przez mało doświadczonych referentów, podali miejsce
zmagazynowania broni oraz swoje meliny. Między innymi podali meliny u gospodarzy
Zarzyckiego i Wolińskiego. (...). Z zeznań zaprotokołowanych i nieprotokołowanych (...)
wynikało: – że dowódca pododdziału «Strzała» w pierwszych dniach kwietnia ma odbyć
spotkanie z «Uskokiem» (...); – że «Strzała» do 1 kwietnia winien przebywać na terenie wsi
Pliszczyn, gdzie posiada bunkier, o którym wie mieszkaniec tejże wsi Woliński Władysław; –
że melina u Zarzyckiego, zamieszkałego w kolonii Łuszczów II, jest jedną z poważniejszych,
na której należy spodziewać się pobytu «Uskoka». (...)
Kpt. [Stanisław] Majewski doszedł do przekonania, że «Strzała» powinien znajdować się
na terenie miejscowości Pliszczyn do 1 kwietnia 1949 i postanowił na terenie wspomnianej
miejscowości przeprowadzić operację wojskową. [...] O świcie 1 kwietnia bandyta «Strzała»
został zabity. Przy zabitym bandycie oprócz broni znaleziono notatki i kalendarzyk, w którym
pod datą 2 kwietnia widniał napis «spotkanie». (...)
Na podstawie powyższych danych kierownictwo WUBP w Lublinie doszło do wniosku, że
bandytów należy się [spodziewać] 2 kwietnia na melinie u Zarzyckiego i w związku z tym
postanowiło przeprowadzić tam operację wojskową, mającą na celu ujęcie, względnie
likwidację dowódcy band «Uskoka» wraz z członkami jego grupy. (...) Kpt. Majewski polecił
grupie funkcjonariuszy MO obstawić zabudowania (...). Wkrótce (...) w domu mieszkalnym i
obok rozległy się strzały z broni automatycznej i wybuchy granatów. (...) Por. Duszyński z
chor. Zarębą odbili deski z okna suteryny, wchodząc do środka. Po przeszukaniu w suterynie,
udali się po trapie na parter i tam zostali śmiertelnie ranni strzałami oddanymi przez bandytów
z broni maszynowej. Bandyci oddali kilka serii strzałów przez drzwi balkonowe, znajdujące
się w południowej ścianie domu, po czym rzucili kilka granatów, wyskoczyli na ogród i
skierowali się prosto do lasu. (...) Zarządzony za bandą pościg przy użyciu psów pozostał bez
rezultatu. Warszawa, 13 kwietnia 1949 r.”.
„Z kapitanem «Uskokiem» i «Wiktorem» udaliśmy się na spotkanie dowódców oddziałów,
które miało się odbyć w kolonii Łuszczów – relacjonował to samo zdarzenie ppor. Edward
Taraszkiewicz «Żelazny»: - (...) O czwartej rano zostaliśmy otoczeni przez batalion KBW i
UB – wyłamali drzwi i weszli do budynku (...). Pierwszych położyliśmy z broni, potem
rzuciliśmy przez okna pięć granatów i wyskoczyliśmy przez tylne okno. Tylko dzięki
Opatrzności Bożej i ciemności udało nam się wycofać bez strat. (...)
Jakoś z wielką biedą przesiedzieliśmy na polu koło Krzesimowa, w małych, niepozornych
krzakach nad rzeką. Wieczorem wstąpiliśmy głodni do domu w pobliżu, aby się pożywić, bo
do kryjówki było 12 kilometrów. Było tam jakieś podejrzane towarzystwo, pachnące
«demokratyzmem». Dla pewności postanowiłem tych ludzi zrewidować. Przy jednym z nich
znalazłem pistolet TT w doskonałym stanie. Jak się potem okazało z dokumentów, był to
starszy sierżant podchorąży z (...) MO w Lublinie, którego potem rozwaliliśmy”.
W swoim raporcie do MBP z13 kwietnia 1949 roku obywatel pułkownik Jerzy Siedlecki
„zapomniał” zapewne napisać o tym, co działo się potem.
Otóż milicjanci i ubecy doszczętnie zdemolowali wnętrza zabudowań państwa Zarzyckich,
a znajdującą się w nich żywność, zapasy mąki i ziarna zalali naftą. Stefanię i Władysława
Zarzyckich oczywiście aresztowano i osadzono na Zamku w Lublinie. W zniszczonym
mieszkaniu pozostawiono na pastwę losu trójkę ich dzieci: dwie dziewczynki,
dziewięcioletnią Marysię i dwunastoletnią Zosię oraz jedenastoletniego Henia.
Przez kilka kolejnych miesięcy cała trójka koczowała w ruinach rodzinnych zabudowań.
Najpierw w pomieszczeniu nad chlewem, bo tam było nieco cieplej niż w zdemolowanym
36
mieszkaniu, a później w jamie wygrzebanej w stercie słomy. Żywność potajemnie dostarczało
im kilka osób z sąsiedztwa. Dopiero w październiku 1949 roku najstarsza córka Zarzyckich
została umieszczona w szkole ogrodniczej w nieodległych Kijanach, zaś dwójka młodszych
dzieci trafiła do domu dziecka.
Ich siostrzyczka, Magdalena, urodzona już na Zamku w Lublinie, podzieliła los siostry i
brata – także znalazła się w domu dziecka. Matki nigdy nie poznała. Dla komunistycznych
bandytów nie miało bowiem żadnego znaczenia, że Stefania Zarzycka ma troje małych dzieci
i że jest w zaawansowanej ciąży. Jeżeli brali pod uwagę te okoliczności, to tylko w kontekście
lepszych możliwości nacisku na nią samą i na jej męża. Obydwoje zostali poddani ciężkiemu
śledztwu, połączonemu z torturami. Jak wspominała osadzona wówczas na Zamku w Lublinie
i pracująca w więziennym szpitalu kobieta pochodząca z jednej z miejscowości sąsiadujących
z Łuszczowem: „Stefania Zarzycka była cała sina od pobicia”. Znalazła w sobie jeszcze tyle
sił, że dała życie swojemu czwartemu dziecku. Zmarła w więziennym szpitalu tuż po
porodzie, 29 maja 1949 roku.
Inaczej niż jego żonie, Władysławowi Zarzyckiemu dane było przeżyć piekło śledztwa.
Został skazany „tylko” na piętnaście lat pozbawienia wolności i konfiskatę całego majątku.
Więzienie opuścił w 1955 roku, wtedy też odzyskał dzieci. Będąc już na wolności, tak
wspominał to, co się w nim działo (relację przekazała jedna z jego córek):
„Ojca i matkę umieszczono w dwóch sąsiednich celach przedzielonych cienką ścianką.
Jeden z ubeków wszedł do celi ojca i zapytał: - Słyszałeś jak drze się z bólu twoja baba? Nie?
To zaraz usłyszysz. Po chwili z sąsiedniej celi rozlegał się przeraźliwy krzyk torturowanej,
ciężarnej matki. Trwało to jakiś czas. Potem drzwi się otwierały, wchodziło kilku i mówiło do
ojca: - A teraz ona usłyszy, jak ty wyjesz! - I rozpoczynało się bezlitosne bicie i kopanie”.
Władysław Zarzycki zamieszkał w Starachowicach, gdzie pracował w kopalni jako
pomocnik górnika. Zmarł w 1963 roku.
*
Osaczonemu przez ubeckich agentów „Uskokowi” nie pozostało już wiele życia. Nic nie
mogło odwrócić biegu wydarzeń. Charon był już opłacony, a Styks nigdy nie zamarza... Sam
zresztą dobrze zdawał sobie z tego sprawę. Ostatni zachowany zapis z jego Pamiętnika
pochodzi z 1 maja 1949 roku, a więc dokonano go na dwadzieścia dni przed śmiercią autora:
„Polska tonie w czerwonej powodzi… Istnieje przysłowie, że «tonący brzytwy się
chwyta», jakże ono obecnie pasuje do wielu Polaków! Toniemy – a nadzieja, której się
chwytamy – pozostaje niestety przysłowiową brzytwą”.
Był przekonany, że wcześniej czy później ubecy go dorwą. A „dorwą” oznaczało śmierć.
Pamiętnik zaczął spisywać już po wojnie, w końcu 1947 roku. Z pamięci odtwarzał
najważniejsze wydarzenia z lat poprzednich. Gdy postanowił spisać wspomnienia i relacje o
aktualnych wydarzeniach, musiał spodziewać się tragicznego końca swej walki. Pisał je więc
„ku pamięci”, jako świadectwo o czasach i ludziach wojny i tego zwycięstwa, które okazało
się klęską. Chciał przekazać kolejnym generacjom swoje spostrzeżenia i przemyślenia.
Podstawą refleksji notowanych w pamiętniku były wydarzenia, w których sam uczestniczył,
te, o których dowiadywał się z racji pełnionej w konspiracji funkcji oraz informacje z „Głosu
Ameryki”, którego słuchał w podziemnym bunkrze. Na przykład:
„18 VII [19]48 r.
Awantury berlińskie, spowodowane sowiecką blokadą, skupiają na sobie uwagę świata już
od kilku tygodni. Wobec powagi sytuacji, jaka się tam wytworzyła, zbladł problem wojny
żydowsko-arabskiej w Palestynie. Zresztą Arabowie, wskutek braku koordynacji swoich sił
(no i wskutek braku waleczności), całą sprawę partaczą. Naród „Izraela” odnosi sukcesy
wojenne! (Doprawdy śmieszna rzecz). Zanosi się tam na rozejm. Czy trwały? Nie wiadomo,
będzie to zależało od spokoju w świecie. A spokój – jak wszyscy zgodnie twierdzą – stoi pod
znakiem zapytania. Wskaźnikiem tego stanu rzeczy jest Berlin. Sowieci chcą wyprzeć swoich
37
sojuszników z Berlina, by – będąc wyłącznymi panami stolicy – osiągnąć lepsze wpływy
polityczne na naród niemiecki, by Niemców komunizować.
Sojusznicy zachodni również przywiązują właściwą wagę do atutu, jakim jest ich
obecność w Berlinie, i zdecydowani są tam pozostać. Oświadczają to przy każdej okazji
wszem i wobec i każdemu z osobna. Dobrze, że tak właśnie jest, tylko z tym gorzej, że
Anglosasi w tym konflikcie do tej pory przypominają trochę Arabów w konflikcie z Żydami.
Są zbyt miękcy. A właśnie w stosunkach z Sowietami nie ma miejsca na miękkość; miękkość
w tym wypadku jest objawem ubliżającym. Sowieci to bezwzględny brutal, dla którego
najskuteczniejszym argumentem jest solidne grzmotnięcie w pysk.
Jeśli blokada w Berlinie wprowadzona została przez Sowietów siłą – siłą powinna być
natychmiast zdjęta. Wszak Anglosasi mają na to wszelkie prawa w myśl poprzednich
układów. Setki samolotów dziennie boryka się z trudnościami, by dowozić zaopatrzenie dla
dwóch i pół miliona ludności berlińskich stref zachodnich, a że jest to ludność niemiecka –
daje się światu niemiłe pozory zbytniej troskliwości o Niemców, bo nie każdy zrozumie, że
właściwą stawką w tej grze jest co innego, że chodzi o jakieś wpływy, jakiś prestiż bardzo
szeroko pojęty. Właściwie jest to już wzajemne próbowanie sił, sił, które w każdej chwili
mogą wstrząsnąć porządkiem świata.
Stalin w otoczeniu paru żydłaków siedzi w Kremlu i uśmiecha się pod wąsem na myśl, jak
to z lwiej części Berlina zrobił niedostępną wyspę, do której jedynie samoloty mają dostęp. I
że te samoloty: amerykańskie, angielskie, francuskie, muszą tam dostarczać kilka tysięcy ton
żywności i węgla dziennie. Armia Czerwona – otaczająca Berlin – to żywioł niewzruszony.
Stalin jest z tego dumny, na pewno przygotuje środki blokady powietrznej. «Stchórzą i
uciekną z Berlina” – myśli sobie Gruzin. Tamci jednak twierdzą, że nie stchórzą. Zresztą
wszystko się samo wyjaśni, byle jak najprędzej. Niech sobie obie strony zażywają wszelkich
eksperymentów – byle by nie wszczynano już bezużytecznych rozmów dyplomatycznych. To
zabiera czas, a nic nie daje”.
„20 X [19]48 r.
«Od wioseczki do wioseczki...» Od wioseczki do wioseczki chodzą nie „«wróżące z kart
Cyganeczki», ale Uzbrojeni Bandyci (UB). Grasują tak już prawie od miesiąca i nie wiadomo,
jak długo jeszcze to potrwa. W tym terenie znajdują się trzy bataliony KBW (Warszawa,
¸Łódź i Lublin) z dodatkami UB, MO, ORMO oraz całą zgrają szpiclów – pepe[e]rowców.
Motorem kierowniczym są miejscowe władze bezpieczeństwa (wojewódzkie, powiatowe i
terenowe). Grasują tak dniem, jak i nocą, większymi lub mniejszymi grupami. Do
porozumiewania się służą radiostacje polowe. Wyposażenie i zaopatrzenie pierwszorzędne.
Ruchy ich są podstępne. Potrafią do jednej miejscowości wpadać kilka razy, odbić się
kilkanaście kilometrów, a po pewnym czasie znów wrócić i znaleźć się tam, gdzie są najmniej
spodziewani. Dążą jednak do tego, by w każdej wiosce każdy budynek poddany był rewizji.
Specjalnie prześladowani są amnestionowani oraz bogatsi gospodarze, których nazywa się
teraz kapitalistami, spekulantami, wyzyskiwaczami i czymś tam jeszcze. Wszystko zmierza
do tego, by od bogatszych gospodarzy zacząć kolektywizować rolnictwo. Na tych
«wyzyskiwaczach» dokonuje się formalnych rabunków. Rozwalanie i niszczenie zabudowań
staje się coraz częstszym zjawiskiem, tak jak i bezpodstawne aresztowania i torturowanie. W
propagandzie uprawianej przy tej okazji uwidacznia się jaskrawo intencja poróżnienia chłopa
biedniejszego z bogatszym i w ogóle wpajanie nieufności i zawiści między ludźmi.
W takich warunkach mamy duże trudności do utrzymania się. Przez dwa dni siedzieliśmy
w kryjówce, dokoła której kręcili się «brudasy», ale jakoś przeszło. Może Bozia da, że i nadal
przetrwamy szczęśliwie. Ubejcy dopytują o nas gorliwie i obiecują «grubą forsę» za
udzielenie wskazówek. O «Uskoku» puszczają najróżniejsze wersje i obserwują, co ludzie o
tym mówią”.
„26 XII [19]48 r.
38
Dzięki staraniom UB okres Świąt był urozmaicony, jak wiem dotychczas; w noc wigilijną
UB było na terenie pięciu gmin: Mełgiew, Wólka, Spiczyn, Ludwin i Łęczna. Robiono
«kotły», udawano partyzantów, przetrzymywano przejeżdżających i przechodzących, a w
wielu domach przeprowadzano rewizje. Kilka osób, które wydały się podejrzane, aresztowano
– by po przeprowadzeniu dochodzenia i przetrzymaniu przez Święta w areszcie – zwolnić do
domu. Władze «demokratyczne» robią wszystko, aby uprzyjemnić ludziom w Polsce
uroczystości Bożego Narodzenia. I nie tylko w Polsce... Na Węgrzech, właśnie w Święta,
wtrącono do więzienia kardynała [Józsefa] Mindszenty’ego. Co za pogańska perfidia!...”
„5 IV [19]49 r.
Lawina nieszczęść nieubłaganie nas dosięga i pochłania ofiary. Tym razem wszyscy trzej:
«Wiktor», «Żelazny» i ja wyszliśmy cało, lecz jakaś tragedia stała się u «Strzały», a może u
«Lalusia». Bliższych szczegółów o ich losach nie znam, ale obawiam się najgorszego.
Dom był obszerny, murowany, budowany à la willa, u dołu znajdowały się piwnice i inne
pomieszczenia, a wyżej, około 2,5 metra nad ziemią – mieszkania. Przed wojną jakiś adwokat
czy doktor kupił tutaj dwadzieścia parę morgów ziemi w ładnym położeniu koło lasu i miał
zamiar urządzić coś w rodzaju letniskowej kolonii. Postawiono więc ten dom i kilka
budynków gospodarczych. Całość nie była jeszcze wykończona. Za okupacji niemieckiej
obiekt ten został nabyty przez rolnika, pana [Władysława] Zarzyckiego. Ludzie nad wyraz
poczciwi, uczciwi – oto najogólniejsza charakterystyka rodziny pp. Zarzyckich. W tym
właśnie domu umówione było spotkanie. Nocą z 2 na 3 kwietnia zaszliśmy tam z «Wiktorem i
«Żelaznym». «Lalusia» [Józefa Franczaka] jeszcze nie było. Należało czekać na nich przez
noc, a na dzień pozostać w mieszkaniu lub ukryć się w pobliskim lesie. Po omacku, aby nie
pokazywać światła o tak późnej porze, ulokowaliśmy się, jak komu przypadło i czekamy.
Na zewnątrz nie ubezpieczaliśmy się, aby nie drażnić psów. W domu oprócz nas
znajdowała się pani Zarzycka i dwoje dzieci w szkolnym wieku. Mąż z kilkuletnią córeczką
spał w obok położonym budynku inwentarskim, w którym urządzone było mieszkanko. O
naszym przybyciu Zarzycki został zaraz powiadomiony, aby na wszelki wypadek zawczasu
wiedział, jakich ma gości u siebie. Oczekiwanie trwało ponad cztery godziny. Aby nie zasnąć,
gawędziliśmy z panią Zarzycką, która też – jak mówiła – wybiła się ze snu. Przez okna
zaglądała noc pogodna i rozgwieżdżona, choć bezksiężycowa. Psy szczekały od czasu do
czasu i za każdym razem nasłuchiwaliśmy, czy nie nadchodzą oczekiwani, ale cisza panowała
dalej, nikt w umówiony sposób nie stukał w okna.
– One często tak szczekają na lisy lub zające – wyjaśniła pani [Stefania] Zarzycka.
Do świtu pozostawała już niecała godzina i począłem się zastanawiać, co robić dalej, bo
było mało prawdopodobne, aby oczekiwani mogli nadejść. Psy znowu zaszczekały – i choć
nie ujadały gwałtownie – to jednak nie uspokoiły się przez kilkanaście minut. Zaintrygowało
to nas wszystkich, bo przecież «Strzała» czy «Laluś» nie drażniliby psów tak długo.
– Może resort? – wyjrzała niespokojnie gospodyni i wybiegła do drugiego mieszkania,
skąd był lepszy wgląd w gospodarskie budynki, przy których ujadały psy.
«Wiktor» całkowicie przygotowany, z «górniakiem» w ręku, poszedł za nią. My z
«Żelaznym» pozostaliśmy w pokoju i wpatrujemy się w okno: na razie nic nie widać. Zresztą
widoczność za oknem zamyka się w granicach kilkunastu metrów. Nie słychać też żadnych
poruszeń, ale... do mózgu wdziera się uparcie przeświadczenie, że ktoś jest blisko wśród tych
ciemności... może nasi przyszli... może...
Wtem psy umilkły całkowicie, jakby zmuszone do milczenia. Zrobiło się więc jeszcze
ciszej i wtedy obok domu, przy ścianie, w której z tego pokoju okna nie było, dały się słyszeć
zmieszane kroki. Jednocześnie do pokoju wróciła pośpiesznie, lecz z opanowaniem,
gospodyni, z nią „«Wiktor». Tak! Na jaśniejszym tle ścieżki wiodącej do budynków
gospodarskich od domu mieszkalnego widzieliśmy kilka zbliżających się sylwetek. A więc są
39
już po jednej i drugiej stronie domu! Otoczeni! Słychać wyraźnie kroki i przyciszone głosy
przy drzwiach wejściowych. Na dole jakiś hałas.
Spojrzałem znów przez okno. Teraz i tutaj zauważyłem sylwetkę przechodzącego pod
ścianą człowieka. – Może jednak nasi? Może pomyłka? Przywidzenie? – przewijało się w
moim umyśle przypuszczenie, choć to, co się dokoła działo, zaprzeczało takim
przypuszczeniom.
– Resort! O Boże! Wywalili drzwi! Ratujcie się jakoś! – to były słowa gospodyni, która
starała się przy tym uspokoić dzieci.
Oczywiście każdy z nas już wiedział, co robić należy. Sytuacja była ciężka, ale do
ostatniej chwili trzeba wykorzystać każdą możliwość. Każdy z nas miał automat, pistolet i
dwa granaty. Z pokoju, w którym się znajdowaliśmy, przechodziło się do przedpokoju, po
czym następnymi drzwiami na korytarz. Korytarz kończył się załamaniem w inny korytarzyk,
z którego znów były wejścia do innych pomieszczeń oraz schody wiodące do drzwi
wejściowych.
«Łachy» (tak zawsze nazywa «Żelazny» ubejców) byli już wewnątrz i dochodzili do
korytarzyka, przeszukując zakamarki z piwnicami włącznie. Tutaj już posługiwali się
światłem latarek elektrycznych. Iść na nich byłoby szaleństwem. Zresztą nie mieliśmy tego
zamiaru. W przedpokoju, o którym była już mowa, prócz drzwi prowadzących na korytarz,
były drugie, prowadzące bezpośrednio na dwór. Obecnie były nieużywane i zamek był
uszkodzony. Były to drzwi oszklone i prawdopodobnie miały prowadzić na werandę czy jakiś
ganek, który nie został jeszcze wybudowany – kto by więc chciał tędy wyjść, musiał skoczyć
z ponad dwumetrowej wysokości na ziemię.
W tym wypadku wysokość ta nie była przeszkodą – chodziło o Łachów, którzy i tam się
znajdowali. Te drzwi stały się jednak dla nas ostatnią nadzieją. «Wiktor», który widział
Łachów najdokładniej i nie miał złudzeń, stał już w pogotowiu przy drzwiach z przedpokoju
na korytarz. Stanąłem po drugiej stronie tych drzwi, a «Żelazny» obserwował, co się dzieje
przy drzwiach oszklonych. Za załamaniem, na korytarzu, panował już ruch i gdy stanąłem
koło «Wiktora» – Łach świecąc latarką – wszedł na większy korytarz oświetlając drzwi, przy
których staliśmy.
Ilu ich tam weszło, nie wiemy, bo o ślepiło nas światło latarki. Oni mogli nas nie
zauważyć, bo zza framugi byliśmy wychyleni tylko tyle, ile trzeba było dla obserwacji i
wysunięcia luf. Gdy Łach ze światłem wysunął się na środek korytarza – «Wiktor» rąbnął doń
długą serią ze swego automatu. Ja automatycznie wypuściłem też parę pocisków. Światło
zgasło i rozległ się jęk. Na mniejszym korytarzu i schodach tumult, ale jeszcze nikt stamtąd
nie strzela. I choć było to już wbrew wszelkiej logice, mimo woli wyrwał mi się pytający
okrzyk:
– „Strzała”?
Odpowiedzi oczywiście nie było, a ja zająłem się czym innym. Na te drzwi Łachy już
wyraźnie nie pójdą i trzeba szybko wykorzystać zamieszanie przy nich powstałe. «Wiktor»
rzucił już jeden i drugi granat przez oszklone drzwi na zewnątrz, a ponieważ z zamkiem nie
mógł sobie poradzić ręką, puścił weń serię z automatu. «Żelazny» mu pomagał,
przygotowując swoje granaty. Pobiegłem do pokoju, odbezpieczając swój obronny, zrzutowy
angielski granat – który, nawiasem mówiąc, nosiłem przy sobie już piąty rok – i skierowałem
się do okna. W ciemnościach, gdzieś przy łóżku, szeptały strwożone dzieci. Gospodyni
znajdowała się obok nich. Gdy zobaczyła mnie wracającego do pokoju, przyjęła to widocznie
za znak naszego niepowodzenia i zapytała:
– Nie dacie rady? Może na strych? O Boże! Ratujcie się”.
Ukrywający się Zdzisław Broński pisał także… wiersze.
NIEWOLA
40
A kto chce być sługą, niech sobie żyje,
Niechaj sobie powróz okręci na szyję,
Niechaj swoją wolę na wieki okiełza –
Pan niedaleko, niech do niego pełza
Niechaj jak pies wierny czołga się bez końca,
Za żydowskim butem, który nim potrąca.
I najpierw głaskany, a potem wzgardzony,
Niechaj bolszewikom wybija pokłony.
Lecz kto chce być wolnym i prawe ma serce,
Niech walczy, niech cierpi, choć w poniewierce.
Niech ducha pokrzepi myślą o przyszłości
I czoła nie zniża w podłej służalczości.
ODJECHAŁAŚ
Odjechałaś tak nagle ode mnie,
Piszesz w listach, że nigdy już nie…
Ja żałobą tak tęsknię daremnie
Szkoda naszych minionych już dni.
Mnie krępują dziś więzy niedoli,
Tyś została samotna jak ptak.
Tylko serce co rano tak boli,
Tylko ciebie dziewczyno mi brak.
Któż mi teraz wieczorem zanuci
Ulubioną piosenkę sprzed lat.
Któż mi ręce na szyję zarzuci
I scałuje z mych oczu łez ślad.
(…)
Przejęte przez UB Pamiętniki „Uskoka”, po jego śmierci, zostały odnalezione przez IPN i
w 2004 roku wydane pod redakcją Sławomira Poleszaka. Są bezcennym zapisem stosunku do
władzy komunistycznej i rozmaitych ówczesnych opinii, które autor przytacza. Ale przede
wszystkim stanowią świadectwo walki z systemem komunistycznym od samego początku,
jeszcze zanim skończyła się wojna.
*
Kapitan „Uskok” walczył aż do wiosny 1949 roku. Nie został pokonany w bitwie, lecz podobnie jak „Zapora” Hieronim Dekutowski, „Orlik” Marian Bernaciak czy, „Zagończyk”
Franciszek Jerzy Jaskulski, i wielu innych dowódców polskiego podziemia zbrojnego - stał
się ofiarą zdrady. W jego wypadku denuncjatorem okazał się Franciszek Kasperek pseudonim
„Hardy”, który ujawnił się podczas amnestii w 1947 roku. Tym samym, korzystając z
„dobrodziejstwa” ustawy, sam dobrowolnie oddał się w łapy lubartowskiego UB,
kierowanego przez Lucjana Łykusa. „Hardy” był wielokrotnie zatrzymywany, bito go na
przemian i obiecywano karierę polityczną.
Załamał się 7 stycznia 1949 roku, podpisując zobowiązanie do współpracy z Urzędem
Bezpieczeństwa i przyjmując kryptonim „Janek”. Do 14 maja tego roku złożył czternaście
doniesień, które co prawda nie przyniosły spodziewanych informacji o miejscu pobytu
„Uskoka”, ale do czasu…
41
Ostatni akt dramatu Zdzisława Brońskiego rozpoczął się 19 maja 1949 roku.
Tego dnia, na polecenie Urzędu Bezpieczeństwa Franciszek Kasperek zaprosił do siebie, a
właściwe zwabił, zastępcę „Uskoka” Zygmunta Liberę „Babinicza”. Partyzant pojawił się na
tam około godziny 23.40. Funkcjonariusze UB i KBW już czekali. Natychmiast rzucili się na
niego, ale nie zdołali „Babinicza” natychmiast obezwładnić. Uzbrojony w dwa pistolety
Libera stawił zacięty opór. Zanim powalono go na ziemię, zdołał wystrzelić z pistoletu, raniąc
poważnie jednego z napastników. Potem próbował jeszcze rozerwać granat obronny,
który miał w kieszeni, jednak ostatecznie musiał ulec przewadze. Nec Herkules contra plures
– mówi stara łacińska maksyma, czyli (w wolnym tłumaczeniu): I Herkules dupa, kiedy ludzi
kupa, bądź też (w wersji soft): I Herkules cielę, kiedy wrogów wiele.
Pojmanego partyzanta przewieziono do siedziby PUBP w Lubartowie, skąd następnie trafił
do WUBP w Lublinie. Tam poddano go niezwykle brutalnemu śledztwu. Bestialsko katowany
zastępca „Uskoka” wydał ostatecznie miejsce pobytu swojego dowódcy, podając szczegółową
topografię zarówno gospodarstwa Lisowskich, okolicy, jak i samego bunkra.
Po uzyskaniu tych danych funkcjonariusze WUBP natychmiast przekazali informację
o miejscu pobytu „Uskoka” do sztabu 3 Brygady KBW. Natychmiast udała się tam silna
grupa operacyjna, z zadaniem ujęcia żywcem wroga publicznego Lubelszczyzny numer 1.
Była godzina 18.40, kiedy z Garnizonu Lublin wyjechało stu czterdziestu ludzi pod
dowództwem majora Edwarda Wasilkowskiego – dowódcy 3 Brygady KBW. Wraz
z aresztowanym „Babiniczem”, udali się samochodami do Nowogrodu. Tam podzielono ich
na dwie podgrupy, które wyruszyły marszem ubezpieczonym do Dąbrówki, z zadaniem
okrążenia bunkra „Uskoka”.
O godzinie 21.10 gospodarstwo Lisowskich zostało otoczone dwoma pierścieniami
obławy. Wydzielona grupa dziesięciu ludzi (plus dowódca), przeprowadziła kontrolę
zabudowań. Zatrzymano Katarzynę Lisowską oraz jej dwie wnuczki, Helenę i Irenę
Dybkowskie. Mieczysław Lisowski w porę zauważył żołnierzy i zdołał się ukryć. (Wiktor
Lisowski zmarł 6 stycznia 1948 roku).
Zatrzymane kobiety skonfrontowano natychmiast z „Babiniczem”. Funkcjonariuszom UB
zależało na ostatecznym potwierdzeniu informacji uzyskanych w toku śledztwa od Libery
o pobycie „Uskoka” w bunkrze pod stodołą. Obraz skutego i potwornie skatowanego więźnia
wywarł przygnębiające wrażenie na siostrach Dybkowskich:
„Gdy wprowadzili »Babinicza« do domu dziadków Lisowskich, poznałam go z trudem –
opisywała jego wygląd Irena Dybkowska-Sobieszczańska, łączniczka «Uskoka». - I nawet nie
jego opuchnięta, posiniaczona twarz najbardziej mnie zszokowała. Przeraził mnie wygląd
jego bosych stóp. Były to dwie kłody! Tak spuchnięte, że chyba nie istniały na świecie buty,
w które by weszły te stopy! Domyśliłam się wszystkiego…”.
„Babinicz” poinformował je, że „pękł” i wydal miejsce pobytu swego dowódcy. „Spojrzał
na mnie zrezygnowanym wzrokiem i od razu powiedział: Irenko, ci panowie już wiedzą, że w
stodole w bunkrze jest «Uskok». – wspominała pani Dybkowska-Sobieszczańska. – Po czym
odwrócił wzrok i umilkł. Kazali mu położyć się na podłodze w kuchni. Leżał skuty
kajdankami za ręce i te potwornie opuchnięte nogi…”
„Zastali mnie na podwórzu – wspominała jej starsza siostra Helena Dybkowska. – Smaga
przystawił mi pistolet do głowy i powiada: Wszystko wiemy. Mów prawdę, bo jak będziesz
kręcić, to cię zastrzelę na miejscu jak psa! Początkowo udawałam, że nic nie wiem, co
panowie ode mnie chcą. Ale po konfrontacji z «Babiniczem» przyznałam, że tak, pod stodołą
jest bunkier…”
Dalsze zaprzeczanie nie miało już w tym momencie sensu. Domowniczki potwierdziły
fakt lokalizacji bunkra „Uskoka” w obrębie zabudowań. Przesłuchane zeznały, że Broński nie
wypił jeszcze tego wieczoru swej zwyczajowej kawy z mlekiem, którą dostarczały mu
do stodoły albo bezpośrednio do bunkra.
42
Fakt ten nasunął funkcjonariuszom pomysł, jak ująć „Uskoka” żywcem. Natychmiast
przygotowali kawę, do której wsypali środek usypiający, w ilości wystarczającej na powalenie
konia. Irena Dybowska została zmuszona do dostarczenia tego napoju Brońskiemu do bunkra.
Wcześniej została szczegółowo poinstruowana, jak ma się zachować: „Odchylasz te trzy
deski, co maskują właz do bunkra. My będziemy stać z bronią gotową do strzału tuż za tobą.
Pamiętaj: bez żadnych kawałów! Nawet nie próbuj go ostrzec. Ani słowa o tym, co dzieje się
na wierzchu zrozumiałaś? Wywołasz «Uskoka» i podasz mu tę kawę. Jedno niepotrzebne
słowo, a podziurawimy cię kulami! Zabijemy też twoją siostrę i babkę!
Mimo tragicznego położenia, dziewczyna nie straciła jednak zimnej krwi. Dokładnie
wykonała wprawdzie wydane jej polecenia, lecz z małym, ale jakże istotnym wyjątkiem. Po
uchyleniu desek i wejściu do bunkra, powiedziała:
- Przyniosłam panu kawę.
Trudno to uznać za ostrzeżenie o grożącym niebezpieczeństwie, lecz jednak… Normalnie
obie siostry Dybkowskie zwracały się do Zdzisława Brońskiego per wujku. „Uskok” był
dostatecznie inteligentnym człowiekiem, żeby zrozumieć, że coś jest nie tak.
Ubecy nie zdawali sobie sprawy, że Irena zdołała ostrzec Brońskiego. Trzykrotnie jeszcze
w ciągu nocy doprowadzano ją pod bronią pod właz bunkra, żeby sprawdziła, czy środek
nasenny wreszcie zadziałał. Za każdym razem jednak „Uskok” odpowiadał na jej wezwania.
W końcu funkcjonariusze zorientowali się, że ich plan się nie powiódł i Broński nie uśnie.
Była godzina piąta rano, 21 maja 1949 roku, kiedy przystąpili do akcji. Do stodoły weszła
grupa szturmowa, usiłując dostać się do zablokowanego drewnianą klapą wejścia do schronu.
„Uskok” też otworzył ogień. Grupę wycofano, podejmując z osaczonym partyzantem
negocjacje.
- Poddaj się. Nie masz najmniejszych szans. Dom jest otoczony!
W odpowiedzi kapitan Broński puścił serię z automatu i rzucił granat.
Po chwili konsternacji, któryś z ubeków wpadł na pomysł, żeby zalać bunkier wodą. „Jak
mu podejdzie do nosa, to sam wylezie”. Dowódca wezwał z Łęcznej straż pożarną. Kiedy
jednak jej komendant dowiedział się, czego od niego żądają, zdecydowanie odmówił. Ubecy
podjęli więc dalsze pertraktacje, do których zaprzęgli „Babinicza”. Uwolnili mu nogi z
kajdanek, natomiast dziewczętom kazali przynieść długi łańcuch do wiązania krów. Jeden
jego koniec przytroczyli do nogi partyzanta, drugi ujął jeden z ubeków.
- Zdzichu, poddaj się! -krzyknął w stronę bunkra „Babinicz”. – Wszystko przepadło.
Po chwili zza uchylonych drzwiczek, oddzielających zapalnicę od korytarza bunkra
doleciały wypowiedziane wyjątkowo słodkim głosem słowa „Uskoka”:
- Zygmunt. Podejdź bliżej. Porozmawiamy.
Na tym zakończyła się cała konwersacja. To „podejdź bliżej” zabrzmiało wyjątkowo
złowieszczo. Mogło oznaczać tylko serię z automatu albo granat rzucony w to miejsce. Ubecy
pospiesznie odciągnęli jeńca, potrzebny im był żywy, nie martwy. Przynajmniej na razie.
O tym, jak wielkie znaczenie przywiązywali komuniści do ujęcia „Uskoka”, niech
świadczy fakt, że w operacji osaczenia kapitana Brońskiego brał udział sam dyrektor
Departamentu III MBP pułkownik Jan Tataj, od grudnia 1947roku odpowiedzialny za
zwalczanie podziemia niepodległościowego. Jak zwykle kusił niskim wyrokiem w razie
poddania się, i jak zwykle nie miał zamiaru słowa dotrzymać. Obiecywał nawet wypuszczenie
z więzień innych partyzantów, ale Broński nie dał się nabrać. Jakież musiało być zdziwienie
pułkownika, gdy w pewnym momencie usłyszał od osaczonego i znajdującego się w obliczu
śmierci polskiego oficera, by mu już nie przeszkadzał, ponieważ ten… pisze listy.
Na koniec ubecy chwycili się ostatniego sposobu. Kilofami i łopatami zaczęli rozwalać
klepisko stodoły, stanowiące zarazem sklepienie podziemnego schronu. Około godziny
siódmej byli już blisko sukcesu, gdy nagle ziemia zakołysała się gwałtownie pod ich stopami.
Bunkier eksplodował…
43
Funkcjonariusze zaczęli natychmiast nawoływać Brońskiego, lecz z wnętrza kryjówki nikt
nie odpowiedział. Wobec braku pewności, czy „Uskok” żyje, postanowili wykonać podkop z
zewnątrz do stodoły i wysadzić ścianę trotylem, by dostać się do wnętrza bunkra. Po
dokonaniu tego, około godziny dziewiątej, weszli do środka. Kapitan Zdzisław Broński leżał
na pryczy, bez głowy i prawej ręki, w bałaganie rozrzuconych wybuchem granatu
przedmiotów. Krwawy strzęp, wreszcie niegroźny.
To całkowite zmasakrowanie głowy dało później początek legendzie. Zginąć miał jakoby
tylko łącznik z Lublina, a sam „Uskok” zdołał się wcześniej wymknąć do lasu. Niestety, to
była tylko legenda, rozgłaszana dodatkowo przez UB, najprawdopodobniej w celu
przygotowania przyszłej gry operacyjnej, wymierzonej w pozostałych w podziemiu żołnierzy
Brońskiego. Kapitan Zdzisław Broński „Uskok”, odznaczony Srebrnym Krzyżem Orderu
Virtuti Militari oraz Krzyżem Walecznych, zginął 21 maja 1949 roku w bunkrze w Dąbrówce
od wybuchu odbezpieczonego własnoręcznie granatu.
*
W bunkrze znaleziono między innymi trzydzieści jeden sztuk broni, kilkaset sztuk
amunicji, radioodbiornik „Philips”, radiostację niemiecką oraz walizkę z różnymi
dokumentami. W tej ostatniej znajdowały się pamiętniki „Uskoka” (wydane przez IPN
w 2004 r.) i „Żelaznego” (wydane przez IPN w 2008 r.). Zwłoki załadowano na ciężarówkę
i wywieziono w nieznanym kierunku. Miejsce pochówku „Uskoka” pozostaje nieznane.
„Na podstawie zeznań zatrzymanego 19 maja 1949 bandyty Libery Zygmunta ps.
«Babinicz», grupa operacyjna KBW i funkcjonariusze UB w sile 140 osób przeprowadzili
operację we wsi Dąbrówka – pisał w raporcie do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w
Warszawie z 29 maja 1949 roku szef WUBP w Lublinie Artur Jastrzębski. – (…) Po
przybyciu na miejsce o godzinie 20.00 okrążono dwoma pierścieniami zabudowania, w
których znajdował się bunkier bandy.
Następnie odwody 1. i 2. przeprowadziły rewizję w zabudowaniach oraz zatrzymały
domowników. Po stwierdzeniu, że bandyta «Uskok» przebywa w bunkrze, o godzinie 22.30
(...) do bunkra posłano córkę właściciela zabudowań [Irenę Dybkowską], w celu zaniesienia
kawy, do której wsypano proszek na sen; następnie trzykrotnie sprawdzono przez kobietę, czy
bandyta śpi, lecz za każdym razem odzywał się. O świcie postanowiono dostać się do
zablokowanego otworu bunkra, na co bandyta odpowiedział strzałami, jednocześnie
zapytując: «Kto jest?». Na odpowiedź, by się poddał, «Uskok» zaczął strzelać i rzucać
granaty. O godzinie 7.00 usłyszano silną detonację [w] bunkrze. (...) Postanowiono poprzez
podkopywanie z zewnątrz wysadzić ścianę zabudowania trotylem, by dostać się do wewnątrz.
O godzinie 9.00 wysadzono ścianę i stwierdzono, że «Uskok» leży na ziemi bez głowy i
prawej ręki, z czego wynika, że podłożył sobie granat pod głowę, popełniając samobójstwo”.
Natychmiast po zakończeniu akcji, funkcjonariusze UB aresztowali Katarzynę Lisowską.
Została skazana na dziesięć miesięcy pozbawienia wolności i przepadek mienia. Jej wnuczki
zostały aresztowane 28 maja. Irenę Dybkowską skazano na pięć lat, zaś Helenę na osiem lat.
Właściciel gospodarstwa – Mieczysław Lisowski „Żagiel”, któremu udało się uciec,
niedługo potem nawiązał kontakt ze Stanisławem Kuchciewiczem „Wiktorem”. Został
aresztowany 27 października 1951 roku i skazany na dożywocie, złagodzone później
do dwunastu lat więzienia. Wyszedł na wolność 25 lutego 1958 roku.
10 marca 1950 roku odbył się proces Zygmunta Libery – „Babinicza”. Mimo zasług
podczas polowania na „Uskoka”, został skazany na trzynastokrotną karę śmierci. Po wyroku
wykorzystywano go jeszcze jako świadka w procesach dawnych towarzyszy broni. Kilku
podobno uratował, biorąc winę całkowicie na siebie. Gdy przestał być przydatny, wykonano
wyrok - 28 maja 1950 roku w podziemiach budynku administracyjnego na Zamku w Lublinie.
Nowi okupanci Polski wysoko natomiast ocenili zasługi „Janka”. Franciszek Kasperek
otrzymał dwadzieścia tysięcy złotych tytułem „nagrody za pracę”. Później jeszcze
44
kilkakrotnie odbierał drobne sumy za aktywną współpracę z resortem. Okupił to jednak ciężką
nerwicą. Drżał na każdy szmer, jaki usłyszał w pobliżu swojego gospodarstwa. 6 lipca
1949 roku otrzymał od Urzędu Bezpieczeństwa do ochrony osobistej rewolwer, automat PPS i
dodatkowo jeszcze granat. Ale cały ten arsenał nie uchronił go przed sprawiedliwą karą. Z
wyroku podziemnego sądu został zlikwidowany 1 września 1950 roku przez partyzantów
Edwarda Taraszkiewicza „Żelaznego”. Tak zginął dzielny kiedyś partyzant „Hardy”, który
zamienił się w ubeckiego kapusia „Janka”.
„Trzeciego dnia po śmierci «Uskoka», pojawiła się w gospodarstwie Lisowskich postać
nieznanej kobiety – pisze Henryk Pająk. – Udała się na miejsce nieistniejącego bunkra.
Starannie wyzbierała do białej chusteczki odpryski kości czaszki i mózgu poległego.
Rozejrzała się trwożnie na boki i zniknęła tak szybko, jak się pojawiła.
Nie próbujmy ustalać, kiom była. Po prostu – była”.
Po zakończonej akcji w Dąbrówce funkcjonariusze UB napisali na jednej z desek
zapolnicy: „Bunkier i »Uskoka« szlak trafił”. [Zapolnica – w gwarze lubelskiej: przegroda z
desek, oddzielająca zapole od klepiska. Szlak – w gwarze niewykształconych, ubeckich
jełopów: szlag. Dawniej apopleksja, nagły wylew krwi do mózgu. W tym przypadku błąd
ortograficzny, właściwy nieukom, jak na przykład napisanie słowa „ból” jako „bul”].
Zmasakrowane ciało kapitana Brońskiego zostało przewiezione do Lublina i okazane
członkom rodziny, celem identyfikacji, a następnie zakopane (bo trudno to nazwać
pochówkiem) w nieznanym do dziś miejscu.
W 1991 roku na cmentarzu parafialnym w Kijanach (miejscu zamieszkania jego partnerki i
syna) odsłonięto okazały obelisk upamiętniający kapitana Zdzisława Brońskiego. Po
sześćdziesięciu latach od śmierci, „Uskok” doczekał się też pomnika w Lubartowie. Odsłonił
go uroczyście w rocznicę śmierci bohaterskiego partyzanta, 21 maja 2009 roku jego syn,
Adam Broński. W uroczystości uczestniczyły również wnuki i prawnuki „Uskoka”. Jak
powiedział Adam Broński, „młode pokolenie rodziny Brońskich wie, w jaki sposób należy
kultywować pamięć o dziadku i pradziadku”.
21 maja 2006 roku w Nowogrodzie odbyła się uroczystość odsłonięcia pomnika w miejscu
śmierci kapitana Brońskiego. 5 marca 2008 roku, za wybitne zasługi dla niepodległości
Rzeczypospolitej Polskiej, „Uskok” został pośmiertnie odznaczony przez Prezydenta RP
Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski.
45
HIERONIM DEKUTOWSKI – „ZAPORA”
(1918 - 1949)
Komunistyczna prasa pisała o nim jako o „kontynuatorze ideologii i metod
hitlerowskich”, dowódcy „bandy WiN”. W 1939 roku walczył w obronie Lwowa. Po
brawurowej ucieczce z obozu jenieckiego przedostał się do Francji, a po jej kapitulacji –
do Wielkiej Brytanii. Zrzucony do Polski jako cichociemny bronił ludność
Zamojszczyzny przed represjami. Jako szef Kedywu AK w Inspektoracie Lublin Puławy przeprowadził osiemdziesiąt trzy akcje bojowe i dywersyjne. Po wojnie został
jednym z najsłynniejszych bohaterów antysowieckiej partyzantki. Najbardziej znany i
poszukiwany przez szwadrony NKWD i UB partyzant Lubelszczyzny. Wiosną i latem
1945 r. oddział Hieronima Dekutowskiego „Zapory" był postrachem komunistów w
południowo - wschodniej Polsce. Próbując uciec na Zachód, zabrał z Polski tomik
wierszy Leopolda Staffa i pigułkę z trucizną. Miał być przerzucony do wolnego świata.
Na skutek zdrady trafił do celi śmierci. Po trwającym ponad rok, brutalnym śledztwie,
skazany wyrokiem komunistycznego sądu, 7 marca 1949 roku, wraz z sześcioma
podkomendnymi został stracony w katowni bezpieki przy ulicy Rakowieckiej w
Warszawie.
46
Noc z 15 na 16 września 1947 roku była ciepła i parna. Kiedy pociąg pospieszny relacji
Warszawa - Kłodzk opuścił stolicę, „Zapora” stanął w korytarzu przy otwartym oknie
wagonu. Pęd powietrza przyjemnie chłodził mu twarz. Patrzył na niknące w oddali, nieliczne
światła miasta ruin.
Nazwane kiedyś Paryżem Północy, teraz wydawało się martwe, pogrążone w jakiejś
niesamowitej, upiornej ciszy. Hitler już wcześniej mówił o totalnym zniszczeniu Moskwy,
Leningradu czy Mińska, lecz swój chory pomysł zrealizował dopiero w Warszawie. Po
powstaniu warszawskim niemieckie oddziały niszczycielskie, tak zwane Technische Nothilfe
zniszczyły około trzydziestu procent przedwojennej zabudowy lewobrzeżnej części stolicy.
Zagładzie uległy wówczas setki bezcennych zabytków oraz obiektów o dużej wartości
kulturalnej, sakralnej i gospodarczej. Wyburzaniu i paleniu Warszawy towarzyszyła zakrojona
na szeroką skalę grabież pozostającego w mieście mienia publicznego i prywatnego. Jeśli
dodać do tego straty powstałe w sierpniu i wrześniu 1944 oraz zniszczenia, do których doszło
w wyniku oblężenia stolicy we wrześniu 1939 roku i zagłady warszawskiego getta to
wychodzi, że wojna przyniosła zniszczenie osiemdziesięciu czterech procent zabudowy
lewobrzeżnej Warszawy. A jeśli przyjąć szacunek dla całego miasta, z Pragą włącznie, to
wynosił on sześćdziesiąt pięć procent. Wyburzaniu i paleniu stolicy towarzyszyła zakrojona
na szeroką skalę grabież pozostającego tam mienia publicznego i prywatnego.
Z najwyższym trudem „Zapora” zdołał opanować ogarniające go wzruszenie.
Gwałtownym ruchem zamknął okno i powrócił do przedziału. Wyglądał chyba
nieszczególnie, bo jakaś starsza dama o pokaźnej tuszy zapytała go z troską w głosie:
- Dobrze się pan czuje?
- Ja? Tak. Wszystko w porządku – odpowiedział nieco zaskoczony.
Usadowił się na twardej ławce i próbował zasnąć Ale sen nie nadchodził. Przeżywał coś,
co było niezwykle skomplikowaną mieszanką wspomnień z ostatnich lat i silnego niepokoju o
przyszłość. Największego, jaki kiedykolwiek w życiu przeżywał. Nigdy nie chciał opuszczać
kraju. Raz już jednak musiał to zrobić. To było po wrześniowej klęsce w 1939 roku. Uciekł na
Zachód, bo chciał dalej walczyć. Kiedy w inną wrześniową noc, z 16 na 17, w 1943 roku
wylądował na spadochronie w okolicach Wyszkowa, poprzysiągł sobie, że już nigdy nie
wyjedzie.
I oto właśnie łamał to postanowienie. Tłumaczył sam sobie, że to jedyna szansa ucieczki
do wolności. Ale nie był przekonany, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę, że to ostatnia
szansa.
W lutym 1947 roku zaczęła obowiązywać amnestia dla tak zwanych „politycznych”. Dla
leśnych dowódców to był bardzo trudny moment. Każdy z partyzantów miał za sobą dwa lata
walki i tułaczki za komuny oraz kilka lat wcześniejszej walki z niemieckim okupantem.
Ludzie mieli dość wyrzeczeń i zabijania. Chwytali się perspektywy normalnego życia, nawet
jeśli była tylko iluzją. Wiosną major Dekutowski prowadził tajne negocjacje z kierownictwem
Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w sprawie ujawnienia swoich oddziałów. Zażądał
wypuszczenia z więzień partyzantów aresztowanych przed amnestią. Władza się nie zgodziła.
„Zapora” oddziału nie rozwiązał. Wybrał ucieczkę z kraju.
W końcu, znużony miarowym stukiem kół, zapadł w lekki, niespokojny sen. Śniła mu się
jakaś ogromna rzeka, czarna i spieniona. Z rykiem wciągała go w rwący nurt, aby zatopić i
pochłonąć w oceanie zguby.
Obudził się tuż przed świtem, porą okien pokrytych wilgocią i szarością. Kiedy czerwone
kolumny świtu ukazały się na niebie, „Zapora” zdjął z półki swoją walizkę i ruszył ku
wyjściu. Dojeżdżali do Nysy Kłodzkiej, niewielkiego miasteczka nieopodal polsko czechosłowackiej granicy. Tam umówił się z pozostałymi towarzyszami podróży, między
innymi: Arkadiuszem Wasilewskim „Białym”, Romanem Grońskim „Żbikiem”, Edmundem
Tudrujem „Mundkiem”, Jerzym Miatkowskim „Zawadą”, Stanisławem Łukasikiem
47
„Rysiem”, Tadeuszem Pelakiem „Junakiem”, oraz ze swoim dowódcą z WiN, inspektorem
lubelskim Władysławem Siłą – Nowickim „Stefanem”.
Wyjechali z Warszawy pociągiem w trzech grupach, ale każdy siedział oddzielnie.
Wszyscy doświadczeni partyzanci, lata w konspiracji i leśnych oddziałach. Mieli lewe
dokumenty i niewielką ilość pieniędzy. Hieronim Dekutowski miał dokumenty na nazwisko
Mieczysław Piątek, wyrobione jeszcze w maju przez znajomego, posiadającego wtyki w
Wojskowej Komendzie Uzupełnień w Lublinie. Z Nysy planowali ruszyć w stronę granicy, z
zamiarem przedostania się do strefy amerykańskiej.
Blade gwiazdy wtopiły się już w niebo. Zaspane miasteczko budziło się ze snu. Wiatr
jęczał beznadziejnie zamiatając puste ulice. Koło śmietnika dwa uliczne koty badały się z
wyprostowanymi ogonami, niezdecydowane, czy wszcząć bójkę, czy też wycofać się w
spokoju, próbując ocalić własną godność. Jakaś kobieta schowała się pospiesznie na jego
widok w najbliższej bramie. W końcu oficer dorwał młodego chłopaka, który powiedział mu,
jak trafić na ulicę Dąbrowskiego.
Dotarł tam po kilku minutach i odnalazł lokal oznaczony numerem szóstym. Drzwi
otworzyła mu jakaś nieznajoma kobieta. Podał jej ustalone hasło. Odpowiedziała jakoś
dziwnie, jakby z ociąganiem. „Zaporą” targnął niepokój. Wyrobiony podczas wielu lat życia
na krawędzi instynkt podpowiadał mu, że coś jest nie tak. Wszedł jednak do środka i wtedy
okazało się, że instynkt go nie mylił…
Nie wiedział, ilu ich było, z pewnością co najmniej siedmiu. Wszyscy rzucili się na niego i
powalili na podłogę. Po chwili, skuty kajdankami, siedział na krześle otoczony ze wszystkich
stron ubekami. Na stole paliła się biurowa lampka, której światło skierowano mu prosto w
oczy. Wysoki, barczysty mężczyzna, zapewne dowódca grupy, dyktował protokolantowi
słowa meldunku: „Nysa, 16 września 1947 roku….”
„Zapora” siedział już spokojnie. Wiedział, że to koniec. Że oto właśnie nadszedł kres jego
wojennej drogi.
*
Hieronim Kazimierz był rówieśnikiem wolnej Polski. Urodził się 24 września 1918 roku w
Dzikowie, będącym obecnie częścią Tarnobrzega. Był najmłodszym z dziewięciorga dzieci
Jana i Marii Dekutowskich. Ojciec większość czasu spędzał w swoim warsztacie blacharskim,
za to niepracująca mama cały swój czas poświęcała dzieciom. Pan Jan - piłsudczyk i członek
PPS, wpajał potomstwu patriotyczne wartości, a pani Maria tylko je podsycała. Temat:
„Ojczyzna” wciąż obecny był w ich domu, kształtując dzieci od maleńkości. Kiedy dwuletni
Hieronim bawił się w domu, jego najstarszy brat, Józef Dekutowski, brał udział w wojnie
polsko – bolszewickiej (zmarł w 1922 roku na tyfus plamisty). Mąż jednej z sióstr został
zamordowany przez bolszewików w Katyniu.
W latach 1930 - 1938 Hieronim uczęszczał do Państwowego Gimnazjum i Liceum imienia
Hetmana Jana Tarnowskiego w Tarnobrzegu. Jednocześnie należał do I Drużyny Harcerzy
imienia generała Jana Henryka Dąbrowskiego, a następnie do II Wodnej Drużyny Harcerzy
imienia generała Mariusza Zaruskiego, gdzie pełnił funkcję drużynowego. Był też członkiem
Sodalicji Mariańskiej (Congregatio Mariana) – katolickiego stowarzyszenia świeckich,
którego celem było łączenie życia chrześcijańskiego ze studiami. (Sodalicja powstała w
środowisku studentów Rzymu już w 1584 roku, jej inicjatorem był jezuita Jan Leunis, a
erygował ją papież Grzegorz XIII)
Hieronim był zaangażowanym harcerzem i społecznikiem, ale do świętości było mu dość
daleko, nie stronił bynajmniej od zabaw i różnych psot. Szkolni koledzy zapamiętali go jako
młodzieńca naznaczonego koleżeńskim solidaryzmem, skłonnością do psikusów, a także
talentem malarskim.
„Zawsze pełen humoru, nieokiełznanej młodości, autor wszelkich psot szkolnych,
pomysłów i drak – wspominał młodego Dekutowskiego kolega z gimnazjum, Włodzimierz
48
Reczek. - Jedną z nich, przez którą o mało nie wylecieliśmy ze szkoły, to było wrzucenie w
okresie świąt żydowskich tzw. Kuczek do budek, w których świętowali Żydzi - zdechłych
kotów, szczurów itp.”.
(Filosemici z kręgów dawnej Unii Wolności, „Gazety Wyborczej” i im podobni
wykorzystają zapewne tę informację do rzucania na Hieronima Dekutowskiego oskarżeń o
antysemityzm, ale trudno – prawda przede wszystkim. Jak pisał Józef Mackiewicz: „Jedynie
prawda jest ciekawa”).
Po ukończeniu szkoły w maju 1938 roku i nieudanym egzaminie maturalnym, Hieronim
pracował jako kreślarz w lasach hrabiego Artura Tarnowskiego w Budzie Stalowskiej. Maturę
ostatecznie zdał 19 maja 1939 roku i właśnie zamierzał podjąć studia we Lwowie, kiedy w
jego plany wmieszali się dwaj ludzie. Pierwszy nazywał się Adolf Hitler, drugi - Józef Stalin.
W pierwszych dniach wojny Dekutowski opuścił rodzinny Dzików koło Tarnobrzega i
znalazł się we Lwowie. Ponieważ nie został zmobilizowany, zaciągnął się do wojska na
ochotnika, biorąc udział w obronie miasta przez Niemcami, a następnie Rosjanami. Tak
rozpoczął się jego udział w walce o niepodległą i wolną Polskę, który zakończył się nie w
maju 1945 roku po kapitulacji III Rzeszy, a w marcu cztery lata później, kiedy wykonano na
nim wyrok za zdradę ojczyzny w mokotowskim więzieniu w Warszawie.
„Po maturze [Hieronim Dekutowski] chciał zdawać na studia. – opowiadał Włodzimierz
Reczek. - Tymczasem wybuchła wojna. Zgłosił się do wojska na ochotnika. Hieronim miał
dziewczynę. Postanowiwszy, że stanie do walki, podjął decyzję o rozstaniu. Nie chciał ani jej
narażać, ani - w razie aresztowania - dawać swojej bliskości wrogowi jako narzędzia tortur.
Losy wojenne miotały nim po Europie, nadawano mu kolejne awanse, doceniano”.
Armia Czerwona wkroczyła do Lwowa 22 września w godzinach popołudniowych,
dokonując licznych zbrodni. Między innymi rozstrzelani zostali polscy policjanci przy
rogatce przy ulicy Zielonej, podobnie jak inna grupa żołnierzy i policjantów w Brygidkach. Z
drugiej strony do wieczora trwały jeszcze utarczki z niewielkimi grupami polskich żołnierzy,
którzy prowadzili ogień karabinowy i maszynowy z okien domów, dachów i dzwonnic
kościołów. Gwałty i rabunki Rosjan skłoniły prezydenta miasta Stanisława Ostrowskiego do
wystąpienia do dowództwa sowieckiego, z ostrym protestem. Jak łatwo się domyślić – bez
rezultatu.
Kiedy nowe władze zarządziły rejestrację uchodźców i pozostałych w mieście
wojskowych, Hieronima we Lwowie już nie było. Jego jednostka 32 Dywizja Piechoty
przebijała się właśnie na południe, by ostatecznie przekroczyć granicę z Węgrami. Tam podobnie jak inne polskie oddziały - została internowana. Dekutowski wraz z grupą
ochotników uciekł przez Jugosławię i Włochy do Francji – podobnie jak tysiące innych
polskich rozbitków. W listopadzie dotarł do Coëtquidan, gdzie formowały się polskie
oddziały.
Otrzymał przydział do 4. Pułku Piechoty 2. Dywizji Strzelców Pieszych. Od stycznia do
kwietnia 1940 roku przebywał w szkole podoficerskiej, po ukończeniu której został
awansowany do stopnia starszego strzelca. Z początkiem maja zaczął uczęszczać do Szkoły
Podchorążych Piechoty w Camp de Coëtquidan, ale naukę znowu przerwał mu Hitler.
Niemiecki atak na zachodnie demokracje, oznaczony kryptonimem „Fall Gelb”, rozpoczął
się 10 maja 1941 roku, a 25 czerwca generał Fedor von Bock, dowódca Grupy Armii B, mógł
już wydać pamiętny rozkaz, rozpoczynający się od trudnych do uwierzenia słów: „Wojna z
Francją jest zakończona”. W ciągu jedynie czterdziestu czterech dni zwycięska armia
niemiecka zmusiła holenderskie, belgijskie i francuskie armie do kapitulacji, a brytyjską do
opuszczenia kontynentu.
Paryż poddał się 14 czerwca. Niemiecka Szósta Armia przemaszerowała po Polach
Elizejskich i po Placu Concorde. Generał Henri Dentz, wojskowy gubernator Paryża, z okien
swojego nowego biura w Pałacu Inwalidów podziwiał paradę niemieckich żołnierzy
49
kroczących po moście Aleksandra III. Przed Ratuszem prefekt witał przedstawicieli wojsk
niemieckich: trójkolorowa flaga francuska została na maszcie opuszczona, wciągnięto flagę ze
swastyką. Zaczęła się niemiecka okupacja. Nad Wieżą Eiffla powiewała flaga okupanta.
Wielkie Bulwary ziały pustką jak wymarłe. Niektórzy płakali. Thierry de Martel, chirurg
amerykańskiego szpitala w Neuilly, pod Paryżem, gdzie swą polityczną karierę, w niemal pół
wieku później rozpocznie prezydent Nicolas Sarkozy, był jednym z piętnastu Paryżan, którzy
na wieść o hitlerowskiej okupacji odebrali sobie życie.
Hieronim Dekutowski walczył w szeregach 2. Dywizji Strzelców Pieszych (2e Division
d’Infanterie Polonaise) na wzgórzach Clos–du–Doubs, potem – wobec kapitulacji Francji –
przeszedł granicę Szwajcarii i okrężną drogą dotarł do Wielkiej Brytanii.
Do 6 stycznia 1941 roku służył w III batalionie I Brygady Strzelców. Następnie szkolił się
w Szkole Podchorążych Piechoty w Dundee, którą ukończył z wyróżnieniem. Jako prymus
otrzymał z rąk wicepremiera Stanisława Mikołajczyka oficerski kordzik. Potem został
przydzielony do plutonu czołgów w III Batalionie I Brygady Strzelców, a następnie do 1.
Samodzielnej Brygady Spadochronowej.
24 kwietnia 1942 roku zgłosił się ochotniczo na przeszkolenie do służby w kraju. 4 marca
następnego roku został zaprzysiężony jako cichociemny w Audley End przez podpułkownika
dyplomowanego Michała Protasewicza pseudonim „Rawa”, który w późniejszym wniosku o
awansowanie do stopnia podporucznika, tak ujął osobowość podchorążego Dekutowskiego:
„Bardzo energiczny i pojętny. Ambitny, sumienny i ideowy. Życiowo mało wyrobiony.
Fizycznie silny. Dobry wpływ na otoczenie. Zdolności organizacyjne i dowódcze duże.
Spokojny, małomówny. Dyscyplina i lojalność służbowa - duża. Patriotyzm bardzo duży.
Ogólnie bardzo dobry. Nadaje się na stanowisko oficerskie
Zgodnie z wymogami, Hieronim Dekutowski przyjął wtedy pseudonim - „Zapora”,
któremu pozostał wierny aż do śmierci. Równocześnie otrzymał awans do stopnia kaprala
podchorążego i przydział do Sekcji Szkolnej Ośrodka Radiowego Sztabu Naczelnego Wodza.
*
Cichociemnymi nazywano żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych zrzucanych na spadochronach
do kraju w celu walki z niemieckim okupantem oraz organizowania tam i szkolenia ruchu
oporu. Szkolenie sprawności fizycznej odbywało się w ośrodku szkolenia spadochronowego
w Largo House zwanym Monkey Grove spolszczonym na Małpi Gaj. Cichociemni nie byli
szkoleni jednolicie. Inaczej wyglądało szkolenie kontrwywiadu, dywersji, radiotelegrafistów
czy fałszerzy dokumentów. Wspólnie odbywali kursy spadochronowy i odprawowy.
Dekutowski został przeszkolony w zakresie dywersji.
Na kurs cichociemnych wytypowano dwa tysiące dwustu trzynastu kandydatów spośród
samych ochotników. Z pozytywnym wynikiem ukończyło go sześciuset pięciu, do skoku
skierowano pięćset siedemdziesiąt dziewięć osób, a skoczyło do kraju trzystu szesnastu, w
tym jedna kobieta, Elżbieta Zawacka – „Zo”.
Cichociemni trafiali praktycznie na wszystkie odcinki walki prowadzonej przez Armię
Krajową. Byli żołnierzami Związku Odwetu, Kedywu, Wachlarza, walczyli w oddziałach
partyzanckich wszystkich Okręgów, pracowali w wywiadzie, sabotażu, legalizacji i dywersji.
Stanowili znakomitą kadrę, która potrafiła przekazać swoją wiedzę na licznych kursach i w
szkołach podchorążych organizowanych w okupowanej Polsce. Wszędzie, gdzie rzucił ich
rozkaz, wyróżniali się wyszkoleniem, bojową postawą i niezwykle profesjonalnym
podejściem do powierzonych im zadań.
Początkowo odlatywali z bazy pod Londynem, a od 1944 roku z Brindisi we Włoszech,
Loty wykonywała wydzielona eskadra, później 138 dywizjon do zadań specjalnych
brytyjskiego dowództwa lotnictwa bombowego. Przejmowaniem skoczków w Polsce
zajmowała się specjalna komórka Oddziału V (łączność) Komendy Głównej ZWZ-AK,
nosząca kolejno kryptonimy: „Syrena”, „Import”, „Intonacja”, „Riposta”, „MIG II” i
50
ponownie „Syrena”. Pierwszy skok do Polski miał miejsce w nocy 15 na 16 lutego 1941 roku
w Dębowcu. Operacja lotnicza nosiła kryptonim „Adolphus”. Ostatni – 28 grudnia 1944 roku.
Z trzystu szesnastu przerzuconych do Polski cichociemnych zginęło stu dwunastu.
Dziewięciu podczas lotu lub skoku, osiemdziesięciu czterech w walce lub zostało
zamordowanych przez gestapo, dziesięciu zażyło truciznę po aresztowaniu, dziewięciu zostało
po wojnie straconych na podstawie wyroków wydanych przez sądownictwo Polski Ludowej.
Dziś trudno jest określić, kiedy i w jakich okolicznościach zrodziła się nazwa cichociemni.
Być może wzięła się od tajemniczego znikania z jednostek żołnierzy, rekrutowanych do tych
formacji, znikali bowiem po cichu w nocy, nikogo o niczym nie informując. Inna wersja
mówi, że jest to spolszczona wersja angielskiego określenia Silent and Unseen,
charakteryzującego sposób działania przyszłych spadochroniarzy AK. Jeszcze inna, że
wzięła się ze sposobu pojawiania się zrzutków w okupowanym kraju. Pierwszym oficjalnym
dokumentem, w którym pojawia się określenie „cichociemny”, jest instrukcja Oddziału VI z
września 1941 roku. W czasie wojny w Polsce termin ten nie był znany. Spadochroniarzy
nazywano popularnie „ptaszkami”. Dopiero w latach powojennych w historiografii przyjęto
na trwałe termin „cichociemny”.
Hieronim Dekutowski został zrzucony do Polski w ramach akcji o kryptonimie „Neon I” w
nocy z 16 na 17 września 1943 roku. Dokładnie w czwartą rocznicę sowieckiej inwazji. Z
hasłem cichociemnych na ustach: „wywalcz wolną Polskę, albo zgiń”.
Lot z Anglii Halifaxem BB-378 „D”, należącym do Dywizjonu RAF i dowodzonym przez
porucznika Władysława Krzywdę, trwał dwanaście godzin i trzydzieści minut. Poprzednia
próba z 9/10 września nie udała się z powodu niskich chmur i braku paliwa w samolocie.
Część Halifaxów z polskimi skoczkami zestrzelili Niemcy.
Wraz z „Zaporą” na placówce odbiorczej „Garnek” (osiem kilometrów na północ od
Wyszkowa), wylądowali: kapitan dyplomowany Bronisław Rachwał „Glin” i podporucznik
Kazimierz Smolak „Nurek”, kurier Delegatury Rządu na Kraj. W momencie dotknięcia ziemi
– jak wszyscy cichociemni - Dekutowski otrzymał swój pierwszy stopień oficerski,
podporucznika rezerwy.
Jeden ze skoczków, ppor. Kazimierz Smolak, został podczas skoku ciężko ranny, co
uniemożliwiło mu w praktyce poruszanie się. Nakryty przez gestapo, zginął wraz z trzema
osłaniającymi go żołnierzami. „Zapora” dotarł szczęśliwie do Warszawy i po krótkiej
aklimatyzacji otrzymał przydział do Kedywu Okręgu AK „Lublin”.
Początkowo był oficerem w oddziale partyzanckim Tadeusza Kuncewicza „Podkowy”.
Kwaterował w rejonie Hoszni Ordynackiej, w bunkrze na tak zwanym Łyśćcu, skąd
przeprowadził kilka udanych akcji. Nie tylko chronił ludność Zamojszczyzny przed samowolą
okupanta i cywilnymi bandytami, ale przeprowadził też kilka udanych akcji zaczepnych, jak
chociażby ta, kiedy nocą z 4 na 5 grudnia dokonał rekwizycji w nasiedlonej wsi Źrebce pod
Szczebrzeszynem, zabijając pięciu niemieckich kolonistów. W partyzanckich kryjówkach
przechowywał i uratował wielu Żydów ściganych przez Niemców, zlikwidował wielu
konfidentów.
Następnie podporucznik Dekutowski objął dowództwo skadrowaną 4. kompanią w 9.
Pułku Piechoty Legionów AK w Inspektoracie Rejonowym AK „Zamość”. W styczniu 1944
roku został szefem Kedywu w Inspektoracie „Lublin – Puławy” i jednocześnie dowódcą
oddziału dyspozycyjnego Kedywu (OP 8). Dzięki połączeniu sześciu niewielkich,
samodzielnych jednostek AK operujących w różnych rejonach powiatów lubelskiego i
puławskiego stworzył najliczniejszy na Lubelszczyźnie oddział partyzancki typu lotnego.
Jego dwustuosobowy oddział partyzancki, wraz z oddziałem podporucznika Mariana Sikory
„Przepiórki”, przeprowadził kilkadziesiąt akcji bojowych i dywersyjnych, wymierzonych w
51
niemieckich okupantów. Jak obliczyli badacze historii, dokładnie osiemdziesiąt trzy najwięcej spośród wszystkich jednostek okręgu lubelskiego.
*
Jedna z takich akcji, w lesie pod Krężnicą Okrągłą 24 maja 1944 roku, przybrała charakter
regularnej bitwy. Oddział „Zapory” zaatakował z zasadzki jadącą z Opola Lubelskiego do
Bełżyc niemiecką kolumnę transportową. Składało się na nią szesnaście samochodów
wypełnionych żołnierzami, esesmanami i żandarmerią. Walka trwała prawie dwie godziny.
Tylko części niemieckiej kolumny udało się wycofać. Na placu boju hitlerowcy zostawili
około pięćdziesięciu zabitych oraz dużą ilość uzbrojenia, amunicji i zboża, którego partyzanci
zabrali tyle, ile pozwolił na to pościg czterech kompanii żandarmerii.
Później, gdy partyzanci odskoczyli już w rejon lasu borowskiego, dopadły ich dwa
niemieckie samoloty zwiadowcze „Storch”. „Zapora” przytomnie ulokował wtedy swoich
ludzi na skraju lasu, a niemieccy lotnicy obrzucili wiązkami granatów i ostrzeliwali z broni
pokładowej jego środek.
Władysław Siła - Nowicki, powojenny przełożony Dekutowskiego, w swoich
wspomnieniach zapisał: „Wkrótce zyskał opinię wybitnego dowódcy. Cechowała go odwaga,
szybkość decyzji a jednocześnie ostrożność i ogromne poczucie odpowiedzialności za ludzi.
Znakomicie wyszkolony w posługiwaniu się bronią ręczną i maszynową, niepozorny, ale
obdarzony wielkim czarem osobistym umiał być wymagający i utrzymywał żelazną
dyscyplinę w podległych mu oddziałach, co w połączeniu z umiarem i troską o każdego
żołnierza zapewniało mu u podkomendnych ogromny mir. Nazywali go »Starym«, choć nie
miał jeszcze trzydziestu lat”.
„W ich [swoich żołnierzy] oczach jawił się zawsze jako młody, miły, uśmiechnięty, z
twarzą o pociągłych rysach z czarnym wąsikiem, lub bez, o przenikliwym spojrzeniu,
szczupłej postawy, w mundurze polskiego oficera z krótką bronią za pasem – opisywała
swojego dowódcę łączniczka «Zapory» Izabella Kochanowska «Błyskawica». - Na głowie
czapka maciejówka z orłem. Wrażliwy na piękno, umiłował poezje, sam pisał wiersze,
wsłuchiwał się ze wzruszeniem w melodie partyzanckich pieśni. Posiadał umiejętność
słuchania odgłosów leśnych, jakby prowadził z nimi w myślach rozmowę”.
„Był bardzo lubiany zarówno przez mieszkańców wsi i miasteczek ze swojego terenu
działania, jak i samych żołnierzy – to opinia o wuju Krystyny Frąszczak, siostrzenicy
«Zapory». - Ile razy spotykałam się ze środowiskiem kombatanckim w regionie lubelskim, to
zawsze słyszałam opowieści o tym, jak wspaniałym człowiekiem był ich dowódca. Nie
potrafił przejść obojętnie obok osoby potrzebującej pomocy. Potrafił na przykład oddać swój
barani kożuch przemarzniętemu wartownikowi”.
Przyjaciele nazywali Hieronima „Małym Porucznikiem”, potem „Małym Kapitanem”
(kiedy awansował), albo wręcz „Małym Rycerzem” – z powodu niewielkiego wzrostu,
rycerskiej brawury i wąsików, które - nieco na wyrost - można było przyrównać do wąsów
Pana Wołodyjowskiego...
*
„Zetknąłem się z nim dopiero w kwietniu 1944 roku – wspominał z kolei Hieronima
Dekutowskiego jeden z jego żołnierzy, Marian Pawełczak pseudonim «Morwa». - Wtedy, już
w mundurze, zrobił na mnie duże wrażenie. Ale jak mi opowiadali koledzy, gdy przyjechał po
raz pierwszy, jeszcze w cywilnym ubraniu, nie wyglądał wcale na dowódcę. Szczuplutki,
delikatny, niewysoki, w za dużych butach – nie rokowali mu sukcesów. Tymczasem okazało
się, jak to pozory mogą mylić. «Zapora» był przewspaniałym dowódcą. Sam się o tym
przekonałem. Był niezwykle odważny, ale zarazem rozważny.
(…) Oszczędzał ludzi i nigdy nie robił akcji nieuzgodnionych z tzw. terenem i
dowództwem okręgu. Dzięki temu nie narażał innych oddziałów przebywających na
kwaterach. Bo przykładowo, robiąc po akcji odskok, mogliśmy niechcący naprowadzić
52
Niemców na kwaterujących i niczego niespodziewających się kolegów. I on to miał zawsze
na uwadze.
(…) [Jego odwaga] robiła ogromne wrażenie w czasie akcji. To był urodzony dowódca.
Wręcz prosiliśmy go: «Komendancie, niech się komendant położy albo chociaż przyklęknie»,
bo kule syczały wkoło. A on nie. Z mapnikiem, z trzcinką, którą sobie na mapie zaznaczał
punkty, odsłonięty, żeby mieć lepszy przegląd sytuacji, jedynie z bronią krótką, dowodził
akcjami bezpośrednio, wydając komendy. Pamiętam jego bardzo donośny, tubalny głos,
zupełnie niepasujący do niepozornej postaci: «Tęcza, ognia», albo: «Tęcza, przerwij ogień»,
bo zawsze musieliśmy oszczędzać amunicję.
(…) A o tym, jak te akcje były doskonale zaplanowane i przeprowadzone, może świadczyć
fakt, że za okupacji niemieckiej zginęło w nich zaledwie 16 żołnierzy. Cóż, ofiary musiały
być, ale od dowódcy zależało, żeby było ich jak najmniej. Niemcy w 1944 r. dysponowali już
ostrzelanymi żołnierzami, walczącymi na różnych frontach.
(…) Komendant Zapora, mężczyzna niewysokiego wzrostu, szczupły, zwykle w butach o
nieco za szerokich cholewach, w opiętym mundurze, bryczesach i polówce – z nastroszonymi
wąsikami i krótkimi, na bok zaczesanymi włosami, był człowiekiem silnym i niezwykle
wytrwałym. (…) Umiał zachować właściwy dystans pomiędzy dowódcą i żołnierzem,
jednocześnie był wyrozumiały wobec drobnych żołnierskich niedociągnięć (…) Nie znosił
sprośnych piosenek, donżuaństwa i pijaństwa, ale sprzyjał dobrym piosenkom i umiarkowanej
zabawie. Bolał nad śmiercią każdego żołnierza (…), był on wspaniałym strzelcem.
Kilkakrotnie pokazał nam, jak się strzela z pistoletu, przedziurawiając pnie młodych, dzikich
drzewek, leśnych o średnicy 3-4 cm z podrzutu, bez celowania – w czasie jazdy wozem lub
sankami, rozpędzonymi przez galopujące konie. Znał również zasady walki wręcz i w
przypadku przeciwnika znacznego wzrostu umiał sprężyście skoczyć na piersi”.
Podobną zasadzkę jak pod Krężnicą Okrągłą, Dekutowski urządził Niemcom 17 lipca pod
Kożuchówką, przy drodze Krzywda – Łuków. Przeprowadził ją z udziałem plutonów „Żbika”
(Roman Groński), „Kordiana” (January Rusch), „Ducha” (Aleksander Sokalski) oraz
„Wampira” (Mieczysław Szymanowski). Całością działań dowodził oczywiście „Zapora”.
Jadący na furmankach powożonych przez polskich furmanów Niemcy zostali zaskoczeni
w wąwozie i byliby wybici bez większego oporu, gdyby nie to partyzanci bali się zarzucić ich
zmasowanym ogniem, z obawy o życie furmanów. Zdołali zdjąć z furmanki moździerz,
ustawić go za nasypem i jego pociskami razić pozycje partyzantów. Poległo pięciu Niemców,
ośmiu było rannych, ale dotkliwe były również straty „Zapory”. Od pocisku moździerza
zginęli „Kordian”, lekarz oddziału Adam Jaworzyński ps. „Lwów" oraz „Sławek” - Stanisław
Skowyra. Poległ także furman Edward Dubiel. Rany odniosło ośmiu partyzantów, w tym sam
„Zapora” otrzymał paskudny postrzał w rękę.
Leczył się potem w Lublinie, Tarnogrodzie i w klasztorze o.o. dominikanów w Borku
Starym. Przez całą wojnę klasztor był miejscem schronienia osób „niepożądanych” – między
innymi na przełomie lat 1944/1945 ukrywał się tu zbiegły z niemieckiej niewoli kapitan
przedwojennej armii Królestwa Jugosławii, legendarny przywódca oddziału partyzanckiego
Ułanów Jazłowieckich AK, Dragan Mihajlo Sotirović pseudonim „Draża”. W tym czasie
prowadzono tu także rozmowy między AK i UPA w sprawie zaprzestania wzajemnych walk.
Wiosną 1944 roku z oddziału dyspozycyjnego wyłoniono lotny oddział partyzancki
dowodzony przez „Zaporę", w składzie OP 8. Grupa podlegała dowódcy OP kapitanowi
Konradowi Schmedingowi ps. „Młot”. Oddział szybko się rozrastał i pod koniec niemieckiej
okupacji liczył ponad dwustu partyzantów, w związku z czym został podzielony na dwa
pododdziały. Jednym dowodził „Zapora”, drugim „Opal” – Stanisław Wnuk, podległy jednak
formalnie Dekutowskiemu.
Niezupełnie jeszcze wyleczony „Zapora” wziął udział w akcji „Burza”, w ramach której
jego oddział, tworzący tym razem 1. kompanię odtworzonego 8. Pułku Piechoty Legionów
53
AK, otrzymał zadanie objęcia ochrony sztabu Komendy Okręgu, pozostającego w konspiracji
po zajęciu Lubelszczyzny przez wojska sowieckie.
28 lipca 1944 roku dowodzący Armią Krajową zdecydowali, że oddział „Zapory” ma
zostać rozwiązany. Kapitan Dekutowski zastosował się do polecenia, ale nie do końca. Zebrał
sporą grupę ochotników i z początkiem sierpnia ruszył z nią na pomoc walczącej Warszawie.
Niestety, odsiecz została zatrzymana przez Sowietów, nie powiodły się kilkukrotne próby
przebicia.
„To było w Zalesiu k. Bełżyc, gdzieś na początku sierpnia 1944 roku – wspominał Marian
Pawełczak. - Wiedzieliśmy już, że wybuchło Powstanie Warszawskie, i szykowaliśmy się do
marszu na Warszawę. Czyściliśmy broń, zgromadziliśmy nawet na wozie zdobyczne hełmy,
których w lesie nie używaliśmy, ale w mieście mogły się przydać. Ale komendant czekał na
gońca z dowództwa okręgu. Po jego przybyciu zarządził zbiórkę i smutnym głosem
powiedział, że pomoc Warszawie jest niemożliwa, bo nasze oddziały są przez Sowietów
rozbrajane, a z żołnierzami nie wiadomo, co się dzieje. Dlatego dowództwo zarządziło
zmagazynowanie broni długiej i rozejście się do domów. Ale «Zapora» nie był dobrej myśli,
bo rzucił takie zdanie: «Nie wiem, czy nie będziemy musieli znowu wracać w te wszy». I
sprawdziło się.
Hieronim Dekutowski postanowił wrócić do Tarnobrzega i rozpocząć normalne życie.
Myślał o podjęciu studiów historycznych, o których marzył już w gimnazjum... Nie udało się.
W Tarnobrzegu już szukało go NKWD. Nie mając praktycznie innego wyjścia, wraz z
kilkoma najwierniejszymi żołnierzami, również tropionymi przez sowietów i ich polskie psy,
skrył się w pobliskich lasach. Widząc, co się dzieje z byłymi żołnierzami Armii Krajowej,
zebrał kilkuosobowy oddział i wrócił do podziemia. Wszystko było tak, jak dawniej, zmienił
się tylko przeciwnik.
„Wracamy do podziemia...” Te trzy słowa oddają cały tragizm polskiego zrywu
wolnościowego z lat 1939 - 1944. Zamiast wracać do domów, do pracy i przerwanej nauki –
ludzie musieli „wracać do podziemia”. Bolszewicki terror zmusił ich do podjęcia nowego
rozdziału walki o przetrwanie. Walki o godność, o honor żołnierza - Polaka.
*
Na początku chodziło tylko o przetrwanie. Potem już o coś więcej. O dużo więcej. Zaczęło
się od tego, że czterej żołnierze ,,Zapory” zostali zaproszeni do odwiedzenia posterunku
MO/UB w Chodlu. Poszli na spotkanie bez obaw, ponieważ dowódcą posterunku był niejaki
Adam (Abraham) Tauber, uratowany przez „Zaporczyków” Żyd, który przetrwał wojnę
znajdując przytulisko w ich melinach. Tymczasem Tauber kazał wszystkich gości powiązać i
własnoręcznie, jednego po drugim, zastrzelił. Taka była wdzięczność ubeka za uratowanie
życia.
W odwecie, w nocy z 5 na 6 lutego 1945 roku Dekutowski rozbił posterunek w Chodlu.
Marian Pawełczak „Morwa”:
„Momentem przełomowym było zamordowanie w Chodlu przez Żyda ubeka Abrama
Taubera z zimną krwią czterech ukrywających się byłych akowców. Później, w czasie
pogrzebu, ubecy wyrzucili z trumny jednego z zamordowanych. Powodem była białoczerwona opaska na ramieniu z napisem «Kedyw». To przelało czarę goryczy i w nocy z 5 na
6 lutego 1945 r. «Zapora» z kilkoma chłopakami, m.in. z moim bratem [Jerzym
Pawełczakiem] «Jurem», dokonali ataku na posterunek milicji w Chodlu. Komendant miał
nadzieję, że zastanie Taubera, ale go nie było”.
W odwecie za odwet, następnego dnia silny oddział ubeków, wzmocniony Rosjanami,
otoczył wieś Wały, w której – jak donieśli aktywiści z PPR – stacjonował „Zapora” ze swymi
żołnierzami. Zginął Mieczysław Jeżewski „Pszczółka”, a Hieronim Dekutowski został ranny
w piętę. „To dla partyzanta był ciężki postrzał, bo później w marszach rana się odzywała i
komendant bardzo cierpiał” – wspominał Marian Pawełczak.
54
Mimo kontuzji, „Zapora” zdołał przedrzeć się przez pierścień obławy i przedostać z
czterdziestoma partyzantami za San. Wściekli ubecy podpalili w Skrzyńcu dom, w którym
mieszkała żona zastępcy Dekutowskiego, Stanisława Wnuka „Opala”. Gdyby ludzie nie
przerwali kordonu i nie rzucili się do domu na ratunek - w ogniu zginęłyby trzy córeczki
„Opala. Bestialską akcją dowodził kapitan o nazwisku Zając (imienia nie ustalono).
Datę ataku „Zapory” na Chodel przyjmuje się za początek walki zbrojnej Hieronima
Dekutowskiego przeciwko komunistom i początek Powstania Antysowieckiego na tych
terenach. Wkroczenie Sowietów oznaczało masowe represje i mordy na Polakach, szczególnie
żołnierzach AK. Jeśli uniknęli wywózki na Sybir, trafiali do katowni UB na Zamku
Lubelskim, gdzie, prócz innych morderców, działał między innymi ścigany potem przez
Instytut Pamięci Narodowej Salomon Morel.
Salomon Morel urodził się 15 listopada 1919 roku w Garbowie. W czasie okupacji
hitlerowskiej ukrywał się wraz z bratem Izaakiem Morelem w gospodarstwie Józefa
Tkaczyka w Garbowie. (Józef Tkaczyk został w 1983 r. uhonorowany medalem
Sprawiedliwy wśród Narodów Świata, ale prawdopodobnie bardzo żałował, że uratował
życie takiemu bydlakowi). Wspólnie z bratem i kilkoma innymi ludźmi, Salomon
organizował napady rabunkowe na mieszkańców okolicznych wiosek. Schwytany przez
oddział Gwardii Ludowej, całą odpowiedzialność zrzucił na swojego brata, którego
rozstrzelano, on sam zaś został członkiem oddziału, wykonując w nim głównie prace
gospodarcze. W 1944 roku, po zajęciu Lublina przez Armię Czerwoną, został strażnikiem w
okrytym ponurą sławą więzieniu na Zamku w Lublinie, w którym katowano między innymi
żołnierzy AK, NSZ i WiN. Naczelnik więzienia, Antoni Stolarz w raporcie z 30 listopada
1944 r. wniósł o zwolnienie Morela oraz pięciu innych strażników ponieważ „nie wykonują
sumiennie nałożonych na nich obowiązków, nie starają się podporządkować do regulaminu
więziennego zachowują się arogancko przyczem rozsiewają plotki co do mojej osoby, przez
co utrudniają mi pracę i podrywają mój autorytet”. (Pisownia oryginalna). W grudniu
Salomon Morel został przeniesiony do więzienia w Tarnobrzegu, a w lutym 1945 r. został
komendantem Obozu Zgoda w Świętochłowicach. W całym okresie istnienia obozu, zginęło
tam co najmniej 1855 osób. Tyle przynajmniej ofiar zostało udokumentowanych przez IPN –
w rzeczywistości było ich dużo więcej. Na terenie obozu dochodziło do tortur, gwałtów oraz
morderstw. Kierowano do niego osoby bez żadnych sankcji prokuratorskich, na podstawie
decyzji władz bezpieczeństwa. W większości więźniami obozu byli Ślązacy oraz obywatele
III Rzeszy, część więźniów stanowili również Polacy z tzw. „Centralnej Polski” oraz co
najmniej 38 obcokrajowców (Austriacy, Belg, Czesi, Francuzi, Jugosłowianie, Rumuni).
Występowały przypadki, że do obozu wraz z rodzicami kierowano dzieci. Władze starały się
przekonać mieszkańców Śląska, że do obozu trafiają wyłącznie Niemcy oraz kolaboranci.
Teodor Duda, dyrektor Departamentu Więziennictwa i Obozów, ukarał Morela trzydniowym
aresztem domowym oraz potrąceniem 50% z pensji za to, że Morel dopuścił do rozwinięcia
się epidemii tyfusu oraz nie poinformował o tym na czas zwierzchników, a także za inne
uchybienia w prowadzeniu obozu. Obóz zlikwidowano 16 listopada 1945 roku, zaś Salomon
Morel został przeniesiony na stanowisko komendanta Centralnego Obozu Pracy w
Jaworznie, który po zakończeniu akcji „Wisła” przekształcono w Więzienie Progresywne dla
Młodocianych Przestępców. 17 września 1946 roku władze PRL odznaczyły go Krzyżem
Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, a w roku 1954 Złotym Krzyżem Zasługi. W 1964
roku obronił na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego pracę magisterską Praca
więźniów i jej znaczenie. Był m.in. naczelnikiem Wojewódzkiego Aresztu Śledczego w
Katowicach, skąd w 1968 roku, w stopniu pułkownika służby więziennej odszedł na
emeryturę. Kiedy w 1991 r. zainteresowała się nim Główna Komisja Ścigania Zbrodni
przeciwko Narodowi Polskiemu, umknął do Izraela. 30 września 1996 r. Salomonowi
55
Morelowi postawiono dziewięć zarzutów - w tym ludobójstwa - pobicia, znęcania się
fizycznego i moralnego, sprowadzenia niebezpieczeństwa powszechnego dla życia i zdrowia
więźniów. Oskarżony go również o stosowanie wyszukanej metody tortur tzw. „piramidy”
(strażnicy rzucali więźniów jednego na drugiego, tworząc pięć, sześć warstw złożonych z
ludzi). Zarzuty wobec Morela oparto przede wszystkim na zeznaniach ponad 100 świadków,
spośród których pięćdziesięciu ośmiu było więźniami obozu w Świętochłowicach Zgodzie.
Morel po latach swoje zachowanie uzasadniał wcześniejszymi przeżyciami z obozu
Aushwitz-Birkenau , gdzie miał przebywać jako więzień, co jednak nie znajduje oparcia w
faktach. Izrael odmówił polskim władzom wydania Morela, ponieważ prawo tego kraju nie
przewiduje ekstradycji swoich obywateli. W 2006 roku zawieszono mu na kilka miesięcy
wypłacanie emerytury z Biura Emerytalnego Służby Więziennej (5 tys. zł.). Podstawą był
brak kilku dokumentów, które jednak Morel dosłał wkrótce pocztą. Zmarł 14 lutego 2007
roku w Tel Awiwie.
*
W takiej sytuacji kapitan „Zapora” nie mógł stać z boku. Nawiązał kontakt z Komendą
Okręgu AK „Lublin”, po czym objął dowództwo nad grupą dywersyjną i zaczął
przeprowadzać odwetowe akcje zbrojne przeciwko siejącym terror w okolicy
funkcjonariuszom NKWD, UB i MO. Z czasem oddział rozrósł się do stanu trzystu osób –
podobnie jak w czasie okupacji niemieckiej, zgromadzonych w dziewięciu grupach bojowych.
Na początku 1945 roku dołączyła do niego grupa dezerterów z armii Berlinga, z jednostki
wojskowej stacjonującej w Białce koło Krasnegostawu. Na jej czele stał porucznik Stanisław
Gabriołek pseudonim „Grot”, który napisał poświęconą „Zaporczykom” piosenkę.
Maszerują cicho niby cienie
poprzez lasy, góry pola.
Niejednemu wyrwie się westchnienie,
Idą naprzód – taka wola.
I idą wciąż naprzód, bo taki ich los,
I ani żal, ani tęsknota
Z tej drogi zawrócić nie zdoła ich nic,
Bo to jest ,,Zapory” piechota.
A gdy księżyc wyjdzie spoza chmury
I nastanie cicha, piękna noc,
To leśnej piechoty ciągną sznury,
Widać wtedy siłę ich i moc.
Choć twardą im była germańska dłoń,
Do boju ich parła ochota
I zawsze zwycięstwo musiało ich być,
Bo to jest ,,Zapory” piechota.
Teraz za drugiego okupanta,
Jeszcze nam nie oschła jedna krew.
Po zdradziecku sięga nam do gardła,
Na tajgi Sybiru chce nas wieźć.
Pomylił się Stalin, pomylił się kat,
A z nim ta zdziczała hołota;
Za Katyń, za Zamek , za Sybir, za krew
Zapłaci ,,Zapory” piechota.
56
Walcząc o wolną Ojczyznę, „Zapora” poświęcił nawet prywatne życie, rezygnując z
założenia rodziny. Ukochanej narzeczonej powiedział: „Idę do lasu, nie wiem, czy przeżyję,
nie możemy być razem”. Kapitan Dekutowski był zaręczony ze studentką medycyny Teresą
Partyką, sanitariuszką AK i łączniczką oddziałów WiN.
Urodziła się 18 czerwca 1926 roku w Czortkowie (województwo tarnopolskie, dziś
Ukraina). W 1942 roku wraz z rodziną przeniosła się na Lubelszczyznę, do Ratoszyna. Tam
natychmiast, jako szesnastolatka, przystąpiła do konspiracji, przyjmując pseudonim
„Kotwica”. Wtedy też dopiero dowiedziała się, że jej rodzice, Stanisław (ps. „Florek”) i
Maria, tkwią w niej już od dawna. Maria Partyka pseudonim „Kukułka”, zajmowała się
organizacją lokalnej Wojskowej Służby Kobiet. Powstały trzy sekcje – wartownicza, sanitarna
i łączności. „Kukułka” została podporządkowana komendantce rejonu Bełżyce ps. „Kasia”pani Marii Kuźnickiej.
„Kotwica” brała udział w zebraniach i szkoleniach odbywających się w ich małym domku
w Ratoszynie. „W naszym oddziale WSK było około dwudziestu osób, a zadaniem była
pomoc na wypadek walk lub powstania - wspomina. - Na szkoleniach uczono nas
pielęgniarstwa i obchodzenia się z bronią. Dziewczęta były też szkolone w szpitalu w
Bełżycach. Ja z koleżanką Jadwigą opiekowałam się tam rannym partyzantem. Uczyłyśmy się
także alfabetu Morse’a”.
Z Hieronimem Dekutowskim spotkała się po raz pierwszy tuż przed Wielkanocą 1944
roku.
„Na początku 1944 roku na nasze tereny przybył Hieronim Dekutowski «Zapora» razem
ze swoim oddziałem - wspominała później ten moment pani Teresa Partyka-Gaj. - Docierały
do nas wieści, że przebywają w sąsiedniej wsi, na kwaterach u zaprzyjaźnionych gospodarzy.
Wtedy, na Wielkanoc, powstał pomysł, żeby upiec dla nich baby świąteczne i inne smakołyki.
Dostałam z koleżanką zadanie dostarczenia tych darów do oddziału «Zapory». Furmanką
przyjechałyśmy pod dom w Borowie, w którym przebywali. Komendant «Zapora» wyszedł
do nas osobiście. Zameldowałyśmy, że przywiozłyśmy dary świąteczne. Wówczas po raz
pierwszy go zobaczyłam. «Zapora» był bardzo grzeczny i krótko z nami rozmawiał, następnie
odszedł i przysłał do nas swoich żołnierzy. Zapytałam gospodynię, dlaczego komendant nie
przebywa w domu. Odpowiedziała, że cały czas chce być ze swoimi żołnierzami, że nie chce
korzystać z zaproponowanych wygód i woli spać na słomie w stodole jak szeregowy
partyzant. «Zapora» wydał mi się wtedy bardzo powściągliwy i poważny”.
Drugie spotkanie nastąpiło po wspomnianej wyżej bitwie pod Kożuchówką, 17 lipca 1944
roku. „Kotwica” i kilka innych kobiet zostały wtedy wezwane do opatrzenia rannych
partyzantów. Wśród nich był także postrzelony w rękę „Zapora”. Wtedy zrobił na Teresie już
zupełnie inne wrażenie. Wydał się jej dużo bardziej otwarty, uprzejmy i pogodniejszy.
Jednym słowem – sympatyczniejszy.
W starciu pod Kożuchówką zginął „Kordian” – January Rusch, narzeczony Bogdany
Bolak „Myszki”, jednej z oddziałowych sanitariuszek. Kiedy załamana dziewczyna opuściła
oddział, „Kotwica” postanowiła zgłosić się na jej miejsce, mimo oporu rodziców. Komendant
wyraził zgodę, ale już kilka dni później, w związku z wkroczeniem Rosjan, zapadła decyzja o
rozwiązaniu oddziału.
Wprawdzie oddział zebrał się ponownie w sierpniu (wyruszając na pomoc powstaniu
warszawskiemu), lecz „Kotwica” nie została wezwana. Dopiero wiele lat później dowiedziała
się dlaczego – był to wynik interwencji i prośby jej ojca. Jej miejsce w oddziale zajęła
„Krysia” – Barbara Nagnajewicz-Woś.
W domu państwa Partyków kapitan Dekutowski pojawił się dopiero wiosną 1945 roku.
Wtedy po raz pierwszy pomiędzy nim a Teresą nawiązała się bliższa relacja. Hieronim
57
opowiedział dziewczynie o narzeczonej, która nie chciała czekać na niego gdy był w Anglii i
wyszła za innego. Wtedy też doszło do pierwszego, delikatnego jeszcze pocałunku…
Teresa Partyka-Gaj:
„Pojawił się późnym wieczorem z grupą żołnierzy. Ugościliśmy ich, byliśmy uprzedzeni,
więc była kolacja, poczęstunek, śpiewy. Później chłopcy się rozeszli i «Zapora» został z nami
sam i długo rozmawialiśmy. Powiedział wówczas mojej mamie, że chce nawiązać współpracę
i liczy na naszą pomoc. Mówił nam już wtedy, że tworzony jest WiN, i że chciałby, żeby
mama się włączyła do tej nowej pracy w konspiracji. Wtedy zdradził nam też swoje
prawdziwe nazwisko. Opowiedział, że jest z Tarnobrzega, że był skoczkiem z Anglii. Pytał o
nasze losy, co się działo na wschodzie, jak wyglądała okupacja sowiecka. My się zgodziłyśmy
włączyć się do konspiracji. W czasie rozmowy zapytał mnie, czy mam chłopaka. Kiedy
odpowiedziałam, że nie, wtedy on odpowiedział, że też jest sam. «Zapora» siedział z nami
wówczas bardzo długo. Pożegnał się koło północy i prosił, żebym go odprowadziła.
Odprowadziłam go tam, gdzie czekali na niego żołnierze i pożegnaliśmy się. Czułam się
bardzo wyjątkowa, był taki serdeczny i bezpośredni. Był wtedy pełen optymizmu, że znowu
będzie walka, że będziemy walczyć o Polskę. Był radosny, rzadko kiedy widywałam go
takiego. Pocałował mnie na pożegnanie”.
Teresa była szczęśliwa i dumna, że to właśnie ona została wybrana przez cieszącego się
wielkim szacunkiem Komendanta. Niestety, czasy nie sprzyjały zakochanym. Wokół
„Zapory” i jego ludzi coraz bardziej zaciskała się czerwona pętla. Beznadziejność ich sytuacji
była coraz bardziej widoczna. Aż do początku 1947 roku Teresa i Hieronim widywali się
tylko sporadycznie, w sytuacjach nie sprzyjających intymnym kontaktom. Dopiero w lutym
tego roku spotkali się na przyjęciu we dworze w Ratoszynie, gdzie po wojnie zamieszkała
mama Teresy. W pewnym momencie oboje wyszli na dwór. „Zapora” przytulił ją i pocałował.
Tym razem gorąco i namiętnie…
Wspólną noc spędzili w sąsiednim domu. W czasie tej nocy „Zapora” zupełnie się przed
nią otworzył, zdejmując maskę twardego dowódcy. Rozmawiali o swoich uczuciach, o
planach na przyszłość. Hieronim pytał, czy Teresa zaczeka na niego.
- Tak – odpowiedziała.
- Jak długo? – uśmiechnął się. - Rok, dwa?
- Tyle, ile będzie trzeba.
Wydawał się szczęśliwy gdy okazało się, że jest gotowa na niego czekać oraz że rozumie
jego dylematy związane z wyborem między poczuciem obowiązku wobec ojczyzny a
pragnieniem osobistego szczęścia.
Kolejny raz zobaczyli się latem 1947 roku. „Zapora” poinformował „Kotwicę”, że nie
mogą się więcej spotykać, gdyż może to na nią sprowadzić niebezpieczeństwo. Teresa tak
wspominała jego słowa:
„Wiem że zginę. Muszę zginąć. W tej sytuacji jaka jest w kraju nie mam szans przeżycia.
(…). Nie chcę, żebyś ty zginęła. Ty jesteś młoda. Musisz żyć”.
Teresa była wstrząśnięta, ale nie pomogły jej protesty i gorące zapewnienia o uczuciu.
„Zapora” dobrze wiedział że koniec jest bliski…
Tylko przypadek sprawił, że spotkali się raz jeszcze. To było pod koniec lata. Nad
dębowymi borami błyszczał dzień piękny jak oblicze panny młodej - jedyny w swoim
rodzaju, słoneczny i ciepły . Dzień, który napełnia serce świeżością i który może zdarzyć się
jedynie we wrześniu. I tylko w Polsce. Powietrze przepojone było świeżą goryczą piołunu,
miodem gryki i koniczyny. „Zapora” siedział na furmance, czekając na wyjazd – początek
drogi w ramach próby przedostania się na Zachód. Był ponury i pochmurny, z grymasem bólu
na twarzy, jakby przewidując tragiczny koniec tej podróży.
Słowa, które usłyszała w odpowiedzi na dramatyczne pytania o cel wyjazdu i o to kiedy
wróci, brzmiały:
58
- Nie wiem. Nie umiem, nie potrafię odpowiedzieć…
A potem odjechał powoli w płomieniach zrudziałych dębów, na których połyskiwało babie
lato. Nie wrócił już nigdy. Jego droga zakończyła się katyńskim strzałem w tył głowy w
mokotowskim wiezieniu.
*
Mimo przygniatającej przewagi komunistów, „Zapora” stworzył prawie idealną siatkę
konspiracyjną, obejmującą całą Lubelszczyznę. W jej skład weszły również mniejsze oddziały
niepodległościowe i poakowskie, w tym oddział kapitana Zdzisława Brońskiego ps. „Uskok” i
oddział Leona Taraszkiewicza ps. „Jastrząb”. Aby dozbroić oddział, zaatakował pociąg w
Kraśniku. Rozbroił dwudziestu milicjantów, których - po pouczeniu, że za dalsze
wysługiwanie się okupantom poniosą karę - puścił wolno.
7 kwietnia 1945 roku Hieronim Dekutowski przeprowadził akcję ekspropriacyjną w banku
w Lublinie, zabierając ponad milion złotych. (Ekspropriacja – trudne słowo, znaczy tyle, co
„przymusowe pozbawienie własności”). W czasie odwrotu stoczył walkę z grupą operacyjną
UB, w której zginął naczelnik Sekcji I Wydziału Kontrwywiadu WUBP Antoni Kulbanowski,
członek PPR, żołnierz Armii Czerwonej na Dalekim Wschodzie, potem dowódca plutonu w 1
Warszawskiej Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, absolwent kursu NKWD w
Kujbyszewie, potem ubek, a na koniec trup.
W ramach odwetu za akcję Dekutowskiego sowieci aresztowali czterdzieści trzy osoby, z
czego trzynaście skazali na karę śmierci i stracili w podziemiach Zamku Lubelskiego.
26 kwietnia, wraz z oddziałami Tadeusza Kuncewicza „Podkowy” i Tadeusza
Borkowskiego „Mata”, „Zapora” opanował Janów Lubelski. Zdobył tam posterunek MO i
wykonał wyrok śmierci na referencie UB. Uwolnił kilkanaście przetrzymywanych w
miejscowym więzieniu uczestniczek powstania warszawskiego, zarekwirował pieniądze ze
wszystkich urzędów w mieście i zdobył cztery samochody ciężarowe.
Akcja ta przysporzyła ,,Zaporze” ogromnej popularności wśród mieszkańców Janowa i
okolic. Urząd Bezpieczeństwa nie miał najmniejszych wątpliwości, że tamtejsze lokalne
struktury nowej władzy należą do ,,najbardziej zagrożonych przez bandy AK”, co znalazło
odzwierciedlenie w opisach sytuacji, kierowanych do Ministerstwa Bezpieczeństwa
Publicznego.
,,Bardzo ciężko przedstawia się sytuacja w mieście Janów (Lubelski), Gminach :
Kawęczy, Urzędów, Zaklików, Modliborzyce, Chrzanów, kraśnickiego powiatu – pisano w
raporcie z maja 1945 roku. - Aktywna działalność band AK na terenach wy(żej).
wym(ienionych) gmin doprowadziła do skończenia prac partyjnych i rządowych organów w
wymienionych gminach powiatu kraśnickiego”.
13 maja „Zapora” opanował posterunek MO/UB w Bełżycach, uprowadził zastępcę
komendanta, zdobył broń, amunicję i mundury. Wybiegając nieco naprzód wspomnieć należy,
że bełżyccy czerwoni wyjątkowo nie mieli do niego szczęścia. 20 lutego 1946 roku, oddział
dowodzony przez Jana Szaliłowa „Renka” ponownie opanował tamtejszy posterunek,
niszcząc dokumenty i sprzęt oraz rozstrzeliwując komendanta. 23 czerwca na polach w
pobliżu Bełżyc rozstrzelano referenta wojskowego Starostwa Powiatowego w Lublinie
Mieczysława Piątkowskiego.
23 września tego samego roku „nieszczęsny posterunek” obrał sobie za cel ponad
trzydziestoosobowy oddział WiN, dowodzony przez zastępcę Hieronima Dekutowskiego
kapitana Aleksandra Głowackiego Wisłę”. Po zdobyciu i zdemolowaniu placówki oddział
wycofał się do Lasu Krężnickiego, gdzie zorganizował zasadzkę na szosie Bełżyce - Chodel.
Rankiem następnego dnia wpadła w nią grupa pościgowa składająca się z trzydziestu
żołnierzy z Mazowieckiej Jednostki Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, dwudziestu
funkcjonariuszy MO i trzech pracowników Urzędu Bezpieczeństwa. Zginęło czternastu
59
żołnierzy i czterech milicjantów, a łupem „Wisły” padło kilka ciężarówek, radiostacja i wiele
broni. Bez strat własnych!
4 sierpnia 1947 roku grupa z oddziału „Zapory” zastrzeliła w restauracji w Chodlu
komendanta posterunku MO w Bełżycach, Bronisława Pikułę, członka PPR. W nocy z 14 na
15 października 1948 roku grupa około pięćdziesięciu ludzi „Zapory”, w ubraniach cywilnych
i mundurach Wojska Polskiego, zarekwirowała w Spółdzielni Rolniczo-Handlowej w
Bełżycach materiały włókiennicze, galanteryjne i spożywcze o wartości około dwustu tysięcy
złotych oraz 1050 złotych w gotówce.
Tego samego dnia, którego „Zapora” zaatakował Bełżyce i uprowadził komendanta
posterunku (13 maja 1945), jego ludzie przeprowadzili również podobną akcję w Urzędowie.
Zajechali tam dwoma ciężarówkami, w sile sześćdziesięciu chłopa. Partyzanci byli dobrze
uzbrojeni, w broń automatyczną, mieli również pięć ciężkich karabinów maszynowych, a
nawet rosyjskie rusznice przeciwpancerne.
Bez większych problemów rozbroili dziewięcioosobowy posterunek MO, który widząc
taką demonstrację siły, nawet nie próbował stawiać oporu. Następnie urządzili wiec, na który
zwołali wszystkich mieszkańców. W imieniu komendanta „Zapory” przemówienie do nich
wygłosił jego zastępca Stanisław Wnuk ,,Opal”. Zgodnie z późniejszym raportem UB
„występował bardzo wrogo przeciw Tymczasowemu Rządowi i przeciwko Związkowi
Radzieckiemu”. Autor raportu, kierownik lubelskiego WUBP Faustyn Grzybowski, z
prawdziwym bólem opisał entuzjastyczne reakcje ludności, która nie tylko wznosiła okrzyki
poparcia dla niepodległościowego podziemia, ale wręcz ,,zarzuciła kwiatami odjeżdżające
samochody bandytów”. Nie było w tym przesady - na terenach wiejskich ,,Zapora” cieszył
się i poparciem ludności i siłami przewyższającymi to, czym dysponowały lokalne struktury
komunistów.
Wbrew temu, co się dziś mówi, a co wtedy powtarzali bardzo chętnie komuniści,
społeczeństwo było nastawione bardzo nieprzychylnie do nowej władzy. Nawet sami
komuniści zdawali sobie z tego sprawę. Władysław Gomułka powiedział kiedyś wprost, że
gdyby nie obecność Armii Czerwonej zmieciono by ich w dwa tygodnie. Opór był ogromny
szczególnie na wschodzie i południu kraju.
Co więcej, źródłem irytacji UB było nie tylko wzajemne unikanie starć między
,,zwyczajnym”, pochodzącym z poboru wojskiem a podziemiem, ale wręcz nieskrywane
przejawy wzajemnej sympatii. Oddziały ,,Zapory” niejednokrotnie spotykały się z
żołnierzami na stopie wręcz przyjacielskiej, a podczas tych spotkań deklarowano wspólną
nienawiść do panoszących się w Polsce funkcjonariuszy NKWD i bezpieki. Jednym z
najbardziej charakterystycznych przejawów fraternizacji partyzantki z żołnierzami były
wydarzenia, które rozegrały się z 18 maja 1945 roku. Dzień wcześniej oddziały kapitana
Dekutowskiego rozbiły posterunek MO w Zaklikowie. Podczas walki zginęło dwóch
milicjantów, a w sąsiednim budynku partyzanci rozbroili pięciu czerwonoarmistów.
Następnego dnia oddział „Zapory” pojawił się w Polkowicach, gdzie stacjonował oddział
podporządkowanego komunistom wojska. Jak informował z oburzeniem pracownik „krotko
brzmiącego urzędu: „bandyci nie tylko ,nie zaczepiali żołnierzy i żołnierze ich też nie
zaczepiali, ale ,nawet doszło do tego, że razem pili piwo”. Następnie bez żadnej wrogości i
jedni i drudzy zarekwirowali kolejne beczki z piwem i rozjechali się do swoich miejsc
postoju.
*
Szczególnym okrucieństwem wykazywały się posterunki Milicji Obywatelskiej w
Kazimierzu Dolnym i UB w Puławach. Funkcjonariusze aresztowali wielu podejrzanych o
działalność konspiracyjną. Mienie aresztowanych było grabione, zabierano nawet inwentarz.
Podejrzanych strasznie torturowano, a wielu mordowano, jak na przykład ojca Stanisława
Ruska „Tęczy” – bez śladu miejsca pochówku. Mimo kilkakrotnych ostrzeżeń ze strony
60
upoważnionych do tego przez Mariana Bernaciaka „Orlika” i „Zaporę” ludzi, komunistyczni
bandyci z wymienionych wyżej miejscowości nie zmienili taktyki. Kapitan Dekutowski
postanowił ich do tego zmusić siłą.
„«Zapora» wrócił zza Sanu niespodziewanie, dwoma Studebeckerami, zabranymi
Sowietom – opowiadał o tym Marian Pawełczak «Morwa». - Jeden przydzielił Romanowi
Sochalowi ps. «Jurand», który dołączył do «Zapory» z pięćdziesięcioma elewami szkoły
oficerskiej w Łodzi. Drugim wozem, z grupą około czterdziestu partyzantów, wjechał na
rynek kazimierski 19 maja 1945 roku. Jedna drużyna ubezpieczyła akcję od strony Opola,
druga od strony Puław. Reszta oddziału, na czele z «Zaporą», zaatakowała posterunek Milicji
Obywatelskiej.
Wyznaczeni partyzanci odcięli połączenia telefoniczne, następnie wpadli do magistratu i
wylegitymowali, obecnych w tym urzędzie, cywilów i wojskowych. Tyle lat po tamtych
wydarzeniach, trudno jest odtworzyć ich właściwy przebieg. W każdym bądź razie zdobycie
posterunku odbyło się przy bezpośrednim udziale Komendanta, który, zamocowanym na
tyczce ładunkiem wybuchowym z angielskiego plastyku, zszokował ukrytych na piętrze
budynku milicjantów, a w tym czasie sekcja minerów dokonała ataku na drzwi wejściowe,
obrzucając je gamonami i wdzierając się do środka.
Gammon był granatem ręcznym przeznaczonym dla wojsk powietrznodesantowych. Składał
się z dwóch oddzielnie przenoszonych części: ładunku wybuchowego i zapalnika. Z tego
względu spadochroniarz mógł zabrać dużą liczbę granatów, które przygotowywał do użycia
bezpośrendnio przed walką lub w czasie walki. Do zapalnika przytwierdzony był woreczek z
materiału ściągniętego u dołu elastyczną taśmą. Do woreczka żołnierz wkładał odpowiednią
ilość plastyku (np. pół laski, gdy potrzebował rozbić drzwi, lub dwie laski, gdy rzucał granat
na czołg). Przed rzuceniem zdejmował ebonitową nakrętkę osłaniająca zapalnik. Tam
znajdowała się taśma o długości 10 cm (w późniejszych wersjach ok 30 cm, ze względu na
bezpieczeństwo), której koniec żołnierz trzymał między palcami. Po rzuceniu taśma
odrywała się od zapalnika, odbezpieczając go. Granat wybuchał po uderzeniu w cel.
Granatów tych używały powszechnie alianckie wojska powietrznodesantowe oraz partyzanci
i członkowie ruchu oporu w okupowanych państwach.
Prawie równocześnie, na ubezpieczenie od strony Puław, nadjechała bryczka, z 4–5
ubekami, i wojskowy samochód sowiecki, tylko z kierowcą, a w dali pokazały się podwody
konne, wiozące cały oddział wojskowych. Samochód i bryczka zostały ostrzelane z dwóch
ręcznych karabinów maszynowych. Kierowca samochodu zginął na miejscu, podobnie jak
dwóch ubeków z bryczki. Pozostali zaczęli zeskakiwać z pojazdu, ostrzeliwać się i uciekać
poprzez pobliskie ogrody w kierunku Wisły. Wszyscy zostali zlikwidowani podczas ucieczki,
ogniem z pistoletów maszynowych. Sznur wozów konnych, z wojskowymi, którzy widzieli,
jaki los spotkał ich przednie ubezpieczenie, zawrócił szybko w stronę Puław.
Z kolei żołnierzom, ubezpieczającym oddział od strony Opola, ukazał się, pędzący w ich
kierunku z dużą szybkością, sowiecki samochód wojskowy. Dali mu znak do zatrzymania się,
a gdy nie zareagował otworzyli ogień. Po krótkiej serii ręczny karabin maszynowy zaciął się,
samochód przemknął przez rynek, obok zdobywanego posterunku i kierując się na Puławy,
byłby stratował od tyłu stanowiska ogniowe ubezpieczenia, które ostrzeliwały bryczkę.
Kierowca samochodu, na ostrym zakręcie, wpadł jednak na drzewo, raniąc siebie i rozbijając
samochód. Oświadczył później, w czasie przesłuchania przez Urząd Bezpieczeństwa i
NKWD, że akcję na posterunek Milicji Obywatelskiej przeprowadziła partyzancka grupa, bez
udziału mieszkańców Kazimierza Dolnego. To uratowało miasto od pacyfikacji.
Po skończonej walce oddział zebrał się na rynku. «Zapora» podziękował wszystkim
żołnierzom za bojowe zachowanie się podczas akcji, oraz wyróżnił, za szczególną zasługę w
61
ochronie akcji, żołnierzy, którzy ubezpieczali oddział od strony Puław. Następnie
wyruszyliśmy, w szyku ubezpieczonym, w kierunku Dołów pod Wylągami. Zabraliśmy ze
sobą dwóch milicjantów z posterunku, oraz jednego ubeka, członka oddziału «Cienia»
[Bolesława Kaźmiraka – od 1945 roku Bolesława Kowalskiego], który podczas napadu na
oddział akowski w Owczarni 2 maja 1944 roku dobijał rannych. Obydwaj milicjanci, prości,
wiejscy chłopcy, zostali puszczeni wolno, po wysłuchaniu uwag ze strony Komendanta, że
przez swoją niewiedzę wysługiwali się wrogom narodu. Zostali również ostrzeżeni, że jeśli
będą nadal służyć komunistom i dostaną się w ręce partyzantów – zginą. Ubek natomiast,
wysoki, przystojny mężczyzna, o wyblakłym, bez wyrazu, spojrzeniu sadysty, czując, że jego
zbrodnicza przeszłość nie będzie mu darowana, skoczył, w pewnym momencie, po zboczu, na
dno wąwozu, próbując ucieczki. Nie udało mu się uciec, gdyż został skoszony, serią z
górczaka, przez jednego z partyzantów, znajdujących się w pobliżu”.
Izabella Kochanowska „Błyskawica” tak opisywała waleczność swojego dowódcy podczas
tej akcji: „«Zapora» osobiście montował na tyczce ładunek wybuchowy z angielskiego
plastyku, zaś sekcja minerska obrzucała granatami wejście i ruszyła do ataku. Ukrywający się
na piętrze milicjanci byli zszokowani. W czasie jednej z obław tzw. ,«resortu», kiedy
milicjanci pędzili pod lufami mieszkańców wsi i demolowali domostwa, a oprawcy bili
sztachetami i dragami schwytanych partyzantów «Zapora» walczył z nimi jak szatan: kopał
nogami, skakał po piersi, wielu położył trupem”.
Rajd zakończył się w czerwcu, kiedy doszło do walki z grupą operacyjną UB i NKWD;
partyzanci wycofali się do lasu, pozostawiając zdobyte w Janowie Lubelskim samochody.
Ponieważ mimo nauczki z maja, UB znowu nasiliło represje, „Zapora” ponownie najechał
„kazimierską twierdzę” 17 września 1945. W czasie walki padł jeden milicjant, sześciu
zostało rannych. Na krótki okres przyhamowało to represyjną działalność w stosunku do
ludności ze strony miejscowych władz komunistycznych oraz wystraszyło współpracujących
z milicją i Urzędem Bezpieczeństwa konfidentów. Jednak w następnych okresach, gdy
oszukańcza amnestia z 22 lipca 1945 roku przerzedziła szeregi partyzanckie, a w 1946 roku
tereny Lubelszczyzny były systematycznie pacyfikowane przez Korpus Bezpieczeństwa
Wewnętrznego, oprawcy z miejscowej milicji oraz ubecy z Puław powrócili do swoich
praktyk w nękaniu ludności z tych terenów.
Obok Bełżyc i Kazimierza, „Zapora” kilkakrotnie rozbijał też w 1946 roku „Ubojnie” w
Bychawie (6 marca, w kwietniu i 2 czerwca).
*
Kierownictwo podziemia widziało potrzebę utrzymania kadrowej organizacji wojskowej i
głęboko zakonspirowanych struktur gotowych do wypełniania zadań zbrojnych w kraju
(czynna samoobrona, likwidacje niebezpiecznych funkcjonariuszy i konfidentów bezpieki
itp.). Dlatego w maju 1945 roku utworzyło Delegaturę Sił Zbrojnych (DSZ). Komenda
Inspektoratu DSZ Lublin odznaczyła Hieronima Dekutowskiego Krzyżem Walecznych oraz z
dniem 1 czerwca 1945 roku mianowała go dowódcą wszystkich oddziałów partyzanckich na
tym terenie. Jednocześnie „Zapora” otrzymał awans na stopień majora Wojska Polskiego.
W tym samym miesiącu pojawiły się jednak w kraju symptomy zmian politycznych.
Wprawdzie utworzony na podstawie porozumień moskiewskich Tymczasowy Rząd Jedności
Narodowej wciąż był zdominowany przez komunistów, ale powrót do kraju byłego premiera
Rządu RP na Uchodźstwie Stanisława Mikołajczyka i objęcie przez niego funkcji
wicepremiera wywołało w całym kraju falę entuzjazmu. Zapowiedziane wolne wybory
stwarzały nadzieję na rychłą likwidację władzy komunistów w Polsce. W tej sytuacji Delegat
Sił Zbrojnych Jan Rzepecki „Prezes” rozpoczął intensywne starania o ,,rozładowanie lasów”,
czyli przejście żołnierzy z podziemia do jawnej działalności politycznej. Uważał, że za
wszelką cenę należy wykorzystać szansę na kompromisowe rozwiązanie polityczne w kraju,
które uchroni akowską młodzież przed dalszym rozlewem krwi w starciach z siłami
62
przeciwnika, w rzeczywistości wielokrotnie silniejszego, bo wspieranego całą potęgą
stalinowskiego imperium.
Jeszcze w lipcu 1945 roku „Prezes” oceniał sytuację bardzo optymistycznie. Mylił się, nie
tylko on zresztą. Jak wiemy, w sfałszowanych wyborach do Sejmu Ustawodawczego w 1947
roku Polskie Stronnictwo Ludowe otrzymało zaledwie ułamek mandatów Polskie Stronnictwo
Ludowe otrzymało jedynie ułamek mandatów, w porównaniu do faktycznej liczby głosów
oddanych na jego listę. Sam Stanisław Mikołajczyk został posłem, ale wkrótce, zagrożony
aresztowaniem, uciekł z kraju na Zachód.
Po ucieczce został uchwałą Rady Ministrów z dnia 21 listopada 1947 roku pozbawiony
obywatelstwa polskiego. (Przywrócono mu je pośmiertnie dopiero 15 marca 1989 roku).
Istnieją też spekulacje, jakoby Urząd Bezpieczeństwa, nie chcąc likwidować Stanisława
Mikołajczyka, celowo stworzył wokół niego taką atmosferę, która spowodowała u niego
przekonanie o zagrożeniu życia i konieczności ucieczki. W ten sposób „w białych
rękawiczkach”, komuniści nie tylko pozbyli się niewygodnego polityka, ale dodatkowo
jeszcze mogli go przedstawiać jako zdrajcę i tchórza.
Tak więc nadzieje Rzepeckiego spełzły na niczym, mimo że 6 sierpnia 1945 roku
Delegatura Sił Zbrojnych została formalnie postawiona w stan likwidacji, a dowodzone przez
,,Zaporę” oddziały rozformowano na przełomie sierpnia i września 1945 roku. Major
Dekutowski złożył broń i ujawnił większość swoich żołnierzy, ale, wobec znikomych
gwarancji bezpieczeństwa, sam, wraz z kilkoma podkomendnymi, nadal musiał się ukrywać.
W takiej sytuacji podjął decyzję o przedarciu się na Zachód – do amerykańskiej strefy
okupacyjnej w Niemczech.
Tydzień później, wraz z dziesięcioma podkomendnymi, „Zapora” rozpoczął prawdziwy
partyzancki rajd. Najpierw specjalny patrol przeprowadził całą grupę w Góry Świętokrzyskie.
Po drodze partyzanci kilkakrotnie starli się z bezpieką, rozbroili też posterunek milicji w Słupi
koło Świętego Krzyża. Stamtąd przedostali się do Częstochowy, skąd po ściągnięciu
dodatkowych osób z Warszawy, 1 października pomaszerowali w kierunku Jeleniej Góry i
przebiegającej w pobliżu granicy z Czechosłowacją. Udało im się przekroczyć ją bez
przeszkód, ale za granicą szczęście ich opuściło.
Idąc w kierunku Pragi, natknęli się na patrol czeskiej bezpieki, którzy wezwali na pomoc
oddział wojska. Czesi aresztowali dwóch ludzi, kolejny zginął podczas strzelaniny. Okrążeni
Polacy zdołali jakoś wyrwać się z obławy, lecz wkrótce znów znaleźli się w kotle. Grupa
zmniejszyła się o kolejnych trzech ludzi aresztowanych przez Czechów. Jedynie pięć osób
zdołało się przedostać przez Łabę.
Pech towarzyszył im do końca. Gdy byli już praktycznie u celu wyprawy, ponownie
wytropiła ich i zaatakowała czeska bezpieka. W rezultacie jedynie ,,Zapora” i Marian Klocek
,,George” dotarli do ambasady amerykańskiej w Pradze. Tu jednak spotkała ich niemiła
niespodzianka. Amerykanie jednoznacznie odmówili im pomocy twierdząc, że zajęta przez
Sowietów Polska to demokratyczny kraj.
,,Zapora” i ,,George” (Marian Klocek) potajemnie musieli wydostać się z Czechosłowacji.
Do okupowanej przez komunistów Polski dotarli podając się za przymusowych robotników
wracających z Niemiec. Kosztująca tak wiele wysiłku i krwi wyprawa zakończyła się
całkowitym fiaskiem. Na szczęście część aresztowanych zdołała się wymknąć
czechosłowackiej służbie bezpieczeństwa.
*
Komuniści w tym czasie z jednej strony propagandowo nagłaśniali akcję amnestyjną (w
rzeczywistości realizowaną w celu dezorganizacji struktur podziemia), z drugiej zaś
przeprowadzali aresztowania i czynili przygotowania do kolejnej fali represji. 23 sierpnia
1945 roku Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego ponownie podporządkowano rozkazom
szefa MBP, a strukturę terytorialną KBW dostosowano do wojewódzkiego podziału urzędów
63
bezpieczeństwa. Podstawowymi jednostkami, będącymi w dyspozycji wojewódzkich sztabów
Wojsk Bezpieczeństwa Wewnętrznego, zostały samodzielne bataliony operacyjne.
Lubelszczyznę komuniści wciąż – nie bez podstaw – uważali za tereny „szczególnego
zagrożenia”, skierowali tam więc specjalnie wzmocnione pod względem liczebności i
uzbrojenia bataliony operacyjne KBW. Zapowiedzią nowej akcji represyjnej były także
kolejne dekrety rządowe z listopada 1945 roku, dotyczące zaostrzenia walki z podziemiem. W
grudniu minister bezpieczeństwa publicznego Stanisław Radkiewicz wydał rozkaz numer 81
„o wzmocnieniu walki z bandytyzmem”, zaś instrukcja szefa Głównego Zarządu PolitycznoWychowawczego Wojska Polskiego Konrada Świetlika nakazywała zintensyfikowanie
współpracy wojska z UB i milicją. Uzyskane dotychczas przez wojsko efekty walki z
podziemiem minister obrony narodowej Michał Rola – Żymierski uznał za niewystarczające.
Dowódców garnizonów i jednostek wojskowych uczynił jednocześnie odpowiedzialnymi za
,,bezpieczeństwo” na równi z UB i MO, zobowiązując ich do udzielania tym organom
wszelakiej pomocy, koniecznej dla interwencji przeciw bandytom: „Jeżeli dowódca
jakiegokolwiek oddziału wojskowego otrzyma wiadomość o walce z bandytami, musi
niezwłocznie iść im z pełną pomocą z własnej inicjatywy, nie czekając na wezwanie czy
rozkaz”.
Jesienią 1945 roku Hieronim Dekutowski został dowódcą dywersji i komendantem
oddziałów partyzanckich na terenie Inspektoratu WiN „Lublin”.
Powołanie do życia 2 września tego roku Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość, które
przejęło znaczną część kadr i kontaktów AK-DSZ, było próbą przekształcenia konspiracji
zbrojnej w cywilną, stopniowo umożliwiającą przechodzenie żołnierzy z rozwiązywanych
struktur AK-DSZ do działalności politycznej. Jednak sowiecki satrapa i jego polscy
sojusznicy ani myśleli dzielić się z kimkolwiek władzą. Masowy terror bezpieki powodował
konieczność utrzymywania w terenie oddziałów zbrojnych. Przede wszystkim dla ochrony
ludności, potem także do eliminacji najbardziej zwyrodniałych funkcjonariuszy. Sytuacja w
różnych regionach kraju szybko wymusiła akceptację przez Wolność i Niezawisłość istnienia
podległych mu jednostek partyzanckich, w których znajdowali schronienie ludzie najbardziej
zagrożeni terrorem bezpieki. W takim stanie rzeczy trudno się dziwić, że w kierownictwie
WiN zwyciężyła ostatecznie koncepcja kontynuowania walki zbrojnej.
„Lubelskie struktury WiN objęły zwierzchnictwo nad działającymi tam oddziałami
zbrojnymi jeszcze w 1945 roku – czytamy w artykule Macieja Korkucia Siedem wyroków
śmierci dla «Zapory». - Dowódcą dywersji i oddziałów partyzanckich Inspektoratu WiN
Lublin mianowano właśnie mjr Dekutowskiego. Miał realizować zadania związane z czynną
samoobroną nie tylko na Lubelszczyźnie, ale także w województwach rzeszowskim i
kieleckim. Reaktywowane w ten sposób zgrupowanie działało w rozproszeniu na dużym
obszarze. Ruchliwe kilkunastoosobowe oddziały wykonywały rozkazy ,«Zapory», ale przy
dość dużej samodzielności poszczególnych dowódców. Taka taktyka zapewniała większą
skuteczność, a także lepszą aprowizację oddziałów.
Rok 1946 w planach komunistów miał być czasem zasadniczego przełomu w walce z
niepodległościowym oporem społeczeństwa. Zamierzano zadać największym zgrupowaniom
leśnym decydujący ciosy, które pozwolą na roztoczenie pełnej kontroli nad sytuacją i
rozwojem wydarzeń w poszczególnych regionach kraju. Walka z oporem zbrojnym była w
tym czasie nieodłączną częścią ogólnej strategii politycznej komunistów. Pierwsza połowa
roku 1946 upłynęła, z ich punktu widzenia przede wszystkim na przygotowaniach do
referendum ludowego - generalnej próby sfałszowania wyników głosowania. W marcu 1946 r.
powołano Państwową Komisję Bezpieczeństwa, która miała synchronizować wszystkie
działania przeciw podziemiu podejmowane przez jednostki WP, KBW, UBP i MO”.
*
64
Zgrupowanie ,,Zapory” przeprowadziło w tym czasie wiele różnego rodzaju akcji:
dywersyjnych, likwidacyjnych i samoobronnych, w województwie lubelskim, rzeszowskim i
kieleckim, w których - według oficjalnych wyliczeń - zginęło ponad czterystu żołnierzy LWP
(głównie KBW), ubeków i milicjantów, a także czerwonoarmistów. Odbijał też więzienia,
wypuszczając aresztowanych. Jego oddział był przygotowany do akcji na Zamek Lubelski, a
nawet na areszt na Rakowieckiej w Warszawie, ale w obu przypadkach kapuś doniósł o
planach UB i akcje trzeba było odwołać.
Ogromną pomoc „Zaporczykom” niósł klasztor o.o. bernardynów w Radecznicy. Tu
mieścił się sztab II Inspektoratu Zamojskiego Armii Krajowej dowodzony przez majora
Mariana Pilarskiego „Jara”, tu odbywały się uroczyste przysięgi konspiratorów i zakonników.
Ścisłymi współpracownikami majora Pilarskiego byli między innymi: ksiądz Wacław Józef
Płonka - kapelan WiN oraz brat Piotr Gollba - archiwista WiN. Przyzwolenie na działalność
konspiracyjną na terenie klasztoru w Radecznicy dał Prowincjał Bernardynów na Polskę
ojciec Bronisław Szepelak. Na początku 1947 roku major Pilarski i major Dekutowski odbyli
tu naradę, uzgadniając sposób ujawnienia swoich podkomendnych.
Swój egzamin z umiłowania ojczyzny ojcowie bernardyni zdali już wcześniej, a latach II
wojny światowej. W klasztorze znajdowały wtedy schronienie osoby poszukiwane przez
gestapo, drukowano ulotki, prowadzono tajne nauczanie w zakresie szkoły średniej i szkolono
żołnierzy AK. Po wyzwoleniu bernardyni otworzyli w Radecznicy gimnazjum koedukacyjne.
Klasztor nadal pozostawał dominującym ośrodkiem życia religijnego i kulturalno oświatowego w całej okolicy. Aż do 20 czerwca 1950 roku…
Funkcjonariusze UB wtargnęli do klasztoru nocą. Szkoła została zamknięta. Zakonników
aresztowano i wytoczono proces. Najazd ten został nazwany drugą kasatą klasztoru. Wszyscy,
wraz z prowincjałem, zostali skazani na długoletnie więzienia. W akcie oskarżenia zarzucano
im, iż przemocą usiłowali obalić system komunistyczny w Polsce. Dopiero w październiku
1995 roku oskarżeni zakonnicy zostali zrehabilitowani i uznani za osoby walczące o
niepodległość ojczyzny.
Dzięki posiadaniu zdobycznych samochodów ciężarowych „Zaporczycy” potrafili
dokonać w ciągu doby kilku akcji na terenie dwóch, a nawet trzech powiatów i błyskawicznie
odskoczyć. Ze względów bezpieczeństwa ciągle zmieniali kwatery, nigdy nie stacjonowali
dwa razy z rzędu w tej samej wiosce. Do legendy przeszły wypadowe rajdy partyzanckie
podejmowane również poza Lubelszczyzną, podczas których niejednokrotnie dochodziło do
potyczek i zwycięskich starć z UB i KBW.
„Posterunki MO i UB na naszym terenie praktycznie nie istniały – opowiadał Marian
Pawełczak «Morwa». - Gdzie tylko się któryś odtworzył, zjawialiśmy się, rozbrajaliśmy i
rozliczaliśmy z działalności. Później to my byliśmy policjantami, a także sądem. Ludzie
przychodzili do komendanta, aby rozsądzał różne sąsiedzkie zatargi. Mieli do niego wielkie
zaufanie. Tępiliśmy bandytyzm. Robiliśmy dalekie wypady w Zamojskie, za San. Byliśmy
nawet w pobliżu Przełęczy Dukielskiej. Podobno «Zapora» szukał tam kontaktu do «Ognia» –
Józefa Kurasia. Byliśmy bardzo ruchliwi i dzięki temu nie mogli nas rozbić. Jeśli chodzi o
czytanie mapy i terenoznawstwo w dzień i w nocy, to «Zapora» był wprost niesamowity”.
Major Dekutowski rozbudował swoją siatkę od powiatu lubartowskiego na północy do
tarnobrzeskiego na południu i od Zamojszczyzny po wschodnią Kielecczyznę. Udało mu się
także scalić kilka „dzikich” grup, w rezultacie czego, pod jego komendą znalazło się ponad
dwustu żołnierzy. Wiosną i latem 1946 roku w skład zgrupowania wchodziło jedenaście
oddziałów partyzanckich.
Podobnie jak za czasów okupacji niemieckiej, tak i teraz „Zapora” z całą surowością
zwalczał wszelkie przejawy współpracy z okupantem. Wsie, będące dotąd oparciem dla
komunistów, które nazywał „moskwami”, kilkakrotnie stały się terenem bezwzględnych
pacyfikacji. Najgłośniejszym echem odbiła się przeprowadzona 24 września 1946 roku
65
pacyfikacja wsi Moniaki - wylęgarni komunistycznej zarazy, późniejszych AL-owców,
milicjantów i ubeków. W jej wyniku spłonęło dwadzieścia dziewięć zagród, a czterdziestu
zwolenników sowieckich porządków w Polsce ukarano chłostą. Ofiar śmiertelnych nie było z wyjątkiem jednego ubeka, który próbując ucieczki, rozpoczął strzelaninę.
„Zapora” rozbił wiele placówek MO i UB. Schwytanym komunistom na ogół wymierzał
kary chłosty, a następnie puszczał ich wolno. Jeśli zabijał, to nie za samą przynależność do
PPR, czy bezpieki, ale za wyjątkowo szkodliwą działalność, choć wielu ubeków też
oszczędził.
Stefan Korboński, działacz „mikołajczykowskiego” PSL i Delegat Rządu na Kraj, w
książce W imieniu Kremla pod datą 3 października 1946 roku zapisał: „Komunikat PAP z
Lublina, według którego »bandy« »Zapory« z WiN i »Cisego« z NSZ, uzbrojone w broń
maszynową, razem 50 osób, napadły na wieś Maniaki i spaliły ją, w tym 11 gospodarstw
należących do b. akowców”.
Wiadomość tę opatrzył przypisem: „Mowa o starciu oddziału Hieronima Dekutowskiego
»Zapory« 23 IX 1946 z ormowcami ze wsi Moniaki (a nie Maniaki), nazywanej potocznie
Moskwą, zakończonym śmiercią jednego z nich i wymierzeniem kary chłosty pozostałym”.
Dodał też komentarz: „Najlepszy jest ten pomysł, że członkowie WiN, który składa się z
nieujawnionych akowców, niszczą własność swych ujawnionych towarzyszy broni. (...) Te
kłamstwa są obliczone na obudzenie w społeczeństwie oburzenia przeciwko podziemiu.
Przypomina mi to tolerowanie przez gestapo bandytów, by ich zbrodniami obarczyć ówczesną
konspirację i zohydzić ją w oczach kraju. Nauka nie poszła w las i dzisiaj mają w bezpiece
wiernych naśladowców. Nie darmo ją ludzie nazywają »czerwone gestapo«”.
Zeznając na późniejszym procesie „Zapory”, inspektor Inspektoratu Lubelskiego Wolności
i Niezawisłości Władysław Siła – Nowicki „Stefan”, na pytanie sądu: „Dlaczego dokonano
pogromu wsi Moniaki?”, odpowiedział krótko: „Przecież to była wieś pepeerowska!”. I
zupełnie słusznie. Ponieważ pepeerowcy to zdrajcy, więc dalsze komentarze były zbyteczne.
,,Banda ,«Zapory» należy do najaktywniejszych i najniebezpieczniejszych w
województwie - napisano 1 listopada 1946 roku w ,«Wykazie band działających na terenie
województwa lubelskiego», sporządzonym przez Oddział Wywiadu Dowództwa Głównego
Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. – Członkowie rekrutują się w znacznej części z
dezerterów WP, MO i UBP. Banda, oprócz napadów terrorystycznych, przejawiała silną
działalność propagandową, szczególnie w okresie głosowania ludowego”.
Dlaczego „najniebezpieczniejszych”? Wyjaśnił to Władysław Siła - Nowicki: „Około
dwustu-dwustu pięćdziesięciu ludzi o wysokim poziomie ideowym, dobrze uzbrojonych i
wyszkolonych, utrzymywanych w dyscyplinie »trzęsło« połową województwa. Stan ten
przypominał pewne okresy powstania styczniowego, gdy władza państwowa ustabilizowana
była jedynie w dużych ośrodkach, zaś w terenie istniała tylko iluzorycznie. Oczywiście
partyzantka opierała się na pomocy miejscowej ludności ogromnej większości wsi,
udzielającej ofiarnie poparcia, kwater i informacji”.
*
Termin wyborów do Sejmu Ustawodawczego wyznaczono ostatecznie na dzień 19
stycznia 1947 roku. 17 stycznia „Zapora” rozbił dwudziestoosobową grupę operacyjną KBW
w Albinowie Małym (powiat Zamość) Podczas akcji zabito siedmiu żołnierzy, a trzynastu
wzięto do niewoli. Po rozbrojeniu zostali wypuszczeni, kilku przy okazji zdezerterowało.
Przygotowania do przeprowadzenia wyborów oznaczały dalszą intensyfikację terroru i
zmasowana akcję propagandową reżimu. Wbrew społecznym nadziejom nie mogły one
odmienić sytuacji politycznej. Komuniści, świadomi znikomego poparcia obywateli,
przygotowali i zrealizowali olbrzymią operację ich sfałszowania. Z list wyborczych skreślono
prawie czterysta tysięcy osób, prewencyjnie aresztowano około osiemdziesięciu tysięcy
obywateli, członków lub sympatyków Polskiego Stronnictwa Ludowego - jedynej partii
66
opozycyjnej. Innych mordowano i zastraszano. Zmobilizowano też agenturę UB, której
zadaniem miała być penetracja środowisk ludowców. W tym samym czasie LWP, UB i Grupy
Ochronno - Propagandowe KBW rozpoczęły akcję propagandowo – dezinformacyjną, mającą
na celu skompromitowanie PSL w oczach społeczeństwa. W ramach represji rozwiązano
struktury powiatowe PSL, co uniemożliwiło im wystawienie własnych kandydatów w
wyborach.
Na prośbę Bolesława Bieruta, z Moskwy przyjechała do Polski ekipa Arona Pałkina,
naczelnika wydziału „D” Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego ZSRS, specjalizująca
się w fałszowaniu i preparowaniu dokumentów pisanych. Na około 5,5 tysiąca komisji
obwodowych rządowi udało się utworzyć aż 3515 komisji złożonych wyłącznie z członków
PPR. PSL wprowadziło swoich mężów zaufania tylko do 1,3 tys. komisji. Tam gdzie nie było
obserwatorów PSL, „trójki” PPR sporządzały po głosowaniu zupełnie nowe, fałszywe
protokoły wyborów. Dochodziło też do unieważniania list wyborczych PSL. W niektórych
obwodach komuniści zamieniali urny wyborcze, podrzucano karty do głosowania.
Zwerbowano agentów UB wśród członków komisji wyborczych (ogółem 47,2% składu
wszystkich komisji obwodowych i 43,3% składu komisji okręgowych).
Według ogłoszonych danych, udział w wyborach wzięło 89,9% uprawnionych. Ważnych
głosów oddano 96,3%, z tego na listę numer 3, to jest na Blok Demokratyczny - 80,1% (co
przełożyło się 394 mandaty). PSL otrzymało 10,3% głosów (28 mandatów), Stronnictwo
Pracy - 4,7% (12 mandatów), PSL „Nowe Wyzwolenie” - 3,5 proc. (7 mandatów), inne partie
- 1,4% (3 mandaty). W sejmie zasiadło 114 posłów PPR, 116 posłów PPS, 109 posłów PSL,
41 posłów SD, 27 posłów PSL, 15 posłów SP, 5 posłów z ugrupowań katolickich i 10 posłów
bezpartyjnych.
Podwójną dokumentację wyborczą – zarówno prawdziwą, jak i sfałszowaną – prowadzono
wyłącznie w wojsku, w celu określenia realnych nastrojów społecznych. Z zachowanych
materiałów wynika, że na 121 479 wojskowych 12 768 oddało głosy na PSL. Z danych
NKWD przesłanych do Stalina wynika z kolei, że w skali kraju blok frakcji rządzących
uzyskał około 50% głosów. Upadły polskie nadzieje na niezawisłość.
Oficjalny protest przeciwko fałszerstwu wyborczemu złożyło PSL, któremu w dziesięciu
okręgach na pięćdziesiąt dwa unieważniono listy. Oczywiście bezskutecznie. Wygrane w taki
sposób wybory stały się dla komunistów legitymizacją ich pełnej władzy w ramach systemu
„demokracji ludowej”.
Po ogłoszeniu ,,wyborczego zwycięstwa”, komuniści przyjęli ustawę amnestyjną dla
podziemia, będącą elementem przygotowań do całkowitej likwidacji oporu zbrojnego i
początkiem kolejnego etapu budowy systemu powszechnego terroru. ,,Zapora” zareagował na
nią we właściwy sobie sposób: „Amnestia to jest dla złodziei, a my to jesteśmy wojsko
polskie”. Nie chciał jednak narażać swoich podkomendnych na trwanie w lesie, bez szans na
zwycięstwo, czy nawet na przeżycie. Wziął więc pod uwagę możliwość ujawnienia swoich
żołnierzy, ale uważał, że warunkiem tego musi być realne zagwarantowanie im
bezpieczeństwa. W piśmie z dnia 23 lutego 1947 roku, skierowanym do szefa
Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Lublinie napisał:
„Komunikuję, że przystąpiłem do rozwiązania, zdania całej posiadanej broni i ujawnienia
się oddziałów dywersyjnych w powiatach: lubelskim, puławskim, lubartowskim,
krasnostawskim, kraśnickim, zamojskim i biłgorajskim – będących dotychczas pod moją
komendą. Zaprzestają natychmiast wszelakiej działalności dywersyjnej i propagandowej.
Niezależnie od tego, zobowiązuję się przeprowadzić rozmowę z Inspektorem WiN na okręg
lubelski w celu rozszerzenia akcji i ujawniania się organizacji WiN-owskiej w tymże terenie.
(…) Ludzie moich pododdziałów uprawiający w dalszym ciągu działalność podziemia,
względnie niechcący korzystać z akcji ujawnienia – czynią to bez łączności ze mną i na ich
własną odpowiedzialność wobec prawa. Proszę władze państwowe o udzielenie ujawniającym
67
się pomocy w postaci pracy lub doraźnej pomocy materialnej. Wobec tego, że w podległej mi
organizacji znajduje się wielu oficerów, proszę o wszczęcie kroków w celu dokonania aktu
weryfikacji ich stopni oficerskich”.
W lutym 1947 roku przeprowadził w budynku szkoły w Bełżycach rozmowę z
przedstawicielami Urzędu Bezpieczeństwa na temat ujawnienia się. W rozmowach tych brał
również udział inspektor WiN na Lubelszczyźnie Władysław Siła - Nowicki. Obydwaj
pertraktowali z pułkownikiem Józefem Czapickim, którego ze względu na swoją nienawiść do
akowców nazywano go „Akowerem” oraz pułkownikiem Janem Tatajem, szefem UB na
Lubelszczyźnie. Rozmowy spełzły na niczym. Do porozumienia nie doszło.
„W rezultacie w lasach na Lubelszczyźnie odbyła się konferencja, na którą przylecieli
helikopterem z Warszawy wiceminister bezpieki [Roman] Romkowski oraz dyrektor
Departamentu Politycznego MBP, Luna Bristigerowa [Julia Brystygierowa] – twierdzi z kolei
w książce Mokotów, Wronki, Rawicz. Wspomnienia 1939-1954 Władysław Minkiewicz. Porozumienia nie zawarto, gdyż bezpieka nie zgodziła się, aby aresztowani wcześniej WiNowcy odzyskali wolność”.
„Kiedyś w trakcie tych rozmów, po podpisaniu pewnych punktów porozumienia, grupa
ludzi od »Zapory« i obstawa dygnitarzy MBP zdrowo wspólnie popiła – opisywał negocjacje
Władysław Siła-Nowicki. - Zawsze jednak na zasadach równości, tak aby żadna ze stron nie
pozostawała bezbronna [obie strony były uzbrojone i w równej liczbie ludzi]. Potem wszyscy
wsiedli do trzytonowej ciężarówki »Dodge« ze sprzętu amerykańskiego, dostarczonego armii
radzieckiej. Samochód prowadził »Zapora«. Wyszkolony w prowadzeniu samochodów w
warunkach terenowych, na znanej sobie gruntowej drodze pojechał z szaloną szybkością,
jakby szukając śmierci. Na jednym z zakrętów wóz zarzucił, uderzył w drzewo i rozbił się na
kupę szmelcu. O dziwo - nikomu z jadących nic się nie stało!”.
Mimo to, na rozkaz komendanta okręgu WiN, majora Wilhelma Szczepankiewicza ps.
„Bójko”, „Zapora” rozwiązał swój oddział. W kwietniu ostatecznie ujawniła się większość
jego podkomendnych. On sam ujawnił się w czerwcu 1947 roku, co nie oznaczało bynajmniej
rezygnacji z pracy niepodległościowej. Tym bardziej, że zatrzymał w ukryciu część broni
podległych mu oddziałów. Nie ufał zdrajcom ojczyzny, wiedział, że komunistyczna władza
nigdy nie daruje mu zadanych jej ciosów. Szybko się okazało, że miał rację i że jest
zagrożony aresztowaniem…
*
Wraz z kilkoma innymi żołnierzami postanowił jeszcze raz „pryskać” na Zachód. 12
września 1947 roku wydał swój ostatni rozkaz, przekazując dowództwo kapitanowi
Zdzisławowi Brońskiemu „Uskokowi”. W prywatnym liście do „Uskoka” napisał: „Ja dziś
wyjeżdżam na angielską stronę - jestem umówiony z chłopakami co do kontaktów, jak będę
po tamtej stronie. Stary - najważniejsze nie daj się nikomu wykiwać i bujać, jak tam wyjadę,
załatwię nasze sprawy pierwszorzędnie - kontakt będziemy mieć i tak. Czołem – Hieronim”.
Dwa dni później, 14 września, ruszył w swoją ostatnią podróż. Mieli się wszyscy spotkać
w Nysie, aby potem razem przekroczyć granicę. Nie wiedzieli, że już od wielu tygodni ich
plany całkowicie kontroluje UB.
W grudniu 1945 roku bezpieka aresztowała zastępcę „Zapory” Stanisława Wnuka
„Opala”. Trafił do osławionego więzienia na zamku w Lublinie, które funkcjonowało już od
lat dwudziestych XIX wieku. Najtragiczniejszy okres w jego historii przypadł jednak na czas
hitlerowskiej okupacji, kiedy przetrzymywano tam ponad w sumie ponad czterdzieści tysięcy
osób. Po 25 lipca 1944 roku władze komunistyczne wtrąciły do więzienia na Zamku ponad
trzydzieści tysięcy ludzi. Warunki bytowe należały do jednych z najtrudniejszych w Polsce.
Temat stalinowskiego więźnia na Zamku przez długie lata były przemilczaną kartą historii.
Szczególnie trudne warunki panowały w zamkowej Baszcie, gdzie przechodzono
kwarantannę. Jeden z więźniów tak opisywał panujące tam warunki:
68
„Na początku pobytu na Zamku trafiłem na basztę. Odbyłem kwarantannę przez okres 2
tygodni. Na baszcie było nas około 100. Warunki były makabryczne. (...) panowały upały.
Był ścisk, zaduch. Spaliśmy na jednym boku. Przewracaliśmy się na komendę. Warunki
sanitarne były straszne. Spaliśmy na betonie, sienników nie było. W rogu stał „kibel”. Było
masę pluskiew, byliśmy zawszeni”.
Potworna ciasnota panowała zresztą we wszystkich pomieszczeniach więzienia. Inny z
osadzonych wspominał:
„Po dwutygodniowej kwarantannie w dolnej części baszty, gdzie panowała niesamowita
ciasnota i zgiełk, odprowadzony zostałem do celi nr 9 znajdującej się na parterze prawego
skrzydła Zamku. Na powierzchni 18 m2 „mieszkało” około 30 więźniów. Po prawej i lewej
stronie celi, znajdowały się drewniane nary, pomiędzy nimi wąskie przejście w stronę okna.
Dramatyczne warunki panowały w karcerach o wymiarach 1,0 na 1,5 m. Zdarzało się, że do
zimnego pomieszczenia bez okien wlewano więźniom wodę”.
Dojmującym doświadczeniem był głód, We wspomnieniach zapisał się następujący obraz,
wcale nieodosobniony:
„Wyżywienie było podłe. Posiłki dawano nam dwa razy dziennie. Jeden kawałek chleba i
jakaś kawa, raczej roztwór karmelu. Drugi posiłek to jakaś zupa z obierzyn. Po miesiącu z
głodu i wycieńczenia nie miałem siły chodzić. Wszyscy poruszali się po ścianach. Dopiero w
drugim miesiącu pobytu rodzina mogła dostarczyć nam paczki, które były systematycznie
rozkradane. Wyżywienie stanowiła puszka po konserwach kaszy pęcaku i mały kawałek
chleba na czterech. Oprócz tego kawa. Nie mieliśmy łyżek i widelców”.
„Dla więźniów, których rodziny wiedziały o ich losie, znaczną pomocą były paczki –
czytamy w Leksykonie Lublin. - Więźniowie pozbawieni takich paczek byli skazani na
przymieranie głodem. W opinii jednego z więźniów, warunki panujące na Zamku były o wiele
gorsze niż te, z jakimi stykali się więźniowie hitlerowskich obozów.
W minimalnym stopniu swoją funkcję spełniał szpital więzienny, w którym pracowali
lekarze-więźniowie. Zaopatrzona w jodynę, bandaże, niewielkie ilości środków
przeciwbólowych i prymitywne przybory chirurgiczne apteczka ograniczała możliwość
niesienia pomocy.
Wobec osadzonych w trudnych warunkach ludzi stosowano również różne formy
przemocy psychicznej. Wkrótce po zakończeniu działań wojennych w jednych celach
więziono członków organizacji konspiracyjnych i hitlerowskich członków komendy obozu
koncentracyjnego na Majdanku. Specyfiką więzienia na Zamku był fakt, że więźniów
politycznych, niejednokrotnie zwykłych mieszkańców miasta, lokowano w celach razem z
kryminalistami. W konsekwencji prowadziło to do powstania atmosfery wzajemnej
podejrzliwości i nieufności. Więźniów deprymował również fakt, że zostali umieszczeni w
murach, na których znajdowała się krew pomordowanych w czasie II wojny światowej”.
Przebywający w takich warunkach Stanisław Wnuk, dodatkowo jeszcze niemal codziennie
bity, wkrótce się załamał. Po rozmowie z funkcjonariuszem UB kapitanem Wincentym
Wojciuszem, prawdopodobnie funkcjonariuszem NKWD oddelegowanego do lubelskiej
bezpieki, poszedł na współpracę, przybierając pseudonim „Iskra”. (Na początku lat
sześćdziesiątych, w związku z wejściem nowych instrukcji MSW w sprawie rejestracji,
masowo dokonywano przerejestrowania całej agentury SB. W tym też roku zmieniono
kryptonim informatora z „Iskra” na „Żmudzki”).
W sporządzonej w języku rosyjskim notatce z 3 stycznia 1946 roku kapitan Wojciusz
zanotował:
„(...) W rozmowie (…) «Opal» zameldował, co następuje: 1. W mieście Warszawie
zamieszkuje łączniczka AK, która co miesiąc dostarcza literaturę lubelskiemu okręgowi AK.
Wymieniona łączniczka ma łączność z londyńską delegaturą rządu emigracyjnego w
Warszawie. «Opal» osobiście zna tą łączniczkę i może ją wydać organom Bezpieczeństwa. 2.
69
On też osobiście zna łączniczkę AK zamieszkała w mieście Łodzi i mającą kontakty z
kraśnickim i pułaskim inspektoratem AK oraz puławskim obwodem. Komendantem
kraśnickiego Obwodu jest kpt. «Rymsza» [Bronisław Rębacz] z którym «Opal» jest dobrze
znajomy i może z nim nawiązać łączność. 3. «Opal» osobiście zna komendanta rejonu AK
«Bolka» działającego w rejonie Urzędowa i może go wydać Bezpieczeństwu. 4. Zna z twarzy
łącznika lubelskiego inspektoratu i obwodu AK za pośrednictwem, którego można zatrzymać
komendanta obwodu «Borutę» [Franciszek Abraszewski]. «Opal» posiada do niego kontakt.
5. «Opal może nawiązać kontakt z komendantem oddziałów NSZ «Cichym» [Wacławem
Piotrowskim] i «Orłem» [Zygmuntem Jezierskim] działającymi w rejonie Gdyni-Gdańska i
Sopot. 6. Obiecuje także wydać «Zaporę» t.j. Dekutowskiego Henryka urodz. w mieście
Tarnobrzegu woj. Rzeszowskiego rodzina którego zamieszkuje w Tarnobrzegu (…) ul.
Kolewa nr 67. Według słów «Opala» «Zapora» winien znajdować się na wolności u swojej
siostry w miesiącu styczniu r.b. 7. «Opal» może nawiązać kontakt z wieloma komendantami
dywersyjnych placówek w puławskim powiecie.
W kolejnej notatce z dnia 10 stycznia 1946 roku „Opal” - „Iskra” podał bardziej
szczegółowe informacje odnośnie swego byłego dowódcy, jego rodziny na terenie
Tarnobrzega oraz przypuszczalnych miejsc ukrywania majora Hieronima Dekutowskiego „w
tym mieście.
„(...) W Tarnobrzegu przy ul. Kolejowej 69 mieszka siostra «Zapory» Stępińska. Miedzy
mieszkaniem a warsztatem blacharskim od wejścia z ulicy na wprost jest długi, wąski pokoik
na który należy zwrócić szczególną uwagę, gdyż tam w tejże samej przechowywał się sam
«Opona», «Kruk» [Bogdan Krawczyński] i ostatnio może tam przebywa «Zapora». Przy tej
samej ulicy mieszka ich kuzyn zajmując cały domek. Tam też może «Zapora» przebywać. Na
tej samej ulicy po stronie parzystej od miasta w kierunku stacji naprzeciwko domu
Dekutowskiej Marii /nr 67/ mieszka kuzynka Basanianiówna Jasia / zajmuje z rodzicami cały
domek/ u której też ukrywał się «Kruk» i inni poszukiwani przez [Urząd] Bezpieczeństwa:
Należy zwrócić tam baczną uwagę. U siostry «Zapory» Szelengiewiczowej przy tej samej
ulicy numery parzyste może się też „Zapora” przechowywać. W Tarnobrzegu przy ulicy
Kościuszki naprzeciw szpitala w domu dr Pawlasa mieszka jego dawna narzeczona Halina, u
której «Zapora» też się zatrzymywał”.
*
Wiosną 1946 roku „Iskra” został zwolniony z więzienia i natychmiast zaczął
systematycznie dostarczać UB informacji na temat zgrupowania „Zapory". Jednak dorwanie
samego dowódcy, ustawicznie zmieniającego miejsce, wcale nie było takie proste. Mijały dni,
tygodnie i miesiące, a major Dekutowski ciągle cieszył się wolnością. Niezrażona tym
bezpieka ciągle werbowała nowych agentów w jego otoczeniu. Jesienią 1946 roku miała ich
już sześćdziesięciu trzech!
Najcenniejszym okazała się Helena Moor, dawna pracownica sztabu Okręgu AK Lublin,
zwerbowana przez NKWD prawdopodobnie już jesienią 1944 roku i przekazana do
dyspozycji MBP. (Pseudonim akowski „Julka”, ubecki - „Lena”). Po fali aresztowań w
sztabie Komendy Okręgu AK w Lublinie, kiedy wobec „Leny” pojawiły się podejrzenia o
współpracę z UB, została ze względu na możliwość dekonspiracji na jakiś czas „wyłączona”.
Ale jesienią 1945 roku znów podjęła intensywną działalność. Zlecano jej coraz ważniejsze
zadania, w tym sprawę schwytania „Zapory”. O wysokiej pozycji Heleny Moor wśród
ubeckich agentów świadczy fakt, ze „obsługiwali” ją najwyżsi rangą funkcjonariusze MBP i
WUBP w Lublinie, generał Roman Romkowski (Natan Grinszpan-Kikiel), oraz pułkownicy:
Franciszek Piątkowski, Bronisław Wróblewski i Jan Tataj.
Faktycznie kierującym całością działań wobec „Zapory” i jego ludzi był ten ostatni, szef
Wydziału walki z Bandytyzmem WUBP w Lublinie. Niestety, w archiwach IPN nie
zachowała się dokumentacja tej operacji, podobnie jak akta agenta „Iskry”, zniszczone w
70
1989 roku. (Zachowane akta „Leny” są mocno niekompletne). Oboje zresztą już nie żyją,
Wnuk zmarł w 1998 roku, Moor – diabli wiedzą kiedy. Wszystkie swoje tajemnice zabrali do
grobu. Bez wątpienia byli jednak tymi, którzy przez wiele lat zadawali śmiertelne ciosy
lubelskiemu podziemiu. Z powodu ich doniesień aresztowano i posłano do katowni UB
dziesiątki Żołnierzy Wyklętych.
„Do tej pory toczy się wśród historyków spór, kto wydał w ręce UB partyzantów, którzy
jedyną szansę ocalenia widzieli w ucieczce poprzez Czechy na teren Niemiec pisze Jarosław
Kopiński w artykule „Zapora” w sieci agentów. - Niektórzy historycy uważali, że uczynił to
zwolniony z więzienia w lipcu 1947 roku były inspektor lubelski WiN Franciszek
Abraszewski «Boruta». Pojawiły się również głosy sugerujące, że mógł to uczynić śp.
mecenas Władysław Siła – Nowicki. Obie wersje, jak ocenił na podstawie przejrzanych akt
MBP i WUBP w Lublinie doktor Leszek Pietrzak, nie znajdują potwierdzenia w archiwaliach
wytworzonych przez wspomniane instytucje. Zapewne były one świadomie
rozpowszechniane przez funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa w
celu zamaskowania prawdziwych sprawców wydania majora «Zapory» i towarzyszy w ręce
UB. Co gorsze niektórzy historycy po 1990 roku nadal je powielali”.
„Najważniejszych dokumentów dotyczących operacji zatrzymania «Zapory» i jego
kolegów we wrześniu 1947 roku w rejonie Nysy, nie znalazłem z aktach IPN - twierdzi doktor
Leszek Pietrzak. - Niestety, akta Wnuka zostały zniszczone w 1989 roku. Zniszczono m.in.
teczkę pracy, czyli 6 opasłych tomów doniesień, w każdym po ok. 300 doniesień, co daje
1800 donosów. To naprawdę ogromna skala. Stanisław Wnuk w 1990 roku został szefem
Związku Zaporczyków, skupiającego byłych partyzantów WiN”.
„Dokumenty w tej sprawie są niekompletne – potwierdza doktor Sławomir Poleszuk,
dyrektor Biura Edukacji IPN w Lublinie. - Bardzo trudno jest jednoznacznie odpowiedzieć na
pytanie: kto zdradził «Zaporę»? Nie można jednak wykluczyć, że w archiwach odnajdzie się
coś jeszcze na ten temat. To się zdarza, nawet przypadkowo”.
„Wszyscy dowódcy, którzy zdecydowali się na wyjazd, zostali aresztowani w Nysie w
daniach od 14 do 17 września – pisze Henryk Pająk w książce «Uskok» kontra UB. – (…)
Zostali aresztowani wszyscy wtajemniczeni w tę sprawę oprócz jednego: Franciszka
Abraszewskiego «Boruty», który ani nie miał zamiaru wyjeżdżać za granicę, ani tez nie został
później posadzony na ławie oskarżonych obok niedoszłych uciekinierów!... Zostawmy to bez
komentarza…
(..) Podczas jednego z przesłuchań, Władysław-Siła Nowicki ps. «Stefan» - późniejszy
mecenas Siła-Nowicki wypowiedział znamienne zdanie: «Boruta» mówił mi, ze obecnie nie
mógłby należeć do żadnej organizacji podziemnej, jest człowiekiem amnestionowanym,
bardzo dobrze znanym władzom Bezpieczeństwa, a poza tym nie zgadzałoby się to z jego
przekonaniami”.
Najprawdopodobniej jednak to właśnie oni, agenci UB – „Iskra” i „Lena” – odegrali w
operacji osaczenia Hieronima Dekutowskiego najważniejszą rolę. To oni w ostatnich
miesiącach przed tragiczną ucieczką spotykali się z „Zaporą” i pozostałymi osobami,
planującymi przedostanie się na Zachód. Wiele wskazuje na to, że o planach wyjazdu
„Zapory” poinformował UB Stanisław Wnuk. Najprawdopodobniej to on również, za
pośrednictwem Heleny Moor, przekazał „Zaporze” fałszywe paszporty i książeczki
wojskowe.
Stanisław Wnuk „Opal” prawdopodobnie przyczynił się również do aresztowania przez
funkcjonariuszy WUBP w Lublinie byłego dowódcy dywersji Inspektoratu Puławskiego WiN
Zygmunta Wilczyńskiego „Żuka”, który po ujawnieniu żołnierzy z byłego zgrupowania WiN
majora Mariana Bernaciaka „Orlika” założył w Nałęczowie własną firmę samochodową.
Pomagał dawnym żołnierzom zgrupowania w uzyskaniu nowych dokumentów, ułatwiając im
w ten sposób podjęcie nowego życia na Ziemiach Odzyskanych.
71
Helena Moor „Lena” z kolei przyczyniła się do rozbicia tzw. II Komendy Okręgu AK
odtwarzanej na przełomie grudnia 1944 i stycznia 1945 roku przez cichociemnych. Ponadto
na podstawie jej donosu aresztowano cały sztab Okręgu AK w dniu 21 marca 1945 roku,
podczas odprawy na warszawskiej Pradze.
„Unieszkodliwianie ludzi za pomocą rzekomego umożliwienia im wyjazdu za granicę było
ulubionym chwytem Urzędu Bezpieczeństwa – pisze Henryk Pająk. - Tak kończyli swój szlak
konspiracyjny najwytrwalsi, zarówno wysoko postawieni w hierarchii podziemia, jak tez
szeregowi partyzanci. Tak właśnie zostali ujęci, podczas podróży ku zbawczej granicy dwaj
ostatni żołnierze z oddziału «Wiktora» [Stanisława Kuchciewicza] podległego «Uskokowi»
[Zdzisławowi Brońskiemu], tak też został aresztowany ostatni emisariusz WiN na kraj, ksiądz
Stanisław Kluz, który w latach siedemdziesiątych opisał swą przygodę w fascynującej książce
pt. W potrzasku dziejowym. Tak również, za jednym «zamachem» rozprawiono się z niemal
całym dowództwem oddziałów dywersyjnych lubelskiego Okręgu WiN”.
*
Przygotowany wyjazd i przerzut przez granicę, był w rzeczywistości zorganizowaną przez
UB prowokacją. Współtowarzysz partyzanckiej niedoli okazał się być „towarzyszem”, a
pomoc - pułapką. W wyniku zdrady i działalności grupy agentów, docierając kolejno we
wrześniu 1947 roku na punkt przerzutowy w konspiracyjnym mieszkaniu w Nysie, ludzie
„Zapory” i on sam trafiali bezpośrednio w ręce Urzędu Bezpieczeństwa.
Jak już wspomniano wcześniej, szczegóły ubeckiej akcji zniknęły wraz ze spalonymi
dokumentami. Istnieje też domniemanie, że nyski adres – ulica Dąbrowskiego 6, podał
podczas przesłuchania jeden z aresztowanych wcześniej ludzi „Zapory”, Arkadiusz
Wasilewski pseudonim „Biały”, który zeznał podczas przesłuchania, że 14 września nocowali
tam razem ze „Żbikiem” - Romanem Grońskim. Nazajutrz taksówką pojechali do wioski,
bliżej granicy, którą mieli przekroczyć. Tam wpadli w zasadzkę UB. Nazwa tej wioski nie
pada jednak w żadnych spisanych przez ubeków zeznaniach.
„Przy ulicy Dąbrowskiego stoją trzy secesyjne, piękne, budynki – pisze Krzysztof
Strauchman w artykule Zasadzka na majora Zaporę. Kto zdradził cichociemnego. - Pod
numerem drugim na piętrze żyje najstarsza w okolicy lokatorka, 86-letnia pani
Gawronowa. «Mieszkam tu od stycznia 1947 roku - opowiada. - Nic nie słyszałam, żeby UB
kogoś zatrzymało i żeby był jakiś tajny czy lokal. Tu w każdym mieszkaniu żyli kolejarze, po
kilku w pokoju, ciasno było bardzo. Wybrali ten dom, bo stąd blisko do dworca. Środkowa
kamienica była wtedy całkiem zburzona, wszędzie było pełno ruin. Pod numerem sześć też
nie słyszałam o żadnym zdarzeniu. W 1948 roku niedaleko stąd, na przejściu do dworca,
zabito jakiegoś kolejarza. Nikt nigdy nie opowiadał, kto to zrobił i dlaczego».
Historia konspiracyjnego mieszkania, które okazało się pułapką zastawioną przez UB,
owiana jest wciąż tajemnicą. Nysa miała być punktem przerzutowym w drodze na Zachód, do
wolnego świata. Zatrzymali się w mieszkaniu, sądząc, że jest bezpieczne. UB wplątała ich w
skomplikowaną operację, otoczyła informatorami i agentami. Jak po sznurku wprowadziła w
zasadzkę. To spotkanie ubecy musieli przygotować w najdrobniejszych szczegółach. Nie
rzucili się na «zaporczyków» zza drzwi. Wszystko odbyło się po cichu. Być może uśpili ich
podczas kolacji z alkoholem. Wcześniej zrobili tak z żołnierzami «Bartka» [Henryka
Flamego]”.
Po zatrzymaniu w Nysie „Zapora” i jego towarzysze jeszcze tego samego dnia zostali
przewiezieni do aresztu Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Będzinie, w
którym przebywali do 23 października. W protokole przeszukania więźnia zapisano, że
„Zapora” miał przy sobie tomik wierszy Leopolda Staffa i pigułkę z trucizną. Ubecy musieli
go więc zaskoczyć, skoro nie zdążył połknąć trucizny. W archiwum IPN zachowały się
stenogramy z jego przesłuchania. Major Dekutowski podejrzewał prawdopodobnie, kto był
72
podsuniętym przez bezpiekę agentem. Mówił o Franciszku Abraszewskim pseudonim
„Boruta”, byłym inspektorze organizacji Wolność i Niezawisłość na Lubelszczyźnie:
„W nocy z 2 na 3 września 1947 roku we wsi koło Puław spotkałem się z «Borutą» i
«Stefanem». «Boruta» powiedział, że działa w imieniu nowej organizacji i że ludzie zagrożeni
mają zniknąć z terenu, najlepiej wyjechać za granicę. Broń ma zostać zamelinowana albo
przekazana innym. Mówił też, że mają możliwość przerzutu za granicę (…). Na kolejne
spotkanie umówiliśmy się za tydzień, w wiosce Wólka Łubkowska. Przyjechali ludzie
wytypowani do pierwszego przerzutu. Wszyscy dostali nowe dokumenty, wystawione na
fałszywe nazwiska. (…). Przed odjazdem umówiłem się, że jeśli dotrę do strefy
amerykańskiej, to dam pisemnie znać «Borucie» i on zorganizuje przerzut przez granicę
pozostałych ludzi. Ja miałem napisać list z hasłem: Wkrótce wracam do kraju. Kazimierz.
Przerzut miał trwać trzy dni”.
Z Będzina wszyscy zatrzymani w Nysie trafili do osławionego aresztu przy Rakowieckiej
w Warszawie. W latach stalinowskich więzienie mokotowskie było centralnym więzieniem
dla „politycznych” i podlegało Ministerstwu Bezpieczeństwa Publicznego. Podczas tak
zwanych „procesów kiblowych” przesłuchiwano, więziono tam i wydawano wyroki na
Żołnierzy Wyklętych. Nazwa wzięła się stąd, że proces oskarżonego odbywał się nie na sali
sądowej, lecz w celi więziennej. Sędzia, ławnicy - i ewentualnie inne osoby - zajmowały
krzesła lub prycze. W tej sytuacji sądzonemu jako jedyne miejsce do siedzenia pozostawał
sedes. „Procesy kiblowe” były przeprowadzane z drastycznym naruszeniem zasad prawa
karnego i postępowania karnego. Zazwyczaj wyrok był znany już przed rozprawą, często
zapadały w ten sposób wyroki śmierci dla członków podziemia. Faktycznie były to po prostu
mordy sądowe. Sędziowie orzekający w „procesach kiblowych” praktycznie uniknęli
odpowiedzialności za swoje zbrodnie.
Żeby dodatkowo upokorzyć osadzonych, często umieszczano ich w celach razem z
niemieckimi przestępcami wojennymi. Kazimierz Moczarski w głośnej książce Rozmowy z
katem opublikował zapis rozmów, jakie przeprowadził w celi stalinowskiego więzienia z
Jürgenem Stroopem. Przez dziewięć miesięcy 1949 roku w jednej celi więziennej przebywali
wspólnie: Kazimierz Moczarski, bohater Armii Krajowej, i generał SS Jürgen Stroop, kat
warszawskiego getta. Stalinowska brutalność i brak skrupułów postawiły między nimi znak
równości.
Żołnierza Szarych Szeregów i uczestnika Powstania Warszawskiego Juliusza Bogdana
Deczkowskiego pseudonim „Laudański”, osadzono w 1949 roku w więzieniu mokotowskim
w jednej celi z byłym dowódcą SS i policji na dystrykt warszawski, zbrodniarzem wojennym
Paulem Ottonem Geiblem. Niemiecki generał nie mógł zrozumieć, dlaczego Deczkowski,
walczący z okupantem, po zakończeniu wojny skazany został na pięć lat więzienia. Zwrócił
się do współwięźnia z takim oto zapytaniem: „To pan walczył w czasie wojny z Niemcami? A
więc i ze mną? A teraz razem siedzimy w więzieniu i gramy w szachy? Wielka
tragikomedia”. „Dziwny uśmiech pojawił się na jego twarzy. Nie mogłem zapomnieć tego
uśmiechu” – wspominał Juliusz Deczkowski.
W areszcie mokotowskim nie tylko torturowano więźniów i przeprowadzano „kiblowe
procesy”, ale również wykonywano wydane w nich wyroki śmierci. Zarówno przez
powieszenie, jak i rozstrzelanie. Niekiedy dla dodatkowego udręczenia więźniów
przetrzymywano ich w niepewności w celi śmierci przez wiele miesięcy. Zachował się list
jednego ze skazańców, oczekującego na wykonanie wyroku śmierci, w którym tenże napisał:
„Ostatni list z tego świata do Was piszę. Nic nie mówią, czy mnie zastrzelą, czy nie zastrzelą.
Czekam każdej godziny, kiedy zawołają i zastrzelą. Proszę Pana Boga, żeby ze mną stało się
albo tak, albo tak, już nie mogę dłużej wytrzymać”.
*
73
Za przesłuchiwanie „Zapory” zabrało się dwójka najbardziej brutalnych ubeckich
oprawców: Jerzy Kędziora w Będzinie i Eugeniusz Chimczak w Warszawie. O Chimczaku
nieco szerzej w innym miejscu, Kędziora natomiast w styczniu 2012 roku został skazany na
trzy lata wiezienia za: „bicie więźniów gumą i żelazem owiniętym w ręcznik, przypalanie im
włosów, zamykanie w karcerze, skuwanie na noc kajdankami, przyciąganie głowy do ściany,
kopanie, ubliżanie i grożenie w celu zmuszenia ich do przyznania się do wymyślonych przez
niego win”. Zapewne Kędziora cały ten arsenał zastosował również podczas przesłuchiwania
majora Dekutowskiego.
To samo działo się z jego podkomendnymi, których oprócz dwójki w/wym, bili jeszcze
inni, nie mniej sadystyczni oprawcy, jak chociażby porucznik Ludwik Borowski, oficer
śledczy Naczelnej Prokuratury Wojskowej. I tak przez ponad rok…
Proces „Zapory” rozpoczął się 3 listopada 1948 roku w Wojskowym Sądzie Rejonowym w
Warszawie. Oprócz majora Dekutowskiego, na ławie oskarżonych zasiedli jego
podkomendni: kapitan Stanisław Łukasik „Ryś”, porucznik Jerzy Miatkowski „Zawada”,
porucznik Roman Groński „Żbik”, porucznik Edmund Tudruj „Mundek”, porucznik Tadeusz
Pelak „Junak”, porucznik Arkadiusz Wasilewski „Biały” oraz ich polityczny przełożony
wszystkich, Władysław Siła - Nowicki „Stefan”. Oskarżał prokurator kapitan Tadeusz Malik.
Rozprawie przewodniczył sędzia major Józef Badecki, którego wspomagali dwaj ławnicy:
plutonowy Kazimierz Obiada i kapral Wacław Matusiewicz.
„Pani [Józefa] Stillerowa [obrońca Nowickiego] poinformowała mnie, że przewodniczący
składu Józef Badecki znany jest z bardzo uprzejmego prowadzenia rozpraw i bardzo
surowych wyroków – wspominał «Stefan». - Istotnie, sędzia Badecki, zimny morderca był
cały czas bardzo grzeczny. Od początku zresztą wszyscy byliśmy dla niego morituri (…) Na
rozprawę ubrano nas w mundury Wehrmachtu. Ten mundur hańbił katów, nie ofiary. I
nieskończenie ważniejszym od naszego ubrania było to, co przed sądem krzywoprzysiężnym
mówiliśmy podczas procesu. W sądzie wszyscy zachowali się godnie, nie kajali się, nie
przyznawali się do absurdalnych zarzutów. «Zapora» wziął na siebie całą odpowiedzialność”.
„Ośmiu aresztowanych prowadzono schodami na górę pod silną eskortą – opisała swe
spotkanie z aresztowanym i sądzonym majorem Dekutowskim w książce Siła-Nowiccy z
Wyląg. Wspomnienia Janina Szczepkowska-Szydłowska. - «Zapora» wyglądał bardzo źle.
Szedł jakby potykając się, bo przecież w więzieniu zabierano im paski od spodni. Z
wychudłego ciała przy ruchu te spodnie musiały się zsuwać. I co jest dla mnie bardzo dziwne,
że zapamiętałam jego z tych kilku dni procesu, kiedy ich tak wprowadzano na górę, a zupełnie
nie pamiętam «Stefana» [Władysława Siły – Nowickiego], mego przyrodniego brata.
Zastanawiałam się nieraz później nad tym. Sądzę, że wynikało to może stąd, że w tłumie
przed salą rozpraw nie było nikogo, ani z rodziny, ani ze znajomych «Zapory». Jedyną osobą,
którą znał, byłam ja.
Pamiętam doskonale jak pierwszego dnia odnalazł mnie oczami w tłumie i tak się
zapatrzył, że kilka par oczu poszło za jego wzrokiem i spoczęło na mnie. To nie było
przyjemne. Mogłam być pewna, że mnie będą śledzić. I tak było. Przypominam sobie taki
epizod. Jechałam z kuzynką tramwajem. Nie było tłoku. Siedziałyśmy na ławce i ja jej coś
mówiłam o tym procesie. I wtedy ktoś dotknął mojego ramienia, że się obróciłam. Był to jakiś
starszy mężczyzna, kładący ledwo dostrzegalnym ruchem palec na ustach. Zrozumiałam w lot
i ogarnęło mnie takie przerażenie, że ku zdziwieniu kuzynki wysiadłyśmy na pierwszym
przystanku. Takie to były czasy.
I jeszcze raz przeżyłam to jakieś wstrząsające spojrzenie «Zapory», to gdy po ogłoszeniu
wyroku, pod podwojoną jeszcze eskortą, wyprowadzano ich do karetek więziennych. To nie
było tylko spojrzenie «Zapory», ale tych wszystkich przy nim z nastawioną bronią. Może się
obawiali, że ktoś go będzie odbijał? Komu to było w głowie w tym czasie, jeżeli nawet nikt
łba nie ukręcił Abraszewskiemu”.
74
Pytany, dlaczego zamiast się ujawnić, pozostał ze swoimi żołnierzami, Zapora”
odpowiedział: „Byłem związany ze swoimi ludźmi trudem i walką, byłem ich dowódcą. Nie
mogłem umyć rąk i zostawić ich jak grupy bandyckiej w terenie, bez dowództwa”. W
ostatnim słowie nie prosił o najniższy wymiar kary, ale oświadczył z godnością, że decyzję
pozostawia sądowi.
*
15 listopada 1948 roku „sąd” skazał majora Hieronima Dekutowskiego na siedmiokrotną
karę śmierci za „działanie w zamiarze usunięcia przemocą Krajowej Rady Narodowej, Rządu
Tymczasowego, Rządu Jedności Narodowej, a następnie Sejmu Ustawodawczego i Rządu
Rzeczypospolitej Polskiej, zagarnięcia ich władzy i zmiany ustroju Państwa Polskiego”, a
także za to, że „brał udział w nielegalnych związkach Armii Krajowej (A.K.) i Wolność i
Niezawisłość (WiN), gdzie występując pod pseudonimami Piątek i Zapora, pełnił funkcję
dowódcy dywersyjno-terrorystycznych band WiN (…), kierował działalnością (…) band
leśnych WiN (…), którym wydawał rozkazy mordowania żołnierzy Wojska Polskiego i
sprzymierzonej Armii Radzieckiej, funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego,
Milicji Obywatelskiej, Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej i obywateli
Rzeczypospolitej Polskiej”.
Fragmenty uzasadnienia wyroku WSR w Warszawie z 15 listopada 1948 roku:
„Ośrodki dyspozycyjne reakcji polskiej w postaci tzw. emigracyjnego rządu londyńskiego,
czy też korpusu Andersa, będące zresztą powiązane z agenturami imperialistycznych kół
kapitalistycznych, wykorzystały dla swych celów specjalne warunki topograficzne woj.
lubelskiego, oraz pewną ilość zbałamuconych członków byłych »AK« z czasów okupacji
niemieckiej. (...) Ośrodki dyspozycyjne znalazły odpowiednich zwolenników swej ideologii
na przywódców. Do nich zaliczają się oskarżeni. Oskarżony Nowicki reprezentuje raczej
czynnik inspiracyjny, jak sam nazywa polityczny. (...) Inni oskarżeni z Hieronimem
Dekutowskim ps. »Zapora« na czele, są czynnikiem właściwie wykonawczym, o dużym
zakresie działania. Tworzą oni ośrodek działalności band terrorystyczno-rabunkowych i
dywersyjnych pełniąc tam funkcje przeważnie dowódców band. Bezwzględność i
okrucieństwo oskarżonych zostało wyzyskane przez ich wyższe kierownictwo do tworzenia
na terenie woj. lubelskiego w okresie od lipca 1944 r. aż do mniej więcej połowy roku 1947
ognisko zamętu i pożogi, które dużym wysiłkiem władz i społeczeństwa musiało być
unicestwione.
(…) Sąd wymierzył wszystkim skarżonym karę śmierci wychodząc z założenia, ze
zbrodnie oskarżonych, których dopuszczali się przez długi okres czasu i zrosiły krwią kilkuset
osób Ziemię Lubelską, nie licząc już szkód i strat innej natury, ich bestialstwo i okrucieństwo,
charakteryzuje ich wszystkich jako indywidua wyjątkowo niebezpieczne dla porządku
prawnego w skali państwowej. Zdaniem Sądu zachodzi w tym przypadku konieczność
bezwzględnej izolacji oskarżonych i zabezpieczenia społeczeństwa na zawsze przed ich
wadami, kryz każdy z nich byłby potencjalnym elementem zbrodni, godzącym w każdym
momencie do zamachu na podstawowe wartości społeczeństwa (…)”.
Proces majora Dekutowskiego i pozostałych członków WiN-u pod jednym względem
przypominał moskiewski „proces szesnastu”: na sali rozpraw także słychać było śmiech kiedy „Zapora” zarzucił komunistycznym władzom oszustwo, polegające na ogłoszeniu
amnestii i aresztowaniu żołnierzy, którzy się ujawnili i kiedy mówił o podstępie, w wyniku
którego został aresztowany w Nysie.
Proces szesnastu. Szukając za wszelką cenę sposobów legalizacji działalności polskich partii
politycznych w warunkach komunistycznych rządów, przywódcy państwa i narodu polskiego
gotowi byli ponieść każde ryzyko. Dlatego też w marcu 1945 roku przyjęli zaproszenie na do
rozmów politycznych, wystosowane przez generała NKWD Iwana Sierowa (występującego
75
pod fałszywym nazwiskiem Iwanow), który zapewniał, że strona sowiecka ma uczciwe
zamiary, a podjęcie tych rozmów przyniesie z pewnością odprężenie w stosunkach między
AK a stroną sowiecką. Ręczył także słowem honoru za bezpieczeństwo polskiej delegacji.
Zamiast przyjęcia, nastąpiło porwanie do Moskwy, więzienie na Łubiance, 141 brutalnych
przesłuchań, a potem pokazowy proces przed moskiewskim sądem.
W odpowiedzi na prośbę strony polskiej, ambasadorzy Wielkiej Brytanii i Stanów
Zjednoczonych interweniowali w Moskwie, gdzie poinformowano ich, że żadnego porwania
nie było i że to Polacy wymyślili całą historię. Dopiero 5 maja Rosjanie oficjalnie podali
wiadomość o aresztowaniu Polaków pod zarzutem prowadzenia działań dywersyjnych na
zapleczu armii sowieckiej. Proces był jawnym pogwałceniem prawa międzynarodowego,
które nie uznaje sądzenia władz państwowych jednego państwa przez organa sądowe innych
państw. Sądzono obywateli obcego państwa, podstępnie aresztowanych i wywiezionych bez
wiedzy rządu, z którym zawarto układ o przyjaźni, pomocy wzajemnej i współpracy. W tym
samym czasie prowadzone były w Moskwie rozmowy w sprawie utworzenia Tymczasowego
Rządu Jedności Narodowej, zgodnie z decyzjami zwycięskich mocarstw podjętymi na
konferencji w Jałcie. W akcie oskarżenia stwierdzono arbitralnie nielegalność AK i (RJN)
Rady Jedności Narodowej – polskiego parlamentu podziemnego, wskazując równocześnie na
prawo do sprawowania władzy przez komunistyczny PKWN (Polski Komitet Wyzwolenia
Narodowego KRN (Krajową Radę Narodową). Oskarżonym przedstawiono fikcyjne zarzuty
nie mające najmniejszego pokrycia w rzeczywistości.
Po błyskawicznie przeprowadzonym (18-21 czerwca 1945 r.) procesie, pełnym inwektyw
kłamstw i oszczerstw w stosunku do podsądnych (Wyjątkowo perfidnie brzmiało na przykład
oskarżenie o współpracę z Niemcami, gdyż wielu z oskarżonych osobiście ucierpiało od
terroru hitlerowskiego), wydano wyrok, w którym na karę więzienia zostali skazani: Leopold
Okulicki - dowódca AK (10 lat), Jan Stanisław Jankowski – delegat rządu RP, wicepremier
(8 lat), Adam Bień i Stanisław Jasiukowicz - zastępcy delegata rządu, ministrowie (5 lat),
Kazimierz Pużak - przewodniczący RJN (1,5 roku), Aleksander Zwierzyński wiceprzewodniczący RJN, Kazimierz Bagiński - wiceprzewodniczący RJN, Eugeniusz
Czarnowski, Józef Chaciński, Stanisław Mierzwa, Zbigniew Stypułkowski oraz Franciszek
Urbański - członkowie RJN (4-18 miesięcy). Uniewinnieni zostali Kazimierz Kobylański,
Stanisław Michałowski i Józef. Stemler-Dąbski. Z powodu ciężkiej choroby Antoni Pajdak –
minister, członek Krajowej rady Ministrów (późniejszy współzałożyciel Komitetu Ochrony
Robotników – KOR) został wyłączony z procesu i wkrótce potem skazany na 5 lat więzienia.
Okresu odbywania kary nie przeżyli: L. Okulicki, J.S. Jankowski i S. Jasiukowicz,
najprawdopodobniej zamordowani przez sowieckich oprawców.
Śmiech budziły także ubiory niemieckie partyzantów. „Zapora” miał powybijane zęby,
zdarte paznokcie i połamane ręce, co wywołało wielką falę wesołości. Obecnym na sali
rozpraw ubekom i dziennikarzom peperowskich gazetek najbardziej spodobała się sentencja
wyroku: Oficer WiN nie został skazany na zwykłą karę śmierci, ale na siedmiokrotną.
Wyliczanka zarzutów, połączona z kolejnym orzeczeniem kolejnej śmierci, wydawała im się
tak świetnym dowcipem, że aż pokładali się ze śmiechu.
*
Po zakończeniu rozprawy i wydaniu wyroków, wszystkich skazanych przewieziono
ponownie na Rakowiecką. Ciągle w niemieckich mundurach i pod silnym konwojem.
„Wożono ich potem z workami na głowach, żeby ich nikt nie rozpoznał (z obawy przed
ewentualnym odbiciem) jako świadków na rozmaite procesy podległych im członków WiN” –
napisał Władysław Minkiewicz. (Pozostający na wolności żołnierze lubelskiego WiN
rzeczywiście mieli plany odbicia aresztowanych kolegów, które jednak ostatecznie okazały
się niewykonalne).
76
4 lutego 1949 roku Najwyższy Sąd Wojskowy w składzie: podpułkownik Józef Dziowgo przewodniczący składu sędziowskiego, podpułkownik Alfred Janowski
- sędzia
sprawozdawca oraz podpułkownik Józef Warecki – sędzia, utrzymał w mocy zaskarżony
wyrok WSR w Warszawie z 15 listopada 1948 roku.
Prośby o łaskę, napisane do prezydenta Bolesława Bieruta przez samego Hieronima
Dekutowskiego, adwokata Stanisława Sobczyńskiego, matkę majora Marię Dekutowską i
najstarszą siostrę Zofię Śliwę, zostały odrzucone. Pani Zofia czyniła też bezskuteczne próby
wydostania brata drogą dyplomatyczną, poprzez Prezydenta Republiki Francuskiej Vincenta
Auriola. (Od końca lat dwudziestych mieszkała we Francji i była odznaczona Legią
Honorową za udział we francuskim ruchu oporu).
Całą ósemkę umieszczono w celi dla „kaesowców”, w której siedziało wówczas ponad sto
osób. Major Dekutowski znów został poddany brutalnemu śledztwu, ale podobnie jak
wcześniej, nikogo nie wydał. Nawet w celi śmierci mokotowskiego więzienia nie stracił
ducha walki, próbując zorganizować ucieczkę z więzienia.
Władysław Minkiewicz: „Na noc rozkładało się na betonowej podłodze sienniki i
ustawiało się wszystkie ławki pod ścianą, a ze stołków robiono w klozecie piramidę, sięgającą
aż do sufitu. Po tej piramidzie Józio Górski [więzień kryminalny - red.] wchodził co noc z
wyostrzoną o beton łyżką i mozolnie wiercił nią dziurę w suficie, starannie zbierając gruz do
typowego więziennego worka, zwanego u nas »samarą«. Potem ten gruz wrzucał do klozetu i
spuszczał wodę, żeby nie pozostawiać żadnych śladów. A jak ustrzec się przed kapusiami? W
tym celu wszyscy wtajemniczeni mieli kolejno nocne dyżury i w jakiś przemyślny sposób
dawali znać Górskiemu, jeśli ktokolwiek z niewtajemniczonych budził się i szedł do klozetu.
Górski przerywał wówczas na chwilę pracę i siedział sobie cichutko na szczycie swojej
piramidy. (...) Po kilku tygodniach dziura była na tyle szeroka, że Górski wszedł przez nią na
strych i odbył trasę aż do okienka nad niskimi budynkami gospodarczymi. W zasadzie można
już było podjąć próbę ucieczki, postanowiono jednak zaczekać na czas, kiedy nadejdą noce
bezksiężycowe, co dawałoby większą gwarancję uniknięcia pościgu przez często krążące po
Rakowieckiej patrole KBW. (…) Kiedy do zrealizowania planu zostało ledwie kilkanaście
dni, jeden z więźniów kryminalnych uznał, że akcja jest zbyt ryzykowna i wsypał
uciekinierów, licząc na złagodzenie wyroku. Dekutowski i Siła - Nowicki trafili na kilka dni
do karceru, gdzie siedzieli nago, skuci w kajdany”.
Izabella Kochanowska „Błyskawica”:
„W końcu 1948 roku, gdy na czele więźniów stanął «Zapora», podjęli próbę ucieczki –
opowiadała Izabella Kochanowska «Błyskawica». - Rozpoczęli od wiercenia otworu w
suficie, aby wydostać się na strych. Dziurę wiercono w kącie celi, oddzielonym blaszaną
osłoną muszli klozetowej. Światło paliło się całą noc. Nie było drzwi, jedynie zamknięta
krata. Nad klozetem podwieszano więźnia, który wydłubywał otwór, na dzień zaklejany
papierem, posmarowanym pastą do zębów. Już wyszli na dach i przeprowadzili rozeznanie.
Mieli wychodzić piątkami i skakać na niżej położony budynek, a stamtąd na ulicę. Zdradził
ich więzień, który siedział za współpracę z Niemcami, licząc na złagodzenie wyroku. Zapukał
w kratę i kazał prowadzić się do ,«speca». Zaraz pojawiło się mnóstwo uzbrojonych
strażników. ,«Zaporę» rozebrano z ubrania, zakuto w kajdanki – ręce i nogi – i wrzucono do
karca, czyli betonowego bunkra, pełnego fekalii. (…) Ponownie poddano go bestialskim
torturom. Wybito mu zęby, połamano kończyny”.
*
Spośród wszystkich oskarżonych, wykonania wyroku uniknął tylko Władysław Siła Nowicki. Pomogły mu rodzinne koneksje. Aldona Dzierżyńska - Kojałłowicz, rodzona siostra
twórcy Czeki Feliksa Dzierżyńskiego, napisała do Bieruta: „Kocham go jak własnego syna, a
więc przez pamięć niezapomnianego brata mego Feliksa Dzierżyńskiego, błagam Obywatela
77
Prezydenta o łaskę darowania życia Władysławowi Nowickiemu”. (Dwaj bracia
Dzierżyńskiego ożenili się z dwiema siostrami ojca Władysława Siły-Nowickiego).
Z zasady Bierut podobnym błaganiom odmawiał, ale dla „siostrzeńca” Krwawego Felusia
i jego siostry znalazł w swoim komunistycznym sercu odrobinę litości. Karę śmierci
zamieniono „Stefanowi” na dożywotnie pozbawienie wolności. W celi śmierci spędził w
sumie sto dwanaście dni.
Przez następnych dziewięć lat poznał dokładnie reżim stalinowski polskich więzień w
Warszawie, Rawiczu, Wronkach i Strzelcach Opolskich. Zachowywał się tam odważnie,
wręcz prowokująco, wskutek czego wiele dni spędzał za karę w izolatkach. Wolność odzyskał
1 grudnia 1956 roku, w ramach gomułkowskiej odwilży. Po wyjściu z więzienia z potrzeby
serca - jak sam powiedział - uczestniczył w procesach rehabilitacyjnych byłych żołnierzy AK
i WiN, bronił również świadków Jehowy, kiedy próbowano ich skazywać za odmowę służby
wojskowej. (W 1935 roku ukończył Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego).
Od połowy lat sześćdziesiątych był adwokatem opozycjonistów, sądzonych przed
peerelowskimi sądami. Reprezentował między innymi satyryka Janusza Szpotańskiego, który
znalazł się pod ostrzałem władz za antygomułkowski pamflet Cisi i gęgacze. Działał aktywnie
w Klubie Inteligencji Katolickiej, dołączył do Zespołu Informacyjnego przy Prymasie Polski
kardynale Stefanie Wyszyńskim.
W marcu 1968 roku, pod zarzutem działalności antypaństwowej dokonano w jego domu
przeszukania. SB znalazła materiały dotyczące prymasowskiego zespołu informacyjnego i
Nowickiemu wytoczono sprawę karną. Został skazany w zawieszeniu za rzekome
przechowywanie dowodów przestępstwa, otrzymał też zakaz wykonywania zawodu
adwokata. Gdy w 1971 roku zakaz cofnięto, wrócił do praktyki.
W 1969 roku na prośbę Prymasa został doradcą prawnym Episkopatu Polskiego. Na
początku lat siedemdziesiątych, wraz z grupą dawnych działaczy złożył memoriał w sprawie
reaktywowania Stronnictwa Pracy.
Aktywnie działał w opozycji antykomunistycznej. W grudniu 1975 roku podpisał słynny
„List 59”, zawierający protest przeciw projektom zmian w konstytucji PRL. Był
sygnatariuszem oświadczenia czternastu intelektualistów z czerwca 1976 roku,
solidaryzującego się z protestami robotniczymi w Radomiu i Ursusie. Występował w roli
obrońcy w procesach robotników radomskich, a także w procesach politycznych KOR, KPN i
członków „Solidarności” w okresie stanu wojennego. Wyklęty, który bronił bezsilnych.
Podczas jednego z procesów w Radomiu tłum „nieznanych sprawców” obrzucił go
jajkami, kilku opozycjonistów pobito.
„Siła-Nowicki próbował osłaniać nas majestatem swojej togi, ale nie na wiele zdały się
jego zabiegi, bo ich było kilkunastu, otoczyli nas zewsząd” – wspominał to zdarzenie Jacek
Kuroń.
Mecenas nie stracił głowy i po prostu wdarł się do sali, w której toczyła się inna rozprawa
– w efekcie napastnicy obrzucili też jajkami skład sędziowski.
Afera skończyła się, według relacji Kuronia, „pierwszym w dziejach sądownictwa PRL
strajkiem sądu, bo sędziowie ogłosili, że w tych warunkach pracować nie będą i w końcu
bierna dotąd milicja musiała interweniować”.
Kuroń wspominał czasy tych procesów następująco: „Jeśli natychmiast jest potrzebny
obrońca w Radomiu, to jedynym człowiekiem, który obudzony w środku nocy tam pojedzie,
jest właśnie Siła – Nowicki”.
Mecenas współpracował aktywnie z Komitetem Obrony Robotników, należał do Komitetu
Obrony Więźniów. W 1980 roku został doradcą NSZZ „Solidarność” i jednym z twórców
jego statutu. Jako ekspert zawsze doradzał „realizm na miarę aktualnych możliwości”,
dokładnie tak jak zalecał prymas Stefan Wyszyński. Cały czas znajdował się pod obserwacją
SB, która próbowała uderzać w niego i podobnych doń prawników.
78
W marcu 1983 roku został jednym z twórców tzw. raportu madryckiego - o
nieprzestrzeganiu praw człowieka i obywatela w PRL. W maju tego samego roku, wraz z
adwokatem Maciejem Bednarkiewiczem został pełnomocnikiem Barbary Sadowskiej, matki
Grzegorza Przemyka, warszawskiego maturzysty zakatowanego na śmierć przez
funkcjonariuszy milicji. Działał w prymasowskim Komitecie Opieki nad Osobami
Pozbawionymi Wolności i Ich Rodzinami, prowadził podziemne odczyty w kościołach, w
tym także w kościele św. Stanisław Kostki na warszawskim Żoliborzu, gdzie posługę
sprawował kapłan „Solidarności” ks. Jerzy Popiełuszko. A przede wszystkim bronił w sądach
działaczy solidarnościowej opozycji, umacniając tym swój wielki prestiż społeczny.
Po ukończeniu siedemdziesięciu lat (urodzony 22 czerwca 1913 roku w Warszawie),
mecenas Siła – Nowicki został zmuszony do przejścia na emeryturę. Aby do tego
doprowadzić, peerelowski sejm uchwalił nawet dla niego specjalna ustawę, zwaną popularnie
lex Nowicki. Odebranie możliwości wykonywania zawodu nie zamknęło mu jednak ust.
Napisał między innymi słynny list do generała Wojciecha Jaruzelskiego, w którym
protestował przeciw bezprawiu Służby Bezpieczeństwa. Wszczęto za to wobec niego
postępowanie karne, umorzone w wyniku amnestii.
W roku 1986, wbrew sugestiom najważniejszych ludzi „Solidarności” i Kościoła dołączył
do tzw. Rady Konsultacyjnej przy Przewodniczącym Rady Państwa. Był to dekoracyjny
organ, który ekipa Jaruzelskiego chciała wykorzystać propagandowo. Ale na pierwszym
posiedzeniu Rady mecenas zaczął się domagać wyjaśnienia sprawy zbrodni katyńskiej. Jeden
z pierwszych głosów, jakie pojawiły się na ten temat na forum państwowym…
Jako osoba niezależna wziął udział w obradach Okrągłego Stołu, w Zespole do Spraw
Reform Politycznych. Zaskakiwał i drażnił tak jedną, jak i drugą stronę, a samym początku,
ku powszechnemu zaskoczeniu, wezwał do uczczenia minutą ciszy dwóch zamordowanych
niedawno w tajemniczych okolicznościach księży: Stanisława Suchowolca i Stefana
Niedzielaka. Wywołało to ogromne poruszenie, a obie strony – opozycyjna i rządowa –
postanowiły „wyciąć” wystąpienie mecenasa z telewizyjnej transmisji. Ubolewał również, że
przy Okrągłym Stole nie ma przedstawicieli „Solidarności niegrzecznej’. Na koniec jeszcze
raz zszokował wszystkich oświadczając: „Stwierdzam, że projekt wyborów
przeprowadzonych w tym czasie i w ten sposób absolutnie podważa nadzieje społeczeństwa
na zmianę stosunków politycznych w zakresie pluralizmu politycznego w Polsce”.
W lutym 1989 roku reaktywował Chrześcijańsko - Demokratyczne Stronnictwo Pracy,
którego w latach 1989 - 1992 był prezesem. Uznając, że sam powinien wystartować w
wyborach, starał się o mandat do sejmu kontraktowego na warszawskim Żoliborzu. Jego
rywalem w okręgu został dawny klient, Jacek Kuroń. Obaj, co było znakiem czasów, nie
szczędzili sobie przy tym szczerych komplementów. Siła - Nowicki przegrał miażdżąco. W
1990 roku chciał jeszcze kandydować na prezydenta, ale nie uzbierał stu tysięcy wymaganych
podpisów. Jako doradca czy prawnik sprawdzał się znakomicie, politykiem być raczej nie
potrafił.
W wyborach parlamentarnych w 1991 roku bez powodzenia kandydował do Sejmu z listy
Chrześcijańskiej Demokracji. Społeczeństwo wolało Unię Demokratyczną. W ostatnich latach
życia został jeszcze sędzią Trybunału Stanu, co było już właściwie nagrodą za zasługi.
Władysław Siła - Nowicki jeszcze jako młody adwokat zdobył dostęp do dokumentów z
egzekucji swoich kolegów z grupy „Zapory”. Przez jakiś czas utrzymywał kontakty z ich
rodzinami, licząc, że w końcu uda się ustalić miejsce ich pochówku. Bez skutku. Udało się to
dopiero dwadzieścia lat po jego śmierci.
Zmarł 25 lutego 1994 w Warszawie. Został odznaczony pośmiertnie Orderem Odrodzenia
Polski i pochowany na Cmentarzu Powązkowskim. (Kwatera 195 rząd 5-6 kwatera 28-30 –
gdyby ktoś chciał zapalić znicz lub położyć wiązankę kwiatów).
79
Już po śmierci mecenasa, sprawa oddziału „Zapory” jeszcze raz uderzyła w jego rodzinę.
Tym razem za sprawą opublikowanej przez lubelską historyk Ewę Kurek książki Zaporczycy.
Pani doktor Kurek zarzuciła w niej Sile - Nowickiemu współpracę z UB oraz zdradę
Hieronima Dekutowskiego i jego ludzi. Z inicjatywy córek „Stefana” sprawa znalazła swój
finał w sądzie. W charakterze eksperta wystąpił doktor Leszek Pietrzak. Autorka książki i
wydawca przegrali we wszystkich instancjach i zostali zmuszeni do przeprosin. Wyrokiem
sądu sporne fragmenty książki usunięto.
Potem okazało się, że tak naprawdę książka była wynikiem inspiracji autorki ze strony
zastępcy „Zapory” – Stanisława Wnuka „Opala”, który w latach 1945 - 1989 był agentem
bezpieki o pseudonimach „Iskra” i „Żmudzki”. W archiwach IPN nie odnaleziono też żadnych
dokumentów, które mogłyby potwierdzać postawione w książce zarzuty.
*
Pozostali uczestnicy procesu z 1948 roku – jak wspomniano – mieli mniej szczęścia (i
dużo gorsze koneksje rodzinne). Wychodząc na egzekucję 7 marca 1949 roku, tuż przed
godziną 19, major Hieronim Dekutowski powiedział: „Przyjdzie zwycięstwo! Jeszcze Polska
nie zginęła!”.
Irena Siła - Nowicka, żona Władysława, pisze o swojej wizycie w biurze przepustek na
ulicy Suchej w Warszawie: „Był ranek. Pułkownika, który podpisywał zgody na widzenie nie
było. Siadam więc i czekam na niego, a tymczasem sekretarki, młode dziewczyny krzątały się
wśród akt. Czerwone teczki - kara śmierci, zielone - wszystko inne. Biorą te czerwone teczki i
jedna z nich czyta nazwisko: Dekutowski Hieronim. Jakie śmieszne imię - mówi. A mnie
serce zamarło - wiem, co znaczy czerwona teczka! A więc piszą na maszynie jakieś dane o
tych skazanych, ale nic poza tym nie wiem - ani kiedy, ani gdzie te wyroki mają być
wykonane”.
Pani Nowicka udała się następnie do aresztu na Rakowieckiej: „Wchodzę ze strażnikiem w
bramę, potem korytarzem. Obok przechodzą ludzie, niosący na noszach człowieka. Nie wiem,
czy był żywy, czy umarły, ale zrobiło to na mnie okropne wrażenie. (...) Po jakimś czasie
słyszymy stukot drewniaków - prowadzą więźniów. Widzę Władka. Pyta od razu: co z
moimi? Odpowiadam - nie wiem, zrobiłyśmy wszystko, co było można. Przecież mu nie
powiem o tych teczkach na Smolnej. (...) Jak się okazało tego właśnie dnia, 7-go marca 1949
roku rozstrzelano na Mokotowie siedmiu wspaniałych ludzi, towarzyszy broni Władka. A on
słyszał te strzały, żegnał się z przyjaciółmi...”.
Egzekucję zarządził prezes Najwyższego Sądu Wojskowego Władysław Garnowski.
Starszy sierżant Piotr Śmietański, kat, zwany oficjalnie dowódcą plutonu egzekucyjnego,
wykonał wyroki katyńskim strzałem w tył głowy, w piwnicy mokotowskiego więzienia.
(Według nie sprawdzonej relacji, zginąć miał także zdrajca, który doniósł o przygotowywanej
ucieczce). Oprócz „Zapory” zastrzelił tego dnia jeszcze sześciu żołnierzy Podziemia. Ginęli
co piętnaście minut:
- Hieronim Dekutowski – godzina 19:00
- Stanisław Łukasik – 19:05
- Roman Groński – 19:10
- Edmund Tudruj – 19:15
- Tadeusz Pelak – 19:20
- Arkadiusz Wasilewski – 19:25
- Jerzy Miatkowski – 19:30
Asystowali przy egzekucji:
- major Stanisław Cypryszewski – wiceprokurator Naczelnej Prokuratury Wojskowej
- kapitan Alojzy Grabicki – naczelnik więzienia na Mokotowie
- podpułkownik Marek Charbicz – lekarz
- pułkownik Michał Zawadzki – ksiądz
80
W 2003 roku Instytut Pamięci Narodowej rozpoczął śledztwo mające na celu ustalenie
losów Śmietańskiego, w związku z dochodzeniem w sprawie śmierci Witolda Pileckiego i
innych Żołnierzy Wyklętych. Nigdy jednak nie udało się do niego dotrzeć. Stwierdzono tylko,
że wszystkie dane personalne dotyczące „Kata z Mokotowa” zostały usunięte z oficjalnych
archiwów rządowych. Śledztwo zostało umorzone w 2004 roku. Mówiono, że Śmietański
wyemigrował w 1968 roku do Izraela. Według ustaleń IPN zmarł w 1950 roku na gruźlicę.
Istnieje jeszcze inna wersja przebiegu egzekucji. Major „Zapora” nie mógł ustać na
nogach, więc oprawcy założyli na niego worek, podwiesili pod sufitem i strzelali do niego bez
opamiętania, sycąc swą nienawiść widokiem płynącej spod sufitu niepokornej krwi. Potem w
piętnastominutowych odstępach mordowali jego żołnierzy.
W dniu śmierci „Zapora” nie ukończył jeszcze trzydziestego pierwszego roku życia.
Według świadków „wyglądał jak starzec”. Miał siwe włosy, wybite zęby, połamane ręce, nos
i żebra. Zerwane paznokcie. W podobnym stanie znajdowali się jego podkomendni.
Pochowano ich w mundurach niemieckiego Wehrmachtu, w miejscu, które przez dziesiątki lat
stanowiło ścisłą tajemnicę. W bezimiennym dole śmierci mieli pozostać na zawsze.
Przez kilkadziesiąt lat Polski Ludowej trwała męka rodziny i najbliższych Hieronima
Dekutowskiego. O partyzantach z organizacji Wolność i Niezawisłość, którzy tworzyli drugą
konspirację, w ogóle nie wolno było mówić. Zabrano część pamiątek po „Zaporze”, zburzono
jego rodzinny dom, który stał w Tarnobrzegu przy obecnie istniejącym skrzyżowaniu ulic
Sienkiewicza i Sikorskiego. Starano się zamordować również pamięć o nim. To – na szczęście
– nie zakończyło się sukcesem. Nigdy nie udało się wymazać Hieronima Dekutowskiego i
innych Żołnierzy Wyklętych z kart historii.
Jeszcze w przededniu załamania się systemu komunistycznego w Polsce, w marcu 1989
roku, na dwa miesiące przed wyborami do sejmu kontraktowego, w czterdziestą rocznicę
zamordowania „Zapory”, gdy w kościele ojców Dominikanów w Tarnobrzegu odsłonięto
pierwszą tablicę poświęconą majorowi, szczególnie oszczerczy artykuł pt. Zapora. Dziennik
znaleziony na pobojowisku zamieścił w „Kurierze Lubelskim” dziennikarz Adam Sikorski.
(Uhonorowany w 2013 roku Odznaką Honorową i Medalem Pamiątkowym „Kustosza
Tradycji, Chwały i Sławy Oręża Polskiego”).
*
W PRL-u „Zapora” był całkowicie przemilczany, a jeśli już – z rzadka – wspominano tę
postać, to tylko po to, żeby opluć. Doceniano go jedynie na Zachodzie. Rząd RP na
uchodźstwie przyznał pośmiertnie majorowi Dekutowskiemu Srebrny Krzyż Virtuti Militari, a
w 1989 roku awansował go do stopnia pułkownika.
Diabelski plan komunistów jednak się nie powiódł. Trwające kilkadziesiąt lat
poszukiwania miejsca spoczynku ofiary komunistycznego mordu zostały uwieńczone
sukcesem. Latem 2012 roku ekipa ekshumacyjna Instytutu Pamięci Narodowej przekopała tak
zwaną Łączkę - kwaterę Wojskowego Cmentarza Powązkowskiego w Warszawie. Okryto
szczątki dwustu czterdziestu ośmiu osób. W grudniu i styczniu, po przeprowadzeniu
pierwszych badań porównawczych DNA, IPN podał nazwiska pierwszych
zidentyfikowanych. Na „Łączce” spoczywały między innymi szczątki Stanisława Łukasika
pseudonim „Ryś” i Tadeusza Pelaka pseudonim „Junak”.
„Szczątków «Zapory» dotychczas nie zidentyfikowaliśmy, ale na pewno też go tu
pochowano – mówił wtedy kierujący pracami profesor Krzysztof Szwagrzyk, pełnomocnik
prezesa Instytutu Pamięci Narodowej do spraw poszukiwań miejsc pochówku ofiar terroru
komunistycznego. - Będziemy mieć problem z identyfikacją. Hieronim Dekutowski nie
zdążył założyć rodziny. Do dziś żyją tylko jego siostrzenice. W takim przypadku porównanie
materiału DNA jest niewystarczające, żeby z całą pewnością potwierdzić tożsamość ofiary. W
dokumentach UB szukaliśmy też jego śladów, zaschniętej kropli krwi czy włosa. Nie
zachowały się”.
81
W końcu jednak specjaliści z Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego dokonali
identyfikacji w ramach Polskiej Bazy Genetycznej Ofiar Totalitaryzmów. 22 sierpnia 2013
roku Instytut Pamięci Narodowej potwierdził oficjalnie, że w trakcie prac ekshumacyjnych na
tak zwanej „Łączce”, czyli Kwaterze „Ł” na warszawskich Powązkach, odnaleziono w
masowym grobie szczątki majora (a właściwie już pułkownika) Hieronima Dekutowskiego
pseudonim „Zapora”.
W latach 1946 - 1956 to tutaj właśnie chowano ofiary komunistycznego terroru. Po latach
kwatera została zamieniona w kompostownik, a potem na śmietnik. Dopiero w czasie III
Rzeczpospolitej rozpoczęto porządkowanie tego terenu. Prace nadal trwają. Według
szacunków historyków może być tam pochowanych nawet trzysta pięćdziesiąt osób. Prace
ekshumacyjne prowadzi Instytut Pamięci Narodowej wraz ze specjalistami z dziedzin
archeologii, antropologii i genetyki. Wydobyto już szczątki stu dziewięćdziesięciu czterech
Żołnierzy Wyklętych. Dwudziestu ośmiu bohaterów zostało zidentyfikowanych.
„Identyfikacja takich wielkich Polaków to ogromny osobisty honor dla każdego z nas mówił profesor Krzysztof Szwagrzyk. - Mamy świadomość tego, w czym uczestniczymy.
Zdajemy też sobie, jakie stoją przed nami wyzwania. Wrzucano do dołów śmierci, ginęli od
strzału w tył głowy, często byli chowani w mundurach żołnierzy Wehrmachtu. Po latach
wreszcie «Zapora» doczeka się godnego pochówku. Najbliżsi zdecydowali, że jego szczątki
powinny spoczywać na Powązkach. Urna z ziemią z Łączki zostanie złożona w
symbolicznym grobie-pomniku majora Dekutowskiego na lubelskim cmentarzu. Nie jest za to
wykluczone, że przy grobie rodziców bohatera, spoczywających na Cmentarzu Parafialnym
przy Kościele pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Tarnobrzegu
zostanie umieszczona urna z ziemią pobraną z dołu, w którym odnaleziono ciało Hieronima
Dekutowskiego”.
„Byłam przekonana, że oprawcy tak go poćwiartowali, spopielili, posypali wapnem, żeby
nigdy nie udało się go odnaleźć – mówiła ze łzami w oczach Krystyna Frąszczak, siostrzenica
«Zapory». - Potem, w miarę ekshumacji na «Łączce», nadzieja, że wróci do nas, była coraz
większa. Aż wreszcie stało się”.
Hieronim Dekutowski nie był już wtedy „bandytą” postacią nieznaną. III RP sądownie go
zrehabilitowała – na wniosek Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej – chociaż
dopiero w 1994 roku.
„Żołnierze AK działający później w organizacji WiN byli zmuszeni do przeciwstawienia
się zbrojnej masowej eksterminacji, poprzez walkę zarówno z oddziałami NKWD, jak i
wspierającymi je formacjami polskimi, tj. milicją, UB i tzw. Wojskami Wewnętrznymi –
napisał 23 maja tego roku w uzasadnieniu wyroku Sąd Wojewódzki w Warszawie,
unieważniając wyroki śmierci na Hieronima Dekutowskiego i jego towarzyszy. – Była to
walka potrzebna i celowa, polegająca na odbijaniu jeńców lub zapobieganiu morderstwom i
aresztowaniom. Sąd Najwyższy określa to obecnie w swoim orzecznictwie jako prawo do
zbiorowej obrony koniecznej. Nie ulega wątpliwości, że właśnie taki charakter miały
działania zbrojne oddziału «Zapory»”.
Symboliczna mogiła pułkownika Dekutowskiego znajduje się w Lublinie, na cmentarzu
wojskowym przy ulicy Białej. Grób symboliczny znajduje się także na Cmentarzu
Wojskowym na Powązkach w Warszawie w Kwaterze „Na Łączce”. Ponadto w Lublinie
znajdują się dwa pomniki postawione ku czci „Zapory” i żołnierzy z jego zgrupowania. Imię
Hieronima Dekutowskiego nosi Gimnazjum nr 9 w Lublinie.
10 grudnia 2008 r. powołany został w Tarnobrzegu z inicjatywy Klubu Gazety Polskiej
Komitet Budowy Pomnika Hieronima Dekutowskiego. 11 listopada 2009 r. patronat nad
uroczystością jego odsłonięcia objął Prezydent RP Lech Kaczyński. Autorem pomnika jest
artysta rzeźbiarz Giennadij Jerszow.
82
Pułkownik Hieronim Dekutowski był odznaczony w 1945 roku Krzyżem Walecznych, a w
1964 roku (pośmiertnie) krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari za wojnę obronną 1939
roku. 15 listopada 2007 r. Prezydent RP Lech Kaczyński odznaczył pośmiertnie Hieronima
Dekutowskiego Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski.
Uroczystości pogrzebowe pułkownika „Zapory” zaplanowano na 27 września 2014, w
siedemdziesiątą piątą rocznicę powstania Polskiego Państwa Podziemnego.
W blasku fleszy przekazano na konferencji prasowej bliskim „Zapory” dokumenty
potwierdzające tożsamość. Ze strony Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa padły
zapowiedzi o budowie Panteonu Bohaterów Narodowych, wskazano termin uroczystego
pogrzebu pod patronatem Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej i w dalszym ciągu miały być
prowadzone prace w Kwaterze „Ł”. A potem… wszystko zostało wstrzymane.
„Od wiosny nie mogą rozpocząć się poszukiwania szczątków na Powązkach, bo doły
śmierci zostały przez komunistycznych oprawców przykryte… grobami dygnitarzy Polski
Ludowej, co z punktu widzenia prawa blokuje prowadzenie prac ekshumacyjnych – napisał
Grzegorz Lipiec w tarnobrzeskim echudnia.eu - Potem opinia publiczna dowiedziała się o
tym, że nie będzie uroczystego pogrzebu już zidentyfikowanych ofiar reżimu
komunistycznego. (…) Żołnierze wyklęci, którzy ginęli od strzałów w tył głowy, wcześniej
byli poddawani torturom, a ich procesy to była jedna wielka farsa teraz już w wolnej Polsce
nie mogą się doczekać godnego pochówku. Wśród zidentyfikowanych żołnierzy drugiej
konspiracji jest rodowity tarnobrzeżanin, Hieronim «Zapora» Dekutowski. Jego szczątki leżą
w chłodni na cmentarzu w Wólce Węglowej, a bliscy «Zapory» bez ogródek przyznają, że jest
to straszny widok, bo trumienka z numerem leży na półce, jak w sklepie.
- Teraz wraz z rodziną nie wiemy, co mamy robić. Zastanawiamy się nad zabranie
szczątków wuja - mówi Krystyna Frąszczak, siostrzenica «Zapory». - Wyślemy również list
do Prezydenta [Bronisława Komorowskiego], aby wywiązał się ze swoich obietnic. Wśród
rozważanych miejsc pochówku jest rodzinny grobowiec w Tarnobrzegu oraz Radecznica
(województwo lubelskie), gdzie mnisi chcą stworzyć Mauzoleum Żołnierzy Wyklętych. (…)
- Podjęliśmy ją biorąc pod uwagę kilka kwestii. Nasz wujek stał się już bohaterem
narodowym - mówiła Krystyna Frąszczak. Szkoda, że po kilkudziesięciu latach szykan ze
strony komunistów, wymazywania żołnierzy wyklętych z historii, nawet w III RP nie można
w spokoju oddać hołdu tym, którzy zginęli za wolną i niepodległą Polskę”.
„Jest to cud, że akurat on został odnaleziony i zweryfikowany – mówiła po odnalezieniu i
zidentyfikowaniu doczesnych szczątków Hieronima Dekutowskiego jego łączniczka Izabella
Kochanowska. - Będzie mógł mieć normalny katolicki pogrzeb. To był harcerz i był bardzo
religijny i jak ktokolwiek zamienił z nim kilka słów to go nigdy nie zapomni. Chciałam dożyć
tego momentu, to było moje marzenie”.
Przy swoim dowódcy pozostała do roku 1947, do chwili jego aresztowania. Również ona
za działalność niepodległościową w 1949 roku trafiła do więzienia; sąd skazał ją na sześć lat
pozbawienia wolności. O tym, w jakim stanie wracała do swojej celi po kolejnych
przesłuchaniach, opowiadała współwięźniarka, Irena Dybkowska-Sobieszczańska,
aresztowana po akcji UB na bunkier „Uskoka”:
„Iza wracała straszliwie pobita, zakrwawiona. Tak było kilka razy. Szła do swojego
legowiska półprzytomna, rękami wspierając się o ścianę. Potem padała na nasze ręce”.
Jeszcze przed aresztowaniem „Zapora” zwierzał się „Błyskawicy”, że przeraża go myśl, iż
Polacy uwierzą propagandzie komunistycznej, która żołnierzy podziemia przedstawia jako
bandytów, zdrajców i wichrzycieli. „Obawiał się, że nikt nie będzie pamiętał, o co walczyli i
kim byli. Dlatego prosił mnie, bym mówiła o tym, jak było naprawdę”
Tej prośbie pozostała wierna przez całe życie. Chciała, aby ta pamięć przetrwała… Zmarła
w maju 2016 roku, w wieku dziewięćdziesięciu lat. Została pochowana na cmentarzu
komunalnym w Sopocie.
83
27 września 2015 roku na Placu Marszałka Piłsudskiego w Warszawie odbyła się msza
żałobna w intencji ofiar terroru komunistycznego, które zamordowano w więzieniu na
stołecznym Mokotowie. Przy ołtarzu wystawiono trzydzieści pięć trumien ze szczątkami. Pięć
udekorowanych wstęgami Orderu Virtuti Militari. Następnie bohaterów pochowano na
„Łączce” na Powązkach Wojskowych. Na uroczystości zaproszono trzysta pięćdziesiąt osób
spośród bliskich Żołnierzy Wyklętych, których szczątki zidentyfikowano w czasie ekshumacji
prowadzonych przez Instytut Pamięci Narodowej. Trumnę ze szczątkami „Hieronima
Dekutowskiego niesiono jako pierwszą. W ten symboliczny sposób „Zapora” jeszcze raz
stanął na czele oddziału wyklętych, by wyprowadzić ich z ubeckich dołów hańby.
84
AUGUST EMIL FIELDORF – „NIL”
(1895 - 1953)
„Fieldorf? Kto to jest Fieldorf?” - takie pytanie zadaje Bolesław Bierut w filmie Ryszarda
Bugajskiego zatytułowanym Generał Nil. Dzisiaj dawna Aleja Bieruta na warszawskim
Gocławiu to... ulica generała Augusta Emila Fieldorfa. Czy jednak po kilkudziesięciu latach
wszyscy już potrafimy odpowiedzieć na pytanie „Kto to był Fieldorf?”...
Był jedną z najwspanialszych postaci polskiej konspiracji: Związku Walki Zbrojnej,
Armii Krajowej i „Nie”. Najwyższym stopniem i autorytetem dowódcą podziemia, który
znalazł się w rękach powojennego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, i który za
swoją wierność wolnej Polsce zapłacił życiem. Na mocy wyroku sądów PRL opartych na
monstrualnym oskarżeniu o współpracę z okupantem, skazany został na śmierć. Wyrok
wykonano 24 lutego 1953 roku. W roku 1990 Zbigniew Brzeziński napisał w liście do
Cezarego Chlebowskiego: „Męczeństwo Generała Fieldorfa jest symbolem losów całego
pokolenia”.
85
Milanówek to niewielkie miasteczko, położone 31 kilometrów na południowy zachód od
Warszawy. Na przełomie 1944 i 1945 roku ściągali tu jak pszczoły do miodu politycy całej
niepodległej Polski. Siadywali głównie w lokalu „U Aktorek”, przy okrągłych stolikach z
błyszczącą politurą. Na ścianach wisiały rysunki Eryka Lipińskiego. Goście spoglądali na
ogród. Dziwili się liściom - przez dwa letnie miesiące 1944 roku widzieli tylko płonącą
Warszawę. Ten ogień, który wciąż nie dogasał, próbowali teraz zalewać bimbrem. Karol
Małcużyński dostarczał go regularnie z bimbrowni Dobrowolskiego.
Z Piotrkowa dotarli tu Jan Stanisław Jankowski i Kazimierz Pużak, z Krakowa Stanisław
Jasiukowicz i Antoni Pajdak, pojawiali się Stefan Korboński i Jan Nowak-Jeziorański.
Generał „Niedźwiadek” – Leopold Okulicki zatrzymywał się zwykle u Minkiewiczów przy
Grudowskiej 6. Milanówek mienił się wszystkimi odcieniami barw politycznych. Malenkij
Londyn – nazwali go Rosjanie i zainstalowali komórkę NKWD w willi „Janotka” u zbiegu
Zacisznej i Wspólnej, dziesięć minut drogi piechotą od kawiarni.
7 marca 1945 roku przed idącym w stronę lokalu ulicą mężczyzną w jasnym prochowcu i
kapeluszu z szerokim rondem zatrzymał się wojskowy „gazik”. Jak diabły z pudełka
wyskoczyło z niego kilku rosłych drabów w błękitnych mundurach.
- NKWD! – rozległ się czyjś pełen przerażenia okrzyk i ludzie wyraźnie przyspieszyli
kroku, chowając się po bramach.
- Ruki w wierch! – wrzasnął jeden z „błękitnych” w kierunku mężczyzny w kapeluszu.
Pozostali zaczęli obmacywać go w poszukiwaniu broni.
Następnie aresztowany człowiek został wepchnięty do auta i powieziony w kierunku
„Janotki”, a tam zawleczony do piwnicy, w której stała brudna i zimna woda powyżej kostek.
Po kilku godzinach wyciągnęli go i zaprowadzili na górę. Mężczyzna trząsł się z zimna, więc
zażądał gorącej herbaty. Funkcjonariusze uznali to widać za niezwykłe zuchwalstwo, bo
natychmiast otrzymał od tyłu silny cios w głowę, po którym na chwilę stracił przytomność.
Gdyby wiedzieli kim jest naprawdę zatrzymany, to może nawet dostałby żądany czaj.
Grube ryby traktuje się zupełnie inaczej. Zgodnie z posiadanymi dokumentami mężczyzna
nosił nazwisko Walenty Gdanicki, zamieszkały w Łodzi, ul Próchnika 39 m. 15. Naprawdę
nazywał się August Emil Fieldorf i posługiwał się pseudonimem „Nil”. Był generałem
brygady Wojska Polskiego, dowódcą „Kedywu” Armii Krajowej, zastępcą Komendanta
Głównego AK oraz dowódcą organizacji „NIE”. Jednym z najbardziej zasłużonych żołnierzy
Rzeczypospolitej i polskiego podziemia. Odznaczonym Srebrnym i Złotym Krzyżem Vurtuti
Militari, Złotym Krzyżem Zasługi, Krzyżem Niepodległości, Krzyżem Kawalerskim Polonia
Restituta i czterokrotnie Krzyżem Walecznych. Jak niemal całe jego pokolenie, zbrojnym
czynem tworzył XX-wieczną historię Polski.
*
August Emil Fieldorf urodził się w Krakowie 20 marca 1895 roku. Jego ojciec, Andrzej,
pracował jako ślusarz, a następnie maszynista PKP. Tam też, w pod Wawelem, August Emil
ukończył szkołę męską imienia św. Mikołaja, a następnie I Męskie Seminarium. W 1910 roku
został członkiem „Związku Strzeleckiego” – paramilitarnej organizacji społecznowychowawczej powstałej w tym samym roku we Lwowie, będącej podstawą budowania
struktur wojskowych późniejszych Legionów Polskich. W popularnym „Strzelcu” ukończył
szkołę podoficerską, uzyskując stopień kaprala.
6 sierpnia 1914 roku zgłosił się na ochotnika do Legionów i wraz z nimi wyruszył na front
rosyjski, gdzie służył w randze zastępcy dowódcy plutonu piechoty. W 1916 roku został
awansowany do stopnia sierżanta, a w 1917 skierowany do szkoły oficerskiej. Po kryzysie
przysięgowym w lipcu 1917 roku (odmowie złożenia przysięgi na wierność cesarzowi
Niemiec przez żołnierzy Legionów – głównie I i III Brygady), został wcielony do CK Armii i
przeniesiony na front włoski. W sierpniu 1918 roku zdezerterował, zgłaszając się do Polskiej
Organizacji Wojskowej w swym rodzinnym Krakowie.
86
Ta tajna organizacja powstała w celu walki z rosyjskim zaborcą w sierpniu 1914 roku w
Warszawie, z inicjatywy Józefa Piłsudskiego, w wyniku połączenia działających w wcześniej
w Królestwie Polskim konspiracyjnych grup Polskich Drużyn Strzeleckich i Związku Walki
Czynnej. Początkowo bezimienna, od października 1914 zaczęła używać nazwy POW.
W listopadzie 1918 Fieldorf roku znalazł się w szeregach odrodzonego Wojska Polskiego,
początkowo jako dowódca plutonu, a od marca następnego roku dowódca kompanii ckm w 1
Pułku Piechoty Legionów. W latach 1919 – 1920 brał udział w kampanii wileńskiej
Piłsudskiego. Kiedy wybuchła wojna polsko-bolszewicka, w randze dowódcy kompanii wziął
udział między innymi w wyzwalaniu Dyneburga i Żytomierza, w tak zwanej wyprawie
kijowskiej (ofensywie Wojska Polskiego i Ukraińskiej Armii Ludowej w kwietniu 1920 r.),
oraz stoczonej 22 sierpnia 1920 sławnej bitwie pod Białymstokiem, w której 1 Pułk Piechoty
Legionów rozbił siły bolszewickie.
W 1919 roku ożenił się z Janiną Kobylińską, z którą miał dwie córki: Krystynę i Marię. Po
zakończeniu wojny zdecydował się pozostać w służbie czynnej.
„Rok 1926 upamiętnił się nam wszystkim, w całej Polsce, wypadkami majowymi –
wspominała żona „Nila”, Janina Fieldorf (Kobylińska). - Piłsudski szkalowany, niedoceniany
przez ludzi, którzy rwali się do władzy, usunął się, zamieszkał w Sulejówku i czekał. Kiedy
doszedł do przekonania, że Polska stacza się coraz bardziej, że sytuacja polityczna i
gospodarcza staje się katastrofalna, wkroczył wtedy z wiernymi sobie ludźmi do Warszawy.
Nie udało się przekonać ówczesnego rządu, żeby ustąpił dobrowolnie. 1 Dywizja wyruszyła z
Wilna, aby wesprzeć swojego Komendanta. Emil również poszedł, jako dowódca batalionu.
Znowu dni niepokoju i trwogi. W Warszawie walczył, a w nas serce zamierało. (...)
Opowiadał mi potem dowódca pułku, generał [płk Jan] Kruszewski, że Emil był na
najgorszym, najniebezpieczniejszym odcinku i został ranny. A kiedy generał zapytał go:
«Panie Emilu, był pan w najgorszym ogniu, czy nie myślał pan Wtedy o żonie, o dzieciach?»
Emil odpowiedział mu od razu: «Nie, nie myślałem». Tak, takim on był, i takim pozostał do
końca.
Nigdy nie opowiadał mi o swoich wyczynach. Na przykład od innych, nawet od endeków,
dowiedziałam się, że dzięki opanowaniu i zimnej krwi Emila ocalała wtedy Podchorążówka.
Otóż ci młodzi chłopcy, posłuszni rozkazowi swego komendanta, postanowili się bronić, choć
byli otoczeni. Emil, który prowadził natarcie, otrzymał rozkaz strzelania i zdobycia gmachu.
Wstrzymał się jednak i zaczął pertraktować, użył takich argumentów, że podchorążowie
złożyli broń. Nawet nie wiedział, że pośród tych chłopców znajdował się mój przyszły
szwagier, Tadeusz Zachara. Emil był wtedy ranny, a odłamki pocisku nigdy nie zostały
usunięte. Wojna domowa szybko się skończyła i Emil wrócił do Wilna”.
1 stycznia 1928 roku awansowano go na majora i przeniesiono do służby w 1 Pułku
Piechoty Legionów na stanowisko dowódcy batalionu. W roku 1931 został zastępcą dowódcy
tej jednostki, a rok później podpułkownikiem. W tym samym roku wyjechał do Francji, aby
otoczyć opieką już zorganizowane i organizować nowe komórki Związku Strzeleckiego, na
terenach skupiających polskie wychodźstwo. O przebiegu swojej pracy na o obczyźnie
opowiedział w wydanej w języku francuskim książce Union Polonaise de Tireurs en France.
W 1935 został przeniesiony na stanowisko dowódcy samodzielnego batalionu Korpusu
Ochrony Pogranicza „Troki” w pułku „Wilno”, zaś w marcu 1938 mianowano go dowódcą 51
Pułku Strzelców Kresowych imienia Giuseppe Garibaldiego w Brzeżanach.
Janina Fieldorf: „Kiedy przyszła wiadomość o tej nominacji i wyszukałam na mapie to
miasto, serce we mnie zamarło; tak daleko, tak daleko, na samym krańcu Polski.
Uchwaliliśmy, że nie będziemy likwidować mieszkania, że zostanę tu [w Wilnie] z córkami, a
on pojedzie sam. Pojechał, pocieszając mnie, że nie na długo - najwyżej na dwa lata.
Brzeżany, miasto położone 100 km od Lwowa, przewaga ludności ukraińskiej. Emil jednak
umiał sobie z nimi poradzić. Potrafił uniknąć zadrażnień.
87
Objął pułk w 1938 roku, w przededniu wojny. Napięta sytuacja polityczna, złowieszcza
postać Hitlera, głuchy niepokój nurtujący społeczeństwo polskie potęgowały mój niepokój,
sprawiły, że coraz boleśniej odczuwałam rozłąkę. Mimo wszystko postanowiłam spędzić lato
[1939 roku] z dziećmi w Brzeżanach. Ostrzegali nas wszyscy przed tym wyjazdem, że wojna
tuż, tuż, ale Emil przyjechał po nas do Wilna i zabrał nas do Brzeżan. Przez te dwa miesiące
pobytu przyjrzałam się jeszcze raz, jak bardzo szanowany i podziwiany był mój mąż”.
*
W nocy z 8 na 9 września 1939 roku pułk Emila Fieldorfa został rozbity przez armię
niemiecką w bitwie pod Iłżą. Podpułkownik Fieldorf przebił się w cywilnym ubraniu do
Krakowa, skąd następnie podjął próbę przedostania się do Francji. Ujęty na granicy
słowackiej, został umieszczony w obozie dla internowanych. Kilka tygodni później uciekł
stamtąd i przez Węgry przedostał się do tworzącej się we Francji polskiej armii.
Ukończywszy odpowiedni kurs sztabowy, 3 maja 1940 roku uzyskał stopień pułkownika.
Po kapitulacji Francji przedostał się do Anglii, gdzie niebawem utworzone tam polskie
władze wyznaczyły go na pierwszego emisariusza Rządu i Naczelnego Wodza do kraju. 17
lipca 1940 roku wyruszył z Londynu przez Afrykę, Stambuł, Belgrad i Budapeszt. W
Warszawie zameldował się 6 września.
Początkowo działał w warszawskim Związku Walki Zbrojnej, a od roku 1941 w Wilnie i
Białymstoku. W sierpniu 1942 roku został mianowany dowódcą Kedywu Komendy Głównej
Armii Krajowej, czyli Kierownictwa Dywersji.
„Zanim objął szefostwo Kedywu, w zimie 1941 r. przyjechał do Wilna – opowiadała
Janina Fieldorf. - Mieszkałyśmy wtedy w Kolonii Kolejowej, koło Wilna. Wpadł
niespodzianie, a ja i córki oszalałyśmy z radości. Jest, żyje, a z drugiej strony truchlałyśmy, że
Wilno jest jak najbardziej niebezpieczne dla niego. Za wiele osób go znało. Mógł być w
każdej chwili rozpoznany, wydany. Jakoś mu się udało i szczęśliwie wrócił do Warszawy. Był
pogodny i dobrej myśli. Po raz drugi odwiedził Wilno w 1943 r., kiedy byłam aresztowana i
wsadzona z początku na Gestapo na Ofiarnej, a potem w więzieniu na Łukiszkach. I znowu
szczęśliwie uniknął niebezpieczeństwa, przedostał się z powrotem do Warszawy”.
Komendantem głównym AK był oczywiście Stefan „Grot” Rowecki, a szefem sztabu
generał Tadeusz Pełczyński – „Grzegorz”, ale walką oddziałów bojowych Polskim Państwie
Podziemnym, od 1942 roku do późnej wiosny 1944 roku dowodził August Emil Fieldorf,
główna postać tak zwanej walki bieżącej. Tym samym wszystkie akty zbrojne jak Polska
długa i szeroka, wszystkie likwidacje funkcjonariuszy niemieckich, wszystkie egzekucje
polskich zdrajców, szmalcowników, denuncjatorów, wszystkie potyczki partyzanckie czy
wysadzenia niemieckich pociągów – to wszystko odbywało się z jego rozkazu. Działania
Kedywu charakteryzowały się z jednej strony ogromnym rozmachem, a z drugiej zaś miały
kapitalne znaczenie dla moralnego oddziaływania na własne gnębione przez okupanta
społeczeństwo.
To właśnie nikt inny, jak pułkownik Fieldorf wydał bezpośredni rozkaz likwidacji „kata
Warszawy”, dowódcy SS i Policji na dystrykt warszawski Generalnego Gubernatorstwa,
generała Franza Kutschery. Była to najsłynniejsza akcja polskiego podziemia,
przeprowadzona w centrum miasta w biały dzień. Starannie przygotowana operacja trwała
minutę i czterdzieści sekund. Nazistowski zbrodniarz zginął zastrzelony przed siedzibą
komendantury SS w Alejach Ujazdowskich. W akcji wzięło dziewięciu żołnierzy i trzy
łączniczki. Czterech zginęło, a dwóch zostało rannych. Straty niemieckie wyniosły pięciu
zabitych i dziewięciu rannych. W odwecie za zamach na Kutscherę, dzień później Niemcy
rozstrzelali w Alejach Ujazdowskich stu Polaków, a ponad dwieście osób zostało
rozstrzelanych w ruinach getta. Była to jedna z ostatnich publicznych egzekucji przed
wybuchem powstania warszawskiego.
88
Sprawne zorganizowanie aparatu dowodzenia i znakomite kierowanie Kedywem nie
pozostało bez wpływu na kolejne zadanie wyznaczone pułkownikowi Fieldorfowi…
Na krótko przed upadkiem powstania warszawskiego, rozkazem Naczelnego Wodza,
Kazimierza Sosnkowskiego, August Emil Fieldorf został awansowany na stopień generała
brygady. W październiku 1944 roku otrzymał stanowisko zastępcy ówczesnego Komendanta
Głównego AK, generała Leopolda Okulickiego. Wcześniej jeszcze, bo w kwietniu,
Fieldorfowi powierzono zadanie stworzenia i kierowania głęboko zakonspirowaną
organizacją „NIE” (Niepodległość), kadrowym odłamem Armii Krajowej przygotowywanym
do działań w warunkach sowieckiej okupacji. Bezpośrednie działania organizacja „NIE”
miała podjąć po rozwiązaniu Armii Krajowej, co nastąpiło w dniu 19 stycznia 1945 roku.
Przy doborze członków obowiązywały surowe kryteria – ścisła konspiracja i przede
wszystkim nakaz zrywania kontaktów z AK. Zgodnie ze swym statutem, organizacja „NIE”
nastawiona była przede wszystkim na działalność długoterminową. W działalności bieżącej
ograniczano się jedynie do samoobrony, propagandy, wywiadu i kontrwywiadu oraz badania
nastrojów w Armii Czerwonej i Armii Ludowej. Nie przewidywano akcji dywersyjnych, ani
działalności partyzanckiej.
Fieldorf był znakomitym konspiratorem, Niemcom nigdy nie udało się go aresztować.
Przez prawie całą okupację nie zmienił adresu, mieszkając jako skromny, nie rzucający się w
oczy kolejarz Walenty Gdanicki przy ulicy Kazimierzowskiej 81. Pewnego razu pojawił się
tam przybyły z Węgier pułkownik Adam Borkiewicz - „Poleski” pytając, czy zastał Emila...
To, co nastąpiło po tym w Komendzie Głównej, przypominało trzęsienie ziemi.
Odpowiedzialny za dekonspirację adresu człowiek został wywalony z Kedywu, a pułkownik
Borkiewicz aż do swej śmierci w roku 1958 żył w przekonaniu, że podany mu adres
na Kazimierzowskiej był fałszywy.
*
Aresztowanie generała Fieldorfa nastąpiło w czasie, kiedy sowieci podstępnie schwytali
również Leopolda Okulickiego „Niedźwiadka” oraz piętnastu innych przywódców Polskiego
Państwa Podziemnego i wywieźli ich do Moskwy. Tam cała szesnastka została oskarżona i
skazana w haniebnym procesie pokazowym, przeprowadzonym w dniach 1 - 21 czerwca 1945
roku przed Kolegium Wojskowym Sądu Najwyższego ZSRS.
Aresztowany w Milanówku generał Fieldorf do końca nie został rozpoznany. Zesłano go w
głąb Związku Sowieckiego, do łagrów pod Uralem, w Swierdłowskiej Obłasti. Kiedy dostał
się w sowieckie łapy, rozbite po powstaniu, śmiertelnie ranne podziemie podjęło
przygotowania do odbicia uwielbianego dowódcy. Przeprowadzić miał ją oddział porucznika
„Kmity” – Henryka Kozłowskiego, lecz generał zabronił podejmowania zbędnego – jego
zdaniem – ryzyka.
Góry Ural to magiczna linia oddzielająca dwa światy – Europę i Azję. Ciągną się na
przestrzeni około dwóch tysięcy kilometrów - zrodzone na północy, na wybrzeżu Morza
Karskiego, na południu konają na brzegu morza Kaspijskiego. Lecz Ural to także osławione
łagry Workuty, która do 1991 roku była miejscem zamkniętym i która z lotu ptaka
przypomina kształtem trupią czaszkę. To miejsce uświęcone krwią setek tysięcy więźniów
stalinowskiego reżimu, miejsce, w którym nie można zapomnieć o tragicznych dziejach Rosji
i całej Europy.
Sieć sowieckich łagrów składała się w szczytowym okresie z kilku tysięcy obozów pracy
przymusowej rozlokowanych na terenie całego kraju. Panowały w nich skrajnie złe warunki
bytowe, zbliżone do niemieckich obozów koncentracyjnych, a umieszczeni w nich ludzie byli
przymuszani do wycieńczającej, niewolniczej pracy. W przypadku nie wypełnienia ustalonej
normy ograniczano im i tak skromne racje żywnościowe.
Ideologicznym celem łagrów była „reedukacja przez pracę”, a umieszczeni w nich nie byli
w założeniu przeznaczani do zagłady. W rzeczywistości jednak niektóre obozy stanowiły
89
miejsca faktycznej eksterminacji „wrogów ustroju”. Więźniowie wykonywali najgorsze
rodzaje pracy - takie jak praca w kamieniołomach, kopalniach, wyręb lasu, roboty ziemnobudowlane, budowa linii kolejowych, rurociągów itd. Złe warunki i przeciążenie powodowały
masową śmiertelność, dochodzącą w niektórych obozach i okresach nawet do 1/3 rocznie.
Totalitarny ustrój radziecki różnił się od hitlerowskiego tym, że nie miał w oficjalnej
doktrynie zaplanowanego ludobójstwa. Ale są podstawy, aby mówić o wpisanym w GUŁag
kulturobójstwie. Władza radziecka dążyła do zniszczenia każdej wspólnoty, którą uznawała
za obcą lub wrogą. W cieniu GUŁagu znalazło się więc wszystko, co tworzy więź społeczną i
może dawać oparcie w konfrontacji z totalitarnym państwem – religia, warstwa społeczna,
opozycyjne środowisko polityczne czy poczucie narodowe. W intencji twórców GUŁag
stanowił narzędzie walki o ustrój radziecki. Miał unieszkodliwić jego przeciwników, zarówno
tych rzeczywistych jak i tych domniemanych. Miał pomóc w budowie potęgi materialnej,
wesprzeć gospodarkę, wytępić starą przedrewolucyjną mentalność. Cel uswięcał środki.
GUŁag - Главное Управление Исправительно - Трудовых Лагерей и колоний Gławnoje
Uprawlenije Isprawitielno - Trudowych Łagieriej i Kolonij (Główny Zarząd Poprawczych
Obozów Pracy) - miejsce pracy przymusowej rozrzuconych po całym Związku Sowieckim
od Morza Białego po Morze Czarne i od Syberii po Centralną Azję. Nazwa funkcjonuje do
dziś, choć pochodzi z oficjalnego języka państwa, którego już nie ma. W latach trzydziestych
stał się największym systemem niewolniczym na świecie, nie mającym wiele wspólnego z
jakąkolwiek sprawiedliwością, natomiast mającym istotne znaczenie ekonomiczne i będącym
integralną częścią ekonomicznego systemu ZSRS.
Nowy świat otworzył się przed generałem w całej pełni. Świat obozów, zsyłek i więzień,
świat tragicznych rozwiązań, świat doprowadzający ludzi, którzy do niego trafili, do pełnego
duchowego załamania. Albo do prawdziwego męstwa. Ale tym wykazywali się – oczywiście
– jedynie nieliczni. Na Uralu Fieldorf pracował katorżniczo w okrutnych warunkach
klimatyczno-pogodowych, między innymi przy mrozie sięgającym -50 stopni Celsjusza.
Nigdy jednak nigdy dał się złamać, zgodnie z relacjami współwięźniów podtrzymywał
jeszcze innych na duchu. „Tam gdzie się załamywano, szedł z dobrym słowem, a gdzie
padano, podtrzymywał i dosłownie dźwigał” – pisał w swoich wspomnieniach o generale
działacz Stronnictwa Pracy Jan Hoppe, dzielący z nim który łączył z generałem uralskie
zesłanie.
Jego żelazny charakter obrazuje również znamienny epizod, mający miejsce podczas
zesłania. Sam zagrożony chorobą, oddał choremu na czerwonkę współwięźniowi swoją porcję
tanalbiny, którą otrzymał przed odjazdem pociągu z Rembertowa. Uratowany przez Fieldorfa
młody człowiek nazywał się Tadeusz Bobrowski. „Był pierwszym człowiekiem, którego
osobowość tak mnie zafascynowała (…) – powiedział wiele lat później. - W tych warunkach
człowiek stawał się nagi. Żadne otoczki nie kryły cech osobowościowych. Ujawniały się
słabostki, podłostki, a z równą wyrazistością, może nawet dominującą wszystkie dodatnie
strony charakteru. Wyraźnie widziało się tych, którzy zasługiwali na miano człowieka.
Takimi wspaniałymi pozostali w mojej pamięci Walenty Gdanicki, Jan Hoppe (wówczas
Chmielewski) i im podobni”.
Fieldorf nigdy nie zdradził towarzyszom niedoli swojej prawdziwej tożsamości. Zawsze
twierdził, że jest tylko zwykłym kolejarzem, którego nic nie interesuje poza końcem własnego
nosa i własnym interesem. Jednak więźniowie podświadomie zdawali sobie sprawę z tego, że
nie była to prawda. Aura, jaką wokół siebie roztaczał „Gdanicki” wskazywała na coś zupełnie
odwrotnego. Stefan Czarnecki, który również spędził z generałem okres zesłania, powiedział
po latach: „Wiedziałem, że to nie był kolejarz”.
*
90
Kolejny komendant „NIE” pułkownik Antoni Sanojca, w porozumieniu z dowódcą AK w
likwidacji – pułkownikiem Janem Rzepeckim, wystąpił do p.o. Naczelnego Wodza Polskich
Sił Zbrojnych generała Władysława Andersa o rozwiązanie „NIE”, co nastąpiło 7 maja 1945
roku. Jednocześnie podjął decyzję o kontynuowanie działań w postaci powołanej Delegatury
Sił Zbrojnych na Kraj.
Generał Fieldorf wrócił z zesłania pod koniec 1947 roku. Chory, obdarty i krańcowo
wyczerpany, lecz wciąż nierozpoznany. Nie podjął już dalszej działalności konspiracyjnej,
słuchał radia BBC, interesował się toczoną na w tym czasie na półwyspie koreańskim wojną,
zajmował się stolarką, opiekował się wnuczką Zosią, córką swojej starszej córki Krystyny i
siostrzeńcem żony, Andrzejem Zacharą, któremu tłumaczył, że „AK to było regularne wojsko,
które zeszło do podziemia, zaś AL to była amatorska partyzantka”. Nie miał żadnych ambicji
dalszej kariery wojskowej, pragnął jedynie osiąść gdzieś spokojnie na wsi, cieszyć się tą
resztką życia, która mu jeszcze pozostała i rodziną. Był zdania, że „po wojnie nikt już nie
powinien tracić życia”, bolał, że „tylu młodych ludzi nadal ginie”.
Niepokojące były jednak rozmowy z żoną na temat generała. Janina Fieldorf nalegała
stanowczo, by Emil wyjechał z kraju. Mieszkając od „wyzwolenia” w Polsce, dobrze zdawała
sobie sprawę, jakie niebezpieczeństwo grozi mężowi ze strony Ministerstwa Bezpieczeństwa
Publicznego. Ale „Nil” miał na ten temat zgoła odmienne zdanie. „Moje miejsce jest w kraju,
tutaj są moi harcerze, moi ludzie, nikt nie powie, że uciekałem przed niebezpieczeństwem” –
powiedział podczas jednej z takich rozmów. W innej z kolei oznajmił, że w ZSRS przeszedł
tak straszne piekło, że nikt nie jest mu wstanie drugiego, takiego samego, zgotować.
Generał był wyraźnie zniechęcony panującą wówczas w Polsce sytuacją, zdając sobie
dobrze sprawę, że komuniści „zalęgli” się tu „na długie lata”. Wiadomo też, że mimo prób
nawiązania kontaktu, nie spotkał się pułkownikiem Janem Mazurkiewiczem - „Radosławem”,
który uważał, że w ówczesnym klimacie politycznym w kraju jest jeszcze szansa załatwienia
na wyższym szczeblu jego ujawnienia się i legalizacji, wykorzystując kontakty wyrobione w
trakcie działalności w Komisji Likwidacyjnej byłej AK. Jak pisała jego młodsza córka, Maria
Fieldorf-Czarska: „Ojciec był przeciwny działalności Komisji Likwidacyjnej dla Spraw b.
AK, był wręcz przygnębiony owocami jej działalności. Uważał on, że po rozwiązaniu AK
każdy jej żołnierz stał się indywidualnym człowiekiem i sam powinien decydować o, lub nie,
ujawnianiu się. Przede wszystkim był zdania, że Komisja Likwidacyjna umożliwiła UB
sporządzenie list nazwisk ujawnionych żołnierzy AK, ułatwiając tym ich późniejsze masowe
aresztowania”.
Ubolewał głęboko nad zachowaniem się niektórych wyższych oficerów Armii Krajowej,
którzy wydali nazwiska licznych żołnierzy podziemia. W jakiś czas po powrocie z Rosji,
stojąc nad grobem Emilii Malessy „Marcysi”, odpowiedzialnej za wiele ujawnień, które miały
tragiczne konsekwencje, powiedział do żony:
- Można to zrozumieć, ale nie można tego zapomnieć.
Emilia Malessa, pseudonim „Marcysia” (1909-1949) – kapitan Armii Krajowej, powstaniec
warszawski, wcześniej szefowa „Zagrody”, Działu Łączności Zagranicznej (kurierskiej) KG
AK, a potem DSZ i I Zarządu WiN, płk. Jana Rzepeckiego, żona kpt. Jana Piwnika –
„Ponurego”. Przebywając po wojnie w areszcie, uwierzyła „oficerskiemu słowu honoru”
szefa Departamentu Śledczego MBP Józefa Różańskiego, że żadna z ujawnionych osób nie
będzie aresztowana i osądzona. Za wiedzą swoich przełożonych – płk Jana Rzepeckiego
szefa WiN oraz płk Antoniego Sanojcy – i na ich rozkaz, podjęła decyzję o ujawnieniu
członków i przywódców I Komendy Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość. Po aresztowaniach,
będąc nadal w więzieniu, na znak protestu przeciw niedotrzymaniu słowa przez Różańskiego
rozpoczęła strajk głodowy. 14 lutego 1947 skazana została na dwa lata pozbawienia
wolności. Kilka dni później, decyzją Bolesława Bieruta ułaskawiono ją wraz z innymi
91
współoskarżonymi. Natychmiast podjęła próby interwencji, domagając się dotrzymania
umowy i uwolnienia ujawnionych przez nią żołnierzy podziemia. Oczywiście bezskutecznie.
Odrzucana i bojkotowana przez część środowiska byłych żołnierzy AK, 5 czerwca 1949
popełniła samobójstwo.
W odpowiedzi na obietnicę amnestii, Generał „Nil” podjął w końcu decyzję o ujawnieniu
się władzom komunistycznym, tyle, że nie przed Komisją Likwidacyjną AK. W lutym 1948
roku zarejestrował się w łódzkiej Rejonowej Komendzie Uzupełnień pod swoim prawdziwym
nazwiskiem, podając również swój stopień wojskowy.
Spodziewał się aresztowania, lecz nie dopuszczał możliwości ucieczki z Polski, uważając,
że niezależnie od okoliczności jego miejsce jest w kraju. Sądził, że „nic gorszego od piekła
jakie przeszedł na Uralu, nie może go już spotkać”. Oj naiwny, naiwny był bohaterski
dowódca „Kedywu”...
„A wtedy zaczęłam się niepokoić – czytamy we wspomnieniach żony generała, Janiny
Fieldorf. - Zdawałam sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie mu grozi w kraju, gdzie szaleje
bezpieka, a byli AK-owcy są tropieni, aresztowani, przeważnie likwidowani. Błagałam, żeby
się starał przedostać za granicę. Nie chciał, choć jak sam twierdził, przejście granicy było dla
niego drobnostką. »Moje miejsce w kraju - twierdził - tutaj są moi harcerze, moi ludzie, nikt
nie powie, że uciekałem przed niebezpieczeństwem«. Wyjeżdżał ciągle do
Warszawy, Krakowa, a ja truchlałam na każdy odgłos kroków na schodach w nocy, na każdy
dzwonek późnym wieczorem”.
Aresztowany został 10 listopada 1950 roku. Na próżno wyrzucił na ulicę przygotowany
zawczasu świstek papieru z adresem żony, w nadziei, że ktoś zawiadomi ją o jego
aresztowaniu, jak praktykowano to podczas okupacji niemieckiej. Przewieziono go do
Warszawy i osadzono w areszcie śledczym Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego przy
ulicy Koszykowej.
*
W aktach śledczych znajduje się protokół z „rewizji osobistej”, przeprowadzonej przez
kpt. Lutosława Stypczyńskiego w obecności Zygmunta Krasińskiego i Władysława
Fabiszewskiego, podczas której zakwestionowano: „zegarek na rękę marki »Arlea« biały z
białym paskiem, okulary w zielonym futerale, pióro wieczne białe, ampułki z białymi
pastylkami, portmonetkę z zawartością 7,45 zł, paczkę bibułek papierosowych, jeden ołówek,
pieniądze w sumie 22 zł, portfel brązowy, rękawiczki skórzane brązowe, chustkę do nosa,
zapalniczkę białą płaską”.
Wszystkie te rzeczy oraz „czapkę szarą, krawat, pasek do spodni skórzany, garnitur czarny
w szare pasy z 2 części, kalesony krótkie, szalik w czarną kratkę, 5 fotografii, kalendarzyk
kieszonkowy, 13 różnych papierków z notatkami, dokument MON nr 2240, wyciąg
metryczny, plaster, jesionkę czarną – razem 26 pozycji” przekazano do depozytu MBP i
zapisano w Księdze Kontroli Depozytów pod numerem 163/50.
„Na próżno czekałam na niego tego dnia, a w nocy zjawili się ubowcy, przeprowadzili
rewizję, siedzieli przez cały tydzień – wspominała Janina Fieldorf. - Nic podejrzanego nie
znaleźli, a skoro tylko opuścili nasz dom, niezwłocznie pojechałam do Warszawy.
W więzieniu na Mokotowie powiedzieli mi, że takiego nie ma. W prokuraturze wojskowej
nie chcieli mi powiedzieć, i dopiero w grudniu oświadczyli, że mogę się starać o widzenie w
sądzie wojewódzkim. Otrzymałam to widzenie. Z bijącym sercem stałam przy kratce, jak to w
więzieniu. Ukazał się Emil ze strażnikiem. Bał się widocznie, że się załamię, że zacznę płakać
i od razu sztucznie ożywionym tonem zaczął pytać o dzieci, o rodzinę, o ojca. Dziwił się, że
go znalazłam. Trzymałam się, nie płakałam. Dopiero jak wyszłam za bramę, zalałam się
łzami. Z początku nie pozwolili zaangażować adwokata. Wyznaczyli z urzędu takiego Żyda,
nie pamiętam jego nazwiska. Byłam u niego. Rozmawiał grzecznie, ale na końcu powiedział
92
tak: »Pani mąż, to człowiek ze stali, nie okazuje ani skruchy, ani żalu. Szkoda, że on nie jest
po naszej stronie, my potrzebujemy takich ludzi«”.
21 listopada Wojskowy Prokurator Naczelnej Prokuratury Wojskowej ppłk Helena
Wolińska (Fajga Mindla) wydała „postanowienie o tymczasowym aresztowaniu Augusta
Emila Fieldorfa, b. oficera zawodowego (generała brygady), podejrzanego z artykułu 86 § 2
KKWP”. Artykuł ten stwierdzał: „Kto usiłuje przemocą zmienić ustrój Państwa Polskiego,
podlega karze więzienia na czas nie krótszy od lat 5 albo karze śmierci”...
Po pewnym czasie generał został przeniesiony do więzienia mokotowskiego przy ulicy
Rakowieckiej 37. 20 grudnia oficer śledczy ppor. Kazimierz Górski „po zapoznaniu się z
materiałami dochodzeniowymi przeciwko Augustowi Emilowi Fieldorfowi podejrzanemu o
działalność antypaństwową postanowił: wszcząć w powyższej sprawie śledztwo, przyjąć
sprawę do swego prowadzenia oraz uznać materiały dochodzeniowe za materiały śledcze i
załączyć je do akt sprawy”. Zgodę na przeprowadzenie śledztwa podpisał Naczelnik
Wydziału Śledczego MBP ppłk Ludwik Serkowski i od tego dnia rozpoczęły się intensywne
przesłuchania, trwające do 30 lipca 1951 roku.
Dwadzieścia trzy miesiące spędził generał w specjalnej celi nr 11, maleńkim, ciemnym,
dusznym i śmierdzącym pomieszczeniu. Podłoga była tam betonowa, nie było żadnego stołka
ani stołu - musiał wiec siedzieć na podłodze. W rogu stał kubeł służący do dokonywania
defekacji. Był jak dwie krople wody podobny do kubła, w którym co dnia przynoszono
nędzną zupę z więziennej kuchni. To filozoficzne uzmysłowienie związku między początkiem
a końcem procesu trawienia nie wzbudzało bynajmniej apetytu na posiłek. Przez cały czas
przebywania w więzieniu nie zmienił ani razu bielizny czy ubrania. Ponieważ buty, w których
go aresztowano, rozleciały się, dano mu jakieś szmaciaki. Głodzili go tam i zadręczali
śledztwami.
„Zaczęłam wpłacać na Emila konto co miesiąc z początku 500, potem po 200 złotych –
opowiadała Janina Fieldorf. – Mam kwity. A on nic nie mógł kupić, nie miał papierosów,
ubranie poszło w strzępy (...)
Na widzenie przyjeżdżałam co miesiąc, ale nie zawsze dostawałam przepustkę. Był czas,
kiedy przez kilka miesięcy na próżno prosiłam o przepustkę. Kiedy wreszcie znalazłam się w
rozmównicy, Emil zapytał z żalem: »Dlaczego tak długo nie byłaś? Tak czekałem«. »Emil powiedziałam - ja jestem tu co miesiąc, jestem tu zawsze, ale to nie z mojej winy, zrozum«.
Zrozumiał.
Strażnicy byli różni. Raz tylko był jakiś młody, zezwierzęcony i przerwał nam rozmowę,
bo Emil powiedział, żebym nie wpłacała tyle pieniędzy, bo mu nie dają nic kupić na wypiskę.
Listy nasze też nie zawsze dochodziły. Od niego mam tylko parę. Cenzura była ostra (...).
Co miesiąc usiłowałam zdobyć przepustkę na widzenie ale nie zawsze mi ją dawali. Nawet
jednak uzyskanie przepustki nie załatwiało sprawy. Przepustkę podawało się w bramie
więziennej i czekało aż wyjdzie strażnik z listą nazwisk tych, którzy mogą wejść. Stałyśmy
tak pod murami, lub po drugiej stronie ulicy, pod budynkiem SGPiS, od rana do godziny 16tej, w deszcz, mróz i śnieg, a jak ukazywał się strażnik z papierkiem, biegłyśmy i chciwie
wysłuchiwałyśmy, czy padnie oczekiwane nazwisko. Był czas, kiedy przez kilka miesięcy z
rzędu na próżno stałam pod więzieniem. Ukarali Emila w ten sposób, że nie dopuszczali mnie
na widzenie z nim (...)
Legendy krążyły o nim na Mokotowie. Jak twierdzi pan Lichtszajn, nawet te psy śledcze i
cały aparat sądowy miał do niego szacunek. Martwił się o nas, o córki, że pewnie nam ciężko,
wyobrażał sobie jak trudno jest nam poradzić sobie finansowo. O sobie myślał najmniej (...).
Rabin Chaim Lichtszajn przebywał przez pewien czas w jednej celi z generałem Fieldorfem.
Zawsze wyrażał się o nim z wielkim szacunkiem i pietyzmem. Pewnego dnia generał
Fieldorf ocalił mu w celi życie, kiedy inny więzień, po torturach, chciał zabić rabina pokrywą
93
kibla. Żona generała Fieldorfa zanotowała: „28.III.1957 rok. Wczoraj zjawił się Lichtszajn
Chaim, który mnie, a właściwie nas, od roku poszukiwał, żeby opowiedzieć o swoim
zetknięciu się z Emilem na Mokotowie. Nie wyglądał wcale na rabina, nic w sobie nie miał z
osoby duchownej. Taki zwykły człowiek, rudawy, bardzo szczupły, o inteligentnych
oczach”.
Emila cechowała niesłychana wprost prawość, jakaś niepojęta wprost ufność, nigdy się nie
spodziewał takiego wyroku. Był też tak pracowity, że wciąż wymyślał jakieś łamigłówki
myślowe, dla ćwiczenia pamięci, lubił grać w domino. Na śledztwie niczego się nie zapierał,
ani jednego słowa nie wymówił, ani jednego gestu nie zrobił dla swojej obrony. Na
śledztwach właściwie oskarżał on, a nie oni. Kiedy Lichtszajn był w sąsiedniej celi, słyszał
jak Emil mówił: »cóż, ja jestem niepodległościowcem, byłem nim zawsze i będę, nigdy się
nie zmienię, nie ma o czym mówić ze mną«. Kiedyś Emil powiada rabinowi, że śledczy
podniósł na niego rękę, zamachnął się. A Emil rozwarł koszulę i powiedział: »Bij mnie
Polaka, ty łobuzie. Patrz, oto mam zęby wybite przez Niemców, wroga, odpłaciłem im
inaczej, a teraz ty! Bij!« Nie uderzył, a Emil się rozpłakał, po raz pierwszy.
Nigdy nie widziałam go płaczącego, nigdy. Nie mogę nawet sobie tego wyobrazić.
Ciemno mi się robi przed oczami, jak o tym myślę. Nie myśleć, nie myśleć, nie myśleć, ale
pamiętać musimy, ja i moje córki. Trzeba powiedzieć wnuczkom, niech wiedzą. (...)
Epizod wybicia Generałowi zębów przez Niemców jest niewyjaśniony. Fieldorf nie był
nigdy w rękach niemieckich, miewał jednak w sowieckim łagrze poważne scysje z
niemieckimi więźniami funkcyjnymi na tle złego traktowania przez nich polskich więźniów,
więc być może powyższa relacja dotyczy tego rodzaju wypadku.
Wtedy odstawili go na jakiś czas na boczny tor, tzn. nie wzywali go na badanie. Przeszedł
do ogólnej celi, gdzie był do wyroku. Nie spodziewał się takiego wyroku, do tego stopnia, że
nawet wziął adres rabina, żeby zawiadomić jego rodzinę. Od razu poczuł zaufanie do tego
Chaima i kiedy leżeli na siennikach, głowa przy głowie, szeptali nocami i roztrząsali różne
sprawy całymi godzinami.
W tej celi był cztery miesiące. Potem zabrali go na rozprawę. Wszyscy wiedzieli, że on tu
już nie wróci. Odchodząc, pożyczył buty od jednego z więźniów. A przecież posłałam mu
takie porządne, na filcu. Nie oddali mu. Odesłał potem te buty, a na nich odczytali: »Kara
śmierci - ha, ha, ha!« Nigdy nie mógł uwierzyć, że można popełnić tak morderstwo i to w
imieniu rzekomego prawa.
Emil zarzucał władzom londyńskim, że niepotrzebnie spowodowały utworzenie WiN-u,
»Wolność i Niepodległość«, że to spowodowało zagładę wielu tysięcy niewinnych ludzi. W
okresie, kiedy Rosja stała się jedną ze światowych potęg, tworzenie takiej organizacji, tuż po
wojnie, nie miało zupełnie sensu. Bolał nad tym wszystkim. Pan Lichtszajn mówił, że Emil
kazał sobie, mówić po imieniu, nie pozwalał tytułować się generałem”.
*
Córka Generała, Maria, przechowała listy ojca z więzienia. Nie było ich wiele, kilka tylko.
Oto jeden z nich:
„Kochana Janinko!
W czasie naszej ostatniej rozmowy wspominałem Tobie, że przydałoby się trochę pomóc
Ojcu mojemu. Kiedy później zastanawiałem się nad tym, zrobiło mi się przykro, że Ciebie
obarczyłem taką prośbą, bo przecież wiem, jak u Was jest krucho, zwłaszcza, że wpłacacie tu
na moje konto. Moja Droga, jeśli wskazałem na Ojca, to jedynie z tym przeświadczeniem i
pod tym warunkiem, że to co Jemu przeznaczycie, będzie zamiast wpłaty na moje konto. Nie
chodzi tu o regularne miesięczne stawki, ale od czasu do czasu. Ostatecznie otrzymuje
94
emeryturę, no i Józek uczciwie Ojcu pomaga. Mnie na razie pieniędzy nie wpłacaj. Przed
miesiącem dostałem kartkę od Ciebie, ale listu żadnego nie było już od czasu, jak dostałem
list od Ojca. Zmian u mnie nie ma. Gdyby nie to, że się o Was martwię, wszystko byłoby do
zniesienia.
Przesyłam Wam wszystkim bardzo serdeczne ucałowania i pozdrowienia. Z
niecierpliwością oczekuję od Was wiadomości.
O mnie się nie martwcie zupełnie, ani to ulgi nie przyniesie ani też pomoże.
Oddzielnie ściskam Zosię. Ona ma już blisko 9 lat? Powiedz jej, że listu od niej jeszcze nie
było.
No, bywajcie zdrowe moje kochane kobiety i kobietki (Zosia) i mężczyźni (Andrzejek).
Wasz mąż, ojciec, wujek i dziadek”.
15 stycznia 1951 roku oficer śledczy MBP ppor. Piotr Madej wystąpił z wnioskiem do
Naczelnej Prokuratury Wojskowej „o zabezpieczenie grożącego podejrzanemu przepadku
mienia składającego się z ruchomości, a to: mebli – szafy, tapczanu, krzeseł itp. Narzędzi
stolarskich znajdujących się w lokalu przy ul. Próchnika 39 m. 15 w Łodzi”.
20 lutego Wojskowy Sąd Rejonowy w składzie: przewodniczący płk Aleksander Warecki,
sędziowie – mjr Mieczysław Widaj i mjr Zygmunt Wizelberg, przychylił się do wniosku o
zabezpieczenie mienia.
W kwietniu Naczelna Prokuratura Wojskowa w osobie ppłk Heleny Wolińskiej, szefa
Wydziału VII, zwróciła się z pismem do Rejonowego Urzędu Likwidacyjnego w Łodzi:
„W załączeniu przesyłam odpis prawomocnego postanowienia Wojskowego Sądu
Rejonowego w Warszawie z 20 lutego 1951 r. nr Cs 74/51 o zabezpieczeniu grożącego
podejrzanemu FIELDORFOWI Augustowi Emilowi przepadku mienia z prośbą o wykonanie.
Wg posiadanych przez Naczelną Prokuraturę Wojskową informacji FIELDORF August
Emil jest właścicielem następujących nieruchomości [!], które stanowią:
1 tapczan tapicerski, 1 półka stojąca do książek, 4 krzesła twarde, 1 szafa, niekompletne
narzędzia stolarskie, 1 taboret, 2 półeczki, 1 drewniany kuferek, 1 walizka z bielizną, 1
ubranie robocze (stare), 1 płaszcz sukienny.
Wyżej wymienione przedmioty znajdują się w mieszkaniu przy ul. Próchnika 39 w Łodzi.
O dokonanym zabezpieczeniu mienia FIELDORFA Augusta Emila proszę zawiadomić
Naczelną Prokuraturę Wojskową w Warszawie”.
Ostatnie przesłuchanie byłego szefa Kedywu miało miejsce 25 lipca 1951 roku.
Podejrzanego przesłuchiwał wiceprokurator Generalnej Prokuratury RP Benjamin Wajsblech.
„Do winy się nie przyznaję – można wyczytać z zachowanego do dziś dokumentu – i
wyjaśniam, że jako dowódca, a właściwie jako komendant Kedywu KG AK nie wydawałem
rozkazu podwładnym sobie oddziałom likwidowania względnie rozpracowania oddziałów
partyzanckich GL, AL albo tez partyzantki radzieckiej. Zajęty byłem wyłącznie walką z
Niemcami i ludźmi współpracującymi z okupantem”.
*
Tajny proces generała „Nila” odbył się 16 kwietnia 1952 roku przed Sądem Wojewódzkim
dla miasta Warszawy. August Emil Fieldorf sądzony był za współpracę z okupantem na mocy
dekretu PKWN z 31 sierpnia 1944 „o wymiarze kary dla faszystowsko-hitlerowskich
zbrodniarzy i zdrajców Narodu Polskiego. A więc z dekretu, który stał się narzędziem
sądowego bezprawia w walce politycznej, prowadzonej przeciwko AK i całemu
niepodległościowemu podziemiu. Z tego dekretu oskarżano i skazywano żołnierzy AK, BCh i
działaczy politycznych. Jednocześnie z tego samego dekretu i z tych samych artykułów
orzekano kary wymierzane niemieckim zbrodniarzom wojennym... Generała Fieldorfa
oskarżono głównie o wydawanie rozkazów i organizowanie mordowania przez Kedyw
partyzantów GL i AL, komunistów i partyzantów sowieckich.
95
Akt oskarżenia sporządził i podpisał oficer śledczy MBP ppor. Kazimierz Górski. Sądowi
Wojewódzkiemu dla miasta Warszawy w sprawie IVK 311/51 przewodniczyła Maria
Gurowska (prawdziwe nazwisko Maria Zand). W charakterze ławników asystowali jej Michał
Szymański i Bolesław Malinowski. Prokuraturę reprezentowali Benjamin Wajsblech i Paulina
Kern.
Zaraz na początku rozprawy prokurator wniósł o wykluczenie jawności. Obrońca, adwokat
Jerzy Mering, nie oponował. Proces odbył się więc na zasadzie art. 277 kpk przy drzwiach
zamkniętych, gdyż jawność postępowania mogłaby ujawnić okoliczności, których zachowanie
w tajemnicy jest niezbędne ze względu na śledztwo prowadzone przeciwko innym osobom.
W procesie generała zeznawali świadkowie poddani torturom, powoływano się na
sfałszowane dokumenty. Za taką cenę oficerowie śledczy, prokuratorzy i sędziowie chcieli
dowieść, że głównym celem Armii Krajowej była współpraca z okupantem. Tragedia
dowódców i żołnierzy Polskiego Państwa Podziemnego, która zaczęła się od wspólnej z
Armią Czerwoną walki o Wilno w lipcu 1944 roku, dogasała w celach Mokotowa, Wronek,
Rawicza, w łagrach i na zsyłkach.
Osobami, które obciążyły swymi zeznaniami „Nila” w śledztwie i na rozprawie byli dwaj
jego byli podwładni: płk Władysław Liniarski – „Mścisław”, były komendant Białostockiego
Okręgu ZWZ-AK oraz kpt. Tadeusz Grzmielewski – „Igor”. Wyniszczonego chorobą i
torturami Liniarskiego wniesiono do sali rozpraw na noszach. Wyglądał tak potwornie, że
generał nie potrafił go rozpoznać. Aresztowany w lipcu 1945 roku w Brwinowie pod
Warszawą, 20 maja 1946 roku został skazany przez warszawski Wojskowy Sąd Rejonowy na
karę śmierci w podobnym pseudoprocesie. W nagrodę za pogrążające generała Fieldorfa
zeznania zamieniono mu tę karę na dziesięć lat pozbawienia wolności. W 1953 roku został
zwolniony z więzienia ze względu na zły stan zdrowia. Zmarł 11 kwietnia 1884 roku w
Warszawie.
Kpt. Tadeusz Grzmielewski był w okresie okupacji zastępcą szefa III Oddziału
Operacyjnego Kedywu KG AK. Zarówno Grzmielewskiego, jak Liniarskiego i Fieldorfa
przesłuchiwał ten sam śledczy MBP, podporucznik Kazimierz Górski.
„Jedyny świadek, który zeznawał przeciwko Emilowi, to był Grzmielewski –
relacjonowała Janina Fieldorf. - Jeżeli Emil nie żyje, on jest sprawcą jego śmierci. Według ich
prawa sądowego oskarżony nie może być skazany na podstawie własnego przyznania się do
winy. Musi być chociaż jeden świadek. I takiego świadka znaleźli, choć Emil i tak do żadnej
winy się nie przyznawał. Emilowi dali do przeczytania zeznanie tego Grzmielewskiego. Jak
opowiadał panu Chaimowi [Lichtszajnowi], złapał się za głowę, jak to przeczytał, nie chciał
własnym oczom wierzyć. Przybiło go to, że to jego człowiek, jego podwładny, AKowiec, a
takich było więcej. Chociaż jak twierdzi pan Lichtszajn, tchórzostwo i płaszczenie się wobec
wroga cechowało NSZ, Narodowe Siły Zbrojne. To był, według niego, okropny element,
sprzedajny, za cenę lepszego wyżywienia, ćwiartki masła, czy czegoś tam, wydawali lub
oskarżali nawet najbliższą rodzinę. A ten Chaim przez prawie pięć lat żył o chlebie i wodzie,
bo religia nie pozwalała mu na korzystanie z kotła. Nie mogli go zmusić do jedzenia”.
16 i 20 sierpnia 1957 roku obaj świadkowie, Liniarski i Grzmielewski, odwołali przed
wiceprokuratorem Prokuratury Generalnej PRL Stanisławem Krygielem wymuszone na nich
podczas śledztwa przeciwko Augustowi Emilowi Fieldorfowi zeznania. Odwołanie to mogło
jednak pomóc generałowi dosłownie tyle, co umarłemu kadzidło.
Wyrok zapadł jeszcze tego samego dnia 16 kwietnia 1952 roku, po kilkugodzinnym
postępowaniu. W gruncie rzeczy zapadł nie w sądzie, jak już dziś wiadomo, a w najwyższych
instancjach władzy. „Sąd” postanowił:
„Fieldorfa Augusta Emila uznać winnym czynów zarzucanych mu aktem oskarżenia i za to
na zasadzie art. 1 pkt. 1 dekretu z 31 sierpnia 1944 r. o wymiarze kary dla faszystowskohitlerowskich zbrodniarzy skazać go na karę śmierci.
96
Na zasadzie art. 1 cytowanego dekretu orzec utratę praw publicznych i obywatelskich
praw honorowych na zawsze oraz przepadek całego mienia”.
Zgodnie z uzasadnieniem wyroku generał August Emil Fieldorf występował przeciwko
„bojownikom o wolność i wyzwolenie społeczne". „Udowodniono” mu też „zamordowanie
około 1000 antyfaszystów", dodając, że to tylko „w części obrazuje faktyczne zbrodnie, które
obciążają skazanego”.
*
Uzasadnienie
1. W okresie okupacji w Polsce klika sanacyjna, mimo klęski wrześniowej, nie rezygnuje z
pragnienia władzy. Zarówno w tzw. urzędzie emigracyjnym w Londynie, jak i w
prawicowych organizacjach wojskowych powstających w pierwszym okresie w kraju, główne
stanowiska zajmują zawodowi wojskowi, przedwojenni pracownicy II oddziału Sztabu
Generalnego – senatorzy i faszyści. Już w pierwszym okresie okupacji mimo potwornych
zbrodni okupanta dowództwo Związku Walki Zbrojnej, a potem AK, nie nawołują ludności
do oporu, do walki o wyzwolenie, przeciwnie, cała prasa podziemna ma za zadanie uśpienie
czujności społeczeństwa, nawołuje do baczności, cierpliwości »trzeba to nasze życie
traktować jak coś zwykłego, na długo normalnego« (Biuletyn Infom. z 20 marca 1941).
Starano się wybielić winowajców klęski wrześniowej, by torować im w przyszłości drogę do
władzy. Zadaniem całej prasy i propagandy jest usypianie bojowości narodu, stępienie
żywotności sił patriotyczno-rewolucyjnych. Już w tym pierwszym okresie stara się reakcja
wywołać nienawiść do Związku Radzieckiego, usiłując zwalić na Związek odpowiedzialność
za własną nieudolność, za własną zdradziecką, tak tragiczną dla całego narodu politykę.
Nawet w okresie wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej faszystowska klika usiłuje
przedstawić siebie jako reprezentantów narodu polskiego, nie zmienia swej polityki,
przeciwnie, coraz jaśniej i bez osłonek zaprzepaszcza interesy narodu na korzyść własnych
klasowych interesów. Groźniejsza dla sługusów kapitalistycznych była Armia Radziecka,
niosąca obok narodowego i społecznego wyzwolenia mas pracujących od faszystowskiego
okupanta, który wprawdzie mordował naród, niszczył plony kultury polskiej, ale był
sojusznikiem klasowym, nie zagrażał bowiem posiadaniu – w walce społecznej był po tej
samej stronie barykady. Dlatego rodzima reakcja ukuła hasło »dwóch wrogów«, którzy po
wzajemnym wykrwawieniu się i osłabieniu przestaną być groźni dla niepodległości Polski.
Taką bajeczką usiłowała reakcja skłonić pragnący walki naród do czekania z »bronią u nogi«
na odpowiedni moment.
Ale zwycięstwo rewolucyjnych wojsk radzieckich pod Stalingradem stało się
bezpośrednim niebezpieczeństwem dla reakcji polskiej. Naród trzeba było nadal usypiać
propagandą i hasłami, jednak w obronie klasowych praw taktykę zbrojną trzeba było nastawić
na walkę z jedynym prawdziwym wrogiem ustrojowym, na walkę z Armią Radziecką i
rosnącymi w siłę ugrupowaniami lewicowymi. Chociaż prasa podziemna okresu reakcji
oficjalnie nadal głosi hasło dwóch wrogów – instrukcje i dyrektywy Komendy Głównej AK
systematycznie przesuwają ciężar walki swoich ugrupowań bojowych na walkę z
partyzantami radzieckimi, Gwardią, a potem Armią Ludową. Mimo listu otwartego Polskiej
Partii Robotniczej do delegatury rządu mordy bratobójcze nie tylko nie ustają, lecz
przybierają na sile, Akcje zbrojne Gwardii i Armii Ludowej przeciwko okupantowi, akcje
ówczesne, zmuszające faszystów niemieckich do rezygnowania z krwawego terroru –
zmuszają także dowództwo AK do zezwolenia na akty dywersji i sabotażu przeciwko
Niemcom, jednak główne walki ugrupowań prawicowych skierowane są przeciw tym, którzy
walczą nie tylko o narodowe, ale i społeczne wyzwolenie Narodu Polskiego.
2. Jednym z czołowych ludzi obozu prawicy był August Fieldorf. Już jako młody chłopiec
Fieldorf wstępuje do Zw. Strzeleckiego, potem do Legionów. Już jako oficer bierze udział w
kampanii Piłsudskiego przeciwko młodemu Zw. Radzieckiemu. Jako zawodowy oficer
97
pracuje w kraju i placówkach za granicą. Kampania wrześniowa zastaje go jako dowódcę 51
pp w Brzeżanach, koło Tarnopola, w stopniu podpułkownika. Po klęsce Fieldorf w cywilnym
ubraniu przedostaje się do krewnych do Krakowa, skąd w październiku 1939 wyjeżdża na
Węgry, a stamtąd do Anglii. W roku 1940 jako wysłannik rządu emigracyjnego za
pośrednictwem kontaktów emigracyjnych wraca do kraju do dyspozycji komendanta ZWZ.
Od początku działalności konspiracyjnej obejmuje wysokie stanowisko, jako inspektor
Komendy Głównej ZWZ na obwód warszawski, potem jako komendant obszaru
białostockiego. W sierpniu 1942 zostaje odwołany do Warszawy, gdzie organizuje
Kierownictwo Dywersji, tzw. Kedyw, przy Komendzie Głównej AK. W 1944 r. przed
Powstaniem Warszawskim Fieldorf otrzymuje następne polecenie zorganizowania tzw.
Niepodległości („Nie”). Organizacja ta powstaje na terenach, które w najbliższym czasie
zostaną wyzwolone przez Armię Radziecką i zadania jej są zwrócone »przeciwko
organizacjom sowieckim« (wyjaśń. oskarżonego). Organizacja »Nie« o charakterze
wojskowym miała za zadanie dalszą podziemną walkę z władzą ludową i Armią Radziecką.
Po upadku powstania Fieldorf nawiązuje dalszy kontakt z Okulickim i kontynuuje swą pracę
w »Nie«. W roku 1945 Fieldorf pod fałszywym nazwiskiem »Gdanicki« zostaje aresztowany
za nielegalny handel przez władze radzieckie. Nierozpoznany wraca do Polski w 1947 r.
Aczkolwiek oskarżony Fieldorf zaprzecza, by działalność jego miała charakter polityczny, nie
przyznaje, by był wrogo nastawiony do zmian ustrojowych i wyzwoleńczej Armii
Radzieckiej, już sam fakt powierzenia mu po kilkuletniej pracy w Kedywie zadania
zorganizowania »Niepodległości« wskazuje, iż oceniano go jako jednego z wrogów nowego
porządku.
3. Wg wyjaśnień oskarżonego Kedywy organizowane przy okręgach i obszarach podlegały
całkowicie komendantom tych terenów – jedynie Kedyw Komendy Głównej AK podlegał mu
organizacyjnie i za działalność tej jednostki czuje on całkowitą odpowiedzialność. Przyjmując
nawet wyjaśnienia oskarżonego za prawdziwe, należy stwierdzić, że Kedyw Kom. Główn.
Zajmował się akcją antylewicową. Z zeznań świadka Grzmielewskiego, zastępcy szefa sztabu
Kedywu Komendy Głównej, do tej jednostki przydzielony był pracownik pod pseudonimem
„Barnaba”. Na karcie 48 t. II akt znajduje się lista nr 22, w której wymieniony jest cały szereg
działaczy lewicowych, jak np. „Strzelecki, ps „Gustaw – szef sztabu GL i członek egz. CK
PPR”. Lista ta zatytułowana jest: Nastroje – renegaci. (...)
To chyba jakaś bzdura z tym Strzeleckim ps „Gustaw”, szefem sztabu GL. Szefem sztabu
Gwardii Ludowej był Marian Spychalski, zastąpiony - po konflikcie z Boleslawem
Mołojcem – Franciszkiem Jóźwiakiem, który nosił pseudonim „Witold”.
Działalność oskarżonego Fieldorfa wypełni kwalifikację prawną art. 1 p. 1 dekretu z 31
VIII 1944 roku. Oskarżony wydał rozkazy, instrukcje i wytyczne podległym sobie, jako
szefowi Kedywu Kom. Gł. AK – jednostkom mordowania partyzantów radzieckich,
lewicowych podziemnych ugrupowań niepodległościowych i poszczególnych działaczy PPR,
Gwardii i Armii Ludowej. Działalność ta dokonywana była w interesie rodzimej reakcji i
hitlerowskiego państwa niemieckiego, osłabiała bowiem w znacznym stopniu siłę prawdziwie
rewolucyjnych organizacji walczących z wrogiem. Przez swą działalność, na jego zlecenie i
za jego zgodą dokonywane były zabójstwa jeńców wojennych, osób wojskowych i ludności
cywilnej.
5. Przechodząc do wymiaru kary Sąd nie znalazł żadnych okoliczności, które mogłyby
złagodzić winę oskarżonego. Ogrom popełnionych przestępstw, a materiał dowodowy
odsłonił zaledwie część dokonanych zbrodni, obciąża oskarżonego Fieldorfa. Oskarżonego
Fieldorfa obciąża nie tylko krew przelanych ofiar, bratobójczych mordów, a nawet krew ofiar
98
mordowanych przez faszystów niemieckich – gdyż działalnością swą oskarżony utrudniał
szybsze wyzwolenie kraju.
Oskarżony Fieldorf ponosi również znaczną odpowiedzialność za zbrodnie »góry« AK,
odgrywał bowiem w Komendzie Głównej ważną rolę. Biorąc pod uwagę olbrzymi ciężar
zbrodni Sąd uznał za niezbędne całkowite wyeliminowanie oskarżonego ze społeczeństwa
orzekając karę śmierci. Pozbawienie praw i przepadek mienia znajduje uzasadnienie w art. 7
cyt. dekretu”.
*
27 maja 1952 roku generał Fieldorf skierował do Sądu Najwyższego wniosek o rewizję
wyroku. Uzasadnił to krótko i po wojskowemu: „Wyrok Sądu Wojewódzkiego dla m.st.
Warszawy uważam za niesłuszny z zasad następujących: Sąd oparł wyrok przede wszystkim
na przesłankach politycznych. Byłem całe życie moje żołnierzem i nigdy udziału w życiu
politycznym nie brałem. W żadnych politycznych konferencjach udziału nie brałem, jak
również nie byłem informowany o żadnych posunięciach Komendy Głównej AK. Działalność
moja ograniczała się wyłącznie do działalności techniczno-wojskowej. Kedyw KG AK miał
za zadanie wyłącznie dywersyjną walkę z Niemcami”.
Zdaniem Sądu Wojewódzkiego, wyrażonym w opinii dla Sądu Najwyższego PRL,
„skazany Fieldorf na łaskę nie zasługuje. Wykazał wielkie natężenie woli przestępczej [...].
Nie istnieje możliwość resocjalizacji skazanego”.
20 października, na posiedzeniu odbywającym się w trybie tajnym, pod nieobecność
oskarżonego i jedynie na podstawie nadesłanych dokumentów, Sąd Najwyższy w składzie:
Emil Merz, Gustaw Auscaler oraz Igor Andrejew, zatwierdził wyrok Sądu Wojewódzkiego z
dnia 16 kwietnia 1952 roku. Wiele lat później profesor Andrzej Stelmachowski podał
informację, jakoby sędzia SN Gustaw Auscaler jako jedyny z całej trójki był przeciwny
zatwierdzeniu kary śmierci dla generała Fieldorfa.
Wykonanie wyroku wyznaczono na dzień 24 lutego 1953 roku. Alicja Graff, wicedyrektor
Departamentu III Generalnej Prokuratury napisała do naczelnika więzienia: „Proszę o
wydanie niezbędnych zarządzeń do wykonania egzekucji". Jej mąż, Kazimierz Graff oskarżał
między innymi legendarnego dowódcę Konspiracyjnego Wojska Polskiego Stanisława
Sojczyńskiego „Warszyca”, rozstrzelanego 17 lutego 1947 roku...
„Adwokat [Mieczysław] Maślanko podejmuje się obrony, ale tak dziwnie się zachowuje,
że niepokój mój wzmaga się – wspominała pani Janina Fieldorf. - Ale myślę sobie: »Skoro
Żydzi zasiadają w sądzie, należy wziąć na obrońcę również Żyda«. Nic to nie pomogło.
Wyrok ten był już dawno wydany. Na rozprawę zaoczną dopuszczono mnie. Dnia 20
października 1952 roku sąd (...) skazuje Emila na śmierć.
Mecenas Mieczysław Maślanko był znanym obrońcą politycznym. „Szczególny typ
»obrońcy« w procesach politycznych reprezentował np. adwokat żydowskiego pochodzenia
Mieczysław (Mojżesz) Maślanko – napisał w artykule Nowe fałsze Grossa-Zbrodnie bezpieki
i sądownictwa profesor Jerzy Robert Nowak. - Tak »bronił« swych podopiecznych, że
porównał grupę Moczarskiego do gestapo i Abwehry, twierdząc, że »wszystkie te instytucje
zostały powołane przez klasy posiadające, które chcą zatrzymać koło historii« (wg: Tadeusz
M. Płużański, Adwo-kaci, w: »Najwyższy Czas«, 26 stycznia 2003 r.). W podobny sposób
Maślanko »bronił« - oskarżając szefa II Zarządu Głównego WiN płk Franciszka
Niepokólczyckiego, słynnego »Łupaszkę«, czyli mjr. Zygmunta Szendzielarza, dowódcę V
Wileńskiej Brygady AK, narodowca Adama Doboszyńskiego, rotmistrza Witolda Pileckiego
i współoskarżonych, gen. Augusta Emila Fieldorfa »Nila« (Maślanko zgodził się z
większością rzekomych dowodów »winy« gen. »Nila«). Według ostatniego delegata Rządu
w Londynie na Kraj Stefana Korbońskiego, w sprawie Pileckiego i współoskarżonych
»Różański postawił sprawę jasno: obowiązkiem rady obrońców [której przewodniczył
99
Maślanko - przypis T.M. Płużańskiego] jest gromadzenie dowodów przeciw oskarżonym«.
Niegodne zachowanie M. Maślanki, robiącego wszystko, by pogrążyć oskarżonych, których
miał bronić, było tym bardziej oburzające, że on sam został uratowany od śmierci w
Oświęcimiu przez słynnego narodowca Jana Mosdorfa”.
Pani Janina Fieldof zapisała: „Na ostatnią rozprawę [apelacyjną, przed Sądem Najwyższym],
dnia 20 października 1952 r., dopuszczono mnie. Był też adwokat Maślanko. Jego rola jako
obrońcy polegała na tym, że za każdym razem prosił o odroczenie. Raz tylko przyszedł na
krótko do Emila, do więzienia. Nie mogłam zrozumieć, że on tak postępował, ale okazało
się, że wiedział co robi i gdyby raz jeszcze udało mu się odroczyć, Emil by pewnie ocalał. 5
marca 1953 r. Stalin przeniósł się na samo dno piekła i wkrótce nastąpiła odwilż. Wielu
AKowców opuściło więzienia. Prócz Emila”
Za swoją działalność w AK, za wierną służbę Ojczyźnie, on - człowiek o najwyższych
wartościach ideowych - zostaje skazany na śmierć. Szukam ratunku. Kołaczę do ludzi, którzy,
moim zdaniem, mogliby mi wskazać drogę do tych najwyższych czynników. Piszę do siostry
tego kata, Dzierżyńskiego, ażeby zechciała mi pomóc. Ta pani, Kojałłowiczowa, staruszka,
przysłała mi niezwłocznie bardzo pozytywną opinię o Emilu i prośbę, aby sąd przychylił się
do jej prośby i zechciał złagodzić swój wyrok. Wszystko na próżno”.
Wiadomo, że jeszcze przed wydaniem wyroku śmierci na generała „Nila”, pani Aldona
Kojałłowiczowa napisała list do Prezesa Sądu Wojewódzkiego w Warszawie Ilii Rubinowa,
prosząc go „przez wzgląd na nieposzlakowane imię brata mojego nieodżałowanej pamięci
Feliksa Dzierżyńskiego o osobiste zainteresowanie się tą sprawą i po zapoznaniu się z nią o
wyrażenie swojego poglądu co do zasadności stawianych zarzutów”.
Siostrzeniec pani Kojałłowiczowej, Marek Ney był drugim mężem córki Fieldorfów,
Krystyny.
Rubinow odpowiedział jej, że sprawa Fieldorfa nie wpłynęła do Sądu Wojewódzkiego ani
też do sądów powiatowych podległego mu okręgu. W porozumieniu z adwokatem,
Mieczysławem Maślanką, pani Janina Fieldorf ponownie napisała list do pani
Kojałłowiczowej, błagając ją o ponowną interwencję. Wiadomo było powszechnie, że dzięki
wstawiennictwu pani Kojałłowiczowej nie wykonano wyroku śmierci na innym jej krewnym,
Władysławie Siła-Nowickim, członku oddziału Hieronima Dekutowskiego - „Zapory” z
WiNu, późniejszym znanym adwokacie i działaczu opozycyjnym. Tym razem jednak, żadna
siła nie była w stanie pomóc skazanemu generałowi.
„Dnia drugiego lutego w [19]53-cim roku ostatni raz widziałam Emila – opowiadała dalej
żona generała »Nila«. - Był smutny, serce mi pękało z bólu i rozpaczy. Wiedział o wyroku.
Przyprowadził go jakiś starszy, bardziej ludzki, strażnik. Wprowadził Emila przed kraty,
spojrzał na mnie wymownie i odszedł. Po raz pierwszy zostaliśmy sami. Wtedy Emil
powiedział: »Czy wiesz dlaczego mnie skazali? – Bo odmówiłem współpracy z nimi.
Pamiętaj, żebyś nie prosiła ich o łaskę! Zabraniam tego«. Powiedziałam - »Domyślam się, ale
ja nie tracę nadziei, walczę o ciebie jeszcze«. Rozpytywał potem o wszystkich, zwłaszcza
interesował się Zosią. Opowiadałam mu, jak sobie radzimy. Potem przyszedł strażnik,
oświadczył, że widzenie skończone, Emil wyszedł. Głowę miał pochyloną, ręce w kieszeniach
i ani się obejrzał na mnie.
Ale nie chciałam wierzyć, że go zamordują. Wnosimy podanie do Rady Państwa o
ułaskawienie. Ja, córki, ojciec i brat. Po tygodniu przyjechałam znowu, ale sekretarka tego
sądu powiedziała, że nie ma odpowiedzi na nasze podanie, żebym się codziennie
dowiadywała. Wracając [zwróciłam się] do niektórych członków naszej rodziny, którzy
mieszkali w Warszawie, ale oni odmówili, bali się, nie będą chodzili. Uprosiłam wtedy jedną
100
panią, znajomą, i ta powiedziała, że się nie boi i będzie dowiadywała się. Kiedy przyszła karta
od niej, żeby ktoś z rodziny przyjechał, pojechała Marysia. Poszła do sądu i tam oznajmiono
jej, że nasze podanie zostało odrzucone. Jakże wiele człowiek może znieść. Kilkakrotnie
jeszcze jeździłyśmy do Warszawy, próbowałam odnieść pieniądze do więzienia. Nie przyjęli.
W sądzie nie chcieli za nic powiedzieć, żadnego pisma, żadnego zaświadczenia,
zawiadomienia. W tej niepewności żyliśmy przez szereg miesięcy, aż przyszedł list z
Londynu od stryjecznego brata Emila, Stanisława Fieldorfa. Pisał, że jego zdaniem nie ma
sensu łudzić się, że powinnam znać całą prawdę, że Emila już zamordowali w więzieniu dnia
24 lutego 1953 roku. Przeżyłam i to. Skąd brałam siły - nie wiem. (...)
Na Mokotowie poznawało się ludzi, wychodziły na jaw najpiękniejsze, najwznioślejsze
cechy charakteru, a najgorsze, najbardziej podłe również. Dusza ludzka tam się obnażała. Nikt
nie zdołał się na dłuższy dystans markować. Siedzieli tam też Niemcy, m.in. dwóch
generałów. Byli oni dobrze zaopatrzeni we wszystko, dostawali paczki, nawet zza granicy.
Nie wiem, czy można dawać wiarę tym wszystkim doniesieniom tego rabina. Nie wiem, ale
zapisałam. (...)
Z gen. Fieldorfem, w celi nr 24, siedzieli m.in. gen. SS [Jakob von] Sporenberg i płk
Wenzel z Wehrmachtu. Wspomina o tym Apoloniusz Zawilski, opisując spotkania przy stole
więziennym generała SS i generała Armii Krajowej, szefa dywersji. Było to ze strony UB
niewątpliwie celowe upokarzanie gen. »Nila«.
Pani Janina Fieldorf w swoich notatkach zapisała relację Apoloniusza Zawilskiego: „Jak
wszyscy, którzy zetknęli się z Emilem, jest pełen podziwu. Miał ogromny wpływ na
współwięźniów, zwłaszcza na młodych, garnęli się do niego. Opowiadał o jego niezłomnej
postawie wobec oprawców. Okazuje się, że, jak twierdzi pan Zawilski, Emil miał podpisać
podanie o ułaskawienie, wtedy zachowałby życie. Nie chciał się zgodzić, »Ja miałbym prosić
o ułaskawienie, ja miałbym się poczuwać do winy, nie nigdy«. Pan Zawilski mówił, że jego
w końcu prosili, błagali niemal, żeby podpisał, ale na próżno. No tak, to jest cały Emil. Pan
Zawilski mówił, że był pełen podziwu, ale »że też pan generał nie pomyślał o żonie i
dzieciach«. Cóż musiałam przyznać się, że moja osoba mało znaczyła, jeśli w grę wchodziły
sprawy wyższe, a już tym bardziej sprawy honoru”.
Płk Zygmunt Janke wspominał, że von Sporenberg należał nawet do »komuny« grupy
więźniów w celi śmierci nr 24 (»kaesowej« – od KS – kara śmierci), do której również należał
on sam, a której przewodził gen. Fieldorf. Płk Janke napisał: »Uświadomiłem sobie, że jest to
cela śmierci, próg do wieczności. Mogły tu rządzić inne, wyższe prawa, które pozwalały
siedzieć przy jednym stole generałowi AK z generałem SS.«. Janke twierdził jednak, iż von
Sporenberg nie otrzymywał żadnych paczek, dzielono się więc z nim paczkami pozostałych
członków komuny. Swoje wspomnienie zakończył zdaniem: »Wykonano wyrok na
Chajęckim i von Sporenbergu, rozstrzelano majora Świdra i Tadzia Dziąsko, zginął gen. Emil
Fieldorf – jeden z najwspanialszych ludzi, jakich dane mi było w życiu spotkać«”. (...)
Np. płk Zygmunt Janke-»Walter«, b. komendant Okręgu Śląskiego Armii Krajowej,
aresztowany po wojnie i również skazany na śmierć, lecz ułaskawiony, siedział przez pewien
czas w jednej celi z gen. »Nilem«, na krótko przed procesem Generała. Później, w więzieniu
mokotowskim, wspominał bardzo godną postawę Generała i jego ogromny hart ducha. Płk
Janke wspominał także do współwięźniów, że Generał, wiedząc iż w tym samym więzieniu
mokotowskim siedziało wielu (około 30) byłych żołnierzy Batalionów »Zośka« i »Parasol« z
ciężkimi wyrokami, bardzo niepokoił się ich losem. Żaden z tych żołnierzy nigdy nie zetknął
się w więzieniu z Generałem. Płk Janke opisał również fakt przetrzymywania Generała przez
kilka dni w karcerze ze skutymi rękami za odmowę dobrowolnego poddania się ostrzyżeniu
101
do skóry. Inny współwięzień Generała, Apoloniusz Zawilski, wspominał jego opiekuńczość w
stosunku do młodych więźniów, dezerterów z Ludowego Wojska”.
*
Generał Nil” nie uległ również namowom adwokata Mieczysława Maślanki i nie podpisał
prośby o ułaskawienie. Inny współwięzień celi śmierci, płk Ludwik Głowacki, historyk
Września 1939, potwierdził że gen. Fieldorf odmówił podpisania podania o łaskę,
argumentując, że takie podanie jest pośrednim przyznaniem się do winy, że może pisać
podanie o jeszcze jedną rewizję procesu, ale nie o łaskę.
20 stycznia 1953 roku, na prośbę rodziny skazanego, mecenas Maślanko wniósł podanie o
ułaskawienie do Rady Państwa. Zarówno ta prośba, jak i wszystkie inne, pisane do prezydenta
Bolesława Bieruta przez Janinę Fieldorf i jej córki (22 października 1952), oraz Andrzeja
Fieldorfa, ojca generała (24 października 1952), zostały odrzucone.
Podobno władze zaproponowały generałowi za cenę życia prezesurę organizacji Wolność i
Niepodległość (WiN) pod kontrolą Urzędu Bezpieczeństwa. Generał odmówił. (Prezes IV
Komendy WiN, płk Łukasz Ciepliński został stracony w 1951 r. Później takiej roli
prowokatora podjął się Stefan Sieńko – „Wiktor”, prezes V Komendy WiNu, sterowanej
przez UB).
24 lutego 1953 roku, około godziny 15.00 generał „Nil” został zamordowany w
mokotowskim więzieniu przy ulicy Rakowieckiej. Osiem lat po wojnie i dwa tygodnie przed
śmiercią Stalina! Aby go jeszcze bardziej upokorzyć i pohańbić, wykonano wyrok nie przez
rozstrzelanie - na co jako żołnierz, organizator zamachu na Franza Kutscherę zasłużył - lecz
przez powieszenie. Według niepotwierdzonych i anonimowych, lecz bardzo
prawdopodobnych relacji, oprawcy kazali generałowi uklęknąć i ukorzyć się. Gdy odmówił,
zakatowano go na śmierć i powieszono martwe już ciało. Była to szczególna manifestacja
sposobu działania nowego komunistycznego państwa w Polsce i roli w nim wymiaru
sprawiedliwości.
W ten sposób zamordowano bohatera Podziemnego Państwa Polskiego, pierwszego szefa
„Kedywu” Armii Krajowej i dawnego legionistę, który 6 sierpnia 1914 roku wyruszył z
krakowskich Oleandrów z Pierwszą Kompanią Kadrową śniąc o wolnej Polsce. Przede
wszystkim zaś zamordowano osobę niewinną, dobrego i prawego Człowieka, który całe swoje
życie poświęcił walce o swoją Ojczyznę.
Nadzorujący egzekucję prokurator Witold Gatner, do spółki z naczelnikiem więzienia
Alojzym Grabickim i lekarzem Maksymilianem Kasztelańskim podpisali ostatnie zarządzenie
w sprawie „Nila”, swego rodzaju nekrolog generała: „O g. 15 doprowadzono skazanego
Augusta Emila Fieldorfa na miejsce stracenia. Prokurator odczytał sentencję wyroku Sądu
Najwyższego z dnia 20 października 1952 r. Wydziału IV Sądu Wojewódzkiego dla m. st.
Warszawy z 16 kwietnia 52 r. oraz decyzję Rady Państwa z 3 lutego 53 r. o nieskorzystaniu z
prawa łaski w stosunku do Augusta Emila Fieldorfa, po czym zarządził wykonanie wyroku.
Wykonawca przystąpił do wykonania. Wyrok wykonano przez powieszenie. Po stwierdzeniu
zgonu przez lekarza więziennego Prokurator ogłosił, że wyrok został wykonany. Zakończono
i podpisano o godz. 15. 25”.
„Byłem zdenerwowany, napięty – opisywał po latach egzekucją prokurator Gatner. Czułem, że trzęsą mi się nogi. Skazany patrzył mi cały czas w oczy. Stał wyprostowany. Nikt
go nie podtrzymywał. Po odczytaniu dokumentów zapytałem skazanego, czy ma jakieś
życzenie. Na to odpowiedział: »Proszę powiadomić rodzinę«. Oświadczyłem, że rodzina
będzie powiadomiona. Zapytałem ponownie, czy jeszcze ma jakieś życzenia. Odpowiedział,
że nie. Wówczas powiedziałem: »Zarządzam wykonanie wyroku«. Kat i jeden ze strażników
zbliżyli się (...). Postawę skazanego określiłbym jako godną. Sprawiał wrażenie bardzo
twardego człowieka. Można było wprost podziwiać opanowanie w obliczu tak dramatycznego
wydarzenia”.
102
Rano, w dniu egzekucji, córka generała Maria Fieldorf (Czarska) była w Prokuraturze
Generalnej w Warszawie. Poinformowano ją, ze podania o łaskę zostały odrzucone i... kazano
pytać „za jakiś czas”. O tym, że wyrok został wykonany, dowiedziała się tam nieoficjalnie
dopiero 27 lutego. Przez dłuższy czas ukrywała przed matką tę tragiczną prawdę, obawiając
się o stan jej serca. Pani Fieldorf wciąż łudziła się nadzieją, że jej mąż żyje. Oficjalne
potwierdzenie wykonania egzekucji generała Fieldorfa przesłano dopiero 9 marca 1957 roku
na ręce adwokata M. Iżyckiego, po uprzednim zwróceniu się 22 maja 1956 przez panią Janinę
Fieldorf o informacje na temat losu jej męża.
Grobu generała do dzisiaj nie odnaleziono. Charakterystycznym elementem działań
komunistycznej bezpieki było odhumanizowanie przeciwnika. Ciała wrogów ustroju topiono
w ustępach, zakopywano na dziedzińcach urzędów, więzień lub na wysypiskach śmieci...
Były naczelnik więzienia mokotowskiego, Alojzy Grabicki, przed śmiercią w latach
osiemdziesiątych ubiegłego wieku, odmówił wyjaśnień na temat miejsca pochówku
skazańców politycznych.
*
„W 1957 roku, po zmianie na stanowiskach rządowych, po tzw. październikowych
wypadkach i dojściu do władzy Gomułki i odwilży, wniosłyśmy podanie o rehabilitację –
relacjonowała Janina Fieldorf. - Wniosłam ja, córki, ojciec, brat. Dopiero 4 lipca 1958 roku
sąd ogłosił pełną rehabilitację, wobec odwołania zeznań przez świadków,
Grzmielewskiego między innymi, doprowadzonych z więzienia, którzy, jak sami podali,
zostali torturami zmuszeni do obciążenia Emila i stali się pośrednimi sprawcami jego skazania
i śmierci.
Ta niesłychana zbrodnia, to potworne morderstwo uszło jednak kary. Oprawcy nie zostali
napiętnowani i skazani. Wniosłam podanie o wskazanie miejsca pochowania Emila. Na
próżno. Prokuratura odpisała, że nie wie, że nieznane jest miejsce pochowania Emila. Wobec
odmowy prokuratury z więzienia na Mokotowie wskazania mi miejsca pochowania Emila,
uchwaliłyśmy z córkami, że ułożymy płytę symboliczną. Wniosłam podanie o zezwolenie i
dopiero po dwóch latach uzyskałam od wojska zezwolenie, bo był to wtedy cmentarz
wojskowy, a zarząd wyznaczył mi miejsce. Nie chcieli się zgodzić na żaden inny napis, jak
tylko: »Emil Fieldorf-Nil«; daty urodzenia i śmierci oraz Krzyża Virtuti Militari nie
dopuszczono”.
Na wniosek Generalnej Prokuratury z 8 kwietnia 1957, 4 maja 1957 Sąd Najwyższy wznowił
postępowanie w sprawie Emila Augusta Fieldorfa i uchylił poprzedni wyrok Sądu
Najwyższego z 20 października 1952 (skazujący gen. Fieldorfa na śmierć). Postępowanie
karne przeciwko gen. Fieldorfowi zostało umorzone „wobec braku dowodów winy” przez
Generalną Prokuraturę 4 lipca 1958 r. (prokurator Stanisław Krygiel). Prawny tekst tego
postanowienia Prokuratury został przesłany Janinie Fieldorf dopiero 6 lipca 1961. Jednakże
pełna formalna rehabilitacja Generała, tzn. uznanie że „nie popełnił on zarzucanej mu
zbrodni”, nastąpiła dopiero postanowieniem Prokuratora Generalnego Polskiej
Rzeczypospolitej Ludowej Józefa Żyto, z dnia 7 marca 1989 r.
„W sierpniu 1956, Janina Fieldorfowa i jej córka Krystyna Ney zwróciły się do
Prokuratury Generalnej w Warszawie o rewizję procesu Emila Fieldorfa – napisał Andrzej M.
Kobos w opracowaniu do Opowieści o moim mężu, Emilu Fieldorfie – relacji żony „Nila”,
nagranej na taśmę magnetofonową w 1977 roku - Nie otrzymały odpowiedzi. 24 października
1956 napisała do Ministra Obrony Narodowej. W odpowiedzi Głównego Zarządu
Politycznego MON poinformowano ją, że »ze względu na wielką liczbę wpływu tego rodzaju
spraw... o przyjętej decyzji zostaniecie powiadomiony [sic!] w późniejszym terminie«. (...)
103
2 lutego 1972 Janina Fieldorfowa zwróciła się pisemnie do gen. Jaruzelskiego o
odnalezienie prochów gen. Fieldorfa i pochowanie ich w kwaterze Kedywu. Z wiosną 1972 r.,
gen. Jaruzelski wyznaczył specjalnego oficera, płk. Czesława Krasko, do rozmów z panią
Fieldorfową na temat nowego grobu symbolicznego na miejscu pierwszej płyty. Rozmowy
były długie, a oficer wspomagany przez funkcjonariusza SB, uprzejmy lecz nieustępliwy.
Pani Fieldorfowa i jej córki zostały postawione przed koniecznością wyrażenia zgody na
proponowany napis, albo zrezygnowania z grobu. Zależało im na chociażby symbolicznym
grobie, więc zgodziły się. Drugi symboliczny grób został ufundowany w 1972 r. przez gen.
Jaruzelskiego, ówczesnego Ministra Obrony Narodowej PRL. Napis na grobie (dużymi
literami) brzmiał: Ś.P. / August Emil/ Fieldorf / ps. »Nil« / Gen. Brygady / ur. 20 III 1895 /
Zmarł śmiercią tragiczną / 24 II 1953 / D-ca 51 P.P. Szef Kedywu KG AK / Zrehabilitowany
pośmiertnie / Grób Symboliczny. (...)”.
*
Mimo wieloletnich starań, podejmowanych między innymi przez córkę generała „Nila”
Marię Fieldorf-Czarską, żadna z osób (prokuratorów, sędziów, oficerów śledczych),
odpowiedzialnych za sądowy mord sprzed lat na polskim bohaterze, nie stanęła przed
obliczem sprawiedliwości. Córka generała wielokrotnie mówiła różnym dziennikarzom, że
„wszyscy: śledczy, prokuratorzy, sędziowie, którzy skazali na śmierć mojego ojca, byli
Żydami”. Nikt jednak nie odważył się tego napisać.
Sędzia Emil Merz zmarł już dawno temu, Gustaw Auscaler i Jerzy Mering zwiali do
Izraela, prokurator Paulina Kern do Wielkiej Brytanii. Wybitny autorytet prawniczy PRL-u
(dla niektórych do dzisiaj jeszcze autorytet) Igor Andrejew - teoretyk prawa, współtwórca
Kodeksu Karnego PRL z roku 1969 i wieloletni prodziekan Wydziału Prawa Uniwersytetu
Warszawskiego – dożył w Polsce swojego czasu na specjalnej emeryturze dla zasłużonych.
Zmarł w roku 1995.
W 1995 roku Prokuratura Wojewódzka w Warszawie postawiła Marii Gurowskiej zarzut
popełnienia przestępstwa z art. 225 § 1 kodeksu karnego. Podczas przesłuchania w
Prokuraturze Rejonowej w Szczytnie 25 sierpnia Gurowska podtrzymała zasadność wyroku
wydanego na generała Fieldorfa, uznając go za słuszny. W liście skierowanym do ministra
sprawiedliwości napisała, że wymierzając karę, opierała się na dowodach, na podstawie
obowiązującego wówczas prawa. 19 marca 1996 roku skierowany przeciwko niej akt
oskarżenia o zabójstwo sądowe trafił do Sądu Wojewódzkiego dla miasta stołecznego
Warszawy. Proces rozpoczął się 22 grudnia 1997 roku, jednak oskarżona z powodu ciężkiej
choroby nie stawiła się przed sądem i aż do śmierci (4 stycznia 1998 r.), konsekwentnie nie
zgłaszała się na rozprawy.
Kazimierzowi Górskiemu (oficerowi śledczemu MBP) i prokuratorowi Witoldowi
Gatnerowi włos nie spadł z głowy w III RP...
Z całej tej bandy łotrów jedynie ppłk Helena Wolińska (Brus), była szefowa VII Wydziału
Naczelnej Prokuratury Wojskowej, która podpisywała nakazy aresztowania i więzienia gen.
Fieldorfa, została w roku 2001 oskarżona przez Instytut Pamięci Narodowej. Po rozwodzie z
pierwszym mężem, wyszła za maż ponownie, w roku 1956, za marksistowskiego ekonomistę,
profesora Włodzimierza Brusa (prawdziwe nazwisko - Beniamin Zylberberg). Po
październiku została zwolniona z Naczelnej Prokuratury Wojskowej i podjęła pracę w
Instytucie Nauk Społecznych przy Komitecie Centralnym PZPR, gdzie uzyskała tytuł doktora
broniąc pracy zatytułowanej Przerwanie ciąży w świetle prawa karnego. Wyrzucono ją z
uczelni w wyniku marcowych czystek w 1968 roku.
Dwa lata później wyemigrowała wraz z mężem za granicę. Przez rok zamieszkiwali w
stolicy Szkocji Glasgow, a w 1971 przenieśli się do Oxfordu, gdzie profesorowi Brusowi
zaproponowano wykłady na tamtejszym uniwersytecie. Dawny wykładowca SGPiS-u został
szanowanym i uznanym obrońcą kapitalistycznych reform rynkowych oraz autorem głośnej
104
książki From Marx to the Market (Od Marksa do rynku), wydanej w roku 1989. Od lat
siedemdziesiątych zaczął również wspierać opozycję demokratyczna w Polsce. Jego
małżonka natomiast, szybko rozpoznana przez tamtejszą Polonię jako komunistyczna
zbrodniarka, żyła jak mysz pod miotłą, rzadko opuszczając dom i równie rzadko zapraszając
kogoś do środka.
Głośno zrobiło się o niej dopiero w roku 1999, kiedy Ministerstwo Sprawiedliwości
Rzeczypospolitej Polskiej wystosowało do władz brytyjskich wniosek o ekstradycję Heleny
Wolińskiej – Brus, zarzucając jej bezprawne pozbawienie wolności w latach 1950–1953
dwudziestu czterech żołnierzy Armii Krajowej, w tym generała brygady Augusta Emila
Fieldorfa – „Nila”. Wobec braku reakcji strony brytyjskiej, wniosek został ponowiony w roku
2001. W odpowiedzi tamtejszy Home Office (odpowiednik Ministerstwa Spraw
Wewnętrznych) odmówił oddania „brytyjskiej obywatelki” polskiemu wymiarowi
sprawiedliwości.
W kolejnych latach właściwie przestano się interesować sprawą zbrodniczej pani
prokurator. Sprawa nabrała odpowiedniego tempa dopiero w roku 2006, kiedy u władzy
znalazło się Prawo i Sprawiedliwość. Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie wydał na
wniosek prokuratora IPN wobec Heleny Wolińskiej – Brus Europejski Nakaz Aresztowania.
Wobec wzmożonych nacisków na ekstradycję, odezwały się oczywiście głosy obrońców.
Brytyjski „The Independent" podkreślał, że Wolińska jest jedną z nielicznych już
przedstawicielek mniejszości żydowskiej w Polsce, która ocalała z Holocaustu: „Byłaby to
więc ekstradycja do kraju, gdzie znajdują się takie miejsca, jak Oświęcim i Brzezinka”. W te
same tony uderzył „The Sunday Times”: „Czy Żyd może liczyć na sprawiedliwość w kraju
Auschwitz, Majdanka i Treblinki, gdzie antysemityzm rodem ze średniowiecza wciąż
pozostaje przygnębiająco mocno okopany?”.
Brytyjskim kolegom wtórowała pewna polska gazeta (kto zgadnie jaka?), w której
przeczytać można było czarno na białym, że Helena Wolińska była w czasie wojny w getcie, a
ten, kto „wyciągnął” jej sprawę, głosi wstrętną pomarcową propagandę. Podobnie
wypowiadała się jedna z żydowskich agencji (Jewish Telegraphic Agency): fakt przebywania
w getcie i doznawane tam cierpienia uprawniły panią Helenę do późniejszego prześladowania
Polaków (czytaj polskich antysemitów).
Jeśli pozwolisz, by robactwo się rozmnożyło, rodzą się prawa robactwa. I rodzą się
piewcy, którzy będą je wysławiać. – Antoine de Saint Exupery Twierdza.
Sama zainteresowana oświadczyła dziennikarzom pisma „Guardian”, iż jest „kozłem
ofiarnym” nowego rządu, zaprzeczając uroczyście, aby miała jakikolwiek udział w
działaniach prokuratorskich, które doprowadziły do skazania generała Fieldorfa na karę
śmierci w sfingowanym, politycznym procesie.
- To stara historia – powiedziała. - To wszystko zdarzyło się w latach pięćdziesiątych. Tak,
to przestępstwo, którego nie powinno się zapominać, a ja, jako Żydówka, znam rzeczy, o
których też nie powinno się zapominać. Ale skąd mogłam wiedzieć, co się stanie? Nie byłam
prokuratorem w tej sprawie (...) To, co się dzieje to cyrk. (...) Jestem jedyną osobą, która
przeżyła i nawet gdybym chciała, nie mogę wezwać świadków, ponieważ wszyscy nie żyją.
Wolińska podkreśliła także, że nie wierzy polskiemu wymiarowi sprawiedliwości, a
zarzuty traktuje jako zemstę polityczną i działania antysemickie. Jej zdaniem obiektywne w
sprawie byłyby sądy brytyjskie:
- Jeśli brytyjska policja zechce zadać mi kilka pytań, odpowiem. Jestem tak samo
obywatelem brytyjskim, jak polskim.
Do powyższych wypowiedzi stalinowskiej pani prokurator odniósł się Władysław
Bartoszewski:
105
- Podpis ppłk Wolińskiej figuruje na moim akcie oskarżenia czerwonym ołówkiem.
Zatwierdzając akt oskarżenia wobec mnie wiedziała, że jestem współzałożycielem Żegoty
(Rady Pomocy Żydom) Jestem przykładem, że tłumaczenia pewnych ludzi wokół Wolińskiej
i jej samej, że trwa wokół niej jakaś antysemicka akcja, są bzdurą.
„Zbrodnie sądowe – napisał Adam Strzembosz - (...) są szczególnym wynaturzeniem, bo
przecież podstawową rolą sądu karnego jest niedopuszczenie do nadużyć ze strony władzy
wykonawczej oraz wszystkich tych, którzy posiadają przewagę fizyczną. Walcząc z
przestępczością, sądy nie mogą być siedliskiem przestępców. Kompromitują wszelkie
wyobrażenia o sprawiedliwości. Dlatego żadne praworządne państwo nie może się godzić na
bezkarność przestępców w togach (...) W PRL sędziowie ci i prokuratorzy budowali nowy
»wymiar sprawiedliwości«, tworzyli nowy ład prawny, robili kariery prawnicze i
akademickie, kształcili w nowym duchu prawnym zastępy swych następców”.
Anglicy mieli jednak inne zdanie. Ich władze po raz kolejny odmówiły wydania
inkwizytorki z uzasadnieniem, iż Wolińska otrzymała obywatelstwo brytyjskie, ponieważ w
chwili wyjazdu władze PRL wydały tzw. dokument podróżny, stwierdzający, że nie jest
obywatelką polską. Informacja dotarła do Polski w przeddzień sześćdziesiątej drugiej
rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego. Historia po raz kolejny okrutnie zadrwiła sobie
z bohaterów, gdyż była prokurator wojskowa szczególnie nienawidziła AK-owców, wydając
ich w ręce bezpieki na tortury i śmierć.
Na wniosek ministra Radosława Sikorskiego (wówczas jeszcze „pisowskiego”
Sikorskiego), Wojskowe Biuro Emerytalne zaprzestało od stycznia 2006 roku wypłacania
Helenie Wolińskiej - Brus emerytury specjalnej. Powołało się przy tym na formalne
uchybienia popełnione przy jej przyznaniu – brak odpowiedniego stażu w Ludowym Wojsku
Polskim – zamiast wymaganych piętnastu lat, jedynie czternaście lat, jeden miesiąc i
dwadzieścia pięć dni. Prezydent RP Lech Kaczyński pozbawił ją przyznanego w 1945 roku
Krzyża Kawalerskiego Orderu Odrodzenia Polski oraz Krzyża Komandorskiego tego orderu
przyznanego w roku 1954.
Pani prokurator natychmiast odwołała się od bezprawnej – jej zdaniem – decyzji WBE.
Dalsze postępowanie przerwała śmierć Heleny Wolińskiej, 26 listopada 2008 roku w
Oxfordzie.
*
Janina Fieldorf, żona generała „Nila” zmarła w roku 1979. 21 listopada 2010 roku odeszła
na wieczną wartę pani Maria Fieldorf - Czarska, sanitariuszka wileńskiej Armii Krajowej,
najwierniejsza strażniczka pamięci swojego ojca. „Marzy mi się Polska, której aparat
sprawiedliwości jest czysty i godny najwyższego szacunku i zaufania” – powiedziała przed
śmiercią.
Wszystkim nam się marzy, pani Mario. Niestety, ciągle jeszcze tylko marzy...
106
JÓZEF KURAŚ – „OGIEŃ”
(1915 - 1947)
Jest zarówno bohaterem, jak i mroczną legendą Podhala. Nie ma i nie było w historii
tej części Polski postaci bardziej kontrowersyjnej niż góralski partyzant z Waksmundu,
Józef Kuraś pseudonim „Ogień”. Historycy kłócą się o niego już od wielu lat. Zacięty
spór wiodą nawet mieszkańcy jego rodzinnej miejscowości. Jedni twierdzą, że na tej
skalistej ziemi próżno szukać większego patrioty i bohatera. Inni dowodzą, że był tylko
typowym zbójem, a przede wszystkim okrutnikiem, jakiego świat nie widział. „Za
Peerelu” zrobiono z niego samego i jego ludzi zwykłą bandę rabunkową, o rękach
splamionych krwią niewinnych ludzi. Wśród nich również Żydów, co stało się
pretekstem do obwołania Józefa Kurasia z Waksmundu antysemitą. Wielu historyków
uważa, iż „skrzywienie” życiorysu „Ognia” to majstersztyk komunistycznej
propagandy.
Kim więc naprawdę był major Józef Kuraś? Odpowiedź jest prosta. Był postacią
niejednoznaczną, pełną sprzeczności, miał w swoim krótkim życiu wiele zakrętów, ale
niewątpliwie jest osobą, która za walkę ze zniewoleniem Polski przez Niemców, i
Sowietów a potem przez „sowieciarzy”, żyjących nadal pośród nas, zasługuje na pomnik.
107
Podhale to – według definicji encyklopedycznej – „region kulturowy w południowej
Polsce, u północnego podnóża Tatr, w dorzeczu górnego Dunajca, z wyłączeniem obszarów
leżących na prawym brzegu Białki i prawym brzegu Dunajca, poniżej ujścia Białki”. Sama
nazwa „Podhale” bierze swój początek od położenia u stóp Tatr, przez miejscowych
nazywanych zwyczajnie Halami, czyli górskimi pastwiskami, będącymi miejscem wypasu
owiec.
„Nazwa «Podhale» weszła w życie stosunkowo niedawno, jak na tak długą historię
regionu, bowiem dopiero w XIX wieku – czytamy na portalu http://zakopane.biz - Nawet
pobieżny szkic historii tych ziem uwypukli cechy, które (zwłaszcza w okresie kształtowania
się rodzimych mitów i stereotypów w romantyzmie czy dekadzie Młodej Polski) stworzyły
archetyp górala. Niemal od pierwszych datowanych wzmianek, obejmujących swoim
zakresem miejscowości podhalańskie, miała tu bowiem miejsce walka pomiędzy systemem
feudalnym, pańszczyźnianym, a wolnymi osadami, rzecz jasna podporządkowanymi
formalnie aktualnemu władcy całego Podhala. To właśnie walki górali o wolność od
pańszczyzny, a przy tym to, że Podhale często stanowiło miejsce ucieczki przed prawem,
gdzie niemal każdy mógł sam decydować o swoim losie, sprawiły, że po dziś dzień
postrzegamy typowego górala jako człowieka dzielnego, honorowego, a przy tym nie
stroniącego od zabawy i ceniącego przyjaźń.
Podhale to także odrębny folklor, objawiający się niemal we wszystkich dziedzinach
życia: od pasterstwa (gdzie pojawiają się m.in. gazda, baca, juhas, honielnik, hala), słynne
sery (bryndza, bundz, oscypek, redykałki), styl zakopiański (choć relatywnie młody, to
bazujący na doświadczeniach górali), strój podhalański (koszule, spinki, portki, oblamki,
serdaki), podania (gawęda o śpiących rycerzach, mnich z Morskiego Oka) po wiele innych”
Z Podhala wywodzą się kardynał Stanisław Dziwisz - sekretarz papieża Jana Pawła II oraz
Józef Tischner – filozof i prezbiter katolicki. Pochodzi stąd dwóch znakomitych narciarzy –
Stanisław Marusarz i Bronisław Czech.
Podhale a w szczególności Zakopane, od lat przyciągało wielu znanych twórców i
artystów, którzy przyjeżdżali tutaj zachwyceni okoliczną przyrodą. Pierwszym propagatorem
Zakopanego był Tytus Chałubiński, który wraz z Sabałą (Janem Krzeptowskim) wędrował po
górskich szlakach, a także powołał do życia Towarzystwo Tatrzańskie. Większość artystów,
która tutaj tworzyła posiada swoje muzea w willach, gdzie mieszkali. Jan Kasprowicz, Karol
Szymanowski, Kornel Makuszyński, Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy), Mieczysław
Karłowicz czy Władysław Hasior to tylko niektóre nazwiska artystów głęboko związanych z
Podhalem.
Wieś Waksmund dzieli od Nowego Targu – jak powiadają miejscowi – przysłowiowy rzut
kamieniem, a dokładniej mówiąc cztery kilometry (na wschód). Usytuowany jest w Kotlinie
Nowotarskiej u podnóża Gorców, w dolinie Dunajca, która osiąga tu szerokość 500 - 750
metrów. Przed wojną Waksmund liczył sobie zaledwie pięciuset mieszkańców. Bieda
panowała tu wielka, trzyhektarowe gospodarstwo uchodziło za majętne. Stąd dawni górale –
pasterze owiec pędzili swoje trzody w odległe o ponad dwadzieścia kilometrów Tatry aby od
wiosny do jesieni wypasać stada na tatrzańskich halach.
Tu właśnie, 23 października 1915 roku urodził się Józef Kuraś, najmłodszy syn Józefa
Kurasia i Antoniny z Ligęzów. Oprócz Józefa, państwo Kurasiowie posiadali jeszcze
sześcioro dzieci (czterech chłopców i dwie dziewczynki) oraz kilka hektarów ziemi, z której
jednak tylko trzy nadawały się pod uprawę. Dzieci było więcej, ale trojka zmarła wcześnie, na
szalejące wówczas na Podhalu choroby zakaźne.
Kurasiowie byli rodziną bardzo szanowaną w okolicy, o dużych tradycjach patriotycznych
i obywatelskich. Trzech starszych braci Józka: Władysław, Wojciech i Jan, brało udział w
wojnie polsko – bolszewickiej i walkach o Lwów. Rodzicom w prowadzeniu gospodarstwa
pomagał w tym czasie tylko Michał z siostrą Marią. Sam Józef Kuraś – ojciec, mimo słabego
108
zdrowia i zaawansowanego wieku też rwał się do wojaczki, ale z największym trudem rodzina
wyperswadowała mu ten zamiar. Od 1912 roku pełnił w Waksmundzie funkcję komendanta
straży pożarnej, następnie wybrano go na wójta, który to urząd pełnił przez całą pierwszą
wojnę światową. Był też prezesem waksmundzkiej Drużyny Podhalańskiej, zasilającej
Legiony Piłsudskiego. W okresie międzywojennym kierował miejscowym oddziałem
Stronnictwa Ludowego „Piast”. Liczącym w latach trzydziestych pięćdziesięciu członków
(trzecie miejsce w powiecie, po Nowym Targu i Maruszynie).
Zgodnie z planami rodziny, Józek miał zostać w przyszłości księdzem, ale szybko okazało
się, ze nic z tego nie będzie. Urwis był z niego jak się patrzy. Szkołę powszechną w
Waksmundzie skończył, co prawda, bez problemów, bo głowę do nauki miał otwartą – jak
wszyscy zresztą w rodzinie. Ale już w nowotarskim gimnazjum zaczęły się problemy,
głównie z dziewczynami. Latał podobno za nimi jak opętany. Na nic zdały się łzy matki i pas
ojca. Problem w tym, że wysoki, „śwarny” chłopak też okropnie się dziewuchom podobał i
nie dawały mu spokoju.
Naukę w gimnazjum przerwał po trzech latach, w 1933 roku. Powodem była miejscowa
piękność, Zosia Cesarzówna, z którą siedemnastoletni Józek nawiał z domu. Wkrótce jednak
zakochana para została odnaleziona przez pana Józefa Kurasia i przy pomocy kilku braci
odstawiona ciupasem do domów.
Siedemnastoletni Józek zajął się pomocą przy prowadzeniu gospodarstwa rodziców.
Wciągnął się też do polityki – w 1934 roku wstąpił do Stronnictwa Ludowego. „Wszędzie
chciał być pierwszy” – jak powiedział o nim jeden z braci. Stał się twardym oponentem dla
sanacyjnych władz lokalnych, brał udział w chłopskich strajkach i demonstrował przeciwko
procesowi brzeskiemu.
Proces brzeski (26.10.1931-13.01.1932) – przeprowadzony przed Sądem Okręgowym w
Warszawie polityczny proces sądowy jedenastu członków tzw. opozycji parlamentarnej,
uwięzionych na rozkaz Józefa Piłsudskiego w twierdzy Brześć nad Bugiem. Oskarżonym
zarzucano przygotowywanie zamachu stanu w ramach Centrolewu i próbę obalenia
istniejącego ustroju. Na ławie oskarżonych zasiedli: Adolf Sawicki (uniewinniony), Adam
Ciołkosz, Stanisław Dubois, Mieczysław Mastek, Adam Pregier (wszyscy skazani na 3 lata
pozbawienia wolności), Norbert Barlicki, Władysław Kiernik, Herman Lieberman (po dwa i
pół roku), Wincenty Witos (półtora roku pozbawienia wolności) oraz Józef Plutek, skazany
na trzy lata domu poprawy. Zarówno wyrok, jak i sam proces, odbiły się szerokim echem w
środowiskach politycznych i naukowych II RP, a także w sejmie, czego wyrazem była
nieudane przeprowadzenie przez sejm votum nieufności dla rządu. Kary uniknęła część
skazanych emigrując do Francji oraz - jak w przypadku Wincentego Witosa – do
Czechosłowacji. Pozostałym skazanym wykonanie wyroku zawieszono w roku 1934.
*
Trapiące wciąż Józka Kurasia rozterki sercowe przerwało w 1936 roku powołanie do
wojska. Służbę rozpoczął w 2. Pułku Strzelców Podhalańskich w Sanoku, następnie
skierowany został do szkoły podoficerskiej Korpusu Ochrony Pogranicza (KOP) w
Głębokiem. W latach 1937–1938 służył w stopniu kaprala w samodzielnym baonie KOP
„Słobódka” na Wileńszczyźnie.
Ciągle tęsknił za swoją Zosią. Nie wiedział, że podczas jego służby wojskowej rodzice
zmusili Cesarzówną do poślubienia niejakiego Jana Czubiaka z pobliskiej wsi Leśnica. Kiedy
Kuraś wrócił do domu, cały Waksmund czekał z niepokojem, kiedy upomni się o swoje.
Krwawa wojna między chłopakami była łatwa do przewidzenia, tym bardziej, że Czubiak
uchodził za wielkiego zwolennika znienawidzonej przez Kurasia sanacji. Skończyło się tylko
109
na bójce, podczas której Józek nakładł obcemu po pysku. Poza tym drobnym incydentem
wydawał się jakby wyciszony, pogodzony z losem.
Wkrótce zresztą znalazł sobie nową dziewczynę, córkę sąsiadów Elżbietę Chorążównę, z
którą ożenił się w lutym 1939 roku. Po ślubie spędził z nią zaledwie miesiąc. Na wiosnę
wezwany na kilkutygodniowe ćwiczenia w szeregach 1 Pułku Strzelców Podhalańskich w
Nowym Sączu. 25 sierpnia otrzymał kartę mobilizacyjną. Wojna wisiała na włosku.
Wybuchła – jak powszechnie wiadomo – 1 września 1939 roku. Józef Kuraś uczestniczył
w kampanii wrześniowej jako podoficer 1 PSP. W szeregach 8 kompanii, dowodzonej przez
kapitana Lucjana Świerczewskiego, walczył przeciwko wojskom niemieckim i słowackim.
Jego szlak bojowy zaczął się od Limanowej i wiódł poprzez Nowy Sącz, Bobową, Szymbark,
Jasło, Krosno, Dynów, Bircze i Mościska, aż do Lasu Janowskiego. Tam, 18 września, dzień
po przekroczeniu polskiej granicy przez wojska rosyjskie, wobec beznadziejnego położenia
militarnego, dowództwo 1 PSP postanowiło poddać się Niemcom.
Kapral Kuraś nie marzył bynajmniej o niewoli. Wraz z kilkoma jeszcze podobnie
myślącymi żołnierzami i oficerami postanowił przedostać się do Francji. Ich plany okazały się
niemożliwe do zrealizowania i po długiej wędrówce przez lasy i wsie, 14 października Józek
powrócił do Waksmundu.
Twardego górala krew zalewała z powodu tego, co się stało. Nie mógł się pogodzić z
faktem, że Polska znów przestała istnieć. Chciał dalej walczyć. Wierzył, że lada dzień ruszą
się w końcu Anglia i Francja. Nie zamierzał siedzieć w domu z założonymi rękami. Już w
listopadzie włączył się do konspiracji, w ramach tworzących się właśnie na Podhalu, w
oparciu o przedwojenne struktury Przysposobienia Wojskowego Związku Strzeleckiego,
struktur Organizacji Orła Białego.
W pierwszym okresie działalności OOB wzorowała się na systemie organizacyjnym tzw.
Dywersji Pozafrontowej, formując konspiracyjne „piątki. Największe wpływy uzyskała w
Małopolsce i na Górnym Śląsku. Rozwinęła działalność dywersyjną przeciwko niemieckim
liniom zaopatrzenia, zbudowała własny wywiad i prowadziła akcje propagandowe,
wymierzone przeciwko okupantom. Organem prasowym organizacji były „Nakazy Dnia”. W
czerwcu 1940 roku podporządkowała się Związkowi Walki Zbrojnej.
W tym samym roku Józef Kuraś złożył przysięgę w ZWZ. Niedługo potem został
przypadkowo aresztowany przez niemiecki patrol. Za kratkami nie pozostał jednak długo.
Rozbroił wartownika i uciekł.
W 1941 roku przystąpił do powiązanej z ZWZ i konspiracyjnym Stronnictwem Ludowym
„Roch” podhalańskiej organizacji niepodległościowej, działającej pod nazwą Konfederacja
Tatrzańska. Przyjął wtedy pseudonim „Orzeł” i działał jako dowódca wypadowej grupy
dywersyjnej.
Na Podhalu nadszedł czas wdrażania niemieckiej polityki narodowościowej. Hitlerowska
propaganda przekonywała górali, że są ludnością odrębną, niepolską, mającą przodków w
skandynawskich Gotach. Akcja „Goralenvolku” (ludu góralskiego) obejmowała szkoły, w
których zaczęto nauczać języka góralskiego, oferowała lepsze warunki życia dla ludzi
przyznających się do pochodzenia góralskiego, namawiała do wyjazdu do pracy do Rzeszy.
Do udowodnienia pokrewieństwa górali z Niemcami zaprzęgnięto naukowców, przede
wszystkim historyków, antropologów i etnografów. Instytucją kierującą tymi pracami był
Instytut Niemieckich Prac na Wschodzie, który podobne badania przeprowadzał na
Sądecczyźnie, w rejonie Rzeszowa i Łańcuta oraz na wsiach łemkowskich. Ich celem było
wyłowienie elementów germańskich spośród ludności Generalnego Gubernatorstwa.
Już 7 listopada 1939 roku (Niemcy zajęli Podhale 1 i 2 września), przedwojenny prezes
Stronnictwa Ludowego powiatu nowotarskiego Wacław Krzeptowski, w asyście kilku innych
działaczy góralskich złożył gubernatorowi generalnemu Hansowi Frankowi wyrazy uznania.
Pięć dni później Frank udał się z rewizytą do Zakopanego, gdzie „w imieniu Górali”
110
przywitał go Krzeptowski, składając jednocześnie podziękowanie za „oswobodzenie Górali
od ucisku polskich władz”. W październiku pod Tatrami gościł przywódca młodzieży Baldur
von Schirach, a w styczniu 1940 roku przybył tu Reichsführer-SS Heinrich Himmler.
20 lutego 1942 roku Niemcy utworzyli Komitet Góralski (Goralisches Komitee),
opracowali jego regulamin i zakreślili obszary działalności. Miał on pełnić funkcję namiastki
samorządu góralskiego odpowiedzialnego za kontakty z okupantem, sprawy socjalne, pracę,
kulturę i edukację oraz zaopatrzenie. Na czele stanął Wacław Krzeptowski, a jego zastępcą
został Józef Cukier. Komitet posiadał swoich przedstawicieli w terenie i miał być zalążkiem
przyszłego „Państwa Góralskiego” (Goralenland).
Poza akcją wydawania góralskich kart rozpoznawczych działalność komitetu była jednak
całkowicie fasadowa, Goralenvolk nie cieszył się wśród mieszkańców Podhala zbyt wielką
popularnością. Przynależność do niego zadeklarowało zaledwie około 18% ludności Podhala.
Ambitny Krzeptowski chętnie stroił się w piórka góralskiego księcia – Goralenfürsta. Ludową
odpowiedzią na to była szydercza przyśpiewka Wacuś, bedzies wisioł za cosik.
Fiaskiem skończyła się też próba zorganizowania w drugiej połowie 1942 roku
podhalańskiej jednostki Waffen-SS (Goralische Waffen SS Legion). Zgłosiło się do niego
zaledwie trzysta osób, w tym wielu chorych na gruźlicę i syfilis. Wytypowano spośród nich
dwustu zdolnych do służby wojskowej, którzy (w większości w dym pijani), trafili do obozu
szkoleniowego SS w Trawnikach.
„Na Pańskie pytanie, w jakim stopniu ci górale potrafią porozumiewać się po niemiecku,
mogę odpowiedzieć jedynie posługując się słowem «Vodka» - pisał do Berlina Friedrich
Wilhelm Krüger, dowódca SS i Policji w Generalnym Gubernatorstwie. - Tym samym można
powiedzieć o tej narodowości wszystko”. „Jestem stanowczo przekonany, iż potrafimy wojnę
tę wygrać bez nich” – skomentowano sprawę w stolicy III Rzeszy. Część ochotników
zdezerterowała, innych zwolniono bądź wywieziono na roboty przymusowe do Rzeszy.
Ostatecznie w SS pozostało dwunastu góralskich żołnierzy.
Struktury Komitetu Góralskiego, nie mając oparcia ani w góralskiej ludności, ani w
niemieckich okupantach, stopniowo zamierały. Najdłużej utrzymała się centrala w
Zakopanem. W końcu sam goralenführer Wacław Krzeptowski (po próbie aresztowania go
przez Niemców) w lecie 1944 ukrył się w górach. 20 stycznia 1945 roku, z wyroku Polskiego
Państwa Podziemnego został powieszony przez partyzantów z oddziału Armii Krajowej
„Kurniawa”. (22 listopada 1946 przed sądem w Zakopanem zapadł wyrok na pozostałych
działaczy „Goralisches Komitee”. Zostali skazani na kary więzienia od trzech do piętnastu lat.
Część, w tym Henryk Szatkowski i Witalis Wieder, uciekła razem z Niemcami, unikając w
ten sposób wymiaru sprawiedliwości).
*
Od samego początku Goralenvolk zwalczany był przez polski ruch oporu, przez Związek
Walki Zbrojnej - Armię Krajową, Powiatową Delegaturę Rządu i SL „Roch”. Były to
działania w rzeczy samej o podobnej idei, lecz działające osobno, co nie wróżyło powodzenia
w wysiłkach. Dopiero w maju 1941 roku za sprawą poety Augustyna Suskiego - absolwenta
Uniwersytetu Jagiellońskiego, wykładowcy i wychowawcy młodzieży wiejskiej w
uniwersytetach ludowych - nastąpiła konsolidacja sił poprzez stworzenie organizacji
konspiracyjnej pod nazwą Konfederacja Tatrzańska.
Głównym jej celem była walka z okupantem o Polskę wolną, niepodległą, ale też
demokratyczną. W końcu lata 1941 roku powołana została jednostka bojowa o nazwie
Dywizja Górska kierowana przez majora Edwarda Gött – Getyńskiego pseudonim
„Sosnkowski”. Jednostka ta tylko w zamierzeniach była dywizją, faktycznie liczyła zaledwie
kilkudziesięciu partyzantów. Jej terenem działania były Gorce, głównie okolice Turbacza.
Konfederacja Tatrzańska wydawała gazetki „Na Placówce”, „Wiadomości Polskie” i „Ku
Pokrzepieniu”. W sumie liczyła około pięciuset członków, głównie młodzieży i osób
111
związanych przed wojną z na Podhalu ruchem ludowym. Do tego kręgu zaliczał się też Józef
Kuraś „Orzeł” przewodniczący placówce KT w Waksmundzie. Właśnie za jego sprawą
placówka ta, istniejąca od czerwca 1941 roku, wykazała dużą aktywność w zwalczaniu
„Gorallenvolku”, przeciwdziałaniu na rzecz wyjazdu do Rzeszy, przeciw wywózce drzewa do
tartaku dla celów wojennych, przeciw kontyngentom itp. Nocami organizował akcje przeciw
urzędom administracyjnym i placówkom gospodarczym w Łopusznej, Szaflarach i Odrowążu.
Grupa niszczyła spisy ludności, inwentarze, wykazy kontyngentów, zabierała pieniądze oraz
towary ze sklepów.
Niestety, cała organizacja szybko została rozpracowana przez gestapo, głównie przy
udziale miejscowych konfidentów, przede wszystkim Stanisława Wegner – Romanowskiego.
W styczniu i lutym 1942 roku nastąpiła fala aresztowań. Augustyn Suski zginął 26 maja 1942,
zamordowany w obozie koncentracyjnym Auschwitz – Birkenau. Major Gött – Getyński w
tym samym obozie został rozstrzelany 25 stycznia 1943 roku. Wcześniej aresztowani
członkowie organizacji byli przesłuchiwani i torturowani w siedzibie gestapo w Zakopanem,
w Hotelu Palace.
Z całej organizacji pozostał czynny jedynie oddział Kurasia, którego członkowie od tej
chwili ograniczyli kontakt z ludnością okolicznych wiosek do minimum. Sam „Orzeł”, w
obawie przed aresztowaniem, bywał w domu niezwykle rzadko, tylko po kryjomu. 29 czerwca
1943 roku otrzymał straszliwy cios…
Tego dnia o świcie, w odwecie za zastrzelenie na Turbaczu dwóch granatowych
policjantów – agentów gestapo, Niemcy dokonali pacyfikacji Waksmundu. Dom Kurasia
został otoczony przez żandarmerię. Żołdacy zamordowali jego siedemdziesięciotrzyletniego
ojca Józefa, żonę Elżbietę oraz dwu i pół letniego syna, Zbyszka. Ciała pomordowanych i cały
dom oblano benzyną, po czym podpalono, zabraniając ludziom gaszenia pożaru. Dokonana
zbrodnia miała być dla innych okrutną lekcją strachu i pokory.
Relacje świadków dokonanej kaźni różnią się między sobą. Niektórzy twierdzą, że
Kurasiowie zostali żywcem spaleni w chałupie, inni opowiadają, że ojca i Elżbietę Kuraś
rozstrzelano, a dopiero potem wrzucono do domu i podpalono. Najbardziej zgodna jest
makabryczna opowieść o śmierci Zbyszka Kurasia. Dziecko kręciło się po obejściu, nie
bardzo zdając sobie sprawę z tego, co się dzieje. Kiedy dom płonął już na dobre, jeden z
Niemców złapał malca za nogę i z rozmachem wrzucił w ogień.
„Pewnego dnia, jak zwykle o świtaniu, wygoniłem razem z kolegami krowy na pastwisko
– relacjonował Kazimierz Garbacz „Orlik”. - Nagle patrzymy, a nad dolnym Waksmundem
smuga dymu. Ciekawi, jak to chłopaki, zlecieliśmy z górki. Kurasiów chałupa była już
spalona. Z daleka zobaczyliśmy zgliszcza i jakieś szczątki ludzkie. Bliżej nas nie dopuścili.
Dopiero później usłyszałem we wsi, że Niemcy spalili Kurasiów z zemsty, bo jeden z nich,
Józek, dowodził w Gorcach leśnymi”.
Powiadają, że Kuraś obserwował z daleka przez lornetkę zagładę najbliższych. Chciał biec
na ratunek, ale siłą powstrzymali go ludzie z oddziału. Wyrywał się, szarpał przeklinał i
płakał. Przez długie tygodnie pilnowano go potem, by nie palnął sobie w łeb.
Tego ranka coś w nim pękło. Wcześniej lubił się zabawić, często się śmiał. Od tego
momentu stał się ponury i zawzięty. Z dawnego „Orła” nic nie pozostało, jakby dusza w nim
eksplodowała. „W tym pożarze chłop wypalił się do cna” – szeptali jego żołnierze.
Aquilam obiit, hic natus est Ignis. „Orzeł” umarł, narodził się „Ogień”. Straszliwy
mściciel, o którym pieśni do dziś dnia śpiewają na Podhalu. Zimny w uczuciach, bezwzględny
w działaniu, bezlitosny dla wrogów. Bohater dla jednych, nocny koszmar dla drugich.
Od tamtego tragicznego dnia, „Ogień” za jedyną słuszną karę uznawał tylko kulę w łeb. O
jednym z takich aktów zemsty opowiadał ksiądz Józef Tischner:
„W gminie Ludźmierz, do której należał Rogoźnik, wydano 1925 kart polskich i 210
«góralskich». Nie było kwestii patriotyzmu. Była tylko sprawa, jak cało wyjść z tego impasu.
112
Parę miesięcy po wprowadzeniu kenkart «G» przyszli partyzanci i zastrzelili organizatora
Goralenvolku na tym terenie, niejakiego Latochę. Wyprowadzono go pod płot i już pod nim
został. To było wstrząsające, ale znaczyło też, że Polska jest i walczy”.
Egzekucja członków rodziny „Ognia” nie zakończyła cierpień mieszkańców Waksmundu.
Pięć dni później, 4 lipca, wioskę ponownie najechała niemiecka żandarmeria. Mieszkańców
spędzono na cmentarz i kazano im położyć się twarzą do ziemi. Między leżącymi zaczęli
chodzić konfidenci, wybierając partyzantów i członków ich rodzin. Zidentyfikowanych
Niemcy zagnali do pobliskiej szkoły. Pięciu partyzantów rozstrzelali natychmiast. Trzydzieści
trzy osoby zostały wywiezione do obozów koncentracyjnych, wśród nich bracia „Ognia”,
Wojciech i Władysław Kurasiowie.
*
Po rozbiciu przez Niemców Konfederacji Tatrzańskiej, nie widząc perspektyw na
odwołanie się do ludowców, którzy w powiecie nowotarskim nie dysponowali własną siłą
zbrojną, Kuraś zdecydował się na kontakt z AK. 10 lipca 1943 roku na Turbaczu spotkał się z
ppor. Władysławem Szczypką „Lechem” z Mszany Dolnej i jego zastępcą ppor. Janem
Stachurą „Adamem”. W wyniku osiągniętego tam kompromisu oddział „Ognia”
podporządkował się 16 lipca 1943 roku Armii Krajowej, na zasadach pewnej autonomii.
Podkomendni Kurasia stanowili podstawową grupę w jednym z pierwszych oddziałów
partyzanckich AK na Podhalu – o kryptonimie „Wilk”. Dowodzili nim kolejno: porucznik
Władysław Szczypka „Lech”, podporucznik Jan Stachura „Adam” i porucznik Krystyn
Więckowski „Zawisza”. Kuraś pełnił funkcję kwatermistrza. 9 lipca 1943 roku został
awansowany do stopnia plutonowego. Pod rozkazami „Lecha” i „Adama” uczestniczył w
wielu akcjach „Wilka”. W końcu grudnia 1943 roku, w czasie nieobecności „Zawiszy”,
Niemcy zaskoczyli partyzantów i rozbili ich obóz. W walce zginęło dwóch ludzi.
Stosunki plutonowego Kurasia z nowo mianowanym dowódcą, porucznikiem
Więckowskim, od samego początku układały się bardzo źle. Pomimo współpracy z Armią
Krajową, „Ogień” wyraźnie oddzielał się od polityki londyńskiej, opierając się na poglądach
ludowych. „Zawisza” obciążył „Ognia” winą za samowolne opuszczenie obozu podczas
ataku Niemców, a sąd polowy skazał go na śmierć przez rozstrzelanie.
Sprawa wyglądała podobno tak, że w okresie świąt Bożego Narodzenia „Zawisza” z
kilkoma żołnierzami zszedł do schroniska na Lubaniu, powierzając dowództwo nad obozem
„Ogniowi” 26 grudnia, wbrew rozkazowi Kuraś miał udać się do Ochotnicy Górnej na
zabawę… (Podobno, ponieważ istnieje na ten temat kilka sprzecznych relacji).
Tak, czy inaczej, wyrok unieważniono w 1944 roku. Póki co jednak, uchodząc przed
plutonem egzekucyjnym, Kuraś opuścił szeregi AK. Mówiąc krótko – zdezerterował.
Wkrótce odbudował oddział, który został zakwalifikowany jako Oddział Specjalny
Ludowej Straży Bezpieczeństwa, czyli zbrojnej formacji konspiracyjnego Stronnictwa
Ludowego „Roch”, która miała być odrębną siłą zbrojną na tym obszarze. Jesienią 1944 roku
grupa „Ognia” otrzymała status Oddziału Specjalnego Powiatowej Delegatury Rządu RP w
Nowym Targu. Józef Kuraś został osobą odpowiedzialną za wykonywanie wyroków
podziemnych cywilnych sądów specjalnych na konfidentach. Mimo, że za działalność tę
zyskał duże uznanie ze strony zwierzchników z Delegatury Rządu, musiał ją zawiesić do
czasu „wyjaśnienia sporu z AK”. W tym czasie w ramach LSB został awansowany do stopnia
porucznika.
„Pamiętam dobrze, jaki padł popłoch na zdrajców, kiedy partyzanckie dowództwo
postanowiło przystąpić do ostatecznej rozprawy z konfidentami – wspominał bratanek
«Ognia», Jakub Kuraś. – Najpierw kulę dostał Antoni Waksmundzki. Czubiakowi dwa razy
udaje się uciec, ale sprawiedliwość dosięgnie go wkrótce w Leśnicy, skąd pochodził.
Egzekucji dokonali ludzie kapitana «Lamparta» [Juliana Zapały]. 10 października 1944 roku
rozstrzelani zostają Franciszek Kopeć, Jan Sral i Józef Bryja – słynny już w Waksmundzie
113
dezerter i zdrajca «Żmija», który wydał miejsce obozowiska «Wilk». Wyrokiem sądu
podziemnego zabici zostają Górka w Nowym Targu, którego dwóch synów służyło w SS oraz
Wróbel z Sieniawy i kilku innych jeszcze gestapowskich aktywistów. Na masową skalę trwa
akcja strzyżenia głów kobietom za zadawanie się z Niemcami. Kilkudziesięciu pomniejszych
sługusów po prostu wychłostano”.
W ostatnich miesiącach okupacji niemieckiej – na polecenie nowotarskiego Powiatowego
Kierownictwa Ruchu Ludowego (PKRL) – „Ogień” nawiązał bliską współpracę z przybyłym
na Podhale komunistycznym oddziałem Armii Ludowej, dowodzonym przez porucznika
Izaaka Gutmana vel Bruno Skutelego, pseudonim „Zygfryd". Chociaż Kuraś nie należał do
sympatyków Sowietów, to współdziałał z nimi z powodu wspólnoty interesów - walki z
Niemcami. Ludowcy uważali, że przed wkroczeniem Armii Czerwonej na Podhale należy
podjąć próbę przejęcia władzy na szczeblu lokalnym na tym terenie. Władze powiatowego SL
liczyły na to, że komuniści, nie mając żadnego zaplecza wśród ludności, będą musieli
zaakceptować struktury przez nich stworzone. Podobne działania podejmowali zresztą na
innych obszarach Małopolski.
W grudniu 1944 roku polecono Kurasiowi zorganizowanie struktury bezpieczeństwa dla
całego powiatu oraz zabezpieczenie granicy polsko - słowackiej. 2 stycznia 1945 roku, na
czele dwudziestu pięciu swoich ludzi i dziewięciu sowieckich partyzantów „Ogień”
zaatakował szkołę w Łopusznej, w której kwaterowali żołnierze z organizacji Todt, powołanej
do budowy urządzeń wojskowych. Rozbrojono czternastu Niemców, tradycyjnie zostawiając
ich w samej bieliźnie. 20 stycznia wspólnie z AL rozbił kolumnę niemieckich samochodów
ciężarowych pod Klikuszową.
W czasie ofensywy sowieckiej dowodzony przez niego oddział LSB przyczynił się do
szybkiego wyparcia Niemców z Nowego Targu. jednostek frontowych o rozmieszczeniu sił
niemieckich oraz o sposobach obejścia linii obrony. Przeprowadził też grzbietami Gorców,
przez znane sobie szlaki, desant rosyjskiej piechoty. Maszerując przez polanę Ostrowską i
Kowaniec, wyszli wprost na most na Czarnym Dunajcu. Zaskoczeni nagłym szturmem
Niemcy ewakuowali się z miasta, pozostawiając je nienaruszone. 29 stycznia 1945 roku 1
Armia generała pułkownika Andrieja Greczki zajęła stolicę Podhala bez większego przelewu
krwi i zniszczeń. Wcześniej toczono o Nowy Targ ciężkie walki, w których poległo ponad
tysiąc dwustu Rosjan.
Następnego dnia „Ogień” ze swym oddziałem i grupą partyzantów sowieckich wkroczył
do Nowego Targu. Wydawało się, że nastąpił dla niego koniec wojny. Niebawem jednak miał
rozpocząć kolejną…
*
„Podhale po wojnie wkroczyło w nowy etap stosunków społeczno-politycznych – czytamy
na portalu http://podziemiezbrojne.blox.pl w artykule Mjr Józef Kuraś «Ogień» (1915-1947).
- Usuwanie niemieckiego okupanta trwało dosyć długo, w dodatku musiano rozprawić się z
przeróżnymi kolaborantami hitlerowskimi. Nastąpił wzmożony ruch ludności i to we
wszystkich możliwych kierunkach: wyjeżdżali mieszkańcy Wielkopolski, Warszawy i innych
regionów wysiedleni stamtąd przez władze okupacyjne; opuszczali przeludnione wsie młodzi
górale udając się na Śląsk i ziemie zachodnie w poszukiwaniu pracy - ale tylko nieliczni tam
zostawali - większość rychło wracała z powodu nieprzystosowania do nowych realiów życia i
tęsknoty za rodzinnymi stronami.
W Nowotarskie przybywali też inni: jedni dla zrobienia interesów, gdyż wabiła ich
bliskość granicy; ci związani z władzą, obejmowali różne stanowiska najczęściej nie zważając
na miejscowe sympatie polityczne. Przyjeżdżali tutaj również ci, którzy chcieli opuścić kraj
ze względów politycznych, albowiem w pierwszych miesiącach wolności przekroczenie
granicy z Czechosłowacją nie stanowiło trudności. Sama wojna i okupacja pozostawiła
nieciekawą moralnie spuściznę: powszechne nielegalne pędzenie wódki i spowodowane tym
114
pijaństwo, złodziejstwo połączone z bandytyzmem, któremu sprzyjała powszechna
dostępność broni. Wykorzystywali to ludzie nie posiadający zawodu, zatrudnienia, wykolejeni
przez wojnę. Proceder ten uprawiali też przybysze, i to ci którzy zawodowo mieli z tym
zjawiskiem walczyć; milicjanci i żołnierze Ludowego Wojska Polskiego, od szeregowców
poczynając na oficerach kończąc. Wreszcie nadejście nowej władzy spowodowało niepokoje i
niepewność ludności, która z pogłosek napływających sukcesywnie na Podhale, poczęła
wyrabiać sobie własny punkt widzenia na nowe rządy i formy ich sprawowania. Najpierw
jedyna władzą była rosyjska komenda wojenna składająca się z sił NKWD pod rozkazami
majora Leonida Masłowa. Rządy komendy wojennej trwały do czasu wycofania głównych sil
Armii Czerwonej z terytorium Niemiec w lipcu 1945 roku - już po powołaniu Tymczasowego
Rządu Jedności Narodowej. W ten sposób stworzono warunki do zainstalowania się
pierwszych władz w powiecie, w którym nie było komunistycznej tradycji. Organizatorów
trzeba było przysłać z zewnątrz i jak się okazało, również większość funkcjonariuszy Urzędu
Bezpieczeństwa Publicznego (UBP), ponieważ miejscowi partyzanci spod znaku BCh czy AK
nie nadawali się do wykonywania nowych zadań. Powiatowy UBP (PUBP) nadal pracował
pod dyktando «doradcy» z NKWD, który uczył polskich funkcjonariuszy «nowych»
sposobów działania, aby umocnić władzę PPR”.
Zgodnie z poleceniem kierownictwa ludowców, wspólnie z podporucznikiem Zygmuntem
Sieleckim z AL Kuraś sformował ze swych podkomendnych oddziały porządkowe w mieście
i powiecie, w tym także na terenach wcześniej okupowanych przez Słowację. Utworzył w ten
sposób zalążek przyszłej Komendy Powiatowej MO, a jego samego ludzie zaczęli określać
mianem komendanta powiatowego, chociaż formalnie takiej nominacji nie miał.
W opisywanym czasie, niemal w całej Małopolsce siły niepodległościowe próbowały
przenikać do organów bezpieczeństwa, żeby przejmować władzę w terenie, niezależnie od
tego co się dzieje w Lublinie, Warszawie czy Moskwie. Zeszli do Nowego Targu z orłami w
koronach i tak pełnili służbę na ulicach.
Zasługą Kurasia – milicjanta jest niewątpliwie ukrócenie tak powszechnego na powojennej
nowatorszczyźnie pospolitego bandytyzmu. Nie pozwolił też bezkarnie hulać po okolicy
zwycięskim towarzyszom spod znaku sierpa i młota. Przed domami samotnych kobiet
wystawiał posterunki chroniące je przed niespodziewanymi wizytami pijanych i
rozochoconych Rosjan. Na Podhalu mówią, że „Ogień” miotał się z kąta w kąt, bo chociaż nie
chciał powrotu Polski sanacyjnej, niezbyt sprawiedliwej dla chłopów, to również szybko
rozczarował się do demokracji w wydaniu pepeerowskim. Chciał wspierać Polskę, ale nie
władzę, która gnoiła i mordowała ludzi o odmiennych poglądach.
Wraz z początkiem lutego 1945 roku, z Krakowa do Nowego Targu przybyła ekipa PPR
pod przewodnictwem Władysława Machejka, z zadaniem zorganizowania Komitetu
Powiatowego Polskiej Partii Robotniczej oraz struktur bezpieczeństwa. Komendantem
powiatowym milicji został podporucznik Aleksander Karaś, szefem PUBP - podporucznik
Stanisław Strzałka, a wszystkim dowodził „doradca” z NKWD. Szybko doszło do
konfrontacji pomiędzy nimi, a samozwańczym „komendantem powiatowym” Kurasiem.
8 lutego, wraz z Janem Kolasą „Powichrem”, „Ogień udał się wyjaśnić sprawę do Lublina.
Jak stwierdził Kolasa: „Pojechaliśmy tam bo tam był według nas, nasz partyzancki sztab, nasz
rząd”.
Rząd Tymczasowy Rzeczypospolitej Polskiej, tzw. Rząd Lubelski, był marionetkową
formacją powołaną do życia w tym mieście 31 grudnia 1944 roku w miejsce Polskiego
Komitetu Wyzwolenia narodowego. Formalnie przez Krajową Radę Narodową, faktycznie
decyzją Józefa Stalina. Tym samym polscy komuniści, działający pod patronatem Związku
Sowieckiego, utworzyli swój rząd, konkurencyjny wobec Rządu RP na uchodźstwie,
powszechnie uznawany dotąd na forum międzynarodowym. Przejęli w ten sposób władzę
115
nad zajętymi przez Armię Czerwoną ziemiami polskimi leżącymi na zachód od linii
Curzona. Był to ze strony Związku Radzieckiego element tzw. „polityki faktów dokonanych”
– polityczne przygotowanie przed zimową ofensywą Armii Czerwonej mającą na celu
zajęcie wszystkich ziem polskich w granicach sprzed wojny. Jednocześnie był to dowód
znaczącego usztywnienia stanowiska ZSRR wobec mocarstw anglosaskich koalicji
antyhitlerowskiej co do roli Rządu RP na uchodźstwie w tworzeniu powojennych władz
Polski. Premierem Rządu Tymczasowego został dotychczasowy przewodniczący PKWN
Edward Osóbka Morawski, kierował również sprawami zagranicznymi. Wicepremierami
zostali: Władysław Gomułka z PPR oraz Stanisław Janusz z koncesjonowanego SL. 1 lutego
1945 r. rząd przeniósł się z Lublina do Warszawy, do budynku Dyrekcji Kolei Państwowych.
Dowiedziawszy się w Lublinie, że rząd przeniósł się wraz z Komitetem Centralnym PPR
do stolicy, Kuraś i Kolasa podążyli w ślad za nimi. W Departamencie Kadr MBP, dzięki
protekcji aelowców „od Gutmana”, Kuraś otrzymał od Zofii Gomułkowej (żony Władysława)
skierowanie do pracy w PUBP w Nowym Targu. Według niego równało się to nominacji na
stanowisko kierownika. Z tym dokumentem zameldował się w połowie marca w
Wojewódzkim UBP w Krakowie, gdzie otrzymał formalny angaż na wymienione wyżej
stanowisko.
Szefowie służb mundurowych w Nowym Targu poczuli się zagrożeni. Nie po to po
wyjeździe Kurasia rozpoczęli weryfikację członków UBP i MO, zwalniając osoby nie
związane z PPR i obsadzając stanowiska swoimi ludźmi z zewnątrz. W całym województwie
trwała zresztą polityczna weryfikacja funkcjonariuszy, połączoną z rugowaniem „ludzi
politycznie niepewnych” z szeregów UB i MO. Ruszyło dochodzenie dotyczące „niepewnej
przeszłości okupacyjnej” Kurasia, mające na celu sporządzenia wniosku o zwolnienie go ze
służby. Pojawiły się pierwsze donosy na „Ognia”, jako kandydata „antysowieckiego”. Oprócz
zarzutów z czasu okupacji, doszły nowe: pijaństwo na posterunkach MO oraz „znikanie
broni”.
Mając swoich ludzi w milicji i UB, zarówno w Krakowie, jak i w Nowym Targu, „Ogień”
szybko dowiedział się o toczącym się przeciwko niemu postępowaniu. Kiedy na dzień 11
kwietnia 1945 roku otrzymał wezwanie do Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa
Publicznego zrozumiał, że już stamtąd nie wyjdzie.
Upadły złudzenia co do prawdziwej natury „ludowej” władzy. Deklaracje PKWN okazały
się zwykłym oszustwem. Wraz z grupą swoich podkomendnych, Kuraś ponownie ruszył w
góry, rozpoczynając nowy etap walki zbrojnej.
*
Dwa dni później, 13 kwietnia, „Ogień” zarządził odprawę swoich Ludzi na Turbaczu.
Wygłosił tam do nich przemówienie, w którym powiedział między innymi: „Walkę musimy
zacząć od początku i teraz będziemy się bić za Polskę bez komunistów”. „Walczyliśmy o
Orła, teraz – o Koronę dla Niego, hasłem naszym Bóg, Ojczyzna, Honor” – ulotki tej treści
rozwieszali na Podhalu wiosną 1945 roku jego żołnierze.
Zgrupowanie przyjęło nazwę Oddział Partyzancki „Błyskawica”. Działało niemal na
obszarze całego dzisiejszego województwa małopolskiego: od powiatu gorlickiego na
wschodzie, po Śląsk na zachodzie oraz od północnych rejonów Słowacji na południu, po
Kraków i powiat miechowski (gdzie dokonywano akcji wypadowych) na północy.
Zorganizowane było bardzo sprawnie, według najlepszych wzorów wojskowych. Kuraś
wykorzystał tu niewątpliwie swoje ogromne doświadczenie, zarówno z czasów służby
wojskowej w okresie przedwojennym, jak i – przede wszystkim – z czasu okupacji.
Przestrzeganie zasad dyscypliny konspiracyjnej stanowiło swoiste „być albo nie być”
oddziału, umożliwiając jednocześnie skuteczne dowodzenie. „Ogień” wielokrotnie nakazywał
surowo karać żołnierzy przekraczających zasady wojskowej dyscypliny.
116
„Złodziejstwo, pijaństwo zostanie surowo ukarane - pisał w rozkazie skierowanym do
dowódcy 2. Kompanii. - Partyzantka nie jest po to, aby wyładować swoją kieszeń, tylko [jest
to] praca z poświęcenia dla idei”.
Głównym sposobem zdobywania środków na utrzymanie oddziałów były akcje konfiskat
towarów i gotówki w sklepach państwowych, kasach kolejowych, spółdzielniach, ośrodkach
wypoczynkowych oraz posterunkach MO i UB. Chłopi pomagali w przygotowywaniu i
magazynowaniu żywności, pośredniczyli też w sprzedaży zdobytego bydła czy koni.
Niejednokrotnie zresztą część zdobytych towarów „Ogień” przekazywał bezpośrednio im.
„Kuraś celowo naśladuje Janosika i innych legendarnych »szlachetnych zbójców«
zwalczających tyranię i pomagających ubogim” – raportował do władz w Warszawie
wojewoda krakowski.
Liczba ukrywających się w górskich lasach liczba partyzantów „Ognia” szacowana była –
według różnych danych – na około pięćset do siedmiuset osób. Sieć wywiadu, meliniarzy
(osób dających kwatery i zaopatrzenie), łączników, informatorów i innego rodzaju
pomocników mogła liczyć nawet ponad dwa tysiące osób. Odchodząc w góry, Kuraś nie
zabrał ze sobą wszystkich swoich zaufanych ludzi. Część z nich pozostała w strukturach UB i
MO, w urzędach pocztowych, przedsiębiorstwach transportu, zaopatrzenia i w administracji,
co sprawiało, że jego wywiad działał doskonale.
„Ogień” doskonale zdawał sobie sprawę z trudności i kosztów utrzymywania
rozbudowanych oddziałów w terenie, nie dążył więc do nadmiernego powiększania ich
liczebności. Pragnął, by były one schronieniem głównie dla „spalonych”. Zależało mu raczej
na utrzymaniu dużych zdolności mobilizacyjnych. Magazynował broń i wysyłał ludzi na
kwatery bądź – jeżeli to było możliwe – do domów, szczególnie w okresie zimowym, kiedy
przetrwanie i wyżywienie dużych jednostek w górach było utrudnione.
Wzorem działającego na obszarach północno – wschodniej Polski majora Zygmunta
Szendzielarza „Łupaszki”, podzielił zgromadzone siły na kilkudziesięcioosobowe kompanie.
Dowódcy każdej z nich mieli dość dużą samodzielność, swoje plany musieli jednak
przedstawiać „Ogniowi” do akceptacji i składać mu szczegółowe raporty z działalności. Do
osobistych spotkań dochodziło co najmniej raz na miesiąc.
1 Kompania, zwana popularnie „pienińską”, liczyła około sześćdziesięciu ludzi i działała
głównie we wschodniej części powiatu nowotarskiego, na Spiszu i w zachodnich rejonach
powiatu nowosądeckiego. Jej pierwszym dowódcą był Eugeniusz Maleńczuk „Lis”, stary
towarzysz „Ognia” jeszcze z czasów Ludowej Straży Bezpieczeństwa. Po jego aresztowaniu
przez UB dowództwo objął Marian Kubiak „Roman”, dezerter z Ludowego Wojska
Polskiego. Jako człowiekowi „z zewnątrz” nie do końca sprawdzonemu, Kuraś dał mu w
charakterze zastępcy sierżanta podchorążego Jana Batkiewicza „Śmigłego”. Okazało się to
bardzo mądrym posunięciem. „Roman” zdefraudował większą sumę należących do kompanii
pieniędzy i w październiku 1946 roku został rozstrzelany. Trzecim i ostatnim dowódcą 1
kompanii został Jan Batkiewicz „Śmigły”.
Członkowie 1 kompanii na powierzonym terenie czuli się niepodzielnymi gospodarzami
co czasami prowadziło do kosztownych w skutki błędów. 22 lipca 1946 roku trzyosobowy
patrol z 1kompanii zatrzymał na trasie Krościenko - Szczawnica autobus PKS-u, którym
podróżowało dwóch milicjantów z Nowego Targu. Jeden z nich, sierżant Bolesław Wroński,
został rozpoznany jako zastępca komendanta powiatowego MO. W powstałym wśród
pasażerów zamieszaniu, Wroński otworzył ogień z broni służbowej, raniąc śmiertelnie
jednego z partyzantów. Wykorzystując tumult, milicjanci zbiegli.
W sierpniu 1946 roku kompania wykonała pięć wyroków śmierci na współpracownikach i
funkcjonariuszach UB. Jednych z nich był zastrzelony 28 sierpnia 1946 roku referent PUBP w
Nowym Targu Stanisław Pyka.
117
2 kompania zwana „tatrzańską”, najliczniejsza – bo około studwudziestoosobowa,
operowała na obszarze Tatr i pogranicza słowackiego, od Zakopanego przez Kościelisko, aż
po Witów i Czarny Dunajec. Jej dowódcą był zdemobilizowany oficer 16 pułku piechoty
podporucznik Stefan Ostaszewski „Rysiek”, który jednakże 17 października 1946 roku po
prostu zdezerterował. (UB aresztowało jego ojca, ten zaś wysłał do „Ryśka” list, że jest ciężko
chory). Funkcję po nim objął Jan Kolasa „Powicher”.
4 sierpnia 1946 roku na stacji kolejki linowej Gubałówce, partyzanci z 2 Kompanii
stoczyli walkę z grupą operacyjną, która próbowała ich aresztować. Zginęło ośmiu ludzi z
UB, MO i KBW. Partyzanci mieli jednego lekko rannego.
22 września na szosie Witów – Zakopane, partyzanci z 2 Kompanii urządzili zasadzkę na
dwunastoosobową grupę operacyjną z 2 zmotoryzowanego pułku KBW, powracającą autem z
przeprowadzonej w Witowie akcji przeciw oddziałom „Ognia”. Samochód został ostrzelany
silnym ogniem broni maszynowej, w wyniku czego sześciu żołnierzy zginęło, trzech zostało
rannych a reszta uciekła.
5 listopada zorganizowano udaną akcję odbicia partyzanta, który pilnowany przez KBW
leżał ranny w szpitalu w Zakopanem. Ludzie „Powichra”, zastrzelili dwóch pilnujących go
wartowników z plutonu zwiadu KBW i zabrali rannego kolegę.
Kiedy w październiku i grudniu 2 kompania została rozbita przez oddziały Korpusu
Bezpieczeństrwa Wewnętrznego, „Powicher” przeszedł do sztabu zgrupowania, a dowództwo
po nim objął dotychczasowy zastępca – Jan Zdybalski „Tom”.
Terenem działalności 3 kompanii, zwanej też „plutonem śmierci” stały się okolice Rabki,
Chabówki i Raby Wyżnej, a także tereny zachodniej części powiatu nowotarskiego oraz
południowych rejonów powiatu myślenickiego i limanowskiego, aż po powiat nowosądecki.
Oddział liczył około siedemdziesięciu pięciu ludzi, stale przebywających w lesie. Dowodził
nim dezerter z LWP Henryk Głowiński „Groźny”, a po jego śmierci w walce z KBW (9
listopada 1946 r.), dotychczasowy zastępca, Antoni Wąsowicz „Roch”.
Oddział przeprowadził kilka spektakularnych akcji jeszcze w roku 1945roku. 9 grudnia o
godzinie 16.30 rozbił posterunek MO w Łopusznej, zabierając całe jego wyposażenie: broń,
odzież, żywność, pieniądze i wszystkie akta. Przy okazji wymierzono kilkadziesiąt batów
komendantowi. 11 grudnia rozbił posterunek MO i UB w Rabce, mieszczący się wówczas w
dzisiejszym hotelu „Sława”. Wykonano wyrok na ówczesnym kierowniku UB Mieczysławie
Stramce. 26 grudnia patrol z oddziału „Groźnego” rozbroił posterunek MO w Skawie koło
Rabki. 31 grudnia żołnierze 3 kompanii rozbroili posterunek MO w Odrowążu. 19 stycznia
1946 roku rozbroili posterunek MO w Niedzicy, zniszczyli kancelarię i zastrzelili
komendanta. 20 lutego oddział „Groźnego” zajął posterunek MO w Rabie Wyżnej. Partyzanci
nie wyrządzili żadnej krzywdy milicjantom, natomiast rozstrzelali przed budynkiem dwóch
funkcjonariuszy UBP, z Raby Wyżnej i z PUBP w Nowym Targu. To tylko drobny fragment
całej aktywności żołnierzy „Ognia”.
4 kompanię, najmniej liczną, tworzyło zaledwie piętnastu ludzi. Działała ona na
pograniczu powiatów Nowy Targ i Limanowa oraz we wschodniej części powiatu
nowotarskiego. Na czele stał podporucznik Edward Radyga „Łoś”. Wykrwawiona podczas
walki z żołnierzami KBW w Szczawnie (26 września 1946 r.), przyłączyła się do grupy
sztabowej. W październiku „Ogień wcielił ją do 2 kompanii.
*
5 Kompania działała w południowych rejonach powiatu limanowskiego. Liczyła około
sześćdziesięciu partyzantów. Dowódcą był Kazimierz Paulo „Skała”. Od jesieni 1946 roku
Kompania ta działała w ścisłej łączności z samodzielnymi, lecz podporządkowanymi
formalnie „Ogniowi”, oddziałami „Błyskawica” Michała Dudonia „Wichra” i „Wolność”
Stanisława Papierza „Sępa”.
118
Po ciężkich bojach pod Limanową, nie mając już żadnych szans na obronę, oddział
wycofał się pod Maków Podhalański, gdzie Kazimierz Paulo został ranny. Wydawało się, że
trzeba będzie mu amputować nogę, ale ten odmówił. Zwrócił się do „Ognia”, z pytaniem, co
robić. „Niech cię niosą, ale wyprowadź ludzi z tego kotła” – odpowiedział mu Kuraś. „Skała”
zdołał się przebić i połączył się z oddziałem „Tarzana”. Wspólnie przedarli się w kierunku
Gorców. Partyzantom dano wolną rękę; czy chcą przejść przez „zieloną granicę” czy walczyć
dalej. Paulo doradzał „Ogniowi” aby ten uciekał, ale Kuraś ciągle powtarzał, że „trzeba
dotrwać do wyborów, bo one odbędą się pod kontrolą świata”. Po wyzdrowieniu, w obliczu
śmierci „Ognia” i ogłoszonej przez komunistów amnestii, większość partyzantów 5 kompanii,
w tym Kazimierz Paulo, ujawniła się.
Po powrocie w rodzinne strony Kazimierz Paulo ożenił się i podjął pracę w kopalni. Dwa dni
po narodzinach córki, przyjechali po niego funkcjonariusze NKWD. Przeszedł wyjątkowo
brutalne śledztwo; funkcjonariusze UB wybili mu wszystkie zęby i powyrywali paznokcie.
Został skazany na karę śmierci . W rezultacie skierowanej do prezydenta Bieruta petycji o
ułaskawienie skazańca, podpisanej przez wszystkich bez wyjątku górników z kopalni
„Węglówka”, karę zamieniono mu na 15 lat pozbawienia wolności Odbywał ją w więzieniu
we Wronkach. W 1956 roku w wyniku amnestii wyszedł na wolność, choć na okres
kolejnych pięciu lat pozbawiono go praw obywatelskich. Pracował w nowej kopalni
Węglówka. W 1982 roku przeszedł na emeryturę.
6 Kompania (krakowska), początkowo grupa konspiracyjna Ruchu Oporu Armii Krajowej,
weszła potem w skład zgrupowania „Ognia”. Działała głównie na terenie grodu Kraka i
najbliższych okolic, a także Katowic, Chorzowa oraz w powiecie miechowskim.
Założycielem i pierwszym dowódcą tej grupy był Zdzisław Lisik „Mściciel”, a po jego
dezercji Jan Janusz „Siekiera”.
18 sierpnia 1946 roku oddział „Siekiery” zajął dawne carskie więzienie Świętego Michała
w centrum Krakowa przy ulicy Poselskiej, użytkowane przez Ministerstwo Bezpieczeństwa
Publicznego. Przetrzymywano w nim żołnierzy AK i NSZ, strzeżonych przez ponad
siedemdziesięciu strażników. Legitymując się fałszywymi dokumentami, partyzanci
doprowadzili do otwarcia bramy, dzięki czemu udało się uwolnić sześćdziesięciu czterech
więźniów, żołnierzy AK, WiN i NSZ. Włamano się także do zbrojowi, skąd zabrano tak
potrzebną broń.
Akcja „ogniowców” odbiła się szerokim echem w mieście i całym regionie. Opowiadano
sobie później, iż w Krakowie wylądował desant, który rozbił więzienie Świętego Michała.
(Wydarzenie to upamiętniono specjalną tablicą wmurowaną w mur ogrodu Muzeum
Archeologicznego w Krakowie od strony ul. Poselskiej). Jesienią 1946 roku zdesperowany
wojewoda krakowski w sprawozdaniu stwierdzał wprost, że „akcja band leśnych na terenie
województwa przybrała takie rozmiary, że ich zlikwidowanie przez MO i UB jest
niemożliwe”.
Akcje rozbijania więzień miały szczególne znaczenie propagandowe. Więźniowie
przebywali często w strasznych warunkach (ciemne, duszne lub zimne pomieszczenia, w
których gnieździło się po kilkunastu ludzi), poddawani byli strasznej presji lub po prostu
torturom. Spektakularne, brawurowe akcje na te więzienia były dla komunistów tym bardziej
dotkliwe, iż społeczeństwo mówiło o nich głośno, często z dużą satysfakcją.
Tydzień później, 25 sierpnia, ludzie z 6 kompanii odbili ze szpitala św. Łazarza,
aresztowanego przez UB Eugeniusza Kadrysia. Ranny partyzant leżał w separatce dla
więźniów na oddziale chirurgicznym, pilnowany przez wartownika z WUBP. O świcie
dziesięciu żołnierzy pod dowództwem Jana Janusza „Siekiery”, rozbroiło najpierw
wartownika z milicji, stojącego przy wejściu, później obezwładniono ubeka i milicjanta –
119
sanitariusza. Rannego Kadrysia i jeszcze jednego żołnierza AK z oddziału „Wichra”, koledzy
wsadzili do ciężarówki i zawieźli na melinę konspiracyjną w Borku Falęckim. W ogrodzie
szpitalnym został rozstrzelany funkcjonariusz WUBP i pielęgniarka, która próbowała wszcząć
alarm.
20 września roku, wiozący raporty do „Ognia” „Siekiera” został przypadkowo
aresztowany przez patrol KBW. Wydarzenie to pociągnęło za sobą dalsze aresztowania wśród
członków grupy. Nowym dowódcą zdziesiątkowanej kompanii mianował „Ogień” 25
września Mariana Zielonkę „Bila”, który stał na jej czele aż do śmierci Józefa Kurasia.
Kolejne Kompanie (7, 8 i 9) tworzyły podporządkowane zgrupowaniu „Ognia” oddziały
partyzanckie: 7 Kompania, licząca około trzydziestu osób, działała jako Grupa „Zemsta” - na
terenie powiatu nowosądeckiego, pod dowództwem Zygmunta Wawrzuty „Zemsty”, a po nim
Bronisława Bubliko „Żara”. Piętnastoosobowa 8 kompania, jako Grupa „Grot”, prowadziła
akcje na terenie powiatu nowosądeckiego i limanowskiego, pod dowództwem Mariana
Mordowskiego „Ojca”. 9 Kompania (trzydziestu pięciu ludzi) pod dowództwem Andrzeja
Szczypty „Zenita” działała jako Grupa „Huragan” na terenie powiatu nowosądeckiego.
Nazwę „Huragan” nosił podporządkowany „Ogniowi” w 1946 roku oddział Jana
Ziomkowskiego „Huragana”, działający w powiecie wadowickim, liczący około trzydziestu
osób. Również w powiecie wadowickim działał oddział siedemdziesięcioosobowy
„Błyskawica”, jeden z najaktywniejszych w tamtym rejonie, dowodzony przez byłego
żołnierza oddziału AK „Chełm” Michała Dudonia „Wichra”.
Kolejnym, około osiemdziesięcioosobowym, doskonale zorganizowanym oddziałem
podległym „Ogniowi”, był oddział „Burza” dowodzony przez Mieczysława Wądolnego
„Mściciela”, operujący głównie w powiecie wadowickim i myślenickim.
Na czele całego zgrupowania stał sztab, który oprócz „Ognia” jako komendanta, tworzyli
świetnie wyszkoleni oficerowie i najbardziej zaufani współpracownicy: Jan Kolasa
„Powicher”, Jan Batkiewicz „Śmigły”, bratanek dowódcy Kazimierz Kuraś „Kruk”,
Franciszek Dróżdż „Szpak”, Józef Sral „Smak”, syn Józefa Stanisław Sral „Zimny” kwatermistrz i Antoni Wąsowicz „Roch” - pełniący funkcję dowódcy tzw. Komisji SzybkoWykonawczej, oraz Stanisław Ludzia „Harnaś” i Bogusław Szokalski „Herkules” - adiutanci
dowódcy, pełniący także funkcje łączników w okresach zimowego rozproszenia oddziału.
Oddział Ochrony Sztabu zgrupowania „Ognia” podzielony był na pięć drużyn,
dowodzonych przez „Marnego” (Józefa Szczota), „Skałę” (Kazimierza Paulo), „Ponurego”
(Franciszka Pierwołę), „Zająca” (Stanisława Sulkę) i „Śmigłego” (Jana Batkiewicza). Liczba
żołnierzy przebywających bezpośrednio przy sztabie dowództwa wahała się od
sześćdziesięciu do dziewięćdziesięciu ludzi, operujących głównie w rejonie Ochotnicy i
masywu Turbacza. Sztab stacjonował najczęściej w szałasach, bacówkach i ziemiankach na
Turbaczu, Kiczorze, Starych Wierchach oraz Lubaniu.
Kiedy dochodziło do bezpośredniego starcia grupy sztabowej z przeciwnikiem, „Ogień”
obejmował osobiście komendę. Tak było na przykład w czasie walki oddziału sztabowego z
KBW 29 września 1946 roku nad Ochotnicą. Zaatakowani w obozie partyzanci wycofali się
bez strat własnych, zabijając przy tym dwóch żołnierzy KBW.
W sierpniu 1946 roku kierownictwo WiN raportowało do Londynu: „Uzbrojenie
Oddz[iałów] «Ognia» [to]: broń automatyczna, przeważnie pochodzenia angielskiego i
amerykańskiego, rkm-y, ckm-y i granatniki. (...) W rejonie Turbacza i Obidowej na szczytach
gór stoją baraki i silne placówki «Ognia», pod kontrolą których pozostaje cała okolica ze
specjalnym uwzględnieniem szos”.
*
Józef Kuraś nigdy nie podporządkował się żadnemu z liczących się ówcześnie
politycznych bądź militarnych ośrodków konspiracyjnych. Od początku działał całkowicie na
120
własną rękę. Niejasna jest także sprawa jego stopnia wojskowego. W AK był kapralem, w
Batalionach Chłopskich, zaś po dezercji z UB ogłosił się majorem.
„Ogień”, ideowo związany z ruchem ludowym, często nawiązywał do haseł budowy
Polski prawdziwie ludowej. Jednocześnie dążył do tego, aby jego podkomendni czuli się
podziemnym wojskiem walczącym o niepodległość. Walkę tę traktował jako samoobronę i
przygotowanie do udziału w nowej wojnie. Wierzył, że już wkrótce wolne wybory albo
konflikt Zachodu z ZSRS przyniosą Polsce prawdziwą niepodległość. Konsekwentnie określał
swoje oddziały jako AK, podkreślał przywiązanie do legalnego Rządu RP na Uchodźstwie, do
ideałów niepodległości i wartości chrześcijańskich. W oddziałach obowiązywała następująca
rota przysięgi:
„Przysięgam Panu Bogu Wszechmogącemu, że będę wiernie służył Ojczyźnie swojej. Dla
Polski Ludowej poświęcę swe życie. Rozkazy swoich dowódców będę sumiennie wykonywał.
O prawa należne chłopu i wsi polskiej będę walczył. Tajemnicy dochowam, choćby padło
przypłacić własną krwią. Tak mi dopomóż Bóg”.
Podległe mu oddziały rozpoczęły rżnąć komunistów już w kwietniu 1945 roku. W
pierwszej z takich akcji, przeprowadzonej w nocy z 17 na 18 kwietnia, dowodzona przez
Józefa Książka „Jastrzębia” grupa rozbiła PUBP w Nowym Targu, likwidując przy tym
czterech ubeków. Następnego dnia kilku rozbroili milicjantów z posterunku w Bukowinie
Tatrzańskiej. 23 września oddział Mieczysława Wądolnego „Mściciela” zlikwidował
referenta UB z posterunku w Babicach. (Kilka tygodni później Wądolny całkowicie zniszczył
ten posterunek).
Głównym celem akcji likwidacyjnych podhalańskiego podziemia zbrojnego byli
funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa i Ludowego Komisariatu Spraw Wewnętrznych
(NKWD - Narodnyj komissariat wnutriennich dieł SSSR). W swoich odezwach „Ogień”
ostrzegał wszystkich ludzi, „w celu tępienia prawdziwych Polaków pełniących w UB
kierownicze stanowiska”, że będą „na każdym kroku wieszani i strzelani, nie patrząc na ich
pochodzenie, a ich dobytek zostanie skonfiskowany na rzecz oddziałów partyzanckich”.
Partyzancki dowódca doskonale zdawał sobie sprawę, że to właśnie oni ubecy i
enkawudziści – zbrojne ramiona partii komunistycznych, byli najważniejszym ogniwem
nowego reżimu w terenie. Starał się jednak unikać odpowiedzialności zbiorowej. Każda
likwidacja funkcjonariusza musiała być umotywowana i zatwierdzona.
Przy powszechnej nienawiści do tych instytucji, odbywało się przy społecznej aprobacie.
Świadczy o tym między innymi charakterystyczna wypowiedź przedstawiciela Polskiego
Stronnictwa Ludowego w terenie, który w odpowiedzi na żądanie powiatowego komendanta
MO, aby ludność zaczęła wreszcie pomagać „w wykrywaniu band terrorystycznych”,
odpowiedział: „Partyzanci wiedzą, kogo mordują, co się tam wtrącać w ich sprawy”. To
samo dotyczyło zlokalizowanych konfidentów UB.
20 lutego 1946 roku, na nadzwyczajnym posiedzeniu Powiatowej Rady Narodowej w
Nowym Targu, w całości poświęconemu działalności „band reakcyjnych”, prezes PSL
Edward Polak mówił: „(...) cieszy się on [Kuraś] zaufaniem społeczeństwa (...) Żadnej
«bandy Ognia» nie ma tylko my [Podhalanie] jesteśmy wszyscy «ognikami»”. Następnie –
jak raportowali członkowie delegacji – powiedział, że „»Ogień« nie jest złym człowiekiem
(…) Znając osobiście »Ognia« i całą jego rodzinę, twierdzi, że cieszy się on zaufaniem
społeczeństwa, że jest on raczej podobny do »Janosika« niż do bandyty.
Z kolei przewodniczący PRN Leon Leja z lubelskiej PPS stwierdził, że „mordy
dokonywane przez bandę »Ognia« nie mają charakteru politycznego, tylko mają na celu
oczyszczenie społeczeństwa od szubrawców i złodziei, przy tym dał przykłady”.
Wbrew pozorom, w tego rodzaju wypowiedziach nie ma nic dziwnego. W oddziałach
„Ognia” ludność znajdowała oparcie i ochronę przed samowolą nowej władzy i ich
sowieckich pomagierów. (Czy też raczej odwrotnie – sowieckiej władzy i ich polskich
121
pomagierów). Przejawem tego były chociażby akcje niszczenia ksiąg podatkowych, wykazów
kontyngentowych i meldunkowych podczas ataków na posterunki MO i UB oraz na urzędy
administracji. Na terenach opanowanych przez partyzantkę, ich mieszkańcy praktycznie
zaprzestali zdawania kontyngentów. Zbiorowo odmawiano stawania do przymusowego
poboru, a nawet zaprzestawano płacenia podatków.
Instruktor propagandy w Komitecie Powiatowym Polskiej Partii Robotniczej w Nowym
Targu Eugeniusz Wojnar pisał: „Miejscowa ludność miała uzasadnioną wątpliwość, czy
władza ludowa w ogóle istnieje, wszak na tym terenie faktycznie nie liczyła się, nie była
odczuwalna, na każdym kroku dawało o sobie znać (...) reakcyjne podziemie. Górale nie
wywiązywali się z obowiązków wobec Państwa (...), np. do odbycia służby wojskowej
zgłosiło się zaledwie 5 proc. poborowych”.
Do likwidacji agentury i wykonywania wyroków została powołana przez „Ognia” tzw.
Komisja Szybko – Wykonawcza. Wyroki wydawane były na podstawie informacji od
komórek terenowych. Jak twierdzi Bogusław Szokalski „Herkules”: „(…) o wyroku
decydował zawsze cały sztab, nigdy sam «Ogień»”.
Ważnym elementem aktywności oddziałów „Ognia”, również zjednującym mu sympatię
ludzi i wzmacniającym łączące więzi, było zwalczanie pospolitej przestępczości i band
rabunkowych. W zachowanym rozkazie z dnia 8 sierpnia 1946 roku Józef Kuraś nakazywał 3.
kompanii „bandy rabunkowe likwidować bez pardonu”. Przykładem może być likwidacja
czteroosobowej szajki Łatanków z Gronkowa, którzy, mimo kilkakrotnych ostrzeżeń nie
zaprzestali swego niecnego procederu. W końcu grudnia 1945 roku wszyscy Łatankowie
(Władysław, Leon, Bronisław i Stanisław) zostali z rozkazu majora „Ognia” zastrzeleni.
Mówiono o tym 5 marca 1946 na plenum Wojewódzkiej Rady Narodowej w Krakowie: „I w
tym wypadku społeczeństwo nie ustosunkowało się negatywnie do mordu, bo pomordowani
to byli przeważnie złodzieje. Chłopi tamtejsi musieli sypiać w stajni, bo im ginęły owce,
konie i krowy. W ten sposób utworzyła się legenda, że »Ogień« robi porządek”.
W dostępnych w IPN ściśle tajnych opracowaniach Urzędu Bezpieczeństwa odnaleźć
można informacje o stratach walczących z „Ogniem” funkcjonariuszy sowieckich. Z jednego
z nich, dotyczącego operacji „Ogniwo” (inwigilacja byłych żołnierzy Kurasia na początku lat
pięćdziesiątych) wynika, że tylko w okresie od 18 kwietnia 1945 roku do 1 sierpnia, w walce
z partyzantami „Ognia” śmierć poniosło dwudziestu siedmiu członków NKWD. Takie akcje
nie odbywały się – oczywiście – bez strat własnych. Przeciwnik nieustannie prowadził
przeciwko partyzantom obławy.
Inaczej niż ubeków i enkawudzistów traktował „Ogień” funkcjonariuszy milicji. Uważał
bowiem, że są potrzebni ludziom do ochrony przed pospolitym bandytyzmem. Tych starał się
oszczędzać, wielu z nich zresztą cichcem mu sprzyjało. Likwidował tylko szczególnie
niebezpiecznych milicjantów, tych, którzy otwarcie współpracowali z sowieckim aparatem
ucisku i UB. Palił też całe posterunki udzielające im aktywnej pomocy w działaniach
przeciwko partyzantom.
*
Ogień” systematycznie zwalczał również antypolską działalność Słowaków, żądających
oderwania od Polski Spiszu i Orawy. Według Ludomira Molitorisa z Towarzystwa Słowaków
w Polsce, w czasie swej działalności na Spiszu i Orawie Kuraś „przerażał mieszkających tam
Słowaków oraz dopuszczał się zbrodni i grabieży”. Towarzystwo Słowaków w Polsce
wezwało IPN do „przeprowadzenia śledztwa w sprawie akcji przeciw ludności słowackiej
dokonywanych przez Kurasia i podległe mu oddziały na Podhalu”. W 2012 roku Ľubomír
Ďurina, dyrektor słowackiego archiwum IPN, pokazał w Warszawie film poświęcony
działalności „Ognia” Zakątki zapomniane przez Pana Boga. Stwierdził przy tym: „Posiadamy
wiele relacji osób, które w latach 1945-1947 uciekały ze Spiszu i Orawy przed ludźmi Kurasia
i chroniły się na terenie Czechosłowacji. Po przekroczeniu granicy osoby te były
122
przesłuchiwane przez czechosłowacką służbę bezpieczeństwa i opowiadały o powodach
ucieczki z Polski. To są wstrząsające relacje o terrorze, mordach, gwałtach, grabieżach”.
Często dziś próbuje się nie pamiętać, że 1 września 1939 roku nie tylko Niemcy, ale i
Słowacja zaatakowała Polskę. Zarówno w naszym kraju, jak i u południowych sąsiadów
udział słowackiej armii w ataku na Polskę u boku Wehrmachtu jest często pomijany lub wręcz
nieznany. Trzeba jednak uznać fakty, iż to Słowacy, a nie Rosjanie, byli drugim agresorem,
który przystąpił do rozbioru Polski już 1 września.
Na kilka miesięcy przed atakiem na Polskę III Rzesza utworzyła na obszarze
Czechosłowacji Pierwszą Republikę Słowacką, której prezydentem został ksiądz Jozef Tiso.
Tego typu marionetkowe państwa dostały swoją szansę w zamian za zawarcie bardziej lub
mniej doraźnego paktu z diabłem. Cyrograf opierał się na prostej umowie: pozorna
niepodległość w zamian za przystąpienie do państw Osi. 1 września 1939 roku ksiądz Tiso
wydał rozkaz prewencyjnego uderzenia armii słowackiej na Polskę uzasadniając go realnym
zagrożeniem ze strony polskiej armii i odwiecznym konfliktem polsko - słowackim o Orawę i
Spisz. Oskarżano też Polskę o sprzyjanie węgierskiemu rewizjonizmowi wobec Słowacji.
Słowackie oddziały uderzały na trzech odcinkach: podhalańskim, nowosądeckim i
bieszczadzkim. Zgrupowanie „Jánošik” już pierwszego dnia wojny zajęło Zakopane, a po
trzech dniach walk osiągnęło linię Nowy Targ - Maniowy. W Warszawie defiladę zwycięstwa
urządzali Niemcy, a w Zakopanem - Słowacy. 1 Pułk Strzelców Podhalańskich, w którego
szeregach Kuraś walczył we wrześniu 1939 roku, rozpoczynał wojnę od bitew obronnych
zarówno z Niemcami, jak i ze Słowakami. Führer Rzeszy Niemieckiej Adolf Hitler, w
oficjalnym podziękowaniu za udział słowackiego sojusznika w wojnie przeciwko Polsce
wysłał list gratulacyjny adresowany do prezydenta Republiki Słowackiej, a trzech dygnitarzy,
w tym dowódcę armii słowackiej generała Ferdinanda Čatloša, odznaczył niemieckimi
Żelaznymi Krzyżami I i II klasy.
Okupowane przez Słowaków tereny polskiego Spisza i Orawy zostały poddane różnym
formom represji oraz rugowania Polaków (także księży) i polskości. W Jurgowie urządzono
uroczysty „pogrzeb Polski”. Przez cały okres okupacji kwitła współpraca słowackich formacji
policyjnych w wyłapywaniu polskich kurierów i żołnierzy Wojska Polskiego.
Funkcjonariusze państwa słowackiego brali udział w zbrodniach na Żydach nie tylko
słowackich, ale też polskich.
Granice wyznaczone po wrześniu 1939 roku na mocy porozumień z Hitlerem Słowacy
próbowali utrzymać po 1945 roku. Konflikt ożył tu z nową siłą. Wtedy również były polskie
ofiary śmiertelne słowackich działań. Jeszcze później Słowacy na tych terenach prowadzili
antypolską agitację. „Ogień” zwalczał ją konsekwentnie.
„A jak oni się zachowali w 1939? – mówi Jakub Kuraś. – Najechali nas razem z
Niemcami, grabili, łupili, palili i dziwią się, ze byli traktowani jak wróg. Wytyczyli sobie w
1939 roku granicę między Łopuszną a Nową Białą i uważali, że ziemie te im się na wieczność
należą. A jeszcze doszły zdarzenia powojenne, kiedy to Słowach chcieli przyłączyć do siebie
cały Górny Spisz i Orawę. W każdym razie «Ogień» słusznie traktował ich jako okupantów i
robił w ich stronę «wycieczki», rekwirując bydło i żywność, rozbijając tez ich przygraniczne
placówki i urzędy. Przecież partyzanci musieli coś jeść, a po polskiej stronie bieda aż
piszczała na wioskach. To kontrybucją obłożył znacznie bogatszych Słowaków, tuczących się
na wojnie z Polakami. Pojechał też «Ogień» na Spisz i odnalazł kolaborantów biorących z
Niemcami udział w obławach na partyzantów. A także winnych wymordowania na tym
terenie polskich rodzin góralskich. No i ukarał ich tak, jak to się robi na wojnie. Kula w Łeb i
tyle.
Zaraz po wojnie na Spiszu też chcieli Słowacy naszych żołnierzy wykończyć w Jabłonce.
Atakowali zażarcie polskie posterunki. Trzy dni trwały regularne potyczki. (…) To była
123
normalna wojna. Albo oni albo my! (…) Poza tym było wielu takich, co się pod «Ognia»
podszywali rabowali Słowaków ile się dało”.
„Był jeden przypadek kiedy kilku słowackich chłopów zginęło z rąk «ogniowców» w dość
niewyjaśnionych okolicznościach, ale to było pokłosie całego konfliktu – twierdzi doktor
Maciej Korkuć z krakowskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej. - Dzisiaj dla
niektórych działaczy słowackich wygodniejsze jest mówić o tych kilku chłopach i o krowach
skonfiskowanych przez polskich partyzantów niż o Polakach poległych z rąk słowackich czy
o współpracy ich państwa z Hitlerem, także o udziale w zbrodniach Holokaustu. Jeśli chodzi o
przywrócenie i obronę polskiej granicy na Spiszu i Orawie, to nawet w publikacjach PRLowskich przyznawano, że udało się przywrócić ich przedwojenny przebieg także dzięki
wystąpieniom «reakcyjnego» podziemia «Ognia»: „Zorganizowanie i podjęcie służby przez
WOP, zdecydowane przeciwdziałanie organów bezpieczeństwa i porządku, wystąpienie
polskiego podziemia, zwłaszcza bojówek »Ognia«, doprowadziły do zaniechania
zorganizowanych, grupowych działań przez nacjonalistów słowackich”.
*
W okresie swojej działalności „Ogień” nie cieszył się sympatią prasy. (Nie cieszy się nią
zresztą do dziś). W tekście pod wielce wymownym tytułem Członkowie SS w bandach NSZ,
poświęconym przede wszystkim właśnie jemu, zamieszczonym w numerze z 26 lutego 1946
roku „Dziennika Polskiego, czytamy „Jest to pseudonim znanego przed wojną koniokrada,
psychopaty Józefa Kurasia, który w czasie wojny prowadził partyzantkę na własny rachunek,
odznaczając się szczególnym sadyzmem wobec eksploatowanej ludności góralskiej (...)
Władze bezpieczeństwa posiadają w tej chwili niezbite dowody współdziałania band «Ognia»
i NSZ z członkami SS”.
Przez cały okres PRL-u wszelkie opracowania na temat „bandyckiej” działalności Józefa
Kurasia opierano na wielokrotnie wznawianej książce Rano przeszedł huragan autorstwa
sekretarza PPR w Nowym Targu, Władysława Machejka. W rzeczywistości był to skrajnie
stronniczy i niewiele mający wspólnego z rzeczywistością materiał propagandowy,
zawierający obszerne fragmenty ze spreparowanego w całości przez Machejka, rzekomego
dziennika „Ognia”. Niektórzy do dziś jeszcze potrafią cytować tę fałszywkę i upierać się, że
jest autentyczna. Zrobił to na przykład Jan Tomasz Gross w swoim znieważającym naród
Polski dziele Strach. Antysemityzm w Polsce tuż po wojnie. Historia moralnej zapaści. (Jest to
książka wielkości komiksu i o takiej mniej więcej wartości intelektualnej. Treść: ciemni
Polacy tak naprawdę rozpętali II wojnę światową, by mieć pretekst do wymordowania i
ograbienia Żydów ,a potem zrzucili winę na Niemców).
Inne wiadomości o Józefie Kurasiu czerpano z książek Stanisława Wałacha Był w Polsce
czas oraz Świadectwo tamtym dniom. Towarzysz Stanisław Wałach był szefem powiatowych
Urzędów Bezpieczeństwa Publicznego w Chrzanowie, Limanowej i Nowym Sączu, a także
naczelnikiem Wydziału III WUBP w Krakowie, który również brał udział w akcjach przeciw
„Ogniowi”. Nie trzeba specjalnie rozwodzić się nad tym, jakie bzdury są tam wypisane…
W grudniu 1945 roku, na słupie telegraficznym w Ostrowsku powieszono będącą w
ósmym miesiącu ciąży Helenę Lubertową. Przed śmiercią miała być podobno torturowana.
„Podniosła głowę, spojrzała wyżej – pisał o tym zdarzeni pułkownik Wałach. Dwadzieścia pięć metrów przed nią, obok drogi, na słupie telegraficznym wisiała kobieta. Pod
«Wandą» ugięły się nogi (...). Utkwiła oczy w kołyszące się bezwładnie ciało kobiety, w jej
opuszczone wzdłuż ciała ręce i przekrzywioną głowę, z której zdarto kolorową chustkę i
rzucona na śnieg. Góralka. Nie znała jej, chociaż wiedziała, że jest tutejsza. Widywała ją
przedtem. Podeszła jeszcze bliżej. Powieszona była w ciąży. Do kaftana miała przypiętą
kartkę. Wyrok. Za współpracę z władzami. «Ogień» zawsze tak robił, żeby mu nikt nie
zarzucił, że zabija bez powodu. Przyjrzała się i zdrętwiała - kartka była przypięta jej agrafką.
124
Widziała «Ognia» strzelającego do ludzi, zabijającego, ale to, co zrobił teraz, było straszne i
okrutne”.
Sprawa obrosła z czasem legendą, propaganda głosiła, że bandyta zabił już nie jedną, ale
kilka kobiet w ciąży. Opluwanie „Ognia” za tę zbrodnię trwa do dziś. Inni zaś mówią: „Panie,
a wiadomo jak tam naprawdę było?”. Praca pułkownika Wałacha nie poszła więc na marne,
powtarzana jest ciągle w wielu różnych opracowaniach. Słowo drukowane ma ciągle wielką
moc.
Wspomniana wyżej zbrodnia rzeczywiście miała miejsce, tyle, że kobietę zamordował nie
Kuraś (ani jego ludzie), tylko dwóch bandytów: Jan Goleniowski i Jan Lenart. Zrobili to na
zlecenie skłóconych z Lubertami sąsiadów liczących, że mord pójdzie na konto „Ognia”.
Kiedy Kuraś dowiedział się o tym, natychmiast kazał obu zlikwidować.
Ton dyskusji na temat „Ognia” narzucała przez wiele lat komunistyczna propaganda i
stronnicze opracowania, w których Józef Kuraś oskarżany był o antysemityzm i planowe
wyniszczanie Żydów. Według działających dziś w Polsce organizacji żydowskich, oprócz
ataków na urzędy UB i posterunki MO, „Ogień” mordował ocalałych z Holocaustu Żydów i
dokonywał rozbojów. Fakty mordowania „starozakonnych” przez oddział „Ognia” potwierdza
Żydowski Instytut Historyczny. O rzekomych dowodach morderstw na Żydach mówił
również ambasador Izraela David Peleg. W negocjacjach z UB w 1946 roku Kuraś postulował
nawet przeprowadzenie akcji wysiedlenia Żydów z Podhala – podobnie jak odbywało się to w
tych latach w odniesieniu do Niemców, Białorusinów i Ukraińców.
Problemem niezmiernie ważnym jest więc kwestia stosunku „Ognia” i jego żołnierzy do
ludności żydowskiej.
*
Jak w całej Polsce, tak i na Podhalu Żydzi rzeczywiście ginęli z rąk podziemia. Tylko że
nie jako przedstawiciele swojego narodu, ale z racji służby w organach represji, PPR lub
agenturalnej współpracy z UB. Według dostępnych danych administracyjnych, w latach 1944
- 1954 na czterysta osób pełniących najwyższe funkcje w MBP (od naczelnika wydziału
wzwyż) sto sześćdziesiąt siedem było pochodzenia żydowskiego. 37,1%.! Ludności
pochodzenia żydowskiego było w Polsce w tym okresie 0,42%.
Niezłomna tropicielka polskiego antysemityzmu, emigrantka z 1968 roku Alina
Grabowska, uczciwie przyznała na łamach paryskiej „Kultury” z grudnia 1969 roku: „W
pierwszych latach powojennych (a nawet i później) znakomitą, niestety, większość
pracowników UB stanowili Żydzi”.
„UB, sądownictwo są całkowicie w ręku Żydów - pisała pod datą 17 czerwca 1947 roku w
swoich Dziennikach Maria Dąbrowska. - W ciągu tych przeszło dwu lat ani jeden Żyd nie
miał procesu politycznego. Żydzi osądzają i na kaźń wydają Polaków”. A pod datą 27 maja
1956 roku: „Ostatnimi tygodniami byłam w Nieborowie w towarzystwie samych Żydów
oprócz Anny i Bogusia. Częste ich rozmowy o wzrastaniu antysemityzmu. Czemu dziś sami
są częściowo winni - bo jak można było dać sobą obsadzić wszystkie «kluczowe pozycje»
życia Polski: prokuratury, wydawnictwa, ministerstwa, władze partii, redakcje, film, radio
itp.”
„Po wojnie grupa przybyłych z Rosji Żydów-komunistów (Żydzi zawsze kochali
komunizm) otrzymała pełnię władzy w UB, sądownictwie, wojsku, dlatego, że komunistów
nie-Żydów prawie tu nie było, a jeśli byli, to Rosja się ich bała – zanotował w swoich
Dziennikach 4 listopada 1968 Stefan Kisielewski. - Ci Żydzi robili terror, jak im Stalin kazał
(...)”.
„Wielki żal, jaki do ubowców, sędziów i prokuratorów żydowskiego pochodzenia czuła
zmarła niedawno Maria Fieldorf-Czarska też był zapewne nieuzasadniony i wynikał z tego
antysemityzmu zrodzonego z europejskiej ciemnoty – napisał w artykule Żydokomuna-fakt
czy mit? Mirosław Kokoszkiewicz. - Mówienie, że za zbrodnią sądową jej ojca, polskiego
125
bohatera i patrioty od początku do końca stali Żydzi razi salonowców. Fakt, nie ma w tym za
grosz wyczucia politycznej poprawności choć jest to stuprocentowa prawda.
(…) Oczywiście można tak jak pseudo-historyk Gross powiedzieć, że: «Komuniści
pochodzenia żydowskiego (…) pracowali w bezpieczeństwie, jako komuniści, a nie, jako
Żydzi», ale wtedy Pani Alina Cała, sam Gross i cała reszta tropicieli polskiego zwierzęcego
antysemityzmu nie powinni winić całego polskiego narodu za udział w holokauście i
antysemityzm i przyjąć, że na przykład Polak, z chwilą podjęcia się obrzydliwego procederu
szmalcownictwa przestawał być Polakiem i działał już nie jako Polak ale szmalcownik.
(…) Można, a nawet trzeba mówić głośno o Polakach jako zbrodniarzach i antysemitach,
lecz już Niemców, głównych sprawców zbrodni nazywa się dziś nazistami. Żyd w momencie
kiedy stawał się komunistycznym zbrodniarzem przestawał być Żydem, zaś Niemiec
mordujący Żydów, z Niemca stawał się automatycznie nazistą”.
Fragmenty tajnego referatu Jakuba Bermana, członka Komisji Biura Politycznego KC
PZPR ds. Bezpieczeństwa Publicznego, nadzorującej aparat represji stalinowskich w Polsce,
wygłoszonego w kwietniu 1945 roku na posiedzeniu egzekutywy Komitetu Żydowskiego:
„Żydzi mają okazję do ujęcia w swoje ręce całości życia państwowego w Polsce i
rozszerzenia nad nim swojej kontroli. Nie pchać się na stanowiska reprezentacyjne. W
ministerstwach i urzędach tworzyć tzw. drugi garnitur. Przyjmować polskie nazwiska. Zatajać
swoje żydowskie pochodzenie.
Wytwarzać i szerzyć wśród społeczeństwa opinie i utwierdzić go w przekonaniu, że rządzą
wysunięci na czoło Polacy, a Żydzi nie odgrywają w państwie żadnej roli.
Celem urabiania opinii i światopoglądu narodu polskiego w pożądanym dla nas kierunku,
w rękach naszych musi się znaleźć w pierwszym rzędzie propaganda z jej najważniejszymi
działami - prasą, filmem, radiem.
W wojsku obsadzać stanowiska polityczne, społeczne, gospodarcze, wywiad. Mocno
utwierdzać się w gospodarce narodowej.
W ministerstwach na plan pierwszy przy obsadzaniu Żydami wysuwać należy:
Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Skarbu, Przemysłu, Handlu Zagranicznego,
Sprawiedliwości. Z instytucji centralnych - centrale handlowe, spółdzielczość.
(…) Jeżeli stwierdza się, ze jakiś Polak jest antysemitą, natychmiast go zlikwidować przy
pomocy władz bezpieczeństwa lub bojówek PPR jako faszystę, nie wyjaśniając organom
wykonawczym sedna sprawy.
Żydzi muszą pracować dla swego zwycięstwa, pracując jednocześnie nad zwycięstwem i
gruntowaniem komunizmu w świecie, bo tylko wtedy i przy takim ustroju naród żydowski
osiągnie najwyższą pomyślność i zabezpieczy sobie najsilniejszą pozycję”.
(Tekst tajnego referatu towarzysza Bermana pochodzi z książki O Narodowych Siłach
Zbrojnych płk dypl. Stanisława Żochowskiego, byłego Szefa Sztabu Dowództwa Sił
Zbrojnych. Wyd. Retro, Lublin, 1994).
„Na naszych procesach, wśród okrutnie torturujących nas ubeków, a także prokuratorów i
sędziów osławionych sądów wojskowych, aż roiło się od ludzi o semickich rysach –
wspominał jeden z ocalałych partyzantów Zdzisława Brońskiego «Uskoka». – Zajmowali
najważniejsze stanowiska i byli najbardziej okrutni i nieprzejednani. Kto przeszedł katownie
UB i bezprawie ówczesnych sądów doraźnych, ten musiał dołożyć wiele dobrej woli, aby nie
stać się na zawsze nieprzejednanym antysemitą”.
*
Czy można się w tej sytuacji dziwić, że oddziały „Ognia” zabijały – również – Żydów?
Czy można się dziwić, że stałym elementem w rozprowadzanych na Podhalu ulotkach było
utożsamianie Żydów z komunistycznym reżimem? Czy można się dziwić, że czasami górę
brały emocje i jak – podobno – powiedzieć miał zastępca „Ognia” Jan Kolasa „Powicher”,
jego ludzie mieli walczyć „O Polskę bez komunistów i Żydów tę ideologię wyznających”?
126
Kuraś i jego żołnierze nigdy jednak nie byli antysemitami. Za mordowanie Żydów
„Ogień” kazał karać śmiercią. Spotkało to na przykład Jana Wąchałę „Łazika”, byłego
członka ZWZ, który dopuścił się morderstwa w celach rabunkowych na dwóch żydowskich
kupcach. W czasie wojny Żydzi byli nawet w oddziale Kurasia, jak chociażby bracia Henryk i
Józef Schilfedrinowie.
Żydzi mieli być zabijani nie za swoje pochodzenie, lecz za przynależność do UB. Miało to
miejsce chociażby w kwietniu 1945 roku, gdy po rozbiciu PUBP w Nowym Targu zastrzelono
obecnych tam wszystkich funkcjonariuszy UB. Dwóch rzeczywiście było Żydami (Reichel i
Burzyński - Katz), trzeci Ukraińcem (Kosztyło), a czwarty, Gadowski – Polakiem. Innym
przykładem niech będzie zastrzelenie przez partyzantów 10 lutego 1946 roku Dawida
Grassgrüna, który oprócz tego, że był wójtem gminy żydowskiej, był też aktywnym
działaczem PPR w Nowym Targu. Były adiutant Kurasia, Bogusław Szokalski „Herkules”
twierdził wiele lat po wojnie: „Nie było wypadku, żeby Żyd za samo pochodzenie został
zlikwidowany”.
Na podstawie zachowanej notatki Wojewódzkiego Komitetu Żydowskiego, a także relacji
naocznego świadka Jana Kacwina, Jan Tomasz Gross oskarżył ludzi „Ognia” o zamordowanie
kilkunastu Żydów 2 maja 1946 roku w okolicy Krościenka. Według tych relacji, po
zatrzymaniu jadącego do granicy autobusu z dwudziestoma sześcioma Żydami, oddział
„Ognia” zastrzelił jedenaście osób i ranił siedem. Ośmiu pasażerów uciekło do Nowego
Targu.
Rzeczywiście, tego dnia około pięćdziesięcioosobowy oddział partyzantów zatrzymywał
na przedmieściach Nowego Targu jadące samochody. Pojazdy, które posłusznie stanęły na
wezwanie, po przeprowadzonej szczegółowej kontroli były przepuszczane. Nikogo nie
zastrzelono. Natomiast kierowca jadącego w kierunku Czorsztyna autobusu, na widok
umundurowanego żołnierza nie tylko że się nie zatrzymał się, ale dodał jeszcze gazu, a
pasażerowie otworzyli ogień w kierunku partyzantów. Po krótkiej strzelaninie autobus został
zatrzymany, a część pasażerów rozstrzelano.
Jak się później okazało, podróżujący ludzie zamierzali przez „zieloną granicę”, nielegalnie
przedostać się na Słowację. Nie wiedzieli, kto ich zatrzymuje; czy umundurowani ludzie na
drodze to UB, wojsko czy też partyzanci. Żołnierze „Ognia” też nie wiedzieli kogo
zatrzymują. Józefa Kurasia przy tym nie było, ale zarzuca mu się, ze nie ukarał sprawców
mordu.
„Pamiętam ten dzień doskonale - wspomina Kazimierz Garbacz. - To była Wielka Sobota
1946 roku. Z rana oddział przemaszerował przez Waksmund. Cała wieś stała przy płotach i
patrzyła, ja także. Najpierw przeszła szpica, badając teren, a potem cała reszta. Ogień też z
nimi szedł. Jakiś czas potem było słychać strzały, myśleliśmy, że się postrzelali z UB i
wojskiem. Kilka godzin później wracali, ale nic nie mówili. Ludzie byli trochę zawiedzeni, bo
myśleli, że może już powstanie ogłoszą czy co. Z opowieści byłych «ogniowców» wynika, że
szpica po drodze zatrzymała samochód, którego pasażerowie otworzyli ogień do partyzantów.
Wywiązała się strzelanina, w wyniku której podróżni, w tym jedna kobieta, zginęli.
Niestety, są także świadectwa, że Żydzi zostali zastrzeleni nie w trakcie wymiany ognia,
tylko później. Które są prawdziwe? Być może nie zostanie to wyjaśnione nigdy. (…) Jedni,
jak Wojciech Orkisz z Krościenka, nawet nie dopuszczają do siebie myśli, że Ogień mógł
mieć coś z tym wspólnego. Inni, wśród nich np. profesor Jan Tomasz Gross, wydają się nie
mieć wątpliwości, że tych Żydów wymordował «Ogień». Znam poglądy pana Grossa. No cóż,
ludzie dociekliwi szukają prawdy. Są też tacy, co mówią: «Ja i tak już wiem». Do nich nic nie
trafi, bo oni wcale tego nie chcą. (…) Ofiarom urządzono w Krakowie manifestacyjny
pogrzeb, a potem zdarzenie to było przez wiele lat wykorzystywane propagandowo jako
dowód antysemityzmu «Ognia» i całego antykomunistycznego podziemia.
127
(…) Jedni z byłych partyzantów opowiadają obszernie i ze swadą, inni bardzo oszczędnie,
czasem chaotycznie. Są wśród nich przejmująco szczere, jak opowieść Janiny PolaczykKolasowej, na której oczach z zimną krwią zostali w Kościelisku zamordowani partyzanci
«Ognia», mimo że się poddali, a jeden z nich był ranny. Są i takie, w których uczciwość nie
ma powodu wątpić, jednak pozostawiają niedosyt, bo nie rozwiewają wątpliwości”.
Absurdalność większości wysuwanych przeciwko Kurasiowi zarzutów jest tak wielka, że
wręcz trudno z nimi polemizować. Gdyby rzeczywiście zależało mu na wymordowaniu
ludności żydowskiej (jak głosili propagandyści PRL) to ilość ofiar byłaby zdecydowanie
większa. Powyższe i podobne przykłady, a także różne prowokacje ubeckie, jak chociażby ta,
dokonana 4 lipca 1946 roku w Kielcach, służyły jednak propagandzie komunistycznej do
przedstawiania żołnierzy niepodległościowego podziemia (w tym i „Ognia”), jako
zwyrodnialców i antysemitów. W ten sposób uzyskiwano jeszcze jedno uzasadnienie dla
obecności wojsk sowieckich w Polsce - jakoby dla ochrony zagrożonej, dopiero co ocalałej z
zagłady, ludności żydowskiej.
Kazimierz Garbacz „Orlik”, dziś emerytowany agronom z „Łącka”, który własnym
nakładem wydał książkę Byli chłopcy, byli, a w niej kilkadziesiąt autentycznych relacji
partyzantów „Ognia”:
„Aż do końca lat 80. dawni żołnierze Ognia bali się przyznawać do jakichkolwiek
związków ze swym dowódcą – pisze w niej. - Potem nastąpiło odbicie w drugą stronę. Dla
niektórych prawicowych historyków i polityków Kuraś stał się kandydatem na narodowego
świętego. Powstało kilka publikacji, w których «Ogień» jawił się jako bohater bez skazy. Ale
jego przeciwnicy też nie oddawali pola. Przypominali, że miał za niesubordynację wyrok
śmierci z AK (co z tego, że cofnięty), że był szefem UB w Nowym Targu (co z tego, że ledwo
trzy tygodnie), wyliczają, ilu ludzi zginęło z jego rozkazu (przemilczając, z jakiego powodu).
Wyjątkowo twardy żywot mają także wyssane z palca wieści o tym, że «Ogień» jakoby
własnoręcznie powiesił na słupie telegraficznym kobietę w ciąży (Wałach) czy obciął język
Żydówce (Machejek). Wciąż pojawiają się w dyskusjach na forach internetowych i w pracach
niechętnych Kurasiowi publicystów i historyków. Oto prawdziwe partyjnych
propagandzistów za grobem zwycięstwo”.
*
22 lipca 1945 roku Krajowa Rada Narodowa uchwaliła amnestię. Dekret wykonawczy
Rada Ministrów wydała 2 sierpnia, ale obowiązywać zaczął dopiero 21 sierpnia, z chwilą
ukazania się „Dziennika Ustaw”. Amnestia obejmowała osoby, które popełniły
„przestępstwa” przed dniem 22 lipca 1945 roku.
Historyk Andrzej Paczkowski obrazowo nazwał ją jednym z elementów stosowanej przez
władze taktyki „kija i marchewki”. Amnestia była zwieńczeniem stosowanego przez organa
bezpieczeństwa od czerwca 1945 roku łagodniejszego kursu. W tym to okresie masowe
represje zostały zastąpione przez przekonywanie żołnierzy podziemia do negocjacji z
władzami. Za demobilizację oddziałów i oddanie broni obiecywano gwarancje osobistego
bezpieczeństwa i umożliwienie powrotu do pracy oraz działalność w ramach legalnej
opozycji. Amnestia poza celami propagandowymi i politycznymi miała przynieść wymierne
skutki operacyjne. Ujawniający się żołnierze podziemia byli ewidencjonowani, a niektórzy
typowani do werbunku na informatorów UB. Według pułkownika Romana Romkowskiego
(dyrektora Departamentu I Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego – prawdziwe nazwisko
Natan Grinszpan-Kikiel) przed komisjami amnestyjnymi stawiło się 30 217 osób, które zdały
dwa tysiące sztuk broni.
Już w październiku 1945 roku aparat bezpieczeństwa porzucił jednak łagodniejszy kurs, na
rzecz podjęcia ponownej walki z podziemiem, zmieniając tylko metody na bardziej
wyrafinowane. Większość z ujawnionych wówczas żołnierzy została niedługo potem
aresztowana lub zmuszona do ponownej konspiracji.
128
Po powstaniu Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej, w którym znalazł się Stanisław
Mikołajczyk, nowotarski Urząd Bezpieczeństwa podjął próbę skłonienia do ujawnienia się
także i Józefa Kurasia. Dostarczył mu dokument z zapewnieniem bezpieczeństwa i darowania
kary, pod warunkiem złożenia broni i wyjścia z lasu. Ale „Ogień” zbyt dobrze znał
komunistów, by wierzyć w ich zapewnienia. Liczył na tymczasowość ich władzy i sowieckiej
dominacji. Podobnie jak znaczna część społeczeństwa wierzył, że dzięki kolejnej wojnie, albo
na drodze wolnych wyborów, Polska odzyska suwerenność. 15 października wysmażył więc
w odpowiedzi sążnisty list, w którym jednoznacznie wyraził swój stosunek do amnestii:
„Sprawa złożenia broni: jako Polak i stary partyzant oświadczam: wytrwam do końca na
swoim stanowisku. Tak mi dopomóż Bóg! Zdrajcą nie byłem i nie będę (...) Daremne wasze
trudy, mozoły i najrozmaitsze podstępy. Gwarancje wolności wydajecie więźniom, których
katujecie jak barbarzyńcy. Wstyd i hańba. Swoim postępowaniem doprowadzacie do zguby
samych siebie. (…) Żegnam was, rodacy komuniści, zasyłając pozdrowienia dla Borowicza
(...) i wielu innych, którzy zamienią się w sztandary powiewające na suchym drzewie”.
14 listopada 1946 roku wysłał również list do Bolesława Bieruta, w którym wypunktował
między innymi cele swojej walki: „Oddział Partyzancki »Błyskawica« walczy o Wolną,
Niepodległą i prawdziwie demokratyczną Polskę. Walczyć będziemy tak o granice
wschodnie, jak i zachodnie. Nie uznajemy ingerencji ZSRS w sprawy wewnętrzne polityki
państwa polskiego. Komunizm, który pragnie opanować Polskę, musi zostać zniszczony”.
Dwukrotnie również komuniści podjęli próby osobistego skontaktowania się z „Ogniem” i
nakłonienia go do ujawnienia się. Pierwsza odbyła się pod koniec 1945 roku, a raczej miała
się odbyć, bo Urząd Bezpieczeństwa zastosował starą sztuczkę. Zlokalizował obóz „Ognia” i
urządził nieudaną obławę.
Do drugiego spotkania doszło 14 Marca 1946 roku pod Kowańcem. Na osobiste spotkanie
z partyzanckim dowódcą wybrał się porucznik UB Władysław Czyż. Ogień docenił odwagę
ubeka, puścił również mimo uszu nazwanie go przez funkcjonariusza bandytą. Powiedział mu
tylko, że sam pracuje w bandyckiej instytucji.
- Po pierwsze - wyjście z lasu, po drugie – oddanie broni, po trzecie – zaprzestanie
morderstw, rabunków i kradzieży – przedstawił swoje warunki porucznik Czyż.
- Panie poruczniku – odparł „«Ogień» - pierwszych dwóch punktów przyjąć nie mogę.
Zaprzestanie akcji zbrojnych i represyjnych, czyli gwarancja bezpieczeństwa dla
pepeerowców i ubeków jest możliwa, jeśli usuniecie z Nowego targu funkcjonariuszy UB nie
pochodzących z terenu Podhala, a przybyłych z Krakowa. Żądam również wycofania wojsk
KBW, zwolnienia aresztowanych partyzantów, udzielenia mi wolnej ręki w likwidacji
bandytyzmu, aresztowania wymienionych z nazwiska zdrajców i kolaborantów z okresu
okupacji oraz przesiedlenia wszystkich Żydów z Podhala.
Wobec takiej postawy uwielbianego na Podhalu dowódcy, cieszącego się wśród ludności
olbrzymim autorytetem, w całym powiecie nowotarskim do Komisji Likwidacyjnej AK
zgłosiło się zaledwie… jedenaście osób. Jednak w skali województwa rozmiary ujawnienia
były niewątpliwie sukcesem komunistów i znacznie osłabiły oddziały partyzanckie. Pozwoliło
to skutecznie przygotować nowe siły do walki z częściowo zdezorganizowanym podziemiem
niepodległościowym. Te oddziały, które pozostały w lesie, zdecydowały się na walkę z
siłami represji, a jej bezpardonowy charakter był już dla wszystkich oczywisty.
Latem 1946 roku zgrupowanie „Ognia”, rozbudowane o kolejne oddziały, przeżywało
okres swojej największej potęgi i znaczenia. Cytowany już wcześniej instruktor propagandy w
Komitecie Powiatowym PPR w Nowym Targu, Eugeniusz Wojnar pisał o „poczuciu
beznadziejności sytuacji”, wyrażającej się tym, że „(...) przekształciliśmy się w swego rodzaju
zakład pogrzebowy, odprowadzający na cmentarz prawie co tydzień, a nieraz i dwa razy w
tygodniu ciała zamordowanych towarzyszy. (...) Zaczęliśmy się raczyć alkoholem dość
129
obficie. Upijaliśmy się na smutno”. Na odbytej 12 października 1946 roku naradzie aktywu
wojewódzkiego PPR, przedstawiciel Zakopanego raportował krótko: „Partia w konspiracji”.
„Walkę z bandami utrudnia fakt niewątpliwej współpracy ludności miejscowej z bandami”
– informował władze w sprawozdaniu sytuacyjnym, za sierpień 1946 roku starosta powiatu
wadowickiego.
W sprawozdaniu Komitetu Powiatowego PPR z Nowego Targu, obejmującym okres od 12
stycznia do 12 lutego 1946 roku, zwrócono uwagę, że działacze PSL solidaryzują się z
działalnością partyzantów i wysuwają coraz odważniejsze postulaty. Przytoczono słowa
reprezentanta PSL, który w Powiatowej Radzie Narodowej „ośmielił się” zażądać
przywrócenia korony na głowie orła w godle państwowym. Inny przedstawiciel tej partii
publicznie wyraził pogląd, że wykonywane przez podziemie wyroki śmierci są słuszne.
Przewodniczący Wojewódzkiej Komisji Kontroli Partyjnej PPR, Bronisław Pawlik, w
sprawozdaniu za okres od listopada 1945 r. do lutego 1946 r. pisał: „(...) Chłopi znów po
wsiach pomagają mu [„Ogniowi”], przechowując go i jego ludzi. Są takie wsie, gdzie
formalnie żadna władza wcale nie ma dostępu, dlatego organizacja [PPR] w terenie się wcale
nie rozwija, a cały Komitet Powiatowy [PPR w Nowym Targu] pracuje pod strachem”. Pisał
też, że „na powiat ten wysyłało się ludzi do UB czy MO za karę”.
Bito na alarm także na plenum Komitetu Wojewódzkiego PPR, które odbyło się 19 marca
1946 roku:
„Terror bardzo silny, wielu członków oddaje legitymacje ze strachu. Ludność jest
nastawiona wrogo do państwa, widoczna jest ciemnota mas. Nie ma mowy o pracy, dopóki
nie zniszczymy bandy «Ognia». Współpraca z PPS nie istnieje, w urzędach siedzi reakcja
(…)”.
Na swoim terenie „Ogień” czuł sie do tego stopnia pewnie, że jego podwładni niekiedy
wręcz informowali nowotarski PUBP o miejscach swego pobytu. Na przykład posterunek MO
w Szaflarach został zawiadomiony przez partyzantów Kurasia, że „będą obecni 25 listopada
na zabawie w Bańskiej”.
*
21 kwietnia 1946 roku Józef Kuraś zawarł związek małżeński z Czesławą Polaczyk
nauczycielką, córką restauratora z Nowego Targu. Oboje poznali się, kiedy „Ogień” jako
komendant milicji kwaterował tuż po wojnie w domu Polaczyków.
Uroczystość udzielenia sakramentu małżeństwa młodej parze miała miejsce w biały dzień
(zaczęła się o godz. 14.00), w kościele katolickim w Ostrowsku. Zarówno ślub, jak i
odbywające się na drugi dzień wesele na Górze Waksmundzkiej w masywie Turbacza, było
manifestacją siły „Ognia”. Dla pełnego bezpieczeństwa, na czas ceremonii zaślubin położona
u stóp Gorców wioska została szczelnie obstawiona przez uzbrojonych w rkm-y
„muzykantów”. Uroczystość przebiegła godnie i spokojnie. Weselnikom przygrywała do
tańca orkiestra cygańska.
„On w mundurze oficerskim, ona w stylowej sukience – opowiadał Wojciech Kuraś. –
Było na co popatrzeć, bo młodzi jechali do ślubu bryczką, a za nimi sznur furmanek pięknie
przystrojonych po góralsku. Ksiądz Józef Dewera, proboszcz w Ostrowsku, a ekspozyt w
Waksmundzie, miał dość kłopotu, aby uniknąć aresztowania za udzielenie tego ślubu. Ale
szykanowano go długo”.
Urząd Bezpieczeństwa nie ośmielił się zaatakować, chociaż dobrze wiedział o
uroczystości, bo „Ogień” wysłał wcześniej do Komitetu Powiatowego PPR i Powiatowej
Komendy UB szydercze zaproszenie na weselną biesiadę. Tak na wszelki wypadek,
pozamykali się w swych siedzibach na cztery spusty.
Do jesieni 1946 roku małżonka „Ognia” przebywała przy oddziale. W listopadzie, będąc w
stanie błogosławionym, przeniosła się na kwaterę konspiracyjną w Bochni. 1 lutego
następnego roku, w szpitalu w Krakowie urodziła syna, któremu zgodnie z życzeniem męża
130
dała na imię Zbyszek. Takie same imię nosił zamordowany przez Niemców pierwszy syn
Kurasia. „Ogniowi” nie było dane ujrzeć swego potomka…
Kiedy zginął jego ojciec, chłopiec miał zaledwie trzy tygodnie. Nie mógł więc zapamiętać
taty, ale komunistyczne władze nigdy nie dały mu zapomnieć, że jest synem „bandyty”.
„Ja się urodziłem w Krakowie, a potem mama zapakowała mnie do wagonu towarowego
i przy minus 30 stopniach zajechaliśmy do Warszawy – wspomina Zbigniew Kuraś. - Tam
dotarła do nas wiadomość o śmierci ojca. No i tam matka ujawniła na UB nasze istnienie. Po
tym już śmiało wróciliśmy do domu w Nowy Targu. Do domu, to może za dużo powiedziane,
bo mieliśmy tu tylko jeden mały pokoik, a naokoło byli przyjezdni lokatorzy
i funkcjonariusze UB. Były momenty nieprzyjemne, bo nas od bandytów wyzywali i w takiej
pogardzie mieli. Mieli do tego prawo, mieli takie przyzwolenie. To było przykre i smutne.
(…) Później, w miarę upływu czasu, już sam wychodziłem na ulicę no i też się spotykałem
z różnymi... Czasem mi dokuczali. A w szkole podstawowej to już wyraźnie widziałem
różnicę między innymi uczniami a mną. W średniej miałem już zupełnie przechlapane. Był
taki jeden nauczyciel, który mnie bardzo, bardzo nie lubił, no i miałem z tego przykre
konsekwencje, wtórowali mu też inni.
Nic nikomu nie zrobiłem, a tak jakoś się to wszystko nie układało. Młody człowiek, to
patrzy jak tego oceniają, jak innego oceniają i widzi, że się taka wielka niesprawiedliwość
dzieje, a dlaczego...? To sobie sam musiałem pisać listy do Pana Boga ze skargą i tak żyć.
Później poszedłem do wojska. Wojsko mi odpowiadało, chociaż jak jechałem to mi mówili
„tam cię już wykończą”. Ale ja też zrobiłem jeden numer, o którym nie chcę wspominać i po
prostu wyszedłem zadowolony. Potem praca, ale tam też już wiedzieli... W wojsku myślałem
że jestem incognito. Zbigniew Kuraś i koniec. Ale spotkałem się z kolegami, jeden z nich był
pisarzem sztabowym i mówi: «Zbyszek ty tam w papierach coś masz». Udaję głupiego: «Ale
co?» Nie przyszło mi nawet na myśl, że tam może być coś takiego. W wolnej chwili
przyszedłem do niego, pokazał mi papiery i faktycznie było: «Zbigniew Kuraś syn bandyty
Ognia».
I to szło za mną cały czas, no ale to też trzeba było przeżyć. Potem pracowałem
w Czarnym Dunajcu i Rabce jako technik weterynarii i tam też dało się bardzo odczuć, to
moje pochodzenie. Bardzo mi w życiu zaszkodziło. Takie mieli dyrektywy, żeby dać mi
w kość. To się odbiło na moim zdrowiu, na moim wyglądzie”.
*
Do końca 1946 roku partyzanci „Ognia” rozbili kilkadziesiąt posterunków MO, UBP i
SOK, między innymi w Czorsztynie, Piwnicznej, Wieprzu, Tylmanowej, Łącku, Krościanku,
Szaflarach, Ludźmierzu i Frydmanie. Trzy ostatnie w ciągu jednego dnia. Według danych
resortu bezpieczeństwa, przez cały rok 1946 w województwie krakowskim zostało zabitych w
walce i zlikwidowanych 165 funkcjonariuszy UB i MO. Zdecydowanej większości likwidacji
dokonało Zgrupowanie Partyzanckie „Błyskawica” majora Józefa Kurasia „Ognia”.
Jak pisał Eugeniusz Wojnar: „w ciągu 1946 roku w powiecie nie ostał się ani jeden
posterunek MO, z wyjątkiem Zakopanego i Szczawnicy”. Natężenie walk i działań
partyzanckich na tym terenie, szczególnie w południowej części województwa krakowskiego,
osiągało wówczas rozmiary lokalnej otwartej wojny. Znaczne rejony znajdowały się pod
faktyczną kontrolą partyzantów.
„Kto swe życie ze śmiercią sprzęga – śpiewali żołnierze «Ognia» -/ten ma prawo gwizdać
na ten świat/nam nie straszna sowiecka potęga/a kula w szeregu to nasz brat”
Taka „zabawa” nie mogła jednak trwać wiecznie. Okupanci byli dużo, dużo silniejsi.
Wprawdzie partyzanci co kilka dni wciąż przeprowadzali udane akcje zbrojne, jednak UB
powoli przejmował inicjatywę strategiczną. Wspierany przez sowieckich doradców aparat
bezpieczeństwa komunistycznego terroru UB i KBW uznał za priorytetowe zadanie fizycznej
131
likwidacji niepodległościowej partyzantki na Podhalu, a przede wszystkim rozbicia sztabu
„Ognia”. Już ostatnie miesiące 1946 roku przyniosły mu kilka poważnych sukcesów.
9 listopada w walce z KBW poległ dowódca 3. Kompanii Henryk Głowiński „Groźny”. 7
grudnia na polanie Stara Robota w Tatrach KBW zadało ciężkie straty 2. kompanii. Okres
zimowej demobilizacji oddziałów Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego wykorzystał do
zadania partyzantom szeregu dotkliwych strat. Największą była niewątpliwie udana operacja
osaczenia Mieczysława Wądolnego „Mściciela”.
12 stycznia 1947 roku na stacji PKP w Wadowicach została przypadkowo zatrzymana
niosąca dla niego meldunki łączniczka. Po kilkudziesięciu godzinach tortur przesłuchujący
dziewczynę wydobyli od niej szczegółowe informacje na temat miejsca pobytu „Mściciela”.
Wraz ze swoim zastępcą Tadeuszem Nowakiem pseudonim „Lola”, dowódca oddziału
„Burza” miał przebywać w Łęknicy.
Akcję rozpoczęto 14 stycznia o świcie. Wądolny ujrzał napastników, gdy znajdowali się
około dwustu metrów od zabudowań. Strzelając z automatu próbował się wycofać w stronę
pobliskiego lasu, ale tam KBW ustawiło już wcześniej erkaemy. Ranny w rękę „Mściciel”
zawrócił w stronę domu i zaczął ostrzeliwać się z niewielkiego zagajnika, dzielącego
zabudowania od lasu. Ubecy chcieli jednak ująć „go żywego. Kiedy cały zagajnik został
otoczony stało się oczywiste, że Wądolny nie ma szans ucieczki. Napastnicy kilkakrotnie
wzywali go, aby się poddał, oddając co pewien czas krótkie serie z erkaemów. Wtedy
Mieczysław Wądolny podłożył sobie granat pod brzuch i wyciągnął zawleczkę…
Rozerwane ciało partyzanta ubecy zabrali z miejsca walki. Gdzie? Nie wiadomo. Nigdy
nie odnaleziono jego grobu.
11 lutego został rozbity i wymordowany patrol szefa 2 kompanii kaprala Józefa Szczota
„Marnego”. Dzień wcześniej „Marny” wraz z pięcioma podkomendnymi (w tym z Janiną
Polaczykówną „Stokrotką”, szwagierką „Ognia”) udali się na nocleg do willi krakowskiego
hufca ZHP zwanej „Śmiechówką”. Niestety, dowiedziała się o tym agentka UBP Maria
Minczowska „Niezdecydowana”, która natychmiast poinformowała swoich mocodawców.
Wczesnym rankiem „Śmiechówka” została otoczona przez silny oddział KBW, wzmocniony
grupą ubeków.
Akcję rozpoczęto od wrzucenia granatu do pokoju, w którym spali partyzanci. W czasie
walki zginął Władysław Domiczak „Koliba”, zaś Andrzej Lasak „Podbipięta” popełnił
samobójstwo. Pozostali przy życiu „Marny”, „Stokrotka”, Kazimierz Marduła „Tygrys” oraz
Mieczysław Żebrowski „Znicz” poddali się i wyszli z płonącego budynku. Kazano im położyć
się na trawie i zamordowano strzałami karabinów w głowę. Oprawcy pozostawili przy życiu
jedynie Janinę Polaczykównę, uznając ją za cenne źródło informacji.
22 stycznia 1947 roku w rejon stacjonowania „Ognia” władze skierowały 829
dodatkowych ludzi z 6 samodzielnego batalionu operacyjnego oraz 2 samodzielnego
zmotoryzowanego pułku KBW. Podzielono ich na siedem pododdziałów operacyjnych i sztab
z odwodem. Do każdego oddziału przydzielono funkcjonariuszy UBP. Zadaniem każdej
grupy było „ustawiczne śledzenie, ściganie i nękanie” bojówek „Ognia”. Zakrojone na
szeroką skalę akcje wojskowe i pacyfikacyjne w terenie w połączeniu ze wzmożoną pracą
agenturalną doprowadziły do likwidacji i aresztowano wielu partyzantów i
współpracowników Józefa Kurasia. Jego położenie stawało się coraz bardziej beznadziejne.
Komunistyczni najemnicy Moskwy podjęli również akcję wymierzoną w rodziny
partyzantów „Ognia”. Jeszcze we wrześniu 1946 roku ubecy zabrali ponad czterdzieści osób
związanych z Józefem Kurasiem, w tym dziesięcioro dzieci. Wywieziono ich do Krakowa,
gdzie rodziców umieszczono w więzieniu na Montelupich, dzieciaki zaś w siedzibie
krakowskiego Urzędu Bezpieczeństwa przy ulicy Siemiradzkiego.
Byliśmy bez przerwy głodni – wspominał po latach jeden z tych dzieciaków. – Raz, jak
poszliśmy po ziemniaki, to nas stłukli do krwi.
132
*
W wyniku działań operacyjnych bezpieki, informacji napływających z sieci agenturalnej
od zdrajców, przewerbowanych przez UB dawnych współpracowników i łączników „Ognia”,
aktywistów partyjnych i płatnych informatorów, doszło do rozpoznania struktur zgrupowania
„Blyskawica”.
W lutym 1947 roku Urzędowi Bezpieczeństwa udało się zwerbować agenta, któremu nadał
pseudonim „Orientacyjny”. Ten przyprowadził ze sobą po kilku dniach kolejnego kapusia o
pseudonimie „Śmiały”, najprawdopodobniej jednego z partyzantów, który przekazał dokładny
opis miejsca kwaterowania sztabu zgrupowania „Ognia” w górach za Turbaczem. „Swój nas
zdradził, góral” – opowiadał Jan Kolasa „Powicher”.
17 lutego zdrajca osobiście poprowadził tam stuosobowy oddział KBW, wzmocniony
dodatkowo grupą UB dowodzoną przez kapitana Władysława Dworakowskiego. Osobisty
nadzór nad obławą na „Ogniowców” sprawował przybyły z Warszawy major Bronisław
Wróblewski, zastępca Naczelnika Wydziału I Departamentu III Ministerstwa Bezpieczeństwa
Publicznego. Intensywne polowanie na Józefa Kurasia trwało już od kilku dni. Zliczając
jednak wszystkie obławy, od początku jego konfliktu z nową komunistyczną władzą, ta była
już sto sześćdziesiąta. Za pomoc w złapaniu „Ognia” UB obiecywało wysokie nagrody
pieniężne.
Następnego dnia o świcie grupa operacyjna zbliżyła się do obozu. Wartownicy „Ognia”
byli jednak czujni. Nie dali się zaskoczyć i już z odległości około trzystu metrów zaczęli
strzelać. Po krótkiej walce partyzantom udało się szczęśliwie wycofać, przy stracie tylko
jednego żołnierza, Józefa Srala „Smaka”, najstarszego żołnierza oddziału.
Po tej operacji „Ogień” podzielił swój oddział sztabowy na mniejsze, kilkuosobowe
grupki, które znalazły schronienie w okolicznych wsiach i osiedlach. Sam dowódca, wraz z
sześcioma ludźmi zszedł do Waksmundu, gdzie ukrył się u zaufanego współpracownika,
Józefa Ligęzy. Byli z nim Jan Kolasa „Powicher”, Stanisław Sral „Zimny”, Kazimierz Kuraś
„Kruk” (bratanek „Ognia”), Franciszek Dróżdż „Szpak”, Stanisław Ludzia „Harnaś” i
łączniczka Irena Olszewska „Hanka”.
20 lutego wieczorem, cała siedmioosobowa grupa przeniosła się do chaty Anny i Józefa
Zagatów w Ostrowsku, wsi oddalonej kilka kilometrów od Nowego Targu. Ale i tam zostali
wytropieni. Zdrajcami, którzy donieśli o miejscu kwaterowania, byli: Stanisław Byrdak,
Antoni Twaróg i Stefania Kruk. Wszyscy ci ludzie związani byli wcześniej ze zgrupowaniem
„Ognia”. Informacje o miejscu pobytu partyzantów nowotarskie UB otrzymało około godziny
9:30, następnego dnia, 21 lutego 1947 roku.
Pół godziny później, w stronę Ostrowska wyruszyła czterdziestoosobowa grupa
operacyjna KBW, wspierana przez funkcjonariuszy UB i MO. Akcją kierowali porucznik
Adam Podstawski – szef PUBP w Nowym Targu oraz major Bronisław Wróblewski z MBP.
Zagroda Zagatów została otoczona szczelnym pierścieniem wojska. Osaczeni w domu
położonym w trójkącie aż trzech dróg, partyzanci znaleźli się w wyjątkowo niedogodnym do
obrony położeniu.
Atak rozpoczął się punktualnie o godzinie 13.00. Partyzanci odpowiedzieli zmasowanym
ogniem z broni automatycznej, w efekcie czego impet natarcia ów nieco osłabł. W wyniku
intensywnej wymiany ognia zapaliły się zabudowania Zagatów. Wykorzystując dym i
chwilowe załamanie się ataku, partyzanci podjęli próbę wyrwania się z kotła licząc na luki w
kordonie. Powiodło się „Harnasiowi” i „Powichrowi”. Ostrzeliwując się, niemal cudem uszli
z życiem z obławy. Także „Szpak” skutecznie ukrył się w sąsiednich zabudowaniach i nie
wpadł w ręce bezpieki. Od bratobójczych kul zginęli: „Kruk” i „Zimny”.
„Ogień” wraz z „Hanką” przedostali się do sąsiedniego budynku Michała Ostwalda.
Stamtąd do zabudowań Marii Kowalczyk – Pachowej, gdzie próbowali ukryć się na strychu.
Otoczeni tam, zostali wezwany do poddania się. Major Kuraś odmówił, polecił jednak
133
skorzystać z propozycji Irenie Olszewskiej. Świetnie zdawał sobie sprawę, że walka jest
przegrana. Po jej wyjściu, nie chcąc wpaść żywym w ręce komunistycznych oprawców,
około godziny 14.00 wypalił sobie z pistoletu w skroń. Strzał nie spowodował jednak
natychmiastowego zgonu – w stanie utraty przytomności został pojmany.
Po wdarciu się na strych, żołnierze KBW zrzucili nieprzytomnego „Ognia” ze schodów na
dół. Takiemu traktowaniu jeńca sprzeciwili się jednak ubecy. Żywy Kuraś był o wiele więcej
wart niż martwy.
„Czterej żołnierze, którzy po samobójczym strzale watażki wdarli się na strych ujrzeli
«Ognia» w agonii, z rozwaloną skronią, z odkrytym mózgiem – wspominał jeden z biorących
udział w akcji ubeków, Józef Dysko. - Jego ręka uzbrojona w pistolet podnosiła się raz po raz
konwulsyjnie (…) Rozgrzani walką żołnierze zrzucili go po schodach, a my, doceniając w
pełni wagę życia przywódcy bandy, jako źródła informacji, za wszelką cenę chcieliśmy go
ocalić”.
Śmiertelnie rannego „Ognia” przeniesiono na ciężarówkę, gdzie sanitariusz KBW udzielił
mu pierwszej pomocy. Na chwilę odzyskał przytomność. Pytany, jak się czuje, odpowiedział:
„Jak w ruskiej niewoli”. Następnie został przewieziony do nowotarskiego szpitala, który
natychmiast otoczył szczelny kordon KBW. Wewnątrz pilnowała go obstawa UB i MO. Jeden
z członków tej obstawy, Kazimierz Jaworski z nowotarskiego UB, zapisał ostatnie chwile
życia Józefa Kurasia:
„Do dziś widzę jak mózg nieprzytomnego «Ognia» pulsował, jak zatroskane siostry
zakonne krzątały się wokół rannego, pomagając dyrektorowi szpitala (…), który osobiście
opatrywał Kurasia. Jego prawa ręka co pewien czas konwulsyjnie podnosiła się do oddania
strzału. Od czasu do czasu powtarzał: «Dajcie mi go. Strzelaj. Szybciej. Bierz go». Po
opatrunku siostry zakonne przeniosły Kurasia na salę chorych, a myśmy go nie opuszczali na
krok. Usiłowałem się dowiedzieć o rannego. Zadawałem pytania o ludzi, o dokumenty, o
słynną zaginioną walizkę z dokumentami, dolarami i precjozami, ale daremnie. Na moich
oczach i trzech towarzyszy ze ścisłej ochrony oraz w obecności sióstr zakonnych «Ogień»
umarł o północy”.
Zgodnie ze sporządzonym aktem zgonu, zmarł w nowotarskim szpitalu dokładnie
dwadzieścia minut po północy, 22 lutego 1947 roku. Do umierającego zdążył jeszcze ksiądz,
który udzielił mu ostatniego namaszczenia. Tak oto zakończył swą ziemską służbę, jako
wierny rycerz Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, jej prawowity syn, niezłomny żołnierz, Józef
Kuraś z Waksmundu. „Ogień”.
*
Jeszcze tego samego dnia, ciało zmarłego wywieziono do Krakowa, gdzie złożono je w
kotłowni Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa. Tak go nienawidzili, że nawet po śmierci
mścili się na nim, profanując ciało, rzucając na pryzmę węgla. Później przez trzy dni
wystawione było w ubeckiej bramie na widok publiczny. Na koniec, jako zwłoki nieznanego
mężczyzny przewieziono ciało „Ognia” na Wydział Lekarski Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Według niepotwierdzonych informacji zostało następnie przekazane do zakładu anatomii jako
materiał do ćwiczeń dla studentów.
Major Kuraś do dziś nie ma swego grobu, UB nigdy nie ujawnił miejsca pochówku
szczątków. Za bardzo bali się manifestacji podczas pogrzebu oraz pielgrzymek do grobu
góralskiego męczennika. „Nie chcieliśmy pochować go na ziemi nowotarskiej, aby jego grób
nie stał się miejscem manifestacji, składania kwiatów itp.” – przyznał Kazimierz Jaworski.
„Ciało w dziwny sposób zniknęło – napisał po latach w „«Tygodniku Powszechnym»
ksiądz Józef Tischner. - Dlaczego miał nie mieć grobu? Jeśli był bandytą, niech ludzie plują
na grób bandyty. Widać jednak nie. W tym życiu i śmierci musiało tkwić coś autentycznego,
co było groźne. Trup mógł pewnego dnia ożyć”.
Symboliczna mogiła „Ognia” stoi pusta w jego rodzinnym Waksmundzie.
134
13 sierpnia 2006 roku w Zakopanem, przy Równi Krupowej niedaleko dworca PKP,
Prezydent RP Lech Kaczyński w towarzystwie Zbigniewa Kurasia, syna „Ognia” odsłonili
pomnik upamiętniający Józefa Kurasia i jego podkomendnych, poległych w walce z
hitlerowskim i komunistycznym zniewoleniem w latach 1943 - 1950. Postawiony dzięki
staraniom „Fundacji Pamiętamy”, pomnik poświęcił biskup Albin Małysiak. Obłożony jest
kamieniami, na których wyryte zostały nazwiska „Ognia” oraz prawie stu poległych
partyzantów z jego oddziału. Wsparcia tej inicjatywie udzieliła Rada Miasta Zakopane. W
uroczystości oprócz rodziny „Ognia” uczestniczyło także jego siedmioro podkomendnych.
Przemawiający podczas uroczystości sekretarz Rady Pamięci Walk i Męczeństwa
powiedział, że „komuniści podwójnie próbowali zabić Kurasia, ponieważ zginął on w walce
po czym próbowano zgładzić pamięć o nim i jego żołnierzach”.
W 1990 roku nowotarski oddział Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej wydał
oświadczenie w którym czytamy : „Nie mamy nic wspólnego z «Ogniem» i jego
pogrobowcami. Uważamy, że zamiast uczestniczyć w uroczystościach ku czci «Ognia»
należałoby odprawić żałobne nabożeństwo w intencji jego ofiar, a jest ich 430”.
12 grudnia 2012 roku w Gorcach, na prywatnej posesji rodziny Kurasiów przy szlaku na
Turbacz - nad Halą Długą, na Polanie Rusnakowej, stanął pomnik upamiętniający heroiczną
walkę oddziałów „Ognia”. umieszczony na nim napis głosi: „Pamięci Żołnierzy Konfederacji
Tatrzańskiej, Armii Krajowej, Ludowej Straży Bezpieczeństwa, Zgrupowania «Błyskawica»
Józefa Kurasia - «Ognia», oddziału «Wiarusy» walczących w Gorcach o niepodległość Polski
i wolność człowieka z niemieckim i komunistycznym zniewoleniem w latach 1942 - 1949”.
W uroczystościach związanych z odsłonięciem pomnika wzięły udział setki Podhalan.
Mszę św. odprawił ksiądz Tadeusz Isakowicz - Zaleski, znany działacz kresowy.
Pozostałości zgrupowania „Ognia” próbowały przetrwać w konspiracji przez kolejne lata.
Ostatni żołnierze walczyli do połowy lat pięćdziesiątych.
135
WITOLD PILECKI – „WITOLD”
(1901 - 1948)
Angielski historyk, profesor Michael Foot zaliczył go w swojej książce Six Faces of
Courage (Sześć twarzy odwagi) do sześciu najodważniejszych żołnierzy II wojny
światowej. Wychodził cało z najgorszych opresji. Niesamowite przygody rotmistrza
Witolda Pileckiego śmiało mogłyby stać się kanwą do znakomitego filmu sensacyjnego.
W 1940 roku dał się złapać i zamknąć do obozu koncentracyjnego w Auschwitz, aby
oficjalnie potwierdzić informacje, że jest to miejsce masowej zagłady. Stworzył tam
organizację, łączącą różne nurty polityczne, co wydawało się wcześniej niemożliwe.
Przygotowywał w obozie zbrojne powstanie. Mimo, że oficerowie „NIE” mieli być
wyłączeni z walk, 1 sierpnia 1944 roku stanął do walki w Powstaniu Warszawskim. Po
wojnie, z rozkazu generała Andersa utworzył w warszawie siatkę wywiadowczą II
Korpusu. To dzięki niemu ze zniewolonej Polski zaczęły docierać na Zachód prawdziwe
wiadomości o szerzącym się bezprawiu, fikcyjnych procesach, torturach i
bezpodstawnych wyrokach śmierci na polskich patriotach.
To, co nie udało się Niemcom, zrobili Polacy. Zamordowali go w 1948 roku. Skazany
na śmierć wyrokiem polskiego sądu, żegnając się z żoną powiedział: „Oświęcim przy
torturach UB to była igraszka”.
136
Witold Pilecki urodził się 13 maja 1901 roku w Ołońcu w północno-zachodniej Rosji,
dokąd władze carskie przesiedliły jego rodzinę z okolic Nowogródczyzny w ramach represji
za udział dziadka, Józefa Pileckiego, w Powstaniu Styczniowym. (Miasto leży na
południowym krańcu Karelii, nad niewielką rzeką, kilkanaście kilometrów od wybrzeża
jeziora Ładoga). Pochodził z rodziny szlacheckiej, pieczętującej się herbem Leliwa. Ojciec
Witolda, Julian Pilecki, po ukończeniu studiów w Instytucie Leśnym w Petersburgu pracował
w Karelii jako rewizor leśny, Polacy nie mogli bowiem obejmować posad odpowiadających
ich wykształceniu. Ożenił się z zamieszkałą w Ołońcu Luwiką Osiecimską, z którą dochował
się piątki dzieci: Marii, Józefa (zmarł w wieku pięciu lat), Witolda, Wandy i Jerzego.
Pochodząca z Mohylewszczyzny rodzina matki Witolda, była zesłana po klęsce tego
samego powstania w okolice Pietrozawodska, na krańcach rosyjskiego imperium. Polskie
tradycje niepodległościowe były więc w rodzinie Witolda bardzo żywe, zarówno po mieczu,
jak i po kądzieli.
W roku 1918, kiedy powstające po rewolucji w Rosji tak zwane Komitety Fornalskie i
Komitety Robotniczo – Chłopskie, podburzane przez nasłanych agitatorów, zaczęły
rozgrabiać majątki ziemskie i likwidować złapanych właścicieli, Ludwika Pilecka, ostrzeżona
przez okoliczną życzliwą ludność wiejską, wyjechała z dziećmi do Wilna. Pozostawała tam
praktycznie bez środków do życia, nie mając kontaktu z wciąż pracującym w Ołońcu mężem.
W wileńskim gimnazjum imienia Joachima Lelewela Witold kontynuował rozpoczętą
wcześniej w szkole handlowej naukę, udzielając się jednocześnie w zakazanym przez władze
rosyjskie skautingu. W 1916 roku założył własną grupę harcerską – VIII Drużynę imienia
Adama Mickiewicza.
31 grudnia 1918 roku rozpoczęły się walki o Wilno, toczone przez polskie ochotnicze
oddziały samoobrony wileńskiej, początkowo przeciwko wycofującym się z miasta wojskom
niemieckim oraz miejscowym komunistom, a następnie nacierającej Armii Czerwonej (4–5
stycznia 1919 roku). Doprowadziły one do przejściowego opanowania Wilna przez Polaków,
którzy zostali jednak zmuszeni do jego opuszczenia z powodu natarcia przeważających sił
bolszewickich. Wydarzenia te uważane są przez niektórych historyków za początek wojny
polsko – bolszewickiej. Witold wstąpił do oddziałów samoobrony dowodzonych przez
generała Władysława Wejtkę, który już od czasów rewolucji październikowej organizował
oddziały polskie na Wschodzie i którego 28 października 1918 roku generał dywizji Tadeusz
Rozwadowski mianował „kierownikiem wszelkich formacyj na Litwie i Białorusi”.
Już 1918 roku prawie wszyscy starsi harcerze, w tym Witold Pilecki, przedostali się na
tereny odradzającej się Polski. Rok później zaczął służbę w partyzanckim oddziale
legendarnego zagończyka, rotmistrza Jerzego Dąbrowskiego pseudonim „Łupaszka”. (Nie
mylić z majorem Zygmuntem Szendzielarzem, noszącym ten sam pseudonim). Na czele
dwóch szwadronów kawalerii i batalionu piechoty (ok. 700 ludzi), oddział wyruszył przez
Ejszyki w stronę Grodna.
W walkach odwrotowych z bolszewikami w lipcu 1920 roku Pilecki dowodził pod
Grodnem sekcją kompanii harcerskiej. Wcześniej, w czasie patrolu pod Ejszyszkami,
zauważył przy samotnych zabudowaniach kilku żołnierzy rosyjskich. Obok stał ciężki karabin
maszynowy. Pilecki miał przy sobie tylko trzech towarzyszy. Rzucili jednak konie w cwał
i jak wicher wpadli między zabudowania. Okazało się, że kwaterował tam oddział...
osiemdziesięciu bolszewików. Byli tak zaskoczeni, że poddali się bez walki. Witold
poprowadził ich na tyły. Zdobyczna broń jechała na wozie.
Zgrupowanie „Łupaszki” prowadziło następnie wojnę partyzancką przeciw bolszewikom
na terenach Grodzieńszczyzny, Wileńszczyzny i Polesia. Walczyło między innymi pod
Różaną, zdobyło Prużanę i fortecę Brześć Litewski. Następnie zawróciło, dotarło do Pińska i
zdobyło Baranowicze. Nieliczny stosunkowo polski oddział poruszał się jednak bardzo
swobodnie po okupowanym przez wojska bolszewickie terenie, budząc wśród nich blady
137
strach. W kawalerii ówczesnego podrotmistrza Jerzego Dąbrowskiego, obok Witolda
Pileckiego walczyło wiele znanych później osobistości międzywojennej Polski. Między
innymi Stanisław „Cat” – Mackiewicz, jego młodszy brat Józef Mackiewicz, hrabia Eustachy
Sapieha, książę Włodzimierz Czetwertyński, hrabia Jan Tyszkiewicz, Jan Kalenkiewicz –
ojciec późniejszego cichociemnego Macieja Kalenkiewicza ps. „Kotwicz” oraz Konstanty
Drucki – Lubecki, potomek starego rodu książęcego i dowódca Wileńskiej Brygady Kawalerii
w 1939 roku
W latach 1920 – 1921 Pilecki służył w Wojsku Polskim jako kawalerzysta, w
dowodzonym przez majora Władysława Dąbrowskiego 211 Ochotniczym Pułku Ułanów
Nadniemeńskich. Major był rodzonym bratem wspomnianego wcześniej rotmistrza Jerzego
Dąbrowskiego. Pułk wyruszył na linię frontu 12 sierpnia 1920 roku, walcząc między innymi
w bitwach pod Płockiem, Mławą, Chorzelami, Druskiennikami, Stołpcami i Kojdanowem.
Pilecki uczestniczył także w bitwie warszawskiej (13-25 sierpnia) oraz w bitwie w Puszczy
Rudnickiej.
W październiku 1921 roku wziął udział w tak zwanej „żeligiadzie”, czyli „buncie”
generała Lucjana Żeligowskiego. W rzeczywistości nie był to żaden bunt, lecz zaplanowana i
przeprowadzona na polecenie Józefa Piłsudskiego operacja wojskowa. Upozorowawszy
niesubordynację wobec Naczelnego Wodza, Żeligowski zajął Wilno i jego okolice,
proklamując powstanie Litwy Środkowej, która została następnie przyłączona do Polski.
Odwagą i brawurą Pilecki odznaczył się w tej wojnie kilkakrotnie. Dwukrotnie został
odznaczony Krzyżem Walecznych. Zdemobilizowany pod koniec 1921 roku zdał maturę w
gimnazjum Lelewela i po ukończeniu kursów podoficerskich w Związku Bezpieczeństwa
Kraju został komendantem-instruktorem tej organizacji w Nowem – Święcianach. Na
przełomie lat 1921/1922 odbył też dziesięciomiesięczny kurs w Szkole Podchorążych
Rezerwy Kawalerii w Grudziądzu.
W 1922 roku rozpoczął studia na Wydziale Rolnym Uniwersytetu Poznańskiego. W tym
samym roku zaczął też studiować na Uniwersytecie imienia Stefana Batorego w Wilnie, jako
nadzwyczajny słuchacz Wydziału Sztuk Pięknych. Brak środków utrzymania, ciężka choroba
ojca i zadłużenie rodzinnego majątku zmusiły go do rezygnacji z ambitnych planów
studiowania i podjęcia pracy zarobkowej.
W 1926 roku rodzina Pileckich odzyskała oddany wcześniej w dzierżawę majątek
Sukurcze niedaleko Lidy (dziś na Białorusi), który przeszedł wraz ze starym polskim dworem
jako wiano od Domeyków. Zarządzający dobrami Witold zaczął intensywną modernizację i
rozwój majątku, który wkrótce stał się przykładem dla okolicznych właścicieli ziemskich i
osadników wojskowych. Sąsiadem Pileckich był marszałek Edward Śmigły - Rydz. Tuż przed
wojną, z inicjatywy marszałka Witold Pilecki podjął współpracę z polskim kontrwywiadem,
czyli tak zwaną „dwójką”, jednak na ten temat zachowały się do dzisiaj jedynie szczątkowe
informacje.
Rok później poznał młodą nauczycielkę, Marię Ostrowską, którą pojął za żonę 7 kwietnia
1931 roku. Dochowali się dwójki dzieci, syna Andrzeja i córki Zofii. Wolny od pracy czas
dzielił Witold między rodzinę, działalność społeczną, poezję i malarstwo. Namalował
w pastelowych odcieniach obraz Matki Bożej karmiącej Jezusa, który zawiesił nad
małżeńskim łóżkiem. Dla parafialnego kościoła we wsi Krupa (trzy kilometry od Lidy)
namalował św. Antoniego i Matkę Bożą Nieustającej Pomocy. Oba te obrazy wiszą tam do
dzisiaj.
To był najszczęśliwszy okres mojego życia – wspominał Andrzej Pilecki. - Ojciec
wydźwignął ów majątek z ruiny, do jakiej błędnymi decyzjami doprowadził Sukurcze
cierpiący na depresję dziadek Julian. Ojciec uczynił z tego miejsca prawdziwą perełkę, choć
wiedzę o pracy na roli sam zdobywał w znoju. Mieszkaliśmy w Sukurczach z siostrą i mamą,
ale to ojciec zajmował się nami w większym stopniu, bo mama co rano wyjeżdżała do
138
pobliskiej Krupy, gdzie prowadziła zajęcia w szkole. Wstawaliśmy wcześnie i dopiero po
tym, jak spełniliśmy poranne obowiązki, meldowaliśmy się w wojskowym stylu, a ojciec
dysponował śniadanie. Najczęściej owsiankę, bo wierzył, że skoro owies daje siłę koniom, to
i dla ludzi jest zdrowy”.
Sielankę przerwała kolejna wojna.
*
Zmobilizowany sierpniu 1939 roku podporucznik Witold Pilecki walczył w kampanii
wrześniowej jako dowódca plutonu w szwadronie kawalerii 19 Dywizji Piechoty Armii
„Prusy”. Resztki rozbitej przez Niemców dywizji wycofały się aż w Lubelskie, pod Włodawę,
w kierunku planowanego przez polski sztab tak zwanego przedmościa rumuńskiego. (Polska
koncepcja militarna, której głównym założeniem taktycznym była obrona rejonu granicy z
Rumunią i Węgrami). Tam odtworzono oddziały kawalerii 41 Dywizji Piechoty, dowodzone
przez majora Jana Włodarkiewicza, którego Pilecki został zastępcą.
Pod jego dowództwem, w trakcie prowadzonych walk ułani zniszczyli siedem niemieckich
czołgów oraz trzy samoloty. Dwa z nich Witold dopadł na ziemi, w czasie szarży na
prowizoryczne lądowisko Niemców. Uznał to potem za „rezultat niewielki”. Ostatnie walki
oddział prowadził już jako jednostka partyzancka. 22 września dywizja została rozbita,
żołnierze otrzymali rozkaz złożenia broni. Część z nich uciekła na Węgry, a stamtąd do
Francji, inni, wśród których był Witold Pilecki, wrócili do kraju, by prowadzić podziemną
walkę z okupantem.
Po agresji bolszewików na Polskę 17 września 1939 roku Sukurcze znalazły się pod
okupacją sowiecką. Jego żona z dziećmi musiała się ukrywać. Komuniści chcieli deportować
resztki polskiej inteligencji. Na szczęście udało im się tego uniknąć.
„Przyszedł nas ostrzec były uczeń mamy – opowiadał Andrzej Pilecki. - Ten młody
komunista powiedział, że w Lidzie czekają już wagony, i radził, żebyśmy uciekali przed
wywózką. Jak tylko wyszedł, zabraliśmy dokumenty i przedarliśmy się przez śniegi do
dawnej służącej mamy. Stamtąd ruszyliśmy etapami do Wołkowyska. Ostatecznie chcieliśmy
dostać się do babci do Ostrowi Mazowieckiej. Jednak kiedy dojechaliśmy na stację w
Szepietowie, zgarnął nas patrol, a w czasie rewizji osobistej okradziono nas z kosztowności,
mamie zabrali nawet obrączkę. Ocaliliśmy jedynie banknoty zaszyte w mojej czapce, a przez
granicę i tak nie puścili. Dopiero po jakimś czasie udało nam się przejść przez zieloną
granicę”.
Po dotarciu do Ostrowi Maria Pilecka (Ostrowska) dowiedziała się, że jej mąż żyje i
przebywa w Warszawie.
Pilecki tymczasem działał w konspiracyjnej organizacji znanej pod nazwą Tajna Armia
Polska, której był jednym ze współorganizatorów. Początkowo pełnił funkcję szefa sztabu,
następnie inspektora głównego. Był gorącym zwolennikiem wcielenia TAP do Związku
Walki Zbrojnej.
Powstanie i działalność Tajnej Armii Polskiej są nierozerwalnie związane z osobą majora
Jana Włodarkiewicza „Drawicza”, żołnierza września oraz wybitnej indywidualności, który
po przegranej kampanii, unikając niewoli dotarł do stolicy i tu niemalże z marszu przystąpił
do budowania organizacji niepodległościowej. Główny twórca i dowódca TAP miał już
wówczas sporą wiedzę o wszelakich aspektach działalności konspiracyjnej, bowiem od 1935
roku należał do grupy oficerów zajmujących się w Oddziale II Sztabu Generalnego
zagadnieniami tzw. dywersji pozafrontowej i był instruktorem na specjalnych kursach w
Grudziądzu. TAP powstała formalnie 9 listopada 1939 roku podczas zebrania w mieszkaniu
Eleonory Ostrowskiej, szwagierki Witolda Pileckiego, w Alei Wojska Polskiego 40a m. 7.
Do organizacji przystąpiło co najmniej dwanaście tysięcy oficerów i żołnierzy. Broń
przysyłał jej z Kieleckiego słynny major Henryk Dobrzański „Hubal”. Cele TAP
139
deklarowały: „1. Kontynuowanie walki o niepodległość. 2. Wypracowanie programu
Rzeczypospolitej, który zapewnił by jej odrodzenie moralne i polityczne, gospodarcze i
kulturalne. 3. Moralne podtrzymanie społeczeństwa w czasie okupacji”. Organizacja ta była
organizacją oficerów zawodowych i ziemian, o profilu niewątpliwie narodowo-katolickim.
Współpracowała z Centralnym Komitetem Organizacji Niepodległościowych, w kwietniu
1940 współtworzyła Komitet Porozumiewawczy Organizacji Niepodległościowych. W
tymże roku weszła w skład Konfederacji Narodu (KN). Stanowiła podstawę pionu
wojskowego KN, tworzonego od 1941 roku pod nazwą Konfederacja Zbrojna. Swoim
zasięgiem obejmowała Warszawę, Siedlce, Lublin, Radom i Kraków. W początkowym
okresie działała samodzielnie, równolegle do innych organizacji podziemnych. Po upadku
Francji, gdy polskie władze wojskowe na emigracji poprzez swoich emisariuszy zachęcały i
wzywały podziemne organizacje wojskowe do scalania, dowództwo TAP podjęło
współpracę ze Związkiem Walki Zbrojnej (późniejszą Armią Krajową), a w 1941 roku
całkowicie się mu podporządkowało.
Pilecki został wybrany inspektorem organizacyjnym TAP, później pełnił w niej funkcję
szefa sztabu, a następnie inspektora głównego. Po skrystalizowaniu się struktury
organizacyjnej, jednocześnie pełnił w organizacji dwie funkcje – szefa Oddziału I
(organizacyjno-mobilizacyjnego) oraz wydziału uzbrojenia w Oddziale IV (uzbrojenia i służb
specjalnych). Nadzorował i zakładał sieć tajnych skrytek na dokumenty, podziemną bibułę
oraz broń palną. Jedną z nich założył we własnym mieszkaniu.
Działając aktywnie w konspiracji, pracował jednocześnie jako ajent hurtowni
kosmetycznej „Raczyński i Ska”, co pozwalało mu na w miarę swobodne poruszanie się po
Warszawie. Często kontaktował się z żoną, z dziećmi o wiele rzadziej; wspólnie udało się im
spędzić zaledwie kilka dni.
*
W 1940 roku władze niemieckie zaczęły organizować na ziemiach polskich obozy
koncentracyjne. Obok zastraszenia społeczeństwa chodziło również o wyzyskanie darmowej
siły roboczej i grabież mienia oraz eksterminację więźniów. Na początku tego roku gestapo
aresztowało kilku członków TAP ze ścisłego kierownictwa organizacji, w tym między innymi
szefa sztabu, podpułkownika Władysława Surmackiego oraz szefa służby zdrowia, doktora
Władysława Deringa. Po krótkim pobycie na Pawiaku obaj zostali wysłani do
Konzentrazionlager Auschwitz.
Aresztowania wśród żołnierzy Tajnej Armii Polskiej, osadzanie coraz większej liczby
skazańców w obozie koncentracyjnym Auschwitz oraz rozszerzająca się jego zła sława
wpłynęły na decyzję Witolda Pileckiego, by dobrowolnie przedostać się do obozu i
zorganizować tam konspirację wojskową oraz zdobyć wiarygodne dane na temat niemieckich
bestialstw i zbrodni. W roku 1940 słowo „Auschwitz” nie budziło jeszcze takiej grozy, jak w
późniejszym czasie. Niewielu ludzi w Polsce - nie mówiąc o świecie - miało wyobrażenie o
panujących tam warunkach. Nie było żadnych potwierdzonych informacji. Auschwitz
uchodził bardziej za surowy ośrodek internowania niż za obóz eksterminacyjny.
Latem 1940 roku Pilecki przedstawił swój plan przełożonym. Deklarowanym celem tej
akcji było również uwolnienie więźniów przez ucieczkę względnie ich odbicie. Według innej
wersji, propozycja padła z strony szefa ZWZ generała „Grota” Roweckiego na jednej z narad
dotyczących włączenia TAP w struktury ZWZ. Kandydaturę Pileckiego miał zaproponować
major Jan Włodarkiewicz, chcąc pozbyć się z oddziału zastępcy, który zbyt nachalnie – jego
zdaniem – parł do podporządkowania się ZWZ, co do czego major nie był do końca
przekonany. Pilecki miał podobno początkowo wahać się, jednak jego odwaga i zasada
rezygnacji z osobistych ambicji zwyciężyły. Sam zainteresowany zeznał przed
140
komunistycznym sądem wojskowym w 1948 roku, iż poszedł do Oświęcimia z rozkazu
generała „Grota”, przekazanego mu przez Włodarkiewicza.
Jak by nie było, 19 września Witold dołączył do zorganizowanej przez okupanta porannej
łapanki na Żoliborzu. Tego dnia, na terenie Warszawy odbyło się kilka takich łapanek: na
Żoliborzu, na Grochowie, w Kolonii, Staszica i Lubeckiego. W czasie trwania akcji Pilecki
znajdował się w mieszkaniu swojej kuzynki Eleonory Ostrowskiej przy alei Wojska Polskiego
40 (gdzie dziś znajduje się pamiątkowa tablica). Niemcy użyli w niej wielkich sił policyjnych,
które wzmocniono oddziałami sprowadzonymi z Lublina. Hitlerowska żandarmeria
przeszukiwała również domy, zatrzymując wszystkich zdolnych do pracy mężczyzn w wieku
od osiemnastu do czterdziestu lat. Kiedy żandarmi zapukali do mieszkania Eleonory
Ostrowskiej, pytając, czy w mieszkaniu znajdują się jacyś mężczyźni, Pilecki wyszedł z
pokoju i po wylegitymowaniu został przez nich zatrzymany. Mimo, iż spokojnie mógł się
ukryć - Niemcy, szukając mężczyzn, dosyć pobieżnie przeglądali mieszkania, i to nie
wszystkie - sam wyszedł do stojącego w drzwiach mieszkania żandarma. Wychodząc szepnął
Ostrowskiej:
- Zamelduj gdzie trzeba, że rozkaz wykonałem.
Wylegitymował się stworzonymi przez TAP fałszywymi dokumentami na nazwisko
Tomasz Serafiński. Prawdziwy Tomasz Serafiński, mieszkaniec Krakowa, poległ rzekomo w
1939 roku w trakcie kampanii wrześniowej. Potem okazało się, że nadal żyje.
Podczas tej łapanki, Niemcy zatrzymali prawie dwa tysiące mężczyzn. W ujeżdżalni
dawnego pułku szwoleżerów przez dwa dni kopano ich leżących i katowano bykowcami. Dwa
dni później, w nocy z 21 na 22 września 1940 roku, w ramach tak zwanego drugiego
transportu warszawskiego trafił do Auschwitz jako więzień nr 4859. (W tym samym
transporcie wywieziono do Auschwitz Władysława Bartoszewskiego).
„Tu wybito mi pierwsze dwa zęby za to, że numer ewidencyjny napisany na tabliczce
niosłem w ręku, a nie w zębach” — zapisał później w raporcie. - Dostałem w szczękę ciężkim
drągiem. Wyplułem dwa zęby. Pociekło trochę krwi”.
Opowiedział też o przerażającym wejściu do obozu:
„Około 10 wieczór pociąg się zatrzymał w jakimś miejscu i dalej już nie ruszył. Słychać
było krzyki, wrzaski - otwieranie wagonów, ujadanie psów. (...) Oślepieni reflektorami,
pchani, bici, kopani, szczuci psami, raptownie znaleźliśmy się w warunkach, w jakich wątpię,
by ktoś z nas był kiedykolwiek. (...) Pędzono nas przed siebie, ku większej ilości skupionych
świateł. W drodze kazano jednemu z nas biec do słupa w bok od drogi i zaraz w ślad za nim
puszczono serię z p-ma. Zabito. Wyciągnięto z szeregu 10 przygodnych kolegów i zastrzelono
w marszu z pistoletów na skutek odpowiedzialności solidarnej za ucieczkę, którą
zaaranżowali sami SS-mani. Wszystkich jedenastu ciągnięto na rzemieniach uwiązanych do
jednej nogi. Drażniono krwawymi trupami psy i szczuto je na nich. Robiono to pod
akompaniament śmiechu i kpin. Zbliżaliśmy się do bramy umieszczonej w ogrodzeniu z
drutów, na której widniał napis: Arbeit macht frei. Później dopiero nauczyliśmy się go dobrze
rozumieć. (...)
W ciągu paru dni czułem się oszołomiony i jakby przerzucony na inną planetę. Wpędzenie
nas w nocy kolbami esesmanów za druty, na teren oświetlony reflektorami - przebiegamy
przez niesamowicie roześmianych, wrzeszczących «capów», porządkujących szeregi nasze
drągami, mających zielone i czerwone łatki w miejscach, gdzie wiesza się ordery, wśród
dzikich chichotów i żartów dobijających chorych i słabych lub tego, kto miał nieostrożność
powiedzieć, że był sędzią lub jest księdzem - zrobiło na mnie wrażenie, że zamknięto nas w
zakładzie dla obłąkanych. (...) Bijąc ich po głowach, kopiąc leżących już na ziemi w nerki
i inne czułe miejsca, wskakując butami na piersi, brzuch, zadawali śmierć z niesamowitym
jakimś entuzjazmem (…).
141
Tu oddaliśmy wszystko w wielkie worki, do których odpowiednie przywiązano numery.
Tu ostrzyżono nam włosy na głowie i na ciele, pokropiono trochę prawie zimną wodą.
(…) [Lagerfuehrer Karl Fritz:] «Popatrzcie, to jest krematorium. Wszyscy pójdziecie do
krematorium, 3 tysiące stopni ciepła». I ciągnął dalej, że jest to jedyna droga na wolność
przez komin. (…) Dobre widoki dla nas: przez komin. Pobledliśmy, drżałem. Bałem się (...).
Od pierwszego dnia realizacji tej jedynej w swoim rodzaju misji wywiadowczej musiał
więc Pilecki walczyć przede wszystkim o to, by przeżyć do wieczora. Jednocześnie
organizował ruch oporu. Kapo Ernst Krankenmann wyrównywał przeciwległy szereg
więźniów za pomocą noża. Kto stał o kilka centymetrów zbyt w przód lub w tył, dostawał
cios nożem, który zbrodniarz nosił w prawym rękawie. Konających degenerat dobijał, aż
ustały ich jęki lub drgawki. „Czułem się teraz w środowisku doskonale nadającym się do
rozpoczęcia pracy” – sarkastycznie uznał w raporcie Pilecki.
*
Pracował w obozie oświęcimskim w różnych komandach: był sprzątającym, pielęgniarzem
(dzięki dr Władysławowi Deringowi), stolarzem, rzeźbiarzem, grabarzem, paczkarzem,
piekarzem. Zgodnie z przyjętym wcześniej planem, przystąpił do tworzenia w obozie siatki
wywiadowczej. Nazwał ją ZOW – Związek Organizacji Wojskowej. Konspiratorów podzielił
na tak zwane „piątki”. Członkami „piątek” mogli być jedynie ci więźniowie, których szef
darzył absolutnym zaufaniem. Nazwa „piątka” była zresztą wielce umowna, ponieważ
zdarzało się nieraz, że liczyła więcej niż pięciu członków. Zgodnie z relacją Pileckiego:
„Każda z tych »piątek« nie wiedziała nic o innych »piątkach« i sądząc, że jest jedynym
szczytem Organizacji, rozwijała się samodzielnie, rozgałęziając się tak daleko, jak ją sumą
energii i zdolności jej członków plus zdolności kolegów stojących na szczeblach niższych, a
przez »piątkę« stale dobudowywanych, naprzód wypychały”.
Pierwsza piątka powstała już jesienią 1940 roku, druga dopiero w marcu 1941, w stolarni
obozowej. Do pierwszej należeli: płk. Wladysław Surmacki (nr 2759), kpt. dr. Władysław
Dering (nr 1723), rtm. Jerzy de Virion (3507), Eugeniusz Obojski (nr 194) i Alfred Stossel (nr
435).
W ostatnich miesiącach 1942 roku odrzucono system „piątkowy”, organizując ZOW na
wzór wojskowy, z podziałem na bataliony, kompanie i plutony, posiadające wyznaczone
rejony działania. Pilecki podzielił Auschwitz I na cztery bataliony; każdy blok miał być
szkieletowym plutonem. Wyznaczono nawet dowódców. Zastosowanie modelu struktury
wojskowej miało na celu przygotowanie się do podjęcia bezpośrednich działań zbrojnych
przeciwko załodze SS.
ZOW stanowili przede wszystkim więźniowie – byli żołnierze i oficerowie Wojska
Polskiego. W szczytowym okresie działalności, w 1942 roku Związek Organizacji Wojskowej
liczył około ośmiuset zaprzysiężonych więźniów. (Według Józefa Garlińskiego - około
tysiąca wtajemniczonych i zaprzysiężonych członków ZOW). Dokładne liczby są nie do
odtworzenia. Ze względu na przygotowanie ewentualnego zbrojnego wystąpienia, formalnym
dowódcą ZOW był ppłk Kazimierz Rawicz, a po jego wywiezieniu do obozu w Mauthausen ppłk Juliusz Gilewicz (nr 31033; zginął zadenuncjowany w 1943 roku). Jednakże
rzeczywistym przywódcą i organizatorem organizacji był, aż do momentu ucieczki z obozu w
kwietniu 1943 roku, podporucznik Witold Pilecki. Po nim ZOW dowodzili kolejno: ppłk
Juliusz Gilewicz, Henryk Bartosiewicz i Józef Cyrankiewicz, do którego wrócimy jeszcze w
dalszej części tej historii. Członkami organizacji byli też między innymi: Stanisław Józef
Dubois, Xawery Dunikowski i Bronisław Czech.
Stanisław Dubois był przed wojną działaczem Polskiej Partii Socjalistycznej i Organizacji
Młodzieży Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego (OM TUR). Brał udział w III powstaniu
śląskim i wojnie polsko – bolszewickiej w roku 1920. W latach 1928 - 1933 sprawował
mandat posła II i III kadencji Sejmu RP, a od roku 1938 – radnego miasta Warszawy. Jako
142
przeciwnik rządzącej po 1926 sanacji został w 1930 uwięziony w twierdzy brzeskiej, a
następnie skazany w procesie brzeskim na trzy lata pozbawienia wolności. Uczestniczył w
kampanii wrześniowej, a następnie w lewicowej konspiracji antyhitlerowskiej. Aresztowany
przez gestapo 21 sierpnia 1940 roku, trafił do obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau,
gdzie otrzymał numer obozowy 3904. 21 sierpnia 1942 roku Dubois został rozstrzelany pod
Czarną Ścianą (Ścianą Śmierci) przy Bloku 11.
Wybitny rzeźbiarz i malarz Xawery Dunikowski, w okresie międzywojennym otrzymał
wiele prestiżowych nagród oraz wykonał setki realizacji, które przyniosły mu
międzynarodową sławę. Z dzieł z tego okresu można wymienić postacie czterech
ewangelistów na gmachu Seminarium śląskiego w Krakowie z 1927, głowy wawelski z lat
1925 - 1927 i pomnik prezydenta Krakowa Józefa Dietla z roku 1936. Do Auschwitz trafił w
roku 1940 i przebywał tam do końca wojny. Zmarł w 1964 roku.
Bronisław Czech był najwszechstronniejszym polskim narciarzem okresu
międzywojennego, trzykrotnym olimpijczykiem, taternikiem, ratownikiem górskim, pilotem
oraz instruktorem szybowcowym. Dwudziestoczterokrotny mistrz Polski w konkurencjach
narciarskich, wielokrotnie uczestniczył w narciarskich mistrzostwach świata, najlepsze wyniki
odnosząc w kombinacji norweskiej (piąta lokata w 1927 oraz czwarta w 1929). Na igrzyskach
olimpijskich w Sankt Moritz w 1928 roku zajął dziesiąte miejsce w kombinacji norweskiej, w
1932 roku, w Lake Placid był w niej siódmy.
Po wybuchu II wojny światowej włączył się w działalność konspiracyjną, był kurierem na
Węgrzech. 14 maja 1940 roku, kiedy siedział w swoim domu i malował, przyszło po niego
gestapo. Został aresztowany i 14 czerwca znalazł się w pierwszym transporcie więźniów do
obozu koncentracyjnego w Auschwitz, gdzie otrzymał numer 349. Nie przyjął propozycji
trenowania młodych niemieckich narciarzy. Pracował w stolarni. Zmarł z wycieńczenia 5
czerwca 1944 roku.
*
Oczywiście siły, którymi dysponowali więźniowie, były minimalne wobec ogromu
hitlerowskiej machiny zbrodni. Ale siła konspiracji tkwiła w jej znaczeniu psychologicznym i
moralnym. Pilecki wyznaczył stworzonej przez siebie organizacji następujące cele:
- podtrzymywanie na duchu kolegów,
- przekazywanie współwięźniom wiadomości z zewnątrz obozu,
- potajemne zdobywanie żywności i odzieży oraz jej rozdzielanie,
- przekazywanie wiadomości poza druty KL Auschwitz,
- przygotowanie własnych oddziałów do opanowania obozu podczas ewentualnego
zaatakowania go z zewnątrz przez oddziały partyzanckie, z równoczesnym zrzutem broni i
siły żywej (desant).
Ten ostatni punkt, opanowanie zbrojne obozu, to była wielka idea Pileckiego. „Gdyby
zaatakowano go z zewnątrz, zrzucono tam broń i desant lub nawet tylko dokonano ciężkiego
nalotu bombowego…” - marzył. Do końca wierzył, że więźniowie byliby zdolni do
opanowania obozu. Rozgoryczony, wyraźnie rozmijający się z realiami, napisał później:
„Tragedią naszą było nie to, żeśmy - jak myślała Warszawa - byli kościotrupami, lecz
przeciwnie, że jakkolwiek byliśmy silni i lokalnie bieg wypadków mieliśmy w swoim ręku, ze
względu jednak na ogólną sytuację - społeczeństwo, represje - ręce mieliśmy związane i z
oddali musieliśmy uchodzić za bezradnych. Potrzebny był nam rozkaz”.
Ważną enklawą konspiracji stał się obozowy szpital. Wkrótce ludzie Pileckiego zaczęli
wykradać leki z apteczki dla esesmanów i przekazywać je potrzebującym. Zorganizowali też
pierwszy kontakt z ludnością cywilną poza obozem, wykorzystywany dla przerzutu lekarstw
do obozu. Organizowali żywność i wykonywali wyroki śmierci na szpiclach oraz najbardziej
sadystycznych kryminalistach, którzy pilnowali w obozie porządku. (Konspiracja miała
własny sąd, wydający wyroki śmierci na kapusiów).
143
Na ścianie bloku nr 15 wisiała skrzynka na donosy. Do której jeden ze ślusarzy z ZOW
dorobił klucz. Pilecki albo jego ludzie wyciągali donosy, zostawiając tylko nieszkodliwe.
„Orientowaliśmy się, kto jest kapusiem i czasami sami dopisywaliśmy anonimy, (...)
skierowując dochodzenia przeciwko samym kapusiom” – raportował Witold.
Informacji, kto jest szpiclem, dostarczali też żołnierze ZOW, zatrudnieni jako pisarze
w obozowym gestapo. Jeśli zapadł wyrok, członek ZOW wydający posiłki bił zdrajcę chochlą
po głowie za rzekomą próbę powtórnego pobrania zupy z kotła. Szpicel był zaraz
odprowadzany do bloku szpitalnego. I nie wracał już stamtąd, bo pielęgniarze dawali mu
zastrzyk zardzewiałą igłą.
Ludzie Pileckiego likwidowali nawet niektórych esesmańskich zbrodniarzy. Robili to z
wyjątkową ostrożnością, żeby na obóz nie spadł niemiecki odwet. Hodowali na przykład
zarażone tyfusem wszy, a potem wpuszczali je do ubrań zbrodniarzy. W taki sposób zginął
między innymi Hauptsturmfūhrer Siegfried Schwela, naczelny lekarz SS.
Więźniowie – konspiratorzy zaczęli prowadzić nasłuchy radiowe oraz przygotowywać
plan aktywnej samoobrony i ewentualnego buntu na wypadek, gdyby Niemcy postanowili
zlikwidować obóz. Witold Pilecki wespół z towarzyszami opracowywał szczegółowe
przygotowania do akcji militarnej w różnych sytuacjach. Magazyn broni ZOW umieszczono i
zamaskowano pod barakiem biura budowlanego. Meldunki do Komendy Głównej ZWZ-AK
docierały za pośrednictwem zwalnianych więźniów. Gdy Niemcy znieśli zbiorową
odpowiedzialność za ucieczki, ZOW zajął się ich organizacją. Pierwsza udana ucieczka miała
miejsce 16 maja 1942 roku. Dokonali jej porucznik Wincenty Gawron oraz Stefan Bielecki.
Kiedy z końcem 1941 roku Niemcy rozpoczęli wielką rozbudowę Birkenau (Auschwitz II)
i podjęli masową eksterminację Żydów, konspiracja obozowa objęła także i ten nowy obóz.
Chodziło głównie o zebranie wiarygodnych informacji o eksterminacji Żydów i przesłanie ich
do Warszawy. Po przetrzymaniu dziewięciu dni okrutnego przesłuchania w bunkrze bloku 11
do Birkenau został przeniesiony pułkownik Jan Karcz. Stworzył tam piątki ZOW, głównie z
więźniów przeniesionych z Auschwitz I. (Nie ma informacji, czy udało się wciągnąć do
konspiracji jakichś Żydów spośród tych, którzy nie zostali natychmiast zagazowani). Zbierano
informacje, rozdawano nieco żywności i lekarstw. Wiosną 1942 roku przywieziono do
Birkenau pierwsze więźniarki,. Z czasem kilkanaście kobiet weszło do konspiracji obozowej.
Inicjatywa ruchu oporu Pileckiego była wprawdzie pierwsza, ale później nie jedyna.
Organizować się próbowało prawie każde środowisko polityczne. Powstały więc grupy oporu
PPS pod kierunkiem Stanisława Dubois, grupy ZWZ pułkownika Kazimierza Rawicza (nr
9319), czy prawicowej ONR Jana Mosdorfa (nr 8230). Nawet w tej konspiracji, w samym
jądrze piekła, nie obyło się bez tarć politycznych i ambicjonalnych. Ponoszono też ogromne
ofiary.
„Wielki młyn lagru wyrzucał wciąż trupy – zanotował później Pilecki w swym raporcie. Wielu kolegów ginęło, których stale trzeba było zastępować innymi. Wciąż trzeba było
wszystko wiązać. (...) W wysiłku pracy codziennej walczyliśmy o to, by jak najmniej oddać
do komina istnień polskich, a dzień czasami wydawał się rokiem”.
Celem Pileckiego było połączenie wszystkich grup konspiracyjnych i przygotowanie
powstania w obozie. Po wielu trudnych rozmowach udało mu się doprowadzić do swoistego
porozumienia politycznego między poszczególnymi partiami i nurtami politycznymi, które za
drutami kłóciły się z nie mniejszą zajadłością niż na wolności. Wyrazem tego porozumienia
była zorganizowana w 1941 roku wigilia, na której spotkali się przedstawiciele różnych
ugrupowań. Do ZOW przystąpiło po niej kilku socjalistów i członków ZWZ. Zwierzchnictwo
wojskowe nad połączonymi grupami konspiracyjnymi objął pułkownik Rawicz, który
formalnie podporządkował je Komendantowi ZWZ. Utworzono „komitet polityczny” z
przedstawicieli lewicy (m. in. Stanisław Dubois) i prawicy (m. in. Jan Mosdorf), wciągnięto
do konspiracji grupę czeskich więźniów.
144
Wcześniej jeszcze, bo jesienią roku 1941, Pilecki otrzymał awans na porucznika. Było to
wydarzeniem niecodziennym, ponieważ w ZWZ-AK z zasady nie awansowano więźniów.
Uczyniony dla niego wyjątek potwierdzał, że Pilecki znalazł się w obozie ochotniczo, w celu
wykonania określonych zadań.
Przebywając za drutami trzykrotnie ciężko zachorował, ale na szczęście udało się go
uratować. Między innymi, dzięki wielkiemu poświęceniu doktora Deringa przetrzymał ciężkie
zapalenie płuc.
„Obóz, warunki przeżycia były tym, co wyraźnie klasyfikowało charaktery, wartości
indywidualne; jedni staczali się, stając się coraz większymi draniami bez skrupułów, inni za to
jakby dla przeciwwagi podnosili się ciągle moralnie, silnie rzeźbiąc w charakterach własnych
jak w kryształach – napisał później w raporcie. - Zdarzały się ciągle niespodzianki, jak
załamania tych, którzy się silnymi wydawali, tak również nagłe odrodzenie się moralne
indywidualności słabych. (…) Pisałem w listach do rodziny (...), by mnie nie starano się z
lagru wykupić, co mogłoby się zdarzyć, gdyż nie miałem żadnej sprawy, a hazardowała mnie
gra i oczekiwana w przyszłości rozgrywka na miejscu. (...) znalazłem w sobie radość
wynikającą ze świadomości, że chcę walczyć”.
*
Najcenniejszym dorobkiem Pileckiego, związanym z pobytem w obozie, były jednak jego
„Raporty” - pierwsze sprawozdania o ludobójstwie w Auschwitz, przesyłane przez komando
pralnicze do dowództwa AK w Warszawie oraz przez komórkę „Anna” w Szwecji dalej na
Zachód. Pierwszy meldunek dotarł tak do Warszawy w listopadzie 1940 roku i w marcu roku
1941 został przekazany do Londynu przez kuriera komendanta ZWZ generała Stefana „Grota”
Roweckiego. Meldunki o sytuacji w obozie przekazywane były także do kwatery głównej AK
za pomocą uciekinierów z obozu.
Najsłynniejszą ucieczkę z meldunkami ZOW zorganizowali 20 czerwca 1942 roku
Eugeniusz Bendera, Kazimierz Piechowski i porucznik Stanisław Jaster. Wymienieni
wyjechali uzbrojeni po zęby, w przebraniu SS-manów ukradzionym samochodem marki
Steyer 220, należącym do komendanta obozu Rudolfa Hoessa.
„Pierwszy więzień, który zwiał z Oświęcimia przez pojedynczy wówczas płot z drutów,
nie naładowanych jeszcze wtedy prądem elektrycznym, nazywał się, jakby na złość władcom
lagru, właśnie Tadeusz Wiejowski – pisał Pilecki. - Władze się wściekły. Po ustaleniu na
apelu braku jednego więźnia, za karę cały obóz przez 15 godzin trzymano na placu w
postawie zasadniczej. Ma się rozumieć, nikt nie dał rady stać na baczność. Pod koniec stójki
stan ludzi bez jedzenia, bez możliwości wyjścia do ubikacji był opłakany. Szeregi przebiegali
esesmani i kapowie, bijąc kijami tych, co nie mogli stać. Niektórzy mdleli wprost ze
zmęczenia. Na interwencję niemieckiego lekarza komendant lagru odpowiedział: «Niech
zdychają. Jak połowa będzie zdychać - wtedy zwolnię!» Lekarz ten zaczął przechodzić
szeregi i namawiał, żeby się kładli. Gdy ogromna masa ludzi leżała na ziemi, a kapowie nawet
do bicia nie mieli ochoty, ogłoszono wreszcie koniec «stójki»”.
Pilecki nawiązał też kontakty z komandem „mierników”, którzy wychodzili poza obóz w
celu wykonania prac mierniczych, wynosząc przy tym meldunki. Wciągnął w konspirację
więźnia woźnicę W szpitalu obozowym pod podłogą gabinetu głównego lekarza, doktora
Władysława Deringa zainstalował odbiornik radiowy. Zdarzały się również, chociaż bardzo
rzadko, zwolnienia więźniów z obozu. Ich także wykorzystywano do podtrzymywania
łączności.
Po ucieczce z KL - Auschwitz Pilecki zawarł całość swojej pracy wywiadowczej w trzech
raportach. Pierwszym był tzw. „Raport W”, pisany skrótowo i zawierający jedynie suche
fakty oraz informacje. Nazwiska autor kodował pod postacią liczb, do których sporządził
także dwustronicowy zaszyfrowany klucz. (Oczywiście klucz nie został dołączony do
maszynopisu. Znajdował się wśród materiałów skonfiskowanych podczas aresztowania
145
Pileckiego w maju 1947 przez funkcjonariuszy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego).
Na oryginał „Raportu W” zostały także naniesione własnoręcznie oświadczenia innych
członków polskiego podziemia współpracujących z ZOW, między innymi Aleksandra
Wielopolskiego, Stefana Bieleckiego, Antoniego Woźniaka, Aleksandra Palińskiego,
Ferdynanda Trojnickiego, Eleonory Ostrowskiej i Stefana Miłkowskiego.
„Raport Teren S” był częścią „Raportu W”, ale został on wydzielony z całości opisu ruchu
oporu w KL-Auschwitz i utajniony ze względu na ochronę personaliów członków ruchu.
Część ta była ściśle tajna ze względu na możliwość przecieku i zagrożenie życia dla wielu
członków z dowództwa oraz groźby rozbicia struktury ruchu oporu w Auschwitz. Raport
„Teren S” jest krótkim sprawozdaniem dotyczącym działalności kpt. dr. Władysława
Deringa (nr obozowy P-1723) oraz dr. Rudolfa Diema (nr P-10022).
Ostatni raport został napisany przez Pileckiego już po wojnie, w 1945 roku. Sporządził go
we Włoszech, po opuszczeniu obozu jenieckiego, w którym znalazł się po powstaniu
warszawskim. Raport ten stanowił podsumowanie dotychczasowych relacji i był
najobszerniejszym – liczył bowiem ponad sto stron maszynopisu. Relacja została rozszerzona
także o własne komentarze oraz refleksje autora, zyskując dzięki temu walory literackie oraz
stanowiąc zapis wspomnień Pileckiego z tego okresu. Powojenny raport również zawierał
wyłącznie liczby zamiast nazwisk. Część z nich pozostaje nieznana, ponieważ zaszyfrowany
klucz Pileckiego zaginął.
*
„Więc mam opisać możliwie suche fakty, jak tego chcą moi koledzy – rozpoczął swój
raport Pilecki. - Mówiono: «Im bardziej pan się będzie trzymał samych faktów, podając je bez
komentarzy, tym będzie to wartościowsze». Spróbuję więc... lecz człowiek przecież nie był z
drewna - już nie mówię z kamienia (chociaż wydawało się, że i kamień nieraz musiałby się
spocić). Czasami więc, wśród podawanych faktów będę jednak wstawiał myśl, wyrażającą to
co się czuło. Nie wiem, czy koniecznie ma to obniżać wartość napisanego. Nie było się z
kamienia - często mu zazdrościłem - miało się jeszcze ciągle bijące, czasem w gardle, serce,
kołaczącą gdzieś - chyba w głowie - myśl, czasami łapałem ją z trudem... O nich - dorzucając
od czasu do czasu parę odczuć - sądzę, że dopiero odda się obraz prawdziwy”.
„Spaliśmy wszyscy pokotem na podłodze na rozesłanych siennikach – pisał o panujących
w obozie warunkach. - Łóżek w pierwszym okresie nie mieliśmy wcale. Dzień dla
wszystkich zaczynał się gongiem, latem o 4.20, w zimie o 3.20. Na dźwięk ten, który odzywał
się nieubłaganym nakazem - zrywało się na nogi. Szybko składało się koc, wyrównując
dokładnie brzegi. Siennik zanosiło się w jeden koniec sali, gdzie go chwytali «siennikowi»
celem ułożenia w budowaną pryzmę. Koc przy wyjściu z sali oddawało się «kocowemu».
Ubierać kończyło się już na korytarzu. Wszystko w biegu, w pośpiechu, bo i Krwawy Alojz z
okrzykiem: Fenster auf! wpadał z kijem do sali, no i trzeba się było spieszyć, by zająć kolejkę
w długim szeregu przed ubikacją.
W pierwszym okresie nie mieliśmy ubikacji na blokach. Biegło się rano do kilku latryn,
gdzie ustawiało się w ogonku czasami dwustu ludzi. Miejsc było mało. Wewnątrz stał kapo z
drągiem i liczył do pięciu - kto się opóźniał ze wstaniem, tego walił drągiem po głowie. Nie
jeden z więźniów wpadał do dołu. Z latryn pędziło się do pompy, których było parę na placu
(łaźni nie było w pierwszym okresie na blokach). Pod pompami kilka tysięcy ludzi musiało
się umyć. Ma się rozumieć, było to niemożliwe. Przebijano się siłą do pompy, łapało trochę
wody w menażkę. Nogi jednak na wieczór musiały być czyste. Blokowi robiący obchód sal
wieczorem, gdy sztubowy składał raport ze stanu (ilości) leżących na siennikach więźniów,
sprawdzali czystość nóg, które musiały być wystawione spod koców w górę tak, by widoczna
była «podeszwa». Jeśli noga była niedostatecznie czysta, lub za takową blokowy chciał ją
uważać - bito delikwenta na stołku. Otrzymywał od 10 do 20 razów kijem Był to jeden ze
sposobów wykańczania nas, uskuteczniany pod płaszczykiem higieny.
146
Tak, jak i wykańczaniem było niszczenie organizmu w latrynach przez czynności w
tempie i na rozkaz, jak szarpiący nerwy rwetes przy pompach, jak też wieczny pośpiech i
Laufschritt, stosowany wszędzie w pierwszym okresie lagru. Od pompy biegli wszyscy na
bok po tak zwaną kawę lub herbatę. Ciecz wprawdzie gorąca przynoszona w kotłach na sale,
lecz napoje te imitowała nieudolnie. Cukru zwykły, szary więzień nie widział wcale.
Zauważyłem, że niektórzy z kolegów siedzących tu od paru miesięcy, mają obrzęknięte
twarze i nogi. Pytani przeze mnie medycy oświadczyli, że powodem tego jest nadmiar
płynów. Nawalają nerki lub serce - ogromny wysiłek organizmu przy pracy fizycznej, przy
jednoczesnym spożywaniu prawie wszystkiego w płynach: kawa, herbata, «awo» i zupa!
Postanowiłem wyrzec się płynów nie przynoszących korzyści, pozostać jedynie przy awo i
zupach”. (…)
Apel. Staliśmy wyrównani kijem w szeregach prostych jak ściana (zresztą tęskniłem do
dobrze wyrównanych szeregów polskich od czasu wojny 1939 roku). Naprzeciw nas
makabryczny obraz: stojące szeregi bloku nr 13 (stara numeracja) - SK (Straf-Kompanie),
które wyrównywał blokowy Ernst Krankemann stosując radykalny środek - wprost nożem.
Do SK w tamtym okresie szli wszyscy Żydzi, księża i niektórzy Polacy za sprawy
dowiedzione. Krankemann miał obowiązek wykańczać możliwie prędko przydzielanych mu
prawie codziennie więźniów; ten obowiązek ten odpowiadał charakterowi tego człowieka.
Jeśli się ktoś nieopatrznie wysunął parę centymetrów wprzód, to Krankemann wbijał mu
noszony w prawym rękawie nóż. Ten zaś, kto przez zbytnią ostrożność cofnął się trochę za
wiele, otrzymywał od przebiegającego szeregi kata - cios nożem w nerki. Widok padającego
człowieka, kopiącego nogami czy wydającego jęki, rozwścieczał Krankemanna. Wskakiwał
wtedy na jego klatkę piersiową, kopał w nerki, w narządy płciowe, wykańczał jak najprędzej.
Nas ten widok przenikał prądem.
Wtedy, wśród stojących ramię przy ramieniu Polaków, czuło się jedną myśl - zjednoczeni
byliśmy wszyscy wściekłością, chęcią odwetu. Czułem się teraz w środowisku doskonale
nadającym do rozpoczęcia pracy, i odkryłem w sobie namiastkę radości... Za chwilę
przeraziłem się, czy jestem przy zdrowych zmysłach - tu radość - to chyba nienormalne... A
jednak poczułem radość - przede wszystkim z tego powodu, że chcę zacząć pracę, a więc się
nie załamałem. Był to moment zasadniczego zwrotu w mojej psychice. W chorobie
nazywałoby się to: kryzys minął szczęśliwie.
Na razie jednak trzeba było z wielkim wysiłkiem walczyć o utrzymanie się przy życiu.
(…) Tuż obok, koło nas, na placu «pracowały» dwa walce. Chodziło niby o równanie
terenu. Pracowały one jednak na wykańczanie ludzi, którzy je ciągnęli. W jeden, mniejszy,
wprzęgnięci byli księża z dodaniem kilku innych więźniów - Polaków, do liczby 20-25. W
drugi, większy, wprzęgniętych było około 50 Żydów. Na jednym i drugim dyszlu stał
Krankemann i inny jakiś kapo, którzy wagą swego ciała zwiększali ciężar dyszla, wgniatając
go w karki i ramiona więźniów ciągnących walec. Od czasu do czasu kapo lub blokowy
Krankemann z filozoficznym spokojem opuszczał kij na czyjąś głowę, uderzał to lub inne
pociągowe zwierzę-więźnia z taką siłą, że nieraz kładł go trupem od razu, lub omdlałego
wtrącał pod walec, bijąc resztę więźniów, by się nie zatrzymywała. Z tej fabryczki trupów w
ciągu dnia wielu wyciągano za nogi i układano rzędem - do przeliczenia w czasie apelu (…).
Kary w Oświęcimiu stopniowano.
Najlżejszą karą było bicie na stołku. Odbywało się to publicznie, wobec wszystkich
bloków stojących na apelu. Przygotowany był «mebel egzekucyjny» - stołek z uchwytem na
nogi i ręce po obu stronach. Stawało dwóch drabów esesmanów (często bił sam Seidler, lub
czasami Lagerältester Bruno) i biło więźnia w obnażoną część ciała, by nie niszczyć ubrania.
Bito bykowcami lub po prostu ciężką laską. Po kilkunastu uderzeniach przerzynało się ciało.
Tryskała krew i dalsze razy uderzały już tak, jak w siekany kotlet. Byłem świadkiem tego nie
raz. Czasami otrzymywano 50 kijów, czasami - 75. Pewnego razu, przy wymiarze kary 100
147
kijów, około dziewięćdziesiątego uderzenia więzień - jakiś mizerak - zakończył życie. Jeśli
delikwent żył, to musiał wstać, zrobić kilka przysiadów dla wyregulowania obiegu krwi i
stojąc na baczność, podziękować za słuszny wymiar.
Drugą karą był bunkier w dwóch rodzajach. Bunkier zwykły - były to cele w piwnicach
bloku 13 (stara numeracja), gdzie siedzieli przeważnie kapowie lub esesmani przed
przesłuchaniem do dyspozycji wydziału politycznego lub za karę. Cele bunkrów zwykłych
zajmowały 3 części piwnicy 13 bloku, w pozostałej, czwartej części, mieściła się cela
podobna do tamtych, lecz pozbawiona światła - «ciemnią» zwana. W jednym końcu bloku
korytarz piwnicy zawracał pod kątem prostym w prawo i zaraz się kończył. W tej odnodze
korytarza mieściły się małe bunkry zupełnie innego rodzaju. Były to trzy tak zwane «cele do
stania» (Stehbunker). Za czworokątnym otworem w ścianie, przez który mógł wejść tylko
zgarbiony, mieściła się niby-szafa o wymiarach 80x80 cm, wysokości 2 metry, tak że stać tam
można było swobodnie. Do takiej «szafy» jednak wciskano, pomagając kijem, czterech
więźniów skazanych na karę Stehbunkra i zamykając ich sztabami, pozostawiano do rana (od
godziny 19.00 do 6.00 rano). Zdawałoby się to niemożliwe, lecz żyją dziś jeszcze
świadkowie, którzy odbywali karę Stehbunkra w towarzystwie kolegów, wciśnięci do takiej
«szafy» w ilości ośmiu ludzi! Rano ich wypuszczano i brano do pracy, a na noc znowu
wciskano, jak śledzie, zamykając sztabami żelaznymi do rana. Wymiar kary zazwyczaj sięgał
5 nocy, lecz bywał również i znacznie większy. Kto nie miał w pracy jakichś stosunków z
władzą, ten po jednej lub paru takich nocach, w robocie, z braku sił, zazwyczaj kończył życie.
Kto mógł za wiedzą kapa odpocząć w dzień w komandzie, ten jakoś tę karę szczęśliwie
przetrzymywał.
Trzecią karą był zwyczajny «słupek» zapożyczony z austriackich metod karnych. Z tym,
że wiszących, uwiązanych za ręce z tyłu, od czasu do czasu bujał dla zabawy dozorujący
esesman. Wtedy stawy trzeszczały, w ciało wrzynały się sznury. Dobrze było, gdy nie zjawiał
się tu «Perełka» ze swym wilkiem. W ten sposób prowadzono czasami dochodzenia, pojąc
wiszącego sokiem z sałatki-marynaty, krótko mówiąc - octem, by nie zemdlał przedwcześnie.
No i czwartą, najcięższą karą, było rozstrzelanie - śmierć zadana szybko, o ileż bardziej
humanitarna i jak bardzo, przez długo męczonych, pożądana. «Rozstrzelanie» - to nie jest
określenie właściwe; właściwym byłoby: zastrzelenie lub nawet - zabicie. Odbywało się to
również na bloku 13 (stara numeracja). Był tam dziedziniec ograniczony blokami (pomiędzy
12 i 13). Od wschodu zamknięty murem, ścianą łączącą bloki, a nazywaną «ścianą płaczu».
Od zachodu też stał mur, w którym była brama, przeważnie zamknięta, zasłaniająca widok.
Otwierała swe podwoje przed ofiarą żywą lub dla wyrzucenia okrwawionych trupów.
Przechodząc tamtędy, czuło się taki zapach, jaki panuje w rzeźni. Rynsztoczkiem płynęła
czerwona struga. Bielono rynsztoczek, lecz prawie codziennie wśród białych brzegów
czerwona rzeczka wiła się na nowo... Ach! Gdyby nie była to krew... nie krew ludzka... nie
krew polska... i to ta najlepsza... wtedy, kto wie, czy nie można by było w samym zestawieniu
barw się lubować... Tyle na zewnątrz.
Wewnątrz natomiast działy się rzeczy bardzo ciężkie i straszne. Tam kat Palitzsch przystojny chłopak, który w lagrze nikogo nie bił, bo to nie było w jego stylu - wewnątrz
zamkniętego dziedzińca był głównym autorem scen makabrycznych. Skazani, w rzędzie,
stawali nago przy «ścianie płaczu», on im kolejno przykładał małokalibrowy karabinek pod
czaszkę z tyłu głowy i kończył im życie. Czasami do tego celu używał zwyczajnego bolca do
zabijania bydła. Sprężynowy bolec wrzynał się w mózg, pod czaszkę i kończył życie.
Czasami wprowadzano grupkę cywili, których dręczono w podziemiach zeznaniami,
Palitzschowi dając ich do zabawy. Dziewczętom kazał się Palitzsch rozbierać i biegać w koło
po zamkniętym dziedzińcu. Stojąc w środku, wybierał długo, po czym mierzył, strzelał,
zabijał - kolejno wszystkie. Żadna nie wiedziała, która zginie zaraz, a która jeszcze pożyje
148
chwilę, czy też może znowu wezmą na badania... On zaprawiał się w celnym mierzeniu i
strzelaniu (…)”.
Pełny tekst raportów Pileckiego po raz pierwszy został opublikowany w Polsce dopiero w
2000 roku – pięćdziesiąt pięć lat po wojnie. Wcześniej pozostawały kompletnie nieznane. Do
1989 roku wszystkie informacje związane z życiem i dokonaniami Witolda Pileckiego
podlegały w PRL cenzurze. (W styczniu 2014 roku raport Witolda Pileckiego z pobytu w
niemieckim obozie koncentracyjnym KL Auschwitz ukazał się w języku chińskim pod
tytułem Ochotnik do Auschwitz - więcej niż odwaga).
*
Gdzieś mniej więcej z początkiem 1943 roku Pilecki zaczął myśleć o ucieczce z obozu.
Wpłynęło na to kilka spraw. Przede wszystkim doszedł w końcu do wniosku, że nikt, ani
alianci, ani polskie państwo podziemne, nie uderzy na Auschwitz i nie wyzwoli więźniów.
Postanowił osobiście przekonać dowództwo AK do zaatakowania obozu z zewnątrz,
jednoczesnego z planowanym powstaniem.
Poza tym Niemcy też nie spali i wokół niego samego i całego ZOW coraz bardziej
zaciskała się niewidoczna pętla. Co rusz to okupant wyłuskiwał czołowych konspiratorów,
zadając organizacji ciężkie straty. Tak zginęli na przykład Alfred Stossel z pierwszej piątki i
pułkownik Jan Karcz, kierujący Związkiem Organizacji Wojskowej w Birkenau. Dodatkowo
jeszcze Niemcy rozpoczęli akcję przerzucania więźniów z niskimi numerami do innych
obozów. Sam Pilecki też miał zostać przeniesiony, chociaż póki co udało mu się
wyreklamować z takiego transportu.
- Rozumiem pana, ale czy można wchodzić i wychodzić z obozu, kiedy się tylko chce? –
zapytał ze zdumieniem jeden z jego podkomendnych.
- Można – odpowiedział po prostu porucznik i w noc niedzieli wielkanocnej, z 26 na 27
kwietnia 1943 roku dał drapaka.
Za drutami spędził dokładnie 947 dni.
Oczywiście ucieczka nie była aż taka prosta. Przemyślawszy dokładnie sprawę,
zdecydował się na wariant następujący. Najpierw, korzystając z różnych kontaktów, przeniósł
się do komanda wypiekającego chleb poza obozem. Uciekać postanowił z dwoma kolegami:
Janem Redzejem i Edwardem Ciesielskim. Wcześniej zaopatrzyli się w cywilne ubrania z
magazynu odzieży, przybory do golenia, preparat do zmylenia psów i cyjanek potasu. Ten
ostatni na wypadek, gdyby ucieczka się nie powiodła. Każdy z nich wiedział zbyt dużo, żeby
mogli ryzykować dostanie się żywymi w ręce Niemców.
Planowali zbiec zaraz po pierwszym wypieku - w trakcie nocy piekarze musieli aż
pięciokrotnie wypiekać chleb. To jednak okazało się niemożliwe.
„Przeszedł pierwszy, drugi, trzeci i czwarty wypiek, a my wciąż jeszcze nie mogliśmy
wyjść z piekarni” – wspominał Pilecki. - Byliśmy zamknięci w piekarni z powodu
konieczności wykonywania pracy, która musiała być robiona szybko i nie mogliśmy
hamować biegu pracy innych piekarzy. Oblewaliśmy się potem z powodu wielkiego gorąca.
Piliśmy wodę nieomal wiadrami. Usypialiśmy czujność esesmanów i piekarzy, robiąc
wrażenie, że zajęci jesteśmy tylko pracą. We własnych oczach byliśmy, jak rzucające się,
zamknięte w klatce zwierzęta, pracujące całym sprytem nad ułożeniem warunków wyjścia z
klatki, koniecznie jeszcze tej nocy”.
O drugiej w nocy pracującym w nieludzkim tempie piekarzom pozostał jeszcze jeden,
ostatni wypiek. Zarządzono krótką przerwę. W czasie gdy pilnujący więźniów esesman udał
się do innej części piekarni, Redzej odkręcił śruby i odsunął rygle drzwi. Uciekinierzy
przecięli również kabel telefoniczny. Droga do wolności stanęła otworem.
„Nagle stała się rzecz nieprzewidziana. Tknięty jakimś przeczuciem, czy może wprost
bezmyślnie, esesman podszedł do drzwi, stanął przy nich, twarzą do nich o jakieś pół metra i
zaczął je oglądać. (...) Czekaliśmy tylko głośnego krzyku esesmana jako hasła, by rzucić się
149
na niego, obezwładnić i związać. Dlaczego nic nie zauważył? Czy w ogóle miał oczy otwarte,
czy też może śnił o czymś - tego już potem nigdy zrozumieć nie mogłem”. (…) Powiało
chłodem na rozpalone nasze głowy, błysnęły gwiazdy na niebie, jakby mrugając
porozumiewawczo. (…) Esesman, gdy zauważył ucieczkę, wybiegł przed budynek piekarni i
oddał dziewięć strzałów w stronę uciekających. Wszystkie niecelne”.
W siąpiącym deszczu , wzdłuż toru kolejowego doszli do Soły, a następnie do Wisły przez
którą przeprawili się skradzioną łódką. Na plebanii w Alwernii otrzymali od księdza ciepły
posiłek i przewodnika. Idąc przez Tyniec, okolice Wieliczki i Puszczę Niepołomicką dotarli
do Bochni, gdzie przeczekali dzień u małżeństwa Oborów przy ulicy Sądeckiej. Stamtąd
przedostali się do Wiśnicza. Tam Pilecki odszukał prawdziwego Tomasza Serafińskiego,
który skontaktował ich z miejscową komórką Armii Krajowej. Przy jej pomocy, już bez
większych przeszkód dojechali do Warszawy.
„Doznaliśmy tak wielkiej serdeczności i gościnności, jak tylko we własnej rodzinie i we
własnym domu po długim niewidzeniu doznać by można było. Tu powinniśmy chyba po kilka
razy dziennie powtarzać, że są jednak ludzie na tym świecie...” – napisał Pilecki w raporcie.
25 sierpnia 1943 roku Pilecki nawiązał kontakt z oficerem Komendy Głównej AK,
doktorem Henrykiem Gnoińskim, do którego obowiązków należała piecza nad obozem w
Auschwitz. (Generał Rowecki był już w tym czasie od niemal dwóch miesięcy w rękach
Niemców). Za pośrednictwem Gnoińskiego przedstawił kierownictwu swój plan ataku na
obóz. Napisał też cytowany wyżej szczegółowy raport o obozie, tak zwany „Raport Witolda”,
który został przekazany do Londynu. Rząd polski w Londynie bezskutecznie apelował zresztą
wcześniej do Brytyjczyków o bombardowania Auschwitz. Istniał również plan ataku na obóz
i otwarcia go na pół godziny, gdyby Niemcy zaczęli masowo mordować więźniów.
Komenda Główna AK wysłała w rejon Auschwitz dwóch „cichociemnych”, z zadaniem
wybadania możliwości. Jeden z nich, podporucznik Stefan Jasieński, wpadł ranny w ręce
niemieckie i zginął w obozie. Ostatecznie projekt Pileckiego został uznany za niemożliwy do
wykonania lokalnymi siłami podziemia. Sama tylko załoga pilnująca Auschwitz, złożona z
SS-manów, liczyła w różnych okresach od sześciu i pół do ośmiu tysięcy ludzi.
„Nie prosiliśmy przecież nikogo o jakąkolwiek pomoc, czekaliśmy na rozkaz, zezwolenie
wszczęcia akcji samodzielnej lub, zakaz takowej” – skomentował tę decyzję w „Raporcie W”
Pilecki, który na pocieszenie chyba, za swe bohaterstwo i perfekcyjnie wykonane zadanie
otrzymał 11 listopada 1943 roku stopień rotmistrza - w kawalerii odpowiednik stopnia
kapitana.
Dzięki jego poświęceniu, o komorach gazowych w Auschwitz dowiedzieli się więc
również Anglicy, chociaż oficjalny biograf Churchilla, Martin Gillert utrzymywał bezczelnie,
iż premier został poinformowany o oświęcimskim horrorze dopiero w lipcu 1944 roku. No
cóż, mimo raportów polskiego podziemia i przekazanych na Zachód dokumentów okazuje się,
że z rozmiarów Holocastu nikt nie zdawał sobie sprawy. Nie wiedział o tym Churchill, nie
wiedział Roosevelt, nie wiedziały wpływowe grupy Żydów ze Stanów Zjednoczonych,
Australii i Kanady, które dzisiaj tak ochoczo obciążają Polaków za współudział w
mordowaniu swych braci. Ba! Podobno nie wiedzieli również nawet sami Niemcy…
Dopiero przed kilkoma laty brytyjski „The Times” przyznał w artykule opisującym dzieje
rotmistrza Pileckiego, że Anglicy doskonale znali opracowane przez niego plany wyzwolenia
obozu. Oprócz buntu więźniów zakładały one między innymi zbombardowanie zewnętrznych
ogrodzeń rzez alianckie lotnictwo. Sam Churchill był podobno zwolennikiem bombardowania
wiodących do obozu torów kolejowych, ale jego rozkazy miały ugrzęznąć w biurokratycznej
machinie.
W innym artykule „The Times” zacytował historyka Michaela Foota: „Życie i śmierć
Pileckiego muszą napawać głębokim wstydem Brytyjczyków i zachodnich aliantów, którzy
przymknęli oczy na polityczne ambicje Stalina, a wcześniej na Holocaust. Zdrada Polski
150
przez brytyjskie MSZ jest najczarniejszym rozdziałem w historii tego resortu, nawet jeśli była
historyczną koniecznością”.
*
Powróciwszy do Warszawy, Pilecki rozpoczął służbę w oddziale III Kedywu. Wyczerpany
obozem, pełnił głownie funkcje administracyjne, między innymi zastępcy dowódcy Brygady
Informacyjno - Wywiadowczej „Kameleon” –„Jeż”. Nadal żył sprawami oświęcimiaków,
otaczając opieką ich rodziny i udzielając im – w miarę ówczesnych możliwości – wsparcia
materialnego. Aż do wybuchu Powstania Warszawskiego żywo interesował się samym
obozem i cały czas był w kontakcie z tamtejszym podziemiem.
W 1944 roku coraz wyraźniej zdawano sobie sprawę, iż tereny kraju zostaną zajęte przez
Armię Czerwoną, która dobrowolnie ich nie opuści. Wobec niebezpieczeństwa okupacji
sowieckiej, którą obliczano (optymistycznie) na pięć do dziesięciu lat, zaczęto przygotowania
do możliwości pozostania w konspiracji przez dłuższy czas. Zaistniała więc potrzeba
stworzenia nowej organizacji podziemnej o charakterze polityczno – wojskowym, która
miałaby uodpornić społeczeństwo na komunistyczną propagandę, mobilizować siły i ducha
narodu oraz chronić osoby i instytucje konspiracyjne przed inwigilacją. Do utworzenia
organizacji konspiracyjnej pod kryptonimem „NIE” – Niepodległość generał Tadeusz „Bór”
Komorowski skierował pułkownika Augusta Emila Fieldorfa – „Nila”. Była to taka
konspiracja w konspiracji. Do tej działalności oddelegowano też Witolda Pileckiego. Pracując
nad przygotowaniem wywiadu, podlegał Stefanowi Miłkowskiemu „Jeżowi”.
Mimo, że oficerowie „NIE” mieli być wyłączeni z walk, 1 sierpnia 1944 roku rotmistrz
stanął do walki w Powstaniu Warszawskim. Początkowo walczył jako zwykły strzelec w
kompanii „Warszawianka”, później dowodził jednym z oddziałów zgrupowania „Chrobry II”,
w tak zwanej Reducie Witolda, w rejonie ulic Towarowej i Pańskiej (dawnej siedzibie
redakcji „Rzeczypospolitej”). W Powstaniu zetknął się Edwardem Ciesielskim, z którym
wspólnie „dali nogę” z Auschwitz. (Trzeci uciekinier, kapitan Jan Redzej, zginął w
Powstaniu). Tu z przed kapitulacją ukrył kilkanaście sztuk broni w mieszkaniu matki
Bolesława Niewiarowskiego, „Leka”.
Po upadku Powstania przebywał w niewoli niemieckiej, w stalagu 344 Lamsdorf
(Łambinowice), potem w oflagu VII A w Murnau, gdzie opiekując się młodymi powstańcami,
otrzymał wdzięczne miano „Taty”. Po wyzwoleniu obozu, 8 maja 1945 roku stanął do raportu
przed generałem Tadeuszem Pełczyńskim „Grzegorzem”. Pułkownik Kazimierz Iranek Osmecki polecił mu czekać na dalsze dyspozycje. W czerwcu rotmistrz Pilecki zgłosił chęć
wstąpienia do II Korpusu generała Andersa we Włoszech. Trafił tam 11 lipca i został oficerem
II Oddziału (wywiadu). Jego zwierzchnikiem był ppłk dypl. Stanisław Kijak.
W październiku 1945 roku, na osobisty rozkaz generała Władysława Andersa Pilecki
wrócił do Polski, by prowadzić działalność wywiadowczą na rzecz 2 Korpusu. Od
podpułkownika Ryszarda Hańczy, szefa komórki na Kraj Oddziału II Polskich Sił Zbrojnych,
otrzymał też polecenie zorganizowanie grupy, która przewiozłaby do Polski większe sumy
pieniędzy. (Po śmierci ppłk. Hańczy przerzut pieniędzy odwołano).
Przez Bremę, Pragę, Pilzno i Dziedzice, 8 grudnia dotarł do Warszawy. Podróżował wraz z
Marią Szelągowską, z którą współpracował wcześniej w Polsce. Miał dokumenty wystawione
na nazwisko Romana Jezierskiego, na które opiewała jego kenkarta używana jeszcze przed
Powstaniem.
W kraju szalał komunistyczny terror, prowadzony przez organa MBP, „ludowej” milicji i
równie „ludowego” wojska, w oparciu o NKWD i Armię Czerwoną. Skierowany był przede
wszystkim przeciwko dawnemu podziemiu antyniemieckiemu i całemu ruchowi
niepodległościowemu. Łamano krwawo wszelkie swobody obywatelskie oraz
niepodległościowe aspiracje Polaków. Lasy pełne były zdezorientowanych oddziałów
151
partyzanckich. Najpierw Armia Krajowa, a potem „NIE” (które właściwie nie rozwinęło
swojej działalności) i Delegatura Sił Zbrojnych zostały rozwiązanie, a w ich miejsce powstała
obywatelska w swoim założeniu organizacja Wolność i Niezawisłość (WiN).
*
Póki co jednak, Pilecki starał się odtworzyć własne kontakty w strukturze „NIE”. Krążył
po ulicach, szukał dawnych kontaktów, starał się ustalić, kto z dawnych znajomych żyje i
gdzie przebywa. „Po Powstaniu ja też znalazłem się po tamtej stronie a rozumiałem dobrze, że
obowiązkiem moim jest być tu w Kraju (jakkolwiek mnie tam było lepiej), gdyż wynikało to z
obowiązków nowej pracy i (nowej) nowo złożonej przysięgi (na nową epopeję)” – napisał.
Wszystko szło jak po grudzie, brakowało pieniędzy i chętnych do współpracy. Środki
finansowe wystarczały jedynie na tworzenie ścieżek kurierskich. Koncepcja oparcia się na
siatce organizacji „NIE” upadła po ustaleniu, że jego zaufani znajomi z organizacji nie żyją.
Cała infrastruktura była zniszczona bądź zerwana.
Oznaczało to konieczność budowy struktury siatki od nowa w oparciu o nowych ludzi.
Jednym z pierwszych został Makary Sieradzki, towarzysz broni jeszcze z 1939 roku z TAP.
Potem dołączyli Tadeusz Płużański, socjalista Tadeusz Szturm de Sztrem, Maria Szelągowska
i pracownik Ministerstwa Żeglugi i Handlu Zagranicznego Witold Różycki, który przekazał
Pileckiemu tekst umowy handlowej z ZSRS i wewnętrzny serwis informacyjny. Powoli, krok
po kroku, rotmistrz tworzył siatkę wywiadowczą, nawiązał też kontakty z partyzantami
Siatka miała pracować według nowego sposobu. Współpracownicy nie składali przysięgi,
nie byli oficjalnie przyjmowani, nie było łączników. Działalność konspiracyjna nie była też
specjalnie nazwana. Miano unikać aktywności zewnętrznej w postaci wydawania pism, czy
przeprowadzania zamachów na funkcjonariuszy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego.
„Zadaniem sieci obserwacyjno-informacyjnej jest obserwacja i badanie stosunków na
terenie Kraju – głosiła opracowana podobno przez generała Andersa instrukcja - w
szczególności w odniesieniu do postanowień i pociągnięć tymczasowej administracji
warszawskiej, ich wpływu na życie wewnętrzne Polski; szczególnie ważnym jest zbieranie
dowodów demaskujących dążenia do zupełnej sowietyzacji Polski; badanie nastrojów w
społeczeństwie, warunków życia, palących potrzeb politycznych, gospodarczych i
społecznych, nastrojów wewnątrz armii Żymierskiego, ogólnej sytuacji wojskowej okupanta;
ważniejsze sprawy personalne dotyczące wybitniejszych osób ze sfer reżimu warszawskiego,
okupantów sowieckich oraz działaczy politycznych i społecznych. Przekazywanie drogą,
według indywidualnej oceny warunków miejscowych najodpowiedniejszą, informacji oraz
wskazówek otrzymanych od swoich komórek nadrzędnych; w szczególności chodzi o to, by
możliwie szeroko docierały prawdziwe wiadomości o położeniu ogólnym politycznym,
rozwoju spraw polskich na terenie międzynarodowym, o działalności wojska na obczyźnie,
organizacji polskiego wychodźstwa i jego działalności, o działalności legalnego Rządu RP i
jego wskazaniach. (...)”
(Informacje o konspiracji grupy Pileckiego pochodzą prawie wyłącznie z materiałów UB i
sądu, nie do końca są więc wiarygodne, po części mogą być sfabrykowane – stąd użyty wyżej
wyraz „podobno”).
Grupa zbierała też informacje o powojennej sytuacji politycznej w Polsce, w tym o
żołnierzach AK oraz 2 Korpusu więzionych w obozach NKWD i deportowanych przez
Sowietów na Syberię. Kontaktowała się z partyzanckimi oddziałami leśnymi. Prowadziła
wywiad w MON, MSZ i MBP. Z tego ostatniego, poprzez Tadeusza Płużańskiego informacji
ustnych i dokumentów dostarczał kapitan Wacław Alchimowicz („Andrzej”, „Wir”), który
nigdy nie spotkał się osobiście z Pileckim. (Do tej postaci też jeszcze wrócimy). Zebrane
wiadomości przepisywali na maszynie Szelągowska i Płużański. Następnie były
fotografowane i przekazywane kurierom.
152
To dzięki stworzonej przez Pileckiego organizacji ze zniewolonej Polski zaczęły docierać
na Zachód prawdziwe wiadomości o szerzącym się bezprawiu, fikcyjnych procesach,
torturach i bezpodstawnych wyrokach śmierci na polskich patriotach.
Witold Pilecki, używający pseudonimu „Witold”, był zwolennikiem radykalnych działań
obronnych i mimo zaleceń instrukcji nie uważał, że należało zaprzestać walki zbrojnej.
Uważał, że rezygnacja z walki mogła oznaczać przyzwolenie na wyniszczenie narodu.
Przebywając w Warszawie mieszkał w różnych miejscach - od lutego 1946 roku przy ulicy
Skrzetuskiego 20 m. 1, u Eleonory Ostrowskiej. Pracował jako magazynier w firmie
budowlanej i wraz z Marią Szelągowską prowadził wytwórnie wód kwiatowych, projektując
etykietki na flakoniki. Spotkał się z kilkoma dawnymi współwięźniami oświęcimskimi, a raz
nawet, w 1946 roku odwiedził dawny obóz Auschwitz. Przygotowywał o nim książkę
wspomnieniową, gromadził materiały. Wiele z nich przepadło, co najmniej jedna kopia jego
raportu wpadła potem w ręce bezpieki.
*
W czerwcu 1946 roku, za pośrednictwem kapitan Jadwigi Mierzejewskiej „Danuty”,
kurierki II Korpusu, „Roman Jezierski” otrzymał wydany przez generała Andersa rozkaz
„rozładowania lasu”, to znaczy rozwiązania oddziałów leśnych i legalizacji oraz przerzucenia
szczególnie narażonych ludzi na Zachód. Sam także, jako spalony i poszukiwany miał
natychmiast wyjechać. Instrukcja likwidacji podziemia nakazywała zaprzestanie akcji
zbrojnej i sabotażowej, zlikwidowanie organizacji podziemnych i skupienie się na akcji
propagandowej:
„Wobec zupełnej niemożności podjęcia obecnie walki orężnej, wobec nikłych szans
skutecznej walki politycznej, największy wysiłek należy włożyć w pracę nad obroną życia i
ducha narodowego przed sowietyzacją (...)” – pisał Władysław Anders.
Chociaż sam był zwolennikiem radykalnych działań zbrojnych, Pilecki przekazał tę
instrukcję do oddziałów leśnych w Białostockiem, Borach Tucholskich i na Kielecczyźnie.
Ociągał się jednak z podjęciem decyzji wyjazdu, raz - z powodu braku odpowiedniego
kandydata na jego miejsce, dwa - z powodu żony, która odmówiła opuszczenia Polski z
dziećmi, choć sama nalegała na jego wyjazd. Rozważał skorzystanie z amnestii, ostatecznie
jednak postanowił nie ujawniać się.
W końcu dostał pozwolenie na prowadzenie dalszej działalności w kraju. Przekazał je w
zaszyfrowanej instrukcji jego współpracownik, Bolesław Niewiarowski „Lek”. „Trzymaj się
stary – napisał w dołączonym prywatnym liście. - Bóg da i Matka Najświętsza, że wszystko
będzie dobrze”. Instrukcji tej ani listu „Witold” nie zdążył przeczytać...
8 maja 1947 roku został aresztowany. (Według danych UB - 5 maja). Nastąpiło to
prawdopodobnie w mieszkaniu Heleny i Makarego Sieradzkich przy ulicy Pańskiej, do
którego przyszedł, nie wiedząc o aresztowaniu właścicieli dzień wcześniej i utworzonym tam
„kotle”. Wraz z nim za kratkami znalazły się jeszcze dwadzieścia trzy osoby z jego siatki.
Spalonych zostało prawie sto adresów, Urząd Bezpieczeństwa rozbił też kilka punktów
przerzutowych w Szczecinie, aresztując kilkunastu dalszych ludzi.
Wpadka nie była dziełem przypadku i nie spowodowały jej błędy w konspiracyjnym
działaniu. UB już od dawna było na jego tropie, komuniści z mistrzowską precyzją zaciskali
pętlę wokół tworzonej przez rotmistrza siatki wywiadowczej. A właściwie aż dwie pętle.
We wrześniu 1946 roku Tadeusz Płużański wprowadził do siatki Leszka Kuchcińskiego
vel Stanisława Żakowskiego, posługującego się pseudonimami: „Brzeszczot”, „Bigiel”,
„Oset” i „Podkowa”. Był to jego stary znajomy, jeszcze z czasów konspiracji w Tajnej Armii
Polskiej, dawny członek ONR (Organizacji Narodowo Radykalnej). Pracował najpierw dla
WiN, później dla MBP, wydawał się więc stanowić więc niezwykle cenną wtyczkę…
Niektórzy podejrzewają, że drugą pętlę trzymał w ręku wspomniany wcześniej Wacław
Alchimowicz…
153
„Pytanie jednak, czy faktycznie Kuchciński świadomie działał zgodnie z interesem MBP?
– pisze Krzysztof Gędłek na portalu PCh24pl - W całej sprawie bowiem pojawia się inna,
bardzo tajemnicza postać. To Wacław Alchimowicz „Kiedy spotykali się po wojnie,
Alchimowicz był już pracownikiem MBP, walczył z «bandytyzmem». Dlaczego się spotkali?
Kuchciński miał wciągnąć Alchimowicza do pracy na rzecz grupy wywiadowczej Pileckiego.
Jego zadaniem było dostarczanie Pileckiemu informacji o MBP. Alchimowicz miał pracować
również dla WiN.
Z działalnością duetu Kuchciński-Alchimowicz wiążą się trzy hipotezy. Pierwsza zakłada,
że Alchimowicz został wciągnięty przez Kuchcińskiego do współpracy z siatką Pileckiego,
podczas gdy ten drugi faktycznie działał na zlecenie bezpieki. «Andrzej» dał się więc
wmanewrować «Brzeszczotowi». Według drugiej hipotezy, sytuacja przedstawiała się
odwrotnie: to Alchimowicz zastawił pułapkę na Kuchcińskiego, pozwolił mu uwierzyć, że
działa na rzecz konspiracji, a ten był zaledwie bezwolnym narzędziem w rękach ubeka. I w
końcu trzecia hipoteza mówi, że obaj działali na rzecz rozpracowania podziemia
antykomunistycznego, a w tym konkretnym przypadku Pileckiego i jego otoczenia.
Nie możemy z całą pewnością powiedzieć, która z hipotez jest prawdziwa.
Wiedzielibyśmy więcej, gdyby nie to, że Kuchciński przepadł w tajemniczych
okolicznościach, co sugeruje nam, że został po prostu zlikwidowany. Alchimowicz z kolei
został osądzony (o ile w przypadku komunistycznych procesów można w ogóle mówić o
«sądzeniu») i skazany na trzykrotną karę śmierci. Bierut nie skorzystał w jego przypadku z
prawa łaski. Obaj zabrali więc tajemnicę agenturalnej akcji przeciwko konspiratorom do
grobu.
Nie jesteśmy jednak skazani w tej sprawie na poruszanie się zupełnie po omacku.
Wiadomo bowiem niemało na temat Alchimowicza. Jego przeszłość nie wskazuje na to, by z
czystymi intencjami podejmował współpracę z WiN i Pileckim. Kim więc był Alchimowicz i
co robił podczas II wojny światowej? Na informacje o jego przeszłości możemy natrafić u
Zygmunta Boradyna w książce Niemen. Rzeka niezgody, a także w jednym z tekstów
Tadeusza M. Płużańskiego, zamieszczonych w książce Oprawcy. Zbrodnie bez kary.
Alchimowicz był dowódcą sowieckiej partyzantki na Nowogródczyźnie. Z początku miał
być rosyjskim agentem jako burmistrz i komendant placówki AK Wasiliszki, później zaś
jawnie dowodził już sowieckim oddziałem w Brygadzie im. Leninowskiego Komsomołu komórki NKGB. Zajmował się propagandą i działaniami wywiadowczymi. Następnie został
szefem Międzyrejonowego Związku Patriotów Polskich. Pisząc wprost - przygotowywał w
Polsce warunki do przejęcia władzy przez komunistów. Jego podwładnym udało się m.in.
opracować raport o poglądach znakomitego partyzanta i cichociemnego por. Jana Piwnika
«Ponurego».
Alchimowicz był więc dla Sowietów niezwykle ważnym agentem. W końcu został
rozpracowany przez polskie podziemie. Teoretycznie więc, jego działalność powinna być
znana polskim konspiratorom, jednak Pilecki nie miał żadnych informacji o jego działalności.
W oparciu o informacje, jakie mamy o Alchimowiczu, wydaje się niemal pewne, że
podejmując współpracę z Pileckim «Andrzej» był bezpieczniacką wtyczką. Pozostają nam
więc dwa scenariusze ról, jakie w rozpracowaniu siatki Pileckiego spełnili Kuchciński i
Alchimowicz. W tym miejscu, przynamniej na razie, trop się urywa. Choć warto pamiętać, że
Kuchciński pracował w MBP, co daje podstawy, by twierdzić, że i on rozpracowywał
podziemie.
Właśnie Alchimowicz dostarczył Kuchcińskiemu specjalny dokument, który był dla
ubeków «dowodem» na zbrodniczą działalność Pileckiego i jego współpracowników.
Dokument ów nazywany jest «raportem Brzeszczota». Zawarto w nim informacje na temat
działalności komunistów i samego MBP. Autor raportu zalecał likwidację ważniejszych
154
postaci bezpieki, takich jak płk Józef Różański, płk Józef Czaplicki, czy ppłk Julia
Brystygierowa.
Adam Cyra: „«Raport „Brzeszczota» został przekazany do II Korpusu (...). Odpowiedzi na
ów raport jednak nie otrzymano, natomiast Pilecki nie zamierzał przeprowadzić żadnej akcji
terrorystycznej, a nawet nie miał środków na jej realizację. Znamienna w tej sprawie jest
wypowiedź Pileckiego z listu, jaki napisał w więzieniu na Mokotowie do Różańskiego: «po
przeżyciach w Oświęcimiu nie umiałbym nikogo zamordować». „Raport Brzeszczota” był
zatem prowokacją. Wykorzystano go potem przeciwko Pileckiemu i towarzyszom w trakcie
śledztwa i procesu.
Po zatrzymaniu rotmistrza Pileckiego, do którego doszło najprawdopodobniej 8 maja 1947
roku (istnieje też przypuszczenie, że mógł on wpaść w ręce bezpieki już 5 maja) «raport
Brzeszczota» stanowił więc bardzo ważny dokument w rękach ubeków”.
Z dokumentacji MBP wynika, że 30 kwietnia 1947 roku szczegółową informację na temat
siatki Pileckiego przygotował główny agent działający w III Zarządzie Głównym Zrzeszenia
WiN – Kazimierz Czarnocki (TW „Zieliński”): „Na czele Warszawy stoi Witold, który jest b.
dowódcą Baonu Mokotów w TAP [19]40-41. Od dwóch miesięcy nie mają kontaktu z
zagranicą. […] tenże agent »Zieliński« podał kontakty pośrednie do »Witolda«, mianowicie
przez niejakiego »Bigla«, który swego czasu był kierownikiem Wydziału B w Obszarze
Centralnym WiN-u”.
Wacław Alchimowicz z pewnością nie udzielił w trakcie przesłuchań żadnych informacji o
rotmistrzu Pileckim ani nie wymienił jego nazwiska, ponieważ nie znał rotmistrza ani się z
nim nie kontaktował. Zgodnie z aktami potwierdził to podczas śledztwa sam Pilecki. 19
stycznia 1948 roku został skazany przez Rejonowy Sąd Wojskowy w Warszawie na karę
śmierci. 31 stycznia Najwyższy Sąd Wojskowy utrzymał ten wyrok w mocy. Jak stwierdził
przewodniczący składu, sędzia Kazimierz Drohomirecki:
„Zasługi, na które powołuje się skazany w zestawieniu z tego rodzaju zbrodniami, jakich
się on dopuścił, nie mogą nawet w najmniejszym stopniu wpłynąć na wysokość orzeczonej
kary, a nawet przeciwnie, stanowią okoliczność obciążającą winę skazanego, bo skoro on
istotnie szczerze walczył o ustrój Demokracji Ludowej, to fakt, że zdradził on obecnie ideały,
o które walczył, oddając się całkowicie na usługi nielegalnej, antyludowej organizacji,
dowodzi stopnia jego zdemoralizowania i upadku moralnego. Orzeczone w stosunku do
skazanego za trzy poszczególne przestępstwa kary śmierci odpowiadają istocie przestępstwa i
stopniowi ustalonej winy skazanego w stosunku do każdego czynu. Kara śmierci, jako kara
łączna, wobec ogromu dokonanych zbrodni i wobec olbrzymiej szkody wyrządzonej Państwu
jest karą jedynie słuszną”.
Wyrok wykonano 11 lutego 1948 roku o godzinie 20.20 w więzieniu mokotowskim, przez
rozstrzelanie.
27 listopada 1991 roku Sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego w Warszawie stwierdził
nieważność wyroku byłego Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie z dnia 19 stycznia
1948 roku uznając, że przypisane Wacławowi Alchimowiczowi przestępstwa związane były z
działalnością na rzecz niepodległego bytu Państwa Polskiego.
Historyk Adam Cyra, w książce Ochotnik do Auschwitz. Witold Pilecki 1901-1948,
przytaczając akta sprawy pisze, że „zagrożony aresztowaniem Leszek Kuchciński zamierzał
opuścić Polskę. (...) Jego los jest nieznany. Można się tylko domyślać, że został skrytobójczo
zamordowany przez «nieznanych sprawców»”.
*
Pilecki wylądował w więzieniu na Mokotowie, w całkowitej izolacji. Śledztwo przeciwko
niemu nadzorował sam pułkownik Roman. Romkowski (Natan Grinszpan – Kikiel), szef
155
Urzędu Bezpieczeństwa. Przesłuchiwany był przez oficerów znanych z okrucieństwa i
bezwzględności. Prym wśród nich wiódł prawdziwy sadysta, niejaki Eugeniusz Chimczak.
Zachowały się relacje kilku współwięźniów, według których Pilecki miał zdarte paznokcie,
nie mógł utrzymać prosto głowy, słaniał się chodząc.
- Kiedy trafił do ubeckiej katowni, starał się podczas widzeń chować ręce, by nie martwić
mojej mamy zerwanymi paznokciami - wspomina syn rotmistrza Andrzej Pilecki
„Bestialski, sadysta, człowiek ze zwierzęcym instynktem zabójcy” – tak o ubeckim oprawcy,
Eugeniuszu Chimczaku mówi Tadeusz M. Płużański (syn Tadeusza Płużańskiego), autor
wielu książek o nierozliczonych zbrodniach komunistycznych. - Urodził się 6 listopada w
Steniatynie. Od grudnia 1944 roku pracował w aparacie bezpieczeństwa w Tomaszowie
Lubelskim, początkowo jako wywiadowca, potem oficer śledczy. W 1945 roku awansował
do stopnia majora i został przeniesiony do Warszawy. Inną jego ofiarą, obok Witolda
Pileckiego i członków jego siatki, był Kazimierz Moczarski, szef Biura Informacji i
Propagandy (BiP) Komendy Głównej AK. W swojej książce Rozmowy z katem Moczarski
wymienił czterdzieści dziewięć sposobów znęcania się nad nim przez ubeków, między
innymi: bicie po całym ciele gdzie popadnie i czym popadnie, również różnymi pałkami i
prętami, obelgi, łącznie z groźbami pozbawienia życia aresztowanego i jego rodziny,
wyrywanie włosów, także z intymnych części ciała, przypalanie ich, wyrywanie paznokci,
sadzanie ofiary na nodze odwróconego stołka… Większość z tych metod stosował na nim
właśnie Chimczak. Swoją „służbę” skończył w warszawskiej centrali MSW w 1984 roku. W
1996 roku został skazany w procesie Adama Humera na siedem i pół roku pozbawienia
wolności, ale z zasądzonej kary nie odsiedział ani jednego dnia, ze względu na zły stan
zdrowia. Zmarł 6 października 2012 roku”.
Aresztowany Pilecki „mówił dużo i chętnie”. Taki przynajmniej wniosek wysnuł znany z
niechęci do IPN i lustracji profesor literaturoznawstwa Andrzej Romanowski, były członek
Unii Wolności. Swoje „rewelacje” ogłosił z dumą w tygodniku „Polityka”, powołując się na
wydany wcześniej przez IPN album o rotmistrzu Pileckim, w którym znalazły się między
innymi protokoły z jego przesłuchań. Zdaniem profesora Romanowskiego świadczą one ni
mniej ni więcej tylko o tym, że rotmistrz mógł pójść na współpracę z bezpieką.
Haniebny do zarzut, haniebny nie dla Pileckiego, lecz dla profesora. „Takie oskarżenia są
nieprzypadkowe – powiedział w 2013 roku Tadeusz M. Płużański. - Ich celem jest szarganie
pamięci bohaterów walki o wolną Polskę. Rację miał ojciec tenisistek Radwańskich [Robert
Radwański], który w jednym z wywiadów stwierdził, że trwa obecnie walka między trzecim
pokoleniem AK i trzecim pokoleniem UB. Spadkobiercy sowieckich kolaborantów
najwyraźniej boją się zmiany władzy w Polsce. Ubecy i ich dzieci, czasem podszywający się
pod patriotów i próbujący na przykład zawłaszczyć osobę Pileckiego, są wśród nas… Służby,
którym okrągły stół zapewnił abolicję i miękkie lądowanie w tzw. III RP, aktywnie działają…
Myślę, że dziś szczególnie powinniśmy wziąć sobie do serca słowa Józefa Piłsudskiego, który
ostrzegał: «Podczas kryzysów – powtarzam – strzeżcie się agentur. Idźcie swoją drogą, służąc
jedynie Polsce, miłując tylko Polskę i nienawidząc tych, co służą obcym»”.
W początkowej fazie śledztwa, rotmistrz utartym zwyczajem wielu konspiratorów
usiłował prowadzić grę ze śledczymi. Próbował ratować swoich ludzi. Wiele zachowań
Pileckiego, podejmowanych ze świadomością, że bezpieka wie bardzo dużo na temat jego
działalności, miało na celu ochronę najbliższych i gotowość przyjęcia winy na siebie. Wydał
skrytkę ze swoimi papierami w mieszkaniu Eleonory Ostrowskiej przy ulicy Skrzetuskiego, o
której wiedział, że i tak jest spalona. Napisał też list do Józefa Różańskiego (Józefa
Goldberga), dyrektora Departamentu Śledczego MBP , bagatelizujący działalność pozostałych
156
osób w siatce. Ale nigdy się nie załamał, nie sypnął nikogo. Do końca zachował żołnierski
honor.
W czasie śledztwa na Rakowieckiej bezpieczniacy chcieli przekonać Witolda Pileckiego,
aby namawiał żołnierzy niepodległościowego podziemia do ujawnienia się, tak jak to zrobił
pułkownik Jan Rzepecki. Rotmistrz odpowiedział: „
- Rzepeckiemu za to, co zrobił, prawdziwi patrioci naplują w twarz!
Podczas procesu, czy raczej pseudoprocesu, był tak skatowany, że nie rozpoznała go nawet
własna żona (mimo, że nie był torturowany przez blisko trzy miesiące, od momentu
postawienia zarzutów w grudniu 1947 roku do sądowej rozprawy w marcu 1948). Nie wydaje
się, by śledczy znęcali się tak okrutnie nad człowiekiem, która chętnie z nimi współpracuje i
podaje cenne informacje.
Autor biografii Pileckiego Wiesław Jan Wysocki przypuszcza, że rotmistrz faktycznie
mógł dozować pewne informacje, starając się nie podawać tych, które mogą komukolwiek
zaszkodzić. Wysocki nazywa to „grą rotmistrza”. W trakcie procesu, podczas krótkiej
rozmowy z Eleonorą Ostrowską Pilecki powiedział: „A co, mała cena tego, żeście nie
siedzieli?”. (Kiedy został zatrzymany, jego szwagierka była w ciąży).
14 maja 1947 roku w X Pawilonie więzienia mokotowskiego rotmistrz napisał wiersz Dla
Pana Pułkownika Różańskiego, który kończył się tak:
Dlatego więc piszę niniejszą petycję,
By sumą kar wszystkich - mnie tylko karano,
Bo choćby mi przyszło postradać me życie Tak wolę - niż żyć, a mieć w sercu ranę.
*
Proces Witolda Pileckiego i siedmiorga członków jego siatki rozpoczął się 3 marca 1948
roku przed Rejonowym Sądem Wojskowym w Warszawie. Przewodniczył rozprawie
podpułkownik Jan Hryckowian, dawny oficer AK. Od sierpnia 1941 do stycznia roku 1945
był dowódcą batalionu na Podhalu i w powiecie miechowskim. Do zadań jego oddziału
należało niszczenie niemieckich obiektów telekomunikacyjnych w Krakowie. Odznaczony
Krzyżem Walecznych za udział w akcji na niemiecki transport kolejowy i Srebrnym Krzyżem
Zasługi.
W 1945 roku zgłosił się do Ludowego Wojska Polskiego i został przydzielony do korpusu
oficerów służby sprawiedliwości. Jeszcze przed wojną ukończył Wydział Prawa Uniwersytetu
Jagiellońskiego i pracował jako sędzia). W marcu 1947 roku został prezesem Wojskowego
Sądu Rejonowego w Warszawie. Wydał co najmniej szesnaście wyroków śmierci na
członków niepodległościowego podziemia i innych „wrogów ustroju”.
W 1949 roku odszedł z sądownictwa i został adwokatem. We wrześniu 1953 roku, w
czasie procesu biskupa Czesława Kaczmarka był obrońcą siostry zakonnej Walerii
Niklewskiej. Podobnie jednak jak inni „adwokaci” gorliwie pomagał prokuratorom,
zastraszając oskarżonych i namawiając ich do przyznania się do niepopełnionych czynów.
Drugim sędzią było jeszcze gorsze bydlę – Józef Badecki, absolwent Uniwersytetu Jana
Kazimierza we Lwowie. Jako sędzia stalinowskiego aparatu represji orzekł co najmniej
dwadzieścia dziewięć kar śmierci. W listopadzie 1948 roku przewodniczył rozprawie
przeciwko Hieronimowi Dekutowskiemu „Zaporze” i siedmiu jego podkomendnym. Sześciu
oskarżonych, w tym samego „Zaporę” skazał na śmierć. 9 lutego 1949 roku, na niejawnym
posiedzeniu warszawskiego WSR, jako sędzia - sprawozdawca, przyczynił się do
przedłużenia (ex post) tymczasowego aresztowania pułkownika Aleksandra Krzyżanowskiego
„Wilka”, dowódcy Okręgu Wileńskiego AK, przychylając się do wniosku dyrektora
Departamentu Śledczego MBP Józefa Różańskiego. Zmarł 5 lipca 1982 roku.
157
Oskarżał prokurator major Czesław Łapiński, również były oficer AK. W czasie swojej
pracy w Łodzi, w grudniu 1946 roku, był oskarżycielem w procesie dowódcy
Konspiracyjnego Wojska Polskiego kapitana Stanisława Sojczyńskiego „Warszyca”. Warszyc
i pięciu jego podkomendnych zostali rozstrzelani 17 lutego 1947 roku, tuż przed ogłoszeniem
amnestii.
Witold Pilecki został oskarżony o następujące „zbrodnie”:
- zorganizowanie na terenie Polski sieci wywiadowczej na rzecz generała Andersa;
- przygotowywanie zbrojnego zamachu na grupę dygnitarzy MBP;
- przyjęcie korzyści majątkowej od osób działających w interesie obcego rządu;
- zorganizowanie trzech składów broni oraz nielegalne posiadanie broni palnej, amunicji i
materiałów wybuchowych;
- brak rejestracji w Wojskowej Rejonowej Komendzie Uzupełnień;
- posługiwanie się fałszywymi dokumentami.
„W czasie procesu było widać, że miał zerwane paznokcie” – wspominała jego córka,
Zofia Pilecka – Optułowicz.
Nie przyznał się ani do współpracy z wywiadem obcego mocarstwa, ani do żadnych
planów zamachów, co było zresztą zarzutem całkowicie fikcyjnym. Przyznał się natomiast do
zbierania informacji o sytuacji w Polsce na rzecz II Korpusu i do pozostałych zarzutów. Co do
działalności wywiadowczej, to – jak stwierdził - uważał ją za działalność informacyjną na
rzecz II Korpusu, za którego wciąż był oficerem. Zdecydowanie odmówił też potępienia
swoich dowódców z II Korpusu, choć być może mógł tak kupić swoje życie.
Bratanek Pileckiego twierdzi, że podczas rozprawy odczytano list Józefa Cyrankiewicza,
w którym ówczesny premier napisał: „Gdyby oskarżony zechciał powoływać się na mnie, na
moją znajomość z Oświęcimia, nie może to absolutnie w żadnym wypadku zmniejszyć jego
winy i nie może spowodować złagodzenia wyroku. Oskarżony Witold Pilecki jest wrogiem
Polski Ludowej, jest bardzo szkodliwą jednostką, dlatego powinien ponieść najwyższy
wymiar kary”.
W 2007 roku tygodnik „Wprost” opublikował artykuł przypisujący Cyrankiewiczowi
współpracę z gestapo oraz handel kosztownościami na terenie obozu. Ich ukryciu po wojnie
miał sprzyjać mord sądowy dokonany na Witoldzie Pileckim. Tygodnik oparł się głównie na
pośrednich relacjach o niezachowanych zeznaniach świadków, powołując się na relacje
Stefana Dubois, który zginął w obozie przed aresztowaniem Cyrankiewicza i Tadeusza
Kochowicza, który w tym czasie przebywał w łagrze w Komi. Według badacza obozowego
podziemia, historyka Adama Cyry teza ta pozostaje całkowicie nieudowodniona, zaś
Cyrankiewicz najprawdopodobniej w ogóle nie poznał Pileckiego w obozie pod jego
prawdziwym nazwiskiem.
Jak było naprawdę? Nie wiadomo. Cyrankiewicz trafił do Auschwitz z więzienia na
Montelupich w Krakowie 4 września 1942 roku, z numerem 62933. W obozie należał do
ścisłego kierownictwa konspiracji – w maju 1943 wraz z Tadeuszem Hołujem został
członkiem utworzonej wówczas centralnej czwórki kierowniczej Grupy Bojowej Oświęcim
(GBO, Kampfgruppe Auschwitz) skupiającej kilka organizacji w skład której weszła także
PPS – Hołuj odpowiadał za sprawy wojskowe i polityczne, zaś Cyrankiewicz za nadzór nad
całością i łączność. Przyszły premier współpracował też z socjalistami oraz z komunistami
niemieckimi i austriackimi, których podejrzewano o zdradę. W czerwcu 1944 roku członek
kierownictwa Związku Organizacji Wojskowej Henryk Bartoszewicz, tuż przed swym
wyjazdem do Buchenwaldu, wtajemniczył Cyrankiewicza w konspirację obozową ZOW.
Wkrótce potem nowy więzień Auschwitz, inspektor katowicki AK, Wacław Stacherski
„Nowina”, przekazał mylną informację jakoby Cyrankiewicz był przywódcą ZOW. Na jej
podstawie, latem 1944 roku komendant Okręgu Śląskiego AK pułkownik Zygmunt Janke
„Walter” mianował konspiracyjnie Józefa Cyrankiewicza dowódcą ZOW. Nominację tę
158
zablokował zastępca inspektora bielskiej AK, Stanisław Chybiński. W styczniu 1945 roku
Cyrankiewicz został przewieziony do Mauthausen, gdzie doczekał wyzwolenia.
„Kiedy po powrocie do Polski [w 1946 r.] odwiedził mnie Witold Pilecki, powiedziałam
mu, że straciłam okazję do wysłuchania relacji o Oświęcimiu – relacjonowała Zofia Bielecka.
- Witold uśmiechnął się: «Ten odczyt się nie odbył. Miał go wygłosić Cyrankiewicz. Kiedy
dowiedziałem się o tym, napisałem do niego, że jestem w posiadaniu dokumentu dotyczącego
jego pobytu w Oświęcimiu. I jeżeli on ośmieli się mówić o konspiracji w Oświęcimiu, to ja
opublikuję posiadany dokument»”.
Zgodnie z relacją księdza Antoniego Czajkowskiego, przebywając w mokotowskim
więzieniu Pilecki miał mu powiedzieć rzecz następującą: „Jeżeli Cyrankiewicz dowie się o
moim [tu] pobycie - będę zgładzony”.
Faktem jest również, że Cyrankiewicz odmówił prośbom oświęcimiaka Tadeusza
Pietrzykowskiego i Ludmiły Serafińskiej o ratowanie życia Pileckiego. Od Października 1956
roku konsekwentnie blokował również wszelkie wysiłki córki rotmistrza o rehabilitację ojca.
*
Wyrok zapadł 15 maja 1948 roku w samo południe. Witold Pilecki, Maria Szelągowska i
Tadeusza Płużański zostali skazani na karę śmierci. Makary Sieradzki na dożywotnie
więzienie. Witold Różycki dostał piętnaście lat. Maksymilian Kaucki - dwanaście. Ryszard
Jamontt-Krzywicki – osiem. Jerzy Nowakowski - 5 lat.
Oprócz procesu głównego grupy „Witolda”, który był publiczny (pokazowy) i miał
dostarczyć materiału propagandowego na potwierdzenie tezy o szpiegowskiej działalności
grupy i współpracy oskarżonych z okupantem hitlerowskim, a także stać się środkiem do
sterroryzowania społeczeństwa, odbyło się szereg zamkniętych procesów „odpryskowych”.
Wyroki śmierci zapadły wobec sześciu osób – pięć zostało później ułaskawionych.
3 maja Sąd Najwyższy odrzucił skargę rewizyjną, złożoną przez obrońcę rotmistrza,
mecenasa Lecha Buszkowskiego. Zmienił jednak orzeczoną karę śmieci na dożywocie wobec
Marii Szelągowskiej i Tadeusza Płużańskiego. W imieniu WSN wyrok na „Witolda” wydali:
pułkownik Kazimierz Drohomirecki, podpułkownik Andrzej Kryże i major Leon Hochberg.
O tym ostatnim można znaleźć informacje w Biuletynie Żydowskiego Instytutu
Historycznego nr 2(106) z marca 1978 roku. W rubryce „In memoriam” czytamy: „Odszedł
od nas wybitny erudyta, mądry doradca, uczynny i oddany współpracownik Żydowskiego
Instytutu Historycznego w Polsce, człowiek wielkiego serca i dobroci”. Ani słowa o tym, ze
brał udział w mordzie sądowym na rotmistrzu Pileckim i innych żołnierzach AK.
Prośby o ułaskawienie Pileckiego skierowali do prezydenta - prócz obrońcy - również
przyjaciele oświęcimscy i żona rotmistrza. Bolesław Bierut nie skorzystał z prawa łaski.
Wyrok śmierci na rotmistrzu wykonano w starej kotłowni więzienia na Rakowieckiej,
wieczorem 25 maja 1948 roku, o godzinie 21.30. Jak zwykle, strzałem w tył głowy. Strzelał
znany kat mokotowski, starszy sierżant Piotr Śmietański. Za ten mord otrzymał nagrodę w
wysokości tysiąca złotych, co stanowiło wtedy nieco więcej niż średnia miesięczna pensja
nauczyciela.
Bohater polskiego podziemia antyniemieckiego i antykomunistycznego, założyciel Tajnej
Armii Polskiej i dobrowolny więzień KL Auschwitz, człowiek, który był (i jest) dla wielu
postacią niemalże pomnikową, zginął z ręki oprycha, zgarniającego z ubeckiego stołu marne
ochłapy.
Zachowała się relacja z tego wydarzenia, sporządzona przez jednego z więźniów, Jana
Stępnia.
„Czekaliśmy w napięciu na ten moment. Gdy usłyszałem szept: «już idą», zbliżyłem się do
okna razem z dwoma współwięźniami, którzy znali Witolda Pileckiego. Nie zapomnę tego
widoku. Prowadzono dwóch skazanych. Pierwszy pojawił się Witold Pilecki. Miał usta
zawiązane białą opaską. Prowadziło go pod ręce dwóch strażników. Ledwo dotykał stopami
159
ziemi. I nie wiem czy był wtedy przytomny. Sprawiał wrażenie zupełnie omdlałego. A potem
salwa”.
Miejsce pochówku nie jest znane do dzisiaj. Jak setki zwłok innych straconych,
funkcjonariusz więzienny Władysław Turczyński wywiózł je furką w juchtowym worku, nocą
i gdzieś pogrzebał. Prawdopodobnie na wysypisku śmieci koło Cmentarza Wojskowego na
Powązkach. Pozostało tylko kilka tablic pamiątkowych i symboliczny grób w Ostrowi
Mazowieckiej.
Razem z rotmistrzem komuniści próbowali zamordować również pamięć o nim. Na
wszelkie informacje związane z Witoldem Pileckim obowiązywał w PRL zapis cenzury.
Robili to skutecznie nawet jeszcze w lipcu 1989 roku. Właśnie wtedy naczelny prokurator
wojskowy Henryk Kostrzewa odmówił uznania go za niewinnego: „Nie negując zasług
Witolda Pileckiego w czasie wojny i aktywnej walki z okupantem hitlerowskim, niestety brak
jest podstaw do pełnej rehabilitacji wyżej wymienionego w odniesieniu do jego działalności w
latach powojennych” – napisał.
To piętno nazwiska czułem przez bardzo długi czas – mówi Andrzej Pilecki. - Miałem 16
lat, kiedy ojca zabili. Przez cały czas, odkąd pamiętam, w radiu mieszali go z błotem, mówili
o nim «płatny agent», albo «szpieg», co dla Polaka jest szczególnie obraźliwe. To było nie do
zniesienia. Pamiętam też sytuację, kiedy próbowałem uzyskać licencję pilota szybowca.
Zaliczyłem wszystkie testy, ale nie otrzymałem pozwolenia. Usłyszałem wtedy: «Ty Pilecki
daj sobie spokój». Ze względu na nazwisko długo nie mogłem dostać się na warszawską
Politechnikę.
(…) W słuszność sprawy wierzyliśmy, jak większość społeczeństwa. Pojawiały się
czasami momenty zwątpienia. Nawet nasza matka, która nie jeden raz nam życie uratowała,
którą była dzielną i odważną kobietą, zastanawiała się czasem: «I znów trzeba się ukrywać i
spotykać po kryjomu. Po co on to robi?». Ja jej wtedy tłumaczyłem: «Mamo, przyjdzie taki
czas, że wszyscy będą mówić o ojcu. W końcu wyjdzie z cienia»”.
Unieważnienie wyroku w sprawie Witolda Pileckiego, a zarazem „wyjście z cienia”
nastąpiło dopiero 1 października 1990 roku.
27 stycznia 2005 roku, podczas obchodów sześćdziesiątej rocznicy wyzwolenia obozu KL
Auschwitz, prezydent Aleksander Kwaśniewski wymienił publicznie nazwiska zasłużonych
dla obozu więźniów. Wymienił między innymi takie osoby jak: Józef Cyrankiewicz, Tadeusz
Borowski, Seweryna Szmaglewska, Bronisław Czech, Xawery Dunikowski i Władysław
Bartoszewski. Na temat zasług Witolda Pileckiego nawet się nie zająknął. Podobnie jak na
temat św. Maksymiliana Kolbego.
30 lipca 2006 roku, przy okazji obchodów sześćdziesiątej drugiej rocznicy wybuchu
Powstania Warszawskiego, prezydent Lech Kaczyński przyznał Witoldowi Pileckiemu
pośmiertnie Order Orła Białego.
Władze PRL rozumiały, że w przypadku Witolda Pileckiego mają do czynienia z
narodowym bohaterem o wręcz niezwykłej sile oddziaływania. Czyniły więc wszystko, co
było możliwe, aby na zawsze wymazać go z narodowej pamięci. Przeliczyli się jednak,
podobnie jak ich POgrobowcy. [Do redakcji: tak właśnie ma być: POgrobowcy!!!] Wierny
ojczyźnie bohater nigdy nie umiera, a jego imię weszło na zawsze do historii.
160
ZYGMUNT SZENDZIELARZ – „ŁUPASZKA”
(1910 - 1951)
„Nie jesteśmy żadną bandą, tak jak nas nazywają zdrajcy i wyrodni synowie naszej
Ojczyzny - powiedział w marcu 1946 roku. - My jesteśmy z miast i wiosek polskich”.
Dla komunistów był wrogiem znienawidzonym wyjątkowo. Przez cały okres PRL-u
budowali jego czarną legendę. Przedstawiali go jako szpiega mocarstw zachodnich,
hitlerowskiego kolaboranta i krwawego herszta bandytów. W czasie pokazowego
procesu przed komunistycznym sądem propagandziści nazywali go „krwawym zbirem”
Niektórzy robią to do dziś, zapominając, że wolność i niepodległość, którymi tak się
cieszą, mają dlatego, że tacy jak Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka” oddali za nią swoje
życie. Legendarny dowódca 5. Wileńskiej Brygady AK, zwanej też Brygadą Śmierci,
chciał Polski nie tylko wolnej i niepodległej, ale również czystej jak łza. Niestety, to, co
kiedyś było ideałem, dziś jest często niezrozumiałe i wyszydzane.
- Niech żyje Polska! Niech żyje „Łupaszka” – krzyknęła przed śmiercią
siedemnastoletnia sanitariuszka 5. Brygady Danuta Siedzikówna „Inka”. Chwilę później
młodziutkiej dziewczyny nie było już wśród żywych…
161
Na rozmiękłych polach wokół wsi Narewka na Podlasiu leżał jeszcze późnowiosenny
śnieg. Latem podmokłe łąki wyglądały jak piękny, wzorzysty dywan, brzegi rzeki Narewki
porastały gęste krzaki olszyn i wierzb. W zaroślach trzcin i tataraku pluskały wesoło ryby.
Dno porośnięte było moczarką kanadyjską, w której kryły się raki. Teraz jednak wszystko
sprawiało wyjątkowo ponure i przygnębiające wrażenie. Tym bardziej, że i czas był
nieszczególny. W kwietniu 1945 roku II wojna światowa zbliżała się ku końcowi, ale nie na
Białostocczyźnie, grzęznącej jak prawie cała ówczesna Polska w innej krwawej wojnie,
zwanej mylnie „wojną domową”. (Ani czerwoni nie byli u siebie w domu – stanowili
ludobójczą awangardę rosyjskiego agresora, ani też nie traktowali Polski jako domu, raczej
jako podległą Moskwie riespublikę). W istocie była to wojna połączonych sił UB, NKWD i
PPR, wydana całemu narodowi polskiemu, a nie żadna „wojna domowa”.
Miejsce Niemców zajęli Rosjanie i ich polskie pachołki, szykując się do największej
zbrodni, jakiej dokonano na obywatelach polskich po zakończeniu II wojny światowej. Do
historii przeszła jako Obława Augustowska. Stanowiła część sowieckiego planu
zaprowadzenia na ziemiach Polski stalinowskiego, komunistycznego systemu władzy oraz
unicestwienia resztek przeciwstawiającej się temu Armii Krajowej. Do dzisiaj konsekwentnie
pomijają ją szkolne podręczniki, milczą encyklopedie. Nazywana jest powszechnie „małym
Katyniem”.
W dniach od 10 do 25 lipca 1945 roku regularne oddziały Armii Czerwonej należące do 3
Frontu Białoruskiego oraz jednostki 62 Dywizji Wojsk Wewnętrznych NKWD, wspomagane
przez studziesięcioosobowy pododdział 1 Praskiego Pułku Piechoty, Milicję Obywatelska i
Urząd Bezpieczeństwa przeprowadziły szeroko zakrojoną akcję pacyfikacyjną obejmującą
tereny Puszczy Augustowskiej i jej okolic. Siły komunistyczne biorące udział w obławie
liczyły w sumie kilkanaście tysięcy osób. Sporą rolę odegrali miejscowi konfidenci,
wskazując osoby kwalifikujące się do aresztowania, pełniąc rolę przewodników i tłumaczy,
oraz asystując przy brutalnych przesłuchaniach. Kierownictwo operacji spoczywało w rękach
dowództwa sowieckiego kontrwywiadu wojskowego „Smiersz”, ulokowanego w
Białymstoku.
Oddziały sowieckie otoczyły okoliczne wsie, aresztując mieszkańców podejrzanych o
kontakty z niepodległościową partyzantką. Zatrzymano ponad dwa tysiące osób. Zatrzymani
zostali uwięzieni w pięćdziesięciu różnych punktach, gdzie poddawano ich najczęściej
okrutnemu śledztwu. Część z nich po przesłuchaniach wróciła do domu. Około sześćset osób
zostało wywiezionych w nieznanym kierunku i wszelki ślad po nich zaginął. Były wśród
nich kobiety oraz kilkunastoletni chłopcy. Dziś jedno jest już pewne – wszyscy zostali
zamordowani, a ich szczątki znajdują się najpewniej gdzieś na terenie byłego ZSRS.
Podejrzewa się, że zostali wywiezieni w okolice Grodna i zamordowani na terenie tzw.
Fortów Grodzieńskich, gdzie NKWD już wcześniej przeprowadzało inne, masowe
egzekucje.
W roku 2011 rosyjski historyk Nikita Pietrow, wiceprzewodniczący Stowarzyszenia
„Memoriał”, opublikował szyfrowaną depeszę wysłaną w lipcu 1945 roku przez generała
Wiktora Abakumowa - dowódcę wojskowego kontrwywiadu „Smiersz” - do szefa NKWD
Ławrentija Berii, odnalezioną w 1990 roku w archiwach KGB. Z depeszy wynikało, że 20
lipca 1945 roku z Moskwy do Olecka przyjechała specjalna ekipa funkcjonariuszy
„Smiersza”, kierowana przez generał Iwana Gorgonowa. Jej zadaniem było
„przeprowadzenie likwidacji zatrzymanych w lasach augustowskich bandytów”. Likwidacją
mieli dowodzić wspomniany generał Gorgonow oraz szef kontrwywiadu „Smiersz” 3 Frontu
Białoruskiego generał Paweł Zielenin. W sierpniu 1945 roku podobną operację
antypartyzancką z udziałem Armii Czerwonej i NKWD przeprowadzono po drugiej stronie
granicy, w okręgu mariampolskim na Litwie.
162
Ofiary obławy augustowskiej nigdy nie weszły do narodowego panteonu, a ich rodziny nie
doczekały się moralnej satysfakcji. Władze PRL nigdy oficjalnie nie potwierdziły faktu
obławy. Rzecznik rządu Jerzy Urban wielokrotnie negował nawet sam fakt jej
zorganizowania. Poczynając od 1992 roku, Polska wielokrotnie kierowała do Rosji wnioski o
pomoc prawną w tej sprawie. W 2003 roku strona rosyjska stwierdziła, że nie ma żadnych
dokumentów potwierdzających rozstrzeliwanie cywilów na Suwalszczyźnie w 1945 roku.
Potwierdziła wprawdzie fakt działania na tym terenie 62 Dywizji Wojsk Wewnętrznych
NKWD, lecz prośby o kserokopie dzienników bojowych tej formacji pozostały bez echa. W
połowie lipca 2006 Rosjanie odmówili ostatecznie jakichkolwiek odpowiedzi dotyczących
tej sprawy, argumentując to przedawnieniem karalności. Tymczasem rodziny ofiar wciąż
czekają na wieści o losach swoich mężów, żon, sióstr i braci... A ci wołają za Hiobem:
„Ziemio, nie kryj naszej krwi, iżby nasz krzyk nie ustawał...”.
Sytuacja na Białostocczyźnie była szczególnie skomplikowana. Obok świeżego konfliktu
politycznego, od dawna trwał tam również spór narodowościowy i religijny. Większości
mieszkających tu Białorusinów, o wiele bardziej niż wolna Polska odpowiadał porządek
przyniesiony przez rosyjskie czołgi. Niektórzy chcieli nawet przyłączenia Białostocczyzny do
Związku Sowieckiego. Polacy z kolei nienawidzili komunistów i wspierali Armię Krajową.
Cała Białostocczyzna (podobnie jak Wileńszczyzna) nasączona była Armią Czerwoną,
jednostkami Wojska Polskiego, KBW, NKWD, UBP, MO oraz litewskimi i niemieckimi
niedobitkami.
*
Przy drodze z Narewki do Lewkowa Nowego, tuż przed mostem na rzece Bobrówce,
prawym dopływie Narewki, na niewielkim pagórku stał wiatrak z ogromnymi skrzydłami i
wysokimi schodami. Kiedy wiał silny wiatr, machał nimi tak szybko, jakby za chwilę miał
zerwać się do lotu. Jeździły do niego drewniane furmanki z kołami o żelaznych obręczach.
Biała i sucha kurzawa wznosiła się za nimi wielkimi kłębami. Pomiędzy rosnącym wokół
zbożem, jak wąski korytarzyk, którego ściany tworzyło wysokie i gęste żyto, biegła wąska
ścieżka, biała i twardo udeptana. Było coś tajemniczego w tej ścieżce, utopionej na dnie
kłosistego morza. W dole pośród kłosów tętniło niewidzialne życie. Latem nieustający, suchy
szelest kłosów, wydawał się mową ziemi.
Lato jednak i Obława Augustowska, miały dopiero nadejść. Teraz, na początku kwietnia,
było zimno i nieprzyjemnie. Ludzie siedzieli w swych chałupach, grzejąc się przy piecach. W
opisanym wyżej miejscu ukazał się oddział wojska w poszarpanych, utytłanych błotem
sowieckich mundurach. Żołnierze prowadzili związanych partyzantów, poszturchując ich od
czasu do czasu kolbami karabinów. Zmierzali w kierunku wiejskiego posterunku milicji
obywatelskiej. Nawykli do wojennej przemocy chłopi przyglądali się temu obojętnie.
Właśnie na tę zimną obojętność mieszkańców Narewki oraz zaskoczenie funkcjonariuszy
milicji liczył major Zygmunt Szendzielarz pseudonim „Łupaszka”, dowódca przebranego za
Sowietów oddziału rozwiązanej formalnie w styczniu tamtego roku Armii Krajowej…
Zanim milicjanci zdążyli się zorientować, o co w tym wszystkim chodzi, już leżeli
rozbrojeni na podłodze. Ale nie zdobycie broni było głównym powodem zorganizowania
przez „Łupaszkę” rajdu na Narewkę. Poprzedniego dnia podziemny sąd polowy wydał wyrok
śmierci na czterech mieszkańców wsi: trzech działaczy Polskiej Partii Robotniczej i jednego
bezpartyjnego gajowego - sowieckiego konfidenta.
„Proces był rzecz jasna zaoczny, lecz brał w nim udział wyznaczony przez podziemie
obrońca oskarżonych – napisał w «Gazecie Wyborczej» Paweł Smoleński. - Wyrok
drakoński, ale w czas wojny wydawano głównie takie wyroki. Szkopuł w tym, że nie
wiadomo, czy był to wyrok uczciwy, choć nie ulega wątpliwości, że skazani działali w PPR i
«utrwalali władzę ludową»”.
163
„Faktem jest, iż w Narewce wykonano wyrok na trzech komunistach, członkach PPR (...),
oraz gajowym, który do PPR nie należał – stwierdził również Dariusz Fikus w książce
Pseudonim Łupaszka . - «Łupaszka» jednak nie działał z własnej woli. Wykonywał wyrok
wydany przez miejscową komórkę AK i zatwierdzony przez Okręg. Czy był to wyrok
sprawiedliwy, to już inna sprawa. «Łupaszka» był wszak żołnierzem i wykonywał rozkazy
przełożonych”.
Czy wyrok był sprawiedliwy i uczciwy? Proszę Panów! Przecież sami napisaliście, że
podlegali mu trzej członkowie PPR i sowiecki kapuś. A jakiż inny mógł być wyrok na tego
rodzaju indywidua? Zdrajców należy po prostu wieszać. Amen!
Jak się jednak okazuje, wątpliwości co do tego, czy Płatne Pachołki Rosji i sowieccy
konfidenci byli zdrajcami, ma także wiele osób w wolnej Polsce. Patronem szkoły
podstawowej w Narewce do dzisiaj jest zlikwidowany przez żołnierzy „Łupaszki” Aleksander
Wołkowyski, komunista, który wydał Niemcom matkę słynnej Danuty Siedzikówny „Inki”,
niewinnie skazanej przez krzywoprzysiężny sąd i barbarzyńsko zamordowanej przez
komunistycznych zbirów za wierność Polsce i swojemu dowódcy.
W roku 2013 nagrodę w lokalnym konkursie, organizowanym przez Stowarzyszenie
Przyjaciół Ziemi Narewkowskiej, zdobyła praca Narewkowskie pomniki napisana przez
niejakiego Woronieckiego Mikołaja, w której tenże… (powstrzymam się od inwektyw), śmie
nazywać Żołnierzy Wyklętych terrorystami i mordercami!
„Zimą oddział »Łupaszki« posiedział w leśnych ziemiankach, a wiosną 1945 r. rozpoczął
akcje terrorystyczne w przygranicznych gminach – pisze ten… - W tym czasie żołnierze
Armii Czerwonej i Ludowego Wojska Polskiego nacierały na Berlin, wojna zbliżała się do
końca (…)
17 kwietnia 1945 r. niespodziewanie w mundurach LWP do Narewki wkroczył oddział
»Łupaszki«, aby zlikwidować przedstawicieli władzy ludowej. (…) Na likwidację zostali
skazani członkowie Polskiej Partii Robotniczej. Byli to: sekretarz GRN Piotr Kabac, wójt
gminy Jan Leszczyński, gajowy Mikołaj Lewsza jako »konfident« oraz kierownik szkoły
Aleksander Wołkowycki. Wymienionym osobom związano drutem ręce i rozstrzelano ich na
skrzyżowaniu ulicy Hajnowskiej z ulicą Mickiewicza. Zarzucono ofiarom współpracę z
»sowieckim okupantem«. Tak zginęli przedstawiciele pierwszej powojennej władzy gminnej
w Narewce. Świadkowie widzieli, jak po tej zbrodniczej akcji ludzie »Łupaszki«, odchodząc z
Narewki, śpiewali sprośne piosenki. Tak oto polscy żołnierze z Wileńszczyzny pod
dowództwem majora Zygmunta Szendzielarza »Łupaszki« zabijali swoich ideowych
przeciwników, polskich obywateli. Ludzie »Łupaszki« mieli po trzydzieści parę lat. Ich ofiary
były w podobnym wieku – osierocili małe dzieci.
(…) Na co liczył »Łupaszka«? Czyżby nie chciał żyć? Zapewne marzył o nowej wielkiej
wojnie. Rzeczywistość mu nie sprzyjała. Polska Ludowa umocniła się i skazała go na karę
śmierci. III RP po latach zrehabilitowała »Łupaszkę« i jego ludzi, traktując ich jako
partyzantów niepodległościowego podziemia. Rodziny rozstrzelanych PPR-owców zawsze
będą uważać »Łupaszkę« za zbrodniarza”.
Przez wiele miesięcy dziennikarz Robert Wit Wyrostkiewicz walczył, aby ów
zlikwidowany przez polskie podziemie konfident przestał być patronem szkoły podstawowej
w Narewce. Bezskutecznie. I to pomimo opinii białostockiego IPN, w której czytamy między
innymi: „Utrzymanie nazwy Szkoły Podstawowej w Narewce im. Aleksandra
Wołkowyckiego oraz ulicy Aleksandra Wołkowyckiego w tej miejscowości w ich obecnym
brzmieniu jest sprzeczne z polskim porządkiem prawnym. (…) stan ten, który może być
interpretowany jako pochwała zbrodniczej ideologii oraz działalności wymierzonej w
suwerenność polskiego bytu państwowego, jest szkodliwy społecznie, szczególnie w
kontekście wychowawczej misji Szkoły Podstawowej w Narewce”.
164
Art. 13 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej (której z tak wielkim zaangażowaniem
bronią spadkobiercy komunistycznych zbrodniarzy):
„Zakazane jest istnienie partii politycznych i innych organizacji odwołujących się w
swoich programach do totalitarnych metod i praktyk działania nazizmu, faszyzmu i
komunizmu, a także tych, których program lub działalność zakłada lub dopuszcza nienawiść
rasową i narodowościową, stosowanie przemocy w celu zdobycia władzy lub wpływu na
politykę państwa albo przewiduje utajnienie struktur lub członkostwa.”
Artykuł 256 tejże:
„Kto publicznie propaguje faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa lub nawołuje
do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze
względu na bezwyznaniowość, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo
pozbawienia wolności do lat 2.”
Kon-sty-tucja! – towarzysze i towarzyszki z Komitetu Obrony Demokracji. Kon-sty-tucja!
Kon-sty-tucja!
Wspomniana wyżej Narewka to zaledwie mały epizod w wojennej i partyzanckiej biografii
majora Zygmunta Szendzielarza – „Łupaszki”. Przewrotny los tak zdarzył, że musiał
dokonywać dramatycznych wyborów w tragicznej i beznadziejnej sytuacji. Podobnie jak
tysiące innych, wybrał wierność honorowi i Polsce.
*
Miasto Stryj leży na Ukrainie, w obwodzie lwowskim, nad rzeką o tej samej nazwie –
prawym dopływem Dniestru. Przed wiekami król Stefan Batory zobowiązał kupców
przywożących sól do zatrzymywania się w mieście na trzy dni, a w roku 1576 nadał
tamtejszym Żydom przywilej kupowania domów i zakładania sklepów. W połowie XVII
wieku istniały w Stryju liczne cechy: kupiecki, krawiecki, kuśnierski, tkacki, garncarski,
kowalski, ślusarski, kołodziejski, piekarski, bednarski, słodowników, postrzygaczy i
najliczniejszy – szewski, ze specjalnymi przywilejami nadanymi już w 1591 roku przez króla
Zygmunta III Wazę. Korzyści z królewskich przywilejów często jednak były niwelowane
przez najazdy Tatarów, Kozaków, Turków i Wołochów oraz morowe powietrze, pożary czy
zbrojne zatargi mieszczan ze szlachtą pobliskiego Zapłatyna. W uporaniu się z tymi klęskami
pomógł dopiero sprawujący urząd stryjskiego starosty, późniejszy król Jan II Sobieski.
W wyniku I rozbioru Polski miasto weszło w skład Cesarstwa Austriackiego. W 1880 roku
liczyło: 12 625 mieszkańców, w 8081 Polaków. Wielki pożar, który wybuchł 17 kwietnia
1886 roku Zniszczył Stryj niemal całkowicie – spłonęło 646 domów.
Późniejszy major „Łupaszka” urodził się niemalże ćwierć wieku po tej strasznej
katastrofie, kiedy miasto zdążyło się już odbudować. Był najmłodszym synem Karola
Szendzielarza, urzędnika kolejowego i Eufrozyny z Osieckich. Miał dwie siostry i czterech
braci. Marian i Rudolf walczyli o Lwów w 1919 roku (pierwszego odznaczono Krzyżem VM,
drugi poległ w walkach), trzeciego z braci, Adama, rozstrzelali w 1943 roku Niemcy
za działalność w AK.
Zygmunt początkowo uczył się w gimnazjum we Lwowie, potem w II Państwowym
Gimnazjum w Stryju. Miasto należało już wtedy do Polski i było siedzibą powiatu w
województwie stanisławowskim. Jego przygoda z wojskiem rozpoczęła się 14 listopada 1931
roku, kiedy to został słuchaczem Kursu Unitarnego w Szkole Podchorążych Piechoty we
Ostrowi Mazowieckiej.
Po ukończeniu (12 sierpnia 1932) i awansie na kaprala podchorążego, kontynuował naukę
w Szkole Podchorążych w Grudziądzu (od 1 października 1932 do 5 sierpnia 1934). Podczas
dwuletniego pobytu tam nie dał się poznać jako wybitny teoretyk wojskowy, ale zyskał
renomę znakomitego dowódcy liniowego.
Z opinii rotmistrza Władysława Piotrowskiego, który był przełożonym Szendzielarza w
podchorążówce:
165
„Jeżeli chodzi o wyszkolenie kawaleryjskie, nie był wielkim znawcą teorii wojskowej. Nie
tkwił nosem w regulaminach i książkach. Był natomiast świetny w takich dziedzinach, jak
służba polowa i wykształcenie bojowe. Był typem żołnierza w każdym calu, był urodzonym
kandydatem na dowódcę. Na wspólnych ćwiczeniach służby polowej starszego i młodszego
rocznika imponował kolegom talentem dowódczym. (…) Naturę posiadał wybujała, czasem
do przesady. W sposobie życia był nierówny, wybuchowy, raptus. Był przy tym typem
awanturnika. W przystępie wesołego humoru czy złości potrafił po jakiejś kolacji w
«Królewskim Dworze» zainicjować ścięcie szablami hodowanych tam dla dekoracji
oleandrów, co przypłacił, wraz z towarzyszami, surową karą. Charakterystyczną cechą w jego
charakterze była omal chorobliwa przesądność”.
Był więc późniejszy major „Łupaszka” urodzonym żołnierzem i kawalerzystą. Podobnie
jak Sienkiewiczowi Kmicic przekładał „szablę nad prawo” i już za młodych lat zdobył sobie
miano „kawalera z fantazją”, żeby nie powiedzieć zabijaki.
4 sierpnia 1934 roku Prezydent RP Ignacy Mościcki mianował go podporucznikiem. Po
promocji Zygmunt Szendzielarz rozpoczął służbę w 4. Pułku Ułanów Zaniemeńskich w
Wilnie, jako dowódca plutonu. 19 marca 1938 roku otrzymał awans na stopień porucznika,
obejmując jednocześnie dowództwo 2. szwadronu. Zazwyczaj na czele szwadronu służył
oficer w stopniu rotmistrza, toteż powierzenie tej funkcji Szendzielarzowi dowodziło uznania
dla jego talentów dowódczych ze strony przełożonych.
Był też znakomitym jeźdźcem, w okresie służby wojskowej brał udział w licznych
zawodach hippicznych, w konkurencji zwanej dzisiaj WKKW - Wszechstronnym Konkursem
Konia Wierzchowego, zajmując z reguły wysokie miejsca. W tej konkurencji Polacy
dwukrotnie zdobywali przed wojną drużynowe medale olimpijskie – brązowy w Amsterdamie
w 1928 roku i srebrny w Berlinie, w roku 1936. Być może jakiś medal zdobyłby i
Szendzielarz, który wygrał miedzy innymi wojskowe zawody hippiczne, tak zwane
„Militaria” i wojskową olimpiadę hippiczną w Białymstoku w roku 1937. Rok później spadł
jednak nieszczęśliwie z konia. Przez pół roku leżał na desce, lecząc nadwyrężony kręgosłup.
Skutki wypadku odczuwał potem podczas walk w partyzantce.
28 stycznia 1939 roku ożenił się z Anną Swolkień, późniejszą kurierką Armii Krajowej.
Wystawny ślub odbył się w kościele św. Ignacego w Wilnie. Do świątyni ściągnęły tłumy
ciekawskich, a szable krzyżowały się nad głowami nowożeńców. Nie było to szczęśliwy
związek, 16 listopada 1939 roku para doczekała się jednak córki, której dano na imię Barbara
(zm. 30 marca 2012).
W kampanii wrześniowej 4 Pułk Ułanów Zaniemeńskich, pod dowództwem ppłk
Ludomira Wysockiego walczył w składzie Wileńskiej Brygady Kawalerii. W nocy z 5 na 6
września Pułk przeszedł do rejonu Sulejowa, gdzie miał organizować obronę na rzece Pilica. 7
września skoncentrował się w rejonie Przysuchy. Następnego dnia zorganizował obronę na
południe od Radomia. Tam stoczył całodniową ciężką walkę z niemieckimi wojskami
pancernymi. W nocy wycofał się w rejon przyczółka mostowego pod Maciejowicami, gdzie
mężnie bronił się przez cały dzień kolejny.
W nocy z 9 na 10 września, w czasie przeprawy przez Wisłę w rejonie Magnuszewa, Pułk
został rozbity przez Niemców – utonęła cała bron ciężka, wielu żołnierzy i jeszcze więcej
koni. Skoncentrował się ponownie nad Wieprzem, gdzie doszło do reorganizacji i włączenia
resztek jednostki do kombinowanej Brygady Kawalerii, dowodzonej przez pułkownika
Adama Zakrzewskiego. Z pierwotnego składu pozostało tylko dowództwo pułku i 2 szwadron
porucznika Szendzielarza.
Podczas próby przedarcia się na Węgry, 26 września jednostka ponownie została rozbita
przez Niemców. Resztki, z porucznikiem Szendzielarzem, dołączyły do Nowogródzkiej
Brygady Kawaleri, która także szła w kierunku Węgier. Wobec beznadziejnego położenia i
przeważających sił niemieckich i rosyjskich, generał Władysław Anders zdecydował się
166
rozwiązać swoje oddziały, nakazując przebijać się małymi grupami na Węgry. Szendzielarz
dostał się wówczas do niewoli, z której wkrótce uciekł i przedostał się do Lwowa.
Za udział w kampanii wrześniowej został odznaczony Krzyżem Virtuti Militari V klasy.
Po zakończeniu działań wojennych próbował dostać się przez Węgry do Francji, do
odtwarzanego tam Wojska Polskiego. Ponieważ okazało się to niemożliwe, wyjechał na
Litwę, do majątku rodzinnego swojej żony w Szajkunach licząc, że stamtąd łatwiej przedrze
się przez granicę. Mylił się, wcale nie było łatwiej. Włączył się więc do pracy konspiracyjnej
w Wilnie w ramach ZWZ – AK.
Początkowo działał w strukturach tzw. Kół Pułkowych, jednej z licznych w tym czasie
grup konspiracyjnych. Koła Pułkowe powstały już w 1939 roku. Były to związki o nazwach
przedwojennych formacji wojskowych stacjonujących w Wilnie, które w grudniu tamtego
roku weszły w skład ZWZ. Dowodził nimi podpułkownik Aleksander Krzyżanowski „Wilk”,
późniejszy Komendant Okręgu AK w Wilnie. To wtedy właśnie Zygmunt Szendzielarz
przyjął pseudonim „Łupaszka”, który w przyszłości miał budzić tak wielki strach u
komunistów. Pseudonim przejął po słynnym zagończyku z okresu wojny polskobolszewickiej, podpułkowniku Jerzym Dąbrowskim, zamordowanym przez Sowietów w roku
1940. 28 grudnia 1939 roku Koła Pułkowe weszły w skład Służby Zwycięstwu Polski –
Związku Walki Zbrojnej.
We wrześniu 1940 roku utworzono Wileński Pułk Ułanów Śmierci, w którym porucznik
„Łupaszka” stanął na czele jednego ze szwadronów. Pod koniec 1941 roku przeszedł do
komórki dalekiego wywiadu wschodniego, gdzie pracował przez cały rok 1942. Organizował
wówczas siatkę wywiadowczą na linii kolejowej Wilno – Podbrodzie – Ryga.
*
Wiosną 1943 roku Zygmunt Szendzielarz znalazł się w bezpośredniej dyspozycji
Komendy Okręgu Wileńskiego AK. Jego żona, Anna, została w tym czasie aresztowana przez
Niemców i wywieziona na roboty przymusowe do Rzeszy. (Zginęła 24 lutego 1945 roku
podczas alianckiego nalotu na Wagenschwend w Badenii – Wirtembergii).
Pod koniec sierpnia 1943 roku Komenda Okręgu Wileńskiego AK powierzyła „Łupaszce”
stanowisko dowódcy pierwszego oddziału partyzanckiego Armii Krajowej na
Wileńszczyźnie, kwaterującego w okolicach wsi Hatowicze. Oddziałem tym dowodził
wcześniej podporucznik Antoni Burzyński – „Kmicic”, który starał się utrzymywać poprawne
stosunki z działającą w tym samym rejonie I Wileńską Radziecką Brygadą Partyzancką.
Jednak w czerwcu 1943 roku Komitet Centralny Komunistycznej Partii (bolszewików)
Białorusi doszedł do wniosku, że tylko Sowieci mają monopol na walę z Niemcami na
terenach północno-wschodnich Kresów Wschodnich. Polskie oddziały Armii Krajowej i
innych formacji niepodległościowych miały być zwalczane.
Nieświadomy tego porucznik Burzyński wyruszył 26 sierpnia do obozu partyzantów
rosyjskich, chcąc omówić z nimi z nimi wspólną akcję. Po dotarciu na miejsce, Polacy zostali
rozbrojeni i aresztowani. Potem Sowieci napadli znienacka obóz polskich partyzantów,
których również rozbroili.
„Sowieci napadli nas podstępem, jak czyściliśmy broń – wspominał jeden z polskich
żołnierzy. - Otoczyli i rozbroili całą bazę. (...) Komandir Sudarikow i komandir Saszkow
wjechali bryczką, inni za nimi na koniach. Sudarikow zarządził zbiórkę bez broni. Szef bazy
Edward Kilczewski «Ostrowski» nie zgodził się. Krzyknął: «Chłopcy z bronią do mnie!» - ale
wtedy Sowieci wydali komendę brasajorużie! i skierowali w nas swoje pepesze. Zaczęli
strzelać w górę, nad naszymi głowami. Jak oddaliśmy broń, wszystkim kazali położyć się na
ziemi. Franciszek Szurpicki «Brzózka» odmówił oddania broni i wykonania polecenia, by
upaść. Gdy Ruscy podchodzili do niego, wyjął granat i rozerwał się nim”.
Przybyły na miejsce dowódca I Wileńskiej Radzieckiej Brygady Partyzanckiej, Fiodor
Markow, ogłosił aresztowanym, że otrzymał rozkaz ich rozbroić, ponieważ polscy dowódcy
167
prowadzili wrogą działalność wobec ZSRS. Stwierdził także, że Polacy otrzymają nowych
dowódców. Wszyscy zostali przesłuchani, a następnie podzieleni na dwie grupy. Jedną,
składającą się z około osiemdziesięciu ludzi, rozstrzelano. Pozostałym oznajmiono, że ich
nowym dowódcą będzie kapitan Wincenty Mroczkowski ps. „Zapora”, a rozkazy będą
otrzymywać od polskich władz w Moskwie. Partyzanci otrzymali rozkalibrowane karabiny i
po pięć sztuk amunicji, po czym pozwolono im na odejście. Współpraca nowego oddziału któremu nadano imię Bartosza Głowackiego - z sowieckimi partyzantami była bardzo krótka.
W wyniku masowych dezercji, po trzech tygodniach jednostkę rozwiązano, a ci, którzy nie
zdążyli uciec, zostali włączeni w szeregi kilku rosyjskich formacji partyzanckich.
Po „Kmicicu” wszelki ślad zaginął. Lidia Lwow, o której więcej za chwilę, wspomniała,
że widziała podporucznika Burzyńskiego w obozie Markowa. Mówił, że mają go wywieźć do
Moskwy. Istnieje jeszcze inna, niesprawdzona wersja, przekazana przez bratową „Kmicica”.
Helena Burzyńska spotkała po wojnie pewnego Żyda. Berkę - rzeźnika, byłego partyzanta z
drużyny Markowa. Według jego relacji „Kmicica” długo torturowano. Zawieszono go za
związane z tyłu ręce na konarze drzewa, a gdy już wisiał, przypiekano mu ogniem pięty i
zdzierano żywcem skórę. Miał umrzeć w trakcie tortur. Zakopano go pod drzewem, na
którym skonał, na terenie sowieckiej bazy.
Wersji tej wykluczyć nie można. Jest ona zgodna z atmosferą okrucieństwa tamtych lat, z
barbarzyńskimi praktykami, które były wówczas stosowane. To, że „Kmicica” zabito,
przyznali później sami Rosjanie w rozmowach z polskimi partyzantami.
Tego rodzaju doświadczenia (i jeszcze kilka innych, o których będzie mowa)
ukształtowały w Zygmuncie Szendzielarzu przekonanie o bezsensowności zawierania
kompromisów z komunistami. Sformułowały także niezłomność, którą będzie wykazywał się
długo jeszcze po podpisaniu przez zwycięzców II wojny światowej traktatów pokojowych.
W dawnym oddziale „Kmicica” „Łupaszka poznał sanitariuszkę Lidię Lwow pseudonim,
„Lala”.
„Nie potrafiłam wysiedzieć w miejscu, w kuchni – wspominała ten moment pani Lidia. Pomagałam chłopcom. Nosiłam torbę z opatrunkami, zajmowałam się rannymi, bo
początkowo nie było w pobliżu żadnego lekarza. Byliśmy zdani na siebie. Któregoś dnia,
podczas jeden z cięższych walk z Niemcami, przybiegł do mnie, poprosił, bym pobiegła do
bazy po amunicję, której nie zabrał. Zrobiłam, co kazał. Niestety w drodze powrotnej, biegnąc
przez pole, usłyszałam strzał. Kula trafiła w moje ramię. Zygmunt też został ranny. To wtedy
pojawiły się uczucia”.
Urodziła się w rosyjskiej, prawosławnej rodzinie książęcej, 14 listopada 1920 roku w
Moskwie. Była córką inżyniera rolnika (agronoma), który wkrótce potem uciekł z rodziną
przed bolszewikami do Polski i osiadł w Nowogródku. Jej pradziadek skomponował hymn
Bohu cara chrani. Miłość do języka polskiego przez dwa lata wbijały jej siostry nazaretanki.
Ukończyła gimnazjum w Święcianach i rozpoczęła studia prawnicze na Uniwersytecie
Stefana Batorego w Wilnie. Po agresji Związku Sowieckiego na Polskę odbyła
kilkumiesięczny kurs nauczycielski i została nauczycielką w wiejskiej szkole w Pleciaszach
nad jeziorem Narocz, a później w pobliskiej wsi Kupa. [Sorry, ale ta wieś naprawdę się tak
nazywa].
Latem 1943 wstąpiła do oddziału partyzanckiego AK podporucznika Antoniego
Burzyńskiego „Kmicica”, jako sanitariuszka. Po rozbiciu jednostki przez Rosjan przeszła do
5. Brygady Wileńskiej, z którą wzięła udział w wielu bitwach, między innymi z Niemcami
pod Worzianami 31 stycznia 1944 roku - gdzie została ranna - i ze zgrupowaniem sowieckiej
partyzantki pod Radziuszami trzy dni później. W sierpniu 1944 roku, mianowana
podporucznikiem, przeszła wraz z Brygadą na Białostocczyznę. Po śmierci żony Zygmunta
Szendzielarza została jego towarzyszką życia.
168
Nigdy nie została oficjalną żoną „Łupaszki”, ale gdzieś w 1944 roku powiedział o niej
przy swoim adiutancie: „oficjalna narzeczona”, bo z żoną był w separacji. Dla jego córki Basi
pani Lidia była potem jak matka.
„Nie mieliśmy ślubu, bo nie było jak go wziąć – opowiadała Lidia Lwow. - Ukrywaliśmy
się pod obcymi nazwiskami, co miesiąc zmienialiśmy miejsce zamieszkania. Zresztą mnie
wcale na tym ślubie nie zależało. W «Łupaszce» byłam zakochana, żyliśmy jak małżeństwo”.
*
Zadaniem porucznika „Łupaszki” po dotarciu do dawnego oddziału „Kmicica” było
odtworzenie jego wartości bojowej. Luźne, błąkające się grupki tych, którym udało się ujść z
pogromu, skupiły się wokół swego dowódcy. Dołączyli do nich wkrótce ci, którzy uciekli z
oddziałów sowieckich. Szybko przekształcili się w rękach Zygmunta Szendzielarza w silny,
bojowy oddział, który na przełomie września i października 1943 roku liczył już około stu
ludzi. Przyjął nazwę 5 Wileńskiej Brygady AK, zwanej nieoficjalnie (w uznaniu poniesionych
ofiar) „Brygadą Śmierci”.
Terenem jej działania były okolice leżące na północny wschód od Wilna, a cechą
charakterystyczną ciągłe przemieszczanie się, co utrudniało jego namierzenie i rozbicie.
Atakowano zwykle całością brygady, która koncentrowała się przed daną akcją. Głównym
zadaniem oddziału była ochrona polskich wsi przed grabieżami rosyjskimi, a także walka
z Niemcami i kolaborującą z nimi litewską policją. Rozbijanie sowieckich band ułatwiał fakt,
iż większość z nich była źle zorganizowana i często zamroczona alkoholem.
W styczniu 1944 roku obsada personalna sztabu 5 Brygady przedstawiała się następująco:
Dowódca – porucznik Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka”.
Adiutant brygady – podporucznik Longin Wojciechowski „Ronin”.
Szef kancelarii – plutonowy Ludwik Waldek „Oran”.
Łącznik – plutonowy Wacław Beynar – „Orszak”.
Szef żandarmerii - Mieczysław Chojecki „Podbipięta”.
Lekarz – Konstanty Pukianiec „Strumyk”.
Kapelan - ksiądz Aleksander Grabowski „Ksiądz Ignac”
Pododdziały:
1 pluton – dowódca: porucznik Wiktor Wiącek „Rakoczy”.
2 pluton – dowódca: Mieczysław Kitkiewicz „Kitek”.
3 Pluton – dowódca: Antoni Rymsza „Maks”.
4 Pluton – dowódca: podporucznik Czesław Karol Kozłowski „Bohun”, który
przewodniczył jednocześnie sądowi wojskowemu.
5 Pluton – dowódca: podchorąży Antoni Dubaniewicz „Żbik”.
6 Pluton (kawalerii) – dowódca: porucznik Roman Bamburski „Dornik”.
Oddziały „Łupaszki” cechowała żelazna dyscyplina wojskowa. Partyzanci byli jednakowo
umundurowani, nad lewą górną kieszenią munduru wielu żołnierzy nosiło ryngraf z
wizerunkiem Matki Boskiej Ostrobramskiej oraz orła w koronie – godło Polski. Dzień
zaczynano i kończono modlitwą. Wszelkie naruszenia dyscypliny były surowo karane. Za
żywność i nowe ubrania płacono funduszami zdobytymi na jednostkach administracji
komunistycznej.
W styczniu 1944 roku komendant Okręgu Wileńskiego AK podpułkownik Aleksander
Krzyżanowski „Wilk”, odznaczył Zygmunta Szendzielarza za zasługi w walce Krzyżem
Walecznych.
25 stycznia „Łupaszka” uczestniczył w rozmowach, jakie odbyły się we wsi Swejgin
pomiędzy przedstawicielami Okręgu Sarny AK i niemieckimi władzami wojskowymi. W
kolejnych rozmowach, kilkanaście dni później, nie brał już udziału. Rozmowy zakończyły się
niepowodzeniem, jednakże w okresie Polski Ludowej stały się przyczyną bezpodstawnych
oskarżeń między podpułkownika Krzyżanowskiego i Szendzielarza o kolaborację z
169
niemieckim okupantem. Wbrew twierdzeniom także i dzisiejszych propagandystów, nie ma w
tym nic szokującego. Dowódcy operujący na Kresach II RP podejmowali taką „kolaborację”,
aby czasowo zawiesić walkę z okupantem niemieckim i skupić się na przeciwdziałaniu
bandom sowieckiej partyzantki, terroryzującym i mordującym ludność cywilną. (Kolaboracja
z okupantem rosyjskim do dziś nie budzi u całkiem sporej liczby „Polaków” żadnych
negatywnych konotacji).
*
Rankiem 31 stycznia 1944 roku Niemcy zorganizowali lokalną operację antypartyzancką.
Ich
dziewięćdziesięcioosobowy oddział,
wzmocniony Ukraińcami,
zaatakował
przebywających w Worzianach polskich partyzantów. Jednak dzięki przestrzeganiu przez
„Łupaszkę” zasady rozśrodkowania sił, na atakujących uderzyły wtedy od tyłu dwa plutony 5
Brygady: 2 pluton Mieczysława Kitkiewicza „Kitka” oraz 3 pluton Antoniego Rymszy
„Maksa”. Prawie trzygodzinna potyczka zakończyła się panicznym odwrotem sił niemieckoukraińskich, które straciły aż czterdziestu trzech ludzi: dwóch oficerów, dziewięciu
podoficerów i dwudziestu ośmiu żołnierzy (czterech żołnierzy uznano za zaginionych). Po
stronie polskiej poległo szesnastu partyzantów. Okupanta zaskoczył bardzo fakt, że Brygada
nie ograbiła z pieniędzy niemieckiego i ukraińskiego truchła.
Trzy dni później 5. Brygada została napadnięta przez liczący ponad półtora tysiąca ludzi
oddział partyzantki sowieckiej, który postanowił wykorzystać jej osłabienie po bitwie z
Niemcami. Pod silnym ogniem nieprzyjaciela, po zapadnięciu zmierzchu porucznik
Szendzielarz polecił zorganizować przeprawę przez rzekę Straczę, prawy dopływ Wilii. Na
drugim brzegu ubezpieczał przeprawę 1 pluton Wiktora Wiącka „Rakoczego”. Zamiar
powiódł się przy minimalnych stratach własnych (jeden partyzant zginął, jeden utopił się,
sześciu zostało rannych).
Do starć z Rosjanami dochodziło coraz częściej. Następnego dnia pod Radziuszami, w
potyczce z nimi „Maks” stracił trzech ludzi, odebrał jednak dwie furmanki z zagrabionym
miejscowej ludności mieniem, zabijając przy okazji wielu wrogów. Do zwarcia doszło też w
drugiej połowie lutego w Suproniętach, Jasieniu, Polanach, Straczy i Niestaniszkach. W tej
ostatniej miejscowości doszło do walki z oddziałem sowieckich spadochroniarzy.
Nie zapomniano też o Niemcach i ich litewskich kolaborantach. Dowodzony przez
Mieczysława Kitkiewicza 2 pluton zlikwidował trzydziestoosobowy posterunek żandarmerii
niemieckiej w Żukojniach Strackich, a 3 pluton Antoniego Rymszy posterunek litewskiej
policji w Polanach na wschód od Kiemieliszek. W obu tych akcjach brygada zdobyła spore
ilości broni. Pod koniec lutego liczyła już ponad trzysta osób.
9 kwietnia 1944 roku, po odprawie w komendzie Okręgu w Wilnie, „Łupaszka” udał się
do swojej teściowej, Wandy Swolkień, która opiekowała się jego córką, Basią Szendzielarz.
Został tam schwytany przez Litwinów, którzy przekazali go władzom niemieckim.
Aresztowanie miało charakter przypadkowy, przy okazji obławy na inny oddział partyzancki,
dowodzony przez szwagra „Łupaszki”, Edwarda Swolkienia „Szaszkę”.
Został przewieziony do więzienia w Kownie. Tam Niemcy zaproponowali
Szendzielarzowi zaniechanie walk i wspólną akcję przeciwko sowieckiej partyzantce oraz
dostawy uzbrojenia. „Łupaszka” odmówił, zasłaniając się brakiem pełnomocnictw do
czynienia tego typu ustaleń. Pod koniec kwietnia znalazł się na wolności. Istnieją dwie wersje
tego, jak udało mu się opuścić więzienie. Jedna mówi, że zdołał uciec z transportu z Kowna
do Wilna, druga – że Niemcy go po prostu zwolnili go chcąc udowodnić chęć współpracy
z Wileńską AK i licząc na nawiązanie ponownych kontaktów.
Pod koniec maja nastąpiło skoncentrowanie czterech brygad AK w celu utworzenia
większych zgrupowań partyzanckich. Brygada „Łupaszki” weszła w skład 2 Zgrupowania
Okręgu Wilno Armii Krajowej. Cała akcja związana była z przygotowaniami do zdobycia
Wilna w ramach planowanej operacji „Ostra Brama”.
170
*
20 czerwca 1944 roku litewski oddział pomocniczy policji niemieckiej
(Schutzmannschaft) dokonał pacyfikacji wsi Glinciszki, mordując trzydziestu ośmiu
niewinnych mieszkańców. Był to odwet za śmierć czterech litewskich policjantów w starciu z
5 Wileńską Brygadą AK. Znaczną część ofiar stanowiły kobiety i dzieci (większość mężczyzn
wyszła w tym czasie do pracy). Pracownicy będącego wówczas w niemieckim zarządzie
pobliskiego majątku Landbewirstschaftungsgesellschaft Ostland, już zamknięci przez
litewskich policjantów w dawnej kaplicy glinciskiego pałacu, też prawdopodobnie mieli być
rozstrzelani. Uratował ich przyjazd członków niemieckiego zarządu, którzy spłoszyli
napastników.
Litewskie bataliony Schutzmannschaft już wcześniej dopuszczały się mordów na polskiej
ludności cywilnej, między innymi w Pawłowie, Adamowszczyźnie i Sieńkowszczyźnie.
„Łupaszka” nie raz i nie dwa ostrzegał nieprzyjaciela, wzywając do zaprzestania napadów…
Kiedy wojska niemieckie wkraczały latem 1941 r. na terytorium Litwy, miejscowa ludność
witała je jak wyzwolicieli spod sowieckiego reżimu. Wielu Litwinów działało w oddziałach
partyzanckich, atakujących uchodzącą Armię Czerwona. Rozbrojone litewskie oddziały
powstańcze zostały w dużej części przekształcone w 24 bataliony samoobrony (SelbschutzBataillone) 23 strzeleckie i 1 konny. Przy każdym batalionie była niemiecka grupa
łącznikowa w składzie oficera i 5-6 starszych podoficerów. Uzbrojenie było niemieckie lub
zdobyczne sowieckie. W listopadzie 1941 r. bataliony samoobrony przekształcono w
bataliony policji pomocniczej (Schutzmannschaftsbataillonen), zwane też batalionami
Schuma. Liczyły ogółem ok. 8,4 tysiąca ludzi, zaś każdy miał ok. 500-600 policjantów.
Dowódcami batalionów byli w większości b. oficerowie armii litewskiej. Do zadań
batalionów Schuma należała ochrona niemieckich obiektów wojskowych i linii
komunikacyjnych, a także walka z partyzantką. Współpracowały ściśle z niemiecką
Ordnungspolizei.
Podczas
operacji
antypartyzanckich
często
wspierały SD
Einsatzkommandos. Część litewskich batalionów Schuma było zaangażowanych w
mordowanie Żydów. W lipcu 1944 r. na bazie czterech batalionów został sformowany w
Kownie 1 Litewski Ochotniczy Pułk Policyjny. Wobec wkroczenia Armii Czerwonej na
terytorium Litwy zamiast, przeciwko partyzantom, został on rzucony na front, podobnie jak
niektóre bataliony Schuma. Pod koniec 1944 większość litewskich policjantów została
rozbrojona, zaś bataliony rozformowane. Litwini zasilili różne naziemne jednostki
Luftwaffe. Jedynie trzy bataliony (nr 5, 13 i 256) nie zostały rozformowane, gdyż były
okrążone wraz z niemieckimi wojskami w tzw. Kotle Kurlandzkim. Skapitulowały na
początku maja 1945 r.
Przybyły wraz z niemieckimi zarządcami bezpośredni administrator majątku, Władysław
Komar, ojciec późniejszego złotego medalisty olimpijskiego w pchnięciu kulą (Monachium
1972 rok), został zabity przez litewskich nacjonalistów w drodze powrotnej do Wilna. Mimo
obecności niemieckiego kapitana, wyciągnięto go z samochodu w okolicach Podbrzezia i
zmasakrowano, biorąc podobno za komendanta Okręgu Wileńskiego AK Aleksandra
Krzyżanowskiego „Wilka”.
Trzy dni później pododdziały 5. Brygady dokonały na rozkaz świeżo awansowanego
rotmistrza Zygmunta Szendzielarza akcji odwetowej w ufortyfikowanej wsi Dublinki,
zamieszkałej przez litewskich osadników wojskowych. Akcją dowodzili bezpośrednio
podkomendni Szendzielarza - Jan Więcek „Rakoczy” i Antoni Rymsza „Maks”. Wobec braku
dokumentacji nie wiadomo do końca, na ile „Rakoczy” i „Maks” realizowali polecenia
bezpośredniego przełożonego, a na ile działali samowolnie. Samego „Łupaszki” w
Dublinkach nie było.
171
Miejsce ataku wybrano nieprzypadkowo, tam właśnie mieszkały rodziny niektórych
litewskich policjantów, odpowiedzialnych za zbrodnie w Glinciszkach. Przez zaskoczenie
został zdobyty bunkier, złamano również opór stawiany polskim partyzantom podczas
wkraczania do samej wsi. Posługując się listą osób współpracujących z aparatem
okupacyjnym, żołnierze „Łupaszki” rozstrzelali dwudziestu siedmiu mieszkańców Dublinek,
w tym kobiety i dzieci. Niestety, wśród ofiar ataku, w niewyjaśnionych do dziś
okolicznościach znalazła się też Polka, Anna Górska, z czteroletnim synkiem.
Zaznaczyć należy, że istnieją dwie różniące się wersje, które oddziały dokonały akcji w
Dubinkach. Według pierwszej, dowódca 5 Brygady Zygmunt Szendzielarz, po otrzymaniu
meldunku o masakrze w Glinciszkach samowolnie nakazał swoim żołnierzom dokonanie
odwetu, łamiąc tym samym rozkaz komendanta Okręgu Aleksandra Krzyżanowskiego
„Wilka” z 12 kwietnia, zakazującego represji na ludności cywilnej.
„Wobec tej niesłychanej i ohydnej zbrodni i wobec tego, że ostrzeżenie moje nie
poskutkowało, poleciłem podległym mi oddziałom Armii Krajowej wykonanie odwetu na
oddziałach litewskich brzmiał rozkaz «Wilka». - Ponadto komunikuję, że moralni sprawcy
mordu będą ukarani na mocy wyroku sądu specjalnego”.
Jednocześnie „Wilk” nakazał majorowi Mieczysławowi Potockiemu „Węgielnemu”
dokonanie bezkrwawego rajdu na teren Litwy Kowieńskiej, mającego być demonstracją siły
polskich oddziałów. Według drugiej wersji, akcja w Dubinkach była częścią tego właśnie
rajdu, a wzięły w nim udział, prócz 5. Wileńskiej Brygady AK, także brygady „Narocz” i
„Brasławska”.
„Sprawa honorowania «Łupaszki» przez polskie władze od lat budzi sprzeciw na Litwie –
płacze «Gazeta Wyborcza» piórami Wojciecha Czuchnowskiego i Aleksander Radczenki. Gdy w 2007 r. prezydent Lech Kaczyński odznaczył Szendzielarza Krzyżem Wielkim Orderu
Odrodzenia Polski, odczytano to jako gest nieprzyjazny. «To jakby naplucie w twarz
Litwinom, dla których on był rzeźnikiem, ludobójcą» - powiedział wtedy Vytautas
Landsbergis, pierwszy prezydent niepodległej Litwy».
Tym razem jest w zasadzie cicho. Litwa liczy bowiem na odwilż w stosunkach z Polską i
woli nie drażnić potencjalnego partnera strategicznego, a nacjonalistyczna litewska prawica
(zazwyczaj antypolska) z dużą sympatią patrzy na «dobrą zmianę» dokonywaną przez PiS. I
marzy o takiej zmianie na Litwie.
W tej sytuacji krytykowanie Warszawy byłoby więc szkodzeniem własnym planom
politycznym”.
*
Na przełomie czerwca i lipca 1944 roku Armia Czerwona rozpoczęła operację
„Bagration”, czyli wielką ofensywę, mającą na celu zniszczenie przebywającej na terenach
dzisiejszej Białorusi niemieckiej Grupy Armii „Środek” (Była to prawdopodobnie największa
klęska Wehrmachtu podczas II wojny światowej). Polskie oddziały partyzanckie przystąpiły
natomiast do wykonania zadań operacji „Burza”, której zadaniem było nękanie wycofujących
się Niemców i pokazanie światu przynależności Wileńszczyzny i całych Kresów Wschodnich
do Polski.
W czerwcu 1944 roku Sztab Wileńskiego Okręgu AK wydał rozkaz o
samodzielnym zdobyciu Wilna. Chodziło o wyzwolenie miasta spod okupacji niemieckiej i
opanowanie go przed nadchodzącymi oddziałami Armii Czerwonej. Autorem tej operacji,
noszącej kryptonim „Ostra Brama”, był ppłk Aleksander Krzyżanowski „Wilk”. Plan
zakładał, że po rozpoczęciu akcji Niemcy przestraszą się nadchodzących Rosjan i w panice,
albo przynajmniej mocno zdezorganizowani, opuszczą Wilno. Na osobisty rozkaz Hitlera
zostało ono jednak obsadzone przez liczący siedemnaście tysięcy garnizon i zamienione silnie
ufortyfikowaną twierdzę.
172
Operacja rozpoczęła się 7 lipca 1944 roku i wzięło w niej udział około trzynastu tysięcy
żołnierzy AK. Cztery tysiące w bezpośrednim szturmie na miasto, reszta w zewnętrznych
atakach na linie komunikacyjne i pojedyncze oddziały Wehrmachtu. Tego samego dnia
wieczorem jednak, do zdobywania Wilna przystąpili Sowieci – sto tysięcy żołnierzy,
wspieranych przez czołgi i lotnictwo.
AK-owcy nie mieli ciężkiej broni, niemiecki garnizon dysponował pociągiem pancernym.
Mimo to oddziały garnizonu konspiracyjnego AK miasta Wilna, które wobec spóźnionego
dotarcia rozkazów rozpoczęły atak z kilkugodzinnym opóźnieniem, opanowały własnymi
siłami prawobrzeżną część miasta i współdziałając z jednostkami sowieckimi, zaatakowały w
części lewobrzeżnej. 13 lipca Wilno zostało zdobyte. Niemcom nie pomogło zrzuconych w
okolicach kilkuset spadochroniarzy. Na Górze Zamkowej załopotał biało-czerwony sztandar.
Po kilku godzinach Rosjanie zamienili go na czerwony…
Oddziały polskie, atakujące Wilno z zewnątrz, zagrodziły drogę wycofującym się z Wilna
Niemcom, staczając z nimi 13 lipca krwawą bitwę pod Krawczunami. Zginęło w niej bądź
trafiło do niewoli blisko tysiąc Niemców. W całej operacji „Ostra Brama” zginęło prawie
pięciuset żołnierzy AK, a ponad tysiąc zostało rannych.
W sytuacji niezrealizowania politycznych planów, czyli wystąpienia w zdobytym Wilnie
jako gospodarz, ppłk Krzyżanowski postanowił podjąć rozmowy ze stroną sowiecką. 12 lipca
dostał zaproszenie do kwatery dowódcy 3. Frontu Białoruskiego generała Iwana
Czerniachowskiego w Smorgoniach. Ze strony sowieckiej rozmowy prowadził generał
brygady, który jednak nie przedstawił się ani nie określił swojej funkcji. Krzyżanowski
wystąpił wobec Sowietów z propozycją kontynuowania współpracy wojskowej. Ci natomiast
chcieli tylko wykorzystać żołnierzy AK jako zwiadowców lub przewodników jednostek
frontowych…
Jednocześnie 13 lipca zakończyły się wspólne rosyjsko-polskie walki o wyzwolenie
Wilna. Następnego dnia doszło do kolejnego spotkania, na którym strona sowiecka
nieoczekiwanie zgodziła się na postulat utworzenia z oddziałów AK Okręgów Wileńskiego i
Nowogródzkiego samodzielnej jednostki w składzie dwóch dywizji piechoty i
zmotoryzowanej brygady kawalerii, pod polskim dowództwem w składzie 3. Frontu
Białoruskiego. Uzbrojenie, wyposażenie i wyżywienie dostarczyć miała Armia Czerwona. Do
17 lipca ppłk Krzyżanowski zobowiązał się dostarczyć konkretne propozycje dotyczące
organizacji podległych mu oddziałów.
W rzeczywistości propozycja sowiecka była wybiegiem, który miał uśpić czujność
Polaków i pozwolił przygotować się do likwidacji oddziałów AK. W tym celu w rejon Wilna
zostały przerzucone wojska NKWD, dowodzone przez generała Iwana Sierowa. Rankiem 17
lipca rosyjski oficer łącznikowy przekazał „Wilkowi” zaproszenie do Wilna od generała
Czerniachowskiego w celu podpisania ostatecznego porozumienia. Ponieważ polski dowódca
zamierzał się tam udać w asyście szwadronu kawalerii, Rosjanin nalegał na pośpiech.
Ostatecznie ppłk Krzyżanowski pojechał do Wilna jedynie ze swoim szefem sztabu,
cichociemnym, majorem Teodorem Cetysem pseudonim „Sław” i kierowcą.
Podczas spotkania Polacy zostali zdradziecko rozbrojeni i aresztowani. Wieczorem tak
samo postąpiono z większością oficerów AK, którzy przybyli w okolice Wołkorabiszek na
rzekomą odprawę z komendantem Okręgu. Tylko cześć żołnierzy zdołała zbiec. Sowieci
internowali niespełna sześć tysięcy żołnierzy. Internowani w większości odmówili wstąpienia
do armii Berlinga, za co zostali wywiezieni do Kaługi, gdzie przez kilka lat służyli w
batalionach roboczych Armii Czerwonej przy wyrąbie lasu. Oficerów aresztowano, osądzono
i wywieziono do Riazania.
*
Zygmunt Szendzielarz od początku przeciwny był planom zdobycia Wilna. Zbyt dobrze
znał Rosjan, nie wierzył im i podejrzewał, co stanie się później. Któregoś dnia oznajmił nawet
173
dowódcom swoich pododdziałów, że „nie ma zamiaru defilować przed Ruskimi”. Innym
razem powiedział: „Nie będziemy wojować razem pod Wilnem (…) tutaj czeka nas grób i
mogiła”. Swoje przekonanie wyrażał w często cytowanych słowach: „Niech mnie historia
osądzi, ale nie chcę, żeby kiedykolwiek nasi żołnierze byli wieszani na murach i bramach
Wilna”. Być może dlatego 5. Wileńska Brygada AK, licząca w tym dniu około sześciuset
partyzantów, nie została wyznaczona do wzięcia udziału w bezpośrednim szturmie na Wilno.
Żołnierze „Łupaszki” tworzyli oddziały zabezpieczające akcję, zaatakowali też miasto
Suderwa.
Kiedy wileńskie i nowogródzkie AK zostało rozbite przez NKWD, 5. Brygada zeszła do
jeszcze większej konspiracji - jej nazwa została zmieniona, podobnie jak pseudonimy
dowódców. Funkcjonowała odtąd przez jakiś czas jako „Brygada Warszawska”, Szendzielarz
przyjął zaś nowy pseudonim – „Żelazny”.
Uciekając przed depczącymi im po piętach Rosjanami, manewrując pośród oddziałów
niemieckich, ludzie „Łupaszki” (będziemy jednak ciągle tak go nazywać), dotarli do Puszczy
Grodzieńskiej. Na swoją siedzibę wybrał bunkier w Puszczy, który został wyposażony w
pomieszczenie na wzór kuchni, a nawet łaźnię parową. Tam łączniczka powiadomiła go
o aresztowaniu „Wilka” i jego sztabu przez Sowietów. Sprawdziły się więc przypuszczenia
o ich nieuczciwych zamiarach. Został również poinformowany, że NKWD intensywnie
poszukuje Brygady i jej dowódcy.
23 sierpnia miejsce ukrycia zostało odnalezione przez rosyjskich agentów. Otoczony przez
Armię Czerwoną Zygmunt Szendzielarz podjął decyzję o rozformowaniu jednostki – mimo
zapewnień Rosjan (a może właśnie dlatego), że Brygada zostanie wcielona do wojska
generała Zygmunta Berlinga. Małymi grupami partyzanci przebijali się do lasów
augustowskich.
„W roku 1943 udało się dogadać z sowiecką partyzancką, mijaliśmy się z nimi w lasach
bez strzału – wspominała Lidia Lwow. - Wszystko zmieniło się wraz z odwrotem Niemców z
Wileńszczyzny. Sowieci uderzyli na nas z dwóch stron. «Łupaszka» dostał propozycję
włączenia jego oddziału do wojska polskiego walczącego u boku armii radzieckiej. W tych
okolicznościach zdecydował się na rozwiązanie brygady i danie wolnej ręki swoim
towarzyszom broni”.
Wraz z Lidią Lwow „Lalą”, „Łupaszka” ukrywał się przez jakiś czas w kilku różnych
wsiach Podlasia. Szczególnie upodobał sobie Kierutyki. Reszta partyzantów została
rozlokowana po pobliskich gospodarstwach.
Niestety, także i tam wytropili ich wszechobecni kapusie. Zdrada jednego z partyzantów
spowodowała aresztowanie większości członków Brygady. Zostało ich wszystkich razem
około dwudziestu. Wiernych do końca…
Znów trzeba było uciekać. Wraz z „Lalą” i kilkoma jeszcze żołnierzami, „Łupaszka”
znalazł schronienie… w dole po ziemniakach. Przetrwanie zimy w takich warunkach było
jednak niemożliwe. Zamelinowali się więc u działaczy AK w Kiersnowie.
19 stycznia 1945 roku Komendant Główny AK generał Leopold Okulicki „Niedźwiadek”
wydał rozkaz rozwiązujący Armię Krajową. Pułkownik „Mścisław”, Władysław Liniarski,
który kierował Okręgiem Białostockim AK postanowił jednak kontynuować działalność w
ramach konspiracyjnej Armii Krajowej Obywateli (AKO). Wielu z partyzantów było
dokumentnie „spalonych”, ich powrót do życia codziennego mógł się zakończyć ujęciem.
Ciągłe ukrywanie się i przeprowadzki w celu uniknięcia dekonspiracji pogarszały dodatkowo
położenie.
Szendzielarz podporządkował się wraz z resztkami swego wojska „Mścisławowi”. Ten
nakazał mu przejście do Puszczy Białowieskiej i zorganizowanie tam ugrupowania złożonego
z rozbitków z nowogródzkich i wileńskich oddziałów AK. Awansowany na stopień majora i
mianowany dowódcą partyzantki Okręgu Białystok, „Łupaszka” przystąpił do wykonania
174
zadania. Cała zimę poświęcił na odtworzenie zdolności bojowej 5. Wileńskiej Brygady,
ściągnął również z Wileńszczyzny do Bielska Podlaskiego teściową i córkę. Do oddziału
wciąż przybywali nowi partyzanci, wkrótce zebrało ich się około dwustu. (Kiedy we wrześniu
1945 roku major Szendzielarz otrzymał rozkaz rozformowania Brygady, miał pod bronią
około trzystu ludzi).
Struktura odtworzonej 5 Wileńskiej Brygady AK przedstawiała się następująco:
Dowódca – major Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka”
Zastępca dowódcy – porucznik Lech Beynar „Nowina” (późniejszy Paweł Jasienica)
Adiutant – porucznik Jerzy Jezierski „Stefan”.
Dowódca 1 szwadronu – porucznik Zygmunt Błażejewicz „Zygmunt”.
Dowódca 2 szwadronu – podporucznik Romuald Rajs „Bury”:
Dowódca 1 kompanii szturmowej – porucznik Jan Mazur „Piast”.
Dowódca 4 szwadronu – porucznik Marian Pluciński „Mścisław”
Dowódca drużyny podoficerskiej – podporucznik Jan Zaleski „Zaja”.
Wspomniany wyżej Lech Beynar (1909-1970) znany jest powszechnie jako Paweł Jasienica.
Polski historyk, pisarz historyczny, eseista i publicysta „Tygodnika Powszechnego”, autor
cyklu esejów historycznych Polska Piastów (1960), Polska Jagiellonów (1963) oraz
Rzeczpospolita Obojga Narodów (1963) w którym przedstawił własną, publicystyczną
koncepcję filozofii historii Polski, wyłożoną wcześniej w Myślach o dawnej Polsce (1960).
W czasie II wojny światowej oficer Armii Krajowej, od jesieni 1944 r., po dezercji z
Ludowego Wojska Polskiego, był żołnierzem 5 Wileńskiej Brygady AK, przez pewien czas
adiutantem samego dowódcy, Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”. Ranny w lipcu 1945 r.,
opuścił brygadę i uniknął losu większości jej oficerów, skazanych na karę śmierci.
W 1964 roku, w związku z zaostrzeniem cenzury, Jasienica wraz z 33 innymi polskimi
intelektualistami podpisał „List 34” skierowany do premiera Józefa Cyrankiewicza. Reakcją
na to wystąpienie było nasilenie inwigilacji pisarza. W połowie lat sześćdziesiątych donosiło
na niego co najmniej trzydziestu agentów. Prześladowano go za sprzeciwianie się cenzurze i
aktywną działalność w opozycji liberalno-demokratycznej. Od roku 1966 był
wiceprzewodniczącym polskiego PEN Clubu. Brał udział w protestach przeciw zdjęciu z
afisza Dziadów w reżyserii Kazimierza Dejmka. Poparł też otwarcie protest młodzieży
akademickiej w marcu 1968 roku, co doprowadziło do zakazu publikacji pisarza w latach
1968–1970 i usunięcia go ze Związku Literatów Polskich. Władze PRL z Władysławem
Gomułką na czele oskarżyły go o liczne morderstwa na zlecenie „Łupaszki” na obszarze
Białostocczyzny oraz Podlasia. Gomułka publicznie pomówił pisarza o współpracę z
aparatem władzy, mówiąc że „Śledztwo przeciwko Jasienicy zostało umorzone z powodów,
które są mu znane. Został on zwolniony z więzienia”. Pomówienie to Lech Beynar odebrał
bardzo ciężko i stanowiło dla niego problem aż do śmierci
*
Mimo fatalnego obrotu spraw po zakończeniu II wojny światowej, major „Łupaszka” nie
uległ wszechobecnemu defetyzmowi. W kwietniu 1945 roku wznowił działania zbrojne.
Nadal liczył na konflikt pomiędzy Anglosasami a ZSRR. 5. Wileńska Brygada skupiła się na
likwidacji szpicli NKWD, dokonywanej według sporządzanych list. Po każdej egzekucji
zostawiała listy wyjaśniające pobudki, którymi kierowali się partyzanci. Walczyli z
oddziałami Armii Czerwonej i Ludowego Wojska Polskiego, z formacjami NKWD, Korpusu
Bezpieczeństwa Wewnętrznego, atakowali posterunki milicji, strzelali do funkcjonariuszy
bezpieki i działaczy PPR, chronili ludność przed pospolitymi bandytami, których w owym
czasie nie brakowało. Uznawano ich za jeden z najgroźniejszych i najskuteczniejszych
oddziałów podziemia antykomunistycznego na terenie Białostocczyzny.
175
Wiosną weszli do białostockiej wsi Narewka…
W początkach września 1945 roku, na rozkaz Komendy Okręgu Białostockiego AKO
wydany w związku z zarządzoną przez Delegaturę Sił Zbrojnych na Kraj akcją
„rozładowywania lasów”, Zygmunt Szendzielarz polecił rozformować. 5 Brygadę Wileńską.
Demobilizacja trwała niecały miesiąc. W polu pozostał oddział kadrowy 1 szwadronu, na
bazie którego wkrótce potem sformowano 6. Wileńską Brygadę. „Łupaszka” wraz z bliskimi
przeniósł się do Gdańska, będącego wtedy siedzibą ostatniego komendanta Okręgu
Wileńskiego AK, podpułkownika Antoniego Olechnowicza „Pohoreckiego”.
Do spotkania z nim doszło pod koniec września 1945 roku. Major Szendzielarz otrzymał
zadania propagandowe, które nie do końca mu odpowiadały. W celu zdobywania na nie
środków finansowych uzyskał jednak zgodę na utrzymywanie kilkuosobowych grup
zbrojnych (tzw. patroli dywersyjnych), natomiast istnienie większych oddziałów
partyzanckich zostało zakazane.
Zgodnie z otrzymanym rozkazem ludzie „Łupaszki” zaczęli więc kolportować
antykomunistyczne ulotki i broszury, mające stanowić element akcji edukacyjnej polskiego
społeczeństwa. Partyzanci przedstawiali w nich swoje motywy pozostawania w podziemiu.
Pierwsza seria została dostarczona do wszystkich większych miast Polski. „My którzy
ponieśliśmy tyle ofiar, nie możemy pozwolić na to, by w naszym Państwie panoszyli się
Azjaci i narzucali nam swe prawa, przez pachołków w osobach Bieruta” – możemy
przeczytać w jednej z nich.
„(…) Nie jesteśmy żadną bandą, tak jak nas nazywają zdrajcy i wyrodni synowie naszej
ojczyzny pisał «Łupaszka» w innej, z marca 1946 roku. - My jesteśmy z miast i wiosek
polskich (...) My chcemy, by Polska była rządzona przez Polaków oddanych sprawie i
wybranych przez cały Naród, a ludzi takich mamy, którzy i słowa głośno nie mogą
powiedzieć, bo UB wraz z kliką oficerów sowieckich czuwa. Dlatego też wypowiedzieliśmy
walkę na śmierć lub życie tym, którzy za pieniądze, ordery lub stanowiska z rąk sowieckich,
mordują najlepszych Polaków domagających się wolności i sprawiedliwości”.
Pod koniec listopada Szendzielarz opuścił Gdańsk i udał się do Sztumu, gdzie dalej
prowadził działalność propagandową. W międzyczasie rozwiązano Delegaturę Sił Zbrojnych,
a w jej miejsce 9 września 1945 roku powołano Zrzeszenie „Wolność i Niezawisłość”.
W drugiej połowie stycznia 1946 roku, na kolejnym spotkaniu z ppłk Olechnowiczem
„Łupaszka” uzyskał zgodę na utworzenie większego oddziału bojowego. Rozkazem nr 1 z 26
lutego powołał do życia 6. Brygadę Wileńską (rejon działalności – Białostockie i Podlasie),
natomiast rozkazem nr 2 z 14 kwietnia odtworzył 5. Wileńską Brygadę pod swoim
dowództwem, mającą działać na obszarze Pomorza oraz Warmii i Mazur.
Podczas całej swojej działalności oddziały 5. Wileńskiej Brygady AK wykonały ponad
dwieście trzydzieści akcji, z tego większość na terytorium Borów Tucholskich. Na terytorium
województwa gdańskiego w 1946 roku zlikwidowały trzydzieści dziewięć osób, w tym
osiemnastu funkcjonariuszy bezpieki. Pozostali to konfidenci UB, milicjanci oraz żołnierze,
którzy polegli w walkach ze poszczególnymi szwadronami. Akcje te niemal sparaliżowały
komunistyczną władzę na tych terenach, mimo jej blisko stukrotnej przewagi liczebnej.
W połowie sierpnia Zygmunt Szendzielarz, mając na względzie coraz silniejsze nasycenie
terenu siłami komunistycznymi, podjął decyzję przejścia w rejon Białegostoku w celu
połączenia się z 6. Brygadą. Udało mu się to dopiero w połowie października i tylko z siłami
szwadronu podporucznika Henryka Wieliczki „Lufy”. Pozostałe dwa szwadrony pozostały na
miejscu i rozformowały się w połowie listopada 1946.
Henryk Wieliczko był jednym z najdzielniejszych żołnierzy „Łupaszki”. Na początku
stycznia 1946 roku został włączony przez Zygmunta Szendzielarza do zespołu dywersyjnego.
11 stycznia wraz z Jerzym Lejkowskim „Szpagatem” zatrzymał pod Koszalinem pociąg
pocztowy, rekwirując sto dwa tysiące złotych i wystawiając pokwitowanie z podpisem majora
176
„Łupaszki”. W lutym 1946 został ranny w plecy w przypadkowej strzelaninie między
awanturującymi się marynarzami w Gdańsku, wskutek czego przez miesiąc przebywał w
szpitalu.
W kwietniu, jako podporucznik został mianowany dowódcą 4 szwadronu Brygady. 8 maja
1946 w Karsinie, na czele swoich ludzi rozbroił posterunek MO, posterunek Służby Ochrony
Kolei i rozbijając urząd gminny i spółdzielnię Samopomocy Chłopskiej; zatrzymał i
rozstrzelał dwóch członków PPR współpracujących z Urzędem Bezpieczeństwa (Franciszka
Platę i Józefa Machuta). Trzy dni później stoczył potyczkę z UB, MO i WP w Bartlu
Wielkim, w której zginął jeden funkcjonariusz PUBP w Starogardzie, a czterech zostało
rannych.
2 czerwca rozbroił posterunek MO w Mikołajkach Pomorskich, sześć dni później
posterunek MO i urząd gminny w Miłomłynie. Wkrótce na koncentracji otrzymał od majora
„Łupaszki” zadanie rozpoznania zachodniej części Mazur. 25 czerwca 1946 roku zlikwidował
w Nidzicy funkcjonariusza PUBP Zbysława Ulricha. 27 czerwca innego funkcjonariusza tego
samego urzędu, Andrzeja Rzeczkowskiego.
29 lipca 1946 roku w miejscowości Grupa koło Świecia „Lufa” zastrzelił sekretarza
Komitetu Gminnego PPR Jana Kamińskiego -współpracownika UB. 29 sierpnia w
Jerzwałdzie ukarał chłostą miejscowych członków PPR. 7 września zatrzymał wojskowy
samochód ciężarowy, który skonfiskował, rozbrajając żołnierzy. 19 września w RucianemNidzie zlikwidował dwóch funkcjonariuszy PUBP z Pisza, Stanisława Łochaczewskiego i
Edmunda Płońskiego oraz rozbroił posterunek MO w Świętajnie i przeprowadził rekwizycję
w spółdzielni. 28 października rozbroił posterunki MO w Rogozach i Lipowcu, rozbił urząd
gminy i dokonał rekwizycji w spółdzielni, po czym rozbił grupę operacyjną Komendy
Powiatowej MO w Szczytnie, zabijając czterech funkcjonariuszy, a ośmiu raniąc. (Wieliczko
zastrzelił wówczas komendanta powiatowego MO chorążego Kazimierza Jarzębowskiego,
stracił jednak przy tym śmiertelnie rannego szofera 4 szwadronu, kaprala Henryka
Wojczyńskiego „Mercedesa”.
13 grudnia we wsi Niemyje - Skłody oddział „Lufy” został otoczony przez grupę
operacyjną KBW i UB z Bielska Podlaskiego, która aresztowała dwóch partyzantów. Po tym
wydarzeniu Henryk Wieliczko faktycznie zaprzestał aktywnej działalności. 23 czerwca 1948
roku został wskutek zdrady aresztowany przez UB w Siedlcach i postrzelony w czasie próby
ucieczki. Wyrokiem Wojskowego Sądu Rejonowego w Lublinie z 24 lutego 1949 roku został
skazany w trybie doraźnym na karę śmierci i stracony na zamku w Lublinie.
7 listopada 2007 roku Prezydenta RP Lech Kaczyński odznaczył pośmiertnie Henryka
Wieliczkę Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski.
*
Najprawdopodobniej w grudniu 1946 roku major Szendzielarz otrzymał od ministra
bezpieczeństwa publicznego Stanisława Radkiewicza list, w którym ten nakłaniał go do
rozwiązania oddziałów. W zamian obiecywał możliwość swobodnego opuszczenia Polski.
„Łupaszka” nie zamierzał jednak iść na żadne kompromisy, a przede wszystkim nie wierzył w
dobrą wolę żadnych komunistów. Odpisał więc tymi słowami: „Panie ministrze, możemy się
spotykać pod jednym warunkiem - kiedy pan będzie wisiał na sośnie, to ja pod nią przyjdę”.
Urząd Bezpieczeństwa ponawiał próby kontaktu także w marcu i kwietniu 1947 roku,
oczywiście bezskutecznie.
Na początku 1947 roku, przed wyborami do Sejmu, szwadrony „Łupaszki” zostały
zepchnięte do defensywy, atakując tylko od czasu do czasu. Pod koniec marca nastąpiła
koncentracja oddziałów Brygady, podczas której major Szendzielarz zwolnił część swoich
podkomendnych, tych, którzy chcieli się ujawnić. Sam był ciągle gorącym zwolennikiem
dalszego prowadzenia walki przeciw komunistom, stan oddziału zmalał jednakże do
czterdziestu ludzi. Ostatecznie po rozmowach z niektórymi byłymi podkomendnymi, między
177
innymi z Lechem Beynarem, „Łupaszka” postanowił zaprzestać czynnej walki zbrojnej i
powrócić do cywilnego życia.
Wobec coraz trudniejszego położenia, na przełomie kwietnia i maja 1947 przeniósł się
wraz z Lidią Lwow do miejscowości Królowa pod Głubczycami, na południu Polski. Kupili
kozę, parę prosiaków i kury, zajęli się prowadzeniem gospodarstwa rolnego, próbując
stworzyć namiastkę normalnego życia. Dowództwo polowe nad 6 Brygadą major
Szendzielarz przekazał podporucznikowi Władysławowi Łukasiukowi pseudonim „Młot”,
sobie pozostawił natomiast ogólną komendę.
W połowie maja przybył do niego ppłk Olechnowicz z rozkazem rozwiązania 6. Brygady,
ale „Łupaszka” nie podjął żadnych konkretnych działań w tym celu. Wobec zagrożenia
aresztowaniem wkrótce przeniósł się do Zakopanego, potem do Chabówki. Przez cały czas
utrzymywał przez łączników kontakt z 6 Brygadą. Przekazywał „Młotowi” ogólne wytyczne
dotyczące dalszej działalności bojowej oraz informował o sytuacji w kraju i rozkazach
płynących z komendy Okręgu Wileńskiego AK.
Władysław Łukasiuk dowodził Brygadą przez kolejne trzy lata, potrafiąc utrzymać się w
terenie, nawet w najtrudniejszych sytuacjach. Był bardzo solidnym i odpowiedzialnym
człowiekiem, mającym świetny instynkt partyzancki, obdarzonym silnym charakterem.
Pomimo kalectwa, zawsze maszerował dziarsko na czele swego oddziału. Starsi mieszkańcy
Podlasia pamiętają, że poruszanie sprawiało mu duże kłopoty – chodził podpierając się
karabinem. W ciągu kilku lat, ze zwykłego dowódcy plutonu awansował do rangi prawdziwej
legendy Podlasia. „Łupaszka” cenił go niezwykle i zawsze liczył się z jego zdaniem. Przede
wszystkim jednak „Młota” cechowała go dbałość o ludność cywilną i szacunek dla niej. Z
wielką determinacją zwalczał bandytyzm i złodziejstwo.
Kapitan Władysław Łukasiuk „Młot” zginął 27 czerwca 1949 roku we wsi Czaje-Wólka z
ręki swojego podkomendnego Czesława Dybowskiego „Rejtana”. Powody tragedii do dziś nie
zostały jednoznacznie wyjaśnione. „Młot” zastrzelił młodszego brata Czesława – Leopolda
Dybowskiego, ponieważ ten odmówił wykonania rozkazu (chodziło o wykonanie wyroku
śmierci na konfidencie UB). Widząc to, „Rejtan” zastrzelił „Młota”. Dwa tygodnie później
zwłoki kapitana Łukasiuka zostały ekshumowane przez funkcjonariuszy UB, a następnie
wywiezione w nieznane miejsce.
Tymczasem „Łupaszka” z „Lalą” musieli uciekać z Chabówki, kiedy gospodarstwo, w
którym się ukrywali, stało się obiektem zainteresowania organów bezpieczeństwa. (Za głowę
majora władze wyznaczyły wysoką nagrodę). Osiedli w Osielcu, niewielkiej wsi położonej w
obecnym województwie małopolskim, na pograniczu Beskidu Żywieckiego i Makowskiego.
„Łupaszka” planował zakupienie kutra rybackiego i wspólną ucieczkę do Szwecji. Niestety,
30 czerwca 1948 roku do zamieszkiwanego przez nich domu wkroczyli funkcjonariusze UBP.
Oboje zostali aresztowani.
Zgodnie z relacją kapitana Edmunda Banasikowskiego UB wpadło na trop Szendzielarza,
podczas przeszukiwania domu Wandy Minkiewicz. Znaleźli tam pocztówkę, nadaną przez
„Łupaszkę” z Poronina. Kiedy niczego nie podejrzewający major wyszedł przed swoją chatę,
został natychmiast otoczony przez funkcjonariuszy bezpieki. Najprawdopodobniej ubecy nie
zdawali sobie początkowo sprawy, kogo udało im się nakryć. Zygmunt Szendzielarz był
jednym z wielu członków Wileńskiego Okręgu AK zatrzymanych w czerwcu i lipcu 1948
roku w ramach „Akcji X” - szeroko zakrojonemu uderzeniu, skierowanemu przeciw
Wileńskiemu Okręgowi AK. „Akcja X objęła swym zasięgiem kilkadziesiąt tysięcy ludzi,
ponad sześć tysięcy zostało aresztowanych, z tego co najmniej pięćdziesięciu skazano na karę
śmierci.
„Zdążyłam założyć płaszcz na koszulę nocną i wywieźli nas do Myślenic – wspominała
Lidia Lwow. - Potem trafiliśmy do Krakowa. Od tamtego momentu, aż do procesu w
Warszawie, nie widziałam już «Łupaszki»”.
178
*
Natychmiast po aresztowaniu „Łupaszka” został przewieziony do Warszawy i osadzony w
X pawilonie więzienia mokotowskiego przy ulicy Rakowieckiej. Przebywał tam do 8 lutego
1951 roku, w sumie dwa i pół roku.
„«Łupaszka» osobą swoją w oczy się nie rzuca - zapisał w raporcie funkcjonariusz UB. Średniego wzrostu ok. 175 cm, z krzywymi nogami, popsutymi zębami i łysiną z przodu
głowy”. (Nieco inaczej widziała go Lidia Lwow: „Był wysoki, metr osiemdziesiąt albo i kilka
centymetrów więcej, szczupły, łysawy, blondyn o dużych niebieskich oczach i wydatnych
ustach”).
23 października 1950 rozpoczął się pokazowy proces byłych członków Wileńskiego
Okręgu AK, w którym obok „Łupaszki” na ławie oskarżonych zasiedli: ppłk Antoni
Olechnowicz „Pohorecki”, kpt. Henryk Borowski „Trzmiel”, ppor. Lucjan Minkiewicz
„Wiktor”, Wanda Minkiewicz „Danka” oraz Lidia Lwow „Lala”.
Celem postępowania sądowego była całkowita dyskredytacja partyzantów. Zarzucono im
między innymi współpracę z gestapo podczas niemieckiej okupacji, a po wojnie działalność
na rzecz „imperialistów anglosaskich”. Rozprawie przewodniczył major Mieczysław Widaj,
o którym mówiono, że zostawił za sobą mnóstwo krzyży - W latach 1945 - 1953 skazał na
karę śmierci stu sześciu żołnierzy polskiego podziemia niepodległościowego. Członek PZPR,
zastępca przewodniczącego Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie. (W 1952 roku
został przewodniczącym tego sądu. Zmarł w 2008 roku całkowicie bezkarny do końca,
pobierając co miesiąc dziewięć tysięcy złotych „zasłużonej” emerytury)
Zygmunta Szendzielarza „bronił” adwokat z urzędu Edward Rettinger, „wsławiony”
między innymi taką oto „obroną” Kazimierza Moczarskiego i jego kolegów: „(…) to było
bajoro zbrodni, którego miazmaty dziś nam trują jeszcze duszę. To było bajoro zbrodni, gdzie
zastygła krew lepi się jeszcze do rąk”.
„Łupaszka” zeznawał w drugim i trzecim dniu rozprawy, która zakończyła się 2 listopada.
Spośród postanowionych mu zarzutów przyznał się, że był członkiem nielegalnej organizacji,
prowadził walki z partyzantami sowieckimi i że uważał Sowietów za stronę atakującą
oraz potwierdził, że jego brygady atakowały funkcjonariuszy UBP, NKWD, PPR i MO,
zaznaczając przy tym, że wykonywał rozkazy przełożonych. Zaprzeczył współpracy
z Niemcami. Pytany o motywy walki z komunistami, powiedział: „Moją myślą przewodnią
była suwerenna Polska. Suwerenna i demokratyczna. Suwerenna, to znaczy wolna Polska”.
„Naszej audycji słuchają mieszkańcy miast i wsi - mówił na antenie Polskiego Radia w
październiku 1950 oku Andrzej Rokita sprawozdawca procesu «Łupaszki». - Znają oni
dobrze krwawego zbira i bandytę mordującego i grabiącego bezlitośnie, bandytę «Łupaszkę»
- Szendzielarza. Strumienie krwi i łez, dziesiątki zamordowanych żołnierzy Wojska
Polskiego, Armii Czerwonej, działaczy ludowych, robotników i chłopów małorolnych
krwawymi śladami znaczą szlaki, którymi wędrowały zwyrodniałe bandy «Łupaszki»,
Minkiewicza, «Młota» i im podobnych”.
Nieco odmiennie postrzegał majora Szendzielarza Leon Smoleński „Zeus”, dowódca
jednego z oddziałów „Łupaszki” na Wileńszczyźnie i na Pomorzu: „Na każdej odprawie
mówił: Pamiętajcie, że podporą partyzantki jest miejscowa ludność. Jeżeli dowiem się, że z
jakiegoś mieszkania zginęła choćby igła - to rozstrzelam złodzieja. Ciągle nam to powtarzał. I
ludność nam ufała”.
Wszyscy oskarżeni, oprócz kobiet, zostali skazani 2 listopada 1950 roku przez sędziego
Mieczysława Widaja na wielokrotną karę śmierci. „Łupaszka” osiemnastokrotnie. O łaskę nie
poprosił. Lidia Lwow dostała dożywocie. (Wyszła na wolność w 1956 roku).
Z sali sądowej Zygmunt Szendzielarz został ponownie przewieziony na Rakowiecką. Na
egzekucję miał oczekiwać w karcerze. Często przychodził z wizytą do więziennej kaplicy i
modlił się przed apelem wieczornym. Międzynarodowy Czerwony Krzyż ustalił w tym czasie,
179
że żona „Łupaszki” Anna Szendzielarz (Swolkień) zmarła w Niemczech i tam jest
pochowana. W związku z powyższym major poprosił naczelnika więzienia o umożliwienie
mu zawarcia małżeństwa z Lidią Lwow.
- Przecież czekacie na śmierć, więc co wam myśleć o małżeństwie – odparł ironicznie
naczelnik, nie wyrażając zgody.
Lidia Lwow opowiadała, że „Łupaszka” uważał, że partyzantka nie jest dla kobiet. Była
jedyna kobietą w jego oddziale. Zakochała się w dowódcy, który odwzajemnił to uczucie.
Pani Lidia twierdzi, że nie krył z uczuciem nawet w czasie procesu, gdy inni mężczyźni
myśleli tylko o sobie; „Kiedy nas przywieźli na salę rozpraw i posadzili «Łupaszkę» i
Minkiewicza po jednej stronie, a Wandę Minkiewiczową i mnie po drugiej, on wstał i
pocałował mnie. Potem za to siedział miesiąc w karcerze. Minkiewicz nie podszedł do
Wandy, a przecież byli małżeństwem, mieli dziecko”.
„Gdy po wielu tygodniach wreszcie go zobaczyłam, oniemiałam - opowiada. - Siedział w
celi śmierci. Nie wiedziałam, o co pytać. Nie byliśmy sami, obok nas siedziało trzech
wojskowych. Pozwolono nam rozmawiać, ile chcemy. A w sumie trwało to może pół
godziny. Najtrudniejsze trzydzieści minut w moim życiu. Nie mogłam nic z siebie wydusić.
On mówił o córce. Ubolewał, że już nie pamięta, jak wygląda. Wspominał też o matce, którą
bardzo kochał. Na koniec powiedział: ucz się i wyjdź za mąż. Do końca troszczył się o mnie.
Mówił to z taką czułością”.
„Była taka tradycja, uświęcona reguła, że współtowarzysze celi pomagali jak mogli temu,
kto akurat przechodził ostrą fazę śledztwa – wspominał Stanisław Krupa, który przez pewien
czas siedział z majorem w jednej celo. - (…) Mnie w drugiej fazie śledztwa, a szczególnie
w końcówce, kiedy znajdowałem się u kresu sił, pomocą służył major Zygmunt Szendzielarz.
W owym czasie nie wiedziałem jeszcze, że było to przesławny „Łupaszka”, dla jednych
«brawurowy partyzant», dla innych «krwawy bandyta». Dla mnie był on przede wszystkim
towarzyszem niedoli, który samorzutnie, bez obawy, że narazi się strażnikom, pomagał temu,
co znajdował się w trudnej sytuacji. (…) Był to niewątpliwie nietuzinkowy człowiek”.
Wyrok na „Łupaszce” – de iure kilkanaście wyroków, po jednym za każdy zarzut –
wykonano 8 lutego 1951 roku o godzinie 20.15, strzałem w tył głowy. Ciało zostało
pochowano w tajemnicy, w nieznanym przez lata miejscu.
Lidia Lwow:
„Gdy widzieliśmy się ostatni raz, Zygmunt obiecał, że da mi znać, gdy wyrok zostanie
wykonany. Wierzył w zjawiska nadprzyrodzone. Wiedziałam, że gdy stanie się najgorsze, nie
dowiem się o tym szybko. Też przecież odsiadywałam wyrok, byłam odizolowana od świata.
Pewnej nocy usłyszałam pukanie w lufcik w celi. Dźwięk przypominał wystukiwanie czegoś
w języku Morse’a. Okazało się, że po prostu okno było niedomknięte. Parę dni później dotarła
do mnie wiadomość, że Zygmunt nie żyję. Jestem przekonana, że ten lufcik to był znak od
niego”.
*
1 października 1993 roku orzeczeniem Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie
została unieważniona większość ciążących na Zygmuncie Szendzielarzu wyroków śmierci, a
10 grudnia w wyniku apelacji do Sądu Najwyższego - reszta tych wyroków. Wcześniej
jeszcze, bo 25 czerwca 1988 roku prezydent Polski na Uchodźstwie Ryszard Kaczorowski, w
uznaniu wybitnych czynów w czasie wojny nadał majorowi Szendzielarzowi Krzyż Złoty
Orderu Virtuti Militari.
W 2006 roku Sejm RP uczcił rocznicę śmierci „Łupaszki”, przyjmując w tej sprawie
specjalną uchwałę, we wstępie której czytamy: „Pięćdziesiąt pięć lat temu, 8 lutego 1951
roku, zamordowany został w komunistycznym więzieniu major Zygmunt Szendzielarz
»Łupaszka«. Żołnierz do końca wierny Niepodległej Polsce, za swoją służbę dwukrotnie
odznaczony Orderem Virtuti Militari”. A w zakończeniu: „Major Zygmunt Szendzielarz
180
»Łupaszka« stał się symbolem niezłomnej walki o Niepodległą Polskę, jaką toczyli
»Żołnierze Wyklęci«. (…) Sejm Rzeczypospolitej Polskiej, czcząc Ich pamięć, stwierdza, że
»Żołnierze Wyklęci« dobrze zasłużyli się Ojczyźnie”. Projekt uchwały przygotowali posłowie
Prawa i Sprawiedliwości przy ostrych atakach (post) komunistycznej lewicy.
Następnego dnia „Trybuna” opublikowała na pierwszej stronie artykuł pod znamiennym
tytułem: Ich krwawy idol. Autor – poseł SLD Piotr Gadzinowski – bajdurzył, że „Łupaszka”
miał czynnie zwalczać dążenia niepodległościowe Litwinów, Białorusinów i Ukraińców, a
więc uhonorowanie go miało przeczyć polskiej idei… wstąpienia do UE. Przede wszystkim
zaś – według redaktora Gadzinowskiego – majora Szendzielarza miała obciążać śmierć
„niewinnych” milicjantów, członków PPR, funkcjonariuszy UB i NKWD. Gadzinowski
zarzucał ponadto Szendzielarzowi współpracę z niemieckim okupantem, czego finałem miała
być odmowa wzięcia udziału w operacji „Ostra Brama”, mającej na celu wyzwolenie Wilna
razem z „bratnimi” oddziałami sowieckimi.
Identycznie formułowane oskarżenia doprowadziły sześćdziesiąt dwa lata wcześniej do
zamordowania majora „Łupaszki” katyńskim strzałem w tył głowy… Podobne oskarżenia
dobiegły z łamów „Gazety Wyborczej”, w ramach „historycznego zbratania” różowych hien z
czerwonymi. A potem się oburzają, że patriotycznie nastawione społeczeństwo polskie
nazywa ich zdrajcami…
Postanowieniem prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego z 9 listopada 2007, „za wybitne
zasługi dla niepodległości Rzeczypospolitej Polskiej” major Zygmunt Szendzielarz został,
wraz z dwoma innymi „żołnierzami wyklętymi” – Kazimierzem Kamieńskim „Gryfem” i
Władysławem Łukasiukiem „Młotem”, odznaczony Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia
Polski. Uroczyste przekazanie orderów odbyło się 11 listopada tego samego roku w czasie
uroczystości z okazji Narodowego Święta Niepodległości. 30 czerwca następnego roku, na
Cmentarzu Wojskowym na Powązkach odbył się uroczysty, symboliczny pogrzeb majora
„Łupaszki”.
Poszukiwania miejsca spoczynku Zygmunta Szendzielarza – i wielu innych polskich
bohaterów, zagrzebanych przez komunistów cichcem w bezimiennych dołach z wapnem –
trwały kilkadziesiąt lat. Tak bardzo bali się pamięci o nich… W końcu zostały uwieńczone
sukcesem.
Wiosną 2013 roku badacze z Instytutu Pamięci Narodowej, podczas prac ekshumacyjnych
na terenie Kwatery na Łączce na warszawskich Powązkach, odkryli i zabezpieczyli szczątki
majora „Łupaszki”. Identyfikacji dokonali specjaliści z Pomorskiego Uniwersytetu
Medycznego w ramach Polskiej Bazy Genetycznej Ofiar Totalitaryzmów. Rada Ochrony
Pamięci Walk i Męczeństwa, Pomorski Uniwersytet Medyczny w Szczecinie oraz Instytut
Pamięci Narodowej poinformowali o tym doniosłym wydarzeniu podczas konferencji
prasowej 22 sierpnia 2013 roku.
„Ja w to nie wierzyłam! – przyznała ze łzami w oczach Lidia Lwow. - Nigdy nie
myślałam, że będzie można powiedzieć: «Tu leży Łupaszka»”
„To był dół pod asfaltową alejką. Major leżał najwyżej. Wrzucono go jako ostatniego
twarzą do ziemi – relacjonował wyniki badań swojego zespołu dr Krzysztof Szwagrzyk z
IPN-u. – Strzał na Rakowieckiej odbył się z wysokości, bo otwór wlotu kuli jest wysoko na
czaszce. A biorąc pod uwagę, że «Łupaszka» miał sto siedemdziesiąt dziewięć centymetrów
wzrostu, możliwe, że więźnia prowadzono do piwnicy, a kat strzelał, stojąc wyżej na
schodach”.
*
Uroczysty pogrzeb człowieka, dla którego mundur z orzełkiem był największą świętością,
tym razem już nie symboliczny, z udziałem prezydenta RP Andrzeja Dudy oraz ministra
obrony narodowej Antoniego Macierewicza, odbył z honorami wojskowymi się 24 kwietnia
2016 roku na warszawskim Cmentarzu Powązkowskim. Polski bohater narodowy znalazł
181
wreszcie godne miejsce spoczynku, w grobie rodzinnym, obok zmarłej w 2012 roku córki,
Barbary Szendzielarz.
Trumna „Łupaszki” przyozdobiona była okazałym ryngrafem z Matką Boską. Wieziono ją
na lawecie armatniej, ciągnionej przez piękne kare konie. „Na Powązkach nawet 1 listopada
nie ma tak wielu ludzi, ilu pojawiło się w dniu pożegnania pana majora – relacjonował
uroczystość Marcin Wikło. – Wciąż tak o nim mówią, choć przecież pośmiertny awans stał
się faktem i powinniśmy się przyzwyczaić, że Zygmunt Szendzielarz jest już
podpułkownikiem. Uroczystość była podniosła, zbudowana od dołu przez Polaków, którzy
przyjechali pożegnać bohatera, ale też z instytucjonalną opieką państwa polskiego. Była
asysta kompanii reprezentacyjnej Wojska Polskiego, hymn, koniecznie cztery zwrotki, i salwa
honorowa. I garść ziemi z ukochanej Wileńszczyzny. Tak powinno się żegnać bohaterów
narodowych”.
„Odnalezienie szczątków pułkownika Zygmunta Szendzielarza, pamięć o Żołnierzach
Niezłomnych i państwowe uroczystości pogrzebowe «Łupaszki», to przywracanie godności
Polsce - mówił podczas uroczystości w kościele św. Karola Boromeusza na Powązkach
prezydent Andrzej Duda, co zgromadzeni przyjęli rzęsistymi oklaskami. (Zygmunt
Szendzielarz, w chwili śmierci major, został pośmiertnie awansowany przez ministra
Antoniego Macierewicza do stopnia pułkownika). - Dziś, po sześćdziesięciu pięciu latach,
poprzez odnalezienie doczesnych szczątków pana pułkownika, poprzez pamięć o bohaterstwie
Żołnierzy Niezłomnych, poprzez państwowe uroczystości pogrzebowe, przywracamy godność
Polsce. Godność, którą kiedyś ci, którzy katowali i zamordowali Zygmunta Łupaszkę,
podeptali; którą przez zacieranie pamięci, razem z Żołnierzami Niezłomnymi wrzucili do
bezimiennych dołów. Dziś ta godność wraca wraz z dumną Rzeczpospolitą, z dumną Polską,
która pochyla nisko głowę i oddaje hołd swojemu wielkiemu synowi”.
„Na takie słowa czekałem od dawna – powiedział z przejęciem Krzysztof Olechnowicz,
syn szefa komendy Wileńskiego Okręgu AK Antoniego Olechnowicza. – Szczerze mówiąc,
myślałem, że Polska jest tak zabetonowana komunizmem, iż ten czas nigdy nie nadejdzie”.
(Szczątki Antoniego Olechnowicza „Pohoreckiego” znaleziono w tym samym dole na
warszawskiej „Łączce”, w którym leżał Szendzielarz. Pochowano je w panteonie na
Powązkach Wojskowych).
Andrzej Duda podziękował też za pamięć o bohaterstwie rodzinie pułkownika „Łupaszki”,
rodzinom poległych Żołnierzy Niezłomnych, samym Żołnierzom Niezłomnym (których
trochę jeszcze zostało), harcerzom, strzelcom, kibicom i „wszystkim młodym ludziom, którzy
od lat czcili pamięć Żołnierzy Niezłomnych”. Zwrócił również uwagę na trudności i
prześladowania, jakie spotykały te osoby ze strony komunistycznych władz.
Mówiąc o „Łupaszce” i jego żołnierzach, prezydent podkreślił, że byli oni wychowani na
micie wielkiej, bohaterskiej Polski. Mit ten, jak mówił, opierał się na pamięci o powstańcach
styczniowych, na pamięci o Polakach, którzy zwyciężyli walkę o niepodległość w 1918 roku,
a także na pamięci o tych, którzy „obronili Warszawę i Polskę przed bolszewikami w roku
1920”.
„To budowało postawę tych ludzi – mówił Andrzej Duda. - To dlatego z odwagą stanęli
potem do obrony Polski w 1939 roku, walczyli w podziemiu, a kiedy przyszły wojska
sowieckie i nie chciały opuścić Polski, nie zgodzili się z Polską, która nie była wolna, nie była
niepodległa, nie była suwerenna.
Dziś to właśnie na ich przykładzie, na ich bohaterstwie wychowujemy nowe pokolenia, by
były takie jak oni, wierne Ojczyźnie do końca, wierne przysiędze żołnierskiej, wierne temu,
co wszczepiono w ich dusze, wierne niepodległej i wolnej Polsce. (…) Ważna jest pamięć o
przeszłości, ale także budowanie przyszłości. «Bo takie będą Rzeczypospolite, jak ich
młodzieży chowanie»” - przypomniał prezydent.
182
„Panie Pułkowniku, wychodząc z celi w swoją ostatnią drogę powiedział pan do
współwięźniów: «Z Bogiem, panowie». – zakończył swoje przemówienie Andrzej Duda. Zostaliśmy z Bogiem, panie pułkowniku i z Bogiem jesteśmy cały czas. Ale jedno chcę,
skłaniając przed Panem głowę, powiedzieć. Polacy, a zwłaszcza młode pokolenie wie dziś
doskonale, że w tamtych czasach, trudnych, beznadziejnych, to wy zachowaliście się jak
trzeba. Szanowni państwo, cześć i chwała bohaterom, wieczna chwała poległym. Panie
pułkowniku, spoczywaj w pokoju, wreszcie w rodzinnym grobie niech się Polska przyśni
Tobie…”
Niektórym znów było to bardzo nie w smak… Ciągle jeszcze tę świętą polską ziemię
zasiedla gadzina, gotowa legendarne postaci Polskiego Państwa Podziemnego odsądzać od
czci i wiary. Byli i tacy, którzy wzywali do bojkotu uroczystego pochówku wydobytych z
dołu śmierci i zidentyfikowanych szczątków majora. Wiele komentarzy było wyjątkowo
obrzydliwych…
„Staraniem prezydenta Dudy, Instytutu Pamięci Narodowej i biskupów do panteonu
zasłużonych Polaków wpisywany jest bezrefleksyjnie Zygmunt Szendzielarz «Łupaszka» napisał w «Tygodniku Przegląd» Paweł Dybicz. - Odbywające się w tych dniach uroczystości
związane z jego pochówkiem mają wzmacniać przesłanie, że oddajemy hołd wielkiemu
polskiemu żołnierzowi, bohaterowi narodowemu. Tymczasem huczne obchody maskują
prawdę o tym «niezłomnym», który odpowiada za zbrodnię ludobójstwa, mord na cywilach
dokonany w czerwcu 1944 r. przez jego podkomendnych. Wyznawcy heroizmu Szendzielarza
wolą tego nie wiedzieć. Obecnie bowiem liczy się tylko jedno – «Łupaszka» walczył z
Sowietami i komuną. Za walkę o wolną Polskę został skazany na karę śmierci i stracony. Stąd
taka celebracja. (…) Niestety, gdy uczestnicy i świadkowie tamtych wydarzeń już nie żyją,
można łatwo i bezkarnie fałszować historię, ogłaszając bohaterami tych, którzy mają na
rękach krew niewinnych ludzi”.
Zarzuty komunistów bez kontekstu przypomniała w przeddzień pogrzebu „Gazeta
Wyborcza”
„Ci, którzy wciąż przekonują, że ręce pana majora zostały zbrukane krwią niewinnych
ludzi, są kontynuatorami propagandzistów z czasów PRL, bo to oni próbowali z niego zrobić
kryminalistę” – skomentował te zabiegi profesor Krzysztof Szwagrzyk.
„Jak się nie ma co powiedzieć, to się pluje” – dodał wzburzony profesor Piotr Niwiński,
autor przeszło stu publikacji, w tym monografii Okręg Wileński AK 1944-1948, która
otrzymała Nagrodę im. Jerzego Łojka, współautor albumu Żołnierze wyklęci i Atlasu
polskiego podziemia niepodległościowego 1944-1956.
Szef szczecińskich struktur SLD, Dawid Krystek w Polskim Radio Szczecin określił
majora „Łupaszkę” słowami: „To był po prostu zwykły bandyta”.
Oburzony takim stwierdzeniem i przekłamywaniem historii, zareagował na te słowa
szczeciński poseł Prawa i Sprawiedliwości Leszek Dobrzyński, który na swoim
facebookowym profilu napisał: - „«Łupaszka» był odznaczony przez władze wolnej Polski
wieloma najwyższymi odznaczeniami. Jak się wydaje, młode pokolenie SLD powtarza słowa
i opinie Andrzeja Rokity, radiowego sprawozdawca procesu «Łupaszki», który mówił na
antenie w październiku 1950 r.: - Naszej audycji słuchają mieszkańcy miast i wsi. Znają oni
dobrze krwawego zbira i bandytę mordującego i grabiącego bezlitośnie. Dawid Krystek
uzasadnił swój pogląd mówiąc: - Jego bandy napadały na żołnierzy, na PPR-owców, na
administrację. Młodzi SLD-owcy, jak się wydaje, tłumaczą historię tak, jak poprzedniczka tej
partii, PZPR”.
Ja osobiście nie będę się wysilał na jakiekolwiek tłumaczenia. Stwierdzam tylko krótko:
„Pan jesteś po prostu zwykłą szmatą, panie Krystek!”.
183
Nie trzeba więcej, nie trzeba nadziei,
Potrzebny tylko jeden krzyk Rejtana,
Czasem potrzebna jedna śmierć Okrzei,
Chociażby bitwa była już przegrana,
I sztandar w prochu,
choćby go deptali,
Ktoś jeszcze zginął, więc walka trwa dalej.
Marian Hemar – fragment wiersza Dulce, decorum est pro patria Mori
POstkomuniści będą opluwać Żołnierzy Wyklętych dopóki będą istnieć i dopóki nie
zostaną rozliczeni za „lata łez, za głód, za krew”. Przywracaniu pamięci o Niezłomnych
towarzyszy wściekły opór „elyt”, które Andrzej Waśko trafnie nazwał „subkulturą «Gazety
Wyborczej». Trudno się dziwić. Przyznanie się do zbrodni popełnionych przez rodziców i
dziadków nie jest ani łatwe, ani przyjemne. A już z pewnością NIEOPŁACALNE.
Walka trzeciego pokolenia UB z trzecim pokoleniem AK trwa!

Podobne dokumenty